Krzysztof Czabański: "Trzeba wspólnie opracować katalog spraw podstawowych dla wszystkich dziennikarzy, niezależnie od różnic" Portal Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich publikuje rozmowę z Krzysztofem Czabańskim - o szansach SDP, klauzuli sumienia i socjalizmie utopijnym Tomasza Campanelli. Z byłym prezesem Polskiego Radia rozmawia Błażej Torański. To o tyle ważna rozmowa, że - jak dowiaduje się portal wPolityce.pl - Krzysztof Czabański zostanie zgłoszony, jako kandydat na szefa Stowarzyszenia; jego szanse oceniane są, jako duże.
Wie Pan, co myślą sami dziennikarze o dziennikarzach? W ankiecie SDP napisali o kolegach, że są nieprofesjonalni, niezbyt uczciwi i nie czują się bezpiecznie w zawodzie. Są słabo lub źle wykształceni. Uprawiają zawód z przypadku. Są źle wynagradzani. Nie zachowują obiektywizmu. Pan też tak uważa? Nie można wyciągać tak prostych wniosków. Jak w każdym środowisku zawodowym również wśród dziennikarzy są lepiej przykładający się do zawodu i gorzej. Jedni bardziej kierują się interesem własnym, inni dobrem ogólnym. Tak samo jest z przestrzeganiem zasad dobrego rzemiosła. Jak w każdym zawodzie, i w naszym są ludzie przypadkowi. Nie wspominam już o osobach złej woli, bo to już jest patologia.
Takie ankiety nie mają sensu? Warto je robić, aby mieć obraz siebie samych, nawet jeśli odbicie w lustrze jest krzywe i wyciągać wnioski praktyczne, jak pozbywać się wad, nawet jeśli są przerysowane.
Czy z perspektywy 44 lat – tak długo jest Pan dziennikarzem – nie widzi Pan deprecjacji zawodu? Plagi zwolnień, wymuszania „samozatrudnienia", biedy emerytów, przesłuchiwań w prokuraturze i przegranych procesów. Zawsze mamy tendencję do wyolbrzymiania problemów, przed którymi stajemy. Upiększamy też naszą przeszłość, bezpowrotnie minioną młodość. Bronię się przed takim myśleniem i unikam kwantyfikatorów w rodzaju „jest źle, jak nigdy wcześniej nie było". Rzeczywiście jest to gorszy okres dla naszego środowiska, ale to nie znaczy, że wcześniej była idylla. Ważne, abyśmy sobie z tym dali radę. Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich ma szansę zainicjować korzystne przemiany w środowisku dziennikarskim.
Jaki ma Pan pomysł, aby przerwać złą passę? Zła pod wieloma względami sytuacja zdecydowanej większości dziennikarzy nie wynika z tego, że działacze Stowarzyszenia zaniedbali się w swoich staraniach. Chciałbym podziękować wszystkim, którzy przez ostatnie lata działali w SDP, poświęcali swój czas, ponieważ dzięki nim Stowarzyszenie działa i mamy szansę wyjść na prostą.
A co należy zrobić? Po pierwsze powinniśmy rzetelnie opisać rzeczywisty stan polskiego dziennikarstwa, zarówno pod względem materialnym, prawnym, jak i obyczajów funkcjonowania polskich mediów. SDP, jako organizacja o największej tradycji i liczbie członków, powinna zaproponować innym stowarzyszeniom i organizacjom dziennikarskim, abyśmy wspólnie opracowali katalog spraw podstawowych dla wszystkich dziennikarzy, niezależnie od różnic światopoglądowych, politycznych, miejsc pracy itd. Chodzi o zbiór spraw, które chcemy podjąć na forum publicznym, aby poprawić warunki pracy i życia dziennikarzy – materialne, prawne i związane z wolnością słowa. No i bardzo ważne jest, żeby do nowych władz SDP weszło wielu reprezentantów oddziałów terenowych stowarzyszenia. Bo wprawdzie Warszawa ma najwięcej członków, a co za tym idzie, także delegatów, ale poza stolicą o wiele wyraźniej widać, jakie są najbardziej dokuczliwe problemy do rozwiązania dla całego naszego środowiska. Mam nadzieję, że koleżanki i koledzy z Warszawy, mimo swojej liczebnej przewagi, poskromią chęć do zdominowania zjazdu. Będę ich do tego namawiał, bo to jest w interesie dobrej przyszłości SDP.
Powinniśmy zamknąć zaszłości historyczne? Pamięci nie da się zamknąć i nie należy. Będziemy pamiętać, bo to, co się stało, jest częścią historii. Ale powinniśmy spróbować działać wspólnie na forum publicznym na rzecz załatwienia kluczowych dla dziennikarzy spraw. Na przykład tych, o których pan wspomniał. Bo co oznacza „samozatrudnianie"? Że w przyszłości będziemy mieli minimalne emerytury. To jest przerzucanie ze strony pracodawcy ryzyka socjalnego na pracownika. De facto jest to łamanie praw pracowniczych i wymaga zdecydowanych działań. Wbrew pozorom to zjawisko występuje nie tyko w biednych gazetach, ale także w najbogatszych koncernach medialnych. Łamaniem praw jest także wykorzystywanie na pół-niewolniczo adeptów dziennikarstwa, młodych ludzi, którzy pracują za marną wierszówkę bez ubezpieczeń. Stawia się ich w sytuacji przymusowej.
W gospodarce rynkowej nie da się z tym wygrać. Ale trzeba poważnie zanalizować zjawisko, stale je monitorować i – to ważne zadanie dla przyszłych władz Stowarzyszenia - interweniować. Także ściśle współpracować ze związkami zawodowymi. Ludzie, wykonujący zawody medialne - zaufania publicznego, ważne dla funkcjonowania społeczeństwa - powinni podlegać ochronie prawnej, która np. uniemożliwia wymuszanie na nich działań, tekstów, oświadczeń czy wypowiadania opinii sprzecznych z ich sumieniem.
Wpisać do ustawy medialnej klauzulę sumienia. Klauzula sumienia powinna obowiązywać we wszystkich mediach, niezależnie od ich formy własności. Nie ważne czy są to media publiczne, prywatne czy samorządowe. Niezależnie od miejsca pracy dziennikarzy i formy ich zatrudnienia. Ponadto trzeba też wpisać do ustawy medialnej gwarancję zatrudnienia w cywilizowanych formach, czyli na normalnych umowach o pracę i z godziwym wynagrodzeniem. Zależność słabo opłacanego dziennikarza od szafarza dóbr materialnych, jakim jest pracodawca, bywa tak kolosalna, że nie pomoże nawet klauzula sumienia. Jeśli dziennikarstwo ma być rzeczywiście zawodem zaufania publicznego, to ludzie wykonujący ten zawód muszą być dobrze opłacani i czuć się bezpiecznie jako pracownicy. Stowarzyszenie, jak korporacje adwokatów czy notariuszy, winno pilnować podstawowych interesów dziennikarzy, gwarancji dla wolności słowa i innych kardynalnych spraw, w tym, rzecz jasna, materialnych. SDP nie może pozwolić na umowy indywidualne, które są ukrytą formą wyzysku pracowników.
Ale jak to zrobić, kiedy dziennikarze zarabiają średnio 2-4 tysiące złotych, a prezesi jeżdżą lexusami? To jest właśnie ciężka praca do wykonania przez nowe władze stowarzyszenia. Trzeba wystąpić wspólnie z innymi organizacjami dziennikarskimi. Namówić też do tego redakcje, które patrzą dalej niż na koniec nosa własnego interesu. Jednocześnie należy tworzyć w społeczeństwie przyjazne dla nas klimaty i lobbować wśród polityków. Politycy są czuli na reakcje opinii publicznej. Wymaga to wielu działań, być może także przygotowania kolejnych projektów ustaw. Ale to wszystko, moim zdaniem, jest do zrobienia. Najbliższy zjazd SDP powinien podjąć uchwały, w których zobowiąże nowe władze do podjęcia takich działań. Nie stoimy na straconych pozycjach, mimo, że nie jest łatwo. Ale powinniśmy zrobić wszystko, aby dać szansę Panu Bogu, jak w znanym żarcie, i wykupić los na loterię. Kupmy los, czyli opiszmy stan rzeczy, wyciągnijmy wnioski i zaproponujmy środki zaradcze, przekonując do nich opinię publiczną, a także ważnych ludzi w polityce i w państwie polskim.
Brzmi idealistycznie. Bo też chcemy załatwić sprawy ważne dla naszych ideałów zawodowych. Tak, aby dziennikarstwo mogło być zawodem zaufania publicznego.
W Polsce jest kilkanaście tysięcy dziennikarzy. Do SDP, najliczniejszej organizacji, należy zaledwie 2,7 tys. członków. Jak ma się stać atrakcyjne dla pozostałych? Wśród dziennikarzy niezrzeszonych jest wielu znanych publicystów o sporym dorobku. Jest także wielu ludzi młodych, ambitnych i wykształconych. SDP powinno do nich wyjść, zapraszać i przekonywać, że interes połączenia wysiłków jest korzystny dla obu stron. Jak przyjdziecie, dzięki wam SDP będzie silniejsze, może wówczas sprawniej, szybciej załatwimy sprawy ważne dla całego środowiska, czyli także dla was. Ale najpierw trzeba pokazać, że SDP jest dynamiczne i próbuje coś załatwić. I nie zamykać się tylko we własnym gronie.
Mam poczucie, jakbym słuchał socjalisty utopijnego Tomasza Campanelli, autora „Miasta słońca". Tomasza Lisa, Piotra Najsztuba czy Moniki Olejnik do SDP Pan nie przyciągnie! (śmiech) Być może zabrzmi to jak herezja, bo to są gwiazdy medialne, ale równocześnie, moim zdaniem, to są bardzo źli dziennikarze, łamią podstawowe zasady rzemiosła, są stronniczy, bardziej niż argumentacja różnych stron debaty publicznej interesuje ich głoszenie własnych „jedynie słusznych" poglądów. Między innymi właśnie tacy ludzie, jak sądzę, psują markę dziennikarstwa jako zawodu zaufania publicznego i wyrządzają dużo szkody polskiemu dziennikarstwu. Dlatego o ich przyjęcie do Stowarzyszenia akurat bym nie zabiegał.
Krzysztof Czabański. 62 lata, publicysta. Pracę dziennikarską zaczął jako reporter w „Sztandarze Młodych" w 1967r. Równolegle studiował na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie w 1971r. uzyskał tytuł magistra politologii. W latach 1967-80 członek PZPR; wystąpił z PZPR po powstaniu „Solidarności" w 1980r. Od tamtej pory bezpartyjny. W latach 1971-76 pracował jako reporter w tygodniku „Zarzewiu", „Dookoła świata" i „Literaturze". W 1976r. został przez wydział kultury i wydział prasy KC PZPR usunięty z pracy w „Literaturze" z zakazem pracy w redakcjach RSW. W latach 1980- 81 publicysta „Kultury" i „Tygodnika Solidarność". W stanie wojennym pozbawiony prawa wykonywania zawodu; pracował wówczas w prasie podziemnej, m.in. w „Tygodniku Wojennym", „PWA", „Vacacie" i „Nowej". Po 1989r. m.in. zastępca redaktora naczelnego "Tygodnika Solidarność", prezes PAP, redaktor naczelny „Expressu Wieczornego", prezes PAI, przewodniczący Komisji Likwidacyjnej RSW, prezes Polskiego Radia S.A., członek rady nadzorczej TVP. Publikował m.in. w „Życiu Warszawy", „Życiu", „Gazecie Wyborczej", „Rzeczpospolitej", współtworzył audycje radiowe i telewizyjne. Autor wielu książek, m.in. „ABC"(dwa wydania, pierwsze - podziemne), „Pierwsze podejście", „Ruska baba", „Rodziny specjalnej troski", „O tym, co pod ziemią", „Poker". Obecnie jest wiceprzewodniczącym Rady Programowej Polskiego Radia S.A., współpracuje z „Rzeczpospolitą" i „Uważam Rze" oraz z portalem wpolityce.pl. Członek SDP od chwili powstania organizacji (numer legitymacji członkowskiej 17), był pierwszym rzecznikiem dyscyplinarnym SDP. zespół wPolityce.pl
Tak jak zapowiadał, tak zrobił. Ludwik Dorn poprowadził pikietę pod Kancelarią Premiera pod hasłem "obrona matoła" Tak jak zapowiadał, tak zrobił. Poseł niezrzeszony Ludwik Dorn poprowadził pikietę pod Kancelarią Premiera pod hasłem "obrona matoła". Obok stoi piosenkarz estradowy Andrzej Rosiewicz. Razem z Ludwikiem Dornem - dziś posłem niezrzeszonym, ale jednocześnie "sojusznikiem ludu pisowskiego", kilkadziesiąt osób protestowało przeciw karaniu mandatami za okrzyki wymierzone w premiera Tuska. Chodzi o to, że wlepiono mandaty karne kibicom, którzy zorganizowali legalną demonstrację, podporządkowywali się zarządzeniom policji, a zatrzymano ich i zawieziono na komisariat wtedy, gdy zakrzyknęli "Donald matole, twój rząd obalą kibole", co było formą, może niezbyt uprzejmej, ale politycznej polemiki z decyzjami rządu o zamykaniu stadionów - tak Dorn mówi o powodach zorganizowania pikiety. W zaparkowanej obok furgonetki pikietę wspierał żywy Koziołek Matołek. Również Ludwik Dorn paradował z pluszowym Koziołkiem-Matołkiem. Jak zapowiadał Dorn, pikieta miała mieć charakter "ustawki": Pomysł zrodził się po telefonie pewnego kibica Legii do oficera sztabowego Kwatery Głównej FOM. Kibic ten przedstawił się jako klasyczny stadionowy chuligan, albowiem wraz z grupą kolegów ZAWSZE łamie przepisy ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych i przebywa na płycie boiska. To kibice niepełnosprawni na wózkach inwalidzkich, którzy zapowiedzieli grupowe uczestnictwo w naszej USTAWCE i po obu stronach zgrupują się w chorągwie koronne prowadzące wojsko do bitwy. Wszyscy będziemy 3 czerwca bronili Matoła, ale ktoś musi go atakować, żebyśmy mogli go obronić. Dlatego apeluję do uczestników naszej USTAWKI, by ci, którzy godzą się na niewdzięczną rolę agresorów, stanęli bliżej Belwederu, a obrońcy Matoła – bliżej Ogrodu Botanicznego. Podstawową bronią agresorów będzie okrzyk: Donald, Matole, twój rząd obalą kibole; obrońcy odkrzykiwać będą: Niech zabrzmi pieśń wesoła, że obronimy Matoła. Rytm kolejny fal ataków, obrony i kontrataków będzie nadawał poprzez rapowanie feldmarszałek Rosiewicz. Formę happeningu Dorn tłumaczył tak: Chcę dać znać, że można o sprawach poważnych mówić także w formie lekkiej i zabawnej, liczę na dobrą zabawę. Na pikietę przyszło kilkadziesiąt osób. Jak podają media, na pikietę zareagował rzecznik rządu Paweł Graś, który umieścił wpis na Facebooku: Na zorganizowanej przez L.Dorna demonstracji, zamiast tłumów, kilkadziesiąt osób i koza. Ciekawe co jeszcze wymyśli Ludwik, żeby załapać się na listy PiS-u w następnych wyborach. Prawda, że "dowcipnie"? Pikietujący pod jego przewodnictwem śpiewali m.in.: na melodię "Ody do radości" Ludwika van Beethovena: "Radość wszystkim, wszystkim radość, niech się cieszy każdy stan, obronimy dziś matoła - wiwat matoł, król i pan"; na melodię kubańskiej "Guantanamery": "Donald matole, twój rząd obalą kibole, pieśń to wesoła, że obronimy matoła". A także: "Hej hej matoły omijajcie góry lasy doły, dzwoń, dzwoń, dzwoń dzowneczku-matołeczku". Cytaty za: Dziennik.pl
