1000 lat jednoczenia Europy – rozmowa z ambasadorem Niemiec
Wbrew temu, co większość z nas wyniosła ze szkoły podstawowej, Niemcy nie najeżdżali nas zbyt często. Niestety, kiedy się już zdecydowali, zrealizowali to w sposób, jaki będziemy im pamiętać po koniec świata. Oni, tłumacząc, że kwestie winy i odpowiedzialności są dla nich ważne, pewnie woleliby, żebyśmy się koncentrowali na tym, co nas łączy. Niemiecki ambasador Rüdiger Freiherr von Fritsch-Seerhausen opowiedział nam o kulturze i historii swojej ojczyzny. Stwierdził, że Niemcy wyleczyli się na dobre z pomysłów siłowego integrowania Europy. Dlaczego mamy w to wierzyć? Bo to logiczne?
[Słowa zaznaczone kursywą pan ambasador mówił po polsku]
Ambasador Rüdiger von Fritsch: Na początek ja mam pytanie. Dlaczego magazyn nazywa się „Malemen”?
Marcin Kędryna: To nie nasza wina. Człowiek, który tę nazwę wymyślił, już nie pracuje. Ale co to oznacza? To brzmi trochę jak „Playboy”… Ale wygląda na dobrze robione. Ma bardzo nowoczesny design.
Grzegorz Kapla: Dziękujemy.
M.K.: To chyba muszę zacząć. Ktoś powinien.
M.K.: Zacznę od historii. Dla większości ludzi naszego pokolenia historia Niemiec pomiędzy Ottonem III a kanclerzem Bismarckiem to czysta karta. Czy mógłby pan w prostych słowach nam opowiedzieć, co się działo w tym czasie na zachód od Polski? Niemiecka historia tego okresu jest z jednej strony bardzo skomplikowana, z drugiej bardzo różnorodna. Przez 1000 lat istniała bardzo interesująca konstrukcja państwowa – Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego. Konstrukcja elastyczna. Był oczywiście cesarz, ale przede wszystkim składały się na nią bardzo różne organizmy państwowe o bardzo różnych formach władzy. Zarówno świeckiej, jak i kościelnej. Pod koniec na Cesarstwo składały się aż setki państewek. Z jednej strony bardzo trudno było budować jakiekolwiek administracyjne ramy całości, z drugiej – ta konstrukcja pozwalała na niesamowitą różnorodność, przede wszystkim kulturalną. Skutki tego w Niemczech są widoczne do dzisiaj. Mamy na przykład ze 150 orkiestr symfonicznych. Nawet w małych miasteczkach istnieją teatry z wielkimi tradycjami, ponieważ te miasteczka kiedyś były stolicami, na przykład księstw. Nigdy pewnie panowie nie słyszeli o Meiningen. A to miasto miało wielki wpływ na historię niemieckiego teatru. Drezno to było wielkie miasto, ale z czasem okazało się zbyt małe, by się rozwinąć jako siła polityczna i wojskowa, więc w końcu upadło. Ale zamiast tego tamtejsi książęta elektorzy stworzyli wspaniałe zbiory sztuki, znane na całym świecie. Trzeci przykład to na pewno znany w Polsce Weimar, w którym żyli i tworzyli poeci i pisarze niezwykle ważni nie tylko dla Niemiec, lecz także dla całej Europy. Goethe, Schiller, Herder i inni. Kompozytorzy… A wtedy Weimar miał pięć tysięcy mieszkańców. To pokazuje niesłychaną różnorodność kultury i to najlepiej opisuje niemiecką historię. U jednego z książąt elektorów muzyką kościelną zajmował się Jan Sebastian Bach.
M.K.: O, słyszałem kiedyś to nazwisko. No właśnie, mam nadzieję, drugie też. Drugi przykład to Johann Gutenberg.
M.K.: Tak, to też znam. Pracował w arcybiskupstwie Moguncji, jednym z trzech elektoratów sakralnych, i wynalazł nową technikę druku. To jest to, co charakteryzuje niemiecką historię. Jest ona skomplikowana również ze względu na taką różnorodność. Rzesza załamała się przez rewolucję francuską, Napoleona. Wtedy Niemcy musieli znowu podjąć próbę zjednoczenia się w jedno państwo. Ale problemem było to, że dwa państwa miały zbyt dużo siły: Austria i Prusy. I dopiero kiedy te dwa państwa wybrały swoje drogi, mogły powstać Niemcy. Niemcy Bismarcka.
G.K.: Kiedy Niemcy myślą o swojej państwowości, to myślą o 200 czy 1000 lat? Dzisiaj dla większości Niemców historia to ostatnie 80 lat. W historii nic nie zajmuje nas bardziej niż III Rzesza i II wojna światowa. Tym zajmuje się niemiecka szkoła, związanymi z tym okresem pytaniami: kwestią winy, odpowiedzialności, prawa i bezprawia. Dlatego być może zbyt mało zajmujemy się wcześniejszą historią. Dobrymi okresami historii. Dobry czas – czas, z którego możemy być dumni – trwa i teraz. Czas zmian po 1989 roku, który jest również związany z Polską. Wielu ludzi w Niemczech podchodzi do historii bardzo regionalnie. Mamy więc trudną historię narodową, ale ludzie mają własną historię, na przykład Bawarii czy Wolnego i Hanzeatyckiego Miasta Hamburga, która daje im własną tożsamość.
M.K.: A wracając do historii sprzed Napoleona. Na inwestycje kulturalne na taką skalę potrzebne były pieniądze… G.K.: Skąd się brały? Niemcy przez długi czas bardzo dobrze rozwijały się gospodarczo. Na przykład w Saksonii od setek lat pracowały kopalnie srebra. Stąd pochodzi słowo „dolar”. Od nazwy miejscowości Joachimsthal pochodzi „talar”, od „talara” – „dolar”. Władcy bogacili się, bogacił się Kościół. Władcy część swojego bogactwa inwestowali z sensem, rozwijając kulturę, przez co budowali swój wizerunek. Kościół angażował się w edukację. Małe dwory chciały pokazać, że mają wspaniały teatr, wielkiego poetę…
G.K.: Czyli brało się to z rywalizacji. Tak, absolutnie, konkurencja odgrywała tu wielką rolę.
M.K.: Ekscelencja powiedział, że Kościół się bogacił, a to w Niemczech zaczęło komuś przeszkadzać. Pierwszy zbuntował się Luter… G.K.: Nie tylko przeciw bogactwu… Luter tak naprawdę nie był przeciwko temu, że Kościół był bogaty. Dla niego problemem była przesada. Mówił, że w Biblii nie ma nic o tym, że grzechy można odpuszczać za pieniądze. A te wtedy potrzebne były na budowę Bazyliki św. Piotra. Luter chciał, by Kościół wrócił na właściwą drogę, dlatego mówił o re-formacji, odbudowie.
G.K.: Kiedy Niemiec myśli o sobie, to najpierw jest Niemcem, Bawarczykiem czy Saksończykiem itd.? To zależy od konkretnego człowieka. Są różne możliwości, ale przede wszystkim dziś Niemcy widzą siebie jako Europejczyków.
M.K.: Jednak kiedy się pojedzie do Monachium w czasie Oktoberfest, to wrażenie jest inne. Ma pan na pewno na myśli strój ludowy? Ale proszę nie dać się zmylić... Kiedyś na dworcu w swoim rodzinnym mieście w Szwabii spotkałem grupę młodych ludzi, którzy wybierali się na obchody tego święta. Z ich rozmowy wynikło, że sporo z nich było pochodzenia tureckiego…
M.K.: W Berlinie była taka historia, że jacyś ludzie pochodzenia irańskiego czy tureckiego wywiesili wielką niemiecką flagę, co doprowadziło do furii rdzennie niemieckich lewaków… Podczas mistrzostw świata w piłce nożnej w 2006 roku widziałem bardzo dużo samochodów, które miały z jednej strony flagę niemiecką, z drugiej – turecką. W zeszłym roku w Düsseldorfie widziałem samochód, który miał flagi: niemiecką i polską.
M.K.: To akurat nic dziwnego, kiedy ma się świadomość, skąd pochodzi spora część niemieckich piłkarzy. G.K.: Religia zaczyna mieć znowu znaczenie w Niemczech. Muzułmanie poważnie podchodzą do tych spraw. Coś w tym jest. Dla naszych współobywateli muzułmanów religia często gra większą rolę niż dla Niemców. Przez to nasz kraj się zmienia. Wszędzie powstają meczety. Każdy ma prawo żyć w zgodzie ze swoją religią.
G.K.: Jeżeli dzisiejsi Niemcy są przede wszystkim Europejczykami, jak to definiują, co to znaczy być Europejczykiem?Nie jestem pewien, czy można stwierdzić, że większość Niemców powiedziałaby: „Jestem Europejczykiem”. Chciałem tylko powiedzieć, że są tacy, którzy powiedzą: „Jestem Niemcem z Europy” albo „Jestem Niemcem, ale i Europejczykiem”, albo: „Jestem Bawarczykiem albo Europejczykiem z Niemiec”. Jest bardzo dużo możliwości. Kiedy ludzie mówią: „Jestem Europejczykiem”, to wiąże się z tym ich przeświadczenie, że Niemcom nigdy w historii nie powodziło się lepiej niż w trakcie integracji europejskiej. Jesteśmy świadkami jej dalszego pogłębiania. Historia Europy jest historią złamanych obietnic. Zapewnialiśmy się wzajemnie, że będziemy przyjaciółmi, a potem zawieraliśmy różnorakie alianse i prowadziliśmy z sobą wojny. Po 1945 roku mądrzy ludzie powiedzieli: „Nie jesteśmy altruistami, którzy zawsze będą się z sobą przyjaźnić. Wręcz przeciwnie, jesteśmy egoistami. I dlatego właśnie musimy tak powiązać z sobą swoje interesy, żeby każdy z nas miał z tego korzyść. I żeby każdy, kto spróbuje zaszkodzić interesom drugiego, automatycznie szkodził w ten sposób samemu sobie”. To była genialna idea. Taka Europa dobrze funkcjonuje. Polacy i Niemcy są proeuropejscy nie dlatego, że to rozwiązanie zwiększa dobrobyt – to z pewnością także – ale przede wszystkim jednak, że daje ono bezpieczeństwo.
G.K.: Cesarstwo też było takim pomysłem. To prawda, ale na swój ówczesny czas. G.K.: Ale poziom szczęścia z punktu widzenia Greków czy Cypryjczyków jest mniejszy niż Niemców i Polaków. Patrzę na to z punktu widzenia historyka. Więc z dalszej perspektywy. Przez 60 lat jednoczenia się Europy ciągle były jakieś problemy, ale całość tych 60 lat to fenomenalny sukces. I jestem przekonany, że ten sukces może być jeszcze większy. Weźmy Niemcy i Francję. Cały czas szukamy porozumienia, robimy to, bo wiemy, że mamy wspólne interesy. Wiemy, że musimy znaleźć kompromis, bo nie ma wyjścia.
M.K.: W moim mniemaniu sukces gospodarczy Niemiec w jakiejś części wynika z porządku, z dobrze wymyślonych praw. Weźmy przykład: prawo miejskie przez 500 lat stanowiło, że w jednym mieście może być dwóch piekarzy. I tak było. Nagle przepisy unijne zabraniają stawiania takich ograniczeń. Czy nie ma ryzyka, że taka sytuacja… jak to powiedzieć… G.K.: Że ten niemiecki porządek straci…
M.K.: Przez naciski innych państw, które mogą mieć zupełnie inne interesy? Historia zjednoczenia Europy to historia ciągle zawieranych kompromisów między 27, a już niedługo 28 państwami. Historia Europy, wspólna historia Niemiec, Polski i innych krajów, to historia permanentnych przemian. Niemcy się zmieniają. W ciągu ostatnich dziesięcioleci Niemcy i ich oczekiwania dotyczące Europy uległy zmianie. Najważniejsze jest to, aby zawsze była to Europa obywateli, aby ludzie wiedzieli, że wszystkie zmiany leżą w ich interesie.
G.K.: Wiemy, co Niemcy myślą o sobie samych. Co myślą o Polakach? Ja jestem ze Świnoujścia, 20 lat temu moi sąsiedzi Meklemburczycy uważali, że Polacy to złodzieje samochodów. Co myślą dzisiaj? Historia ostatnich 25 lat stosunków polsko-niemieckich to historia niesamowitych przemian. Uważam, że niespotykane jest w najnowszej historii Europy to, by dwa narody tak szybko poprawiały swoje stosunki. Od 1989 roku starano się poprawiać te stosunki, oczywiście mając w pamięci okropności i tragedię II wojny światowej. Wcześniej te starania były ograniczone przez realia zimnej wojny. Ale po zniknięciu żelaznej kurtyny Niemcy i Polacy zabiegali o zmianę stosunków. O to, by się pojednać. W bardzo różnych dziedzinach nam się to udało. Częścią tego procesu jest zmiana tego, jak się nawzajem postrzegamy. Uważam, że dziś Niemcy o wiele lepiej znają i rozumieją Polaków niż przed 1989 rokiem. W oczach wielu, wielu ludzi obraz Polaków zmienił się na lepszy. Przykład: w zeszłym roku, podczas Euro 2012 wiele można było w niemieckiej prasie czytać o Polsce. Wszystko, co pisano, brzmiało tak samo. To jest niesamowite, co w tak krótkim czasie udało się waszemu krajowi. Widzę zdjęcie panoramy centrum Warszawy i tytuł: „Boomtown Warschau”. Realny sukces Polski spowodował zmianę obrazu Polaków. To nie znaczy, że nie istnieją uprzedzenia czy stereotypy, ale przez cały czas następuje ich zmiana.
G.K.: Zwłaszcza dzięki piłce nożnej. Opowiem na ten temat ciekawą anegdotę. W 1934 roku Niemcy po raz pierwszy strzelili bramkę podczas mistrzostw świata. Strzelcem był Stanislaus Kobierski. Jego rodzice przyjechali do Niemiec z Polski. W 1938 roku Polska strzeliła pierwszą bramkę w mistrzostwach. Strzelec nazywał się Friedrich Scherfke.
M.K.: Z FC Kattowitz? Być może tak. Na pewno z mniejszości niemieckiej. [w rzeczywistości Scherfke był zawodnikiem Warty Poznań]
M.K.: Maleńczuk śpiewa: „Niemców nienawidzę od dziecka”… Ale cofnę się. Czytałem gdzieś relacje, że w 1944 roku ludzie siedzący w piwnicach bombardowanej Warszawy mówili, że nie są w stanie uwierzyć, że naród niemiecki, tak kulturalny, może robić takie rzeczy. A to był piąty rok wojny. Sytuacja nie mieściła im się w głowach. To może znaczyć, że przez wcześniejszy tysiąc lat historii Niemcy zgromadzili naprawdę wielką liczbę punktów. Niechęć do Niemców, którą w nas zbudowano za komuny, jest sztuczna…
G.K.: Jesteśmy z pokolenia, które się wychowało na „Czterech pancernych”…
M.K.: Nie trzeba było wiele, żeby do nas dotarło, że większość narzędzi nazywamy przez cały czas niemieckimi słowami… Oczywiście istnieją bardzo mocne, realne powody do tego, by Polacy mieli do Niemców negatywny stosunek. Jest to związane z napaścią, z wojną, z doświadczeniami tamtego czasu. Ale do tego doszła propaganda czasów PRL. To był centralny element legitymizacji pezetpeerowskiej władzy: „Jesteśmy największymi przyjaciółmi Związku Radzieckiego, dlatego możemy zagwarantować wam to, że Polska jest bezpieczna, że nikt jej nie zaatakuje. Jednocześnie cały czas tłumaczymy wam, że Niemcy wciąż gotują się do ataku, więc zgadzacie się na nasze przywództwo. Bo jesteśmy w stanie was obronić”. Po 1989 roku te argumenty upadły. Aż do tego momentu Polacy nie byli pewni zachodnich granic. Z tego powodu wszędzie na byłych niemieckich, a dzisiaj polskich obszarach znajdowały się tablice, na których było napisane: „Byliśmy, jesteśmy, będziemy”.
MK: Tak, tak, zupełnie jak: „Deutsche sind und Deutsche bleiben!”. [„Niemcy są i Niemcy pozostaną” – nazistowskie hasło propagandowe dotyczące ziem włączonych do Rzeszy w 1939 roku] Odwracając, można wyciągnąć wniosek, że stosunek Niemców do Polaków to efekt propagandy z czasów Hitlera? Moim zdaniem stosunek jest wynikiem naszej historii. Napaści, okupacji, wojny, ale również historii powojennej. Od 1990 roku przeprowadzane są badania opinii Polaków na temat Niemców. Łatwo sobie wyobrazić, że w 1990 roku Polacy na Niemców patrzyli bardzo sceptycznie. Sąsiad się jednoczy, jest coraz silniejszy, odgrywa coraz większą rolę w Europie i nie wiemy, jak się będzie z nami obchodzić. W latach 90. ubiegłego wieku 70 proc. Polaków miało sceptyczny i negatywny stosunek do Niemców. 20 lat później obraz ten zmienił się diametralnie. Chcę spróbować wyjaśnić, dlaczego tak jest. Doświadczenie z zachodnim sąsiadem było w moim przekonaniu w sumie doświadczeniem pozytywnym. Niemcy nie okazały się imperialistyczne czy ekspansywne, uznano, że ich przyszłość leży w integracji. I robiono wszystko, by Polska też mogła iść tą samą drogą. Bo ważnym elementem dobrej przyszłości Niemiec jest to, by Polska też miała się dobrze. Dlatego chcieliśmy, by Polska przystąpiła do Unii Europejskiej tak szybko, jak to możliwe, mimo iż niektórzy partnerzy mieli inne zdanie na ten temat. Staraliśmy się, żeby nasze stosunki z Polską były stosunkami równorzędnych partnerów.
G.K.: Widzieliśmy to w broszurze „Odkryj Niemcy”, leżącej w holu ambasady. Na rysunku Polska jest taka wielka, a Niemcy takie małe. M.K.: Nawet w ilustracjach pilnuje się, by nie było różnicy. No dobrze, ale skąd się wzięła niechęć Niemców do Polaków? G.K.: Może nam się wydaje, może jej nie było? Istnieje określenie „Polnische Wirtschaft”. Co ciekawe, ono się wzięło z polityki. Opisywało polityczne relacje XVIII-wiecznej Polski, z których też Polacy nie byli specjalnie zadowoleni. Z czasem znaczenie się zmieniło i zaczęło dotyczyć spraw gospodarczych. Ale co ciekawe, po 1989 roku, kiedy Polacy mogli wziąć sprawy w swoje ręce, to określenie całkowicie zmieniło znaczenie. Dziś jest pozytywne. Często występuje w Niemczech. Zawsze pytam słuchaczy, czy wiedzą, co dziś znaczy „Polnische Wirtschaft”. Dziś Polska to jedyny kraj w Europie, który przechodzi kryzys bez ujemnych wskaźników, bez recesji. I tak, jak mówiłem – właśnie te realia zmieniają obraz Polski. Dziś w Niemczech określenie „polski hydraulik” oznacza najlepszego pracownika.
M.K.: Polacy od zawsze jeździli do Niemiec, robotnicy rolni… To prawda, Polacy zawsze przyjeżdżali do nas do pracy, ale dziś określenie „polski pracownik” to certyfikat jakości. Niezawodnej, pilnej i dobrej pracy. Chciałbym podać interesującą liczbę. Volkswagen ma fabryki w całej Europie. Między innymi bada coś, co się nazywa „absentee rate”, czyli częstotliwość nieobecności w pracy, niezależnie od powodu. Najlepszy wynik w całej Europie ma zakład w Poznaniu. W Polsce jest ponad sześć tysięcy niemieckich inwestorów. Często mówią, dlaczego chcą inwestować w Polsce. Łatwo się porozumiewają z partnerami, radzą sobie z biurokracją, ale przede wszystkim znajdują tu bardzo dobrych pracowników. Wykształconych, niezawodnych, chętnych do pracy.
G.K.: Wracając do spraw historycznych, interesuje mnie, czy Niemcy zdają sobie sprawę z tego, że Polacy też przeżyli wypędzenia, że połowa kraju została poza granicami zjednoczonej Europy. Ci, którzy dziś zajmują się historią Śląska, wiedzą, że ludzie, którzy tam dziś żyją, sami byli wypędzeni. Jeżeli ktoś dziś w Niemczech zajmuje się historią ucieczki i wypędzenia, to interesuje się tym problemem w całej Europie. Oczywiście w wielu rodzinach obecna jest do dziś historia wypędzenia rodziców czy dziadków. Tak samo jak w rodzinach polskich, ormiańskich… I to zawsze są historie związane z cierpieniem, bólem. Wydaje mi się, że ważne jest to, by pamiętać te historie i zdawać sobie sprawę z tego, że żyją jeszcze ludzie, którzy cierpią z tego powodu. Ale zajmowanie się tym w Niemczech zawsze będzie związane ze świadomością, co było tego powodem. Nawet jeżeli pojedynczy człowiek doświadczył strasznego cierpienia, to zawsze jest częścią kontekstu, którego początkiem jest to, że Niemcy wywołali wojnę.
G.K.: Kiedy zamieszkałem na Dolnym Śląsku, w 250-letnim domu poznałem człowieka, który był tam gospodarzem przed wojną. Wiem, w którym pokoju się urodził, znam historię jego rodziny. On zaś wie, że ludzie, którzy się tam wprowadzili, musieli porzucić swoje domy na Wschodzie… Tragedią Polaków przed 1989 roku było to, że o losach ludzi, którzy musieli opuścić swoje domy na Wschodzie, nie można było nawet rozmawiać. U nas nikt tego nie zabraniał.
M.K.: Hupka i Czaja, którymi u nas straszono, właśnie na te tematy rozmawiali. Znam te nazwiska. Czaja mówi przecież płynnie po polsku. Pracował na krakowskim uniwersytecie.
G.K.: To byli bohaterowie naszego dzieciństwa. Obowiązująca w czasach PRL wersja historii była dość konfrontacyjna. To, co było zapisane w podręcznikach do historii, nie zawsze było prawdą. Dzisiaj, kiedy podejście konfrontacyjne traci sens, młoda generacja zaczęła patrzeć na historię nie horyzontalnie, tylko wertykalnie: co tu, w tym miejscu było kiedyś. Dzisiaj w holu wrocławskiego ratusza stoją popiersia słynnych mieszkańców tego miasta. Wśród nich zamordowana w Auschwitz Edyta Stein i ewangelicki męczennik Dietrich Bonhoeffer, pruski malarz Adolph von Menzel. Organizatorem tej wystawy był ówczesny prezydent miasta Wrocławia, dzisiejszy minister kultury Bogdan Zdrojewski. „To są ważni obywatele mojego miasta, nieważne, jakiej są narodowości” – mówił. Piękne jest to, że biorą w tym udział byli mieszkańcy tych ziem, w takim opowiadaniu historii ma też udział miasto. Jest miasto Gorzów Wielkopolski, w Niemczech istniało stowarzyszenie byłych mieszkańców miasta Landsberg an der Warthe. Nowych członków nie przybywało, więc stowarzyszenie się rozwiązało. Ale przed tym ufundowało tzw. dzwon pokoju, przypominający o ludziach, którzy tam kiedyś mieszkali, a postawiony w centrum Gorzowa Wielkopolskiego przez jego nowych mieszkańców. Prócz tego byli mieszkańcy wspierają różne projekty edukacyjne w mieście. To jest bardzo dobry przykład udanego pojednania.
M.K.: Jeżdżę na Ziemię Lubuską od połowy lat 80. W małych wsiach bywało tak, że w miejsce wybitej szyby wstawiano dyktę. Ludzie żyli na walizkach. Po 1989 roku zaczęli czuć się u siebie. Nagle ktoś pierwszy posadził kwiaty, chwilę potem cała ulica była w kwiatach. Ktoś wyremontował dach… A już najmłodsze pokolenie, to, które realnie korzystało z bliskości granicy, Berlina, to już zupełnie inni ludzie. Pozwolę sobie na dość odważną tezę: ślady niemieckiej cywilizacji zmieniły tych ludzi. Tak, dlatego zadaniem, które przed nami zostało, to usunięcie ostatnich śladów peerelowskiej propagandy. Czasem, kiedy słyszę, co się mówi o powstaniach śląskich, to myślę, że zaraz padnie „Byliśmy, jesteśmy, będziemy”. Temat powstań śląskich pokazuje: nie chodzi o to, żeby zawsze identyfikować, co jest prawdą, do kogo należało to albo to, ale chodzi o to, żeby zaakceptować, że ludzie mieli różne podejście, żeby mieć świadomość, że po obu stronach istniały nienawiść, cierpienie i nieszczęście, ale też nadzieja i chęć pojednania. Że czasem granica podziału przechodziła w rodzinie. Chodzi o to, żeby zaakceptować, że dziadek mojego sąsiada mógł mieć inną wizję, inną historię, inne podejście do pewnych spraw.
G.K.: Mitteleuropa? Czy to słowo funkcjonuje jeszcze w niemieckiej polityce? Jeżeli gdzieś słyszę to określenie, to przede wszystkim w Polsce. Można o tym rozmawiać w odniesieniu do kultury, ale dziś nie jest to żadna kategoria polityczna. Oczywiście nasz kraj ma specyficzną historię związaną ze swoim położeniem geograficznym i doświadczeniami, ale jedyna realna strategia polityczna, która – co ciekawe – popierana jest przez wszystkie partie, to strategia europejska.
G.K.: Rywalizacja z Francją należy do przeszłości? Stosunki z Francją są determinowane przez świadomość tego, że jesteśmy różni i że zawsze musimy znaleźć kompromis, musimy się porozumieć w pojedynczych kwestiach, by Europa mogła funkcjonować. Bo jeżeli Francja i Niemcy się rozumieją i współpracują, to prawdopodobieństwo tego, że Europa się rozumie, jest bardzo duże. A jeżeli Niemcy i Francja się nie porozumieją, to prawdopodobieństwo znalezienia europejskiego kompromisu jest bardzo małe. Proszę zobaczyć dzisiejszą sytuację w Europie. Nie chodzi nam o to, żeby być tu jedyną siłą. Nie chcemy być. Jesteśmy jednym z 27 państw. Dlatego jesteśmy solidarni, staramy się pomagać innym, ale jednocześnie naszym celem jest to, by gospodarka europejska była konkurencyjna, by mogła istnieć na globalnym rynku. Dlatego potrzeba nam takich historii sukcesu jak ta polska, ponieważ wasz kraj może być wzorem dla innych.
G.K.: Interesuje nas jeszcze pana historia. To nie jest pana pierwszy pobyt w Polsce. Ten pierwszy był… M.K.: Ciekawe czasy… Bardzo ciekawe czasy.
G.K.: Mówił pan wtedy po polsku? Jesteśmy bardzo dobrze zorganizowanym krajem. Dlatego bardzo dobrze wtedy mówiłem po rosyjsku. Myślałem, że będę rozmawiał z Polakami po rosyjsku. Wszyscy się tego języka uczyli w szkole. Ale Polacy jakoś nie chcieli rozmawiać z młodym niemieckim dyplomatą po rosyjsku! I dlatego starałem się nauczyć języka polskiego, ale to był niestety język „Trybuny Ludu”. Dlatego mam kłopoty dzisiaj. Wtedy musiałem potrafić analizować „Trybunę Ludu”. Jeszcze mi zostało: Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!
M.K.: A, to akurat niemiecki pomysł. Pan ma rację. [śmiech]
G.K.: Też to był pomysł na zjednoczenie Europy. No tak, w złym sensie. To prawda, to był bardzo interesujący czas, te lata 80. Ciężkie czasy przede wszystkim dla ludzi w Polsce, dla obcokrajowców nie było to takie całkiem proste. Było wiele powodów, by się tu wtedy dobrze nie czuć, mimo to moja rodzina i ja bardzo dobrze się tutaj czuliśmy. Decydujące o tym były spotkania z ludźmi, którzy wykazywali się wielką determinacją, mimo iż nie mogli być pewni sukcesu i ryzykowali swoją materialną egzystencję. To robiło wielkie wrażenie. Wtedy nabrałem wielkiego szacunku dla ludzi w Polsce, nigdzie indziej czegoś takiego nie przeżyłem.
G.K.: Poznał pan wtedy Wałęsę? [ambasador zdjął ze ściany zdjęcie] To zdjęcie sam zrobiłem, to spotkanie z najpopularniejszym wtedy wąsaczem Gdańska. Ten stosunkowo młody człowiek obok był tłumaczem i pomocnikiem, nazywał się… Mazowiecki. [drugie zdjęcie] To zdjęcie ze spotkania z Wałęsą tu, w Warszawie, to doradca „Solidarności” Krzysztof Śliwiński, a tu przedstawiciel niemieckich związków zawodowych, ja organizowałem to spotkanie.
G.K.: Widać różnice między stołem warszawskim i gdańskim No właśnie. [śmiech] Wtedy w ambasadzie zajmowałem się polską polityką wewnętrzną. Najtrudniejsze były rozmowy z przedstawicielami władzy. Zrozumienie ich intencji. Trudno było nawiązywać kontakty z członkami władz partii, „Trybuny Ludu”, można było odnieść wrażenie, że bali się dyskusji, jednocześnie – że nie rozumieli się między sobą, nie mieli do siebie nawzajem zaufania. Poznałem kiedyś ważnego dziennikarza „Trybuny”, ucieszyłem się, że w końcu będę mógł z kimś rozmawiać. Kiedy chciałem się z nim spotkać po raz drugi w redakcji, poprosił mnie, byśmy się już więcej nie spotykali. „Jeżeli ktoś nas zobaczy razem, to mnie zniszczą”. Wszyscy podejrzewali, że jestem szpiegiem. Co ciekawe, stosunkowo łatwo – mimo problemów logistycznych – było się spotykać z przedstawicielami opozycji. Rozmowy też były o wiele ciekawsze.
M.K.: Kiedy pan przyjechał, Jerzy Urban nie ogłosił na swojej konferencji, że Niemcy przysłali tu dyplomatę, którego krewny ostrzeliwał Warszawę w 1939 roku? Wydaje mi się, że nie pełniłem wystarczająco ważnej funkcji. Ale trzeba by zobaczyć, czy coś na mój temat jest w IPN. Oczywiście przez cały czas byłem śledzony przez funkcjonariuszy SB. Do moich zadań należało utrzymywanie kontaktów z opozycją i Kościołem, więc oczywiste było, że się mną interesowali. Dochodziło do sytuacji komicznych. Mieliśmy panią, która pomagała nam w domu. Była bardzo lojalna wobec nas. Pewnego razu przyszła i powiedziała, że SB naciska na nią, by na nas donosiła. Postanowiła więc się zwolnić. Poprosiliśmy, by tego nie robiła, bo każdy zatrudniony przez nas człowiek będzie miał taki problem. Dowiedzieliśmy się dzięki niej o różnych absurdalnych rzeczach, które SB wymyślała. Na przykład chętnie wyjeżdżaliśmy z dziećmi na Mazury. Do małych wsi, tak by zobaczyć jak najwięcej piękna tej krainy. SB miała taką metodę, że jeździła za nami do ludzi, u których mieszkaliśmy i którym mówiła: „Wiemy wszystko, prosimy tylko o potwierdzenie”. Tej naszej pani opowiadali, że ja jako przedstawiciel niemieckiej szlachty jeżdżę na Mazury, by przygotować jej powrót do Prus Wschodnich. W 1988 roku moja żona pojechała do Niemiec, by urodzić. Mieliśmy już troje dzieci, nie byłem za bardzo w stanie sam się nimi zajmować, zatrudniliśmy au pair z Niemiec. Dziewczyna była zainteresowana Polską, poszła na kurs polskiego na uniwersytet. Z tego SB zrobiła kolejną historię – że moja żona nie może już dłużej pracować dla BND [Federalnej Służby Wywiadu] i BND przysłała zastępstwo. Zadaniem dziewczyny było mieszanie w głowach studentom w czasie urlopu macierzyńskiego mojej żony. Dziewczyna miała 19 lat.
M.K.: Ale szpiegiem oficjalnie, jak ambasador Mull, pan nie został? Sytuacja była taka, że każdego dnia mogliśmy usłyszeć, że w ciągu 24 godzin mamy opuścić kraj. Najgorzej mieli Amerykanie, ale ja przez kontakty z opozycją też byłem na to narażony.
M.K.: Nie poznał pan Donalda Tuska w latach 80.? Nie pamiętam takiej sytuacji. Okazjonalnie bywałem w Gdańsku, ale nie mogę sobie przypomnieć.
M.K.: Dyplomatyczna odpowiedź. Poznałem wtedy Geremka, Mazowieckiego, Michnika, Lityńskiego, Wujca, Czaputowicza i wielu, wielu innych.
M.K.: Interesujące jest to, że kiedy patrzy się na pańską ścieżkę kariery, to widać: dyplomata, dyplomata, dyplomata, dyplomata, wiceszef agencji wywiadu, dyplomata, dyplomata, jedna rzecz tu nie pasuje. Tu chyba nie pasuje… Nie jedna, dwie. Byłem jeszcze przez pięć lat szefem zespołu planowania przy prezydencie Niemiec. Wśród zadań, które się wykonuje, jest jedno, o którym oficjalnie się nie mówi. Polega ono na pisaniu przemówień dla prezydenta. Dla mnie szczególnie ważne było przemówienie wygłoszone w polskim Sejmie w przeddzień wejścia Polski do Unii Europejskiej. Niemiecką tradycją jest to, że pewne instytucje mogą sobie pożyczać dyplomatów. Więc zgodnie z nią raz byłem u prezydenta, a raz w agencji wywiadu. W BND zawsze numerem drugim jest dyplomata, a numerem trzecim – wojskowy generał. Federalna Służba Wywiadu jako jedyna zajmuje się zagranicą. To znaczy, że zajmuje się zarówno kwestiami wojskowymi, jak i dotyczącymi polityki zagranicznej. Żeby podkreślić, że takie sprawy są ważne w polityce zagranicznej, do BND delegowany jest na trzyletnią kadencję dyplomata. I także na trzy lata generał, który pilnuje spraw wojskowych. Ani przed, ani po tej trzyletniej kadencji nie miałem nic wspólnego z wywiadem. Ważne jest to, że te służby wywiadowcze służą demokracji, nie dyktaturze.
M.K.: Przy naszej rosyjskiej tradycji trudno jest uwierzyć, że ktoś, kto raz zaczął pracować dla służb, może przestać to robić. W tej tradycji większość, która wchodzi do służb, zostaje w nich na zawsze... Ale nasza tradycja jest zupełnie inna niż ta, która istniała wcześniej w Polsce czy w NRD. Tam też ludzie inaczej podchodzą do tych spraw.
M.K.: Jak to było z przemycaniem kuzyna z NRD? Napisał pan o tym książkę. Rodzina mojego ojca pochodzi z Saksonii i Turyngii. I tak jak wiele niemieckich rodzin została rozdzielona przez podział Niemiec. Część mojej rodziny żyła w NRD. Mój kuzyn był w moim wieku. Moi rodzice, tak jak wiele innych rodzin, przywiązywali wielką wagę do utrzymywania kontaktów z częścią rodziny, która żyła w NRD. Jako mieszkaniec RFN mogłem jeździć do NRD. Mieszkańcy NRD nie mieli szansy na wyjazd do RFN. Władze tego kraju bały się, że wszyscy uciekną. Wcześniej, po powstaniu, które wybuchło w 1953 roku, z NRD wyjechało 300 tysięcy ludzi tylko w tym roku! Po tym kraj zamknięto. Mój kuzyn, kiedy skończył 18 lat, postanowił wyjechać. Miał do tego bardzo dobry powód. Nie chciał żyć w kraju, który nie był wolny. Napisał do mnie list, w którym poprosił o pomoc dla siebie i dwóch swoich przyjaciół. Ja wtedy miałem 19 lat. Zaczęliśmy planować ucieczkę. Nie mogliśmy z nikim na ten temat rozmawiać, bo nie mieliśmy do nikogo zaufania. A nie mieliśmy zielonego pojęcia, jak się to robi. Chcieliśmy zminimalizować ryzyko, by mieć jak największe szanse na sukces. Wpadliśmy na pomysł – nie była to tajna skrytka w samochodzie, nie był to balon czy tratwa przez Bałtyk – postanowiliśmy zmienić ich tożsamość. Spotkaliśmy się w Bułgarii, zrobiliśmy z nich zachodnioniemieckich hipisów, którzy wtedy chętnie podróżowali przez Bułgarię i Turcję do marihuanowego raju w Nepalu czy Afganistanie. By z Bułgarii wjechać do Turcji, kraju natowskiego, potrzebne były zachodnioniemieckie paszporty. Wzięliśmy prawdziwe niemieckie paszporty od przyjaciół. Musieliśmy je nieco zmodyfikować. Na tym polegało moje zadanie: wymienić zdjęcia, przyklejone solidnym zachodnioniemieckim urzędowym klejem, zrobić stemple na zdjęciach, przynitować fotografie, a do tego zdobyć jeszcze jugosłowiańskie i bułgarskie stemple tranzytowe. To było bardzo trudne, bo nie mieliśmy wśród znajomych żadnych profesjonalnych fałszerzy. Dziś mówię o tym spokojnie, bo dzisiejszych niemieckich paszportów nie da się modyfikować. Stemple wycinałem z przezroczystych gumek do ścierania, ponieważ miały bardzo delikatną konsystencję. Mogłem w nich precyzyjnie wycinać. Używałem modelarskich noży. Stemple były dwukolorowe. Kupiłem poduszki do stemplowania. Z jednej strony wlałem jeden kolor, z drugiej – drugi. Mieliśmy tylko dziesięć minut, bo kolory się mieszały. Książka się zaczyna od tego, że wszystko bierze w łeb, bo Bułgarzy zmieniają kolor tuszu.
M.K.: Ale udało się? Musi pan przeczytać. Tak naprawdę uratowało to nas, bo w tym czasie dowiedzieliśmy się czegoś, czego wcześniej nie wiedzieliśmy – bułgarskie stemple świeciły w ultrafiolecie. Wyzwaniem stało się zdobycie takiej farby. Kiedy w pierwszym sklepie pytaliśmy o fluorescencyjny tusz do stempli, patrzyli na nas, jakbyśmy chcieli fałszować paszporty…
M.K.: Na koniec musimy zadać pytanie takie, jakie zadaliśmy ambasadorowi USA, który przed przyjazdem do Polski był prawą ręką sekretarz stanu. Pan ze swoim doświadczeniem też nie jest szeregowym dyplomatą. Czy dzieje się coś w Polsce tak niepokojącego, że przysyłani są tu tacy dyplomaci? Polska to ekstremalnie ważny kraj dla Niemiec. To są bardzo złożone stosunki. Ale też stosunki, z którymi związane są pewne wyzwania. Bardzo pomocne jest to, jeżeli ma się już jakieś doświadczenia z tego kraju, fakt, że można porównywać je ze stanem obecnym. Również dobrze jest, jeżeli ktoś ma wiedzę na temat kraju i czuje do niego sympatię. To dowód na to, że rząd federalny przywiązuje wielką wagę do stosunków z Polską.
M.K.: Czyli nie mamy się bać? Odpowiem inaczej. Bardzo się cieszę, że w polskiej ambasadzie w Berlinie pracują ludzie, którzy mają ogromną wiedzę na temat Niemiec. I to podkreśla moim zdaniem, że Polska również przywiązuje wielką wagę do Niemiec.
http://marcin.kedryna.salon24.pl/518553,1000-lat-jednoczenia-europy-rozmowa-z-ambasadorem-niemiec
Katastrofa gibraltarska, katastrofa smoleńska – podobieństwa Przed 70 laty zginął generał Sikorski 4 lipca 1943 roku zginął w katastrofie lotniczej pod Gibraltarem gen. Władysław Sikorski. Jego śmierć wywołała nie tylko ogromne wrażenie w wszystkich środowiskach polskich i w całym świecie, ogarniętym wojną. Ta śmierć, w okolicznościach nad wyraz podejrzanych, przyczyniła się niewątpliwie do narastającej z biegiem lat legendy generała, unikającej krytyki jego polityki. Zaczynał swą karierę wojskową jako utalentowany dowódca polowy - w 1919 roku dowodził z sukcesem walką z Ukraińcami pod Gródkiem Jagiellońskim i Bartatowem, w marcu 1920 roku dowodził skutecznie 9 dywizją na Polesiu w walkach z Armią Czerwoną. Miał i poważne potknięcie: w czasie późniejszej ofensywy sowieckiej zadeklarował dowództwu utrzymanie twierdzy Brześć „do 10 dni”, podczas gdy utrzymał ją tylko jeden dzień. W sierpniu 1920 roku z powodzeniem dowodził V Armią, która miała za zadanie zniszczyć IV Armię sowiecką i Korpus Gaja, w październiku 1920 roku wsparł swym autorytetem polecony przez marszałka Piłsudskiego „bunt generała Żeligowskiego” i opanowanie przez „buntowników” Wilna. Kariera wojskowa gen.Sikorskiego zeszła na wyraźne tory polityczne po zabójstwie prezydenta Narutowicza w 1923 roku, gdy został premierem rządu. Na okres jego rządu przypadło uznanie polskich granic wschodnich przez mocarstwa zachodnie; powołał Stanisława Grabskiego na ministra skarbu, zapoczątkowując reformę walutową i administracji państwowej. W roku 1924, w rządzie Władysława Grabskiego (brata Stanisława) objął tekę ministra spraw wojskowych; utworzył wojskowy Korpus Ochrony Pogranicza. Jednakże z powodów, jak się wydaje, ambicjonalnych założył w tym czasie tajną organizację oficerską „Honor i Ojczyzna” (czy miała to być przeciwwaga dla oficerów z I Brygady Piłsudskiego?...), wzorowaną na organizacji masonerii (rozwiązaną w 1925 roku). W 1924 roku miał miejsce poważny i brzemienny w skutki konflikt generała Sikorskiego z marszałkiem Piłsudskim na tle opracowanego przez Sikorskiego nowego projektu organizacji armii. Marszałek Piłsudski niezwykle ostro skrytykował ten projekt zarzucając mu, że bezkrytycznie przyjmuje wzory francuskie, dopasowane do państwowości francuskiej, a szkodliwe dla znajdującej się w zupełnie innej sytuacji politycznej Polski. Piłsudski zarzucał Sikorskiemu, że chce poddać armię partyjnictwu, charakterystycznemu dla rządów gabinetowo-parlamentarnych; zarzut - jak się i dziś wydaje – uzasadniony: wszak w 1920 roku, podczas ofensywy sowieckiej podchodzącej już pod Warszawę, z kręgów właśnie parlamentarnych dobiegały głosy o szybkie rokowania z Sowietami, celem uzyskania jak najlepszych warunków kapitulacji... Mimo krytyki ze strony marszałka Piłsudskiego – generał-minister Sikorski skierował ten projekt pod obrady Sejmu, lawirując między endecją (Narodową Demokracją), która popychała go do konfrontacji z Piłsudskim - a zachowaniem poprawnych stosunków z Piłsudskim. W czasie przewrotu majowego w 1926 roku gen.Sikorski dowodził Korpusem we Lwowie: zajął wówczas wyczekujące stanowisko, nie angażując się po żadnej stronie konfliktu, odmawiając użycia sił Korpusu bo „musi pilnować wschodniej granicy” – jak uzasadniał. Po zamachu majowym marszałek Piłsudski zachował gen.Sikorskiego na dotychczasowym stanowisku we Lwowie do roku 1928. W 1936 roku, rok po śmierci marszałka Piłsudskiego, założył w Szwajcarii, w wraz z Ignacym Paderewskim, gen.Józefem Hallerem i b. premierem Wincentym Witosem „Front Morges”, ugrupowanie opozycyjne wobec obozu piłsudczykowskiego, o dość mglistym programie narodowo-państwowym „przywrócenia jedności moralnej”, powołania Paderewskiego na prezydenta Polski a Witosa – na premiera. Jednak zarówno Narodowa Demokracja, jak socjaliści – przeciwni rządom piłsudczyków – odrzucili ten program. Piłsudczycy natomiast zarzucali tej inicjatywie, iż kryje w sobie zbyt daleko idące uzależnienie polityki polskiej od Francji bez niezbędnych i wiarygodnych gwarancji. Patrząc z perspektywy roku 1939 i 1940 – były to i tym razem zastrzeżenia uzasadnione... Właśnie z walną pomocą (nieoficjalną) władz francuskich gen.Sikorski został premierem rządu polskiego we Francji w roku 1939, po niemieckiej i sowieckiej napaści. Jeśli nie był to „miękki zamach stanu” – było to z pewnością wykorzystanie obcych władz do ingerencji w polskie życie polityczne. Przypomnijmy, że internowany podstępnie w Rumunii wraz z rządem prezydent Ignacy Mościcki wyznaczył – zgodnie z Konstytucją – swym następcą gen.Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego, wówczas ambasadora Polski we Włoszech. (Zauważmy na marginesie, że legenda Wieniawy jako lwa salonowego z bujną ułańską fantazją, nie stroniącego od „wypitki”, chętnie podtrzymywana później nawet przez komunistów, fałszuje jego wizerunek: generał Bolesław Wieniawa –Długoszowski był, obok Walerego Sławka, jednym z najbardziej zaufanych ludzi marszałka Piłsudskiego, wyznaczanym do najbardziej trudnych zadań politycznych!) W nocy z 25 na 26 września wydrukowany został w Paryżu oficjalny, rządowy „Monitor Polski”, z oficjalnym dekretem prezydenta Mościckiego mianującym gen.Wieniawę-Długoszowskiego swym następcą. Wskutek interwencji u władz francuskich podjętej przez gen.Sikorskiego i jego zwolenników – rząd francuski oficjalną notą premiera Deladier’a oświadczył, że „nie widzi możliwości uznania rządu, jaki zostałby powołany przez gen.Wieniawę-Długoszowskiego”. Oznaczało to odmowę uznania nominacji prezydenta Mościckiego, zgodnej z polską Konstytucja; oznaczało to, że gen.Sikorski użył swych swoich prywatnych stosunków z obcym rządem dla podważenia decyzji urzędującego prezydenta Rzeczpospolitej... W konsekwencji tak wymuszonego kompromisu prezydentem został Władysław Raczkiewicz, a premierem i Naczelnym Wodzem – nie bez politycznej intrygi - gen.Sikorski. Ten „miękki zamach stanu” pogorszył stosunki między endecją, wspierającą gen.Sikorskiego a obozem piłsudczykowskim. Stosunków tych nie naprawiała polityka rządu generała Sikorskiego, ukrywająca w latach 1941 do wiosny roku1943 przed polską opinią publiczną istotne fakty i dokumenty w relacjach polsko-sowieckich, dotyczące pierwszych sowieckich zakusów na polską granicę wschodnią. Rząd gen.Sikorskiego – ulegając presji angielskiej ( przy gen.Sikorskim obecny był nieustannie ni to jako doradca, ni opiekun brytyjski agent, Józef Rettinger, podejrzewany zresztą o świadczenie dobrych usług także Sowietom) – taił te fakty przed polską opinią publiczną. Co gorsza – zatajał też przed opinią publiczną (represjonując tych, którzy to ujawniali...) przyzwolenie rządu angielskiego na te fakty dokonane, mimo podpisanego w sierpniu 1939 roku porozumienia polsko-angielskiego, w którym Anglia zobowiązywała się do nieuznawania jakichkolwiek naruszeń polskich granic w przyszłości. Jest oczywiste, że emigracyjny rząd gen.Sikorskiego w Londynie– będąc po klęsce i legalnej kolaboracji niemiecko-francuskiej na finansowym garnuszku angielskim - działał pod silną polityczną presją angielską. Jest faktem, że dla milionów Polaków, nie wtajemniczonych w kulisy wielkiej polityki, gen.Sikorski stał się kryształowym symbolem walki o niepodległość. Jest także faktem, że po inspekcji polskich sił zbrojnych na bliskim Wschodzie i spotkaniu z gen.Andersem (wodzem armii, która znała znacznie lepiej od gen.Sikorskiego sowieckie realia i sowiecką politykę) – gen.Sikorski obwieścił coś na kształt pojednania z obozem piłsudczykowskim: jak gdyby zrozumiał, że jego dotychczasowa miękkość wobec Anglików względem polityki sowieckiej może pogorszyć sytuację Polski w chwili, gdy przyjdzie do decydujących rozstrzygnięć militarnych i politycznych. Jest oczywiste, że zarówno wywiad angielski, jak sowiecki czy niemiecki obserwowały czujnie te wewnętrzne relacje w polskich stosunkach wewnętrznych. I nie jest przypadkiem, że tak bardzo podejrzana „katastrofa lotnicza”, w której zginał ten wielki przecież, mimo wszystko, polski patriota – nastąpiła w tym właśnie momencie: gdy polskie środowiska polityczne przezwyciężały podziały, łączyły się we wspólnym narodowym celu. Znamienne: Józef Rettinger, nieodłączny brytyjski opiekun gen.Sikorskiego, obecny we wszystkich jego najważniejszych spotkaniach – był tym razem nieobecny: nie poleciał na Bliski Wschód, nie towarzyszył gen.Sikorskiemu w tej ostatniej misji... Katastrofa smoleńska, w której zginał prezydent Lech Kaczyński i niemal cała jego kancelaria, nastąpiła także w przełomowym momencie najnowszej historii Polski. Nastąpiła w momencie, gdy Kancelaria Prezydenta Lecha Kaczyńskiego stała się trwałym ośrodkiem władzy (pięcioletnim, nieodwoływalnym w drodze „przedterminowych wyborów”, jak może być odwołany każdy rząd, nadto z realną możliwością reelekcji Lecha Kaczyńskiego); ta Kancelaria miała wgląd w najważniejsze sprawy państwowe, co więcej – dysponowała utajnioną wiedzą płynącą z Aneksu do Raportu o Likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych: była to m.in. wiedza o tym, kto, z kim i jak rozkradał Polskę w okresie tzw. transformacji ustrojowej; jeszcze nie ostygły ciała ofiar „katastrofy smoleńskiej” (dosłownie!), gdy Bronisław Komorowski zawładnął tym Raportem... Kancelaria Prezydenta Lecha Kaczyńskiego była po roku 1989 pierwszym silnym zaczynem trwałego ośrodka władzy nie uwikłanej w zmowę „okrągłego stołu”, w komunistyczne złodziejstwo „transformacji ustrojowej”, zaangażowanym w polską politykę historyczną, uwzględniającą polską rację stanu. Oczywiście, i wobec ś.p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego formułowano zarzuty z prawej strony: o zbyt pochopny podpis Traktatu Lizbońskiego, o nadmierną ufność wobec polityki amerykańskiej względem Polski, czy o nadmierną miękkość wobec lobby żydowskiego w Polsce. Obydwie te, jakże podejrzane o zamach i nie wyjaśnione „katastrofy”, w których zginęli nietuzinkowi politycy polscy, nastąpiły w chwilach, gdy ich polityka zaczynała wzmacniać wewnętrznie Polskę i jej pozycję w świecie. Marian Miszalski
Oligarchia na nasz koszt W niedzielę 16 VI 2013 roku wybrałem się na konferencję zorganizowaną przez Instytut Myśli Państwowej. Podczas zagajenia Roman Giertych rzucił hasło przewodnie IMP: zbieranie podpisów pod obywatelskim projektem ustawy o zniesieniu finansowania partii politycznych z budżetu państwa. Z siedzącym obok mnie mec. Ludwikiem Skurzakiem wymieniliśmy nieco sceptyczne uwagi czy idea ta - jakkolwiek sama w sobie słuszna - rzeczywiście chwyci i zmobilizuje Polaków do walki z rządzącym establiszmentem, pasącym się na ich koszt i blokującym zmiany na scenie politycznej dzięki tej ustawie. W kilka dni później zrozumiałem, że pomysł Romana Giertycha nie był z sufitu. Media zaczęły publikować szokujące dane na temat dziesiątek i setek tysięcy złotych, które partie polityczne - z naszych pieniędzy - wydają na wina, ubrania, restauracje, dotowanie książek swoich nieomylnych prezesów itd. Akcja informacyjna ma charakter skoordynowany i chodzi w niej o odwrócenie uwagi wyborców od miernych rezultatów rządzącej Platformy Obywatelskiej. Donald Tusk natychmiast złapał wiatr w żagle i zaproponował zniesienie jakiegokolwiek finansowania partii politycznych z budżetu państwa, napotykając tutaj zjednoczony front sprzeciwu prawie całej opozycji: PiS, SLD i PSL. W sprawie tej poparcie otrzymał tylko od SP (gdyż ta pieniędzy nie dostaje) i, warunkowe, od RP, który chce zmienić sposób finansowania z dotacji na odpis podatkowy. Moim zdaniem Donald Tusk sprawy tej nie odpuści i dogada się tak z Solidarną Polską, jak i z Ruchem Palikota, stając na przeciwko "partii układu", czyli nie tylko PiS i SLD - które uważają, że zagarnianie garściami pieniędzy podatników jest "warunkiem funkcjonowania demokracji" - ale także i PSL. Ta ostatnia partia sprzeciwia się wszelkim reformom, ponieważ ma 20 milionów długu i nie ma pomysłu jak spłacić go inaczej, jak tylko przez przetaczanie pieniędzy podatników (= naszych pieniędzy) na partyjne konta. Politycy PSL wprost mówią, że przeforsowanie tej ustawy jest tożsame z końcem koalicji rządzącej i (zapewne) koniecznością rozpisania przedterminowych wyborów. Czy Donald Tusk wystraszy się nowych wyborów? To jest pytanie innego typu: jeśli lider partii rządzącej czuje, że traci poparcie wyborcze, to czy powinien trwać do samego końca przy władzy i - rządząc jeszcze dwa lata - patrzeć jak słupki spadają z 30, do 25, 20, 15, 10 procent poparcia? A może "zrobić krok do przodu" i zagrać na przyśpieszone wybory póki, póty jego partia nadal liczy się w grze? Wariant trwania przy władzy onegdaj wybrali Marian Krzaklewski i Jerzy Buzek, po czym Akcja Wyborcza "Solidarność" nie przeszła przez 5-cio procentowy próg wyborczy. Tusk nie jest głupi, a poza tym widział to doświadczenie AWS i wyciągnął z niego wnioski. Co więcej, ma teraz znakomity pomysł na radykalne rozszpaltowanie, polaryzację sceny politycznej. Dopóki podział szedł według linii zamachu w Smoleńsku, to Tusk czuł się bezpieczny i nie widział zagrożenia. W smoleńskich oparach siedzi ok 1/3 Polaków, gdy 2/3 patrzy na smoleńczyków jak na szaleńców. Ale oto PiS nagle wygasił hasła smoleńskie, a Antoni Macierewicz znikł z ekranów telewizyjnych. Nowa polaryzacja jest dla Tuska niekorzystna: kto jest za nieudolnymi rządami PO, a kto je chce zmienić? No i kto powie sam sobie: "Platforma rządzi znakomicie i trzeba ją poprzeć"? Przy tej polaryzacji, znaczonej spadającymi sondażami i kolejnymi odwoływanymi prezydentami dużych miast rządzonych przez PO, Platforma skazana jest na dryf. Może nie będzie to spadek poniżej 5%, jak to zdarzyło się AWS, ale grozi jej redukcja do poziomu 15-20%. I oto pojawiła się szansa na spolaryzowanie sceny politycznej wedle zupełnie innego pomysłu: kto jest za, a kto jest przeciwko finansowaniu partii politycznych z budżetu państwa? Tak jak przed chwilą nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że "Platforma rządzi znakomicie i trzeba ją poprzeć", tak teraz mamy sytuację dla PO odwrotną: kto zdrowy na umyśle popiera przelewanie grubych milionów złotych z naszych podatków na konta partyjne? Kto zgadza się aby parlamentarna gawiedź wcinała obiady w drogich restauracjach, wlewała w siebie francuskie wina, kupowała modne garnitury i finansowała wydawanie książek swoich liderów z naszych pieniędzy? Czy pośród Czytelników jest choć jeden, kto dałby 200 PLN - ze swojej kieszeni - na zakup wina lub wizytę w drogiej restauracji dla działaczy SLD, PiS, PO, PSL czy RP? Na miejscu Donalda Tuska zagrałbym na całość i przeforsował likwidację finansowania partii z budżetu państwa, nawet ze świadomością, że PSL opuści koalicję, co oznaczać będzie nowe wybory. A w wyborach tych głównym problemem zrobiłbym nie bezrobocie, panoszący się socjalizm, brak perspektyw, ale walkę z rabunkiem na podatnikach w postaci ustawy o finansowaniu partii politycznych. Co więcej, w kwestii tej winniśmy Tuska taktycznie poprzeć, gdyż nikt tak bardzo jak prawica nie jest zainteresowany zniesieniem ustawy o finansowaniu partii politycznych. Dopóki ta ustawa obowiązuje, dopóty nas w Sejmie (raczej) nie będzie. Wielu specjalistów od organizacji kampanii wyborczych twierdzi, że dziś 1 milion złotych = szansa na 1% głosów. To nie znaczy, że jeśli ktoś ma 20 milionów to z automatu dostaje 20%, a jedynie to, że ma fundusze za które może przeprowadzić kampanię w której ma szansę zyskania do 20% głosów. Jeśli wynajmie złych specjalistów od pijaru, albo partia jest doszczętnie skompromitowana, to pieniądze nie pomogą. Ale to oznacza, że warunkiem przejścia progu wyborczego jest posiadanie 5 milionów złotych. Nikt na prawicy pozaparlamentarnej takich pieniędzy nie ma. Dlatego musimy poprzeć i robić hałas wokół ustawy o zniesieniu finansowania partii z budżetu. Będzie to bowiem znaczyło, że partie systemowe także tych pieniędzy nie będą miały. Będą nadal posiadały przewagę w mediach, ale ich przewaga finansowana zostanie znacznie zmniejszona. Panie Premierze, w tej sprawie ma Pan moje poparcie. Adam Wielomski
Jaruzelski – Poniński Jubileusz bohatera czy zaprzańca? Dla grona swoich fanatycznych zwolenników Jaruzelski współtworzył powstanie niezwyciężonego Ludowego Wojska Polskiego oraz Polskiej Partii Robotniczej, wyrażającej wolę i interesy wszystkich postępowych klas społeczeństwa polskiego. Doprowadził do zwycięstwa w szeregu wojnach z faszyzmem w latach 1945-1988, a przede wszystkim w grudniu 1981 roku. Pod jego przywództwem faszystowsko-feudalne społeczeństwo i zacofany rolniczo kraj przekształcił się w potężne socjalistyczne uprzemysłowione państwo rządzone przez klasę robotniczą. Towarzysz generał zawsze dokładał wszelkich starań, aby PRL rozkwitał, a jego mieszkańcom żyło się coraz lepiej Można więc powiedzieć, że jego życie i dzieło doskonale uosabia koncepcje narodu peerelowskiego. Dla jego wyznawców każdy dzień winien rozpoczynać się Pieśnią o Generale (przepraszam, iż mam jedynie angielską jego wersję): W rzeczywistości życie Jaruzelskiego to jedna bardzo długa droga zaprzaństwa narodowego. Agent zbrodniczej Informacji Wojskowej, gorliwy wykonawca wszelkich rozkazów Kremla, ulubieniec marszałka Rokossowskiego, który jako jedyny z generałów LWP w 1956 roku sprzeciwiał się odesłaniu Kostka do Moskwy, inicjator antysemickiej czystki w armii w 1967 roku, szef MON odpowiedzialny za krwawą rozprawę z robotnikami Wybrzeża w 1970 roku, szef partii i rządu w 1981 roku z nadania Lońki Breżniewa, twórca stanu wojennego, dzięki któremu – jak sam komentował – „Zniweczone zostały plany kontrrewolucji odnoszące się nie tylko do naszego kraju, ale do całej wspólnoty socjalistycznej, plany ugodzenia w ZSRR”. Lata stanu wojennego to najbardziej represyjny od czasów stalinowskich okres w historii PRL. Mieczysław Rakowski zanotował 17 grudnia 1981 roku: „Wojciech Jaruzelski każdego dnia naciska, żeby wreszcie zaczęły się sypać wyroki”. Stan wojenny nie rozwiązał, poza zdławieniem „Solidarności”, żadnego z problemów PRL, a jego ubocznym skutkiem była emigracja prawie 2 milionów Polaków. W 1989 roku Jaruzelski zmuszony został do podzielenia się władzą z „konstruktywną” częścią opozycji, która zagwarantowała mu nietykalność. W 1989 roku Jaruzelski nie zamierzał oddawać władzy, a jedynie podzielić się odpowiedzialnością za skutki spowodowanej przez siebie katastrofy cywilizacyjnej kraju. Jego biografia niezwykle przypomina życie Adama Ponińskiego, jednego z najbardziej zaufanych współpracowników ambasadorów rosyjskich w Polsce, marszałka sejmu rozbiorowego, który podpisał 17 września 1773 roku traktaty cesji przez Rzeczpospolitą ziem zagarniętych przez Rosję, Prusy i Austrię, za co otrzymał nagrodę w wysokości 46 tysięcy czerwonych złotych. Potem został płatnym agentem rosyjskim. Po udowodnieniu mu zdrady 1 września 1790 roku został skazany przez Sejm Wielki na wygnanie i pozbawienie wszelkich tytułów. Zapewne żaden sąd III RP nie skaże towarzysza generała za jego rozliczne zbrodnie. Moje osobiste życzenie dla towarzysza generała jest bardzo proste. Życzę mu, aby skończył tak samo jak wspomniany Adam Poniński, jego towarzysz na drodze narodowego zaprzaństwa. Utopił się w g….. , w którym przywykł żyć po 1945 roku. Godziemba - blog
Zmiana granicy polsko-sowieckiej W lutym 1951 roku komunistyczne władze Polski oraz Związku Sowieckiego podpisały umowę o zamianie terytoriów przygranicznych, w wyniku której doszło do korekty granicy.
27 lipca 1944 roku tzw. Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego podpisał umowę z rządem sowieckim, na mocy której zrzekał się polskich Kresów Wschodnich z Wilnem, Lwowem i Grodnem. Umowa ta z punktu widzenia prawa międzynarodowego była bezprawna, gdyż PKWN nie mógł zawierać umów, będących w kompetencji rządu. Z tego też powodu 16 sierpnia 1945 roku została zawarta nowa umowa graniczna pomiędzy Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej a rządem sowieckim. Artykuł pierwszy ww. umowy brzmiał: „Zgodnie z decyzją Konferencji Krymskiej ustalić granicę państwową między Rzeczypospolitą Polską a Związkiem SRR, wzdłuż „linii Curzona” z odchyleniami od niej na rzecz Polski w niektórych rejonach od pięciu do ośmiu kilometrów, (…) ustępując Polsce dodatkowo: obszar położony na wschód od „linii Curzona” od rzeki Bug i rzeki Sołokija, na południe od miasta Kryłów z odchyleniem na rzecz Polski, nie przekraczającym trzydziestu kilometrów”. Ten ostatni obszar wchodził w latach 1939-1944 w skład Generalnego Gubernatorstwa, a następnie został przekazany Polsce na mocy wspomnianej umowy PKWN z Sowietami w lipcu 1944 roku. W drugiej połowie 1950 roku Moskwa wystąpiła z inicjatywą dokonania „niewielkiej” korekty granicy z Polską. Od połowy stycznia do połowy lutego 1951 roku trwały w Moskwie negocjacje dotyczące ostatecznego brzmienia układu o wymianie odcinków granicznych. Na czele polskiej delegacji stał Aleksander Zawadzki wpływowy członek najwyższych władz PZPR oraz wicepremier rządu. Początkowo delegacja polska postulowała przekazanie Polsce znacznie większego obszaru, obejmujący miasta: Niżankowice, Dobromil oraz Chyrów, co sprawiłoby, iż po stronie polskiej znalazłyby się ważne linie kolejowe, łączące szereg miejscowości z Przemyślem. Z kolei sowieccy przedstawiciele od początku starali się zatuszować nierównomierne pod względem gospodarczym wartości wymienianych terenów, podkreślając rzekomo wielkie korzyści jakie miała uzyskać Polska, obejmując tereny z przemysłem naftowym. W rzeczywistości złoża ropy naftowej były już wyeksploatowane, natomiast na odstępowanym Moskwie obszarze znajdowały się bogate złoża węgla kamiennego, a ponadto żyzne gleby oraz ważny odcinek kolejowy.Taka strategia strony sowieckiej sprawiła, iż przy początkowym uwzględnieniu przekazania Polsce znacznie większego terytorium, mienie pozostawione przez ZSRS miało rzekomo znacznie przewyższać wartość mienia przekazywanego przez Polskę. To z kolei pozwoliło delegacji sowieckiej do wysunięcia żądania, aby Polska zapłaciła Moskwie ok. 150 milionów dolarów w ramach wspólnych rozliczeń. Próby ograniczenia tej kwoty o połowę oraz rozłożenia jej w ratach na 30 lata nie zyskały akceptacji delegacji sowieckiej. W tej sytuacji ograniczono terytorium przekazywane Polsce. Ostatecznie miejscowości Niżankowice, Dobromil, Chyrów oraz łącząca je linia kolejowa miały pozostać po stronie sowieckiej, a Polska miała otrzymać jedynie ziemie w Bieszczadach, od okolic Ustrzyk Dolnych do rzeki San, wraz z Czarną i Lutowiskami. Moskwa miała zaś otrzymać tereny z linią kolejową Rawa Ruska-Uhnów-Bełz-Krystynopol. Jednocześnie zadecydowano, iż ludność z wymienianych terenów miała zostać przesiedlona n a inne obszary każdego z państw. Termin przesiedlenia ustalono na jesień 1951 roku, choć pojawiły się wątpliwości, czy ten termin był właściwy. Po zakończeniu negocjacji, 15 lutego 1951 roku w Moskwie została zawarta umowa o zamianie odcinków terytoriów państwowych, którą podpisali Aleksander Zawadzki oraz minister spraw zagranicznych ZSRS Andrzej Wyszyński jako pełnomocnik Prezydium Rady Najwyższej ZSRS. Artykuł pierwszy umowy brzmiał następująco: „Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich odstępuje, w drodze wzajemnej zamiany, Rzeczypospolitej Polskiej odcinek terytorium państwowego w obwodzie drohobyckim o ogólnej powierzchni 480 kilometrów kwadratowych, przy czym odcinek ten włącza się w skład terytorium państwowego Rzeczypospolitej Polskiej i odpowiednio zamienia się istniejącą granicę między Polską a Związkiem SRR zgodnie z załączonym opisem granicy i mapą w podziałce 1:500000”. W artykule drugim zapisano analogicznie, iż „Ze swej strony Rzeczpospolita Polska odstępuje, w drodze zamiany, Związkowi Socjalistycznych Republiki Radzieckich odcinek terytorium państwowego w województwie lubelskim o ogólnej powierzchni 480 kilometrów kwadratowych, przy czym odcinek ten włącza się w skład terytorium państwowego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich”. Zgodnie z ustaleniami obie strony zobowiązały się do przekazania bez odszkodowania w nienaruszonym stanie „nieruchomy majątek społeczny, włącznie z urządzeniami przedsiębiorstw, kolei żelaznych, środków łączności”, natomiast miały prawo wywozu „ruchomego majątku państwowego, spółdzielczo-kołchozowego oraz innego majątku społecznego”, w tym „zapasowego i nie wmontowanego urządzenia przedsiębiorstw, kolei żelaznych, środków łączności, a także środków transportu (…) maszyn rolniczych i zwierząt użytkowych”. Sejm na posiedzeniu w dniu 25 maja 1951 roku zajął się kwestią ratyfikacji tej umowy. Aleksander Zawadzki, w imieniu rządu, przedstawił omówił treść umowy i równocześnie – wbrew faktom – stwierdził, iż „Rząd Polski, działając w interesie naszej gospodarki narodowej, wystąpił wobec strony radzieckiej z inicjatywą zamiany. Inicjatywa ta spotkała się z życzliwym przyjęciem ze strony rządu radzieckiego, a rokowania, które toczyły się w atmosferze prawdziwej przyjaźni i zrozumienia wzajemnych interesów, doprowadziły do zawarcia umowy”. Zawadzki podkreślił także, iż „dzięki zamianie otrzymujemy złoża naftowe z poważną ilością czynnych otworów oraz złoża gazu ziemnego”, po czym poinformował, iż umowa przewiduje wzajemne przesiedlenie ludności, dzięki czemu ludność polska na odcinku odstępowanym ZSRS, pozostanie obywatelami polskimi i nadal mieszkać będzie w granicach Polski. Następnego dnia Sejm uchwalił ustawę o ratyfikacji umowy. 31 maja 1951 roku umowa została ratyfikowana przez Prezydium Rady Najwyższej ZSRS i weszła w życie po wymianie dokumentów ratyfikacyjnych w dniu 5 czerwca 1951 roku. Pomimo uspokajających komunikatów prasowych pojawiły się liczne wątpliwości oraz oznaki niepokoju szczególnie wśród ludności zamieszkującej przekazywane Sowietom tereny. Maria Dąbrowska zanotowała 6 czerwca 1951 roku: „W ostatnich dniach cała Polska została wstrząśnięta wiadomością, że Sejm „uchwalił” …. Wymianę pewnych terytoriów państwowych. (…) Gazety podały bezczelnie, że wymiana ta nastąpiła na życzenie narodu polskiego, że cały naród przyjął to z entuzjazmem i tym podobne łgarstwa i brednie. W istocie oddano najżyźniejszy kawałek ziemi w Hrubieszowszczyźnie, a otrzymaliśmy podobno szyby naftowe. (…) Plotka mówi, że dostaliśmy teren ponaftowy, absolutnie wyeksploatowany i pod względem naftowym już bez wartości. (…) Zawsze przychodzi myśl, że nigdy nie syta Moskwa postanowiła jeszcze pożreć kawałeczek najtłustszej polskiej ziemi”. Polska przekazała Moskwie obszar na zachód od Bugu i na północ od rzeki Sołokija, tworzący tzw. „kolano Bugu”, na którym znajdowały się miejscowości: Bełz, Krystynopol i Sokal oraz 49 wsi. W zamian Polska otrzymała skrawek Bieszczad, na wschód od miejscowości Solina i Myczkowce, na północ od rzeki San, w okolicy Ustrzyk Dolnych, Krościenka, Czarnej i Lutowisk. W odróżnieniu od ziem oddawanych ZSRS były to tereny górskie, leżące u podnóża Bieszczadów Wysokich o bardzo słabych glebach. Umowa między Polska a ZSRS o zamianie odcinków terytoriów granicznych weszła w życie na niezwykle korzystnych dla Moskwy warunkach. Rząd polski posłusznie zaakceptował ten dyktat, a blisko 16 tysięcy osób musiało przymusowo opuścić swoje domy i ziemie i przenieść się na nowe, nieznane miejsca zamieszkania. Po podpisaniu umowy o zamianie odcinków granicznych z ZSRS strona polska przystąpiła do realizacji jej postanowień. Kierownictwo nad całością zadań związanych z wykonaniem umowy sprawować miała Komisja Koordynacyjna, na której czele stanęli Wacław Morawski (zastępca dyrektora generalnego Prezydium Rady Ministrów) oraz Włodzimierz Reczek (zastępca kierownika Wydziału Organizacyjnego KC PZPR). Równocześnie wyznaczoną delegację polską do mieszanej polsko-sowieckiej „komisji delimitacyjnej”, którą upoważniono „do wykonania wszelkich czynności związanych z delimitacją granicy państwowej oraz do podpisania odpowiednich dokumentów w wykonaniu umowy”. Rozpoczęto również prace związane z przekazaniem na wymienianych terenach mienia nieruchomego, które przewidywały sporządzenie szczegółowego opisy przekazywanego majątku. Warunki przesiedlenia ludności określała uchwała Prezydium Rządu z 5 czerwca 1951 roku, która stwierdzała, iż „cała ludność zamieszkująca podlegający wymianie odcinek przygraniczny w województwie lubelskim, przeniesiona zostanie pod opieką organów państwowych, bądź na ziemie otrzymane w wyniku wymiany, które wejdą w skład województwa rzeszowskiego, bądź na Ziemie Odzyskane, do miejscowości wybranych przez przesiedleńców w porozumieniu z władzami przesiedleńczymi”. Akcja przesiedleńcza miała rozpocząć się po żniwach, a ostateczne terminy operacji miały zostać ustalone i podane do wiadomości mieszkańców najpóźniej dwa tygodnie przed dniem wyjazdu. Ludność przesiedlająca się mogła zabrać ze sobą na nowe miejsce zamieszkania całe swoje mienie ruchome, w tym cały inwentarz żywy i martwy, meble, zapasy żywności, zboża i paszy. Za pozostawiony majątek ruchomy ludność miała otrzymać na własność w nowym miejscu zamieszkania równorzędne co do wartości nieruchomości i gospodarstwa rolne. Jednocześnie w celu ułatwienia przesiedleńcom zagospodarowania się a nowym miejscu zwolniono rolników z podatku gruntowego w latach 1951-1953 oraz zapewniono możliwość otrzymania kredytów na preferencyjnych zasadach. Ludności nierolniczej, podlegającej przesiedleniu, w tym pracownikom kolei, poczty oraz nauczycielom obiecano odpowiednie mieszkania na nowym miejscu, a także możliwość dalszej pracy w tej samej instytucji. Rzemieślnicy mieli mieć zapewnioną możliwość dalszego prowadzenia swych warsztatów. We wspomnianej uchwale wspomniano także o zapewnieniu odpowiednich miejsc kultu. Po wstępnym zapoznaniu się z życzeniami ludności przesiedlającej się dotyczącymi nowego miejsca zamieszkania, Komisja Koordynacyjna opracowała plan przesiedlenia ludności na Ziemie Odzyskane, na które miano przesiedlić 2202 rodziny. Natomiast około 1000 rodzin miało przesiedlić się na tereny wokół Ustrzyk Dolnych. Z uwagi na tamtejsze gorsze gleby mieli otrzymać w formie rekompensaty dwukrotnie większe gospodarstwa. Pozostałe 500 rodzin zamierzało przesiedlić się na tereny pobliskich powiatów, gdzie posiadała swoich krewnych. 18 sierpnia 1951 roku rozpoczęło się przesiedlanie ludności koleją na ziemie północne i zachodnie. Operacja trwała do 24 września. W sumie przesiedlono prawie 7500 osób, które osiedliły się w województwach: wrocławskim, gdańskim, olszyńskim, szczecińskim oraz koszalińskim. Ponadto około 270 rodzin przesiedliło się indywidulanie do swoich krewnych w pobliskich powiatach województwa lubelskiego. Przesiedleńcy opuszczając swe gospodarstwa przekazywali klucze przedstawicielowi Gminnej Rady Narodowej, a budynki były potem chronione przez wojska KBW oraz spisywane przez mieszaną komisję polsko-sowiecką, zajmującą się przejęciem i przekazaniem mienia. Komisja sporządzała akt zdawczo-odbiorczy, szczegółowo opisujący pozostawiony majątek.