04 czerwca 2011"Polska wyrasta na lidera regionu" - - powiedział pan prezydent Barack Hussein Obama przebywając w z wizytą w Polsce na zaproszenie prezydenta Bronisława Komorowskiego, z którym się spotkał w cztery oczy a o czym rozmawiali nie można się dowiedzieć do dziś. Tak jak po wizycie 55 osób, w tym wielu członków rządu polskiego w Izraelu w lutym 2011 roku. To naród nie ma prawa wiedzieć, o czym rozmawiali jego demokratyczni przedstawiciele? Co tam było takiego- podczas tych rozmów - o czym „niezależni” dziennikarze nie pisali, nie dyskutowali, nie spierali się” merytorycznie”.? A być może była to bardzo mała i nieistotna sprawa, o której nie warto wspominać.. Czas pokaże, o czym rozmawiali i to już po jesiennych wyborach.. No, na pewno wyrasta na lidera regionu, bo jakżeby inaczej, skoro szykuje się zakup energii od Federacji Rosyjskiej, energii atomowej z Kaliningradu, tam będzie stawiana elektrownia atomowa, a polskie grupy energetyczne zamierzają rozbudowywać elektrownie, ale na przykład na Ukrainie, tuż przy granicy z Polską, byleby nie w Polsce, ze względu na przynależność naszego kraju do Unii Europejskiej. Jeden z prezesów powiedział, że koszty wyprodukowania energii w Polsce z uwzględnieniem pakietu klimatycznego i zasad ekologicznych są kilkakrotnie wyższe od kosztów tej samej energii wyprodukowanej na Ukrainie. I pomyśleć, że Polska została przyłączona do Unii Europejskiej, a teraz ponosi horrendalne koszty tego eksperymentu. Oczywiście to dopiero początek generowania kosztów, cała rzecz się dopiero rozkręca. Jak pomyślę ile jeszcze będą musiały wzrosnąć podatki, żeby temu eksperymentowi zadośćuczynić -to dostaję gęsiej skórki.. Tym bardziej, że najnowsze dane z frontu zadłużania nas - to 6000 złotych na sekundę(!!!!) Ale jest pocieszająca informacja z frontu budowy autostrad, szczególnie chodzi o autostradę A2 pomiędzy Strykowem a Warszawą. 29 kilometrowy odcinek ma powstać w przyszłym roku, ale bramki do pobierania opłat już są(!!!) Są w pełni przygotowane stanowiska dla kasjerów, są kasy i monitory komputerowe. Jest wszystko, ale nie ma drogi ukończonej asfaltowo. Można byłoby już pobierać opłaty, byłoby na” zaś”, już pieniądze by wpływały.. A tak: są bramki, są stanowiska, komputery, kasy i monitory- i wszystko będzie stało do przyszłego roku. Na szczęście to wszystko nie zarośnie trawą, bo dookoła jest wylany beton, a jak wiadomo na betonie trawa nigdy nie wyrośnie.. Chyba, żeby załatwić z Unii jakieś pieniądze na tego typu badania i po kilku latach stwierdzić, że rzeczywiście nie wyrośnie, na tym betonie tradycyjnym, ale na betonie ekologicznym wyrośnie, jak najbardziej.. Zresztą wszystko, co ekologiczne jest lepsze, dlaczego? Bo ekologiczne.. Ekologia oczywiście w nowym typie socjalizmu idzie w parze z kulturą, choć niektórzy na słowo „kultura” odbezpieczają pistolet. Kultura jest” podstawą rozwoju cywilizacji”, jak ktoś błędnie, chyba przez pomyłkę powiedział w środkach masowej dezinformacji.. Skoro „ kultura” jest finansowana w warunkach naszego socjalizmu z budżetu państwa, to oczywistym jest, że żeby musiała” kwitnąć”, to ktoś te środki do budżetu musi wrzucić, a na pewno nie” twórcy kultury”, którzy z tych pieniędzy budżetowych żyją, a wytwarzają coś, co sami nazywają” kulturą”, a co niekoniecznie kulturą jest. A często utajnioną propagandą ubraną umiejętnie w pozorne wydarzenia codzienne. I taka” kultura” może czasami spowodować niepowetowane straty, tak jak w przypadku serialu „Ojciec Mateusz”, emitowanego w niedzielne popołudnie w telewizji państwowej i politycznej, zwanej dla niepoznaki- publiczną. Tak jak szalety.. Ksiądz katolicki, o imieniu Mateusz, gra go Artur Żmijewski, prowadzi kryminalne sprawy, mając dostęp do akt policyjnych, często wyciąganych z przymrużeniem oka policji, i zamiast głosić Słowo Boże, zajmuje się kryminalistyką w Sandomierzu. I jak do tej pory w Sandomierzu było spokojnie, to niedawno miało miejsce morderstwo, ale prawdziwe, a nie filmowo- serialowo- produkcyjne, pełne ukrytej propagandy antycywlizacyjnej. Młody chłopak pchnął nożem swoją ofiarę, która zmarła a pozostałe dwie trafiły do szpitala. Trudno nie powiązać treści serialu produkcyjnego z faktem, że morderstw do tej pory nie było- a teraz są.. I jeszcze na dodatek, sprawca z Sandomierza kupił korpus delicti na Starym Mieście w Sandomierzu.(!!!) A kto na to pozwolił, żeby pójść sobie do sklepu i kupić nóż, którego potem używa się do morderstw? Co na to tamtejszy burmistrz.?. Co on tam robi? W sprawie powodzi dobrze mówił, a teraz, co? Nabrał wody z Wisły w usta. Natychmiast zakazać sprzedaży noży na Starym Mieście w Sandomierzu.. Toż nóż to narządzie niebezpieczne, szczególnie w rękach morderców.. Jak się zakaże sprzedaży noży- to na pewno będzie bezpiecznie? I przy okazji zdjąć ten bałamutny serial propagandowy, żeby nie propagował przestępstw kryminalnych, których w Sandomierzu - na taką skalę jak w serialu - nie było.. Można byłoby nawet napisać jakąś pracę doktorską na ten temat. Prac doktorskich ci u nas dostatek, znowu Angora ciekawych ostatnim numerze drukuje kilka ciekawych tytułów.. Między innymi: ”Kontrola rytmiki aktywności ruchowej świerszcza domowego”, „Wpływ moczu chorych na schizofrenię na hodowlę kropidlana czarnego”, ”Przebieg zapalenia płuc u sportowców z kadry biegaczy”,” Kontakt koła z szyną w ujęciu losowym”,” Ruch wężykowaty pojazdu gąsienicowego”,” :”Brodawki językowe u naczelnych”,” Dynamika kosiarek w aspekcie metodyki badań”, „Urazy skórne u hutników piecowych”,” „Niektóre aspekty kulturowe dziejów melancholii”, „ Kształty wątroby szczura młodego, młodego szczura starego odżywianego kadmem w pokarmie”,” Czy przy pomocy teorii procesów gałązkowych można dowieść istnienie prababki Ewy”,” Sezonowość spożycia ludności wiejskiej w województwie krakowskim” czy „ schorzenia kończyn jako czynnik obniżający produktywność buhajów inseminacyjnych”. No i kilka innych. Redakcja – chyba nie przez przypadek- nie drukuje prac doktorskich pisanych obecnie, tylko te z PRL-u, bo tendencją’ kulturową” jest maksymalne ośmieszanie PRL-u, a wychwalanie III Rzeczpospolitej.. Oczywiście PRL, był śmieszna, na ile socjalizm w o ogóle może nie być śmieszny.. Ale III Rzeczpospolita- to jest dopiero beczka śmiechu.. Już prawie pięć lat opisuję te śmieszności, które niektórym mieszkańcom PRL-u bis nie wydają się śmieszne. Na przykład panu podpisującemu się na moim blogu ksywką Lekarz Leppera.. Jego rajcuje jedynie, jak nie uda mi się wyrazić do końca tego, co napisałem, ale wybaczcie Państwo- ja nie mam czasu bawić się z dokładnością aptekarską pisanymi słowy.. Nieraz zdarzy mi się - może nawet i często- jakaś pomyłka. Ale dla inteligentnego człowieka liczy się cała myśl i duch, tego, co piszę, i o czym mam pojęcie.. Po mnie nikt nie poprawia tekstów.. Ja mam tylko chwilkę czasu pomiędzy czwartą rano- a szóstą. Proszę mi wybaczyć potknięcia. Nie jestem w stanie poprawić tekstu. Nawet go nie sprawdzam po napisaniu.. Bo muszę wyjść do pracy około 6.30.. Są ludzie i ludziska. Żebym nie wiem jak mądrze pisał, a wydaję mi się, że robię to dostatecznie dobrze, to Lekarz Leppera powie, że to nie te buty, które mam na nogach. Powinienem mieć inne.. Bo on tak uważa. A ja uważam inaczej. Buty się nie liczą, można chodzić boso - ważniejsze są sprawy, które dzieją się dookoła nas codziennie i kierunek, w którym idziemy. A idziemy do totalitaryzmu orwellowskiego i to bardzo szybko.. Jak jeszcze coś wolno, to wkrótce nie będzie wolno?. Tak, że korzystam jeszcze z ostatnich miesięcy wolności, bo jak na poważnie zaczną ścigać za rasizm, ksenofobię, antysemityzm, i takie tam instrumenty dyscyplinowania myśli. Orwell już za drzwiami! Orwell ante portas! WJR
A Maleszka znowu bez orderu! Nie sposób nie skrytykować niezrozumiałej zawziętości, czy może raczej nieśmiałości Pana Prezydenta, oby żył wiecznie. Właśnie opublikowano listę odznaczonych Orderem Odrodzenia Polski, jest Kuczyński (zapewne w uznaniu czujności i skuteczności w wykrywaniu faszyzmu i demaskowaniu niecnych knowań Jarosława Kaczyńskiego i jego siepaczy), cała plejada legendarnej partti „Ludzi Rozumnych”, jak się lubili nazywać owi UWole, a Maleszki, jak nie było, tak nie ma! No i dlaczego? Czyżby Pan Prezydent wpisywał się w logikę hołoty gardłującej w Internecie? Prawackich, zakłamanych hipokrytów, jątrzących i dzielących? Na osłodę, na liście odznaczonych jest K. Kozłowski, jak niektórzy pamiętają, żarliwy obrońca szarganej niewinności Maleszki. Nawet list protestacyjny zaczęto pisać, a tu, Maleszka, jak jakiś frajer się przyznał i tak zostali z tym listem, z piórami zastygłymi w powietrzu, w konsternacji, nie wiedząc, co z nim teraz zrobić. Może dokończyć podpisywania, jedynie zmienić nagłówek z „niewinnie i haniebnie oskarżony przez oszalałych z nienawiści lustratorów”, na „owszem, może i trochę czasem donosił, ale po to, by ewangelizować SBków” co sprawdzono bojem w przypadku niejednego księdza, sprawdziło się znakomicie! Albo: „rozmawiał, ale nie mówił wszystkiego”- wersja na Jurczyka, albo „owszem donosił, ale nie brał dużo, tyle, co na dojazd do lokalu?” – wersja Wałęsy? Albo „ donosił, ale prezenty wyrzucał do rzeki, w ramach protestu przeciwko totalitaryzmowi”- wzorem słynnego astronoma? Albo, „no przecież potrzebowałem tego prawa jazdy, jak miałem dojeżdżać do teatru??” Wersji Wałęsy jest, oczywiście więcej, cała paleta, co komu bardziej pasuje, jak w punkcie mieszania farb, każdy może sobie sporządzić dowolną wersję- pomyślenie jest zbrodnią, przechytrzyłem komunę i Związek Sowiecki sam z Danuśkom, nic nie podpisywałem, podpisywałem, bo wszyscy podpisywali, kto inny był Bolkiem, byłem Bolkiem, ale to w ramach gry z ubecją, było 80 innych Bolków, wybaczcie, kochani koledzy, na kolanach was przepraszam, obiecuję, ze już nigdy nie będę, co mnie tu jakiś Zygzak będzie paszkwile pisał, a jego dziadek jest z ubeckiej rodziny (swoją drogą, obserwowałem minę Olejnik w tym momencie, ale ma opanowanie, nic o tatusiu nie wspomniała!) i tak dalej. Tak sobie pomyślałem, że, gdyby się Maleszka tak nierozsądnie nie pospieszył, to już w ogóle nie mielibyśmy ani jednego agenta SB w Polsce. No, bo nikt poza nim się nigdy nie przyznał, wykonując instrukcję, podpisaną przy werbunku. No, to przecież już na to samo order się należy- za zasługi dla polskiej historiografii. Jeden agent w całym PRL, dacie wiarę? Toż go trzeba kołderką nakrywać i pilnować, żeby się nie przeziębił! Muzeum zrobić, odlew maski przedśmiertnej wykonać! Acha, sorry, Boni, po 20 latach zaprzeczania i wieszania psów na Macierewiczu. Czy kogoś opuściłem? A co, do Maleszki, to jego duch nadal unosi się nad ulica Czerską, bo oto czytam, że jeden z tamtejszych cyngli zaniepokoił się strasznym niebezpieczeństwem wiszącym nad IPNem, mianowicie możliwością, ze prezesem zostanie normalny, porządny człowiek o neutralnych poglądach, czyli dr Kamiński. Miał szczęście, bądź nieszczęście wyrazić się, że Wałęsa był Bolkiem, czemu nie sposób zaprzeczyć. Nooo, czegoś takiego sekta Antypisa nie zostawia bez klątwy, czy, w przypadku pierwszego wykroczenia, ojcowskiego napomnienia. Cyngiel dyżurny prostuje dr Kamińskiego:, „Czyli był agentem czy nie był? Wypada się zdecydować. Historyk dr Kamiński świetnie wie, że książka Gontarczyka i Cenckiewicza była publicystyką historyczną pisaną na zamówienie. Chodziło o to, żeby Wałęsie zniszczyć życiorys i zakwestionować jego historyczną rolę. (…) Prezes IPN jest czymś więcej niż bezstronnym urzędnikiem państwowym bez poglądów. Jego rolą jest dbanie o prawdę historyczną. I to jest rola, do której trzeba się przyzwyczaić.” Tu zauważę, ze mamy do czynienia z wariantem „Testu Dziurawego Stefka” w wersji soft, o którym pisałem w poprzednich felietonach. Otóż, jeśli Dziurawy Stefek wycharczy, że ktoś jest załganym hipokrytą i zakłamanym, nikczemnym pisowskim ćwokiem, to w ciemno możemy uścisnąć gościowi rękę i zagłosować za nim, to absolutnie niezawodny wykrywacz ludzi porządnych i uczciwych. Ja bym nawet proponował, żeby Dziurawego Stefka po wyborach leczyć jedynie farmakologicznie, bez zamykania w zakładzie zamkniętym, żeby mógł pracować w kardach różnych instytucji ku pożytkowi Rzeczpospolitej. Wystarczy po prostu robić wszystko odwrotnie. Trzeba mu też dać co jakiś czas trochę oddechu, bo się łatwo przegrzewa, jak ostatnio, gdy pluł na Ludwika Dorna, co już doprowadziło system do poziomu alarmowego, a jeszcze dodatkowo ktoś nierozsądnie wspomniał o Jarosławie Kaczyńskim i usłyszał już tylko jakieś charczenie- „o tym, o tym…, aaaaaarggh!” A dr Kamiński, jak na razie, po obsobaczeniu przez Świątynię Antypisa, punktuje u mnie ostro! Test zdany w cuglach! W terminie zerowym! Tak trzymać, Panie doktorze! Seawolf
Wszystkie misiaki są Donalda Tuska Andrzej Gwiazda powiedział to na samym początku transformacji, kiedy niemal wszyscy naiwnie wierzyli, że okrągły stół oznacza stół bez kantów. Na czym na przykład polegać ma kretynizm nazywany „spółka ze stuprocentowym udziałem skarbu państwa”?(…)Niepokojące jest, że ludzie nie zauważają całkowitej irracjonalności używanych terminów, całkowitego braku logiki, a jest to bardzo ważne, bo jeśli w czymś nie ma logiki, to znaczy, że kryje się za tym jakieś oszustwo”. To było przed dwudziestu jeden laty i do tej pory mieliśmy niezliczone przykłady prawdziwości tej zasady. Najnowszy jest przypadek prezesa PKP SA, który został usunięty z funkcji w rezultacie ubiegłorocznego chaosu na kolei. Mało, kto wiedział, że odwołany z powodu fatalnych wyników urzędnik dostał wtedy 160 tysięcy złotych odprawy, a pensję dostaje do końca grudnia, a teraz właśnie wskoczył, jak gdyby nigdy nic, na stołek w zarządzie PKP Energetyka. I to jest właśnie kwintesencja szwindlu założycielskiego III RP. Tego mechanizmu, że ręka rękę myje, jego beneficjenci bronią jak niepodległości – delikwent mieszcząc w ramach prawa czerpie ogromne profity i właściwie nie ponosi żadnej odpowiedzialności. W zamian jest lojalny wobec wyższej instancji w sitwie. Nawet nie o to chodzi, że minister Grabarczyk załatwił kolesiowi nową posadę, bo to jest małe piwo wobec fundamentalnej zasady o bezkarności nawet najbardziej nieudolnego urzędnika, jeśli jest umocowany przy samym Tusku lub kimś z jego bliskiego otoczenia. Fakt, że Grabarczyk nie musi się przejmować opinią publiczną, świadczy jedynie o kompletnej bezradności premiera Donalda Tuska w tym układzie. To on, bowiem przeszywając nas jowiszowym spojrzeniem z ekranu telewizora, zobowiązywał się do wyciągnięcia surowej odpowiedzialności wobec winnych katastrofy zwanej Polskimi Kolejami Państwowymi. Wyszło jak zawsze, pamiętamy podobną inscenizację, jaką urządził Tusk ze zwolnieniem ministra Grada po kompromitacji ze sprzedażą stoczni. Przypadki z uwikłaniem osób z najbliższego kręgu premiera w hochsztaplerstwo, ciemne interesy i zwyczajną korupcję są już widomym znakiem tej kadencji. Pojawiają się z taką częstotliwością i w takiej ilości, że można mówić o regule, a nie wyjątkach. Sławetne „podwyższone standardy” partii Tuska nabrały całkiem nowego znaczenia. Prokuratura postawiła wczoraj zarzuty następnemu bliskiemu współpracownikowi Donalda Tuska, europosłowi Krzysztofowi L. Śledztwo w sprawie trwa od lipca 2009, rok później Parlament Europejski uchylił mu immunitet. Kolejnej osobie z kręgu premiera grozi do dziesięciu lat więzienia. To jest na razie ostatni delikwent w długim szeregu osób zbliżonych do szefa partii obywatelskiej, które uwikłały się w podejrzane układy biznesowo-polityczne, a które stały się potem przedmiotem śledztwa prokuratorskiego, parlamentarnego czy policyjnego. Tusk niczym magnes przyciąga różne polityczno-biznesowe szelmy i miglance mające zdecydowanie frywolny stosunek do państwa prawa, a w polityce przecież nie ma przypadków. Premier w tym względzie nie jest wyjątkiem, a raczej przykładem – na odpowiednio mniejszą skalę, (chociaż starają się równać do szefa), powielają ten proceder jego podwładni. Grzegorz Schetyna do grudnia ubiegłego roku był szefem Platformy na Dolnym Śląsku i wdrożył tam takie standardy, że wymiar sprawiedliwości – i tak nierychliwy – teraz już nie wie, gdzie ma najpierw ręce włożyć. Monumentalna korupcja wyborcza w Wałbrzychu to jest ostatni wykwit na demokracji będący rezultatem wieloletniej pracy organicznej obecnego marszałka Sejmu na tamtym terenie. Przecież Ludwiczuk, Chlebowski, Misiak czy wałbrzyscy twórcy sieci kantorów wyborczych to jego ludzie, z Rychem był w komitywie, ze Zbychem się przyjaźnił.