O ile przesiedlenie na tzw. ziemie odzyskane zostało przeprowadzone na ogół sprawnie, to zupełnie inaczej wyglądała sytuacja osób przesiedlanych na ziemie przejmowane od Związku Sowieckiego. Tereny wokół Ustrzyk Dolnych zostały przekazane Polsce dopiero 25 października 1951 roku, tego też dnia wyjechał tam pierwszy transport z przesiedleńcami. Akcja przewożenia ludności w te okolice trwała do 10 listopada 1951 roku. W sumie przewieziono tam prawie 4000 osób. Późne rozpoczęcie operacji spowodowało, iż nie zdążono przygotować do osiedlenia gospodarstw i mieszkań oraz wyremontować dróg. Zdecydowana większość przesiedleńców narzekała na zły stan zabudowań mieszkalnych i gospodarskich oraz studni. Otrzymane zabudowania nie stanowiły odpowiedniej rekompensaty za pozostawione gospodarstwa na terenach oddawanych Sowietom. Z powodu zbyt małej liczby samochodów i nie odbudowanych dróg pojawiły się problemy z planowym przewozem ludności oraz zaopatrzeniem jej w żywność i podstawowe materiały budowlane. Rolnicy zbyt późno rozpoczęli orkę i jesienne zasiewy na nowych polach. Pojawiły się także problemy z nieumiejętnością gospodarowania na terenach górskich przez rolników przyzwyczajonych do pracy na nizinach.
Dopiero po przesiedleniu ludności rozpoczęto organizowanie na terenach wokół Ustrzyk Dolnych różnych instytucji, urzędów, szkół, punktów medycznych, sklepów, miejsc pracy dla nowych mieszkańców. W końcu listopada 1951 roku w wielu miejscowościach nadal brakowało sklepów spożywczo-gospodarczych, a zaopatrzenie w już istniejących było bardzo złe. Zdecydowana większość nauczycieli odmówiła pracy w placówkach bardziej oddalonych od Ustrzyk, co spowodowało znaczne opóźnienia w uruchomieniu szkół w mniejszych miejscowościach. Budynki szkolne wymagały kapitalnych remontów, brakowało podstawowych pomocy naukowych i podręczników. Zdecydowana większość budynków wymagała remontu. W mieszkaniach uszkodzone były zwłaszcza dachy, podłogi, okna, drzwi i piece. Jak stwierdzono w jednym z raportów: „Teren nasiedlony jest terenem zaniedbanym. Stąd rodzi się potrzeba otoczenia go specjalną pomocą finansową ze strony władz centralnych oraz przeprowadzenia na tym terenie poważniejszych inwestycji o znaczeniu gospodarczym, komunikacyjnym i kulturalnym”. Liczne obszary leśne w okolicach Ustrzyk Dolnych stanowić mogły podstawę rozwoju przemysłu drzewnego – ostatecznie na tym obszarze utworzono trzy nadleśnictwa oraz osiemnaście leśnictw. Brak dróg powodował jednak, iż niewywożone drewno niszczało w lasach. Wobec złej jakości ziemi zachęcano chłopów do posiadania większej ilości zwierząt, przede wszystkim owiec, aby wykorzystać znaczne obszary łąk i pastwisk. W okolicach Ustrzyk Dolnych jeszcze w 1956 roku było ponad 16 tysięcy hektarów odłogów. Nieustannie brakowało jednak wystarczającej ilości paszy dla zwierząt.
Zrealizowanie planów związanych z zagospodarowaniem przejętych terenów okazało się o wiele trudniejsze i trwało dłużej niż początkowo optymistycznie zakładano. Brak wystarczających funduszy, chaos organizacyjny spowodowały, iż jeszcze przez wiele lat po akcji przesiedleńczej teren wokół Ustrzyk Dolnych był mocno zaniedbany, a ludność nie miała zapewnionych właściwych warunków mieszkaniowych.
Osiedlona ludność nie miała zapewnionych odpowiednich warunków zdrowotnych. Do końca 1956 roku w powiecie ustrzyckim był zaledwie jeden lekarz, pracujący w jedynym ośrodku zdrowia. Ponadto było kilku felczerów, cztery punkty pielęgniarskie oraz cztery apteki. Na początku 1957 roku zezwolono około tysiącu Ukraińcom i Łemkom, wysiedlonym w ramach akcji „Wisła”, na osiedlenie się w okolicach Ustrzyk Dolnych. W ten sposób starano się częściowo rozwiązać problem ich powrotu oraz zagospodarować leżące odłogiem ziemie. Równocześnie na te tereny sprowadzono część greckich uchodźców politycznych, ale to temat na osobny esej.
Wybrana literatura:
P. Eberhard – Polska granica wschodnia 1939-1945
A. Olszański – Zarys historii Ukrainy w XX w.
M. Dąbrowska – Dzienniki powojenne 1945-1956
GODZIEMBA
Gwiazdowski: Nic tak nie łączy jak idea wroga! Staram się stronić od polityki, ale czasami ona nie stroni ode mnie więc się muszę jej „odwinąć” bo u nas na Pradze jakoś nie przyjęła się zasada nadstawiania drugiego policzka. A właśnie się dowiedziałem, że byłem strasznym chuliganem, bo rzucałem z kolegami kamieniami w ZOMO, które nasłał na nas bohaterski generał Jaruzelski. Z patriotyzmu oczywiście. A myśmy mu wrednie strój Pinocheta dorysowywali i pisaliśmy na murach: „junta juje”. Zabawne, że ci sami, którzy jednego generała bronią, drugiego atakują. I to po obu stronach. Mamy więc pod tym względem dwie sekty. Pewnie Jaruzelski ma na sumieniu mniej ofiar niż Pinochet. Ale Pinochet zostawił po sobie gospodarkę w dobrej kondycji, a Jaruzelski w ruinie. Co oczywiście w niczym nie usprawiedliwia mordów, których w Chile za rządów Pinocheta dokonywano. Ale nazywanie go faszystą jest nieporozumieniem. Bo faszyzm – podobnie jak komunizm – to system totalitarny, w którym nie ma miejsca na jakąkolwiek autonomię jednostek, czy społeczeństwa. A w Chile Pinocheta, podobnie jak w okresie międzywojennym w Portugalii Salazara, gospodarka nie była objęta totalną kontrolą państwa. Panował tam więc system autorytarny, a nie faszystowski. Ktoś powie, że różnice są niewielkie? Właśnie że jest to różnica wielka. Przez totalitaryzm faszyzm jest bardziej podobny do komunizmu. Jeden i drugi opiera się na idei wroga. O ile dla faszystów wrogiem byli Żydzi, o tyle dla komunistów – burżuje. Często przecież to też byli Żydzi. Można powiedzieć, że zbiór wrogów komunistów był większy. Znamienne, że w III Rzeszy teoria względności przez długi czas była kwestionowana – bo Einstein był Żydem, a w ZSRR – bo był burżujem. Ale jak już mamy wroga, to trzeba z nim walczyć. Ideologia wojny i to jeszcze zaborczej (ale oczywiście w „słusznej” sprawie) jest więc drugą cechą wspólną faszyzmu i komunizmu. A wróg, z którym trzeba walczyć konsoliduje wewnętrznie. Faszystów konsolidował nacjonalizm, a komunistów… internacjonalizm. Czy ten „inter” stanowi aż taką różnicę, żeby faszyzm i komunizm uznać za coś przeciwnego? Czy ideologia „rasy panów” aż tak się różni od „przewodniej roli klasy robotniczej”? I w jednym i w drugim przypadku mamy podział na lepszych i gorszych. I w jednym i w drugim przypadku jest on uzasadniany historycznie i naukowo. W pierwszym przypadku antropologicznie w drugim ekonomicznie. Ale i w jednym i w drugim przypadku w sposób pseudonaukowy. A gospodarka? I w faszyzmie i w komunizmie – jak na systemy totalitarne przystało – gospodarka jest pod całkowitą kontrolą państwa i opiera się na „planowaniu”. Różnica werbalna polegała na tym, że faszyści deklarowali poszanowanie własności prywatnej, choć jej nie szanowali, a komuniści krytykowali własność prywatną i dążyli do jej zniesienia, ale tylko u innych, bo ochoczo prywatnie z niej korzystali, gdy już ją innym odebrali. „Aparat partyjny przejął nadzór nad rozdziałem surowców, ustalaniem cen, płacami, strukturą produkcji, handlem zagranicznym oraz kredytami. Prowadzono roboty publiczne, wprowadzono plan ograniczenia importu, subsydiowania eksportu i przejęto kontrolę nad systemem bankowym. Zlikwidowano związki zawodowe i utworzono Front Pracy. Kontrolę nad produkcją rolną objął minister do spraw żywności i rolnictwa”. To akurat z fragment historii III Rzeszy. Ale równie dobrze pasuje do ZSRR. I w faszyzmie i w komunizmie na masową skalę wykorzystywano pracę przymusową więźniów z obozów koncentracyjnych, które w ZSRR nazywały się łagrami. Komuniści mieli podejście bardziej ekonomiczne – nie wydawali pieniędzy na gaz i eksploatowali więźniów do śmierci. I w sumie zamordowali ich więcej. A co do różnic semantycznych: tak zwana „prawica” przez lata urządzała pod oknem Jaruzelskiego manifestacje. Takie same, jakie pod oknami Pinocheta urządzała tamtejsza lewica! No cóż – nic tak nie łączy jak idea wroga! Z tym, że w tym roku to zwolennicy „Jaruzela” sprowokowali nawet mnie – ogłaszając (w domyśle), że byłem chuliganem. Robert Gwiazdowski
Wozinski: Jak Grabski zrujnował II RP W 1916 roku Cesarstwo Niemieckie powołało do życia Polską Krajową Kasę Pożyczkową z siedzibą w Warszawie. Niemcy nakazali wycofanie z obiegu rosyjskich rubli, a w zamian przystąpili do emisji waluty mającej pomóc w finansowaniu trwającej wojny. W celu zyskania zaufania polskiej ludności, nowa waluta nazwana została marką polską. Zaborca przystąpił do eksterminacji walutą z impetem. Pod koniec 1917 roku w obiegu znajdowało się 270 milionów polskich marek, pół roku później już 504 miliony, a w dniu odzyskania przez Polskę niepodległości już 880 milionów. W ten sposób ludność ziem polskich zapłaciła ogromny podatek inflacyjny na rzecz armii Cesarstwa Niemieckiego. Okupanci, którzy płacili za dostawy i usługi w drukowanej przez siebie walucie, dopilnowali oczywiście, aby marka polska nie dostała się na obszar funkcjonowania marki niemieckiej, zabezpieczając się w ten sposób przed rozejściem się inflacji po terytorium całego Cesarstwa. Metodę tą stosowano już wiele razy wcześniej, choć najwięcej razy sięgano po nią w czasie kolejnej, II wojny światowej. Po wygranym Powstaniu Wielkopolskim i skutecznym wypędzeniu zaborców z wielu pozostałych części kraju przystąpiono do odbudowy struktur państwa polskiego. Gdy Polska traciła niepodległość w 1795 roku, bank centralny jeszcze nie istniał, lecz w ciągu kolejnych 123 lat stało się jasne, że żadne państwo na świecie nie jest w stanie funkcjonować bez własnego banku centralnego. Dlatego też na mocy dekretu z 14 grudnia 1918 roku utworzona dla pognębienia Polaków PKKP przejęła czynności banku centralnego, a walutą odradzającego się po wojnie kraju stała się marka. W obiegu znajdowały się wciąż także waluty austriackie i rosyjskie, co stanowiło spory problem. Każdy z niedawnych zaborców mógł wpuścić do Polski dowolną ilość drukowanych przez siebie banknotów i dlatego 29 kwietnia 1920 roku zakazano obiegu rubla w całym kraju. Okres powojenny charakteryzował się dużym chaosem i trudnościami ze zorganizowaniem jednolitej administracji na terenach, które przez ponad stulecie znajdowały się pod innym zarządem. Dlatego też, choć już 28 lutego 1919 roku ogłoszono, że marka polska zostaje zastąpiona przez polskiego złotego, ze względu na opóźnienie w druku nowych banknotów w Paryżu wprowadzenie nowej waluty trzeba było odłożyć na później. Wkrótce okazało się też, że w warszawskiej siedzibie Polskiej Krajowej Kasy Pożyczkowej znaleziono wydrukowane przez Niemców banknoty marek polskich o wartości 360 milionów i premier Jędrzej Moraczewski w obliczu opóźniającego się druku nowych pieniędzy podjął decyzję o wypuszczeniu ich w obieg. Decyzja socjalistycznego premiera Moraczewskiego stanowiła pewien wyznacznik chaosu, który zapanował w polityce finansowej lat powojennych. Jednorazowe puszczenie w obieg tak dużej liczby banknotów przy braku odpowiednich rezerw w złocie mogło przynieść jedynie katastrofalne skutki. Na dodatek do 1920 roku Polska ponosiła ciężar ogromnych wydatków wojennych i zmuszona była nieustannie zwiększać deficyt budżetowy. Podczas gdy w 1919 roku deficyt wynosił 9 milionów marek polskich, w 1920 roku było to już 58,5 miliona, a w 1923 roku 113,7 miliona. Taki rozwój wydarzeń mógł przynieść ze sobą jedynie krach, który nadszedł w 1923 roku. W okresie 1919-1924 państwo polskie miało zarobić na druku banknotów sumę rzędu 500-800 milionów dolarów, lecz odbyło się to kosztem całej gospodarki i społeczeństwa. Zyski z druku banknotów PKKP przeznaczało na pożyczki na wojnę z bolszewikami, odbudowę kraju oraz inne państwowe inwestycje. Ostatecznie w połowie 1923 roku doszło do hiperinflacji. Podczas gdy w końcu 1918 za 1 dolara USA płacono 9 marek polskich, w 1920 – 590, a w kwietniu 1924 aż 9 250 000 (!). Zadanie naprawy systemu i podniesienia Polski z kolan powierzono Władysławowi Grabskiemu, który uzyskał od Sejmu specjalne pełnomocnictwo na 6 miesięcy, umożliwiające mu wydawanie rozporządzeń z mocą ustawy. Dokonał waloryzacji podatków, nałożył 1 miliard franków podatku na rolnictwo, przemysł i inne branże, a także w przyspieszonym trybie podatek majątkowy oraz ograniczył większość wydatków i zrezygnował z dotacji dla kolei. W ten sposób udało się uzyskać równowagę budżetową i stopniowo opanować tempo inflacji, a Grabski zyskał miano bohatera, który ocalił polską gospodarkę. Większość historyków wydaje reformie Grabskiego jednoznacznie pozytywną ocenę, lecz warto zauważyć, że polityk ów w ciągu kolejnych kilku miesięcy doprowadził kraj na skraj upadku. Ponadto, od samego początku II RP lobbował na rzecz utworzenia nowego banku emisyjnego, który posiadałby odmienną od PKKP strukturę oraz prawo do emisji własnych banknotów. Uzyskawszy od Sejmu specjalne pełnomocnictwo, skrupulatnie je wykorzystał. 20 stycznia 1924 roku powołano do życia Bank Polski SA. Grabski zakładał, że nowa instytucja, w której statut wpisano, że emisja banknotów powinna mieć znacznie wyższe niż uprzednio pokrycie w złocie lub dewizach, pozwoli świeżo upieczonemu państwu odzyskać zaufanie inwestorów i samej ludności. Jak się jednak później okazało, sam stał się przyczyną kolejnego wielkiego krachu. Sytuacja polityczno-gospodarcza w 1924 roku była obarczona sporą niepewnością – w 1920 roku niemal cudem udało się wypędzić z Polski bolszewików, Niemcy nieustannie zgłaszali pretensje do ziem leżących na zachodzie, a świat pogrążony był w powojennej stagnacji. Kredyt był drogi, a Grabskiemu udało się wyhamować hiperinflację kosztem oszczędności Polaków. Najtańszy kredyt w tych ciężkich czasach mogło dać jedynie państwo, ale było ono dosłownie spłukane. Rozwiązanie Grabskiego było następujące: kapitał na założenie banku miały dać osoby prywatne (bank centralny będzie spółką akcyjną), a państwo miało udzielić bankowi centralnemu wszelkich dostępnych przywilejów prawnych. Wyemitowano milion akcji po 100 zł każda, które nabyło 176 tysięcy akcjonariuszy. Skarb Państwa posiadał początkowo zaledwie 1 procent akcji. Bank Polski zaczął udzielać kredytów lombardowych i dyskontowych (czyli tradycyjnych pożyczek dla banków o chwiejnej płynności) na bardzo niski procent i w ten sposób od razu zyskał sobie serce całego sektora bankowego. Otwarcie nowej instytucji dokonało się z wielką pompą w gmachu Filharmonii Warszawskiej, a w warszawskiej katedrze odbyło się nawet specjalne nabożeństwo pod przewodnictwem kardynała. Jak można się było spodziewać, największymi akcjonariuszami banku centralnego były największe ówczesne banki: Pocztowa Kasa Oszczędności, Bank Angielsko-Polski oraz Bank Gospodarstwa Krajowego. Początkowy plan był bardzo ambitny, gdyż banknoty Banku Polskiego miały posiadać spore pokrycie w złocie i dewizach. 1 złoty został nawet zdefiniowany jako 1/3,444 g czystego złota i związany sztywnym kursem z frankiem szwajcarskim. Jednakże podczas gdy emisja banknotów z maja 1924 była pokryta kruszcami i dewizami w 87%, w roku 1925 pokrycie wynosiło już 36%. Choć pierwotny statut banku przewidywał, że zasady pokrycia mogły zostać zmienione tylko odpowiednią ustawą, w praktyce znów ucieknięto się do dodruku banknotów. Mimo iż w 1924 roku Władysław Grabski z tak wielkim trudem narzucił ograniczenia wydatków, w ciągu kolejnych kilkunastu miesięcy bezmyślnie dopuścił do ich radykalnego wzrostu. Złoty zaczął tracić na wartości, na co wpływ miała zapewne także wojna celna z Niemcami, która zdusiła Polski eksport. Polskie towary nie mogły wyjeżdżać za granicę, więc spadło zapotrzebowanie na polską walutę, co miało przełożenie na obniżenie jej kursu w stosunku do innych walut. Bank Polski podjął walkę o utrzymanie kursu złotego poprzez wyprzedaż dewiz, lecz sytuacja była nie do opanowania. Ostatecznie cenę złotego poddano rynkowi i doszło do kolejnego załamania. Reforma Grabskiego przyniosła poprawę jedynie przez kilkanaście miesięcy. Tzw. druga inflacja z 1925 roku była nieco skromniejsza w skutkach, ale równie bolesna. Próbując ratować kurs złotego, Bank Polski utracił spore zapasy złota i dewiz. Niemożliwe było nałożenie kolejnej kontrybucji na społeczeństwo, gdyż w wyniku dwóch hiperinflacji i podatków przeznaczonych na stabilizację budżetu, jego zapasy gotówki jeszcze bardziej zmalały. Najlepszą ilustracją tego faktu były rozruchy i strajki, które w maju 1926 roku zaowocowały dokonanym przez Sanację Zamachem Majowym. Tym razem konieczna była pożyczka z zagranicy. Lekkomyślnością byłoby zapożyczanie się u któregokolwiek z sąsiednich europejskich mocarstw, więc jedyną możliwością pozostawało Wall Street. W zamian za 62 miliony dolarów oraz 2 miliony funtów pożyczki Wall Street przysłała do Polski swoich fachowców (wpierw Edwina Kemmerera – słynnego „lekarza pieniędzy”, a potem Charlesa Deweya). Pożyczki udzieliły formalnie B.A. Tompkins i Bankers Trust, lecz przyznanie kredytu uzależniono od zrównoważenia budżetu, zniesienia ograniczeń w obrocie dewizami oraz zachowania min. 40% pokrycia banknotów w złocie lub twardych walutach. Postanowiono dokonać dewaluacji złotego i dać w ten sposób polskiemu systemowi finansowemu nowy początek. Bez wątpienia pożyczka z Wall Street była też okupiona pewnymi ustępstwami politycznymi, choć nie zachowało się na ten temat żadne wiarygodne informacje. Wywołując w krótkim odstępie czasu dwie fale inflacji, Polska zyskała sobie miano kraju o niskim stopniu stabilności finansowej i gospodarczej. Właśnie z tego powodu emitowane przed wojną obligacje nie cieszyły się zbyt wielkim zainteresowaniem za granicą. Byt polityczny Polski stawał się coraz bardziej niepewny, a napięte kontakty z sąsiadami skłaniały władze do coraz większej niezależności gospodarczej i finansowej. Obligacje skarbu państwa nabywali głównie obywatele Rzeczpospolitej, a ich emisja była całkiem pokaźna. Z ostatniego przed wojną zestawienia długu państwa wynikało, że skarb był zadłużony na 2 miliardy złotych, czyli naprawdę astronomiczną sumę (dla porównania, miesięczne zarobki wykwalifikowanego robotnika wynosiły 120 zł). Obywateli zachęcano do nabywania obligacji hasłami odbudowy kraju, wielkich inwestycji oraz stworzenia odpowiedniej infrastruktury, zdolnej połączyć ziemie różnych zaborów. Wielokrotnie powoływano się na patriotyczny obowiązek, a hasło to miało przed wojną wielką nośność. W ten sposób udawało się podtrzymywać przy życiu gospodarkę, która w kolejnych latach aż do wybuchu wojny stawała się coraz bardziej regulowana, kontrolowana i izolowana od świata. Kiepską kondycję gospodarczą Polski pogorszył nadto Wielki Kryzys, który wybuchł w 1929 roku, rozlewając się po całym świecie. Najbardziej ucierpiały kraje będące tradycyjnymi partnerami handlowymi USA, a wśród nich wymieniająca z tym państwem najwięcej swych towarów Polska. W latach 1929-33 obroty polskiego handlu zagranicznego spadły o 30%, produkcja przemysłowa o 40%, a bezrobocie osiągnęło niepokojący poziom 30%. Aby ratować kurs złotego za wszelką cenę forsowano eksport towarów z Polski przy pomocy cen dumpingowych, premii eksportowych lub zwrotów ceł. Jednakże nawet te zabiegi nie przyniosły spodziewanych skutków i w okresie 1929-33 rezerwy dewizowe Banku Polskiego spadły z 1,3 miliarda złotych do zaledwie 600 milionów. Polska znalazła się na skraju kolejnego tąpnięcia, gdyż klienci banków zaczęli masowo wycofywać lokaty. Sytuacja na świecie ulegała znacznemu przyspieszeniu. Fala kryzysów i hiperinflacji doprowadziła do radykalizacji społeczeństwa. W krajach Zachodu coraz większą popularność zyskiwała ideologia komunistyczna i socjalistyczna, która w Niemczech przyjęła postać hitleryzmu, w Rosji bolszewizmu, w Hiszpanii republikanizmu, a we Włoszech faszyzmu. W odpowiedzi na wydarzenia na świecie w Polsce nastroje również się radykalizowały i miały bardzo podobny skutek w postaci powierzania państwu coraz większej władzy. Tak jak w krajach ościennych, w latach 30-tych przystąpiono do realizacji wielkich państwowych projektów oraz zwiększania wydatków na wojsko. W czerwcu 1934 roku rząd podjął decyzję o zlikwidowaniu rachunków walutowych oraz zakazał dokonywania jakichkolwiek operacji kredytowych w walucie innej niż polska. Obrót płatniczy z zagranicą poddawano później z roku na rok coraz ściślejszej kontroli, aby ostatecznie decydować o każdym przywozie lub wywozie złota lub dewiz. U progu wojny II Rzeczpospolita pod względem pieniężnym upodobniła się do Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Wielki w tym udział miał kreowany dziś na bohatera Władysław Grabski. Jakub Wozinski
10/07/2013 „Równi w Europie” - to nazwa wystawy, która będzie prezentowana w Sejmie od jutra. Wiele ciekawych rzeczy dzieje się w Świątyni Rozumu- oprócz oczywiście glosowania stosownych ustaw, które na ogół- utrudniają nam życie .I nie mają nic wspólnego z Rozumem.. Bo co może mieć wspólnego z Rozumem ustalanie prawdy w drodze większości parlamentarnej? Oczywiście czasami się zdarza- jak w przypadku ”elastycznego czasu pracy”.. Wszystkim potrzebna jest wolność.. Bez wolności człowiek więdnie. Oczywiście nie wszyscy. Ci którzy nam wolność zabierają przy pomocy narzędzia demokracji -kwitną. Wystawa będzie dotyczyła……homoseksualistów i lesbijek(???). Czy demokratyczny Sejm jest właściwym miejscem na tego typu wystawy? Myślę, że tak! Bo gdzie można byłoby znaleźć miejsce odpowiedniejsze? Jak nie w „ budzie cyrkowej na Wiejskiej”- jak Sejm określa pan Waldemar Łysiak.. Będą zaprezentowane zdjęcia „ ślubne” europejskich gejów i lesbijek. Będą tez fotografie polskich homoseksualistów.. Homoseksualizm „ ślubny” w wydaniu polskim, ale w kolorach czarnym i białym.. Bo homoseksualizm europejski , prezentowany będzie w kolorach. Dlaczego? Bo Europa się już „ ucywilizowała”, a my jeszcze nie. U nas też trzeba zalegalizować homoseksualizm – demokratycznie, bo inaczej się nie da.. Bo jak inaczej można zalegalizować coś tak dziwnego- jak homoseksualizm.? Może dekretem albo rozporządzeniem ministra.. Którego? Może od ochrony środowiska, albo od sportu.. Wybór ministrów jest wystarczający ! „To zakłócenie estetyki Sejmu i molestowanie posłów”- twierdzi pani posłanka Krystyna Pawłowicz z Prawa i Sprawiedliwości. W tym przypadku nie ma racji.. Bo co jeszcze może zniszczyć estetykę Świątyni Rozumu- jak nie zniszczyło jej ostatnich dwadzieścia cztery lata przegłosowywania głupstw? Cała ta wystawa zaprezentowana będzie w głównym hallu Świątyni, a promotorem jest pani Wanda Nowicka, wielki wróg cywilizacji łacińskiej, wraz ze swoim synem, który zabitych oficerów w Katyniu- przypominam- nazwał” darmozjadami”(???) No, sam ‘darmozjadem” nie jest. .”Ustawa zmusi posłów do refleksji”- twierdzi główny zainteresowany wystawą, pan poseł Robert Biedroń. To znaczy o jaka refleksję chodzi? Może powiększy się grupa posłów homoseksualnych, Będzie można założyć koło poselskie, a może nawet klub parlamentarny? Jak jeszcze będą zwiększone diety dla posłów homoseksualnych – z pewnością chętnych nie będzie brakowało.. Powstanie Homoseskulany Klub Parlamentarny. W przyszłości powinny być dodatkowe punkty w wyborach do Świątyni Rozumu, jeśli ktoś w oświadczeniu sejmowyn zadeklaruje homoseksualny sposób na zaspokajanie popędu sejmowego, pardon- oczywiście płciowego. Tak jak w poprzedniej komunie był punkty za pochodzenie przy zdawaniu na uczelnie wyższe.. Do podstawówek przyjmowano bez żadnych punktów. Może dlatego, że podstawówka była obowiązkowa- tak jak dziś. Wykształcenie średnie nie było obowiązkowe, a punktów dodatkowych nie było- i jakoś było. Nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.. Tym bardziej, że dzisiaj pod Świątynią Rozumu odbędzie się manifestacja rolników i ludzi z branży, którzy chcą, żeby nie zakazywać uboju rytualnego zwierząt, bo z tego żyją, a Muzułmanie i Żydzi potrzebują takiego właśnie mięsa.. Zwierzęta już dawno nie są własnością człowieka- są własnością państwa demokratycznego i prawnego.. To państwo decyduje o tym co właściciel zwierzęcia z nim może zrobić.. Krok po kroku- socjaliści odbiorą władzę nad zwierzętami właścicielom, a w ostateczności zakażą jedzenia mięsa.. Nie przypadkowo prowadzą Kampanię Przeciw Animalfobii, lansując wegetarianizm.. Nawet pani Małgorzata Braunek się bardzo rozchorowała.. Nie wiadomo, czy z nadmiaru wegetarianizmu, czy może z nadmiaru Buddyzmu.. W każdym razie posłowie z Prawa i Sprawiedliwości są gremialnie za zakazem uboju rytualnego- łże prawica- mać- słuchałem w radiu wywiadu z panem posłem Markiem Suskim, posłowie z Sojuszu Lewicy Demokratycznej z Ruchu Palikota, a także część posłów z Platformy Obywatelskiej.. Tak twierdzi propaganda. Zobaczymy ilu się wyłamie z tej głupoty.?. Polskie Stronnictwo Ludowe w tej materii zachowuje się normalnie.. Problem z pewnością ma pan poseł Zbigniew Kuźmiuk z Prawa i Sprawiedliwości, bo wcześniej był w Polskim Stronnictwie Ludowym.. Gdyby był w PSL-u, musiałby głosować przeciw zakazowi uboju rytualnego, jak jest w Prawie i Sprawiedliwości- będzie głosował „za” zakazem.. W końcu nie odtrąca się ręki, która daje jeść.. Pani marszałek Ewa Kopacz, z Platformy Obywatelskiej też jest wrażliwa na losy zwierząt.. Natomiast nie jest wrażliwa na losy ludzi.. Niech zdychają z głodu i idą na bruk, bo co ją obchodzi los ludzi.? Ona jeszcze częścią budowanego systemu władzy , opresyjnego wobec nas- a przyjaznego zwierzętom. Bo przy rządach socjalistów ekologicznych, człowiek będzie” zdychał”., a zwierzę będzie „umierało ”.Pani marszałek jest po stronie „umierających” w strasznych warunkach zwierząt.. Platforma Obywatelska musi zmienić oczywiście nazwę.. Będzie to w przyszłości Platforma Obywatelska Zwierząt.. Na Folwarku Zwierzęcym.. I jak na Folwarku Zwierzęcym można jeść zwierzęta? Zwierzęta będą zjadać ludzi, szczególnie Chrześcijan rzucanych zwierzętom na pożarcie.. Ludzie będą w klatkach w zoo, tak jak to jest przedstawione w na filmie Planeta Małp.. Zamiast małp będą świnie.. Zwierzęta będą obywatelami tak jak obywatele i twórcy Rewolucji Francuskiej. Rewolucje antychrześcijańskie trwają, Genderowa, kulturowa, zwierzęca., ekologiczna.. Maszerują osobno, ale atakują – razem. Wszystkie przeciw cywilizacji łacińskiej, która traktowała mężczyznę inaczej niż kobietę, zwierzę inaczej niż człowieka, a kolektywizm demokratyczny miała w głębokim poważaniu. Stawiała na indywidualność.. Demokracja zabija indywidua lność, bo preferuje kolektywizm, odwraca rolę zwierzęcia , którego Pan Bóg stworzył dla człowieka, a nie przeciw niemu, przyroda jest dla człowieka, a nie człowiek ma jej składać pogańskie hołdy, od tego ma Pana Boga.,. A płeć jest uzupełniająca.. Kobieta z mężczyzną się uzupełniają.. Lewica płciowa chce, żeby wszystko wyrównać, a marginalne sposoby zaspokajania płciowego- podnieść do rangi cnoty. Tylko patrzeć jak zwolennicy zaspokajania popędu poprzez dziury w płotach podniosą lament.. Będziemy równi we wszystkim.. Ale niewolni. Bo człowiek jest albo równy- albo – wolny. Jak jest równy- to traci wolność, bo nie ma czegoś tak kuriozalnego jak” równość”. Ludzie są różni i indywidualni- każdy inny, każdy ma inne linie papilarne. Każdy ma prawo do swojej wolności i do swojej własności.. Jak innemu człowiekowi zrobił krzywdę ma równo odpowiadać według sprawiedliwego prawa.. Wtedy mamy państwo sprawiedliwe, ale nie demokratyczne. Bo demokracja ma w swojej istocie, obok głupoty- tendencję do wyrównywania wszystkiego.. Codziennie walec demokracji przejeżdża po nas niczym walec drogowy.. I wyrównuje! Zabijając wolność i indywidualność.. No i odpowiedzialność, którą za człowieka powoli przejmuje demokratyczne państwo prawne.. I co ja będę mógł powiedzieć Panu Bogu na Sądzie Ostatecznym? Że nie mogę odpowiadać, bo państwo zabrało mi wolność z odpowiedzialnością..? I pozbawiło mnie prawa wyboru?
Tylko czy Pan Bóg w to wszystko uwierzy? WJR
Minister gospodarki-sytuacja polskich przedsiębiorstw jest dobra
1. Wczoraj uczestniczyłem w posiedzeniu sejmowej komisji gospodarki (choć nie jestem jej członkiem) w związku z tym, że klub Prawa i Sprawiedliwości poprosił o informację premiera na temat zamierzeń rządu wobec alarmującej sytuacji finansowej polskich przedsiębiorstw i gwałtownego wzrostu ilości upadłości zarówno w 2012 roku jaki w I kwartale 2013 roku. Marszałek Kopacz zepchnęła tę informację z plenarnego posiedzenia Sejmu właśnie na posiedzenie komisji gospodarki, w obawie że być może omawianie tego problemu w świetle jupiterów, odbierze kolejne punkty poparcia nieudolnemu rządowi premiera Tuska. W imieniu rządu na posiedzeniu komisji pojawił się tylko wiceminister gospodarki (zresztą niedawno powołany na to stanowisko Jerzy Pietrewicz), pozostali zaproszeni ministrowie: finansów i skarbu, nie raczyli na nie przybyć.
2. Osamotniony minister Pietrewicz wprawdzie potwierdził, że rentowność przedsiębiorstw w 2012 roku uległa wyraźnemu pogorszeniu, spada zatrudnienie w gospodarce i rośnie liczba upadłości ale wyraźnie już widać „światełko w tunelu” zbliża się ożywienie w gospodarce i w związku z tym sytuacja przedsiębiorstw wcale nie jest taka zła. Minister oczywiście mówił także jak dużo rząd Tuska już zrobił na rzecz przedsiębiorców, wymienił tzw. ustawę o ograniczającą biurokrację (między innymi zamiana zaświadczeń na oświadczenia), ustawę o dodatkowych gwarancjach i poręczeniach dla przedsiębiorców, a także ustawę o elastycznym czasie pracy, która jest wprawdzie korzystna dla przedsiębiorców ale bardzo niekorzystna dla pracowników.
3. Po tym wystąpieniu odbyła się dyskusja w której uczestniczyłem. Podniosłem w niej 3 kwestie, które moim zdaniem poważnie rzutują na sytuację finansową przedsiębiorstw i ich możliwości rozwojowe, a tym samym na poziom wzrostu gospodarczego i w konsekwencji rozwoju naszego kraju. Pierwsza to wydatkowanie przez rząd (a dokładnie przez jego agendę GDDKiA) w ciągu ostatnich 5 lat około 100 mld zł na drogi krajowe w tym ekspresowe i autostrady, a mimo tego nie mamy żadnego pełnego ciągu dróg ekspresowych i autostrad ani z Zachodu na Wschód ani z Północy na Południe, firmy budowlane zaangażowane w te kontrakty mają poważne kłopoty finansowe, a duża część z nich jest w likwidacji albo w upadłości, co więcej roszczenia wykonawców wobec skarbu państwa sięgają już nie setek milionów ale wręcz kilku miliardów złotych. Druga to polityka dywidendowa resortów skarbu i finansów wobec spółek skarbu państwa. Otóż minister skarbu pochwalił się przy ocenie wykonania budżetu za 2012 rok, że uzyskał z dywidend kwotę bliską 8 mld zł czyli aż o 44% wyższą niż w roku 2011. Niestety rezultatem tego brania garścią dywidend ze spółek skarbu państwa (w tym z koncernów energetycznych ponad 3 mld zł) jest kompletne zaniechanie inwestycji w nowe bloki energetyczne (planowanych jeszcze w tamtym roku ) między innymi w Ostrołęce, Rybniku, Opolu na kwotę przynajmniej kilkunastu miliardów złotych w ciągu najbliższych kilku lat. Wreszcie trzecia kwestia, to koncentrowanie się przez rząd na sprawie eksportu jako czynniku który ma wyciągnąć polską gospodarkę z recesji, podczas gdy wzrost gospodarczy w Polsce aż w 2/3 zależy od konsumpcji i inwestycji, a na te czynniki ma ogromny wpływ polityka gospodarcza rządu. W sytuacji kiedy w 2012 roku spadło zatrudnienie w gospodarce, wyraźnie wzrosło bezrobocie, a także obniżeniu uległ poziom realnych wynagrodzeń, trudno o wzrost konsumpcji. Podobnie jest z inwestycjami w warunkach pogłębiającej niepewności inwestycje prywatne spadają ale także z niejasnych powodów spadają inwestycje publiczne, a więc obydwa czynniki zależne od rządu ciągną wzrost gospodarczy w dół.
4. Niestety na te ale i inne pytania nie było dobrych odpowiedzi ministra i okazało się, że wniosek posłów Prawa i Sprawiedliwości aby w związku z tym debatę na temat sytuacji polskich przedsiębiorstw przenieść na salę plenarną przy sprzeciwie posłów Platformy, uzyskał jednak większość. Rządząca koalicja będzie musiała więc przełknąć gorzką pigułkę w postaci debaty na ten temat na plenarnym posiedzeniu Sejmu i w związku z tym być może kwestia ta, zainteresuje także media tzw. głównego nurtu. Kuźmiuk
Hodowanie rosyjskich Polaków Rosja za czasów zaborów zastanawiała się, jak zrobić z Polaków wiernych poddanych. Represje nie były skuteczne, gdyż wywoływały jedynie opór. Pojawił się więc projekt wyhodowania nowego typu Polaka, którego patriotyzm będzie tylko skorupą słów i rytuałów, pod którą nie będą się kryły żadne wolnościowe aspiracje. Być może z podobnym procesem mamy do czynienia i w III RP. Generał-gubernatorem warszawskim i dowódcą wojsk Warszawskiego Okręgu Wojskowego 1 stycznia 1897 r. mianowany został gen. Aleksander Bagration-Imeretyński. Gdy był młodym oficerem sztabowym, brał udział w stłumieniu Powstania Styczniowego i znał Polaków. Później odznaczył się na terenie Bułgarii w wojnie rosyjsko-tureckiej 1877–1878. Jako generał-gubernator miał władzę na całym terenie Królestwa Polskiego. Imeretyński postawił sobie za cel zakorzenić w Polakach lojalność wobec cara i Rosji. Jego zdaniem same represje wzmacniały tylko pozycję inteligencji. Drugim wrogiem dla Imeretyńskiego był polski ruch rewolucyjny, czyli ówczesny odpowiednik obecnej opozycji antysystemowej. Dlatego zamiast otwartej wojny proponował, by metodą ograniczonych ustępstw i kształtowania świadomości zmienić polską tożsamość w teatr niegroźnych rytuałów. W styczniu 1898 r. Imeretyński zawarł swoje propozycje w „Memoriale do cara”. Tekst wraz uwagami imperatora poczynionymi na marginesie i stenogramem obrad rządu nad zaproponowanymi zmianami wykradła Polska Partia Socjalistyczna i ze wstępem Józefa Piłsudskiego opublikowała w Londynie w 1898 r., co ostatecznie przyczyniło się do upadku generał-gubernatora dwa lata później.
Co dać Polakom? Imeretyński stwierdził, że Polacy stawiają opór tylko wtedy, gdy widzą „zamachy rządu na wiarę rzymskokatolicką, na język polski i na narodowość polską”. Dlatego proponował, by zmienić politykę wobec Kościoła, zrezygnować z rusyfikacji, którą określił jako utopijną, i zwiększyć wykładanie języka polskiego w szkołach średnich. Docelowo miano zrównać prawa Polaków z prawami reszty obywateli. Założenie politechniki oraz średnich i wyższych szkół technicznych miało umożliwić rozwój przemysłu, a tym samym związać z Rosją przedsiębiorców wspólnotą interesów. Generał-gubernator chciał jednoczyć ziemie Królestwa z centrum „na zasadach rosyjskiego ustroju państwowego”, czyli jako część integralną, a nie autonomiczną. Imeretyński pragnął zespolić Polaków z Rosją „drogą wewnętrznego oddziaływania na świadomość, na duszę młodzieńca polskiego”. Najważniejszą rolę w tym dziele wyznaczył szkole. „Nowa szkoła rządowa – pisał – może w przyszłości stać się prawdziwym ogniwem łączącym kresy polskie z rdzennem centrum państwa rosyjskiego”. Car zanotował na marginesie: „zupełnie słusznie”. Autor „Memoriału” zalecał poszanowanie dla wiary i narodowości polskiej, gdyż szkoła powinna wywoływać „miłość do Rosji”, a obecnie swoim działaniem prowokuje nienawiść. Dlatego wskazywał, że do Królestwa należy przysyłać nie Rosjan, którym się nie udało dostać lepszych posad, a więc najgorszy element, ale najlepszych, ludzi wykształconych i na wysokim poziomie, którzy będą mieli przychylny stosunek do Polaków. W tym celu proponował podniesienie pensji dla urzędników przybywających z Rosji. Zmiana stosunku do polskich uczniów i nauczanie języka ojczystego po polsku miało z jednej strony zlikwidować tajne nauczanie jako już niepotrzebne, a niebezpieczne, z drugiej zaś związać młodych Polaków z Rosją. Autor „Memoriału” podkreśla, że duchowieństwo podległe Rzymowi tworzy jakby państwo w państwie, a ksiądz „przejmuje się pseudopatriotycznymi poglądami” i jest „wrogiem wszystkiego, co rosyjskie”. Wyjście z sytuacji widział jednak nie w walce z duchowieństwem, lecz w poddaniu księży, w tym programów nauczania w seminariach i egzaminów, kontroli władzy rosyjskiej. Dlatego ksiądz polski powinien uczyć religii w szkole, tym bardziej że poza nią jest „bardzo szkodliwy”, ale należy roztoczyć ścisły nadzór nad nim i selekcją do stanu duchownego. W rezultacie lud byłby zadowolony z obecności księży w szkole, ale przekazywane treści byłyby zgodne z interesem rosyjskim. Dlatego Imeretyński wskazywał na konieczność pozostania wszystkich rodzajów szkół w rękach rosyjskiej władzy państwowej. Dalej generał-gubernator proponował dać ludowi możliwość rozwoju intelektualnego, ale wzmacniającego lojalność wobec Rosji. Przedstawił plan założenia w każdej gminie biblioteki ludowej, w której książek polskich będzie dwa razy więcej niż rosyjskich, ale wszystkie zostaną dobrane pod odpowiednim kątem przez władze. Car polecił przeznaczyć na ten cel 64 tys. rubli. W ten sposób chciano uzyskać „oddziaływanie duchowe na naród”, by nie czytał książek zakazanych, popularyzujących idee rewolucyjne i niepodległościowe. Imeretyński pisał o ruchu narodowym: „nieprzejednana część polskiej inteligencji usiłuje zaszczepić wśród chłopstwa obcy mu dotąd patriotyzm polski, obudzić świadomość narodową, wpoić dążenia antyrządowe i nadzieję na przywrócenie niepodległości”. Sam zaś chciał uczynić z chłopów „trwałą podporę” władzy rosyjskiej. W tym celu proponował usunięcie niekorzystnych warunków ekonomicznych dla włościan, uporządkowanie spraw wiejskich, uruchomienie kredytów i przygotowanie programu dla wsi. W kwestii robotniczej chciał rozbudować fabryczne kasy chorych i ujednolicić kasy emerytalne.
Wnioski na dziś Czytając „Memoriał” Imretyńskiego, nieodparcie nasuwa się myśl, że znalazł on godnych naśladowców w osobach właścicieli i administratorów III RP.Niszczenie szkolnictwa, będące próbą zabicia ducha polskiego i traktowanie jako zbrodni przedstawiania „w świetle blasku” przeszłości Polski – to podstawowe instrumenty władzy, służące wyhodowaniu posłusznych Polaków. Jednocześnie panujący obecnie medialny show i bełkot jest współczesnym odpowiednikiem owych planowanych bibliotek ludowych z bezpiecznymi dla systemu treściami. Można sobie wyobrazić, że obecna polityka antykościelna zostanie przez władze zaniechana, lecz za cenę pozostawienia religii jako pustej formy bez wolnościowej treści. Podobnie można sobie wyobrazić, że nastąpi uznanie wspólnoty narodowej w słowach. Tyle że akceptacja ze strony rządzących dla narodowego słowotoku będzie połączona z lojalnością wobec obcych mocarstw i zaniechaniem dążeń do obrony interesów własnych i niepodległości. Z punktu widzenia beneficjentów systemu opłacałoby się w ramach zbliżającego się przesilenia politycznego w Polsce przyjąć narodową czy patriotyczną retorykę bez jej treści, by wszystko pozostało po staremu.
"Białe" zeuropeizowane elity i media kontra "czarni" Całość skłania do konieczności przejęcia przez Kościół w Polsce swojej historycznej roli kierownika spraw narodowych w sytuacji moralnego upadku naszych elit. Eurotragedia trwa nadal, o czym informuje Wall Street Journal w artykule Matthew Dalton’a i Martina Stevis’a "Euro Zone Faces New Questions Over Financing Weak Members". Niemniej, mimo że już wiadomo, że założone w "programach pomocy" załamanie tych gospodarek było i tak zbyt optymistyczne – jak spadek PKB Cypru o 8,7% ("the bailout's estimate for economic contraction this year of 8,7% is far too optimistic, analysts say") – to i tak podczas wakacji decyzje nie będą podjęte. Bo i tak wszyscy oszukują czas czekając na wybory w Niemczech (polecam artykuł Antona Trojanowskiego i Marcusa Walkera: "Merkel Gains Ground as Election Nears" w WSJ) będą starali się unikać eksponowania konieczności podejmowania istotnych decyzji. W kraju antypolska nagonka na arcybiskupa Henryka Hosera, którego w mediach "okłada" odwołany proboszcz i poucza w ramach głoszenia "cywilizacji śmierci" jaka powinna być nauka Kościoła. Całość, gdyby nie poważne podejście liberalnych mediów, nadawałoby się jedynie na groteskę, gdyż pouczany hierarcha jest lekarzem i o bioetyce jak nikt ma pojęcie, podczas gdy podjudzany ksiądz specjalizuje się w tematyce relacji katolicko-żydowskich. Całość skłania do konieczności przejęcia przez Kościół w Polsce swojej historycznej roli kierownika spraw narodowych w sytuacji moralnego upadku naszych elit. W przeciwieństwie do braku informacji gospodarczych, w polityce na świecie jest równie gorąco jak w nieklimatyzowanych pomieszczeniach. A to za sprawą Snowdena i z powodu rozruchów społecznych na Bliskim Wschodzie. I o ile pozycja najpoważniejszego sojusznika Polski USA znacznie wzrosła na Bliskim Wschodzie o tyle wybuch „afery Snowdena” może okazać się obciążeniem na wiele lat i ukazywać trwałą erozję wpływów amerykańskich na świecie. Wydaje się, że zarówno Wall Street Journal jak i Financial Times z braku informacji finansowych coraz częściej analizują procesy geopolityczne zachodzące na świecie. I tak Gideon Rachman w artykule "Turkey’s cultural divide" ciekawie ujmuje przemiany zachodzące w Turcji które ukazują podział społeczeństwa na "białych" i "czarnych" ("In Turkey, the divide is between 'black' and 'white' Turks"), a który to podział może być wyjaśnieniem dla polskiego obserwatora co do procesów jakie przebiegają w islamskich społeczeństwach tamtego regionu. Otóż "biali" to "zeuropeizowani" obywatele, którzy kontestują wskazania islamu, a również mniejszości narodowo-religijne, które czują się niepewnie w społeczeństwie, w którym dominują przedstawiciele muzułmańskiej większości. "Czarni" to przedstawiciele większości muzułmańskiej, którzy dążą do wprowadzenia rozwiązań instytucjonalnych, typowych dla tych społeczeństw. Na to nakłada się wielka polityka w postaci "Wojny z terroryzmem", która może postawić w konflikcie z największą potęgą militarną świata wszelkie ugrupowania, które kontestują ustalony porządek rzeczy. W prosty sposób przekłada się na to konflikt izraelsko-arabski w tamtym regionie, co czyni cały region jako wyjątkowo niestabilnym w przypadku wybuchu wszelkich ruchów społecznych przeciwko ustanowionym tam reżimom. Otóż o ile Ameryka kontroluje państwa szejków z Zatoki Perskiej, dla których to, co się stało ze starającym się zachować pewną niezależność Kadafim jest wystarczającym ostrzeżeniem, co może się stać z bogatym państwem naftowym w przypadku niesubordynacji, o tyle gospodarczo i demograficznie wzmocniona Turcja wygląda na kraj, który wyrwał się z tej orbity, mimo długoletniej dominacji kemalizmu i przynależności do struktur NATO. Sytuacja kraju posiadającego znaczące zasoby ropy wydaje się z góry skazana na porażkę, w sytuacji kiedy dochody z niej mogą sfinansować wydatki na utrzymanie struktur państwowych i to niezależnie od tego czy uformowanych w sposób demokratyczny czy też nie. I to nawet w sytuacji tak ludnego kraju jak Irak, będącego drugim producentem ropy naftowej w ramach OPEC, czy zapomniana Algieria, w której jak podaje Matt Bradley, Tamer El-Ghobashy i Charles Levinson w artykule "Egypt Descends Into Chaos" zginęło 100 tys. osób ("the situation in Egypt recalls Algeria in 1992, when that country's military leadership took control just as an Islamist party neared electoral victory. The result was an eight-year-long uprising in some 100,000 Algerians died"). Odmiennie kształtuje się sytuacja ludnych krajów bez źródeł ropy. O ile Somali, Jemen a nawet w pewnej przyszłości Afganistan są na obrzeżach zainteresowania i najprawdopodobniej zostaną pozostawione sobie, a Pakistan rozgrywany w ramach konfliktu z Indiami, o tyle sytuacja w Egipcie i Syrii graniczących z Izraelem, oraz Turcji jest odmienna. Syria jest ostatnim krajem graniczącym z tym państwem, nad którym USA jeszcze nie sprawuje kontroli, co sprawia że pomimo systemu autorytarnego dławiącego radykalne ruchy muzułmańskie jest obiektem aktualnej wojny domowej. I wprawdzie to tylko autora spekulacja, ale wydaje się, że za niechęcią do bezpośredniego zaangażowania się Turcji w tym konflikcie stoją rozruchy, których byliśmy świadkami w ostatnim okresie w tym kraju. Wprawdzie władze tego kraju oskarżały bezpośrednio zarówno mniejszość żydowską, jak i zagraniczne media w napędzeniu protestów dążących do zmiany demokratycznie wybranych władz, to jednak w powietrzu czuło się oczekiwanie na przewrót wojskowy, który w przeszłości się pojawiał w sytuacji zagrożenia funkcjonowania liberalnego państwa. I o ile brak reakcji armii może być uznawany jako przejaw przejęcia cywilnej kontroli nad armią w tym kraju, o tyle tak naprawdę to należy traktować powyższą sytuację jako ostrzeżenie dla władz i niechęć Ameryki do skomplikowania sobie sytuacji w tym zapalnym regionie. Dla pragmatycznego premiera Erdogan’a odpływ kapitałów zagranicznych i konieczność $2,25 mld wczorajszej interwencji banku centralnego w celu podtrzymania lira, na równi z wypadkami w Egipcie jest dowodem na funkcjonowanie "lobby stóp procentowych" jak i "podwójnych standardów" Zachodu, o czym pisze Daniel Dombey w artykułach "Erdogan attacks west’s reaction to Morsi’s overthrow" i "Turkey’s central bank seeks to prop up lira without rate rise". To co nie wystąpiło w Turcji nastąpiło w Egipcie, w którym wojsko doprowadziło do obalenia demokratycznie wybranego prezydenta i zawieszenia konstytucji. W tym przypadku wygrali "biali", nie dla tego że są liczniejsi, lecz dlatego że ten ludny kraj w przypadku dalszej erozji wpływów mógłby się stać drugą Turcją, stawiającą wymagania Zachodowi. Doskonale powyższe krystalizowanie się amerykańskiej opinii opisuje Adam Entous, Jay Solomon i Peter Nicholas w artykule WSJ "U.S.'s Stance Was Product of Yearlong Shift", które zakończyło się wtorkowym ultimatum Johna Kerry’ego przekazanym egipskiemu ministrowi spraw zagranicznych Mohamedowi Kamel Amr, a zawierającemu żądanie ustąpienia zarówno prezydenta jak i premiera – "Mr. Kerry conveyed his message: Egyptian President Mohammed Morsi needed to take dramatic action—agree to new presidential elections, a 'real' coalition government and a new prime minister, to defuse Egypt's mounting turmoil and avert a military coup, say officials briefed on the conversation". Powyższa analiza, na tle lektury ostatnio upolitycznionych doniesień Wall Street Journal i Financial Times’a ma na celu przybliżenie polskiemu czytelnikowi diagnozy sytuacji w tym sąsiadującym z Europą regionie świata, w odmienny od prezentowanego w polskich mediach sposób. Gdyż o ile obecnie nasz amerykański sojusznik zdobył w tym regionie dominującą pozycję, to jednak w tej konfrontacji jego potęga kruszeje co musi mieć wpływ na położenie Polski. Fakt że Europa popiera nie demokratycznie wybranych "czarnych" lecz często bazujących na przemocy "białych" sprawia, że w zderzeniu cywilizacyjnym, które następuje de facto przegrywa. A od tego już tylko krok aby w sytuacji załamania demograficznego nie podzieliła losu Cesarstwa Rzymskiego, zalanego przez Germanów w chwili osłabienia militarnego. A przecież w oddali już czyha smok chiński, słoń indyjski i żądny rewanżu populizm latynoamerykański. Mając to na uwadze Polska powinna wycofać się z zaangażowania militarnego w tamtym regionie, co sugerował przewodniczący Episkopatu Polski arcybiskup Józef Michalik mówiąc o udziale Polski w "wojnach niesprawiedliwych", nawet jeżeli będące pod wpływem nacisku sojuszników słabe polskie elity starają się tych postulatów nawet nie formułować. Dr Cezary Mech
Szokujące wyznanie: Izraelska gazeta donosi, jak Żydzi mordowali Polaków Izraelska gazeta „Maariv” z 21 lipca 1971 r. wyjawia końcowy sekret katyńskiej masakry. Wydra powiedział izraelskiej gazecie „Maariv” jak trzech sowiecko-żydowskich oficerów, którzy też byli świadkami zabójstw, powiedziało mu o mordowaniu. Zaznaczył, że dochowa tajemnicy przez cały czas, ale teraz chce ją wyjawić, nim umrze. Nazwał swojego informatora sowieckim majorem Joshua Sorokin, który przyznał się, [...] Izraelska gazeta „Maariv” z 21 lipca 1971 r. wyjawia końcowy sekret katyńskiej masakry. Wydra powiedział izraelskiej gazecie „Maariv” jak trzech sowiecko-żydowskich oficerów, którzy też byli świadkami zabójstw, powiedziało mu o mordowaniu. Zaznaczył, że dochowa tajemnicy przez cały czas, ale teraz chce ją wyjawić, nim umrze. Nazwał swojego informatora sowieckim majorem Joshua Sorokin, który przyznał się, że brał udział w masowych egzekucjach na początku wojny. Gazeta przytoczyła wypowiedź Vidry: „Żydowski major w tajnej sowieckiej służbie i inni oficerowie przyznali mi się, że okrutnie zamordowali 12 tys. polskich oficerów w lesie katyńskim po wybuchu II wojny światowej”. W drugim obozie pracy dwa lata później dwóch innych oficerów powiedziało, że brali udział w mordach. Wydra powiedział, że wierzyli w niego, ponieważ był Żydem. Jeden z oficerów, utożsamiany jako porucznik Aleksander Susłow, powiedział mu: „Chcę ci opowiedzieć historię mojego życia”. Tichonow (drugi oficer) i ja jesteśmy dwoma najbardziej nieszczęśliwymi ludźmi na całym świecie. Mordowałem »polaczków« moimi własnymi rękami. Zastrzeliłem ich.”
Stalin wybrał Żydów do mordowania Polaków w Katyniu Zgodnie z paktem Ribbentrop-Mołotow, w 1939 r. Sowietom przypadła wschodnia część Polski, a Niemcom zachodnia. Tajna policja Stalina NKWD (dziś KGB) systematycznie ujarzmiała miasta pod jego kontrolę. Mieli rozkaz zgarniać wszystkich, którzy mogliby stanowić w przyszłości potencjalne zagrożenie dla komunizmu. Aresztowano więc około 15 tys. Polaków. 10 tys. stanowili oficerowie Wojska Polskiego, 5 tys. to cywile, wśród nich lekarze, prawnicy, dziennikarze, pisarze, przemysłowcy, biznesmeni, profesorowie uniwersytetów i nauczyciele szkół średnich. Wszyscy byli odtransportowani do trzech obozów koncentracyjnych w Rosji. My wiemy tylko o losie więźniów z obozu Kozielsk, ponieważ ich ciała zostały odkryte w Katyniu przez Niemców w 1943 r. Sowieci po 46 latach (wreszcie) przyznali się do odpowiedzialności za zbrodnię, którą zrzucili na Niemców. Stalin wierzył, że wykształceni polscy dowódcy mogą któregoś dnia unicestwić jego plany skomunizowania okupowanego kraju. Oni byli utalentowaną elitą narodu. To automatycznie czyniło ich niebezpiecznymi wobec planu Stalina podboju drugich narodów.
Kto mógł mordować Polaków? Zamordować 15 tys. niewinnych to potworne zadanie, nawet dla najbardziej zatwardziałych oprawców. Stalin zwrócił się do szefa Sowieckiej Tajnej Policji, Żyda Ławrientija Berii. Oni dyskutowali o masowym mordzie i zdecydowali, że to zadanie wykona dominująca grupa żydowskiego aparatu bezpieczeństwa. Dawna nienawiść do Polaków katolików była notorycznie wiadoma. Polakom w Kozielsku powiedziano, że jako wolni ludzie wrócą do domów. Pozwolono im uroczyście świętować noc przed załadowaniem na pociągi. Uściski i okrzyki „do zobaczenia w Warszawie!” wypełniały powietrze. Uciecha i radość wkrótce wygasły, kiedy odkryli, że pociągi jechały nie na zachód, ale na wschód, i były obstawione podwójną strażą. Gdy pociąg wjechał i zatrzymał się na stacji Gniezdowo w pobliżu lasu katyńskiego, polskich jeńców ogarnęło przerażenie. Zaczęło się wyładowanie, bagaże rzucano na ciężarówkę, a jeńców zamykano w zakratowanych przyczepach ciężarówek. Stąd byli zawożeni do baraków robotników leśnych. Skazańców brano po trzech do baraków. Tam ograbiono ich z reszty posiadanych rzeczy, takich jak zegarki, pierścionki itp. Wreszcie zagnano ich nad ogromne doły i to, co zobaczyli, było horrorem nad horrory: na dnie tych dołów zobaczyli ciała swoich kolegów, którzy odjechali pociągiem przed nimi. Ciała były ułożone jedno na drugim, jak sardynki – wspak. Układała je grupa Żydów brodzących w głębokich kałużach krwi, czekając na nowe porcje zwłok walących się w głęboką otchłań dołów, które miały spocząć na innych ciałach, żeby było miejsce na ściśnięcie więcej i więcej. Rzędy były wysokie na 12 ciał. Niektórzy jeńcy stawiali opór Żydom wiążącym im ręce z tyłu. Wówczas ci zarzucali im płaszcze na głowy i wiązali ręce z przodu. Niektórym jeńcom pchano w usta trociny, co NKWD uznało za właściwy środek na uspokojenie. Obawiali się, że krzyki mogą wywołać opór czekających na swoją kolej w więźniarkach. Wielu było zabitych jednym strzałem w tył głowy i szyję, wielu kilkoma strzałami, wielu było przebitych bagnetem w plecy, piersi, co oznaczało, że jeńcy stawiali opór. 4253 było pochowanych w Katyniu. Dziś Polacy domagają się poinformowania, gdzie pochowane są ciała pozostałych 10 tysięcy jeńców. Ostatni rozdział tego straszliwego epizodu jeszcze będzie opowiedziany.
Żydzi, którzy mordowali Polaków w Katyniu Dziennik Izraela „Maariv” ogłosił światu imiona sowieckich oficerów NKWD uczestniczących w mordzie katyńskim. Polski Żyd Abraham Vidro (Wydra), który mieszka teraz w Tel Awiwie, 21 lipca 1971 r. poprosił pismo o wywiad, bo chciałby, zanim umrze, wyjawić sekret o Katyniu. On opisał spotkanie z trzema Żydami, oficerami NKWD, w wojskowym obozie wypoczynkowym Rosji. Oni powiedzieli mu, jak uczestniczyli w mordzie Polaków w Katyniu. Byli to: sowiecki mjr Joshua Sorokin, por. Aleksander Susłow, por. Samyun Tichonow. Susłow zażądał od Vidro zapewnienia, że nie wyjawi tego sekretu do 30 lat po jego śmierci, ale Vidro obawiając się, że tak długo nie pożyje, zdecydował się wyjawić go wcześniej. Mjr Sorokin, ufając Vidro, powiedział: „świat nie uwierzy czego ja byłem świadkiem”. Vidro mówił dziennikowi „Maariv”:
Żydowski mjr w sowieckiej tajnej służbie (NKWD) i dwóch innych oficerów bezpieczeństwa przyznali mi się, jak okrutnie mordowali tysiące polskich oficerów w lesie katyńskim. Susłow mówi do Vidro: „Chcę ci opowiedzieć o moim życiu. Tylko tobie, ponieważ jesteś Żydem, czy możemy mówić o wszystkim? To nie robi żadnej różnicy dla nas… Mordowałem polaczków własnymi rękami! I do nich sam strzelałem.”
Część tych opowieści jest reprodukowana na tej samej stronie wraz ze zdjęciem Vidro. Jest również interesujące, że w Katyniu było również mordowanych trochę Żydów. NKWD była ostrożna, selektywnie wybierała kogo „aresztować” spośród 15 tysięcy ofiar. Dziś wiadomo, że 80% polskich Żydów popierało żydowski Bund, który stał się komunistyczną partią Polski. 20% tych, którzy nie popierali Bundu, było traktowanych jak reszta Polaków. Polityką Stalina było: „śmierć wszystkim, którzy mogliby sprzeciwiać się komunizmowi”.
Stalin mianował Żydów komendantami gułagów Aleksander Sołżenicyn, światowej sławy rosyjski autor 712-stronicowej książki „Archipelag Gułag”, na 79 stronie zamieścił 6 zdjęć ludzi, którzy zarządzali najbardziej morderczymi obozami więziennymi w Rosji. Wszyscy byli Żydami: Aron Solts, Naftaly Frenkel, Yakow Rappoport, Matvei Berman, Lazar Kogan i Genrikh Yagoda. Sołżenicyn opisuje jak Frenkel najbardziej pasował do wszystkich profesjonalnych mordów: „Frenkel ma oczy badacza i prześladowcy, z wargami sceptyka… człowiek z niezwykłą miłością władzy, nieograniczonej władzy, pragnący, by się go bano!” Jest to opis Khazara żydowskiej rasy, który dziś jest komendantem (zarządcą obozów koncentracyjnych, w których trzyma się tysiące Palestyńczyków). Módlmy się za te biedne ofiary.
Katyńska masakra w Trzebusce Została odkryta nowa, nieznana masakra Polaków przez Sowietów. Organizacja „Wiejska Solidarność” doniosła, że sowiecka tajna policja zamordowała 600 Polaków między 24 sierpnia a listopadem 1944 roku w lesie w Trzebusce, w pobliżu miasta Rzeszów. Zamordowani byli znów członkami inteligencji polskiej, włącznie z oficerami AK, przywódcami organizacji i księżmi. Wszystkie ofiary miały podcięte gardła od ucha do ucha. Ich groby odkryto w 1980 r., ale rząd komunistyczny PRL zdławił wiadomość o tym „Drugim Katyniu”. W 1945 r. polski oficer napisał raport o powyższej masakrze, ale został aresztowany przez bezpiekę i ślad po nim zaginął. Polski tygodnik wychodzący w Londynie donosił, że masową masakrę zarządził dowódca I Armii marszałek Iwan Koniew. Tygodnik londyński miał naocznego świadka, który zeznał, że więźniowie byli trzymani w sowieckich obozach koncentracyjnych w brutalnych i nieludzkich warunkach zanim zostali zamordowani. Ta sprawa jest szczególnie bolesna, ponieważ mordu dokonali ci, którzy głosili (w tym czasie), że są „wyzwolicielami Polski”. Tłumaczył W.N. Wreszcie Prawda
11/07/2013 Kabaretowe państwo demokratycznego prawa Okrągłostołowcy doprowadzili państwo do zupełnej śmieszności.. Codziennie dowiadujemy się ze środków masowej dezinformacji, jak to państwo nie funkcjonuje. Weźmy ostatni przykład z Krakowa.. Młody chuliganowaty” obywatel’ pobił starszego „ obywatela”, w wyniku czego starszy” obywatel” zmarł. Wszystko nagrane jest kamerą, a prokuratura zastanawia się, czy młodego” obywatela” aresztować, czy też nie- bo czeka na sekcję zwłok(???) Proszę zwrócić uwagę, że prokuratura nie czeka na lepsza pogodę. Czy zmarł w wyniku pobicia, czy może z innego powodu. To będzie wiadomo po sekcji zwłok, gdy młody” obywatel” , być może już wyjedzie za granicę- Unii Europejskiej. Sądzę, że prokuratura krakowska podjęła decyzję o nie zatrzymywaniu chuligana na podstawie przepisów prawa demokratycznego uchwalonego w demokratycznym Sejmie. Bo chyba nie podjęła na oko, w wyniku widzimisię prokuratora…. Chyba, że widzimisię, jest ważniejsze niż funkcjonujące prawo.. I tak idziemy w kierunku sprawiedliwości, która będzie oparta o demokrację. Prokuratorzy będą się przegłosowywać, czy zatrzymać sprawcę, czy też nie.. Tak jak sędziowie. Nie będą potrzebne żadne dowody . Będzie decydowała większość głosujących. .Demokracja rozkłada państwo totalnie… A propaganda odwraca uwagę „ obywateli”. Ciekawy jestem , kto i kiedy uchwalił takie prawo, będące po stronie sprawcy? Bo że wszystkie ugrupowania okrągłostołowe taką formę sprawiedliwości popierają- to jasne. Demokratyczne państwo socjalistyczne już od jakiegoś czasu staje po stronie przestępcy.. Wcześniej już, niż przyłączenie Polski do Unii Europejskiej.. Takie piękne więzienie europejskie, wzorowane na europejskich domach wczasowych- w Radomiu zaczęto budować jeszcze w latach osiemdziesiątych(????) W czasach głębokiej” komuny”.. Już wtedy było wiadomo, że zmieniamy sojusze.. Kto wiedział- to wiedział.. Reszta nie wiedziała. Ja też nie wiedziałem.. Sam jestem ciekawy, czy się nie pomyliłem, stawiając tezę, że żeby ratować Platformę Obywatelską” nieznani sprawcy” zamienią pana Donalda Tuska- premiera, na pana Jarosława Gowina, który zostanie premierem., ale przedtem- przewodniczącym Platformy Obywatelskiej. Właśnie zjazd delegatów Platformy Obywatelskiej zbliża się nieuchronnie. Przynajmniej ja bym tak zrobił, gdybym decydował o rzeczywistości ludowi podstawionej. Podstawią innego „Europejczyka”, nic się specjalnie nie zmieni, i czy to nie on przypadkiem, też glosował za przepisami głaskającymi przestępców..? Jako” Europejczyk”- powinien głosować za odchodzeniem od kar, za prawami człowieka przestępczego. Już średnia kara w socjalistycznej Unii Europejskiej- to 6,5 roku więzienia dla mordercy.(!!!). Już wkrótce więcej się dostanie za bycie ’faszystą”, czy poturbowanie psa- niż za zabicie człowieka… Aż zniosą kary zupełnie.. Oprócz kar finansowych ,które będą narastać, bo Unia Europejska potrzebuje pieniędzy na gwałt- tak jak rolnik byka- też na gwałt. Pan Jarosław Gowin ma bardzo dobry wizerunek medialny, wypracowany w ostatnim czasie, przy pomocy mediów.. Człowiek wiedzący czego chce, miły i chce dla nas dobrze… Idealny kandydat wywodzący się z inteligencji postępowej i katolickiej i z grupy” Znak”. „Znak „ wydaje antypolskie książki pana Grossa . Tak jak kiedyś pan Tadeusz Mazowiecki, kolega pana Jarosława Gowina przynależący do Ogólnopolskiego Klubu Postępowej Inteligencji Katolickiej, opierającej się o lewicowe dyrdymały Emanuela Mouniera. To on odkreślił przeszłość grubą linią.. No i mamy tego skutki. Starzy komuniści, którzy przy pomocy komuno- socjalizmu- doprowadzili Polskę Rzeczpospolitą Ludową do bankructwa, brylują w mediach i na salonach, zamiast siedzieć w więzieniu.. Wygląda mi na to że wszystko idzie zgodnie z planem. Pan Schetyna już się wycofał z kandydowania, a pan Gowin codziennie w mediach, żeby lansowania stało się zadość.. Bardzo jestem ciekawy, czy uda się” nieznanym sprawcom” organizującym demokrację w Polsce podstawić pana Jarosława Gowina, żeby młodzież znowu uwierzyła, że pan Jarosław Gowin wprowadzi w Polsce wolny rynek.. I rozpędzi biurokrację.. Gdyby się nie udało napompować znowu Platformę Obywatelską Unii Europejskiej przy pomocy wizerunku Jarosława Gowina, zawsze pod ręką jest Prawo i Sprawiedliwość, także element Okrągłego Stołu.. Muszą być rozpatrywane wszystkie warianty. Dobrzy organizatorzy demokratycznej sceny politycznej- rozpatrują wszystkie warianty.. Każdy może się sprawdzić, byleby władza dotyczyła „ bandy czworga”, plus ewentualnie Europa Plus. To nie jest tak, jak z ta blondynką, która gdy zaszła drugi raz w ciążę, nie wiedziała czy musi się drugi raz pobrać, czy też nie.. W polityce demokratycznej wszystko jest przygotowywane i analizowane, pod kątem zachowania władzy.. Władzy raz zdobytej przy Okrągłym Stole- nigdy nie oddamy.. A co szkodzi pokłócić się przed kamerami o rzeczy nieistotne, albo mało ważne.. W końcu jest Restauracja Sejmowa, można się przeprosić.. Tym bardziej, że rzeczy ważne załatwia się w ciszy- w ciszy hałasu, który codziennie trwa w mediach głównego ścieku propagandowego. Lud zajęty jest sensacją organizowaną na jego potrzeby, a w tym czasie dzieją się sprawy ważne. Pojednanie polsko- ukraińskie trwa w polskojęzycznych mediach. O Rzezi Wołyńskiej nic propaganda nie mówiła, i nagle.. Kto steruje wajchą, która przekładana, nagle odblokowuje informacje? Ktoś musi sterować, skoro wcześniej było zablokowane, a tu nagle.. Ale kto? Steruje „wolnymi” mediami i do tego demokratycznymi.. Tak jak i Państwo- chciałbym się o tym dowiedzieć- personalnie. Tym bardziej, że w roku 2006 Światowy Związek Ukraińców wydał deklarację., w której określił „ukraińskie terytorium etniczne(???) Potrzebują do tego części województwa Podkarpackiego, część Lubelskiego no i część Małopolskiego. Będzie Wielka Ukraina .Niemcy zabiorą Ziemie Odzyskane- i co nam zostanie(???) Kongresówka(???) Tym bardziej, że w maju bieżącego roku rosyjskie KGB nawiązało współpracę z polskimi służbami.. Ciekawe w jakim celu? Czy Polacy będą dyscyplinowani przez obie służby? Czy już ostatecznie Polska przestanie istnieć.. Unia zawsze może się nas pozbyć, tym bardziej, że bankrutuje, a przy bankructwie mogą wydarzyć się różne rzeczy, tak jak na wojnie.. Proponuję oprócz chińskiego uczyć się ukraińskiego, rosyjskiego i niemieckiego.. Mogą nam się przydać! Tym bardziej także, że pan premier Kazimierz Marcinkiwicz . znany celebryta, dostał od Francuzów medal- Legię Honorową., o czym jakoś merdia nie mówią, co prawda tylko czwartej klasy- ale zawsze.. Ciekawe za co naprawdę obcy nam ludzie przydzielają medale „ naszym” premierom? Chyba jest jakiś powód- no chyba, nie ten, że pan Kazimierz pracuje dla jednego z największych banków inwestycyjnych świata- Goldman Sachs.. Bo dostałby jakieś odznaczenie od Goldman Sachs. Polski premier pracujący dla obcego Polsce banku..- To jest dopiero ewenement! I co on tam robi? Może przekazuje jakieś wartościowe informacje dotyczące inwestycji? Może tak- a może nie! I nie może powiedzieć jak ta blondynka w ciąży, że nie wie czy musi wyjść jeszcze raz za mąż w związku z tym, czy też wystarczy pierwsze zamążpójście… Pan premier zostawił żonę i dzieci, na rzecz innej kobiety – z Brwinowa,.