Nie dziwota, że Platforma broni bilingów telefonicznych marszałka jak suwerenności. Minister Grabarczyk zbudował taką frakcję w partii Tuska, że może nie dbać o obietnice premiera ukarania winnych chaosu na kolei – to jest dowód, że wzajemne zależności i zobowiązania w Platformie osiągnęły już stopień skomplikowania niczym węzeł gordyjski. Nic nie jest w stanie zaszkodzić prezesowi spółdzielni partyjnej – ani chaos na kolei, ani fiasko budowy autostrad, ani opóźnienia w budowie stadionów. Teraz się zabrał za lotniska… Obfity wysyp platformianych misiaków to efekt postępowania Tuska, to on stworzył atmosferę przyzwolenia. To jest suma jego zaniechań i publicznego obrazu jego otoczenia, które skumulowały się w jeden potężny sygnał do politycznych drapichrustów oraz równie szemranego biznesu – przy mnie wolno więcej. A misiakom więcej nie trzeba, bystre są.
http://www.rp.pl/artykul/668097_Zarzuty_dla_europosla_PO.html
http://wyborcza.pl/1,90913,9718613,Dzien_Grabarczyka.html
„Gwiazda, miałeś rację”, Wyd. ZP Sopot, 1990. Seaman
„Daliśmy się zjeść przy okrągłym stole” Nie jest tak, że wszyscy byli za okrągłym stołem. Solidarność Walcząca kierowana przez Kornela Morawieckiego, druga po Solidarności siła opozycyjna odrzuciła zaproszenie. Organizowała protesty. Jednak zdecydowana większość społeczeństwa chciała, żeby „ta niepodległość kosztowała dwa grosze i dwie krople krwi”. Więc mamy teraz niepodległość, która właśnie tyle jest warta. Poniżej kilka dokumentów z 1989 roku:
4 czerwca zestal wyznaczony, jako dzień Wyborów do sejmu i senatu PRL. Ponieważ demokratyczne wybory mogą się odbyć jedynie w Polsce Niepodległej a nie pod nadzorem okupanta spod znaku sierpa i młota, wzywany wszystkich Polaków do bojkotu. Udział w wyborach byłby poparciem dla polityki rządów komunistycznych, których jedynym „dorobkiem” w minionym 45-cioleciu jest kryzys gospodarczy, krach ekologiczny i degeneracja społeczeństwa. Idąc do urn wyborczych dalibyśmy dowód swojej niewolniczej świadomości. Nie czas tu na lekcje historii, ale nie należy zapominać, w jaki sposób została nam narzucona władza komunistyczna. Pamiętajmy, iż mimo hałaśliwych sloganów, haseł i zapewnień o patriotyzmie, Polsce, Ojczyźnie, pomiot komunistyczny sprawujący nielegalnie władze reprezentuje nie nasze sprawy, lecz interesy zaborczego imperium sowieckiego. Powinno to nam wystarczająco uświadomić, że udział w wyborach byłby zwykłym aktem kolaboranctwa. Nie dajmy się ogłupić pozorom demokracji. Rzucanie społeczeństwu ochłapu w postaci 35% miejsc w sejmie PRL jest efektem intrygi i kapitulanctwa ludzi, którzy dali się zwieść perfidnej grze czerwonych. Idąc do wyborów zalegalizujemy władzę komunistyczną, a posłowie i tak nie będą mieli najmniejszego wpływu na decyzje sejmu. Będą natomiast współodpowiedzialni za sytuacje gospodarczą i polityczną, w Polsce. Rodacy! Bojkot jest obowiązkiem każdego patrioty. Bojkot to prawdziwie dojrzała postawa wobec zdrajców ojczyzny. Precz z komuną! Wolność Polsce. Solidarność Walcząca Oddział Trójmiasto
Polska Partia Niepodległościowa Okręg Gdańsk (Romualda Szeremietiewa, dopisek mój)
OŚWIADCZENIE Dnia 4.V.89 r, na konferencji prasowej Lech Wałęsa potępił organizatorów niezależnych manifestacji stwierdzając m.in,; „… mamy filmy, mamy zdjęcia i jeśli nawet ukryliby się znajdziemy ich i naród ich powiesi”. Podkreślił również kilkakrotnie, iż nie należy organizować manifestacji niezależnych, jeżeli istnieje możliwość uzgodnienia ich z komunistami. Jako jedni ze współorganizatorów niezależnych obchodów rocznic 1.V i 3.V wyrażamy nasze oburzenie i ubolewanie z powodu tych całkowicie nieodpowiedzialnych wystąpień Lecha Wałęsy. Pomimo bardzo krytycznego stosunku do linii politycznej reprezentowanej przez grupę Lecha Wałęsy trudno jest nam zrozumieć skąd aż tyle niechęci – a nawet nienawiści – wzbudza w Lechu Wałęsie sama idea niezależnej manifestacji. Prawo do nieskrępowanego manifestowania swych przekonań jest prawem człowieka i nikt nie jest władnym go ograniczać. Społeczeństwo nie ma też żadnego obowiązku pytać w tym względzie kogokolwiek o zgodę. Wypowiedzi Lecha Wałęsy budzą naszą głęboką odrazę i są całkowicie nie na miejscu zwłaszcza w kontekście wyjątkowo brutalnych pobić manifestantów przez ZOMO (jedna osoba straciła wzrok). Wytwarzają też wrażenie poparcia udzielanego działaniom policji przez władze nowej „Solidarności”. Gdańsk, 7.05.89 r, Za Solidarność Walczącą Oddział Trójmiasto Roman Zwiercan, Andrzej Wienczar Styczeń 1989 r. – gazetka „Solidarność Walcząca” Oddział Trójmiasto
Poniżej tekst:
SOLIDARNOŚĆ WALCZĄCA WOBEC BIEŻĄCYCH PROBLEMÓW POLITYCZNYCH
1. Legalna jest jedynie władza pochodząca z wolnych wyborów, przy nieskrępowanej możliwości zgłaszania kandydatów i niezależnej kontroli społecznej. Dlatego wezwiemy do bojkotu każdych innych wyborów do Sejmu PRL, nawet z udziałem grup i osób cieszących się społecznym poważaniem.
2. Rozumiemy potrzeby różnych dróg do niepodległej Polski. Niepopierany jednak wchodzenia grup i osób niezależnych w struktury władzy komunistycznej. Uważamy, że droga ta zamiast do rzeczywistej legalizacji „Solidarności” doprowadzi do pozornej legalizacji władz PRL,
3. Niezmiennie domagamy się Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność” ze statutem z roku 1981. Cel ten przybliża tworzenie faktów dokonanych – reaktywacja Związku w zakładach. Uznanie przez władze prawa do legalnego działania na poziome zakładów pracy potraktujemy, jako etap w odzyskiwaniu NSZZ „Solidarność”,
Bez „Solidarności” – ogólnokrajowego związku zawodowego, wiarygodnego obrońcy interesów pracowniczych nie uda się przeprowadzić koniecznych zmian gospodarczych. Będziemy popierać strajki i manifestacje na rzecz pełnej legalizacji „Solidarności”, na rzecz poprawy warunków życia.
4. Apelujemy do Lecha Wałęsy, aby ze względu na Statut i poszanowanie dla zasad demokracji zwołał Komisję Krajową NSZZ „Solidarność” w możliwie pełnym składzie,
5, Naród polski prędzej czy później obali komunizm, wybije się na niepodległość i demokracje. Ludzie aparatu partii, wojska i milicji są i w większości czują się Polakami. Im prędzej zrozumieją, że także ich obowiązkiem jest współudział w tym wyzwoleńczo-ewolucyjnym procesie, tym mniejszą cenę zapłacimy wszyscy. Dlatego po odejściu ekipy gen. Jaruzelskiego, – co jest polityczną i moralną koniecznością – gotowi jesteśmy uczestniczyć w negocjacjach dotyczących sposobu i warunków przekazania władzy w ręce społeczeństwa i doprowadzenia do wolnych wyborów.
22 styczeń 1989 r. Za „Solidarność Walczącą” Kornel Morawiecki Jadwiga Chmielowska Roman Zwiercan
R. Zaleski
Nie matura, lecz chęć szczera… Zwykłym zjadaczom chleba, czyli i mnie wydaje się, że aby zostać generałem i przywdziać spodnie z lampasami należałoby na początku ukończyć jakąś renomowaną uczelnię wojskową. Później trzeba mozolnie i latami piąć się po kolejnych szczeblach kariery, a i to przecież nie wystarczy. Nie ma takiej zależności, według której każdy zdyscyplinowany oficer u schyłku swej kariery mógł być pewien generalskich wężyków na czapce i pagonach. Trzeba jeszcze czegoś więcej. Ciągłe doszkalanie się, studia na akademii sztabu generalnego, wybitne zdolności dowódcze i strategiczne. Czasem nawet i to może się okazać za mało. Tak powinno być, ale zdarzają się generałowie, którzy nie ukończyli żadnych uczelni czy szkół wojskowych, a mimo to w oszałamiającym tempie uzyskali generalskie szlify. Podam przykłady dwóch generałów brygady, na których łatwo można się domyśleć, kto lub co musiało stać za tak błyskawicznymi ścieżkami awansu. Pierwszym z nich był generał brygady Piotr Jaroszewicz, późniejszy wieloletni premier w PRL, zamordowany w 1992 roku w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Ten absolwent liceum ogólnokształcącego i skromny nauczyciel przedwojennych szkół powszechnych w Michałówce, Pilawie i Borowiu w powiecie garwolińskim musiał się czymś bardzo zasłużyć sowietom skoro generałem brygady [po ukończeniu kursu oficerów polityczno-wychowawczych (politruków)] został zaledwie po dwudziestu ośmiu miesiącach od wstąpienia do Pierwszego Polskiego Korpusu Sił Zbrojnych w ZSRR. Nawet człowiek Kremla, Jaruzelski vel agent „Wolski”, mógł mu pozazdrościć błyskawicznej wojskowej, a później politycznej kariery. Drugim generałem brygady, o którym chcę napisać jest Marian Janicki, obecny szef Biura Ochrony Rządu.Ten człowiek bez żadnego przygotowania wojskowego, ukończenia jakiejś wojskowej uczelni czy szkoły zaczynał w 1988 roku, jako kierowca kolumny transportowej w BOR, a w 1990 roku był szoferem kandydata na prezydenta, Lecha Wałęsy oraz kumplem „Mnietka” Wachowskiego. Z wnioskiem o awans generalski dla Janickiego w 2005 roku wystąpił do ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, ówczesny szef MSWiA, Ryszard Kalisz. W 2005 roku po wyborczym zwycięstwie PiS, szybko generała „fachowca” przeniesiono do rezerwy kadrowej, lecz niestety za Tuska nasz przebojowy szofer-generał powrócił. Jaki los powinien spotkać człowieka, który w dużej mierze odpowiada za brak profesjonalnego zabezpieczenia wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego na uroczystościach w Katyniu 10 kwietnie 2010 roku? No cóż, gdyby dysponował on honorem już nie tylko przedwojennego generała, ale zwykłego ówczesnego oficera czy podoficera to po prostu strzeliłby sobie w to kwietniowe przedpołudnie prosto w łeb.Jeżeli by tego nie uczynił to wyrzucono by go ze służby na zbity pysk i wsadzono za kratki, a jego zwierzchnika, ministra Jerzego Millera zamiast czynić szefem komisji wyjaśniającej przyczyny katastrofy smoleńskiej, czyli sędzią we własnej sprawie, należałoby, co najmniej zdymisjonować i postawić przed Trybunałem Stanu. Wizyta Baracka Obamy w Polsce uzmysłowiła nam już całkiem namacalnie, w jakim państwie żyjemy. Widzieliśmy jak dbano o bezpieczeństwo prezydenta USA. Bez przerwy słyszeliśmy, jak to amerykańskie służby opanowują Okęcie łącznie z wieżą kierowania lotami. Słyszeliśmy o snajperach na dachach i drobiazgowym sprawdzaniu trasy przejazdów. Media epatowały nas tym jak to setki agentów sprawdza kratki ściekowe i kanały. A kto był przez te wiodące media proszony o fachowe komentarze? Ano nasz szofer w portkach z lampasami, który nie sprawdził nawet jak wygląda, buda ruska zwana wieżą kontroli lotów w Smoleńsku. Mało tego, on nie widział potrzeby sprawdzenia czy ktoś tam w ogóle siedzi, ilu ich jest, jakie mają urządzenia i czy chociaż są trzeźwi. Nikt nie sprawdził lotniska, a Prezydent mojego kraju leżał godzinami na jakieś ruskiej płachcie rozłożonej na smoleńskim błocie jak za przeproszeniem bezpański pies. I to ten człowiek w ubiegłym tygodniu zapewniał z ekranów telewizorów, że nasze służby nie mają się, czego wstydzić w porównaniu z amerykańskim Secret Service. Oto kilka medialnych komunikatów szofera w portkach z lampasami i wytartym czołem:
- Kilkaset osób przygotowuje się na wizytę Baracka Obamy w Polsce, już od kilku tygodni współpracujemy z Secret Service – powiedział w TVN 24 gen. Marian Janicki. – Mamy do siebie wzajemne zaufanie, wszystko jest przygotowane – dodał szef BOR, zapytany o przygotowania do wizyty prezydenta USA w Polsce.