W każdym razie, kabaretowe państwo demokratycznego prawa ma się dobrze. Aż do jego całkowitej likwidacji! Rozbiór Polski trwa! WJR
CZY CZEKA NAS POWTÓRKA Z ROSYJSKICH SERWERÓW ?„Musimy się nieustannie przygotowywać do przejęcia władzy, do upilnowania uczciwości wyborów. To wielkie zadanie Prawa i Sprawiedliwości" – oznajmił Jarosław Kaczyński podczas obrad kongresu PiS w Sosnowcu. Zapowiedzi kontrolowania procesu wyborczego, a nawet powołania "ruchu pilnowania wyborów" słyszymy od wielu polityków PiS-u i ludzi środowisk opozycyjnych. Przypomina to sytuację sprzed wyborów parlamentarnych 2011, gdy w podobnym tonie deklarowano nadzór nad prawidłowym przebiegiem wyborów, a nawet powołano w tym celu Korpus Ochrony Wyborów. Niestety, na deklaracjach się skończyło, bo mimo wsparcia udzielonego przez kluby Gazety Polskiej i Solidarnych2010 w ramach akcji „Uczciwe wybory.pl”, nie udało się znaleźć 25 tysięcy wolontariuszy ani powołać mężów zaufania w większości komisji wyborczych. Nie zadbano również o kontrolowanie przetargów organizowanych przez PKW oraz obsadę stanowisk pełnomocników ds. obsługi informatycznej, nadzorujący pracę operatorów obsługujących obwodowe komisje. Jak istotne były to zaniedbania mogliśmy się przekonać we wrześniu 2012 roku, gdy Gazeta Polska opublikowała treść raportu zatytułowanego „Państwowa Komisja Wyborcza uzależniona od rosyjskich serwerów”. Sporządzony pod kierunkiem prof. Jerzego Urbanowicza raport zawierał sugestie, że „sfałszowanie ostatnich wyborów było możliwe i stosunkowo proste.” Wskazywano, iż sieć PKW była obsługiwana przez serwery DNS firmy Internet Partners wchodzącej w skład rosyjskiej firmy GTS, działającej w Polsce pod nazwą GTS- Energis Polska. Firma ta obsługiwała przez wiele lat Wojskowe Służby Informacyjne i kilka ważniejszych instytucji państwowych. W raporcie napisano m.in.: „Nasi eksperci obejrzeli z zewnątrz sieć DNS-ów, które brały udział w agregacji danych wyborczych. DNS-y są własnością Krajowego Biura Wyborczego. Jeden serwer znajdował się w firmie Internet Partners, drugi w firmie ATM. Firma ATM zbudowała rejestrator (tzw. czarną skrzynkę) dla Tu-154 M. Potem wygrała przetarg w PKW na obsługę wyborów (GTS przegrała przetarg). Znając polskie realia, przypuszczaliśmy przed wyborami, że GTS dysponująca nieporównanie większą siecią niż ATM będzie faktycznym zwycięzcą tego przetargu. I tak się stało.[…] Wątpimy, czy ATM wspólnie z rosyjską firmą Internet Partners mogą gwarantować nam rzetelność wyborów?”. W lipcu 2011 roku, kilka miesięcy przed wyborami parlamentarnymi, w tekście „GRY WYBORCZE W TECHNOLOGII IT” opublikowanym w Gazecie Polskiej zwracałem uwagę, że kluczowe znaczenie dla wyniku wyborczego może mieć tryb przekazywania danych za pośrednictwem sieci elektronicznych, a następnie sposób ich obliczania przez PKW. Informowałem też, że łącza do sieci publicznej i infrastrukturę techniczną dla Krajowego Biura Wyborczego ma zapewnić spółka ATM S.A, wybrana w bezprzetargowym trybie zapytania o cenę, zaś oprogramowanie dostarczy spółka cywilna Pixel Technology Z komunikatu PKW wynikało, że ATM nigdy wcześniej nie obsługiwała wyborów, a jej ofertę przyjęto ze względu na niską cenę usługi. Druga z wyłonionych firm miała większe doświadczenie, bo w ostatnich latach była bohaterem kilku skandali związanych z wadliwym funkcjonowaniem systemu informatycznego. Począwszy od wyborów samorządowych z roku 2002, gdy Pixel Technology zainstalował oprogramowanie zawierające błąd, który spowodował opóźnienie w obliczaniu ostatecznych wyników, po wybory z 2006 roku, gdy w ich trakcie spółka musiała w ekspresowym tempie dostarczyć komisjom wyborczym w całej Polsce nową, poprawioną wersję systemu komputerowego. Dotychczasowy groził bowiem błędami w przeliczaniu głosów na mandaty. Pomimo złych doświadczeń, PKW nadal powierzała spółce wykonanie i obsługę oprogramowania wyborczego, a Pixel Technology obsługiwała również proces obliczania wyników w wyborach prezydenckich 2010 roku. Można przypuszczać, że gdyby partia opozycyjna zainteresowała się wówczas przebiegiem przetargów organizowanych przez PKW, uniknięto by niespodzianek związanych z obecnością rosyjskich serwerów. Z raportu prof. Urbanowicza wynikało bowiem, że wybór firmy ATM.SA sprawił, iż w procesie wyborczym pojawiły się serwery rosyjskiej firmy Internet Partners. W raporcie napisano – „Bezpośrednio przed wyborami pojawił się nowy serwer w PKW. Nie podejrzewamy, że na tym serwerze były zaprogramowane wirtualne wybory, ale kto wie? Udział dwóch firm ATM i Internet Partners w wyborach źle rokuje. Zdajemy sobie sprawę z tego, że lista zagrożeń niepochodzących od firmy Internet Partners, ale od innych firm obsługujących wybory, może być równie długa. W najbardziej prymitywnym przypadku mogło to być zaszycie szkodliwego oprogramowania w oprogramowaniu wyborczym dostarczonym przez małe dyspozycyjne firmy, które wygrały zapewne nie do końca rzetelne przetargi.” W raporcie znalazł się postulat powołania w Sejmie zespołu parlamentarnego, który zajmie się nadzorowaniem procesu wyborczego i zadba, by nie powtórzyły się zdarzenia z 2011 roku. Zatrudnieni przez zespół specjaliści mieliby monitorować sieć komputerową PKW oraz sprawdzać oprogramowanie wyborcze. Wydaje się, że ten postulat należałoby potraktować poważnie. Obecne działania PKW już powinny alarmować partię opozycyjną. Nie tylko dlatego, że kierownictwo tej instytucji wzięło udział w dwudniowym szkoleniu w Moskwie, prowadzonym przez rosyjską Centralną Komisję Wyborczą. Wiele wskazuje, że scenariusz wyborczy z 2011 roku może zostać powtórzony, zaś przetargi organizowane obecnie przez PKW winny wzbudzić zainteresowanie opozycji. 20 lutego br. w trybie przetargu ograniczonego, PKW dokonała wyboru firmy ATMAN.SA na "Kolokację serwerów z łączami do sieci publicznej" dla Krajowego Biura Wyborczego”. Do przetargu PKW zaprosiło dziewięć firm, m.in. NETIĘ, BSB, EXATEL i NASK. Wybór firmy ATMAN uzasadniono najniższą ofertą cenową – 79.696,68-zł. Właścicielem ogólnopolskiej światłowodowej sieci ATMAN jest oczywiście spółka ATM.SA. Oznacza to, że PKW ponownie wynajmie od tej firmy serwery obsługujące wybory. Na razie do końca maja 2014 r., jednak to rozstrzygnięcie niesie z pewnością zapowiedź decyzji dotyczących organizacji wyborów 2015 roku. PKW nie zapomina również o drugiej z firm obsługujących wybory 2011. Spółce cywilnej Pixel Technology powierzono bowiem administrowanie infrastrukturą teleinformatyczną w wyborach samorządowych do maja 2014 roku.Jednym z operatorów Centrum Danych ATMAN, z którym PKW podpisała umowę, jest spółka GTS Energis należąca do grupy telekomunikacyjnej GTS Central Europe. Posiada ona spółki telekomunikacyjne w Czechach, Polsce, Rumunii, Słowacji i na Węgrzech, a dodatkowo świadczy usługi na terenie Ukrainy, Łotwy, Słowenii, Bułgarii, Chorwacji i Serbii. GTS Central Europe należało do konsorcjum finansowego Group Menatep z kapitałem rosyjskim, działającego później pod nazwa GML Ltd. W styczniu 2011 nastąpiło połączenie spółek GTS Poland i GTS Energis, a 4 maja 2011, GTS Poland Sp. z o.o. przejęła spółkę GTS Energis. W kontekście decyzji podjętej przez PKW, warto ponownie przypomnieć słowa zawarte w raporcie ekspertów prof. Urbanowicza – „Znając polskie realia, przypuszczaliśmy przed wyborami, że GTS dysponująca nieporównanie większą siecią niż ATM będzie faktycznym zwycięzcą tego przetargu. I tak się stało.”
Czy tak się stanie również teraz, a scenariusz wyborczy z roku 2011 zostanie powtórzony -będzie w dużej mierze zależało od reakcji partii opozycyjnej i sposobu, w jaki będzie kontrolowała wybory.
Aleksander Ścios
Teraz Platforma będzie walczyć z biurokracją
1. W tym tygodniu klub poselski Platformy złożył niespodziewanie projekt uchwały Sejmu o powołaniu komisji nadzwyczajnej ds. walki z biurokracją, która ma zastąpić niedawno powołaną nadzwyczajną sejmową komisję ds. deregulacji, a już wczoraj odbyło się jego I czytanie. Ta ostatnia została stworzona wiosną tego roku kiedy to do Sejmu trafiał projekt pierwszej tzw. ustawy deregulacyjnej, przygotowanej przez ówczesnego ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina. Ponieważ minister Gowin zapowiedział skierowanie do Sejmu aż 3 projektów ustaw, z których każdy miał zawierać inną grupę zawodów, do których dostęp miał zostać otwarty, Prezydium Sejmu w celu przyśpieszenia prac nad nimi, zdecydowało się na powołanie komisji nadzwyczajnej.
2.Rzeczywiście pierwszy projekt ustawy o deregulacji 49 zawodów został uchwalony już po 2 miesiącach prac w tej komisji w kwietniu (teraz ten projekt trafił już do podpisu prezydenta). Drugi o deregulacji 91 zawodów (82 zawodów technicznych i 9 dotyczących rynków finansowych) jeszcze do Sejmu nie wpłynął, choć został już przyjęty na jednym z ostatnich posiedzeń Rady Ministrów. Trzecia transza deregulacyjna dotyczy aż 108 zawodów z obszarów podległych 8 ministrom i na razie projekt ustawy w tej sprawie znajduje się w konsultacjach społecznych i dopiero za jakiś czas trafi do Sejmu.
3.Uczestniczyłem w debacie nad tym projektem uchwały. Wyraziłem opinię, że propozycja powołania w miejsce komisji zajmującej się ułatwieniem dostępu obywateli do blisko 250 zawodów komisją ds. walki z biurokracją, wydaje się mieć głównie charakter propagandowy. Być może Platforma, której rządzenie przychodzi coraz trudniej, chce znowu nasilić działania propagandowe, które w tym przypadku będą nawiązywać do pamiętnej już komisji „Przyjazne Państwo” kierowanej w poprzedniej kadencji Sejmu przez posła Janusza Palikota. Wprawdzie działanie tamtej komisji specjalnie nie pomogło ani przedsiębiorcom ani żadnej innej grupie obywateli ale niewątpliwie wypromowało samego jej szefa, który przy pomocy kilku happenigów zwrócił uwagę głównie na siebie.
4. Poza tym walka Platformy z biurokracją w 6 roku rządzenia tej partii wydaje posunięciem bardzo nieszczerym. Za rządów tej właśnie partii, a więc w latach 2008-2012 w administracji publicznej przybyło około 150 tysięcy zatrudnionych, a ustawa o 10% redukcji zatrudnienia w administracji rządowej uchwalona w 2010 roku, została skonstruowana tak, że zakwestionował ją Trybunał Konstytucyjny. Rządy Platformy słyną jednak nie tylko ze znacznego przyrostu zatrudnienia w administracji w ogóle ale także gwałtownego wzrostu liczby zatrudnionych w tzw. R-ce. Otóż w 18 ministerstwach i Kancelarii Premiera jest zatrudnionych aż 99 sekretarzy i podsekretarzy stanu, a więc razem z szefami resortów daje do imponująca liczbę 117 ministrów największą spośród wszystkich krajów Unii Europejskiej. Imponująca jest także liczba różnego rodzaju pełnomocników w resortach (np. w resorcie gospodarki jest ich aż 9), którzy wprawdzie formalnie nie mają statusu ministrów ale w praktyce tak są traktowani, także płacowo.
5. Złożyliśmy wczoraj podczas debaty nad tym projektem wniosek o odrzucenie go w I czytaniu. Po takich sukcesach w zwiększeniu zatrudnienia w administracji publicznej, a także rekordowej w Europie liczbie ministrów w rządzie Tuska, powoływanie na 2 lata przed upływem II kadencji rządzenia, sejmowej komisji ds. walki z biurokracją, nawiązuje wprost do słynnego powiedzenia Stefana Kisielewskiego, który socjalizm charakteryzował w sposób następujący „socjalizm to taki ustrój, który sam stwarza problemy, żeby potem je bohatersko rozwiązywać”. Platforma podobnie doprowadziła do gigantycznego rozrostu biurokracji, a w 6 roku rządzenia, obudziła się i będzie biurokrację zwalczać. W hucpie i grze pozorów jaki proponuje teraz klub Platformy nie zamierzamy uczestniczyć. Kuźmiuk
Skok Platformy na NIK Już za kilka tygodni Krzysztof Kwiatkowski zostanie prezesem Najwyższej Izby Kontroli To będzie jedna z najważniejszych decyzji politycznych tego roku. W najbliższych tygodniach Sejm wybierze nowego prezesa Najwyższej Izby Kontroli, gdyż 22 sierpnia kończy się kadencja Jacka Jezierskiego, wybranego pod koniec rządów PiS. Ale już teraz wiadomo, kto stanie na czele Izby – były minister sprawiedliwości, obecnie poseł PO Krzysztof Kwiatkowski. Koalicja rządowa bez trudu przeforsuje jego kandydaturę, dzięki czemu przez następnych 6 lat szefem najważniejszego organu kontrolnego w Polsce będzie polityk Platformy Obywatelskiej. NIK od początku rządów Donalda Tuska stanowi cierń w oku koalicji PO-PSL. Na początku poprzedniej kadencji Sejmu podjęto nawet próbę znacznego ograniczenia niezależności Izby poprzez próbę radykalnej nowelizacji ustawy o NIK. Planowano m.in. wprowadzenie kadencyjności wiceprezesów Izby i odebranie prezesowi wpływu na ich powoływanie, co znacznie ograniczyłoby samodzielność Jacka Jezierskiego. Platforma zamierzała też wprowadzić audyt zewnętrzny działań NIK, czyli de facto kontrolować kontrolerów. Ostatecznie jednak zrezygnowano z większości tych pomysłów, wprowadzając jedynie niewielkie zmiany organizacyjne, z których najważniejszą jest kadencyjność dyrektorów w NIK. Uchwaloną w styczniu 2010 r. nowelizację prezydent Lech Kaczyński i tak zaskarżył do Trybunału Konstytucyjnego (kwestionując audyt zewnętrzny, który ma dotyczyć jedynie finansów Izby), ale po katastrofie smoleńskiej Bronisław Komorowski wycofał ten wniosek i ustawa weszła w życie.
“Osaczanie” NIK Sześcioletnia kadencja Jacka Jezierskiego (który przyszedł do NIK w 1992 r. wraz z Lechem Kaczyńskim, z którym wcześniej współpracował w Komisji Krajowej “Solidarności”) upłynęła na celnym punktowaniu nieudolności i marnotrawstwa rządów Tuska. Ostatnim głośnym skandalem ujawnionym przez NIK było wydanie przez ministerstwo sportu 5,8 mln zł na koncert Madonny na Stadionie Narodowym. Ale to oczywiście tylko symbol, bo znacznie bardziej przerażających raportów Izby były dziesiątki, np. te dotyczące działalności NFZ i sytuacji w służbie zdrowia. Nic dziwnego, że szczegółowych i rzetelnych kontroli NIK obecna ekipa rządowa bała się bardziej niż rytualnych ataków opozycji. Zapewne po to, by nieco “zneutralizować” prezesa Jezierskiego, tuż przez ostatnimi wyborami parlamentarnymi marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna powołał na wiceprezesów NIK Mariana Cichosza i Wojciecha Misiąga. Ten pierwszy to były wojewoda chełmski i senator PSL, a także wiceminister sprawiedliwości w rządzie Tuska. Natomiast Misiąg to wieloletni wiceminister finansów z ekipy Balcerowicza, specjalista od budżetu państwa, a także były członek rady nadzorczej FOZZ. Ale też tajny współpracownik PRL-owskiego wywiadu i kontrwywiadu z lat 80., który po raz pierwszy został ujawniony na “liście Macierewicza”, ale sam przyznał się do tego dopiero w oświadczeniu lustracyjnym złożonym kilka lat temu. Zresztą Misiąg trafił do NIK już w 2003 r., gdy został doradcą ówczesnego prezesa Mirosława Sekuły, a w 2008 r. trafił do Kolegium NIK, czyli organu kierującego pracami Izby. Wybór Krzysztofa Kwiatkowskiego na nowego prezesa NIK będzie ostatecznym zwycięstwem Platformy nad tą instytucją. Co prawda już nieraz zdarzało się, że na czele Izby stawał polityk, ale był to zwykle przedstawiciel ugrupowania, które wkrótce przechodziło do opozycji, dzięki czemu mógł szczególnie dociekliwie patrzeć na ręce aktualnej władzy. Tak było w przypadku Janusza Wojciechowskiego z PSL (obecnie z PiS), którego kadencja w większości przypadła na rządy AWS, czy Mirosława Sekuły z AWS (obecnie z PO), który kontrolował rządy SLD. A czy prezes Kwiatkowski będzie równie dociekliwy wobec działań swoich kolegów z rządu Tuska, w którym przez kilka lat zasiadał?
“Prawa ręka” Buzka Ten 43-letni polityk pochodzi ze Zgierza pod Łodzią, gdzie jeszcze jako licealista podjął działalność w nielegalnej Federacji Młodzieży Walczącej. Na początku lat 90. wstąpił do Porozumienia Centrum i z ramienia tej partii został radnym w rodzinnym mieście. Później jako działacz Niezależnego Zrzeszenia Studentów znalazł się w kręgu AWS, a dzięki protekcji łódzkiego lidera tej formacji, wicepremiera Janusza Tomaszewskiego, został osobistym sekretarzem premiera Jerzego Buzka. Przez niemal cztery lata Kwiatkowski był najbliższym współpracownikiem szefa rządu, organizując mu codzienną pracę i czuwając nad jego kalendarzem. “Nie odstępował Buzka na krok. Premier znał niewielu ludzi, a Krzyś był pierwszym, którego pytał, kto jest kto” – wspominał jeden z doradców Buzka. Kwiatkowski stanął też na czele Ruchu Młodych RS AWS, czyli młodzieżówki partii władzy. Dzięki temu w wyborach 2001 r. dostał “jedynkę” na liście AWS w Sieradzu, był też wiceszefem sztabu wyborczego. Ale miał pecha, bo formacja Buzka sromotnie przegrała, nie wchodząc nawet do Sejmu. Warto dodać, że w tym samym roku Kwiatkowski ukończył wreszcie studia prawnicze – przerwane kilka lat wcześniej z powodu ciężkiej choroby, a później zarzucone ze względu na pracę rządową. Świeżo upieczony magister prawa przeniósł się na poziom samorządowy, zostając w 2002 r. wiceprezydentem Zgierza. Do dziś chwali się, że w ciągu czteroletniej kadencji udało mu się zmniejszyć zadłużenie miasta o jedną trzecią. W ślad za Jerzym Buzkiem wstąpił do Platformy Obywatelskiej i w 2006 r. jako jej kandydat stanął do walki o fotel prezydenta Łodzi, ale w drugiej turze przegrał z urzędującym prezydentem Jerzym Kropiwnickim (notabene byłym ministrem w rządzie Buzka), otrzymując ponad 44 proc. głosów. Na pocieszenie Kwiatkowski został wiceprzewodniczącym Sejmiku Województwa Łódzkiego. W 2007 r. zdecydowanie wygrał wybory do Senatu w okręgu łódzkim. Później kierował senacką Komisją Ustawodawczą – aż do stycznia 2009 r., gdy po nagłej dymisji Zbigniewa Ćwiąkalskiego nowym ministrem sprawiedliwości został Andrzej Czuma. Jego pierwszym zastępcą został właśnie Kwiatkowski, a gdy 9 miesięcy później, po aferze hazardowej, Czuma także stracił stanowisko, młody senator sam objął fotel ministerialny.
Minister Kwiatkowski Dwa lata urzędowania Kwiatkowskiego w resorcie to czas istotnych zmian w funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości. Parlament uchwalił wówczas (przy sprzeciwie PiS i prezydenta Kaczyńskiego) oddzielenie prokuratury od rządu i w ten sposób Kwiatkowski był ostatnim ministrem pełniącym równocześnie funkcję prokuratora generalnego. Nie znaczy to, że nie miał wpływu na kształt prokuratury, którą od wiosny 2010 r. kieruje Andrzej Seremet. Już po uchwaleniu reformy, w ciągu trzech ostatnich miesięcy przed objęciem urzędu przez Seremeta, minister z PO powołał kilkuset nowych prokuratorów i asesorów – ostatnich jeszcze na tydzień przed “zmianą warty” na szczycie tej instytucji. Kwiatkowski zachował też prawo ustalania budżetu dla “niezależnej” prokuratury, podobnie jak w przypadku sądownictwa, co zresztą doprowadziło do kuriozalnej sytuacji, że w 2011 r. odbyło się kilka jednodniowych strajków sędziów i prokuratorów przeciwko rządowym planom zamrożenia waloryzacji płac w tych zawodach. W okresie urzędowania ministra Kwiatkowskiego uchwalono też kilka innych kontrowersyjnych ustaw. W czerwcu 2010 r. Sejm przyjął nowelizację ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, która m.in. zakazała stosowania kar cielesnych w wychowaniu w rodzinie, umożliwiła pracownikom socjalnym odbieranie rodzicom dzieci bez orzeczenia sądu oraz stworzyła kolejne instytucje mające zbierać dane dotyczące przemocy w rodzinach. Resort Kwiatkowskiego bardzo aktywnie włączył się w realizację tej ustawy. Sam minister bronił też z trybuny sejmowej projektu nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, który został uchwalony w kwietniu 2011 r. Zgodnie z nowymi przepisami, prokurator może odstąpić od ścigania za posiadanie środków odurzających w przypadku, gdy dana osoba posiada nieznaczne ilości narkotyków na własny użytek i nie jest dilerem. Obie ustawy zostały przeforsowane głosami PO, PSL i SLD, wbrew protestom środowisk prawicowych i katolickich. Krzysztof Kwiatkowski dał się też zapamiętać jako ten minister, który jesienią 2010 r. publicznie domagał się zwrotu od Rosji oryginałów “czarnych skrzynek” samolotu Tu-154M rozbitego pod Smoleńskiem. Sam też w Instytucie Ekspertyz Sądowych w Krakowie zapoznał się z nagraniami fragmentów nagrań z kopii owych “czarnych skrzynek”, do czego nie miał prawa, ale śledztwo prokuratury w tej sprawie zostało po kilku miesiącach umorzone. Warto jednak pamiętać, że minister Kwiatkowski już w maju 2010 r. bronił w Sejmie działań rządu Tuska tuż po katastrofie smoleńskiej, zwłaszcza przyjęcia tzw. konwencji chicagowskiej jako podstawy dla współpracy ze stroną rosyjską. A na początku czerwca 2010 r. minister sprawiedliwości gościł w Łodzi swojego rosyjskiego odpowiednika Aleksandra Konowałowa. Podczas tej wizyty – pierwszej na takim szczeblu od 15 lat – podpisano kilka dokumentów o współpracy obu resortów.
Prezent dla Krauzego Chociaż w mediach był powszechnie chwalony, po jesiennych wyborach 2011 r. Krzysztof Kwiatkowski niespodziewanie utracił fotel ministra. Premier Tusk zastąpił go Jarosławem Gowinem (pierwszym nieprawnikiem na tym stanowisku), a Kwiatkowskiemu pozostał mandat poselski, który zdobył w Łodzi, pokonując wszystkich konkurentów w okręgu, w tym ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka, z którym do dziś walczy o lokalne wpływy. “Na pocieszenie” otrzymał stanowisko szefa sejmowej Komisji Nadzwyczajnej ds. zmian w kodyfikacjach, do której trafiają wszystkie projekty nowelizacji wszystkich kodeksów. W Sejmie głos zabierał raczej rzadko, m.in. rekomendując wybór Leona Kieresa na sędziego Trybunału Konstytucyjnego czy broniąc swojej polityki w resorcie przed zarzutami opozycji przy okazji afery Amber Gold. Zgłoszenie jego kandydatury na prezesa NIK jest mimo wszystko zaskakujące, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich utracił fotel ministra. Otóż w październiku 2010 r. prokuratura postawiła znanemu biznesmenowi Ryszardowi Krauzemu zarzut działania na szkodę własnej spółki Prokom Investments (chodziło o pożyczkę w wysokości 3 mln zł, jakiej udzieliła firmie King & King). W przypadku skazania istniała groźba, że nie będzie on mógł zasiadać we władzach spółek. Jednak w lipcu 2011 r. sąd musiał sprawę umorzyć, bo właśnie weszła w życie nowelizacja kodeksu karnego, dotycząca wykreślenia z kodeksu spółek handlowych artykułu 585, którego dotyczył zarzut wobec Krauzego.Na łamach “Rzeczpospolitej” Cezary Gmyz opisał wówczas kulisy uchwalenia tej nowelizacji. Z ustaleń dziennikarza wynikało, że w styczniu 2011 r. odbyło się noworoczne przyjęcie zorganizowane przez Naczelną Radę Adwokacką, której prezesem jest Andrzej Zwara, członek PO, współwłaściciel znanej kancelarii, która w przeszłości obsługiwała spółki Krauzego. To coroczne przyjęcie po raz pierwszy odbyło się w Pałacyku Sobańskich, siedzibie Polskiej Rady Biznesu, tuż obok gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości. Na imprezę przybył minister Kwiatkowski, a niespodziewanie pojawili się też czołowi biznesmeni: Ryszard Krauze, Jan Kulczyk i Zbigniew Niemczycki. W ich obecności Zwara wręczył ministrowi projekt zmiany art. 585, a Kwiatkowski obiecał szybkie zajęcie się tym projektem. I oto w maju Sejm, dzięki determinacji posłów PO i PSL oraz resortu sprawiedliwości, uchwalił tę zmianę w tempie ekspresowym – tak, by wspomniany artykuł przestał obowiązywać 30 czerwca, co skutecznie uniemożliwiło skazanie Krauzego. Cezary Gmyz mówi, że po lekturze jego tekstu “Donald Tusk się wściekł” i dlatego tuż po wyborach pozbył się Kwiatkowskiego z rządu. Jeśli to prawda, to ciekawe, czy wściekłość premiera już minęła, czy może raczej uznał on, że posiadając takiego “haka” na nowego prezesa, będzie miał w NIK posłusznego wykonawcę swoich poleceń? Paweł Siergiejczyk
12/07/2013 Zgubna pycha rozumu „Ludzie zasługują na wolności obywatelskie dokładnie w takim stopniu, w jakim gotowi są narzucić moralne ograniczenia swym pragnieniom; w takiej mierze ich umiłowanie sprawiedliwości przewyższa ich chciwość”- twierdził jeden z największych konserwatystów- Edmund Burke. No właśnie! Ich umiłowanie sprawiedliwości przewyższa ich chciwość..(???) I do tego rozum w imię pychy.. Nawet swojego czasu zamienili Świątynię chrześcijańską w Świątynię Rozumu.. Największym przejawem pychy człowieka jest powoływanie demokratycznych parlamentów, w których pycha gra pierwsze skrzypce.. Pycha oparta o większość ustanawiającą prawdę w drodze głosowania większościowego.. Jest to tak naprawdę pycha wymierzona przeciw Panu Bogu- przeciw prawom naturalnym, które i tak obowiązują, bez względu na ilość pyszniących się pychą swojego rozumu, i to jeszcze opartą o większość rozumującą kategoriami swojego interesu. Czy można było coś bardziej diabelskiego wymyślić? Żeby skłócić ludzi, spowodować wieki bałagan, i na chaosie próbować budować życie narodów. Gdy powstawał pierwszy parlament- zawiązał się spisek prochowy. Uczestników spisku poćwiartowano.. Uważali parlament jako narządzie szatana wymierzone przeciw Panu Bogu.. Człowiek powinien stosować się do Praw Bożych, a jak chce wprowadzić w życie jakieś prawo, powinno być ono zgodne z prawem naturalnym. .Istniejącym niezależnie od kaprysów człowieka i od jego pysznego rozumu. On rzekomo wie lepiej.. Ile już piekła przyniósł na Ziemię w imię zgubnej pychy rozumu? Właśnie Komisja Europejska, nasz nowy rząd- chce powołania kolejnej rady.. Cała ta Unia Europejska to wielkie targowisko wielkiej próżności biurokratycznej, która uprzykrza życie milionom ludzi żyjących na tym targowisku dotacji, centralnego planowania – rozdawniczego, regulacji, gwałcenia wolności człowieka- w imię oczywiście demokracji i praw człowieka. W ramach Unii Bankowej Komisja Europejska chce powołać 300 osobową Radę(???) I znowu będą radzić i się przegłosowywać w sprawie monitorowania banków i śledzić, czy któryś nie podejmuje szkodliwych decyzji.. Przy takiej okazji zastanawiam się skąd wzięła się liczba 300? Może 300 Spartan pod Termopilami? Może międzynarodowy Komitet 300? Bo na pewno nie jest to liczba przypadkowa.. Bo można byłoby powołać Radę Unii Bankowej składająca się z 1000 członków nadzwyczajnych oraz 1000 członków zwyczajnych tej Rady, i dawać radzić i się przegłosowywać.. Wieża Babel- to przy tym nic. W Wieży Babel się przynajmniej nie przegłosowywali.. Taka rada nic oczywiście nie pomoże, ale będzie wiele hałasu, kontroli, diet, kosztów – ogólnej zabawy członków Rady Unii Bankowej.. Socjaliści będą musieli postawić znowu jakiś nowy budynek- budynek Rady Unii Bankowej.. Zatrudnić ludzi do obsługi tej Rady, a pieniądze mają pochodzić ze zrzutki robionej przez banki podległe Radzie Unii Bankowej.. No i cześć! Wszędzie rady jak to w Kraju Rad.. A do kardiologa w Lublinie – w państwowym systemie leczenia organizowanym nam przez urzędników- czeka się tylko trzy lata(!!!). Dobrze, że tylko trzy, a nie na przykład dziesięć.. Zresztą już dawano w tym systemie nie chodzi o leczenie pacjentów. Chodzi o olbrzymią kasę organizowaną sobie przez biurokrację na propagandzie leczenia pacjentów. Bo gdyby chodziło o leczenie, najlepiej załatwiłby to wolny rynek usług medycznych, ale przedtem państwo ludowe i socjalistyczne powinno oddać potencjalnym pacjentom ich pieniądze. No ale co wtedy robiłaby biurokracja medyczna, potrzebna pacjentowi jak psu piąta noga? Dlatego system ten musi pozostać, potrzeba mu tylko więcej pieniędzy- do rozkradzenia. A pacjent? Niech czeka, albo radzi sobie sam poza systemem.. Ale na system niech płaci ,bo z czego wezmą pensje urzędnicy , jak nie z nieludzkiego systemu państwowego leczenia..? Komunizm jest dobry- pod warunkiem , że są pieniądze na jego utrzymanie.. Na razie już niema, ale ciągle kombinują, żeby były.. Niezależnie od poziomu zadłużenia.. Taka jest naga prawda! Ale naga prawda w przypadku pani Agnieszki Radwańskiej jest inna.. Wielka tenisistka , propagatorka Jezusa, postanowiła się rozebrać do naga , w ramach propagowania zdrowia.. Czyżby była chora? Nie wyglądała? A jednak.. O ile sobie przypominam Jezus nauczając, chodził ubrany.. Nie propagował nagości. Nagość propagują wrogowie cywilizacji która nas ubrała.. Dobrze się stało, że propagatorzy akcji” Nie wstydzę się Jezusa”- wycofali panią Radwańską ze swoich sztandarów. Nich propaguje bezwstyd nagości.. Jak się nie wstydzi, bo nie wstydziła się Jezusa..(???) Jezus teraz wstydzi się za nią.. Wrogowie Jezusa nie mieli jak jej podejść, bo nie wstydziła się Jezusa- to zapłacili jej , żeby się rozebrała.. No i się rozebrała nie wstydząc się, ani Jezusa, ani siebie,, Bójcie się Boga! Pani Agnieszko.. Nie bała się Pani TVN i postawiła się jej Pani zdecydowanie- ale w przypadku pieniędzy Pani uległa.. Ile człowiek potrzebuje pieniędzy , żeby być szczęśliwym? Czy jest jakaś granica? Przecież dar wspaniałej gry w tenisa otrzymała Pani od samego Pana Boga.. Pan Bóg panią stworzył nagą, ale potem ubrał. I dał Pani talent… Co prawda – jak twierdził ksiądz Mieczysław Albert Krapiec:” grzech też jest elementem naszej cywilizacji”.. No i jest! Ale jest jeszcze czas na poprawę.. Można się wyspowiadać i odbyć pokutę.. Nie jest to koniec świata i więcej się dla pieniędzy nie rozbierać.. Tym bardziej, że się ma ich dużo, dzięki wytężonej pracy.. Wielkiemu samozaparciu i wierze w Boga.. Ale przy pomocy demokracji większościowej wiara w Boga u Irlandczyków maleje. Właśnie przegłosowali w swojej demokratycznej Świątyni Rozumu , że kobieta będzie mogła zbić własne dziecko, jeśli tylko postraszy wszystkich dookoła , że popełni samobójstwo- jak jej nie pozwolą dziecka zabić. Co prawda o tym wszystkim co się z kobietą dzieje będzie decydowało aż dwóch samobójców- pardon lekarzy psychiatrów, więc gwarancja jest pewna, że samobójstwa nie popełni, tym bardziej, że lepiej dziecko od razu zabić, żeby liczba samobójstwo wśród kobiet nie rosła. Czego to demokratyczny ustawodawca nie wymyśli, żeby zabijać demokratycznie dzieciaki pod każdym pretekstem. Jak będzie szantażowała- to może dziecko zabić. Można jeszcze wprowadzić demokratycznie zapis, że jak nie będzie po linii psychiatry- to on też zagrozi popełnieniem samobójstwa.. I wtedy na pewno dziecko – jako dar Boży- będzie można zabić wbrew woli Boga. Bo to jego Dzieci tak naprawdę.. Zresztą wszyscy jesteśmy Dziećmi Bożymi. W przypadku pani Agnieszki Radwańskiej zabłyszczały pieniądze- tak ją złamali, w przypadku rodzenia dzieci w Irlandii, demokraci wymyślili szantaż w postaci potencjalnego samobójstwa matki.. Albo się zabiję-, albo zabijcie moje dziecko., Chociaż wszyscy są zdrowi i nie ma argumentu, że ktoś jest niepełnosprawny. Bo w Polsce na przykład niepełnosprawne dzieci w łonie matki można zabijać..(???) Zgodnie z demokratycznie uchwalonym prawem.. Demokracją można wszystko.- zrobić. Zabić, okraść, pozbawić wolnej decyzji, zabrać własność.. Bo demokracja to niespotykana w historii ludzkości tyrania! Tyrania grupowa o odpowiedzialności zbiorowej.. Można jedynie gadać do oporu, co prawda nie o wszystkim,, ale można.. Na razie jeszcze można ględzić! WJR
Uznaniowa solidarność podatkowa
1. Chcieliście walczyć z wyłudzeniami podatku VAT do macie, tak w skrócie można przedstawić wczorajsze stanowisko ministra finansów, które przedstawił przy okazji debaty w podczas I czytania projektu zmiany ustawy o podatku o towarów i usług oraz ustawy Ordynacja podatkowa. Właśnie wczoraj na sali plenarnej Sejmu w środku dnia przy znikomym zainteresowaniu mediów, odbyła się debata dotycząca propozycji rządu w zakresie ograniczenia wyłudzeń podatku VAT w tzw. przestępstwach karuzelowych głównie w obrocie stalą i paliwami. Wiceminister Maciej Grabowski zaprezentował rządowy projekt ustawy wraz z uzasadnieniem oparty o dwa rozwiązania: tzw. odwrócony VAT w przypadku obrotu określonymi grupami wyrobów stalowych i solidarność podatkową kupującego za zobowiązania podatkowe sprzedającego w zakresie podatku VAT w odniesieniu do tzw. towarów wrażliwych.
2. Wprawdzie z uzasadnienia projektu ustawy, które liczy kilkadziesiąt stron, nie wynikało wcale jakie są szacunki ministerstwa finansów dotyczące wyłudzeń podatku VAT w transakcjach karuzelowych ale minister nalegał na szybkie uchwalenie przedłożenia rządowego. Dopiero przyciśnięty do muru pytaniem dotyczącym wyłudzeń poinformował, że jak wynika z prowadzonych postępowań kontrolnych tylko w zakresie dotyczących obrotu wyrobami metalowymi w 2012 roku doszło do wyłudzeń sięgających 500 mln zł. Natomiast jeżeli chodzi o obrót paliwami minister nie przedstawił żadnych informacji, zasłaniając się trwającymi postępowaniami kontrolnymi dotyczącymi wybranych podmiotów gospodarczych podejrzewanych o takie wyłudzenia.
3. Koncepcja walki z wyłudzeniami przedstawiona przez resort finansów we wspomnianym projekcie ustawy jest dwutorowa, z jednej strony wprowadzenie odwróconego VAT (płaci nabywca, a nie dostawca) przy obrocie 24 grupami towarowymi wyrobów metalowych na co pozwala stosowna dyrektywa unijna (na podstawie tej dyrektywy 2 lata temu minister finansów wprowadził odwrócony VAT w transakcjach obrotu złomem co jego zdaniem wyeliminowało wyłudzenia VAT w tym obrocie), z drugiej solidarność podatkowa (odpowiedzialność nabywcy za nieodprowadzony VAT sprzedawcy) dla tzw. towarów wrażliwych zawartych w załączniku nr 13 (9 grup towarowych wyrobów metalowych , paliwa i nieobrobione złoto). O ile pierwsze rozwiązanie wydaje się być do przyjęcia, o tyle to drugie ze względu na daleko idącą uznaniowość pozostawioną urzędnikom skarbowym, którzy w tych sprawach będą decydowali, budzi sprzeciw posłów klubu Prawa i Sprawiedliwości.