- Nie chcę tego komentować, bo to dotyczy moich kolegów. Myślę jednak, że to w Polsce nie będzie miało miejsca – odpowiedział Janicki zapytany o wczorajszą wpadkę podczas wizyty Obamy w Irlandii (związaną z jednym z samochodów ze świty prezydenta USA), i o to, czy taka wpadka może powtórzyć się w Polsce.
- Mamy wszystko zapięte na ostatni guzik, nie tylko z kolegami z Secret Service, ale i z policją i innymi służbami. Czekamy na pana prezydenta – zadeklarował szef BOR
A może tak wielka akcja United States Secret Service to nie były tylko rutynowe działania, ale właśnie czynności spowodowane brakiem zaufania do kraju gdzie za bezpieczeństwo vipów odpowiada człowiek, który po tragicznej śmierci Prezydenta Polski i 95 członków dellegacji, nadal z nieznanych i niezrozumiałych dla normalnych ludzi powodów pozostaje dowódcą BOR? Cofnijmy się do zeszłorocznego pogrzebu śp. generała Gągora na Cmentarzu Powązkowskim i do wypowiedzi jednego z oficerów NATO, który widząc zgromadzoną tam generalicję i oficjeli skomentował: „Macie szczęście, że mimo waszego większego zaangażowania w Afganistanie niż hiszpańskie, nie zainteresowali się wami dotąd terroryści, bo moglibyście stracić na tym cmentarzu resztę generałów oraz ministra obrony i szefa BBN”. Powiedzmy sobie w końcu szczerze i bez ogródek. Dzisiejsza Polska pod rządami Tuska to żadne demokratyczne państwo prawa, z którego powinniśmy być dumni, a najzwyklejsza republika bananowa gdzie karty rozdaje obca agentura i różne antypolskie lobby. Takich miernych, ale wiernych „szoferów” Janickich mamy w państwie Tuska na różnych kierowniczych stanowiskach pod dostatkiem. Prowadzą oni na dno polskiego Titanica w rytm medialnej wesołej i znieczulającej muzyki odgrywanej przez orkiestry z Czerskiej i Wiertniczej Czy zdążymy się ocknąć na czas? kokos26
Stefan Bratkowski o wielkich zasługach komunistycznych generałów Stefan Bratkowski, pogromca „faszystów z PiS” wygłasza dziś peany na cześć komunistycznych generałów: Kiszczaka i Jaruzelskiego. Gdyby nie ten zdumiewający układ zdrowego rozsądku, nie doszłoby ani do Okrągłego Stołu, ani do wyborów, ani do pokojowego przekazania władzy obozowi demokracji (co piszę jako człowiek o tyle wiarygodny, że miałem zostać „zlikwidowany”, a żyję, bo wysoki oficer SB odmówił wykonania rozkazu - co też mi wypada pamiętać). Podkreślam: bez tych generałów fenomen polski byłby niemożliwy. Sądzić ich mogliby co najwyżej przedstawiciele minionego ustroju za grzech największy – ponieważ generałowie oddali władzę bez jednego wystrzału… I oto mamy odpowiedź, dlaczego Kiszczaka i Jaruzelskiego nie skazano do dzisiaj. Po prostu nie sądzili i komunistyczni sędziowie. W dalszek części honorowy prezes SDP wciela się w rolę kombatanta i snując swe „gawędy z mchu i paproci” usypia słuchacza, nie zapominając jednak o zasługach „Gazety Wyborczej” (Bratkowski współtworzył ja w 1989 roku). Raz jeszcze wraca do wątku generałów, którzy zachowali się ze wszech miar szlachetnie. Kiedy Wałęsa porozumiał się z Romanem Malinowskim, szefem ZSL, i Mackiewiczem, szefem SD, by powołać rząd większości demokratycznej – generałowie dysponowali wszelkimi środkami dla obalenia wyników 4 czerwca i zablokowania dalszych przemian. Nie skorzystali z nich, nie zrobili Tien An-Men, gdzie tegoż dnia na Placu Niebiańskiego Spokoju zmiażdżono czołgami protestującą młodzież, ani też nie zainstalowali u nas Korei Północnej. Wybór generała Jaruzelskiego na prezydenta RP był bardzo mądrym gestem: zapewnił ustępującej klasie panującej poczucie bezpieczeństwa. Nie odnotowaliśmy nie tylko sabotażu z jej strony, ale nawet żadnych ekscesów protestu. Polska wzbudziła szacunek świata powagą dotychczasowej strony opozycyjnej i jej deklaracją, że nie sięgnie po żadne środki zemsty ani rewanżu. Udział w budowie nowej Polski otwarto dla wszystkich (o to chodziło Mazowieckiemu w „grubej kresce”). Te „złote myśli” powinny znaleźć się w podręcznikach historii, ale i tak ąa niczym wobec dalszego ciągu. Nawet jeśli dotychczasowa klasa panująca okazała się lepiej przygotowana do gospodarki rynkowej niż opozycja – to zrozumiałe: na tę klasę panującą składali się na ogół cwaniacy, a w gospodarce rynkowej cwaniacy radzą sobie skuteczniej. Opozycja nie była przygotowana do przejęcia władzy. Nie przygotowywała ani kadr, ani programów, obawiając się, że dałoby to pretekst do represji. Doprawdy, niezmierzona jest naiwność (obłuda? coś gorszego?) Stefana Bratkowskiego, który próbuje swoim czytelnikom wmówić, że na starcie III RP wszyscy mieli równe szanse, a postkomuniści "ustawali się" lepiej, bo byli bardzi cwani. Może czas, by jakieś grzeczne dziecko wytłumaczyło Bratkowskiemu, jak kręci się lody mając tzw. dojścia do informacji, kapitału i urzędów, a jak - nie mając niczego. 4 czerwca 1989 r. stał się wielkim, symbolicznym dniem w historii Polski i świata XX wieku. Rok 1989 był rokiem przełomowym nie tylko w historii Europy. Zmienił świat. Tak, to my, Polacy, zmieniliśmy świat. Zdrowym rozsądkiem na drodze do wolności. Mam nadzieję, że wolność nie odbierze nam tego zdrowego rozsądku, choć paru facetów bardzo się o to stara... Nie wiemy, czy zostaniemy zaklasyfikowani do grupy „pieniaczy” czy „faszystów”, ale w czeluściach archiwum internetowego odnaleźliśmy nie mniej interesujący wolnościowy materiał. Oczywiście autorstwa mistrza. Jaruzelski nie odpowiada za mord roku 1970, nie on decydował, masakrze nie zdołał się przeciwstawić nawet ulubieniec Kliszki, Stanisław Kociołek; Jaruzelskiego tam nie było, na miejscu dowodził Korczyński; decydował Kliszko w uzgodnieniu z Gomułką. Jaruzelski odpowiada za operację stanu wojennego, którą z pozycji przeciwnika i niedoszłej ofiary, ale będąc dość dobrze obeznany z historią wojskowości, mogę ocenić jako fachowo wzorową. Wobec takich argumentów kładziemy "ruki pa szwam". Co fachowiec, to fachowiec. Panowie generałowie, meldujemy, że Stefan Bratkowski wykonał zadanie tak, jak chcieliście. Można "spocznij"? Źródło Studio Opinii
Gry wokół historyka Trwa nagonka na prof. Mirosława Piotrowskiego w związku z książką o Narodowych Siłach Zbrojnych na Lubelszczyźnie. Niespożytą aktywnością w dyskredytowaniu Piotrowskiego wykazują się w ostatnich miesiącach dwaj pracownicy naukowi Instytutu Historii KUL - prof. Mirosław Filipowicz i prof. Rafał Wnuk. Wsparcia medialnego i gościnnych łamów udziela regularnie publikująca na ten temat "Gazeta Wyborcza". Czy celem akcji nie jest czasem utrącenie młodego, zdolnego historyka o niezależnych poglądach i przejęcie kierowanej przez niego Katedry Historii Najnowszej KUL? Sprawa zaczęła się latem ubiegłego roku od recenzji książki Piotrowskiego o Narodowych Siłach Zbrojnych na Lubelszczyźnie. Jej autorem jest dr Sławomir Poleszak, który w 2009 r. zastąpił prof. Rafała Wnuka na stanowisku Naczelnika Biura Edukacji Publicznej IPN w Lublinie. Nieoficjalnie mówi się o wsparciu Poleszaka przez grupę profesorów z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, a także że tekst recenzji został przekazany pracownikom Instytutów Historii PAN i KUL oraz że praca nad nim odbywała się w godzinach służbowych zajęć Poleszaka i został on sporządzony wspólnie z innymi pracownikami IPN w Lublinie. Recenzję konsultowano m.in. z dr. hab. Piotrem Niwińskim - historykiem i pracownikiem Instytutu Politologii Uniwersytetu Gdańskiego. Trudno nie zapytać w tym miejscu, czy w przygotowywanie recenzji zaangażowani byli także Wnuk i Filipowicz? Przez ponad pół roku pracowało nad nią co najmniej kilkanaście osób. Tak potężna grupa ludzi przejęta szukaniem niedociągnięć książki skłania do poważnego zastanowienia się, kto wydał zlecenie na prezentującego wyraźne i jasne poglądy Piotrowskiego? Komu więc naraził się Piotrowski, że w dyskredytowanie jego książki i dorobku naukowego zaangażowano aż tak dużą grupę naukowców?
Kłamstwa i manipulacje W liczącej 27 stron odpowiedzi na recenzję, którą przygotowało dwoje historyków - dr Ewa Rzeczkowska z KUL i prof. Zbigniew Karpus z UMK, wykazano, że Poleszak zawarł w swoim tekście ponad 70 nieprawdziwych informacji na temat książki i dorobku naukowego Piotrowskiego. Po otrzymaniu odpowiedzi na recenzję Poleszak wycofał swój tekst, zaś Piotrowski poruszony liczbą nieprawdziwych informacji na temat książki i swojego dorobku naukowego oddał sprawę do sądu. Sąd Okręgowy w Lublinie we wstępnej fazie postępowania uznał racje Piotrowskiego i nakazał skierowanie sporu na salę sądową. W uzasadnieniu postanowienia sądu napisano, że treści zawarte w recenzji Poleszaka nie mają jedynie postaci krytyki naukowej. Sąd stwierdził: "W sprawie niniejszej mamy więc do czynienia z dwojakim rodzajem argumentów zawartych w recenzji sporządzonej przez Sławomira Poleszaka. Z jednej strony odnoszą się one do faktów historycznych, które w ramach dyskusji naukowej mogą być kwestionowane i oceniane, z drugiej zaś mamy do czynienia z krytycznymi wypowiedziami autora recenzji pod adresem Mirosława Piotrowskiego, które odnoszą się wprost do jego osoby i podlegają badaniu w ramach kryterium prawdy i fałszu". Pozytywna dla Piotrowskiego decyzja sądu zaktywizowała Filipowicza i Wnuka. Już dwie godziny po ogłoszeniu orzeczenia zapadła decyzja o napisaniu listu otwartego.
Potępiamy kolegę! Każdy mile widziany! Wśród inicjatorów listu znaleźli się znani już Filipowicz, Wnuk oraz dr hab. Mariusz Mazur z UMCS, którzy spotkali się w katedrze kierowanej przez Wnuka, mieszczącej się dwa pokoje dalej od katedry Piotrowskiego, i sformułowali list otwarty z żądaniem wycofania przez Piotrowskiego aktu oskarżenia przeciw Poleszakowi. Niezwłocznie list opublikowała "Gazeta Wyborcza" i przez kilka dni eksponowała go na swojej witrynie internetowej. Podpisali się pod nim "wybitni" naukowcy, którzy - jak czytamy w "Gazecie Wyborczej" - potępiają "metody Piotrowskiego". Wśród potępiających znaleźli się m.in.: prof. Emil Horoch, znany w Lublinie piewca "etosu" żołnierzy Armii Ludowej, Jerzy Wojciech Borejsza, syn działacza komunistycznego, szefa pierwszej komórki cenzury w Polsce i bratanek Józefa Różańskiego - jednego z najokrutniejszych ubeckich katów, szefa Departamentu Śledczego MBP, a także prof. Feliks Tych, wieloletni dyrektor Archiwum KC PZPR, były dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego im. E. Ringelbluma. Prywatnie prof. Tych jest zięciem Jakuba Bermana, jednej z czołowych postaci polskiego stalinizmu. W liście otwartym zarzucono Piotrowskiemu, że na salę sądową przenosi spory naukowe. "Niepokojem napawa nas fakt - piszą naukowcy - że kwestię, która winna być przedmiotem merytorycznej dyskusji naukowej, profesor uniwersytecki uporczywie kieruje na drogę procesu karnego". Trudno zgodzić się z ewidentnie zmanipulowanymi tezami listu, Piotrowski bowiem nigdy nie przeniósł sporu naukowego na salę sądową, jak to przedstawia opinii publicznej "Gazeta Wyborcza". W wywiadzie dla "Kuriera Lubelskiego" Piotrowski podkreśla, że jest gorącym zwolennikiem polemik prowadzonych na łamach periodyków naukowych i zaznacza, że sąd nie jest miejscem do rozstrzygania naukowych sporów. Ale czy o spór naukowy tu chodzi? Raczej o to, kim jest Piotrowski i jakie pełni funkcje. Choć spór toczy się pomiędzy historykami, to "Gazeta Wyborcza" uporczywie nazywa Piotrowskiego politykiem, eurodeputowanym czy posłem PiS.
Wnuk w obronie Poleszaka Z łamów "Gazety Wyborczej" skorzystał także Wnuk i chcąc wesprzeć swojego kolegę Poleszaka, napisał, jakoby Piotrowski, wnosząc sprawę do sądu, miał blokować ukazanie się recenzji. Należy docenić Wnuka, że broni swojego kolegę, jednakże osłaniając go, nie powinien wprowadzać nieprawdziwych sformułowań. To Poleszak zdecydował, że recenzji nie opublikuje, wielokrotnie informował o tym w "Gazecie Wyborczej". Wnuk deklaruje również, że "przyjrzał się" książce Piotrowskiego, dokonał swoistej krytyki zewnętrznej i zobaczył, że "po odjęciu tabel, zestawień, spisu biogramów i aneksów zostaje jakieś 80 stron tekstu właściwego". Podążając tą drogą, gdyby odrzucić wstęp, zakończenie, przypisy i indeks oraz zmniejszyć akapity, pozostanie jeszcze mniej tekstu (sic)! A gdyby tak zastosowaną czcionkę zmniejszyć o połowę... Wnuk zżyma się, że Piotrowski korzysta z tajnych charakterystyk i obficie je cytuje, nazywając to złośliwie "przepisywaniem". Tymczasem Wnuk nigdy ich nie przywoływał, choć jako naczelnik BEP w Lublinie przez wiele lat miał swobodny dostęp do wszystkich dokumentów UB/SB. Jeden mały przykład z tekstu z "Gazety Wyborczej": Piotrowski nie popełnił błędu, co sugeruje R. Wnuk, używając w książce nazwiska Józef Żarski, którym posługiwał się Józef Zadzierski ps. "Wołyniak" (vide pełne dossier na stronie 294 książki Piotrowskiego). Nikt z historyków dotychczas zajmujących się tematyką NSZ nie podał tego nazwiska, choć w aktach bezpieki występowało ono wielokrotnie. Potwierdził to Poleszak w trakcie konferencji poświęconej "Wołyniakowi". Powiedział wtedy, że nazwisko konspiracyjne "Żarski" nie jest błędnym zapisem funkcjonariuszy UB/SB i należy zamieszczać je w monografiach, co innego zaś napisał w recenzji. Panowie winni ustalić jedno stanowisko w tej kwestii, bo gdy cytuje się Wnuka, "efekty bywają komiczne".