4. Otóż odpowiedzialność nabywcy za zobowiązania podatkowe dostawcy będzie zgodnie z zapisami ustawy występowała wówczas kiedy wartość nabywanych towarów wrażliwych od jednego dostawcy miesięcznie przekroczy wartość 50 tys. zł netto oraz kiedy w momencie dostawy towarów podatnik wiedział lub miał uzasadnione podstawy do tego aby przypuszczać, że kwota podatku VAT przypadająca na tę transakcję, nie zostanie wpłacona przez dostawcę na rachunek urzędu skarbowego. I właśnie ten zapis jak sądzimy może być podstawą do przerzucania odpowiedzialności podatkowej na dowolnie wybrane przez urzędników skarbowych podmioty gospodarcze. Bez skonkretyzowania tego zapisu (będziemy zgłaszać w tej sprawie poprawkę podczas drugiego czytania tej ustawy) nie jesteśmy w stanie poprzeć tego projektu.
5. Zabierając głos w tej debacie zwracałem także uwagę ministrowi, że według mojej wiedzy urzędnicy skarbowi w wielu postępowaniach o wyłudzenia VAT w przestępstwach karuzelowych „gonią historię” i że coraz częściej w tych przestępstwach występują już inne rodzaje towarów (ostatnio ponoć wyroby elektroniczne). W tej sytuacji walka z wyłudzeniami podatku VAT poprzez solidarność podatkową powiązaną z obrotem tzw. towarami wrażliwymi, których lista jest zamknięta i jej zmiana wymaga zmiany ustawy Ordynacja podatkowa, przypomina do złudzenia „gonienie królika” bez specjalnej ochoty na jego złapanie. W tej dramatycznej sytuacji budżetowej (wykonanie prawie 90% deficytu budżetowego po 5 miesiącach realizacji budżetu) tego rodzaju propozycje ministra finansów mogą wydawać się uzasadnione tyle tylko, że jak się wydaje narobią one więcej szkód niż przyniosą pożytku w postaci dodatkowych dochodów podatkowych. Kuźmiuk
Opętany, czyli moce OFE według Żakowskiego W poniedziałkowym felietonie w "Gazecie" Jacek Żakowski postawił tezę, że pieniądze, które ZUS przekierował do OFE, zostały "zmarnowane", i zastanawiał się, o ile lepiej byłoby w Polsce, gdybyśmy przez lata nie topili w OFE tych ok. 20 mld zł rocznie. "To wydatek, który uniemożliwił inwestycje w zdrowie, demografię, edukację, naukę, innowacje i infrastrukturę" - przekonuje publicysta. O OFE pisze, że "okazały się kosztowną ekstrawagancją", która sprawiła, że "na przyszłe emerytury będzie pracowało jeszcze mniej Polaków i będą oni pracowali mniej efektywnie, bo są gorzej wykształceni, mniej zdrowi, żyją w słabiej zorganizowanym kraju". Dlatego "emerytury będą niższe, niż gdyby te pieniądze wydano sensowniej". Zadziwiła mnie pewność, z jaką Żakowski stawia tak odważne tezy. Nie znam żadnych wyliczeń, które obrazowałyby związek wydatków na OFE z liczbą Polaków, którzy będą mogli i chcieli w przyszłości pracować, a także z efektywnością ich pracy oraz zdrowiem i samopoczuciem. Czy rzeczywiście od tej góry miliardów - gdyby nie trafiły one do OFE, lecz np. do ministerstw - byłoby nam wszystkim lepiej? Żakowski słusznie podkreśla słabą efektywność OFE: że chodzą po giełdzie stadami, że nie potrafią pobić indeksów giełdowych, że inwestują gros pieniędzy w obligacje rządowe, co powoduje bezsensowne przekładanie miliardów z jednej publicznej kieszeni do drugiej. Ale czy to oznacza, że pieniądze z OFE są "marnowane"? Nie, one są tam inwestowane. Zbyt drogo (w sensie prowizji za zarządzanie), może czasem głupio, ale niestety, to rząd ustalił takie reguły gry. W odróżnieniu od Żakowskiego uważam, że OFE powinno się naprawiać, a nie rozwalać, by emerytury Polaków w przyszłości nie zależały wyłącznie od widzimisię i kondycji państwa. Oczywiście Żakowski ma prawo mieć własne zdanie na temat OFE, ale używa też błędnych argumentów. "Gdyby w OFE - jak twierdzą ich lobbyści - były prawdziwe pieniądze, można by je zabrać i zainwestować w młode pokolenie. Ale pieniędzy tam nie ma. Są obietnice zapisane w akcjach i obligacjach". Każdy jednak wie, że akcje to cegiełki będące ułamkami własności firm, a nie żadne "obietnice". Cegiełki te są, owszem, niematerialne, gdyż mamy XXI wiek. Ale są ewidencjonowane przez Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych. I na podstawie tej ewidencji akcje zmieniają właścicieli, a firmy wypłacają dywidendy akcjonariuszom. Nawet przy najbardziej nabożnym podejściu do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i zapisów, których ZUS dokonuje na naszych kontach emerytalnych, słowo "obietnica" bardziej pasuje do tych zapisów niż do akcji ewidencjonowanych na rachunkach papierów wartościowych. Najgorsze jest jednak to, że Żakowski, wyrażając swoje opinie na temat OFE, stosuje podłe chwyty retoryczne z gatunku: "Stoicie tam, gdzie stało ZOMO". Czytam i oczom nie wierzę: "Jest wiele prawdy w tezie, że światem rządzi sektor finansowy. A w OFE zaangażowane są wielkie moce światowych finansów. Większość liczących się polskich mediów też jest z nimi [OFE] powiązana przez właścicieli" - pisze, nie podając żadnych szczegółów. Pytam Żakowskiego: kto, gdzie, kiedy, jakie powiązania? Że wszyscy wydawcy są umoczeni, wszyscy naczelni biorą w łapę od OFE, a dziennikarze są kupieni? Na takim poziomie mamy dyskutować o OFE? Śladem tej insynuacji Żakowskiego powinienem się już zamknąć, bo przecież wśród akcjonariuszy wydawcy "Gazety" pewnie są jakieś OFE. A więc jestem z OFE "powiązany przez właścicieli". Maciej Samcik
CZY KTOŚ BIERZE W ŁAPĘ? SUBIEKTYWNIE O FINANSACH... OFE! Pan Redaktor Maciej Samcik rzucił się na Pana Redaktora Jacka Żakowskiego. W sprawie OFE rzecz jasna. Pozwolił oczywiście Żakowskiemu – a jakże – mieć własne zdanie na temat OFE.
www.wyborcza.biz/biznes/1,100897,14257528,Opetany__czyli_moce_OFE_wedlug_Zakowskiego.html
Nie omieszkał mu jednak wytknąć, że błędne. Żakowski napisał: „gdyby w OFE - jak twierdzą ich lobbyści - były prawdziwe pieniądze, można by je zabrać i zainwestować w młode pokolenie. Ale pieniędzy tam nie ma. Są obietnice zapisane w akcjach i obligacjach”. „Każdy jednak wie – ripostuje Samcik – że akcje to cegiełki będące ułamkami własności firm, a nie żadne „obietnice”. Cegiełki te są, owszem, niematerialne, gdyż mamy XXI wiek (…). Te cegiełki można przecież sprzedawać, a spółki wypłacają za nie dywidendę”. „Zdematerializowana cegła” – to rzeczywiście XXI wiek. Wiek Nowego Wspaniałego Świata Finansów. Ale w przyszłości nie będziemy potrzebowali takich „cegiełek” tylko owsiankę, aspirynę i pielęgniarkę. Więc nieskromnie przypomnę co pisałem o tych między innymi „cegiełkach” w styczniu 2008 roku w Forbesie, gdy wszyscy zachwycali się ile zarabiają na handlu nimi.
„Tradycyjnym przedmiotem inwestycji długookresowych są nieruchomości. Wiadomo: „Pan Bóg nie robi więcej ziemi”. W dłuższej perspektywie jej wartość będzie więc rosła. Tylko że sytuacja na tym rynku w Polsce jest nienormalna. Większość nieruchomości stanowiła własność państwa lub gminy. Co przetarg to afera. Przy każdej transakcji dziesięciu pośredników. Każdy bierze jakiś procent – im wyższe cena, tym ten sam procent daje wyższą kwotę bezwzględną. Masz kredyt hipoteczny? Dostałeś go 5 lat temu na 10 lat? Płacisz 1.000 czegoś tam miesięcznie? Wartość Twojego domu wzrosła, a pieniądz potaniał. Możemy Ci zrolować kredyt i dać nowy. Tym razem już na 15 lat. Kupisz za niego sobie drugi dom. Na przyszłość dla dzieci. I dalej będziesz płacił 1.000 miesięcznie (tylko 10 lat dłużej). Ceny rosną. Opłaca się. Ilu z nas to słyszało? Ilu tak właśnie zrobiło? Jak długo taki trend może się utrzymać? W nieskończoność? No to może zainwestować na giełdzie. Ceny akcji idą w górę. Wszyscy zarabiają. Żyć, nie umierać. Zwyżkę cen akcji widać gołym okiem. Ale może przyjrzyjmy się, jak radził Bastiat, również temu, czego na pierwszy rzut oka nie widać. Zainwestowałeś w akcje KGHM. Ceny miedzi poszły w górę. Kurs akcji KGHM zwyżkował. Zarobiłeś. A o ile więcej zapłaciłeś za miedziane rurki do domku, który na kredyt właśnie budujesz? Może zainwestowałeś w akcje jakiegoś banku? Może nawet tego, który dał Ci kredyt na budowę domu? Banki osiągają rekordowe zyski, więc ceny ich akcji na giełdzie rosną! Ale z czego te zyski? Czy przypadkiem nie z odsetek od Twojego kredytu? Są jeszcze fundusze inwestycyjne, które inwestują za ciebie. Coraz popularniejsze są tak zwane fundusze „hedg’ingowe”. Możesz szybko zarobić nawet 100%. A wiesz dlaczego? Bo Twój fundusz spekuluje właśnie na cenach ropy naftowej. Huragany. Terroryści. Dyktatorzy. Słowem sielanka. Ceny muszą rosnąć. Z całą pewnością dostrzegasz ten mechanizm tankując swój samochód. Ale czasem przychodzi „załamanie”. Na początku września ubiegłego roku prasa fachowa donosiła o spadku cen ropy naftowej pod horrendalnymi tytułami: „złe wieści dla sektora naftowego”. Spadły ceny ropy, spadły ceny produktów, zmalały zyski spółki, w którą zainwestowałeś. Po ćwierćwieczu rządów „rynków finansowych” w sektorze naftowym, im więcej huraganów, terrorystów i polityków idiotów, tym lepiej dla Ciebie jako akcjonariusza firmy paliwowej lub funduszu inwestycyjnego! Co Ci jeszcze pozostało? Możesz sobie kupić złoto. Albo brylanty. Albo zdrożeje, albo stanieje. Cholera go wie. Jak poczytasz profesjonalne analizy, to się okaże, że ci, którzy się na tym znają bo „siedzą w branży od lat” i biorą sowite wynagrodzenia w bankach, dla których robią te analizy (oczywiście z odsetek, które płacisz od kredytu na swój dom) różnią się nie tylko co do wielkości ewentualnych zmian cen, ale nawet co do ich kierunku. Ktoś więc zarobi, a ktoś straci. W następnym roku może być na odwrót. Jak teraz stracisz, to się może odkujesz. Otwarte Fundusze Emerytalne pochwaliły się właśnie, jakie rekordowe zyski wypracowały dla siebie i dla Ciebie jako przyszłego emeryta. Strasznie się przy tym narobiły. 60% Twojej składki, zainwestowały w obligacje skarbu państwa. Skąd państwo weźmie pieniądze na wykup obligacji, żeby OFE miało na Twoją emeryturę? Od Ciebie weźmie. I od Twoich dzieci. Będziecie musieli zapłacić wyższe podatki. Jak dzieci nie zrobiłeś, to sam więcej zapłacisz – bilans musi się zgadzać.
W ekonomii każdy czyn nie pociąga zwykle jednego, a wiele następstw. Z nich jedne są natychmiastowe – te widać, a inne pojawiają się stopniowo – tych nie widać. Ważne, żeby można było je przewidzieć. Między złym a dobrym ekonomistą jest tylko jedna różnica: pierwszy dostrzega i bierze pod uwagę tylko skutki widoczne i bezpośrednie, drugi przewiduje również odległe.
W co więc najlepiej zainwestować? W kapitał ludzki. Zwłaszcza jak ładny.” Wszystko to możemy i powinniśmy robić: inwestować w ziemię, kamienie i metale szlachetne, akcje. Ale pod przymusem ekonomicznym (wiedząc, że z systemu zorganizowanego przez państwo otrzymamy nędzne grosze) a nie prawnym. Ale od meritum ciekawsza zaczyna być otoczka. „Jest wiele prawdy w tezie, że światem rządzi sektor finansowy. A w OFE zaangażowane są wielkie moce światowych finansów. Większość liczących się polskich mediów też jest z nimi [OFE] powiązana przez właścicieli " – napisał Żakowski. „Nie podając żadnych szczegółów” – dodał Samcik. I postawił pytanie „kto, gdzie, kiedy, jakie powiązania?” Żakowski już raz szczegół podał – napisał ile akcji w spółce wydającej Gazetę Wyborczą mają OFE. Można jeszcze dodać ITI – właściciela stacji TVN. Ale nie słyszałem, żeby Żakowski zarzucał komuś, to co Samcik sugeruje: „że wszyscy wydawcy są umoczeni, wszyscy naczelni biorą w łapę od OFE, a dziennikarze są kupieni”. Bo fakty dotyczące powiązań kapitałowych bynajmniej nie oznaczają, że ktoś jest „umoczony”, „kupiony” i że „bierze w łapę”. Ba! Nie oznacza nawet braku niezależności myślenia – że ktoś coś komuś każe lub choćby sugeruje, pisać, czy mówić. Jestem coraz bardziej przekonany, że obrońcy OFE szczerze wierzą w ich dobroczynny wpływ na stan gospodarki i poziom przyszłych emerytur. I to jest znacznie gorsze, niż jakby brali „w łapę”! Gwiazdowski
Aromat o znamionach smrodu Jeszcze w piątkowej - sprzed tygodnia - "Wyborczej" słowa "prawdziwi patrioci" używane są, tradycyjnie, jako obelga, i odnoszone do "faszystów i kiboli", którzy zakłócili wykład zasłużonego NKWD-ysty. A w sobotę w bombastycznym artykule Adam Michnik oznajmia, że generał Jaruzelski jest i zawsze był prawdziwym patriotą. I tym razem "prawdziwy patriota" jest pochwałą. Ktoś powie, że Michnik chwali Jaruzelskiego od dwudziestu lat, cóż niby za sensacja? Otóż nie, wbrew pozorom, narracja sprezentowana przez Michnika najwyższemu przełożonemu "nieznanych sprawców" na urodziny jest nowa. W narracji dotychczasowej Jaruzelski był dobry tylko jako "architekt Okrągłego Stołu"; tym dziełem architektonicznym, aktem założycielskim III RP, zmazywał swe wcześniejsze winy. Teraz idziemy śmiało dalej: okazuje się, że Jaruzelski w ogóle żadnych win do zmazywania nie miał. Zawsze był dobry i zawsze jako dobry patriota służył Polsce. Logika nakazuje zapytać, kim był w takim razie Michnik? Jeśli Jaruzelski wsadzając Michnika i jego kumpli do pierdla dobrze służył Polsce, to znaczy się oni Polsce szkodzili. Jeśli Jaruzelski wielkim patriotą był, czyszcząc z "syjonistów" tzw. ludowe wojsko polskie, to znaczy ci "syjoniści" naprawdę zasługiwali na wyczyszczenie, jeśli nawet nie "subiektywnie", to "obiektywnie", dla dobra Polski. A jeśli tak, to zasługiwali na - excuse my french - wypierdzielenie z partii i z kraju również inni "syjoniści", których w tamtym czasie wypierdzielono, włącznie z wypierdzielonym z uczelni Michnikiem. Boże mój, toż "jednym maleńkim słowem" właśnie się poszła czochrać cała marcowa martyrologia, z takim poświęceniem budowana latami przez gazetę Michnika! Jeśli Jaruzelski był patriotą, knując grudniową masakrę na wybrzeżu, by wysadzić z fotela Gomułkę i zastąpić go Moczarem (bo to on miał być, Gierka mocą deus ex z Kremlina usadził na opróżnionym przez partyjny przewrót stołku Breżniew) to i na Moczara, jako takiego samego patriotę, trzeba spojrzeć okiem równie przychylnym. Człowiek wykształcony dostrzeże może w tej sytuacji godny starożytnych filozofów paradoks, jak w anegdocie o nieszczęsnym balwierzu, któremu tyran pod karą śmierci nakazał golić tylko tych swoich poddanych, którzy się nie golą sami (cokolwiek balwierz zrobi, ogoli się sam czy nie - czapa). Autorytet Michnika i jego prawo do wystawiania świadectw moralności wynika faktu, że był prześladowany przez zbrodniczy reżim ("Michnik za ciebie i twoją wolność siedział w więzieniu!" - chciałbym mieć dyszkę za każdy raz, kiedy to słyszałem). Ale w momencie, gdy reżimowi, który go prześladował, wystawia certyfikat Dobra, przestaje być ofiarą Zła, a więc traci prawo wyrokowania o Dobru i Źle, ale skoro je stracił, to jego świadectwo moralności dla reżimu jest nieważne, czyli jednak Michnik był niesłusznie prześladowany, a więc ma prawo, ale w takim razie... Może Michnik specjalnie wkręca nas w taki paradoks, bo go na starość pozorność wszelkich znaczeń i odarcie słów z sensu zaczęły bawić? Pęknięta nuta pobrzmiewa nie tylko w peanach Michnika, ale w całej jubileuszowej owacji urządzonej Jaruzelskiemu przez lewicę. Niechby go sobie okadzali jako Wielkiego Komunistę albo Wielkiego Europejczyka, jako promotora i prasprawcę naszego wejścia do Unii, bohatera walki o sprawiedliwość społeczną, zasłużonego pogromcę Kościoła i prawicy, który klechów spławiał z prądem, pałował rocznicowe marsze młodych faszystów, a nacjonalistycznym liderom aranżował wypadnięcia z okna i inne śmiertelne wypadki - proszę bardzo, wtedy będzie równie ohydnie, ale przynajmniej z sensem. Ale za co czci rodzime lewactwo czerwonego dyktatora? Za patriotyzm? Ludzie, którzy zawsze głosili, że "patriotyzm to idiotyzm"!? Za zasługi dla Polski zachwala Jaruzelskiego Palikot, który otwartym tekstem ogłaszał, że nie będziemy dobrymi Europejczykami ani ludźmi nowoczesnymi, dopóki się z polskości nie wyzwolimy. Za prawość - Urban, największy piewca wszelkiego ześwinienia i cynizmu. Za uczciwość i nieumoczenie w afery - banda ordynackich przekrętaczy rodem z osławionej spółdzielni "Młoda Gwardia", na czele z "drobnym krętaczem Olusiem" który całą tę fetę sfinansował z "wyrazów wdzięczności" od banku Goldman Sachs za doradzanie, jak wyprowadzić z Polski miliony spekulowaniem na naszej walucie - względnie od Nursułtana Nazarbajewa i Kulczyka za nie-chcecie-wiedzieć-co. Wreszcie, osobistą skromność generała Jaruzelskiego oraz jego kulturę osobistą, wyrażającą się faktem, że nie pił alkoholu, nie przeklinał i nie chodził na k... sławi towarzyska śmietanka, której obyczaje zapisały dla potomności różne taśmy Gudzowatego i CBA oraz notesik Fibaka ("o ty, co mieszkasz dziś w pałacu, a sr... chodziłeś za chałupę", jak tę formację społeczną poetycko opisał Tuwim). Nie zdążyłem domknąć opadłej ze zdziwienia szczęki, gdy z kolei wlazł mi w ręce kolejny wstępniak od lat aspirującego do michnikowego tronu Lisa. Jak zwykle o Kaczyńskim, że jest obrzydliwy, groźny, straszny, godny pogardy i tak dalej, to u Lisa evergreen, ale - dlaczego w tym tygodniu jest taki straszny i godny pogardy? Owoż, ogłasza Lis, dlatego, że kontynuuje dzieło Jaruzelskiego. To znaczy, niszczy Polskę, niszczy polską gospodarkę, budując socjalizm, zalewa nienawiścią i tak dalej. Jednym słowem - Kaczyński, ogłasza Lis, jest synem Jaruzelskiego. Co jest o tyle zabawne, że w tę samą sobotę, w którą zachwalał spiżowy patriotyzm Jaruzelskiego, rzucał też Michnik koło ratunkowe Tuskowi osobiście, firmując wiernopoddańczy wywiad z premierem, tak się przypadkiem składa, opublikowany akurat na wyborczą ciszę przed sprawdzianem w Elblągu. A tam premier - Lis, nawiasem mówiąc, nie zauważył, że teraz deklarujący się właśnie jako zwolennik socjalizmu, czego dowiódł między innymi wycofując się demonstracyjnie z "liberalnej" reformy emerytur górniczych, za którą tyle spłynęło nań swego czasu pochwał - a więc, tam premier ogłasza przekaz tygodnia, iż "nacjonaliści i rasiści są dziećmi Kaczyńskiego". Przekaz niewątpliwie od razu rozesłany esemesami, bo jeszcze w ten sam weekend powtórzyły go w różnych mediach pani Kudrycka, pani Pitera, redaktor Wroński i dziesiątki pomniejszych inżynierów i technologów dusz.Tym sposobem, via PiS, nacjonaliści i rasiści stali się wnukami Jaruzelskiego. Jeśli tak, to ich budzący grozę salonów atak na Baumanna, którego patriotyzm, jako współpracownika tej samej stalinowskiej Informacji Wojskowej jest równie bezdyskusyjny, można zbagatelizować jako po prostu spór w rodzinie. Panowie Sienkiewicz i Seremet, zamiast się wtrącać w niesnaski między dziadkami a wnuczkami tudzież "tłumić antysemickie postawy w zarodku" (Wasza świątobliwość, idziemy po eminencję - !?) mogą się zająć łapaniem prawdziwych złodziei i bandytów, bo jak na razie (patrz Kraków, Prokocim, ulica Teligi) nie chce im się tego robić, nawet gdy mają bandytyzm nagrany na taśmie wideo. Targowica wyznacza standardy patriotyzmu, komunizm okazuje się patriotyzmem, a "Żołnierze Wyklęci" faszystami, podnoszenie podatków i mnożenie urzędników liberalizmem, kult wojska polskiego i polskiej tradycji atrybutem lewicy, narodowców ogłosiła niedawno "Wyborcza" dziećmi Gomułki (równolegle z ojcostwem Kaczyńskiego każe to przypomnieć sławny lapsus o "cudownym dziecku dwóch pedałów"... tylko jak to się ma do świętej wojny z "homofobią?") Nowicka, Palikot i inne egerie antyklerykalizmu ręczą nam za szczerość wiary księdza Lemańskiego, a zagorzali ateiści pouczają, co jest prawdziwym katolicyzmem, a co "szamańską magią" i "uzdrowicielstwem"... I na to wszystko Sejm prostuje historię większością zwykłą, czyniąc oczywiste ludobójstwo "czystką etniczną o znamionach..." Leksyka i logika "aromatu identycznego z naturalnym", który, w rzeczy samej, nieodparcie się nad tym wszystkim unosi. Rafał Ziemkiewicz
Batem ją! Batem! Batem! Batem! Jakże inaczej można to wytłumaczyć, jeśli nie karą za rewolucję francuską? Wiadomo, że Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy, a sprawiedliwość domaga się nie tylko kary, ale nie byle jakiej, tylko kary o charakterze mutylacyjnym, czyli odzwierciedlającym. Rewolucja francuska była rezultatem poddania się Francuzów dyktatowi ogarniętych pychą półinteligentów - bo właśnie takimi ludźmi byli ówcześni „filozofowie”, którzy przez kilkadziesiąt lat zdołali przerobić kulturalny europejski naród w zdziczałą hordę, która zalała całą Francję krwią. Za poddanie się uwodzicielskim zabiegom pysznych ignorantów Francja jest dzisiaj karana coraz głębszym upokorzeniem. Jakby mało było tego, że prezydentem tego dumnego kraju został żydowski arywista Mikołaj Sarkozy, to jego następcą został Franciszek Hollande, sprawiający wrażenie doktrynera przebywającego już w rejonach, gdzie ideologia niepostrzeżenie przechodzi w sferę psychiatrii. Co gorsza, ma pomocników, między innymi w osobie Christiany Taubiry, czarnoskórej reprezentantki Gujany, na skutek parlamentarnych siucht wystawionej na stanowisko ministra sprawiedliwości. Ta nie zawaha się przed niczym, najwyraźniej uważając, że im bardziej odlotowo, tym bardziej postępowo. Może byłoby to i zabawne, gdyby nie fakt, że te wszystkie odloty przyjmują postać narzędzi terroru, skierowanego przeciwko wszystkiemu, co przez wieki tworzyło łacińską cywilizację, a w szczególności - przeciwko etyce chrześcijańskiej, jako fundamentowi systemu prawnego. Jeszcze nie ucichły masowe protesty przeciwko zinstytucjonalizowaniu we Francji związków sodomitów i gomorytek, a już pani minister Taubira poinformowała o rozpoczęciu prac nad ustawą zakazującą używania w dokumentach słów „ojciec” i „matka”. Projekt ma być gotowy już 31 października. Jest to oczywiście tylko pierwszy krok na drodze prowadzącej do zakazu posługiwania się tymi słowami nie tylko w urzędowych dokumentach, ale również w rozmowach. Kiedy przed kilkoma laty byłem w Nowym Jorku, akurat podano komunikat, że zakazane jest używanie „słowa na literę n”. Chodziło o określenie „nigger”, czyli „czarnuch”. Charakterystyczne przy tym jest to, że ten zakaz praktycznie odnosi się do ludzi rasy białej, bo Murzyni tradycyjnie takimi głupstwami się nie przejmują i w rozmowach między sobą nazywają się „czarnuchami” aż miło posłuchać. Traktują to zapewne jako rodzaj przywileju, podobnie jak pan inżynier Czesław Bielecki. Pewnego razu byłem zaproszony do telewizyjnego programu razem z nim, profesorem Marcinem Królem i nieżyjącym już Krzysztofem Wolickim. W oczekiwaniu na wejście do studia pan Bielecki rozmawiał sobie z panem Wolickim i w pewnej chwili krzyknął głośno do niego: „ty żydłaku!” - a trzeba nam wiedzieć, że pan Bielecki jest pochodzenia żydowskiego, podobnie jak Żydem był pan Wolicki. A kiedy prof. Król retorycznie zapytał, dlaczego to jemu nie wolno do nikogo tak powiedzieć bez narażenia się na oskarżenie o antysemitismus, pan inżynier Bielecki pół żartem, ale i pół serio odparł, że „jakieś przywileje muszą być”. Więc zgodnie z zasadą „od rzemyczka do koniczka”, początkowy zakaz używania słów „matka” i „ojciec” w dokumentach zostanie rozszerzony również na życie codzienne - bo jednym z ważnych elementów strategii przerabiania normalnych ludzi na ludzi sowieckich według Antoniego Gramsciego, jest narzucenie przy pomocy norm prawnych porządku zadekretowanego w miejsce spontanicznego również w języku mówionym, by w ten sposób stopniowo oczyścić społeczną pamięć nie tylko z niepoprawnych politycznie słów, ale również, a może przede wszystkim - ze wspomnień o ich desygnatach, czyli instytucji matki i ojca. „A kiedy zwolna, po troszeczku, w tej dialektyce się wyćwiczą, to moją staną się zdobyczą” - mówiła do durnowatego marszałka Greczki Caryca Leonida w słynnym poemacie Janusza Szpotańskiego „Caryca i zwieciadło”. Warto przypomnieć jego zakończenie - bo ono właśnie znakomicie ilustruje docelowe upokorzenie Francji w ramach kary za rewolucję: „Bo nie zrozumie prosty lud nigdy potężnej duszy władcy. Dlatego musi świszczeć knut i muszą dręczyć go oprawcy. Gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk. Dlatego muszą być więzienia, turma i łagier, kat i stryk. Dla ludu eto wsio rawno, czy car, czy chan jest jego katem. Bo lud to swołocz i gawno. Batem go! Batem! Batem! Batem!” Ale co tam Francja! Wprawdzie szkoda mi jej, bo wspominam ją z czułością - ale bardziej, ma się rozumieć, obchodzi mnie Polska, w której odpowiednikiem pani Taubiry jest pani minister Krystyna Szumilas. Skąd okupująca nasz nieszczęśliwy kraj razwiedka wyszukuje takie osobliwości, jak pani minister - trudno zgadnąć. Nietrudno natomiast przewidzieć, że z wdzięczności za to niespodziewane zapewne i dla niej samej wywyższenie, gotowa jest na wszystko. Właśnie zapowiedziała, że już od przyszłego roku szkolnego wprowadzi obowiązek posyłania do szkoły sześciolatków. Dlaczego aż tak jej na tym zależy? Składa się na to kilka zagadkowych przyczyn. Po pierwsze - im wcześniej oderwie się dzieci od rodziców i podda komunistycznej indoktrynacji, tym większe szanse na przyśpieszenie upragnionej przez wrogów łacińskiej cywilizacji rewolucji. Dzieci objęte szkolnym obowiązkiem już tylko teoretycznie podlegają władzy rodzicielskiej, a w coraz większym stopniu są wydawane na pastwę urzędników państwowych - bo dzisiaj nauczyciele, podobnie jak policjanci, są urzędnikami, już tylko wykonującymi polecenia naszych panów gangsterów. Zatem rozciągnięcie obowiązku szkolnego również na sześciolatków stanowi ważny krok na drodze stopniowej likwidacji władzy rodzicielskiej, a to z kolei - jest ważnym narzędziem walki w rodziną, jako reliktem „kultury burżuazyjnej”. Ale na tym nie koniec, bo inicjatywie pani minister Szumilas przyświeca również inny złowrogi cel w postaci objęcia sześciolatków systematycznym oddziaływaniem demoralizacyjnym, nazywanym „edukacją seksualną”. Jest to następstwem kwietniowej konferencji, jaka odbyła się w siedzibie Polskiej Akademii Nauk z inicjatywy Ministerstwa Zdrowia i Ministerstwa Edukacji Narodowej, a jej przedmiotem była właśnie edukacja seksualna dzieci. Uczestnicy tej konferencji uradzili między innymi, a ściślej mówiąc - przyjęli do wykonania zalecenie Światowej Organizacji Zdrowia oraz niemieckiego Federalnego Biura do spraw Edukacji Zdrowotnej, by „dzieciom od 15 roku życia wpajać krytyczne podejście do norm kulturowych i religijnych w odniesieniu do ciąży i rodzicielstwa”. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że pani Szumilas w podskokach będzie realizowała nie tylko takie zalecenia, ale i jeszcze gorsze - jakby jej tylko kazali. „Zaiste, wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie” i te dokazywania powinny nam uświadomić, że najwyższy czas, by to całe Ministerstwo Edukacji Narodowej rozpędzić na cztery wiatry, gmach zburzyć do fundamentów, a teren posypać solą, jak to zrobili Rzymianie z Kartaginą - żeby nic już na tym miejscu się nie odrodziło. SM
O dobrodziejstwach współpracy Ach, ileż dobrodziejstw przynosi współpraca i pojednanie między narodami! Zaledwie po miesiącu, jaki upłynął od sławnego rozporządzenia prezydenta Putina, nakazującego rosyjskiej Federalnej Służbie Bezpieczeństwa nawiązanie ścisłej współpracy ze Służbą Kontrwywiadu Wojskowego w Polsce, Prokuratura Wojskowa mogła przedstawić kompletne wyniki badań 250 próbek nadesłanych z Rosji w charakterze szczątków samolotu, jaki rozbił się 10 stycznia 2010 roku w Smoleńsku. I co się okazało? Okazało się, to znaczy - biegli stwierdzili ponad wszelką wątpliwość, że żadnego trotylu nie ma, nie było i nie będzie, zaś ślady nitrogliceryny pochodzą z nasercowego lekarstwa. Pamiętamy, że zanim jeszcze FSB nawiązała współpracę ze Służbą Kontrwywiadu Wojskowego, a Służba Kontrwywiadu Wojskowego - współpracę z FSB, kiedy zatem światło nie zostało jeszcze wyraźnie oddzielone od ciemności, pan pułkownik Szeląg z Prokuratury Wojskowej nie był pewien, w jaki sposób ma „uspokoić opinię publiczną” - czy mianowicie potwierdzeniem obecności trotylu, czy odwrotnie - stwierdzeniem jego nieobecności. Nie mając pewności, jaki właściwie jest rozkaz, wybrnął z sytuacji w ten sposób, że wprawdzie potwierdził obecność trotylu, ale zarazem zauważył, iż ta obecność wcale nie oznacza, że trotyl tam był. I dopiero ścisła współpraca między FSB i SKW pozwoliła nie tylko biegłym, ale i wojskowym prokuratorom nabrać pewności siebie, dzięki czemu i opinia publiczna otrzymała wyraźną wskazówkę, czego się trzymać. Z wyraźną ulgą powitał ten komunikat premier Tusk, nie tylko ogłaszając zakończenie „afery trotylowej”, ale wyrażając nadzieję, że ci wszyscy, którzy dopuścili się „ciężkiej obrazy” pośpieszą z przeprosinami. Najwyraźniej dzięki wspomnianej współpracy również i on nabrał otuchy, że jeśli nawet będzie musiał wkrótce beknąć za to, czy za tamto, to przynajmniej nie z powodu smoleńskiej katastrofy. Wygląda na to, że prezydent Putin nie potrzebuje wysadzać w powietrze III Rzeczypospolitej, ani nawet premiera Tuska, że metody łagodne w postaci ścisłej współpracy FSB i SKW w zupełności wystarczają, żeby wszystko chodziło jak w zegarku. Oczywiście zarówno FSB, jak i SKW mają swoje metody perswazyjne, dzięki którym zarówno niezależna prokuratura, jak i biegli w mgnieniu oka zrozumieli, z jakiego klucza wypada im śpiewać - ale to właśnie dobrze, bo w ten sposób sytuacja w naszym nieszczęśliwym kraju staje się z tygodnia na tydzień coraz bardziej przewidywalna. Wskazuje na to również wyraźne zaostrzenie na odcinku świętej wojny z „faszyzmem”. Białostocki prokurator Dawid Roszkowski - oczywiście cywil, bo prokurator wojskowy, a nawet niekoniecznie wojskowy, bo wystarczyłoby, że konfident, a znałby mores - który zauważył, że swastyka w wielu kulturach oznacza symbol szczęścia, został pryncypialnie napiętnowany nie tylko przez zawiedzionego donosiciela, ale przede wszystkim - przez posła Roberta Tyszkiewicza z PO, któremu taka rzecz nie mogła pomieścić się w głowie i który przy okazji postawił niezależne prokuratury do pionu, a białostocki prokurator okręgowy, pan Marek, zapowiedział przeciwko panu Roszkowskiemu dyscyplinarkę. Jak widzimy, kiedy FSB współpracuje z SKW, a SKW - z FSB, to nawet prosty poseł nabiera tytanicznej mocy, której lękają się nawet znani z niezależności prokuratorzy. Już teraz żadnemu z nich nie przyjdzie do głowy dopatrywanie się w swastyce symbolu szczęścia, czy ognia, bo represja z tego tytułu nie będzie już odbywała się na zasadzie winy, tylko na zasadzie skojarzenia. Z czym się swastyka, czy tam co innego skojarzy panu posłu Tyszkiewiczu Robertu, tak orzekną niezawisłe sądy. I słusznie - bo jak wojować, to wojować. Za czasów Józefa Stalina z „faszystami” nikt się nie ceregielił i było dobrze. Zresztą - co tam mówić o „faszystach”, kiedy nikt nie ceregielił się nawet z „bikiniarzami”, czy „bumelantami”, których trzeba było „piętnować”, a nawet „izolować”? Ciekawe, że wtedy do „piętnowania” i „izolowania” zarówno „bikiniarzy”, jak i „bumelantów” - że o „zaplutych karłach reakcji” nie wspomnę - nawoływali przedstawiciele poprzedniej generacji obecnego środowiska „Gazety Wyborczej”, reprezentowanej aktualnie przez pana prof. Zygmunta Baumana. Prof. Zygmunt Bauman do swastyki ma pewnie alergię i na jej widok dostaje wysypki, ale z pewnością nie ma jej w stosunku do marksistowskich emblematów w postaci sierpa i młota, jako że marksizmem oduraczył co najmniej ze dwa pokolenia, podobnie jak teraz duraczy kolejne „postmodernizmem”. Kiedy jednak we Wrocławiu okazało się, że marksistowskie inklinacje prof. Baumana źle kojarzą się młodym ludziom z NOP, do akcji wkroczyli golędziniacy, dzięki czemu pan prof. Bauman mógł odnaleźć się w znajomej atmosferze z okresu dobrego, stalinowskiego fartu. Wygląda na to, że skojarzenia skojarzeniom nierówne, więc jeśli tylko współpraca FSB ze Służbą Kontrwywiadu Wojskowego potrwa jeszcze trochę, to tylko patrzeć, jak i niezawisłe sądy otrzymają po linii służbowej rozkazy, które skojarzenia uwzględniać, a których nie. To się zresztą może zmieniać, w zależności od mądrości etapu, które z kolei będą wynikały z niemieckiej polityki historycznej. Na etapie obecnym mamy już rehabilitację niemieckiego pokolenia okresu II wojny - ale jeszcze bez złych „nazistów”, co to Niemcy „okupowali”, jako pierwszy kraj na świecie - jednak jeśli tylko uzbroimy się w cierpliwość, to kto wie - może i na „nazistów” trzeba będzie spojrzeć po nowemu, to znaczy - po staremu? Póki co „nacjonalizm” został właśnie potępiony przez JE abpa Józefa Michalika przy okazji podpisania polsko-ukraińskiej deklaracji o pojednaniu, zredagowanej tak, żeby tylko nikogo nie urazić. W rezultacie nie bardzo wiadomo, co się na tym całym Wołyniu właściwie stało, dlaczego i z jakim skutkiem - ale to przecież nieistotne, bo najważniejsze jest „braterskie zbliżenie”, które - cokolwiek miałoby to znaczyć - nie może dokonać się bez „pojednania”. Warto tedy przypomnieć, że przy okazji ubiegłorocznej wizyty Metropolity Cyryla, podobnie pojednaliśmy się z Rosjanami - a w tej sytuacji ścisła współpraca FSB ze Służbą Kontrwywiadu Wojskowego zyskuje coś w rodzaju sankcji nadprzyrodzonej. Czegóż chcieć więcej? Skoro tedy „nacjonalizm” został jednostronnie potępiony, to może a cotrario na obecnym etapie zalecany jest internacjonalizm? Czy jednak aby na pewno? Oto Jego Świątobliwość Franciszek podczas niedawnej konferencji z rabinami stwierdził, że „chrześcijanin” nie może być „antysemitą”. Jak tak dalej pójdzie, to bycie chrześcijaninem może okazać się niepodobieństwem z tego prostego powodu, że o tym, kto jest antysemitą, a kto nie, decydują różne gremia żydowskie, zorganizowane według zasady nacjonalistycznej i kierujące interesem narodowym. Wynika z tego, po pierwsze - że Żydzi wiedzą, co dobre, po drugie - że nacjonalizm, jeśli nawet jest potępiony, to przecież nie bez wyjątków, a po trzecie - że o tym, kto jest chrześcijaninem, a kto nie, będą decydować Żydzi. Czyżby na tym właśnie miało polegać słynne „judeochrześcijaństwo”, o którym tyle ostatnio słyszymy? SM
O PRAWDZIWYM BŁĘDZIE MORALNYM Powszechne oburzenie środowisk prawicowych wywołała uchwała Sejmu w sprawie zbrodni wołyńskiej. Oburzenie ze wszech miar słuszne, bo użyte w uchwale określenie - "czystka etniczna o znamionach ludobójstwa" nie tylko fałszuje prawdę o tej potwornej zbrodni, ale jest przejawem pospolitego tchórzostwa i politycznego koniunkturalizmu -podniesionych przez obecny reżim do „racji stanu”. Gdy ważyły się losy tej uchwały, nie miałem cienia wątpliwości, że grupa rządząca nie dopuści do innego rozstrzygnięcia i nie pozwoli na określenie rzezi wołyńskiej mianem ludobójstwa. Wynikało to nie tylko z antypolskiego charakteru obecnego reżimu, ale było efektem swoistego konsensusu trzech środowisk. Sejmowe głosowanie wyglądało bowiem na ostatni akord koszmarnej, ahistorycznej inscenizacji, której reżyserami nie byli tylko posłowie Platformy czy RP. Warto się zastanowić – kto narzucił to mętne określenie, dlaczego właśnie „czystka etniczna” została użyta w kolejnym proces zakłamywania polskiej historii? Jeśli mamy poważnie traktować nakaz zawarty w słowach księdza Isakowicza-Zaleskiego – „trzeba powiedzieć prawdę, a nie tworzyć jakieś karkołomne, sztuczne i fałszywe sformułowania” i nie próbujemy kierować się (jak trafnie ujął to Jarosław Kaczyński) „pedagogiką wstydu", trzeba sobie przypomnieć, że nazwanie zbrodni wołyńskiej „czystką etniczną” zostało narzucone Polakom przez Episkopat Polski i Bronisława Komorowskiego. Trzy dokumenty: Polsko ukraińska deklaracja o pojednaniu podpisana 28 czerwca br. przez Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski i Metropolitę Kijowsko-Halickiego Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, przemówienie Bronisława Komorowskiego podczas nabożeństwa żałobnego w dniu 27 czerwca oraz treść wystąpienia Komorowskiego z 11 lipca br., jednoznacznie skłaniają do postawienia takiej tezy. To w owej wspólnej „deklaracji o pojednaniu” znalazły się znamienne słowa – „Ofiarami zbrodni i czystek etnicznych stały się dziesiątki tysięcy niewinnych osób, w tym kobiet, dzieci i starców, przede wszystkim Polaków, ale także Ukraińców, oraz tych, którzy ratowali zagrożonych sąsiadów i krewnych” oraz „Uważamy bowiem, że ani przemoc, ani czystki etniczne nigdy nie mogą być metodą rozwiązywania konfliktów między sąsiadującymi ludami czy narodami, ani usprawiedliwione racją polityczną, ekonomiczną czy religijną.” Próżno szukać tam słowa ludobójstwo, a nawet wskazania – kto i dlaczego w okrutny sposób wymordował dziesiątki tysięcy naszych rodaków. Nie zabrakło natomiast słów – „W imię prawdy uważamy, że przeproszenia i prośby o wybaczenie wymaga postawa tych Polaków, którzy wyrządzali zło Ukraińcom i odpowiadali przemocą na przemoc. Jako przewodniczący Episkopatu Polski kieruję do Braci Ukraińców prośbę o wybaczenie.” Takie wyznanie nie padło jednak wprost z drugiej strony, bo zwierzchnik Kościoła Ukraińskiego przypomniał jedynie słowa kard. Lubomira Huzara z 2001 r., - „niektórzy synowie i córki Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego wyrządzali zło – niestety świadomie i dobrowolnie – swoim bliźnim z własnego narodu i z innych narodów” i dodał – „Jako zwierzchnik Kościoła greckokatolickiego pragnę powtórzyć te słowa dzisiaj i przeprosić Braci Polaków za zbrodnie popełnione w 1943 r.” Niewiele dni później, Bronisław Komorowski przemawiając podczas odsłonięcia pomnika poświęconego Ofiarom Zbrodni Wołyńskiej, pochwalił polskich biskupów za „akt pojednania” polsko-ukraińskiego i podkreślił:
„Wspólna deklaracja biskupów polskich i ukraińskich ogłoszona 28 czerwca tego roku może być dokumentem przełomowym, jeżeli tę deklarację przeżyjemy i przemyślimy, gdyż wzajemne pojednanie buduje się zawsze i tylko i wyłącznie na prawdzie! Otwarcie więc ta deklaracja mówi „o zbrodniach na Wołyniu, których symbolem stały się wydarzenia z 11 lipca 1943 roku. Ofiarami zbrodni i czystek etnicznych stały się dziesiątki tysięcy niewinnych osób, w tym kobiet, dzieci i starców, przede wszystkim Polaków, ale także Ukraińców oraz tych, którzy ratowali zagrożonych sąsiadów i krewnych”. Ważne jest, że polscy i ukraińscy biskupi dystansują się od poglądów i osób, zakłamujących i usprawiedliwiających te potworne czyny. „Wiemy – stwierdzają w swojej deklaracji – że chrześcijańska ocena zbrodni wołyńskiej domaga się od nas jednoznacznego potępienia i przeproszenia za nią. Uważamy bowiem, że ani przemoc, ani czystki etniczne nigdy nie mogą być metodą rozwiązywania konfliktów między sąsiadującymi ludami czy narodami, ani usprawiedliwione racją polityczną, ekonomiczną, czy religijną”.” Tam również nie padło określenie ludobójstwo, za to kilka dni wcześniej lokator Belwederu uczestnicząc wraz z biskupami polskimi i ukraińskimi w nabożeństwie żałobnym w warszawskiej cerkwi bazylianów, stwierdził, że - „na mordy dokonane przez ukraińskich nacjonalistów Polacy odpowiedzieli akcjami odwetowymi stosując okrutne i jakże odległe od chrześcijańskich zasad, prawo zemsty". Nie trzeba dokonywać szczegółowej analizy tych tekstów, by zrozumieć, że są one wyrazem wspólnego stanowiska Episkopatu i Belwederu, w identyczny sposób definiują zbrodnię wołyńską i przedstawiają relacje polsko-ukraińskie. Pułkownik Jan Niwiński z Kresowego Ruchu Patriotycznego, Porozumienia Organizacji Kresowych i Kombatanckich, w swoim „Liście otwartym do arcybiskupa Józefa Michalika w sprawie zbrodni wołyńskiej” napisał m.in.:
„Episkopat Polski zmarnował, poprzez podpisanie Deklaracji wręcz historyczną okazję, by nazwać zbrodnię ludobójstwa po imieniu, wskazać i potępić ich sprawców, oraz wezwać wszystkie uczciwe siły na Ukrainie do tego samego. Tylko w ten sposób bowiem można ułożyć właściwe stosunki pomiędzy Polską a Ukrainą – tzn. oprzeć ją na prawdzie, spełniając tym samym standardy cywilizacyjne, umożliwiające w przyszłości przystąpienie Ukrainy do Unii Europejskiej. Niestety, Deklaracja nie spełnia ani jednego z tych warunków. Ubolewam, że Episkopat Polski poprzez podpis Waszej Ekscelencji pod tym dokumentem przyłączył się do brudnej gry, jaką prowadzą w imię fałszywie pojmowanej poprawności politycznej przedstawiciele gremiów sprawujących władzę w naszym kraju.” Próba przemilczenia tej refleksji – co czynią obecnie „nasze” media i politycy opozycji, jest dokładnie tym, co Jarosław Kaczyński nazwał dziś „błędem moralnym”. Tak samo postąpiono przed rokiem, przemilczając lub nawet usprawiedliwiając haniebny akt „pojednania” polsko-rosyjskiego, podpisany przez patriarchę Rosji Cyryla i abp. Józefa Michalika. Również tamto „pojednanie” znajdowało patrona w osobie Bronisława Komorowskiego i służyło politycznym interesom środowiska Belwederu. Wtedy również nie wskazano katów i ofiar, nie nazwano po imieniu zbrodni popełnionych na Polakach, nie uczyniono wyznania winy. Tamto „pojednanie” podpisane przez Kościół z wysłannikiem Putina, skazywało nas na przerażającą samotność. Tak wielką, jak zagrożenie, przed którym stanęliśmy. Nie da się bowiem walczyć o prawdę bez wsparcia przywódców polskiego Kościoła i nie da się zachować polskości bez jej najważniejszego gwaranta. Dzisiejsze tchórzliwe milczenie, w obliczu kolejnego fałszu - „pojednania polsko-ukraińskiego”, pogłębia ten stan i oddala nas od wizji wolnej Polski.