Profesorowie i "tupacze" Wnuk i Filipowicz pełnią też nieoficjalną funkcję "stałych informatorów" "Gazety Wyborczej" i regularnie dostarczają temu medium informacji z posiedzeń Rady Wydziału Nauk Humanistycznych KUL. "Gazetowym" tematem nr 1 stała się kuriozalna sprawa rzekomego "wytupania" Piotrowskiego przez Radę Wydziału w trakcie jej posiedzenia 13 kwietnia 2011 roku. Mimo że dziekan WNH prof. Krzysztof Narecki i kilku innych uczestników posiedzenia potwierdziło, że żadnego "tupania" nie słyszeli, następnego dnia w ogólnopolskim wydaniu "Gazety Wyborczej" ukazał się artykuł: "Na KUL wytupali profesora Piotrowskiego, europosła PiS". Ponadto dziekan Krzysztof Narecki w rozmowie z dziennikarzem "Gazety Wyborczej" Pawłem P. Reszką również potwierdził, że w trakcie wystąpienia Piotrowskiego na posiedzeniu Rady WNH "tupanie" nie miało miejsca. Wielu uczestników posiedzenia Rady Wydziału przekazywało w prywatnych rozmowach, że w końcu rozumieją, o co tak naprawdę toczy się gra. W tekście "Gazety Wyborczej" znalazło się jeszcze sześć innych nieprawdziwych informacji, których sprostowania "Gazeta" odmówiła. "Gazeta" regularnie odmawia publikacji oświadczeń i sprostowań Piotrowskiego. O ewidentnym zaangażowaniu "Gazety" w sprawę może świadczyć też fakt, że 28 marca 2011 r. opublikowała ona artykuł, w którym informuje, że bezpłatnie obrońcą S. Poleszaka będzie znany z reprezentowania celebrytów warszawski mecenas Maciej Ślusarek, współpracownik Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Fundacja objęła sprawę monitoringiem w ramach tzw. Programu Spraw Precedensowych, w którego radzie programowej zasiadał zmarły przed kilku laty prof. Zbigniew Hołda, pracownik Helsińskiej Fundacji, a prywatnie mąż Małgorzaty Bieleckiej-Hołdy - redaktor naczelnej lubelskiego wydania "Gazety Wyborczej". Nadmienić należy, że w ramach Programu Spraw Precedensowych Helsińska Fundacja obserwowała procesy byłych funkcjonariuszy Wojskowych Służb Informacyjnych, a także monitorowała wprowadzenie tzw. ustawy dezubekizacyjnej. Mecenas Ślusarek zdążył się już w kwestii sporu między historykami wypowiedzieć dla "Gazety", a w praktyce okazało się, że sprawę przejęła inna kancelaria, o czym "Gazeta" zapomniała już poinformować swoich czytelników. Zastanawia determinacja Filipowicza i Wnuka oraz zaangażowanie "Gazety Wyborczej" w działaniach przeciwko Piotrowskiemu. Zarówno Filipowicz, jak i Wnuk to pracownicy tego samego Instytutu Historii KUL, a więc koledzy Piotrowskiego z sąsiednich pokoi. Czyżby zatrudnienie w KUL w 2008 r. Wnuka, a także plany powierzenia mu katedry o tej samej nazwie i podobnym zakresie zadań badawczych jak istniejąca od wielu lat katedra kierowana przez Piotrowskiego były elementem zaplanowanej gry wokół historyka? Czy celem tej gry nie jest ograniczenie działań, a następnie przejęcie kontroli nad sprawnie działającą Katedrą Historii Najnowszej? Być może nie w smak jest niektórym, że młody i rzutki naukowiec zrobił szybką karierę naukową, a teraz osiąga sukcesy w polityce?
Ewaryst Błotnicki
Nie zapominajmy, że 4 czerwca są dwie rocznice, także 19-ta rocznica odwołania rządu Jana Olszewskiego - NOCNA ZMIANA Dziś bardzo ciekawy felieton Kokosa26: Niech się Święci 4 czerwca co skłoniło mnie, posługując się tekstem Bartłomieja Kozłowskiego przedstawić równoległą rocznicę Dni 4 i 5 czerwca 1992 r. należały do najbardziej dramatycznych w historii niepodległej Polski. Ujawnienie nazwisk z tzw. „Listy Macierewicza” a następnie pośpieszne odwołanie rządu Jana Olszewskiego, miały nader poważny wpływ na kształt życia publicznego w Polsce w następnych latach. Spolaryzowały one opinię publiczną i doprowadziły do nieoczekiwanych wcześniej podziałów na scenie politycznej. Powołany w grudniu 1991 r., po pierwszych całkowicie demokratycznych wyborach do Sejmu i Senatu, rząd Jana Olszewskiego był jednym z najbardziej kontrowersyjnych gabinetów w historii III RP. Budził on nader sprzeczne odczucia i oceny. Dla jednych był to rząd niepodległościowego przełomu, dla inych rząd nieudolny i groźny dla procesu demokratycznych przemian w Polsce.
Za zamkniętymi drzwiami Kluczową z punktu widzenia wydarzeń z dnia 4 czerwca 1992 r. postacią rządu Jana Olszewskiego był minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz. Ten 44-letni wówczas polityk Zjednoczenia Chrześcijańsko–Narodowego [. . .] był gorącym zwolennikiem idei dekomunizacji, czyli usunięcia funkcjonariuszy byłej PZPR od stanowisk publicznych. Zasadniczym posunięciem miała być lustracja, czyli wykrycie tajnych współpracowników służb specjalnych PRL wśród osób pełniących funkcje publiczne i ujawnienie ich nazwisk. W kwestii dekomunizacji w MSW został opracowany projekt nader restrykcyjnej ustawy, według której pracownicy aparatu dawnej PZPR mieliby zostać pozbawieni prawa do pełnienia szeregu funkcji publicznych. Pilniejszy jednak był problem lustracji. W celu zbadania znajdujących się w MSW archiwów i wykrycia teczek agentów powołana została w dniu 10 lutego 1992 r. nowa struktura w MSW – Wydział Studiów Gabinetu Ministra. Prace tego zatrudniającego 19 osób wydziału, kierowanego przez 26-letniego studenta V roku astronomii Piotra Wojciechowskiego, były otoczone ścisłą tajemnicą.
Wniosek opozycji Wiosną 1992 r. nie mający wsparcia sejmowej większości rząd Olszewskiego radził sobie coraz gorzej. Następowały kolejne konflikty – wokół osoby ministra obrony narodowej Jana Parysa i wokół ministerstwa finansów. W końcu opozycja zgłosiła w Sejmie wniosek o udzielenie rządowi wotum nieufności.
Uchwała Sejmu Ni stąd ni zowąd, 28 maja na jednym z posiedzeń Sejmu będący wówczas posłem lider Unii polityki Realnej (UPR) Janusz Korwin–Mikke zgłosił projekt uchwały zobowiązującej szefa MSW do podania do 6 czerwca 1992 r. pełnej informacji na temat będących współpracownikami UB i SB w latach 1945 – 1990 osób - urzędników państwowych od szczebla wojewody wzwyż, a także senatorów i posłów. W ciągu dwóch miesięcy informacja ta miała być rozszerzona na sędziów, prokuratorów i adwokatów oraz w ciągu sześciu miesięcy na radnych gmin i członków zarządów gmin. Uchwała ta – z przyczyn czysto formalnych - była bezprawna. Wkraczała ona w kwestie regulowane ustawami (m.in. o tajemnicy państwowej), zaś jej sprzeczność z obowiązującą wówczas konstytucją potwierdził później Trybunał Konstytucyjny. Jednak Sejm, większością głosów uchwałę tę przyjął.
„Lista Macierewicza” 4 czerwca o godz. 10 rano minister Macierewicz przekazał do Sejmu przygotowane w MSW dokumenty. Szeregowi posłowie otrzymali jedynie ogólną informację o zasobach archiwalnych MSW, natomiast do rąk przewodniczących komisji i klubów poselskich trafiła lista 64 nazwisk posłów, senatorów i innych wysokich urzędników państwowych będących – według Macierewicza – tajnymi współpracownikami służb specjalnych PRL. Dodatkową listę z nazwiskami „o szczególnym znaczeniu dla bezpieczeństwa państwa” otrzymali ponadto Prezydent Lech Wałęsa, marszałkowie Sejmu i Senatu, premier, I prezes Sądu Najwyższego i prezes Trybunału Konstytucyjnego. Na listach tych znajdowały się następujące nazwiska:
Posłowie i senatorowie:
Aleksander Bentkowski, Michał Boni, Tadeusz Boral, Georg Bryłka, Józef Błaszeć, Wiesław Chrzanowski (Marszałek Sejmu), Włodzimierz Cimoszewicz, Józef Cinal, Eugeniusz Czykwin, Piotr Fogler, Antoni Furtak, Andrzej Gąsienica–Makowski, Tomasz Holc, Roman Jagieliński, Zbigniew Janowski, Jerzy Jaskiernia, Eugeniusz Kielek, Aleksander Krawczuk, Tadeusz Lasocki, Jan Majewski, Wit Majewski, Janusz Maksymiuk, Piotr Mochnaczewski, Leszek Moczulski, Jerzy Osiatyński, Jacek Piechota, Bohdan Pilarski, Władysław Reichelt, Wojciech Saletra, Ryszard Smolarek, Ewa Spychalska, Grażyna Staniszewska, Marian Starownik, Herbert Szafraniec, Bogumił Szreder, Tadeusz Szymańczak, Jan Świtka, Mariusz Wesołowski, Bogumił Zych, Jan Zylber, Gerhard Bartodziej, Władysław Findeisen, Krzysztof Horodecki, Jan Jesionek, Stanisław Kostka, Andrzej Kralczyński, Eugeniusz Wilkowski, Mieczysław Włodyka, Jan Zamoyski, Stanisław Żak.
Ministrowie, wiceministrowie i urzędnicy Kancelarii Prezydenta:
Michał Jagiełło, Wojciech Misiąg, Jan Komornicki, Aleksander Krzymiński, Jan Majewski, Andrzej Olechowski, Andrzej Podsiadło, Andrzej Siciński, Krzysztof Skubiszewski, Jacek Stankiewicz, Stanisław Szuder, Lech Falandysz, Jerzy Milewski, Janusz Ziółkowski, Lech Wałęsa.
Awantura w Sejmie
„Lista Macierewicza” była z założenia dokumentem tajnym, przeznaczonym dla ograniczonego kręgu osób. Jednak treść dokumentu szybko trafiła do powszechnej wiadomości posłów i senatorów. Gdy parlamentarzyści dowiedzieli się o zawartości listy, wybuchł skandal. Posłowie Boni i Furtak z objawami ataku serca zostali odwiezieni do szpitala. Poseł Jacek Piechota z Sojuszu Lewicy Demokratycznej złożył w prokuraturze wniosek o ściganie Antoniego Macierewicza stwierdzając, że dopuścił się on pomówienia mającego na celu uniemożliwienie mu pełnienie funkcji posła. W najbardziej dramatyczny sposób protestowali posłowie Aleksander Małachowski i Jacek Kuroń.
„Na liście jest Lech Wałęsa!”
W godzinę po dostarczeniu do Sejmu „listy agentów” Prezydent Lech Wałęsa złożył publiczne oświadczenie: „Rozpoczęto w trybie nagłym tak zwaną akcję lustracyjną. Teczki ze zbiorów MSW uruchomiono wybiórczo. (…) Zastosowana procedura jest działaniem pozaprawnym. Umożliwia polityczny szantaż. Całkowicie destabilizuje struktury państwa i partii politycznych”. Wkrótce potem przesłał do Sejmu wniosek o natychmiastowe odwołanie premiera i rządu. Wieczorem Wałęsa przybył do Sejmu, by osobiście przysłuchiwać się debacie. Gdy poseł Kazimierz Świtoń wykrzyczał z trybuny sejmowej, że na liście agentów znajduje się jego nazwisko, Prezydent śmiał się i bił brawo.
„Czyja będzie Polska?”
Późnym wieczorem, o godz. 23.30 w obu programach TVP wystąpił premier Jan Olszewski. Jego wystąpienie było kulminacyjnym punktem „nocy teczek”. Przesłanie szefa rządu było jasne: oto po raz pierwszy powstał niepodległościowy rząd, który chciał wyzwolić Polskę od byłych agentów UB i SB oraz zewnętrznych wrogów Polski. Próba obalenia rządu jest wynikiem chęci utrzymania się agentów przy władzy i strachu przed lustracją. Zakończył dramatycznym pytaniem: „Czyja będzie Polska?”.
Upadek rządu
Próba mobilizacji opinii publicznej nie pomogła premierowi. Trzy kwadranse po północy, już 5 VI 1992 r., odbyło się w Sejmie głosowanie nad złożonym przez Prezydenta Wałęsę wnioskiem o udzielenie rządowi wotum nieufności. Za wnioskiem głosowało 273 posłów, przeciw 119, zaś 33 wstrzymało się od głosu. Rząd Jana Olszewskiego został odwołany. Misję utworzenia kolejnego rządu otrzymał 33-letni wówczas lider PSL Waldemar Pawlak, któremu jednak nie udało się zdobyć większości w Sejmie. Po niepowodzeniu misji Pawlaka premierem została Hanna Suchocka z Unii Demokratycznej.
Reakcje mediów
Akcja ministra Macierewicza wywołała skrajne opinie i odczucia u różnych części opinii publicznej. W środkach masowego przekazu przeważały opinie krytyczne. Redakcje większości gazet i czasopism – wychodząc z założenia, że przedstawione przez min. Macierewicza dokumenty są w dużej mierze niewiarygodne (vide zupełnie już kuriozalny przykład stwierdzenia, że poseł Jerzy Osiatyński, jako agent SB nosił pseudonim „Osiatyński”) – nie zdecydowały się na publikację „listy agentów”. Jednym z najostrzejszych przeciwników akcji lustracyjnej był redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” Adam Michnik. 5 czerwca 1992 napisał on na łamach tego dziennika: „Pomysł, by Minister Spraw Wewnętrznych, a zarazem czołowy polityk ZChN, był władny na podstawie policyjnych dokumentów ustalić listę rzekomych tajnych agentów, to drwina z prawa, z rozumu, ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości. (…) Nie będziemy na naszych łamach publikować żadnych list nazwisk sporządzonych przez ministra Macierewicza”. Od wspomnianej zasady były jednak wyjątki: już 5 czerwca 1992 r. gdańska bulwarówka „Wieczór Wybrzeża” ujawniła pełną zawartość „Listy Macierewicza”. Późnej (w lipcu) to samo uczynił związany z UPR tygodnik „Najwyższy Czas”.
Największy wróg - Wałęsa
Ciekawym skutkiem wydarzeń z 4 i 5 czerwca 1992 r. były nieoczekiwane wcześniej przetasowania na scenie politycznej. Po raz pierwszy w historii pokomunistycznej Polski funkcję premiera objął (prawda, że na krótko) człowiek niemający nic wspólnego z dawną opozycją. Najbardziej znamienna była jednak zmiana nastawienia części prawicy do Prezydenta Wałęsy. Dla niektórych ze swych niedawnych współpracowników popierany przez nich zawsze Lech Wałęsa stał się na wiele lat największym, politycznym wrogiem.
Bartłomiej Kozłowski
źródło:http://kalendarium.polska.pl/wydarzenia/article.htm?id=108302
Gaz łupkowy Po 1989 roku w Polsce intensywnie była uprawiana propaganda o "niewidzialnej ręce rynku". Ta tajemnicza siła miała automatycznie i obiektywnie rozwiązać wszystkie problemy gospodarcze i społeczne zgodnie z teorią, że to, co tańsze i lepsze, wyprze z rynku to, co droższe i gorszej, jakości. Tyle, że Unia Europejska to nie obszar rzeczywiście wolnorynkowy, ale strefa gospodarki regulowanej i centralnie planowanej. Jest to zamknięty rynek z odgórnie ustalanymi koncesjami, kwotami, licencjami i ponad 100 tysiącami bardzo drobiazgowych przepisów określających nawet kształt banana czy definiujących marchewkę, jako owoc. Pod hasłem "niewidzialnej ręki rynku" reklamowano tak zwane uwolnienie cen energii, co miało obniżyć rachunki gospodarstw domowych za prąd i gaz. W rzeczywistości ceny tych nośników energii tylko rosną i rosną. W imię "wolnego rynku" i walki z "własnością państwową" doprowadzono do upadku całkiem zdrowych gałęzi przemysłu. Wyprzedano za bezcen całe segmenty gospodarki, w tym przedsiębiorstwa o strategicznym znaczeniu dla Polski, często firmom państwowym, tyle, że zagranicznym. Mówiono, że kapitał "nie zna granic" i jest "bezstronny", tylko, że znaczna część prasy znajdująca się w rękach niemieckich reprezentuje w Polsce niemieckie interesy, a obce banki funkcjonujące w Polsce działają na rzecz interesów firm i krajów, w których jest ich główna siedziba. Jednym słowem, co innego się mówi, co innego myśli, a jeszcze, co innego robi. To, że "niewidzialna ręka rynku" to utopia, najlepiej można dostrzec w sektorze energetycznym. Tymi, którzy dziś dyktują warunki, nie są klienci i wolny rynek, lecz dostawcy surowców energetycznych i regulatorzy rynku. Działają oni zgodnie z regułą relatywizmu: w XVI w., gdy Hiszpania królowała na morzach, Anglia była zwolennikiem ceł protekcyjnych, chroniąc swój rynek wewnętrzny, w XVII w., gdy Anglia już panowała na morzach, stała się zwolennikiem "wolnego rynku" i przeciwnikiem ceł protekcyjnych. Podobnie czyni Francja, wciskając swoją technologię atomową, narzucając poprzez Unię Europejską kwoty emisji, CO2 i standardy ochrony środowiska, które są zgodne z interesami francuskimi, a przy okazji niszczą konkurencję. Niemcy obsadzili w Komisji Europejskiej najważniejsze przyczółki - ich człowiek Günter Oettinger jest komisarzem ds. energii i pilnuje interesów niemieckich, w tym pomyślnej realizacji rosyjsko-niemieckiego gazociągu Nord Stream. Rosja nawet nie ukrywa, że traktuje gaz i ropę, jako ważniejszy od rakiet z głowicami atomowymi instrument realizacji swoich imperialnych interesów. Niemcy konsekwentnie od 10 lat ograniczają swój program atomowy. Po katastrofie w Japonii zamykają elektrownie jądrowe, bo zdają sobie sprawę, że nie ma stuprocentowej gwarancji bezpieczeństwa i nieszkodliwości. Tymczasem Polska brnie w program atomowy, który oznacza niekończące się kłopoty. Mamy przecież ogromne złoża węgla, a złoża gazu łupkowego uważa się za największe w Europie. Gdy jednak przed Polską pojawiła się szansa na gazową samowystarczalność energetyczną, natychmiast swoją siłę ujawniło lobby rosyjskie, niemieckie i francuskie. Słyszymy, że eksploatacja gazu łupkowego jest sprzeczna z europejską strategią energetyczną, że jest szkodliwa dla środowiska naturalnego, że zagraża źródłom wody pitnej. Dlatego przed władzami polskimi jest bardzo trudny egzamin - polegający na odpowiednim przygotowaniu procesu przemysłowego pozyskiwania tego surowca. Chodzi o to, by Bruksela pod jakimś pretekstem korzystnym dla Francji czy Niemiec nie zakazała nam eksploatacji tych złóż. Bardzo ważne jest także umiejętne argumentowanie, że elektrownie gazowe są ekologiczne, bo gaz ziemny emituje mniej niekorzystnych dla atmosfery gazów podczas spalania. Równie ważne jest przygotowanie oprzyrządowania prawnego, by Polska, udostępniając swoje złoża firmom głównie amerykańskim, nie straciła nad nimi kontroli i tytułu własności, partycypowała w zyskach i miała dostęp do informacji o skali i sposobach eksploatacji. Uczmy się od Norwegów, którzy zanim zaczęli pozyskiwanie swoich ogromnych złóż ropy naftowej, bardzo precyzyjnie wdrożyli korzystne dla siebie oprzyrządowanie prawne i dzięki temu odnieśli bezprecedensowy sukces. Jan Maria Jackowski
Czyste sumienie generała "Tola ma Donalda, a Donald ma Tole" - skandują kibice, desygnowani nad Wisłą na zbiorowego "wroga publicznego numer jeden". Jak nietrudno odgadnąć, rządzących denerwują zwłaszcza trzy ostatnie sylaby tegoż hasła. Denerwują nie na żarty. Można powiedzieć, że te trzy proste sylaby rządzących po prostu wkurzają. Wkurzają do tego stopnia, że za przypomnienie prostych faktów kibiców zatrzymuje policja, jak to niedawno miało miejsce w Płocku.
WSZYSTKICH NIE ZŁAPIĄ I co? I nic. "Mądrej głowie dość dwie słowie", mawiają mądrzejsi wiedzą i doświadczeniem, jednakowoż gorące głowy kibiców zaprzątają widać odmienne sprawy i odmiennym rozumieniem mądrości się kierują, skoro niespecjalnie zwracają uwagę na poczynania tuskoidów. Robią swoje, można powiedzieć, i robią dobrze. Albowiem to właśnie śmiech najskuteczniej obnaża małość, głupotę i złą wolę aktualnych włodarzy Rzeczypospolitej. Dlatego ci z kolei imają się absurdalnych działań, mających spacyfikować środowiska kibicowskie. Siłę, której nie sposób kontrolować politycznie. Po mojemu jednak, ten numer nie przejdzie, dopóki kibice pozostaną wolni. A pozostaną, nie ma obaw. Już wyobrażam sobie kolejną meczową oprawę, gdy na trybunach zobaczymy transparent z cytatem z "Seksmisji" Machulskiego: "Wszystkich i tak nie złapiecie!". Przypomnijmy, bo warto: w tej antykibicowskiej "zadymie" wcale nie chodzi o piłkę. Stąd bierze się zwierzęcy skowyt salonu, skierowany przeciw nowej sile, objawionej tak niespodziewanie na wydawałoby się trwale zacementowanej scenie politycznej III RP. Zostawmy, zatem kibiców (tak trzymać, Panowie!), by przyjrzeć się największemu sukcesowi tuskokomorowskich z poprzedniego tygodnia, to jest wizycie prezydenta USA, Baracka Husseina Obamy. Albowiem rozumie się samo przez się, że był to sukces jedyny w swoim rodzaju. Na skalę, można powiedzieć, wszechświatową.
DINER PREZYDENTA Po pierwsze, Barack Hussein Obama powiedział, że szanuje. Po drugie, Barack Hussein Obama przyznał, że wspiera. Po trzecie, Barack Hussein Obama zauważył, że docenia. Po czwarte, Barack Hussein Obama zaczerpnął inspiracji. Po piąte, Barack Hussein Obama obiecał, że Polacy nie będą już musieli prosić o wizy do USA w pozycji kolankowo-łokciowej. Na koniec zaś Barack Hussein Obama zapewnił, że przyśle nam paru żołnierzy, a nawet kilka samolotów, żeby ci żołnierze za bardzo się u nas nie nudzili i nie wpadli w złe towarzystwo. Nie ma co kryć, wspaniała egzemplifikacja międzynarodowej przyjaźni, rozpoczęta perfekcyjnym odegraniem chopinowskiego mazurka (kto nie widział i nie słyszał, niech żałuje). Najwyraźniej prezydent Komorowski mocno przeżył pierwsze spotkanie z dostojnym gościem zza Wielkiej Wody, skoro odpowiadając na pytanie o rozmowę z nim, rzekł: "Będziemy mieli dzisiaj jeszcze spotkanie z gościem honorowym w czasie roboczego dineru w Pałacu Prezydenckim". Ergo, Donald ma Tolę, ale Bronisław również coraz częściej zachowuje się, jakby miał. Wszelako generalnie rzecz ujmując, odtrąbiono sukces. W rzeczy samej, klękajcie narody. Polska godnie przyjęła amerykańskiego prezydenta. Mnie osobiście najbardziej wzruszyły: foch Lecha Wałęsy oraz nadąsanie Leszka Balcerowicza. W szczególności zaś rozpromieniona twarz szefa Biura Ochrony Rządu, generała Mariana Janickiego, zachwyconego współpracą z Secret Service. Pan generał to człowiek odpowiedzialny za bezpieczeństwo Lecha Kaczyńskiego, który nie dalej jak tydzień po jego śmierci przekonywał, że sumienie ma czyste, a tak w ogóle BOR nie ma sobie nic do zarzucenia. Nic, zupełnie, choć po wizycie Obamy nawet ślepy musiał zaobserwować kilka podstawowych różnic miedzy zabezpieczającymi działaniami BOR na lotnisku w Smoleńsku a połączonymi działaniami BOR i Secret Service w Warszawie.
CZAS KRĘCENIA LODÓW Tymczasem wizyta wizytą, a sprawy w naszym nieszczęśliwym kraju toczą się, można powiedzieć, swoim biegiem. Jak to na równi pochyłej bywa. To znaczy: politycy ustawiają prawo pod potrzeby grup kapitałowych nieznanej proweniencji, załatwiając naród jak chcą, a media głównego nurtu nabierają wody w usta, ewentualnie odwracają kota ogonem. Oto przed paroma zaledwie tygodniami, szybko niczym skład TGV, przemknęła przez eter wieść, iż prezydent Komorowski podpisał edykt zatwierdzający "ustawę o działalności leczniczej". Wejdzie ona w życie już pierwszego lipca tego roku, by stawiając na tak zwaną "komercjalizację", postawić na głowie dotychczasowe zasady funkcjonowania systemu ochrony zdrowia między Bałtykiem a Tatrami. Z dniem wejścia w życie ustawy, organy samorządu terytorialnego będą mogły przekształcić zakłady opieki zdrowotnej w przedsiębiorstwa (precyzyjniej: w spółki prawa handlowego). Te, które ZOZ-ów nie przekształcą, będą zobowiązane do spłaty całości ich zadłużenia. W Polsce jest ponad 500 szpitali posiadających status publicznych. Z tej liczby w roku 2010 ponad trzysta odnotowało ujemny wynik finansowy. Przede wszystkim z powodu relatywnie mniejszych wpływów z Narodowego Funduszu Zdrowia, w stosunku do ciągle rosnących kosztów działalności. Wprowadzając w życie nową ustawę, tuskoidzi zepchnęli problem z poziomu państwa na poziom samorządów (i pacjentów), mając w nosie kwestię finansowania placówek. Te mają dawać sobie radę same. I dadzą, nie ma obaw, dzieląc pacjentów na "tych z NFZ" oraz "tych z portfelem". Tym samym dostęp do procedur leczniczych, dziś deficytowych, zostanie ograniczony w jeszcze większym stopniu niż dotąd. Polska. Nieszczęśliwy kraj, zrozpaczeni ludzie. Jak długo jeszcze pozwolimy sobą pomiatać? Krzysztof Ligęza
Graś: Warto obserwować wybory władz PJN. Będzie ciekawie Rozpoczął się pierwszy krajowy zjazd PJN
Agnieszka Burzyńska: Dzień dobry? Czy może nawiązując do nowej strony promującej młodzieżowy slang: Siema lub Hej ziom? Paweł Graś: Po prostu dzień dobry.
Nie będziecie się tak witać na posiedzeniach rządu? W slangu? To jest strona, która ma promować Polskę, ma docierać do tej młodszej reprezentacji Europy, która przyjeżdża do Polski, do młodych ludzi z Anglii, Niemiec, Francji.
Ale promowanie Polski za granicą za pomocą tłumaczenia obcokrajowcom slangu młodzieżowego? Każdy sposób jest dobry, dobrze, że taka strona (zobacz, jak wygląda - KLIKNIJ) powstała, wywołała dyskusję - to już widać, że był dobry pomysł. Taki, który wzbudził dyskusję. I oto chodzi.
A co w owym slangu znaczy "zonk"? "Zonk" w tym slangu, pani redaktor, znaczy np. to, że jeśli premier na konferencji prasowej mówi sprawa ministra Burego to raczej gapiostwo a nie cwaniactwo, a portal RMF podaje: jak powiedział premier Tusk sprawa ministra Burego to raczej cwaniactwo, a nie gapiostwo - to wtedy jest "zonk", czyli wpadka, czyli wtopa.
Ja tego nie zauważyłam. Klapa, kompletna ściema, wtopa, czyli tak jak pan mówi pasuje także do dokonań Cezarego Grabarczyka, prawda? Pan minister Cezary Grabarczyk robi, co może dwoi się i troi - mamy nadzieję, że jego wysiłki jednak przyniosą efekt.
A jakimi słowami, by pan określił dokonania Cezarego Grabarczyka? Z ostatniego tygodnia nawet. Przyjdzie czas na podsumowanie jego działalności. W tym tygodniu mamy rzeczywiście niepokojące informacje dotyczące autostrady, dotyczące pewnego odcinka autostrady...
Niepokojące? To mało powiedziane. ... odcinka budowanego przez Chińczyków, ale odbyło się spotkanie pana premiera z panem ministrem Grabarczykiem i szefem GDDKiA, która jest odpowiedzialna za realizację tego projektu i pan premier otrzymał zapewniania, które zresztą zostały potwierdzone publicznie, że niezależnie od tego, jak ostatecznie z chińskim wykonawcą rozmowy się potoczą, jakie ustalenia zapadną budowa autostrady będzie kontynuowana i to jest najważniejsze.
I położyłby pan za to swoją głowę? Za to zapewnienie, że rzeczywiście przed Euro będzie gotowa autostrada i nie będzie żadnej ściemy z przejezdnością, zamykaniem, otwieraniem? Ministrowie ponoszą odpowiedzialność za swoje decyzje, za swoją działalność i za swoje zobowiązania. Nie jestem ministrem infrastruktury, ale myślę, że minister infrastruktury, skoro takie zapewnienia złożył panu premierowi, to te zobowiązania zostaną dotrzymane.
Ale sam premier powiedział: minister Grabarczyk zaryzykował. Zaryzykował, nie wyszło. Tak? Czyli powinny być jakieś konsekwencje? Tak czy nie? Pani redaktor chodzi o to, żeby autostrada była budowana i ta autostrada jest budowana. Jak pani pojedzie tam, to zobaczy, że żadne ekipy...
Widziałam, jak trzech Chińczyków machało łopatami, a obok stoją maszyny, które nie są używane. Będziemy ministra Grabarczyka rozliczać nie w połowie projektu, ale jak będzie zakończony.
Ale to będzie w następnej kadencji. Panie ministrze za swoje błędy się płaci. To był błąd, mamy kłopoty w tej chwili. Tak czy nie? Pani redaktor, odbył się przetarg, ten przetarg wygrała firma. Firma rozpoczęła i kontynuowała parce przez wiele miesięcy, firma jest związana umowami z polską stroną. Jeśli z tych umów się nie wywiąże, to zostaną na nią nałożone przewidziane w tej umowie kary.
Tyle, że minister musiał wiedzieć, że ta umowa jest mało realna, nierealna - wszyscy go przed tym ostrzegali, nawet GDDKiA wyceniła na 40 proc. więcej ten kontrakt. Wykonawca wziął na siebie odpowiedzialność i jeśli z tym projektem sobie nie poradzi, będzie musiał za to zapłacić.
Czyli dymisji ministra Grabarczyka nie będzie? Na razie nie ma ku temu podstaw. Poczekajmy, jak sytuacja będzie się rozwijać.
A przywrócenie do pracy Andrzeja Wacha? Z punktu widzenia nas wszystkich obywateli, Polaków nie jest istotne, co stanie się z ministrem Grabarczykiem - czy dzisiaj jest ministrem czy jutro będzie?
Jest istotne. Kompletnie bez znaczenia. Istotne jest to, żeby powstały drogi autostrady i żeby budowa była kontynuowana. A ta budowa jest kontynuowana.