http://ekai.pl/biblioteka/dokumenty/x1530/polsko-ukrainska-deklaracja-o-pojednaniu-podpisana/
http://www.prezydent.pl/aktualnosci/wydarzenia/art,2610,o-zbrodni-wolynskiej-musimy-mowic-slowami-prawdy.html
http://www.prezydent.pl/aktualnosci/wypowiedzi-prezydenta/wystapienia/art,176,wystapienie-prezydenta-z-okazji-odsloniecia-pomnika-poswieconego-ofiarom-zbrodni-wolynskiej.html
http://blogmedia24.pl/node/63982
http://niezalezna.pl/43539-j-kaczynski-blad-moralny
Aleksander Ścios
Staniszkis „Media Tuska załatwią „ Profesor Jadwiga Staniszkis w wywiadzie z Joanna Stanisławską „Przed Tuskiem piętrzą się problemy. Jeżeli wielki biznes zwróci się przeciwko niemu, skończy się, jak w czasie Amber Gold. Wtedy media media kontrolowane przez kapitał tylko go postraszyły, teraz go załatwią. Wszyscy będą mówili: Tusku, zrezygnuj! „.....”Żeby wypłacać emerytury państwo będzie musiało dorżnąć obywateli podatkami. „.....”Tusk gra jednak na arbitralną oligarchizację. Woli trzymać w garści wszystkie nitki, rządzić w ten sposób, że kontroluje partię i rząd przez ręczne sterowanie, decyduje o listach wyborczych, łamie ludzi. „.....”Gowin decydując się na start w wyborach na przewodniczącego wie, że przegra, ale chce przedstawić swoją wizję. Nie chodzi nawet o policzenie szabli, których jest niewiele, ale to ważny sygnał dla innych partii. Dla młodych polityków, żeby zobaczyli, że można inaczej robić politykę. Gowin chce obnażyć upartyjnienie państwa, to, jak różne grupy interesu pączkują, handlują posadami. Także twardą rękę Tuska i przerażający konformizm w PO. „....”[Gowin wyrasta na przywódcę prawicy? ]- Intelektualiści się w tej roli nie sprawdzają. Polityka jest tak meczącym i tragicznym zajęciem głównie dlatego, że trzeba w niej działać zawsze poniżej możliwości. Zbyt wiele jest czynników, które ograniczają, to pieniądze, horyzont wyborczy, etc. „.....”[Nie ma osobowości lidera?] - To prawda. Nie nadaje się do tej roli. Owszem, potrafi trafnie zidentyfikować problemy, ale brakuje mu "tego czegoś". Cała Platforma jest zresztą ideologicznie wyjałowiona, nie dysponuje ośrodkiem eksperckim, analizami strategicznymi. To skutek lat zaniechań, PO odpowiada za bolesne reformy, które jednak nie rozwiązują rzeczywistych problemów, a jedynie odsuwają je w czasie. „.....”[Czy w Platformie jest ktoś, kto mógłby zagrozić Tuskowi?] - Nie. Tusk najbardziej szkodzi samemu sobie. Grał bardzo pod Unię, myślał o karierze tam, teraz nie do końca rozumiem, czy zrozumiał, że nie ma szans i dlatego zrezygnował? Nic nie robi, tylko podwiesza się pod zewnętrznych liderów. „.....”[Szykuje się wielki come back do polityki Jana Rokity? ]- To możliwe. Wiem, że Gowin namawia Rokitę do powrotu. „…...(źródło)
Wrzesień 2010 Profesor Zdzisław Krasnodębski „Krasnodębski „ Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jest struktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy do ludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościach w pierwszych latach transformacji. Jest rzeczą oczywistą, że ludzie nie będą szczególnie przyjaźnie nastawieni do idei lustracji politycznej czy majątkowej i nie będą szczególnie zachwyceni ostrą krytyką polskiej transformacji.
Druga część należy do zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. To, że 80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, że proces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko. „....”czy konieczne są granice dla wolności mediów, bez których stają się one zagrożeniem dla wolności politycznej i równych praw obywateli „....(więcej )
Maj 2010 Profesor Zdzisław Krasnodębski „ Krasnodębski „Wszyscy wiemy, że prezydent Kaczyński sprzeciwiał się rosyjskiej dominacji w Europie Wschodniej i był liderem, wokół którego skupiali się przywódcy państw niepokornych. W Tbilisi rzucił bezpośrednie wyzwanie imperium, które – jak pokazuje ludobójcza wojna w Czeczenii, wojna w Gruzji, działania na Ukrainie – nie jest bynajmniej imperium łagodnym”…” Niestety, w ostatnim czasie mnożyły się sygnały świadczące o tym, że Rosja zaczęła grać polską polityką wewnętrzną..”…” Całe zachowanie pokazuje słabość obozu rządzącego, to, że nie jest on zdolny w stosunkach z silnymi państwami do minimum asertywności, do polityki innej niż polityka skwapliwego przytakiwania i czekania na nagrody. W rezultacie premier Donald Tusk stał się zakładnikiem Putina.”…” Potrafimy spojrzeć na kraje sąsiadujące z nami na wschodzie jako pole krzyżujących się interesów, walki o wpływy i próby grania polityką przez zewnętrzne podmioty. Irracjonalnie z góry wykluczamy jednak tego typu myślenie w stosunku do samej Polski”…” Od dawna wiemy, że nie tylko wschodni sąsiedzi starają się wpływać na polską politykę. Donald Tusk obsypywany był w Niemczech pochwałami za spotkanie z Putinem 7 kwietnia, 13 maja odbierze w Akwizgranie prestiżową nagrodę”…” Coraz silniejsza ingerencja w naszą politykę nie byłaby możliwa bez procesu rozkładu polityki polskiej, nazwanego eufemistycznie postpolityką. Miała ona oznaczać rezygnację z głębszych reform i ograniczenie się do administrowania, podejmowania tylko takich działań, które przynosiły sondażowe poparcie. „...(więcej )
Media Tuska wykończą jak twierdzi Staniszkis . Krasnodębski wykazał że większość mediów jest w rękach Niemiec. Onet , RMF to instrumenty niemieckiej propagandy. Nie wiadomo kto imiennie faktycznie kontroluje Wyborczą Dlaczego media , a raczej ich w większości niemieccy właściciele maja wykończyć Tuska. Dlaczego Staniszkis uważa ,że to właściciele mediów II Komuny mogą obalać i ustanawiać premiera I kluczowe pytanie .Dlaczego media maja obalić Tuska . Jaki jest powód . W końcu to wyjątkowy sku ..serwilista ,który według Staniszkis „ Grał bardzo pod Unię, myślał o karierze tam, teraz nie do końca rozumiem, czy zrozumiał, że nie ma szans i dlatego zrezygnował? Nic nie robi, tylko podwiesza się pod zewnętrznych liderów” Dawniej takich ludzi nazywało się kolaborantami , czy zdrajcami . Teraz kogoś takiego Staniszkis opisuje „ podwieszają się pod zewnętrznych liderów” Majowie uważali ,że świat trwa , ponieważ składają bogom ofiarę krwi . Polska tez trwa dzięki ofierze krwi. Powstania, bunty, powstania . Solidarność nie zmieniła Polski bo nie było ofiary krwi patriotów i... tyranów Ale smoleńska ofiara krwi patriotów odmieniła Polaków. Ofiara krwi przeraziła Niemcy i Tuska „Jak ocenia komentator "Sueddeutsche Zeitung", Polska skłania się ku temu, by utwierdzić się teraz w swej "historii cierpienia". "Dlatego katastrofa samolotu z Katynia niesie ze sobą zagrożenie przeistoczenia się w mit narodowej historiografii. Nakłada się tu na siebie zbyt dużo symboliki i tragizmu" - pisze "Sueddeutsche Zeitung" i apeluje: "Tak nie może się stać"…”Według dziennika, tragedii nie wolno nadawać cech mistycznych."Jeśli jest jakaś nadzieja w całym tym cierpieniu, to taka: może uda się teraz to, co nie udawało się od początku III Rzeczpospolitej, wskutek sporów ideologicznych i partyjnych - pojednanie narodu z jego przeszłością, porozumienie społeczeństwa co do postrzegania historii, odpolitycznienie historii" - ocenia dziennik. Dodaje, że polityka historyczna Lecha Kaczyńskiego dzieliła i czerpała siłę z mitów przeszłości.”…” "Tragedia musi być zatem przestrogą, by Polska uwolniła się z kajdan własnej historii. Prezydent Kaczyński był niewrażliwy na delikatne sygnały pojednania, które wysłał rosyjski premier Władimir Putin jeszcze przed kilkoma dniami nad grobami (w Katyniu). Zamiast tego Kaczyński chciał prowadzić politykę koncentrującą się na ofiarach, gdy ze swoją delegacją wsiadał do samolot”…” Także "Die Welt" ocenia, że w bólu i żałobie jest też pewna nadzieja. "Zachowanie polskiego premiera i przywódców w Moskwie po katastrofie pokazuje w sposób imponujący, że obie strony dokładają starań, by nie obudziły się stare demony" - pisze "Welt". Dodaje, że także dla Europejczyków, żyjących w oddali, ten element nadziei ma też ważne znaczenie na przyszłość „...(więcej )
Jadwiga Staniszkis w wywiadzie z Joanna Stanisławską[ Dlaczego skoro sytuacja PO jest tak zła, PiS nie potrafi tego zdyskontować? ] - To przede wszystkim problem zaufania. Ludzie nie wierzą, że mają alternatywę. Po drugie, PiS gra na zbyt wielu fortepianach, nie umie się zdecydować, którą opcję poprzeć, mówi o wolności i rozwoju, ale wszystko na pół gwizdka. Ja bym postawiła na przyszłość, młode pokolenie, szła w kierunku bardziej liberalnym. „....”[Wipler ma szansę zbudować silną formację? Jego odejście z PiS było dużym zaskoczeniem. [- Wielka szkoda, że odszedł, ale w PiS próbował już wszystkiego. Jego stowarzyszenie proponuje likwidację ZUS, likwidację OFE, wprowadzenie emerytury obywatelskiej (tzw. system kanadyjski, w którym państwo gwarantuje świadczenia dla wszystkich obywateli, którzy płaciliby taką samą, niską składkę; osoby chcące mieć wyższą emeryturę, dobrowolnie płaciłyby więcej). Rostowski w tej chwili powoli zmierza ku temu pomysłowi obywatelskich emerytur, którego jestem zwolenniczką, bo byłby bardziej opłacalny dla emeryta, niż poddać się fluktuacjom w OFE czy liczyć na ZUS, który na pewno zbankrutuje.”....”[Według sondażu Homo Homini 19 proc. Polaków zagłosowałoby na Republikanów - ugrupowanie Przemysława Wiplera. Od razu pojawiły się zarzuty, że wysokie poparcie to efekt triku sondażowego - zadania pytania sugerującego odpowiedź. Czy to wiarygodne badanie? ]- To realny wynik, dlatego, że program proponowany przez Wiplera jest wyrazisty, skierowany do pokolenia 30-latków, którzy mają pewien kręgosłup wartości, jednocześnie zdają sobie sprawę z powagi sytuacji finansów publicznych „....”Gowin decydując się na start w wyborach na przewodniczącego wie, że przegra, ale chce przedstawić swoją wizję. Nie chodzi nawet o policzenie szabli, których jest niewiele, ale to ważny sygnał dla innych partii. „....(źródło ) Mojsiewicz
13/07/2013 „Rozum był smutny, serce się cieszyło” - powiedział pan premier Donald Tusk, po wczorajszym demokratycznym głosowaniu w sprawie uboju rytualnego na Wołyniu, pardon uboju rytualnego zwierząt. Był to projekt Platformy Obywatelskiej, żeby jednak nie likwidować uboju rytualnego, bo od setek lat taki ubój się stosuje- i co w tym złego. Zwierzę jakoś trzeba zabić i je zjeść, póki oczywiście jeszcze można, dopóki wrogowie cywilizacji łacińskiej- nam tego nie zakażą. Prawa zwierząt doprowadzą w końcu do tego, że my – mięsożerni- będziemy ścigani przez organa demokratycznego państwa prawne za jedzenie mięsa.. W rządzie i na najwyższych stanowiskach państwowych będą mogli przebywać wyłącznie wegetarianie. No i weganie- w resortach siłowych.. My wszyscy, którzy jedliśmy mięso przez wiele lat uznani zostaniemy za ludzi ”nieprzyzwoitych”- przynajmniej na razie przez pana Jarosława Kaczyńskiego, „prawicowego- ekologa,” takiego” żonatego kawalera,” który jest autorem słów,. Że:” Ideologia Korwina nie ma żadnego związku z rzeczywistością”.(!!!) No i na szczęście- jeśli ideologia konserwatywno- liberalna miałaby mieć coś wspólnego z rzeczywistością tworzoną między innymi przez Prawo i Sprawiedliwość, to ja natychmiast występuję z Kongresu Nowej Prawicy.. Mieć coś wspólnego z tym szambem, totalitaryzmem, marnotrawstwem- to już wolę być ofiarą uboju rytualnego obecnego ustroju antywolnościowego… Tym bardziej , że dochodzę sześćdziesiątki i niewiele się już spodziewam w swoim życiu .. Socjalizm się pogłębia, marnotrawstwo rośnie, zadłużone państwo upada.. Operetkowe” elity” prowadzą nas na manowce.. Będzie Nowy Wspaniały Świat.. ”Prawica” domagająca się praw zwierząt- to jest dopiero curiosum..? A człowiek? Dla prawicy liczy się: Bóg , Człowiek, Honor i Ojczyzna.. Dla „prawicy” pana Jarosława Kaczyńskiego.. Zwierzę- Bóg( bardziej koniunkturalnie)- Człowiek.. ojczyznę oddano Unii Europejskiej… O honorze nawet nie wspominam, bo coś takiego już dawno nie istnieje w przypadku pana Jarosława Kaczyńskiego. Bo jak człowiek honorowy może sprzecznie artykułować te same kwestie od wielu lat..(???) Pan Donad Tusk bardzo sprytnie zorganizował, że jest „za” a nawet” przeciw”. Najpierw propaganda próbowała wmówić „obywatelom” ze będzie w Platformie Obywatelskiej Unii Europejskiej i Zwierzęcej- dyscyplina partyjna, a potem okazało się, że dyscypliny nie ma i nie będzie. No bo powiedzmy sobie szczerze , po co dyscyplina, jak mogłoby się okazać, że ubój rytualny przejdzie. Chodziło od początku o to, żeby nie przeszedł, bo zgodnie z międzynarodowymi żądaniami międzynarodowych ekologów, w tym pana Jacka Bożka, szefa pogańskiego Klubu Gaja, który to klub jest ”niezależną organizacją pozarządową”(????) To gorzej niż kwadratowe koło.. Jak się bierze pieniądze od rządu, to przecież nie jest się niezależnym , tylko zależnym od rządu.. Panu premierowi przecież nie wypada wspinać się na drzewa, wspinał się kiedyś na kominy jak je czyścił ekologicznie w młodości i handlował na pchlim targu w Trójmieście, wtedy robił rzeczy pożyteczne, w przeciwieństwie do tego co robi teraz- i ludzie jego organizacji ”pozarządowej” wspinają się na różne ekologiczne rzeczy za pieniądze rządu, czyli mówmy wprost- za nasze. Taki układ- wy nam sprzyjacie i finansujecie, a my robimy brudną robotę ekologiczną na bazie pogaństwa ekologicznego, przeciwko tradycji i cywilizacji łacińskiej.. I niby rząd nie ma z tym nic wspólnego.. Każdy rząd jest nieekologiczny wobec człowieka, a popiera lewicowych ekologów w sprawie drzew, krzewów i zwierząt- ekologicznych.. No i się teatr udał- przy pomocy Prawa i Sprawiedliwości Ekologicznej i Zwierzęcj przeciw Człowiekowi, Ruchowi Palikota no i Sojuszowi Lewicy Demokratycznej.. Będzie zlikwidowany ubój rytualny, produkcję przejmą ubojnie landów Unii Europejskiej, a jest ich 22, w których taki ubój można kontynuować.. U nas zniknie 8000 miejsc pracy, spadną wpływy do budżetu na miliardy złotych, a wzrosną w landach, które tę produkcję mięsa przejmą.. Wzrośnie deficyt budżetowy- ale czy to kogoś obchodzi wobec likwidacji wszystkiego co przynosi jakikolwiek zysk.? Rozwijają się firmy budżetowe, pasożytujące na firmach prywatnych .Ile już firm polikwidowano ustawowo i administracyjnie – i co? I nic?. A ile polikwidowały urzędy skarbowe swoimi kontrolami.? I wobec postępów pogaństwa wszystkie rządy klęczą na kolanach.. Pan Donald Tusk posegregował jak śmieci- posłów Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej i Zwierzęcej- wszystko wcześniej ustawił i przygotował. Żeby stworzyć wrażenie, że to wszystko naprawdę i on jest strasznie przeciw. Sam głosował, żeby ubój rytualny pozostał bo miejsca pracy, ale 38 posłów Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej i Zwierzęcej głosowało przeciw projektowi….. Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej i Zwierzęcej..(???) Głosowali sami przeciw sobie, zgodnie z podzielonymi rolami, żeby tylko przeszło- to znaczy, żeby ubój rytualny został zakazany..(!!!) Bo o to chodzi! Ale teatr musi być! Każda demokracja parlamentarna doprowadzi wcześniej czy później do wojny domowej, bo polaryzacja nastrojów narasta z każdą przegłosowywaną ustawą. Jedni a „ za”- inni są ‘ przeciw”, a każda demokratyczna ustawa działa totalnie na wszystkich „ obywateli” zabijając ich indywidualne postępowanie.. Demokracja nie znosi indywidualności- kocha kolektywizm. I w końcu niewolnicy demokratycznego państwa prawnego się zbuntują, zgodnie z zasadą, że każdej akcji, towarzyszy – reakcja. Totalitaryzm demokratyczny to sieć demokratycznych ustaw ubezwłasnowolniająca wolę jednostki.. Demokracja to zamordyzm kolektywny usidlający wolność jednostki.. Jednostka w demokracji- niczym, jednostka w demokracji- zerem. Mniej niż zerem! No i się udało zlikwidować- dzięki większościowej demokracji- na razie ubój poprzez upływ krwi. Czas szykować następne kroki w kierunku likwidacji uboju w ogóle.. Bo jak można zabijać zwierzęta, skoro są prawa zwierząt? Mają prawo do życia- przecież. Czyż nie?Czas rozkręcać kampanię społeczną na rzecz „ Życia zwierząt”. Za nasze pieniądze – oczywiście. Zwierzęta już nie są własnością człowieka, są własnością państwa ,między innymi za sprawą destrukcyjnej działalności pana Jacka Bożka z pogańskiego Klubu Gaja,, współtwórcy Zielonych 2004, który walczył i walczy o prawa zwierząt, przeciwko człowiekowi- jako ich właścicielowi.. Ale powoli, acz systematycznie… Mięsożerni „obywatele” mogliby dać odpór demokratom rządowym i sejmowym., gdyby zakaz jedzenia mięsa zwierząt- naszych braci- nastąpił zbyt gwałtownie. Dlatego potrzebna jest cierpliwość i wyrozumiałość w działaniu. Nie jest potrzebna rewolucja, na razie perswazja i propaganda wegetariańska… Pan Robert Makłolwicz zaprzyjaźniony z Klubem Gaja powinien zostać mianowany Naczelnym i Krajowym Kucharzem Wegetariańskim. I od niego powinno zacząć się przerabianie mięsożernych na wegetarian. Bo to skandal, żeby w XXI wieku, wieku powszechnej szczęśliwości człowieka zjadać zwierzęta?. Tak jak- dajmy na to- w Średniowieczu. Najgorszym czasie dla Lewicy wszelakiej.. Może dlatego, że nie było wtedy demokracji., i praw zwierząt.. Nie było partii socjalistycznych i demokratycznych.. Były monarchie.. Najgorsze” tyranie” jakich świat nie widział, do czasu gdy zatriumfowała demokracja. Ale lata pracy przyniosły efekty! Socjalizm i demokracja triumfuje.. Powinno się demokratycznie od razu przy okazji ustawy o zwierzętach, uchwalić prawo do życia zwierząt ,do macierzyństwa zwierząt, do spraw socjalnych, a zabijanie ludzi zrobić już nie do kilku tygodni,. ale do kilku miesięcy.. A najlepiej, żeby człowieka można było zawsze zabić bezkarnie, bez żadnych konsekwencji.. W końcu to tylko człowiek.. Co innego zwierzę.. Niech człowiek ma za swoje po tysiącach lat znęcania się nad zwierzętami.. Precz z człowiekiem! Niech nareszcie małpy zapanują nad świtem, a nie świnie.. Chociaż…..(????). Nie mógłbym ciągle jadać bananów. Chyba, żebym się przyzwyczaił.. W końcu przyzwyczajenie drugą naturą… do demokracji też się przyzwyczaiłem.. I już nie mógłbym bez niej żyć! Bo jak tu żyć bez codziennej dawki głupoty? 2500 felietonów opisujących głupotę demokracji..(????) A ile jeszcze przede mną? Jak Pan Bóg da.. No cóż…”Rozum był smutny, serce się cieszyło”.. Pan premier rozwiązał problem kwadratury koła.. WJR
Tusk i Rostowski kiwali, kiwali aż się zakiwali
1. Na wczorajszej konferencji prasowej premier Tusk na pytanie dziennikarza o termin i sposób nowelizacji tegorocznego budżetu odpowiadał przez kilka minut ale nie przyznał się, że w obecnym stanie prawnym nie jest to możliwe. Za to ni z tego ni z owego zaczął mówić o progach ostrożnościowych w ustawie o finansach publicznych, które ograniczają możliwość „manewrowania deficytem”, a on byłby zainteresowany „prawną możliwością zwiększenia deficytu w ramach, które są do zaakceptowania przez rynki, przez Europę”. Nie wyjaśnił jednak dlaczego progi ostrożnościowe nie pozwalają mu podwyższyć deficytu budżetowego w tym roku i dlaczego nieskomplikowana przecież nowelizacja budżetu tak bardzo się przedłuża. To kluczenie Tuska w tej sprawie wynika z tego, że do tej pory razem z ministrem Rostowskim „kiwali” opinię publiczną jeżeli chodzi o stan budżetu i szerzej finansów publicznych aż się zakiwali.
2. Otóż stan naszych finansów publicznych w 2013 roku jest już taki, że dotychczasowa kreatywna księgowość ministra Rostowskiego nie wystarcza i musi on pośpiesznie przygotować nowelizację ustawy o finansach publicznych, w której będzie musiał zaproponować zniesienie zapisanego w niej tzw. I progu ostrożnościowego, wynoszącego 50% PKB i konsekwencji z tego wynikających. Państwowy dług publiczny liczony metodą krajową (która i tak zaniża dług publiczny w stosunku do tzw. metody unijnej przynajmniej o 3% PKB), przekroczył tę relację już w 2011 roku, co oznaczało, że relacja deficytu budżetowego do dochodów budżetowych w roku 2012 nie powinna być wyższa niż roku bieżącym. Relacja ta wyniosła blisko 12% i w związku z tym, że także w roku 2012 dług publiczny do PKB przekroczył I próg ostrożnościowy z ustawy o finansach publicznych, to także w budżecie na 2013 deficyt budżetowy w stosunku do dochodów budżetowych nie powinien być wyższy niż wspomniane 12%.
3. W czerwcu po ogłoszeniu komunikatu ministerstwa finansów o 87% zrealizowaniu deficytu budżetowego w ciągu zaledwie 5 miesięcy tego roku, kiedy nowelizacja budżetu na 2013 rok stała się oczywista, okazało się że nie można jej dokonać bez wcześniejszej nowelizacji ustawy o finansach publicznych. Ponieważ nowelizacja, wymagała wyraźnego zwiększenia deficytu budżetowego, a jednocześnie dochody budżetowe będą niższe od tych planowanych, to relacja powiększonego deficytu do zmniejszonych dochodów wg szacunków ekspertów, najprawdopodobniej sięgnie nawet 18%. Gdyby więc minister Rostowski się na taką nowelizację zdecydował, złamałby ustawę o finansach publicznych, a za to grozi Trybunał Stanu. Stąd pomysł wykreślenia z tej ustawy tzw. I progu ostrożnościowego i wynikających z niego konsekwencji. Zamiast niego szef resortu finansów chce zaproponować tzw. stałą regułę wydatkową w budżecie polegającą na tym, że wydatki na kolejny rok mogą rosnąć o prognozowany wskaźnik inflacji modyfikowany jednak średnim poziomem wzrostu realnego PKB w ciągu 8 lat (6 lat wskaźników rzeczywistych i 2 lata prognoz). Taka nowelizacja jednak budzi kontrowersje. Już tylko wzmianki w mediach o tym, że resort finansów próbuje „grzebać” przy progach ostrożnościowych związanych z wysokością długu publicznego w relacji do PKB, wywołały zamieszanie w wśród zagranicznych inwestorów krótkoterminiowych i odpływ kapitału, dlatego premier Tusk tak podkreśla, że zmiany będą tylko takie, jakie „zaakceptują rynki”.
4. Najpierw więc rząd musi zaproponować nowelizację ustawy o finansach publicznych (wykreślenie wspomnianego I progu ostrożnościowego i przepisów z nim związanych) i dopiero po jej uchwaleniu na tej podstawie może przygotować nowelizację budżetu polegającą na zwiększeniu deficytu i cięciach w wydatkach. Ponieważ jednak rządząca koalicja nie ma żadnych zahamowań w łamaniu prawa więc pewnie i w tym przypadku nowelizacje ustawy o finansach publicznych i ustawy budżetowej przekazane zostaną razem do Sejmu i ich uchwalanie odbędzie się łącznie. Widać jednak już jak na dłoni, że to „kiwanie” w finansach publicznych realizowane przez ostatnie parę lat przez Tuska i Rostowskiego doszło już do ściany, za którą jest już tylko kompromitacja. Kuźmiuk
Pełzajaca re-stalinizacja 222 posłów, głównie z PO, głosowało przeciwko użyciu słowa „ludobójstwo” na określenie ukraińskich zbrodni dokonanych w 1943 roku na Polakach na Wołyniu, w wyniku których wymordowano ze względu na przynależność do narodu polskiego ponad 100 tysięcy Polaków. Wyrazicielem tych zaprzańców stał się w Sejmie minister Radosław Sikorski, który argumentował swą niechęć do użycia tego słowa prawdy troską o „nie zaostrzanie stosunków z Ukrainą”. Tym samym Sikorski wpisał się w retorykę stalinowców, rządzących PRL-em: oni też unikali słowa „Katyń” żeby „nie psuć stosunków ze Związkiem Radzieckim”...Obłuda Sikorskiego, „Talleyranda z Chobielina”, razi szczególnie, bo przecież dzisiaj Kijów nie zagraża nam bardziej, niż Moskwa w czasach PRL... Skąd więc taka stalinowska retoryka w ustach ministra Sikorskiego? Sądzę, że z dwóch przynajmniej powodów.