A gdy minister przywraca do pracy Andrzeja Wacha wyrzuconego za to, co działo się na kolei, to też nie ma problemu? To jest decyzja, za którą minister Grabarczyk ponosi osobistą odpowiedzialność. To jest jego decyzja i musi ją uzasadnić, przede wszystkim opinii publicznej, że to jest najlepsze miejsce, najlepsze stanowisko i najlepiej pan Wach na tym miejscu będzie się realizował i służył Polsce.
Czy według pana to dobra decyzja? Według mnie to nie jest dobra decyzja.
A według premiera? Premier zdenerwował się? Proszę zapytać pana premiera - jest okazja, bardzo często na konferencjach prasowych.
Pytam "usta premiera", rzecznika rządu. Muszę powiedzieć bardzo delikatnie, że jest to decyzja, która również u pana premiera nie wzbudziła entuzjazmu. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie.
A jeżeli Cezary Grabarczyk nie przekona opinii publicznej, że to jest dobra decyzja, to co? To i tak zostanie, chociaż ponosi osobistą odpowiedzialność? Każdy z ministrów ponosi odpowiedzialność, za swoją decyzję. Każdy z ministrów jest przez pana premiera rozliczany i pan premier podejmuje decyzje, czy z danym ministrem chce współpracować czy nie.
Sami mówicie, że to była zła decyzja, a za złe decyzje się odpowiada. Więc pan premier będzie wyciągał wnioski, ale - podkreślam - te wnioski należą do pana premiera.
A pan, co doradza? Ja nie doradzam panu premierowi.
A co z dymisją wiceministra skarbu za łamanie ustawy antykorupcyjnej? Premier stwierdził, że Jan Bury powinien sam wyciągnąć konsekwencje, sam wyciągnąć wnioski. Nie było jeszcze okazji do rozmowy pana premiera z panem ministrem Burym. Myślę, że pan minister Bury otrzymał jasny sygnał, zarówno od pana premiera, jak i od swojego szefa, pana wicepremiera Pawlaka.
Tutaj nie był on taki jasny, bo był to błąd. Myślę, że na początku przyszłego tygodnia ta sytuacja się wyjaśni.
Ale czy będzie jakaś rozmowa z wiceministrem? Premier go wezwie? Bo z tego, co wiemy, napisał list do premiera z wyjaśnieniami. Na początku przyszłego tygodnia na pewno będzie okazja, żeby tę sprawę ostatecznie wyjaśnić. Nie wiem, czy odbędzie się spotkanie pana premiera, ale na pewno jakieś decyzje w tej sprawie zapadną, bo muszą zapaść.
Dlaczego listy Platformy nie będą zamknięte przed 11 czerwca? Tak poinformował Grzegorz Schetyna. Listy Platformy są prawie gotowe. Mamy jeszcze w kilku miejscach...
Konflikty? Nie, to nie są konflikty. Chodzi o to, by aby te listy były optymalne z punktu widzenia wyborców.
Te nie są optymalne? Jeszcze nie są. Rozmawiamy o tych listach z naszym koalicyjnym partnerem, jeśli chodzi o wybory do Senatu.
Ale ten projekt już chyba umarł śmiercią naturalną. Nie, jeszcze nie.
No to umrze. Trzeba pamiętać o tym, że jeśli chodzi o wybory do Senatu mamy nową sytuację - mamy okręgi jednomandatowe. Tam nie będzie zdobywało się mandatu i poparcia na szyld partyjny, a może w mniejszym stopniu na szyld partyjny. Dlatego, zwłaszcza, jeżeli chodzi o senatorów i te okręgi jednomandatowe, nad tymi listami trzeba jeszcze popracować.
A ja pytam o sejmowe listy? Gdzie są kłopoty? Kłopotów nie ma nigdzie, jeśli chodzi o sejmowe listy. W paru miejscach trwają dyskusje, jak te listy optymalnie ułożyć, tak aby zyskały zaufanie wyborców. Mamy jeszcze czas, więc nic złego się tu nie dzieje.
Pozycja Joanny Kluzik-Rostkowskiej w PJN zagrożona? Wszystko wskazuje na to, że na kongresie zostanie zakwestionowana linia PJN, której symbolem była i jest Joanna Kluzik-Rostkowska - napisał na blogu polityk tego ugrupowania Jan Filip Libicki. Jak pisze, jej miejsce może zająć polityk o "obyciu zaczerpniętym ze strasbourskich salonów". więcej »
Panie ministrze, na koniec: Paweł Kowal na czele PJN to będzie groźniejszy przeciwnik niż Joanna Kluzik-Rostkowska? Zobaczymy co się dziś będzie w tym PJN działo. Rzeczywiście, dzisiaj odbywa się kongres PJN, na którym podobno mają zostać wybrane władze.
Ale ucieszyłaby pana ta zmiana? Czy raczej zmartwiła, że teraz będzie trudniej. Myślę, że warto ten proces obserwować. Myślę, że będzie ciekawie. Ja na pewno będę się dzisiejszego dnia przyglądał PJN i temu, co się dzieje na jego kongresie.
Czyli to było te słynne, zapowiadane na Twitterze przez Pawła Grasia wydarzenie? Nie, to nie było to. Będą inne, równie ciekawe wydarzenia. Zachęcam do śledzenia internetu, zachęcam w samo południe do szukania strony www.polskamasens.pl. Dziękuję bardzo. Naszym gościem był Paweł Graś, rzecznik rządu. Dziękuję bardzo.
RMF
Europa w nerwach Za sprawą bakterii coli stare określenie „sezon ogórkowy” nabrało w tym roku nowego sensu; niestety, niewesołego. Andaluzyjskie ogórki zostały wprawdzie przez ekspertów uwolnione od zarzutu przenoszenia epidemii, ale to bynajmniej awantury nie kończy, przeciwnie – dopiero się ona zaczyna na całego. Hiszpanie oczywiście nie wierzą w zwykłą pomyłkę, zarzucają Niemcom, że bezpodstawnym oskarżeniem chcieli wskazać obcego winnego, by chronić od strat własnych rolników. Jeśli tak było istotnie, to udało im się tylko częściowo, bo kierując uwagę na warzywa, dali Rosji pretekst do wstrzymania całego warzywnego importu z Unii Europejskiej. Chociaż zasadniczo nie ma żadnych w ogóle powodów, żeby uważać, że to akurat warzywa są rozsadnikiem epidemii, a nie na przykład produkty odzwierzęce czy, dajmy na to, niedoczyszczona woda pitna. Rosyjskie służby sanitarne słyną z tego, że znajdują groźne bakterie z dnia na dzień albo stwierdzają ich brak akurat w tych produktach, w których Rosja ma polityczny interes je znajdować bądź nie. Ale w gruncie rzeczy, tak jak w wielu innych sprawach, Rosjanie robią po prostu bez dbania o pozory to samo, co państwa zachodnie robią w rękawiczkach i po cichu. Bakterie, cóż, chodzą po ludziach, epidemia zabijająca 20 chorych na 2000 to nie apokalipsa, ale interesy gospodarcze – to grunt. Unijna konstrukcja poddawana jest ostatnio ciężkim próbom. Kryzys finansowy podkopał wspólną walutę, łodzie z afrykańskimi uciekinierami zniweczyły traktat z Schengen, a teraz panika wywołana epidemią grozi wybuchem egoizmów zgubnych dla wspólnej polityki rolnej i wspólnego rynku żywności. I im dłużej nie wiemy, w jaki sposób bakteria się rozprzestrzeniła, tym większe zagrożenie. Zła wiadomość jest taka, że według ekspertów możemy się tego nie dowiedzieć w ogóle nigdy. Dobra – że ich zdaniem epidemia w ciągu kilku tygodni wygaśnie naturalną koleją rzeczy. Tylko czy naciskane przez spanikowanych wyborców rządy tyle wytrzymają? RAZ
4 czerwca nic się nie stało, a komunizm obalili Niemcy. Nie trzeba było śmiać się ze Szczepkowskiej, lecz uznać, że komunizm skończył się 4 czerwca w Polsce. Skorzystali z tego śmiechu Niemcy i wypięli pierś do chwały za obalenie muru 9 listopada.
1. 4 czerwca 1989 roku, w Polsce, skończył się komunizm - jedwabnym głosikiem powiedziała do kamery aktorka Joanna Szczepkowska, a jej twarz rozpromienił błogi uśmiech. Drwinom z tej wypowiedzi nie było końca, do dziś bywa ona przywoływana, jako przykład politycznej blondynerii. A szkoda, że śmialiśmy się ze Szczepkowskiej, a szkoda...
2. Nie chodzi o to, że Szczepkowska miała racje, bo z naukowego punktu widzenia racji nie miała. Agonia komunizmu w Polsce trwałą długo, zdaniem niektórych do dziś się nie skończyła. Ale była w wypowiedzi Szczepkowskiej pewna wartość, która została zaprzepaszczona. Bo trzeba było wtedy uznać - tak, 4 czerwca 1989 roku w Polsce (w Polsce!!!) Skończył się komunizm. Trzeba było to uznać i tej wersji się trzymać, a nawet urbi et orbi ją rozgłosić. \Świat musiałby wtedy uznać, ze komunizm skończył się w Polsce. Skoro jednak sami wydrwiliśmy znaczenie tego, co sie stało dnia 4 czerwca roku pamiętnego - no to świat uznał, ze komunizm skonczył się 9 listopada 1989 roku w Berlinie. I to Niemcy wypięli pierś do chwały.
3. W Polsce rządził już Mazowiecki, co prawda do spółki jeszcze z Florianem Siwickim i Kiszczakiem, ale rządził. Komuniści, ochłonąwszy po chwilowym szoku i przeprowadzali wielka akcję przenoszenia sie do biznesu. Gazeta Wyborcza rosła w siłę i żyła coraz dostatniej. I sekretarz KC PZPR Mieczysław Rakowski już ćwiczył komendę - sztandar wyprowadzić... A w Berlinie w najlepsze odbywała się defilada z okazji 40-lecia NRD, którą przyjmował na trybunie Erich Honecker. Niemcy juz co prawda spieprzali z NRD na zachód przez Węgry, bo obawiali się, że NRD bedzie trwało wiecznie i trzeba wiać, korzystając z chwilowej szansy. W Czechosłowacji komuna trwała w najlepsze, Ceausescu święcił kolejny swój zjazd partii jako geniusz Karpat. A Gorbaczow przeprowadzał pierestrojkę, polegająca głównie na ograniczeniu picia wódki.
4. Dopiero 9 listopada Niemcy wdrapali się na mur berliński i zaczęli go obalać, jak już, patrząc na Polskę, upewnili się, ze można. I na Niemców spadła cała chwała. Obalenie muru berlińskiego stało się symbolem obalenia komunizmu. A to guzik było, nie obalenie komunizmu. Niemcy mogli obalić mur, bo komunizm został już wcześniej w Polsce obalony.
5. Ale świat o tym nie wie, że to Polska obaliła komunizm. Świat wie, że bohaterskie to dzieło uczynili Niemcy.
A Polska wciąż kojarzy się jako kraj zagłady Żydów... Janusz Wojciechowski
Oko żaby 5 Poseł Artur Górski mówił niedługo po tragedii „Rosjanie zaraz po wypadku, a to jest lotnisko wojskowe, więc sprawa prostsza, nałożyli embargo na wszelkie informacje z wypadku. Starali się przejąć nad nimi całkowitą kontrolę. Nikogo nie dopuszczono do wraku, a dziennikarzom, którzy czekali na przylot samolotu, rekwirowano taśmy z nagraniami, kasowano zdjęcia fotoreporterom, a komórki w niektórych sieciach nagle straciły zasięg. Takie w każdym razie dotarły do nas informacje. Oczywiście ta blokada nie była szczelna, ale wszelkie informacje, które oficjalnie przekazywała strona rosyjska, były pod pełną kontrolą rosyjskich służb specjalnych. No i Rosjanie puścili w ruch swoją machinę propagandową, swoją wersję wydarzeń, podchwyconą przez niektóre polskie media, którym ta wersja jest wygodna”
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100412&typ=tk&id=tk17.txt
Montażysta Sławomir Wiśniewski, którego zeznaniom poświęciłem wiele notek (cykl „Oko żaby”, ale też cykl o „moonwalkerze” i jego wędrówkach po ruskim Księżycu), wyznawał z ulgą w swych sejmowych relacjach, że się cieszy, iż nie został spałowany, że nie trafił do więzienia itd., i że skończyło się tylko na (trwającym nieokreślony wciąż czas – godzinę? dwie?) aresztowaniu na Siewiernym - choć idąc filmować „katastrofę małego wojskowego samolotu”, którą widział z okna o 8.38
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/bilokacja-o-838.html
liczył się z tym, że trzeba będzie przed Ruskami uciekać. Nawiasem mówiąc, to właśnie wsłuchując się w to, co mówił Wiśniewski, odkryłem jedno z pierwszych ruskich propagandowych założeń, które „sprzedano” polskim mediom, a które stanowi klasyczną myślową kołowaciznę, w której zapętlić się może każdy leming w nieskończoność młócący te frazy w swym mózgu: Dlaczego nie ma śladów po uderzeniu i ryciu szczątków polskiego tupolewa? Dlatego, że lądował on na plecach, a nie na brzuchu. Skąd wiadomo, że polski tupolew lądował na plecach, a nie na brzuchu? Stąd, że nie ma śladów po uderzeniu i ryciu szczątków polskiego tupolewa http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/pierwszy-polak-na-ksiezycu.html
Podobnie się ma sprawa z zagadnieniem ofiar tragedii. Dlaczego nie było akcji poszukiwawczo-ratunkowej? Dlatego, że nikt nie przeżył. Skąd wiadomo, że nikt nie przeżył? Stąd, że nie było akcji poszukiwawczo-ratunkowej. Wracając do dziennikarzy. Wiemy, że „siewców” (ujmując ludzi mediów językiem biblijnym) z naszego kraju było całkiem sporo (choćby do obsługi prezydenckiej delegacji), aczkolwiek plon dość skromny ze sobą przywieźli, tak jakby nie mieli aparatów fotograficznych, komórek z funkcją filmowania, kamer etc. Owszem, możemy założyć, że to wszystko jednak mieli, lecz im dokumentację wizualną zarekwirowano lub zniszczono, chociaż jakoś mało na ten temat polscy dziennikarze opowiadali. Wyjaśnienie tego podejrzewam jest więc pewnie takie, iż tę dokumentację mieli sporządzać inni ludzie, tj. generalnie ruscy fotoreporterzy po prostu. Znalazłem wprawdzie jakiegoś dokumentalistę z agencji Xinxua (Li Jinbo; aż z Chin Ludowych go dziennikarski węch przywiódł do Smoleńska?), lecz jego dorobek nie jest tak pokaźny jak takich fotoreporterów jak: Natalia Kolesnikova (AFP), Sergei Chirikov (EPA, EFE), Mikhail Metzel (AP), Sergei Karpukhin (Reuters), Sergey Ponomarev (AP), Ilya Pitalev (Ria Novosti, Itar-Tass) czy Maxim Shemetov (Itar-Tass), których zdjęcia rozsyłano do wszystkich agencji prasowych świata, a przede wszystkim do Polski. Z kolei dorobek tychże ruskich fotoreporterów (będę sukcesywnie zamieszczał ich zdjęcia na blogu, ale łatwo je znaleźć w google, jeśli wrzuci się imiona i nazwiska tychże ludzi) blednie przy wykopaliskowo-dendrologicznych wielowątkowych fotoreportażach i rekonstrukcjach radzieckiego fotoreportera z agencji FSB, doc. S. Amielina, no ale to mimo wszystko to właśnie czołowi ruscy fotoreporterzy krzątali się wokół Siewiernego i spacerowali między (pilnującymi pobojowiska jak oka w głowie) mundurowymi, a nie nasz poczciwy i cichy docent smoleńskiej dendrologii. Co w tym może być nadzwyczajnego, że przy tej chmarze ludzi mediów z Polski którzy przecież przybyli do Smoleńska (niektórzy już kilka dni wstecz, by jeszcze na obsługę uroczystości z 7 kwietnia się załapać) i mieli najlepszego sprzętu od groma, „obsługę medialną” najsłynniejszego na całym globie, tajemniczego „wypadku lotniczego”, stanowili ruscy