Po pierwsze – żydowscy szowiniści wysilają się nie od dzisiaj, żeby określenia „ludobójstwo” nie „rozmieniać na drobne”, tylko zachować je wyłącznie dla określenia niemieckich zbrodni dokonanych na Żydach: chcą mieć tu monopol, żeby tym lepiej eksploatować go finansowo via przedsiębiorstwo holocaust. Minister Sikorski jest w swej karierze i w swym ministerstwie (zaciąg geremkowski...) uzależniony od żydowskiego lobby politycznego, więc tańczy, jak mu grają. Tymczasem jakoś Izrael nie obawia się „zepsucia stosunków” z Niemcami i „ujeżdża” to niemieckie ludobójstwo jak łysą kobyłę...Czyżby minister Sikorski uważał państwo polskie za mniej wartościowe od innych?
Po wtóre – jako że polska „polityka wschodnia” pod kierunkiem obecnego rządu to jedno wielkie pasmo porażek ministra Sikorskiego– chwyta się on rozpaczliwie każdej okazji – nawet tak haniebnej – żeby wykazywać się przed Brukselą swą gorliwością w doprowadzaniu Ukrainy do stowarzyszenia się z UE. Tymczasem – wobec istniejącego już strategicznego partnerstwa Niemiec z Rosją oraz istnienia Rady NATO-Rosja – o stowarzyszeniu się Ukrainy z UE nie decyduje Polska, a już na pewno nie minister Sikorski... Zamiast właśnie wykorzystać okazję, by oprzeć wreszcie nasze relacje z Ukrainą na prawdzie i równorzędności – minister Sikorski frymarczy prawdą i tymi partnerskimi relacjami. Gdy minister rządu Tuska pozwala sobie w Sejmie na takie ostentacyjne lekceważenie naszych relacji z Ukrainą – nie dziwi, że coraz częściej w sądach zapadają re-stalinizujące Polskę wyroki. Kolejny – to wyrok sądu I instancji w Kielcach, który skazał radnego Mirosława G. za ...udział w demonstracji domagającej się przeprowadzenia wreszcie dekomunizacji w Polsce! W połowie lat 80-ych członek KOR, Jacek Kuroń proponował w tajnych rozmowach gen.Kiszczkowi – za pośrednictwem wysokiej rangi bezpieczniaków, płk Króla i mjr Lesiaka – żeby zawrzeć kompromis: tzw.lewica laicka (dyrygowana przez KOR) miałaby podzielić się władzą z komunistami, odsuwając od życia politycznego środowiska narodowo-niepodległościowe. Gen.Kiszczk kupił ten pomysł i zrealizował go z grubsza przy „okrągłym stole”: w ten sposób lewica laicka podżyrowała kontynuację PRL w III RP, lustrację na pół-gwizdka i brak dekomunizacji. Ta spodstolna siuchta odbija się do dzisiaj na naszym życiu politycznym, społecznym i gospodarczym, zatruwając starym, zatęchłym smrodem żydokomuny młodą, raczkującą demokrację, odradzającą się w bolach po 45 latach sowieckiej okupacji. Argumentacja ministra Sikorskiego w Sejmie oraz zapadające coraz częściej wyroki na obywateli, domagających się prawdziwej wreszcie dekomunizacji – świadczą o postępującej powoli pełzającej re-stalinizacji Polski. Ta re-stalinizacja potrzebuje propagandowej osłony – toteż rząd Tuska znalazł ją w postaci „walki z faszyzmem”, do czego, jak się wydaje, najęto nowego ministra spraw wewnętrznych, Bartłomieja Sienkiewicza, za jego wiedzą i zgodą... Proszę: jeszcze nie rozliczono komunistów z ich przeszłości – a rząd Tuska znalazł już sobie „polskich faszystów” do zwalczania!... I – jakże by inaczej – ci „faszyści” to akurat zwolennicy lustracji, dekomunizacji, usunięcia w kraju komunistycznych resztówek i poważnego traktowania pojęcia „suwerenność narodu”. Rząd Tuska zaangażował się w brudną robotę i brnie w nią coraz dalej, głębiej. Marian Miszalski
Piotr Zychowicz: AK kolaborowało z Sowietami. Jej dowódcy zaoszczędzili pracy NKWD - Miasto zostało zburzone, warszawiacy rozpędzeni, a AK zlikwidowana. Powstanie warszawskie było więc najlepszym prezentem dla Stalina - mówi publicysta historyczny Piotr Zychowicz, autor książki"Obłęd '44", w rozmowie z Jakubem Szczepańskim.
Czuje się Pan już historycznym celebrytą? Broń Boże! Taki status mnie zupełnie nie interesuje. Chcę po prostu pisać ciekawe książki.
"Obłęd '44" musi być ciekawy, skoro dwa tygodnie przed publikacją wywołuje gorącą dyskusję. No, tak. Książki jeszcze nie ma na rynku, a już zaczęła się debata. To sytuacja groteskowa. Mam więc jedną radę: wszyscy, którzy chcą dyskutować o książce, powinni najpierw zadać sobie trud i ją przeczytać.
W "Obłędzie" znalazły się fakty i tezy, które mogą być dla wielu czytelników szokujące. Nie ma drugiej dziedziny na świecie tak zakłamanej jak historia. Ta nauka jest używana do celów politycznych, ideologicznych. A spośród wszystkich zakłamanych historii na świecie najbardziej zakłamaną jest - może oprócz historii rosyjskiej - historia Polski. Mamy tu do czynienia z rozmaitymi formami zakłamania. Jedną z nich jest patriotyczna poprawność.
A jak Pan rozumie patriotyczną poprawność? Sprowadza się to do plemiennego podejścia do historii. To znaczy, że wszystkie działania Polaków zawsze były słuszne, wszyscy nasi przywódcy byli nieomylni, a jeżeli cokolwiek złego się nam przydarzyło, to było to tylko i wyłącznie winą obcych. Można tu podstawiać do woli: Szwabów, Ruskich, Żydów, Ukraińców, Amerykanów, Angoli i tak dalej. Tymczasem wiele naszych porażek było w dużej mierze zawinionych przez nas. Dotyczy to upadku I Rzeczpospolitej, upadku II Rzeczpospolitej czy klęski w II wojnie światowej.
Książkę reklamuje się jako rzecz o powstaniu warszawskim. To nie do końca prawda. To publikacja o fatalnej polityce z czasów II wojny światowej. Pisze Pan o Monte Cassino, Wołyniu. Powstanie warszawskie to ukoronowanie całego wywodu. Ta książka to próba pokazania, w jaki sposób znaleźliśmy się na równi pochyłej, która doprowadziła nas do katastrofy. Co się stało, że przegraliśmy II wojnę światową? Napoleon Bonaparte powiedział kiedyś, że wojnę przegrywa ten, kto popełni najwięcej błędów. I niestety - wbrew naszej hurrapatriotycznej historiografii - powiedzenie to idealnie pasuje do Polski podczas II wojny światowej. Jeżeli w narodzie polskim rzeczywiście drzemią jakieś instynkty samobójcze, to nigdy wcześniej i nigdy później nie ujawniły się one tak silnie jak wówczas. Polityka nasza podczas II wojny nosiła wszelkie znamiona obłędu. Apogeum tego obłędu był zaś rok 1944. Kiedy myślę dzisiaj o powstaniu warszawskim, to ogarnia mnie bezbrzeżny smutek. Śmierć 200 tys. ludzi, najlepszych synów ojczyzny, w tym wielu kobiet i dzieci...
Do tej pory nie podnieśliśmy się po tej tragedii. Niestety. Do tego zburzenie stolicy państwa, wyrwanie serca narodowi. Zniszczenie archiwów, bezcennych dzieł sztuki, zabytków, kościołów, doprowadzenie do ruiny materialnej miliona obywateli. A wreszcie zlikwidowanie budowanej z takim mozołem i poświęceniem Armii Krajowej. Powstanie warszawskie było ostatnim gwoździem do trumny naszej niepodległości. Było dobiciem II RP i ostatnim wielkim aktem zagłady naszych elit. Kiedy więc myślę o tym, że powstanie warszawskie się nie opłaciło, że cała ta gigantyczna ofiara nie przyniosła żadnego efektu, to robi mi się potwornie smutno. Ale wręcz rozpacz mnie ogarnia, kiedy myślę, że już przed wywołaniem powstania nie mogło być żadnych wątpliwości, że może ono przynieść jakikolwiek efekt.
Dlaczego? Bo w lipcu 1944 r. sprawa niepodległości Polski była już przegrana. I nic, nawet najbardziej krwawe ofiary, nie mogło tego zmienić. W momencie, kiedy Armia Czerwona zalewała nasze terytoria, los nasz był przypieczętowany. To był koniec marzeń o wolnej Polsce. Jan Karski po konferencji teherańskiej w 1943 r. powiedział: "Polska w sensie politycznym wojnę przegrała. Gdyby nasi politycy, zamiast żyć pobożnymi życzeniami, mieli odwagę spojrzeć prawdzie w oczy, usiedliby razem i zastanowili się, jak mamy tę wojnę przegrać. Powinniśmy zacząć myśleć o tym, jak oszczędzić krajowi strat i ofiar, jak go uzbroić i przygotować najlepiej do tego, co go czeka". Miał rację. Niestety, jak wiemy, nasi politycy i wojskowi podjęli zupełnie inne działania.
Najlepiej było chyba nie robić nic. To jest właśnie odpowiedź, którą daję w książce. Wiem, że to bardzo kłóci się z naszym temperamentem, ale w 1944 r. powinniśmy byli pozostać bierni. Jest wielu przeciwników powstania warszawskiego, którzy uważają, że zamiast walczyć z Niemcami, trzeba było robić powstanie przeciwko Sowietom. Skończyłoby się to jednak taką samą masakrą. W walce z Armią Czerwoną również nie mieliśmy bowiem żadnych szans. W 1944 r. mieliśmy trzy możliwości: walczyć z Niemcami, walczyć z Sowietami albo nie robić nic. Należało wybrać tę ostatnią.
Podtytuł Pańskiej książki brzmi: "Jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując powstanie warszawskie". Jak to interpretować? Proszę spojrzeć na sytuację w roku 1944. Armia Czerwona wkracza do Polski, aby ją ujarzmić. Na jej drodze leży jednak niepokorne miasto z silną, niepodległościową organizacją, jaką jest Armia Krajowa. Hans Frank w 1943 r. powiedział: "Mamy w tym kraju jeden punkt, z którego pochodzi wszystko zło: to Warszawa. Gdybyśmy nie mieli Warszawy w Generalnym Gubernatorstwie, to nie mielibyśmy czterech piątych trudności, z którymi musimy walczyć. Warszawa jest i pozostaje ogniskiem zamętu, punktem, z którego rozprzestrzenia się niepokój w tym kraju". Stalin mógł obawiać się, że Warszawa będzie odgrywała podobną rolę pod nową, sowiecką okupacją. Że będzie główną przeszkodą na drodze do ujarzmienia Polski. Powstanie warszawskie usunęło ten problem. Miasto zostało zburzone, warszawiacy rozpędzeni na cztery strony świata, a AK zlikwidowana. Był to więc najlepszy prezent dla Stalina. Niestety powstanie warszawskie leżało tylko i wyłącznie w interesie Związku Sowieckiego. Dla Polski i Polaków było tylko wielkim nieszczęściem.
Trzeba przyznać, że Pańska książka jest naszpikowana kontrowersyjnymi treściami. Pisze Pan, że Armia Krajowa podjęła kolaborację z Sowietami. W nocy z 3 na 4 stycznia 1944 r. pierwsze oddziały sowieckie przekroczyły przedwojenne granice Polski. Miało to miejsce na Wołyniu. Nasze ziemie zaczęła zalewać Armia Czerwona. Dla wszystkich myślących rozsądnie Polaków stało się jasne, że rozpoczęła się nowa, sowiecka okupacja, nowy sowiecki podbój. Tymczasem stała się rzecz w dziejach Polski absolutnie bez precedensu. W naszych dziejach byliśmy co najmniej kilkanaście razy najeżdżani przez naszego wschodniego sąsiada. I za każdym razem Polacy witali wkraczających Rosjan, a później bolszewików, szablami i kulami karabinowymi. Walczyli w obronie swojej ojczyzny. A w 1944 r. doszło do jedynego przypadku w naszych dziejach, kiedy Polacy witali Rosjan chlebem i solą. Armia Krajowa pomagała Sowietom w zdobywaniu własnej ojczyzny. W ramach "Burzy" miejscowy dowódca AK musiał ujawnić siebie i swoich ludzi wobec najbliższej jednostki sowieckiej i walczyć z nią ramię w ramię. Według słownikowej definicji była to więc kolaboracja, czyli współpraca z wojskami nieprzyjaciela na własnym terytorium.
Ostre słowa. Polska miała przejściowy sojusz - zresztą fatalny - z Sowietami od 1941 r. Został on jednak zerwany przez Stalina w kwietniu 1943 r., po odkryciu grobów katyńskich. Bolszewicy nie ukrywali swoich agresywnych zamiarów wobec Rzeczypospolitej. Tymczasem kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego i rząd RP na uchodźstwie, bojąc się po męsku spojrzeć w oczy faktom, wymyśliły absurdalny termin "sojusznicy naszych sojuszników". Było to samooszukiwanie się. Sowiety nie były dla nas żadnym sojusznikiem, były śmiertelnym wrogiem. Nieszczęściem AK było to, że ci młodzi chłopcy, do których mam taki szacunek, bohaterscy żołnierze podziemia, dostali rozkaz pomagania nieprzyjacielowi.
Konsekwencje były opłakane. Konsekwencje były dramatyczne. Jednostki AK, które przystąpiły do akcji "Burza", zostały zlikwidowane przez NKWD. Polskie Państwo Podziemne, które przez pięć lat nie dało się Niemcom, teraz zostało rozbite przez bolszewików niemal z marszu. Nie mogło być inaczej, skoro ta struktura sama ujawniła się wobec nowego okupanta. Była to największa w historii autodenuncjacja. Mówiąc wprost: żołnierze AK zostali przez swoje dowództwo wydani w ręce sowieckiej bezpieki. Wielu zostało zgładzonych, wielu wywiezionych do łagrów. Jedynym efektem akcji "Burza" było zaoszczędzenie ogromnej pracy NKWD.
Sami zrobiliśmy prezent największemu wrogowi. Według dokumentów AK 80 proc. aresztowań jej żołnierzy po 1944 r. było skutkiem ujawnienia podczas "Burzy". I nie było to coś, czego nie można było przewidzieć. Ostrzegał przed tym naczelny wódz gen. Kazimierz Sosnkowski, którego rozkazy zostały zignorowane. Ostrzegali również piłsudczycy wierni ideologii Marszałka, według której Związek Sowiecki był naszym najgroźniejszym nieprzyjacielem. Do "Burzy" nie dołączyło się wielu rozsądnie myślących oficerów AK - choćby "Łupaszka" na Wileńszczyźnie czy "Mścisław" na Białostocczyźnie. Akcję tę za absurd uznały Narodowe Siły Zbrojne. Byli więc Polacy, którzy zachowali zdolność logicznego myślenia. Niestety zwyciężyła koncepcja oparta na mrzonkach i iluzjach. Zwyciężyła wiara, że można się porozumieć ze Związkiem Sowieckim.
W książce pisze Pan, że sama walka z Niemcami w 1944 r. nie miała sensu. Tak, bo była bezsensowną stratą energii, sprzętu, a przede wszystkim ludzi. Po bitwie pod Stalingradem, kiedy potęga Wehrmachtu została złamana i Niemcy przeszli do defensywy na froncie wschodnim, stało się jasne, że III Rzesza wojnę przegra i prędzej czy później będzie musiała wycofać się z Polski. Od tej pory Niemcy byli więc tylko przeciwnikiem przejściowym, niestanowiącym długofalowego zagrożenia dla niepodległości Polski. Uzbrojona w pistolety i butelki z benzyną Armia Krajowa nie mogła dobić Wehrmachtu. Mogli tego dokonać wyłącznie alianci dysponujący czołgami, artylerią i samolotami. Mogli to zrobić tylko Sowieci, Anglicy i Amerykanie. Nasz udział w tej walce przynosił więc jedynie niepotrzebne straty, a nie mógł przynieść żadnych efektów. Wystarczyło cierpliwie poczekać - i Niemcy sami by odeszli.
Jak na tym tle widzi Pan zryw stolicy? Dzisiaj powstanie warszawskie przedstawiane jest jako akt antysowiecki. To jakieś nieporozumienie. Polacy na ulicach swojej stolicy zaatakowali bowiem Niemców, którzy z Sowietami walczyli. Powstanie było więc antyniemieckie. Celem powstania było przejęcie kontroli nad miastem i przywitanie bolszewików w roli gospodarza, jako sojusznika naszych sojuszników. Zryw ten był kolejną próbą - po kompromitującym fiasku "Burzy" - otwarcia drogi do porozumienia polsko-sowieckiego. Różnie można to nazwać, ale na pewno nie było to więc działanie antybolszewickie, jak nam to się wmawia.
Cel był od początku nietrafiony? Tak, była to fatalna pomyłka. 22 lipca 1944 r. Stalin powołał PKWN, czyli komunistyczny rząd przyszłej, zniewolonej Polski. Miał swoich czerwonych Quislingów i Bór-Komorowski z Armią Krajową byli mu do niczego niepotrzebni. AK była dla niego organizacją wrogą, z którą nie miał najmniejszego zamiaru się dogadywać. Bo i po co, skoro na terenie Polski miał milion żołnierzy. Nie musiał się z nikim dzielić Polską. Komenda Główna AK udawała jednak, że nie dostrzega tych oczywistych faktów. Fatalną rolę odegrał tu premier Stanisław Mikołajczyk, który był wielkim zwolennikiem powstania i podjudzał do niego AK. Wierzył, że powstanie doprowadzi do ugody i pojednania z bolszewikami. Temu oderwanemu od rzeczywistości nieszczęsnemu człowiekowi wydawało się, że powstanie będzie atutem w jego rękach podczas rozmów na Kremlu.
Zabrakło trzeźwego myślenia. Mikołajczyk myślał, że po wybuchu powstania będzie rozmawiał ze Stalinem z pozycji siły. Efekt był odwrotny. Tak jak przewidywali to płk Janusz Bokszczanin i inni rozsądni oficerowie Komendy Głównej AK, których nie wysłuchano i odsunięto na boczny tor, bolszewicy stanęli na linii Wisły i nie mieli najmniejszego zamiaru pomagać Polakom. Bo i dlaczego mieliby ratować swoich wrogów? Spokojnie patrzyli więc, jak Hitler wykonuje za nich brudną robotę i niszczy AK. Powstanie warszawskie było drugim Katyniem. A Mikołajczyk, zamiast z pozycji siły, rozmawiał ze Stalinem z pozycji petenta. Płaszczył się przed nim, błagał go o pomoc, a Stalin tylko się śmiał z naiwności Polaków.
Padają bardzo mocne słowa i bardzo mocne tezy. Nie boi się Pan krytyki? Chyba każdy zgodzi się z tym, że celem Związku Sowieckiego od pierwszego dnia wojny, a nawet od podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow był podbój Polski. Ten cel był konsekwentnie realizowany. 17 września, deportacje, Katyń, mordy w czerwcu i lipcu 1941 r., potem kolejna okupacja po roku 1944. Stworzenie PPR, Związku Patriotów Polskich, Armii Berlinga, PKWN. Stalin prowadził swoją politykę zmierzającą do pełnego ujarzmienia Polski w sposób całkowicie otwarty. Często mówi się o nim, że był człowiekiem perfidnym i podstępnym, ale akurat swoje antypolskie działania prowadził z otwartą przyłbicą. To, że nasi przywódcy tego nie dostrzegali - czy też nie chcieli dostrzec - pozostaje zagadką.
Okazało się, że kierownictwo Państwa Podziemnego i premier Mikołajczyk działali jak dzieci we mgle. Podstawowym pytaniem, które wszyscy musimy sobie zadawać, jest: dlaczego kierownictwo polityczne i wojskowe Polski zamykało oczy na rzeczywistość? Prowadzoną przez nie politykę wybitny piłsudczyk płk Ignacy Matuszewski nazwał trafnie polityką strusia, który chowa głowę w piasek. Wiara w to, że jeżeli poślemy nasze dzieci, aby skrwawiły się na barykadach, i zadziwimy naszym bohaterstwem świat, to pełni podziwu Anglosasi pomogą nam zawrzeć kompromis z Sowietami, była czymś niepojętym. To były miraże, które rozwiały się jak dym. Prawa geopolityczne były nieubłagane. W 1939 r. najechało nas dwóch wrogów i niepodległość mogliśmy odzyskać tylko i wyłącznie wtedy, gdyby obaj ci wrogowie zostali pobici.
Podobnie jak podczas I wojny światowej. Dokładnie. W roku 1917 Niemcy rozbiły Rosję, a rok później same załamały się na froncie zachodnim i kapitulowały na rzecz aliantów zachodnich. Obaj zaborcy legli w gruzach i dzięki temu Polska odzyskała wolność. Tylko powtórzenie tego scenariusza mogło nam przynieść sukces podczas II wojny światowej. W naszym interesie leżało więc to, żeby Niemcy najpierw rozbiły Związek Sowiecki, a później same przegrały na froncie z Anglią i Ameryką. Choć wielu ludzi zdawało sobie z tego sprawę, ostatecznie w polskich czynnikach rządowych zwyciężyła inna koncepcja. Słuszna doktryna dwóch wrogów została zarzucona i Polacy robili wszystko, żeby najkorzystniejszy scenariusz się nie zrealizował. Wbrew naszym interesom pomagaliśmy Sowietom w zwycięstwie na froncie wschodnim. Potwornym błędem było choćby działanie organizacji "Wachlarz", która wysadzała niemieckie transporty z bronią idące na Wschód. Dla Sowietów działał nasz wywiad, nasza dywersja.
W książce i podczas tej rozmowy robi Pan rzecz niesłychaną. Uderza Pan w legendę AK. Nie zgadzam się z tym. Według mnie Armię Krajową tworzyli ludzie. Tworzyli ją żołnierze, którzy są dla mnie wielkimi bohaterami. Jestem głęboko przekonany, że nigdy w naszych dziejach nie mieliśmy lepszego i wspanialszego wojska niż oddziały AK walczące w powstaniu warszawskim. Nie dlatego, że żołnierze ci byli dobrze wyszkoleni, bo byli wyszkoleni źle. Nie dlatego, że byli dobrze uzbrojeni, bo broni nie mieli niemal w ogóle. Ale dlatego, że bez wyszkolenia i bez broni w imię umiłowania wolności i ojczyzny walczyli jak lwy ze znacznie potężniejszym wrogiem. Mój wielki szacunek dla tych bohaterów nie oznacza jednak, że mam równym szacunkiem darzyć ludzi, którzy wysłali najlepszą polską młodzież z gołymi rękami na czołgi. Ludzi, którzy w imię politycznych mrzonek zaprzepaścili nasze najlepsze pokolenie.
Czyli nie uderza Pan w legendę Armii Krajowej, tylko w nieudolne kierownictwo organizacji? Rzeczywiście, bardzo krytycznie oceniam kierownictwo wojskowe Polski Podziemnej. Ale po aresztowaniu gen. Stefana Grota-Roweckiego. Grot był bowiem fenomenalnym oficerem, znakomitym dowódcą, człowiekiem, który stworzył AK i trzymał ją żelazną ręką. Był zdecydowanym przeciwnikiem współdziałania z Sowietami i podejmowania akcji powstańczej, która nie miałaby stuprocentowych szans na powodzenie. Gdyby Grot-Rowecki nie został aresztowany w roku 1943, to całego tego koszmaru - hekatomby powstania warszawskiego i absurdu akcji "Burza" - po prostu by nie było. Jego aresztowanie przez gestapo było jedną z największych tragedii Polaków podczas II wojny światowej. Pociągnęło za sobą fatalne konsekwencje.
Jedną z tych konsekwencji była nominacja Bora-Komorowskiego na jego następcę. Było to dramatem dla AK, ale również dla tego oficera. Bór, z czego zresztą zdawał sobie sprawę i o czym mówił otwarcie, był nieprzygotowany do kierowania tak wielką strukturą. Nie miał do tego predyspozycji intelektualnych, niezbędnego autorytetu i wykształcenia wojskowego. Nie miał charyzmy i doświadczenia. AK pod dowództwem Bora stawała się tworem bez głowy. Wykorzystało to kilku oficerów z jego otoczenia. Przede wszystkim gen. Okulicki, który odegrał bardzo dwuznaczną rolę. Wokół tej postaci pojawia się wiele niepokojących pytań, o czym obszernie piszę w książce. Skupił on wokół siebie grupę oficerów prących do walki - Pełczyńskiego, Rzepeckiego, Chruściela - i sterroryzowali znajdującego się na skraju załamania psychicznego Bora. Zmusili tego biednego człowieka do wydania fatalnego rozkazu o powstaniu. A przecież w marcu 1944 r. Warszawa została wyłączona z akcji "Burza" właśnie w trosce o bezpieczeństwo jej mieszkańców i bezcenne zabytki. Zdecydowano, że żadnych walk w stolicy nie będzie, czego konsekwencją było odesłanie sporej części broni do innych okręgów AK. Okulicki i jego grupa zupełnie się tym jednak nie przejmowali. Oficer ten mówił, że mury się muszą walić, krew się musi lać, żeby wstrząsnąć sumieniem świata. Oczywiście był to absurd. Typowo polskie chciejstwo. Świata hekatomba Warszawy nic nie obchodziła. Dopóki III Rzesza nie była pokonana, Anglosasi nie zrobiliby nic, co mogłoby się nie spodobać Stalinowi.
"Obłęd '44" zmieni podręczniki do historii? Na pewno nie. Propagandowe mity są zakorzenione zbyt silnie. Mam jednak nadzieję na konstruktywną debatę pozbawioną frazesów i oskarżania wszystkich, którzy ośmielą się mieć inne zdanie, o zdradę i zaprzaństwo. W przyszłym roku minie 70 lat od tragedii powstania warszawskiego i naszej porażki w II wojnie światowej. Upłynęło więc chyba dość czasu, żeby wreszcie w spokojny sposób porozmawiać o naszych błędach.
Chce Pan przemówić do rozsądku opinii publicznej? Chcę skłonić Polaków do wyciągania wniosków z historii. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie zapłaciliśmy tak wysokiej ceny za to, że przyszło nam żyć między Niemcami a Rosją. Nigdy nasi dwaj potężni sąsiedzi nie zadali nam tak wielkich strat jak podczas II wojny światowej. Choć ludzie, którzy popełniali wówczas fatalne decyzje - Beck, Sikorski, Mikołajczyk - dawno nie żyją, nie zmienił się nasz koszmarny adres geopolityczny. Nadal żyjemy między Niemcami a Rosją. Jeżeli więc historię będziemy cały czas traktować wyłącznie jako narzędzie do propagandy i pokrzepiania serc, jeżeli będziemy gloryfikować nasze porażki i błędy, będziemy skazani na to, żeby te błędy powtarzać w przyszłości. Będziemy skazani na to, żeby dalej przegrywać. A kolejnej wojny i kolejnego powstania możemy już jako naród nie przetrwać. Jakub Szczepański
Jedwabne, czyli zaduch kłamstwa W cieniu rocznicowej awantury o nie nazywanie ludobójstwa ludobójstwem minęła inna rocznica − zbrodni w Jedwabnem. Fakt, nie była to rocznica okrągła, poza tym media najintensywniej propagujące kult Jedwabnego zajęły się akurat nagonką na abp Hosera jako rzekomego ludobójcę z Ruandy i antysemitę. Wpadł mi jedynie w ręce twitterowy apel Forum Żydów Polskich, by dołożyć wspólnych, polsko-żydowskich starań do wyjaśnienia wreszcie okoliczności tej zbrodni. Nie bać się przy tym prawdy, ale i wyrzec się politycznego żerowania na męczennikach sprzed 72 lat. W pełni ten apel popieram. Jedwabne zrodziło w polsko-żydowskim dialogu poważny problem. Nie samo Jedwabne, to znaczy, nie sama zbrodnia, która tam miała miejsce, ale kłamstwo, które wyprodukował Jan Tomasz Gross i które podchwyciła, uwiarygodniła oraz rozpropagowała na cały świat michnikowszczyzna. Mit o pogromie, dokonanym spontanicznie przez polskich „sąsiadów”, gdy tylko przestali ich dzikie instynkty powściągać żołnierze radzieccy, stał się jednym z kłamstw założycielskich III RP, jej fałszywych fundamentów, obok np. kłamstwa o przeszłości Lecha Wałęsy. Kłamstwo Grossa za jednym zamachem pozwoliło michnikowszczyznie osiągnąć kilka celów. Po pierwsze, dokonać podziału Polaków na „cywilizowanych” (tych, którzy kajają się za „polską zbrodnię” − arcyobłudnie, bo mówiąc „my” wskazują na winę Polaka-katolika ci, choć nigdy się z tą tradycją nie identyfikowali, a wręcz jej nienawidzą) oraz na niecywilizowanych, wymagających europejskiej tresury i reedukacji. Po drugie, po raz kolejny poniżyć Kościół, katolicyzm i religijność tresowanego narodu. Po trzecie wreszcie, wzmocnić w Polakach antysemickie resentymenty, które są dla michnikowszczyzny najbardziej pożądanym paliwem. Dla przeciętnego Polaka bowiem za kłamstwo o Jedwabnem winę ponoszą – bez wdawania się w szczegóły – „Żydzi”. I to przeciw Żydom kieruje się reakcja budzonej tym kłamstwem niechęci. Jak powiedziałem, uważam, że macherzy, którzy stoją za sprawą, taki właśnie efekt chcieli osiągnąć. W istocie „Gazeta Wyborcza” nie jest, jak podsuwają naiwnym rozmaici „Andrzeje spod krzyża”, gazetą żydowską. Jest gazetą lewicową – papierkiem lakmusowym była tu napaść Guntera Grassa na Izrael, w stosunku do niej można było jasno zobaczyć, gdzie jest lojalność Czerskiej. Środowisko, które za nią stoi, uwielbia używać oskarżeń o antysemityzm do jątrzenia i do poniżania swych przeciwników, ale w istocie ma do żyda tradycjonalisty stosunek równie wrogi i pogardliwy jak do Polaka katolika. Jest to środowisko produktem nie żydostwa, ale post-żydowskiego wykorzenienia i wykolejenia, dziedzictwem „żydokomuny” − warto, jak chyba już wspominałem, przeczytać, jak w swej najnowszej książce portretuje je (opisując dom i świat swoich rodziców) Jerzy Urban. Kłamstwo o Jedwabnem, jak wspomniałem, strukturą i funkcjonowaniem przypomina inne kłamstwa, na przykład to o boskiej roli Wałęsy w zrywie „Solidarności”. Korzysta z goebbelsowskiego mechanizmu wielokrotnego powtarzania, ogłuszania jednomyślnością i oczywistością serwowanego fałszu. Jest tak, bo to oczywiste, bo wszyscy wiedzą, że jest tak, bo tylko skończony idiota może wątpić, bo Wajda, bo Bartoszewski, bo Holland, bo Norman Davis, bo Olbrychski, bo Kondrat, bo całe, całe kohorty autorytetów wielokrotnie potwierdzały fałsz jako oczywistość, a podważają oficjalną wykładnię tylko jacyś koszmarkowaci ludzie bez zębów stawiający krzyże na Żwirowisku. Bo za ciężkie pieniądze nawydawano książek, naprodukowano promowanych na świecie filmów i sztuk teatralnych, które kłamliwy stereotyp mają wbić w głowy tak głęboko, aby każda próba jego rewizji budziła machinalny sprzeciw, szyderstwo i wyparcie. To, owszem, mechanizm potężny. Sam, przyznaję, gdy pierwszy raz usłyszałem o dowiezieniu Wałęsy na strajk motorówką, uśmiechnąłem się, że zasłużona starsza pani musiała zwariować. I większość ofiar medialnego prania mózgów na tym etapie pozostaje, bo tak jest wygodnie. Na szczęście takie systematy kłamstwa mają gdzieś zawsze słaby punkt. Wystarczy jedno proste pytanie, jedna oczywista odpowiedź, które sprawiają, że Orwellowskie kłamstwo sypie się w gruzy. Sto tysięcy razy powtarzano, że dzielny Wałęsa przeskoczył przez płot − i okazuje się, że nikt nie jest w stanie wskazać miejsca, gdzie przeskoczył, bo, okazuje się, nigdy żadnego płotu tam nie było! Więc czemu to powtarzanie służyło, co miało powtarzane kłamstwo przykryć? Sto tysięcy razy Wałęsa się zaklął, że nie był „Bolkiem”, ale papiery „Bolka” bezprawnie jako prezydent zabrał i nigdy nie oddał. Przecież jeśli nie był „Bolkiem” te papiery stanowiły niezbity dowód jego niewinności. I on, niby nie-Bolek, ten dowód zniszczył, względnie ukrył tak dobrze, że do dziś nikt go nie znalazł? Po co, żeby ochronić prawdziwego „Bolka” i uniemożliwić sobie samemu ostateczne oczyszczenie się z podejrzeń? W wypadku Jedwabnego sprawa jest równie oczywista. Na ziemiach dzisiejszej wschodniej Polski, Ukrainy i Białorusi, doszło w wieku XX do kilkudziesięciu pogromów. Zostały one dobrze zbadane i opisane przez historyków. W żadnym z tych pogromów nie zdarzyło się, by wymordowano wszystkich zaatakowanych. Zazwyczaj ofiary śmiertelne stanowiło 30 – 50 proc. zaatakowanej populacji, około jednej trzeciej udawało się ujść bez szawnku. To oczywiste. Zaatakowani się rozbiegają, uciekają, bronią, a i atakujący niechają czasem pościgu by się zająć rabunkiem, albo jeden czy drugi się zlituje i zadowoli pobiciem. W Jedwabnem zginęło jednego dnia praktycznie 100 proc. żydowskiej populacji. I to właśnie samo w sobie jest dowodem, że, po pierwsze, wykonawcy zbrodni mieli odpowiedni know-how, wiedzieli, że najpierw trzeba niepostrzeżenie zablokować drogi ucieczki, a potem dopiero rozpocząć skoordynowaną akcję, i, po drugie, że byli dowodzeni i wykonywali rozkazy z wojskową dyscypliną. Jedno i drugie byłoby absolutnie niemożliwe, gdyby, jak głosi czarna legenda, po prostu polscy „sąsiedzi” pewnego dnia spontanicznie postanowili zgładzić żydowskich współobywateli miasteczka, uznawszy po odejściu jednego okupanta i przed nadejściem drugiego, że wreszcie mogą. Jest więc oczywiste, że tzw. sprawstwo kierownicze zbrodni należało do Niemców. Wskazuje na to więcej oczywistych dowodów, na czele z niemieckimi archiwami, gdzie – pisał o tym bodajże prof. Strzembosz − zachowały się rozkazy i sprawozdania oddziału, który posłano w te właśnie okolicę aby „czyścił” ją z Żydów, z poleceniem maksymalnego wciągania do egzekucji miejscowej ludności.Tych papierów historycy nie badają, z tej samej przyczyny, dla której, poza kilkoma odważnymi wyjątkami, ratującymi honor tego zawodu, nie badają historii WZZ-ów, Sierpnia i życiorysu Wałęsy. I z tej samej przyczyny, dla której pod potężnym światowym naciskiem przerwano ekshumację w Jedwabnem, gdy tylko w grobie zaczęto znajdować znaczne ilości łusek. Samo w sobie jest to jednoznacznym przygwożdżeniem kłamstwa. Co miało miejsce w Jedwabnem? Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jedna z wielu niemieckich zbrodni, o tyle odbiegająca od standardu, że udział w niej wzięli miejscowi Polacy. Ilu z nich zrobiło to dla rabunku, ilu z zemsty, ilu ze strachu przed Niemcami, na ile był to udział aktywny, na ile bierne wykonywanie niemieckich poleceń? To są pytania, na które powinny udzielić odpowiedzi badania historyków. Ale w tym celu Jedwabnem muszą się zająć historycy, a nie propagandyści, mający jeden z góry wytyczony cel: uczynienie z Polaków narodu oprawców, przypisanie polskiemu katolicyzmowi charakteru zbrodniczego i obrzydzenie polskości światu i samym Polakom. Można znieść każdą prawdę − kłamstwa, zwłaszcza tak promowanego, kolportowanego i nagłaśnianego, nigdy.
PS. Przypadek, który splótł rocznicę Jedwabnego z rocznicą „krwawej niedzieli” daje świetną okazję obserwowania z całą jaskrawością hipokryzji lewicy. Gorliwość promowania ukraińskiej wersji pamięci o Wołyniu pobudza jej przedstawicieli do wykorzystywania wszystkich możliwych usprawiedliwień, jakie da się znaleźć na rzecz rezunów. Polecam uwadze np. wywiad ze Sławomirem Sierakowskim w „Rzeczpospolitej”, gdzie wskazuje on na liczne okoliczności łagodzące – demoralizację okupacyjną, utratę przez Ukraińców elit wskutek eksterminacji sowieckiej i nazistowskiej etc. To wszystko jest oczywiście prawda. Tylko że tych wszystkich argumentów można użyć także do zniuansowania winy mieszkańców Jedwabnego. Lewica swe nieprzebrane pokłady empatii rezerwuje jednak tylko dla wrogów i oprawców Polaków, dla samych Polaków nie ma jej nigdy. RAZ