fotoreporterzy? Jasne, że nic. Już przecież gen. Anodina przypomniała, że Polska to mały kraj, więc pewnie i nasi ludzie mediów stali się zwyczajnie ludzikami pośród ruskich wielkoludów na baśniowej ruskiej ziemi. Nie możemy też przypuszczać, iż czekiści rozczytywali się w J. Słowackim i rozsmakowywali się we frazie o giętkości języka i ujmowaniu za jego pomocą tego, co człowiek pomyśli – zwłaszcza że czekiści się w poetyckie subtelności nie bawią (zwykle mają cały zastęp wierszokletów, co na zawołanie potrafią chwalić, a to Lenina, a to Stalina, a to Putina; kogo tam komitet centralny do chwalenia wskaże). Co innego natomiast u czekistów korelacja między zdarzeniem a jego medialnym zobrazowaniem. Jak rozumieć tę korelację? Zacznijmy od spraw elementarnych. Gdy dochodzi np. do jakiegoś śmiertelnego wypadku na drodze, no to zwykle jakaś ekipa telewizyjna i fotograficzna udaje się na miejsce, rozstawia sprzęt, sporządza dokumentację tego, co się wydarzyło, tak by pokazać, jak to po wypadku wyglądało. Od strony techniczno-warsztatowej sprawa jest tutaj prosta: przyjeżdża się i fotografuje; i nawet największy matoł jest w stanie takie zdjęcia zrobić. To nie jest zatem kwestia robienia fotografii np. sportowcom w biegu, kiedy trzeba wiedzieć jak chwytać obiekty w ruchu ani np. pięknym aktorkom, gdy trzeba zadbać o właściwe naświetlenie twarzy i nałożonego makijażu. No ale, co w sytuacji, w której... do zdarzenia nie doszło, a trzeba wytworzyć jego obraz? Hm. Tu oczywiście niezbędni są fachowcy od obrazowania zdarzeń, czyli właśnie odpowiedni, zaufani fotoreporterzy, którzy inscenizowany plan zamienią w realną scenerię. Zawodowo zrobione zdjęcie potrafi bardziej przemówić do „zbiorowej świadomości” aniżeli czyjakolwiek gadka-szmatka. To zdjęcie powielone w setkach miejsc oddziałuje ze zwielokrotnioną siłą na odbiorców. Z tego też powodu, czyli przez wzgląd na „propagandową siłę obrazu”, bolszewicy (a z nimi czekiści) od pierwszych lat swych rządów taką wielką wagę przywiązywali do plakatów, fotografii oraz kina. Parafrazując słynne powiedzenie o diable i kobiecie, można rzec, iż tam gdzie ruski diabeł nie może, tam fotoreportera pośle. Rzecz jasna, czekiści mogliby sami zrobić wszystkie zdjęcia na Siewiernym i rozesłać je do prasowych agencji, ale od czego mają machinę propagandową pamiętającą najlepsze czasy ZSSR? Czekiści są od zabijania, natomiast od glansowania czekistowskiej rzeczywistości są już najzdolniejsi, przebrani jak kruszec w smoleńskiej fabryce diamentów, fotoreporterzy obsługujący wierzchuszkę neo-ZSSR. No dobrze, ale co może bidny fotoreporter, który jest od pucowania fasady potiomkinowskiej wsi? Który jeno „trzaska zdjęcia” i przecież „żadnych poglądów politycznych ni ma”? O tym za chwilę, bo tak wtrącę na marginesie, w neokomunizmie (właśnie w środowisku żurnalistów) pojawia się swoisty fenomen, o którym warto wspomnieć. Zdarzyło mi się nieraz na przestrzeni lat „transformacji” jakoś zetknąć przy różnych okazjach z ludźmi neopeerelowskich mediów i zakładam, że mainstreamowe środowisko dziennikarskie w naszym kraju stanowi swoisty refleks tego z neo-ZSSR. Widzimy to odbicie (i postaw, i poglądów, i pewnej rutyny dziennikarskiego działania) bowiem po 1) sposobie relacjonowania tragedii z 10 Kwietnia (zamach wykluczony od razu, bez jakiegokolwiek dociekania – „winna pogoda i piloci”, tak jakby rozwalanie się rządowych samolotów we mgle to była codzienność), 2) dość szybko ujawniające się „zmęczenie tematem Smoleńska” i desinteressment tragedią, która „została wyjaśniona”, a więc 3) powrót do codziennej krzątaniny wokół tematów zastępczych. Mogę więc ekstrapolować obserwacje poczynione na neopeerelowskim środowisku na to zbiorowisko ruskich dziennikarzy wiernych reżimowi czekistów. Otóż fenomen polega na tym właśnie, że bardzo często ci ludzie mediów przyznają, że „nie mają poglądów politycznych”, że oni „tak naprawdę są z dala od polityki”, a nawet „po prostu brzydzą się polityką”. Jakimsik jednak sposobem, mimo tych „wstrętów i dąsów”, zwykle ich praca przekłada się na realne wspieranie neokomunistycznej władzy, a niemal nigdy (jakieś pojedyncze osobniki gdzie niegdzie się w redakcjach uchowają) nie przekłada się na jakieś antysystemowe działania i antykomunistyczne patrzenie na świat. Okazuje się więc, że dziennikarski „brak poglądów politycznych”, to coś takiego jak nieświadomość mówienia prozą przez molierowskiego pana Jourdaina. Wróćmy do ruskich fotoreporterów, którzy dostają od Kremla niezwykle odpowiedzialne zadanie zobrazowania zdarzenia, do którego nie doszło. W potiomkinowskiej rzeczywistości jest to dla nich wprawdzie robota dość pospolita, na tym wszak zasadza się neokomunizm, że iluzja (wsparta w ostateczności czekistowskim terrorem) przedstawiana jest jako coś realnego – tym niemniej do pokazania nieistniejącej katastrofy lotniczej potrzeba zgodnej kooperacji dwóch stron: ludzi zajmujących się przygotowaniem planu zdjęciowego oraz tych wybrańców, którym przypadnie w udziale ów plan zamienić za pomocą „magii obrazu” w „coś realnego”. Każdy filmowiec doskonale wie, iż prawidłowa praca operatora sprowadza się do właściwego kadrowania – widz bowiem ogląda tylko to, co jest na zdjęciu pokazane. To, czego nie ma w kadrze, rozgrywa się już w wyobraźni widza. Najważniejsze jest więc takie pokierowanie tą wyobraźnią, by „dopowiadała sobie” jakby „dalszy ciąg historii”. By ten proces (stymulowania imaginacji widza) sobie unaocznić, wystarczy odwołać się do dendrologicznych fotografii radzieckiego eksperta od czytania znaków na drzewach, doc. Amielina. Ma on (zrobione przez siebie) fotografie zniszczonych na wysokości paru metrów konarów i zdjęcia te opatruje komentarzami w stylu „tędy przeleciał samolot”. Wprawdzie nie ma w okolicy, jak przyznaje nieco półgębkiem, żadnych lotniczych szczątków, ale nie bądźmy drobiazgowi i wpatrujmy się w drzewa, a nie pod nogi, przecież samoloty zwykle „po drzewach” latają, a nie suną po ziemi. Dodajmy, że w paru miejscach ruskiego „raportu” jest zresztą wyraźnie powiedziane, że nie znaleziono kawałków samolotu pod drzewami (s. 82-83), o które miał on zahaczyć, lecąc na Siewiernyj. Na tym jednak, jak wiemy, nie koniec, bo gdyby tak wyglądała cała „trasa przelotu”, to nawet najwierniejsi Moskwie nadwiślańscy dziennikarze czy komentatorzy mieliby problem z wytłumaczeniem obywatelom, jaki „katastrofa miała przebieg” . Poharatane konary swoją drogą, ale jakieś lotnicze kawałki powinny być, skoro maszyna się „po drodze rozpada” (no może jakiś Osiecki, łażąc po różnych smoleńskich drzewach, błysnąłby „analizą bezszczątkowego rozpadu”). Ostatecznie więc w okolicach pancernej brzozy już radzieckim badaczom jakieś szczątki samolotu udało się „znaleźć” (są dokładnie wymienione na s. 84), choć dalibóg w „raporcie” stosownego zdjęcia tychże kawałków nie ma (pomijam fotografię kawałka skrzydła postawionego gdzieś w krzokach ze s. 85, mam na myśli to, co leżało pod brzozą). Choć właściwie po co, skoro jest zdjęcie brzozy? Czy ona nie jest najważniejsza w smoleńskiej baśni? Czy jej strzaskany konar nie mówi widzom „wszystkiego”, a nawet więcej? „Walnęło” i „urwało”, jak to lakonicznie ujął radziecki ekspert E. Klich, przekazując nam swą specjalistyczną wiedzę w pigułce. Faktycznie, krócej się już nie da powiedzieć o „katastrofie”. A że jej sprawa była „arcyboleśnie prosta”, to i „żadnej tyraliery” (a la pobojowisko w Lockerbie) ów badacz radziecki nie zarządził, bo oni tam byli od badania, jak wyjaśnił, no i w ciągu tygodnia pobojowisko posprzątano, jakby w ogóle nic się nie stało. Zostawmy jednak wojskowych ekspertów, wróćmy do ruskich fotoreporterów. Dlaczego polscy fotoreporterzy nie mogli odwalić za nich tej raboty? Z banalnego powodu. Mogliby bowiem szukać obiektywami (aparatów czy kamer) tego, czego nie ma. Czego bowiem na tych wszystkich ruskich, wielobarwnych agencyjnych zdjęciach nie widać? Ano dwóch podstawowych dla każdej katastrofy lotniczej rzeczy: masy foteli http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/130-miejsc.html)
i bagaży oraz ciał ofiar. Nie widać też nawet wynoszenia ludzkich zwłok przez służby ratownicze, jak to choćby było pokazane po zamachach na moskiewskie metro (z 29 marca 2010, a więc dosłownie półtora tygodnia przed „operacją Smoleńsk”). Pokazana jest na różne sposoby „krzątanina” przeróżnych „badaczy” i „ratowników”, tudzież, ma się rozumieć, stójka mundurowych z groźnymi minami – ale... nie ma przecież ani jednego, powtarzam, ANI JEDNEGO, ujęcia tych, których ta katastrofa miała dotyczyć: pasażerów i załogi tupolewa. (Jeśli kogoś w tej najpoważniejszej kwestii zadowala widok czerwonych trumien, to już jego sprawa.) Czy w Rosji „oszczędza się” widzom widoków osób poszkodowanych w jakichś tragicznych wypadkach, katastrofach, zamachach? Czy oszczędza się widzom widoków martwych ofiar? Nie bądźmy śmieszni. Proszę sobie przejrzeć fotografie po różnych zamachach w Moskwie albo po „akcji antyterrorystycznej” w Biesłanie. Zauważmy też, że wszystkie te zdjęcia robione są „z ziemi”, z perspektywy „oka żaby”, czyli z punktu widzenia pojedynczego człowieka, nie zaś – jak to zwykle bywa w przypadku katastrof – z lotu ptaka. Ruskim fotoreporterom pozwolono (wprawdzie bez „zbędnych detali”) dokumentować makabryczną maskirowkę, lecz już nie wysłano ich z helikopterem, by z góry natrzaskali zdjęć pobojowiska. Z góry bowiem widać byłoby jeszcze wyraźniej to, że nie ma wielkiej sterty foteli
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/z-punktu-widzenia-strazaka-smolenskiego.html
i nie ma blisko setki ciał ludzkich, a najwyżej, jak to stwierdził J. Sasin oglądając „miejsce katastrofy” - od kilku do kilkunastu. Czy nie dało się tego całego miejsca pokazać z wysokości np. 30 metrów? Nie było sprawnego helikoptera w pobliżu? Czy raczej nie wolno już było pokazywać tego, co jest „poza kadrem”?Jak jednak widzieliśmy po reakcjach polskiego dziennikarskiego środowiska, to, co pokazano „w kadrze”, okazało się i tak wystarczające, by przyjęto nad Wisłą ruską narrację. Zbędnych pytań (dotyczących tego, czego na zdjęciach nie ma) w Polsce nie zadawano – mimo że fotki wyglądają, jakby pochodziły z... różnych miejsc (!) i dokumentowały pracę przynajmniej dwóch ruskich ekip „badawczo-ratunkowych”. Jedno miejsce to „płaski teren” przy Siewiernym, drugie zaś to jakaś pagórkowata i mocno zalesiona okolica (różnice widoczne są także w stopniu zabrudzenia części lotniczych i w uszkodzeniach wraku). Swoją drogą jest to niezła zagadka, dlaczego aż tyle zdjęć robionych jest przez ruskich fotoreporterów „zza drzew”, skoro wokół wraku było niemal łyso, co widzieliśmy bardzo wyraźnie na filmie moonwalkera Wiśniewskiego? To fotografowanie „poprzez drzewa” może mieć na celu tylko jedno: utrudnienie widzom dokładnego oglądu maskirowki oraz uniemożliwienie im odkrycia tego, że część „plenerowych zdjęć” zrobiono „ekipie badawczo-ratunkowej” jeszcze przed 10 Kwietnia, w jakimś miejscu, gdzie wstępnie ćwiczono maskirowkę (i jej zabezpieczanie). Z drugiej zaś strony pojawiają się takie kuriozalne doprawdy, ewidentnie ustawiane zdjęcia, jak choćby to przedstawiające wieńce, które „przypadkiem” znalazły się „po katastrofie” na przewróconych częściach podwozia http://freeyourmind.salon24.pl/312081,trasa#comment_4478301
czy bardzo znane zdjęcie ze zwisającą na gałązce plakietką na tle kawałka wraku i równo pociętych pod nim drzewek.
Pamiętamy na pewno fotografie zabłoconych i sponiewieranych niemożebnie rejestratorów prezentowanych w ruskim „laboratorium”, ale czy ruscy fotoreporterzy zrobili zdjęcia czarnych skrzynek na pobojowisku, gdy je tam „odnajdywano”? Pamiętamy zdjęcia komórek borowców – ale gdzie są zdjęcia kamizelek kuloodpornych albo broni zabitych polskich funkcjonariuszy? Pamiętamy, jak A. Kwiatkowski mówił na jednym z publicznych spotkań, że jakieś sto trumien się pojawiło na Siewiernym 10 Kwietnia i jak Szojgu opowiadał wieczorem, że wszystkie ciała ofiar już znaleziono i transportuje się do Moskwy. Potem jednak się okazało, że jeszcze są przez następne dni wydobywane ciała „spod wraku”. Gdzie są zatem jakieś zdjęcia z tego „wydobywania”? I na koniec inna jeszcze zagwozdka. Prawie w ogóle nie ma zdjęć z przedstawicielami strony polskiej, a przecież byli tam na miejscu przez parę dni – dokonywali więc chyba pomiarów, analiz w terenie etc. Dobrze byłoby wiedzieć, ile dokładnie czasu spędzili oni na „miejscu katastrofy” i jaki był zakres ich prac, zwłaszcza gdyby się okazało, że nie zrobili prawie nic zwłaszcza w kwestii udokumentowania tego wszystkiego, co leżało na Siewiernym. FYM
Komorowski odznacza "salonowców" W przeddzień rocznicy wyborów 4 czerwca prezydent Bronisław Komorowski wręczył ordery osobom "zasłużonym dla przemian ustrojowych w Polsce", członkom rządów okresu transformacji. Oto, kto został odznaczony za "wybitne zasługi dla transformacji ustrojowej Polski, za kształtowanie demokratycznych zasad państwa prawa, za osiągnięcia w działalności państwowej i publicznej". Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski uhonorowany został Krzysztof Kozłowski - były minister spraw wewnętrznych i szef Urzędu Ochrony Państwa. Jeden z najzacieklejszych przeciwników lustracji. To Kozłowski, jako szef MSW wpuścił do archiwów komunistycznych służb specjalnych tzw. komisję Michnika. Do "badania" akt doszło między 12 kwietnia a 27 czerwca 1990 r., a Michnikowi towarzyszyli historycy Andrzej Ajnenkiel i Jerzy Holzer (wieloletni członek PZPR, współpracownik SB) oraz dyrektor Archiwum Akt Nowych Bogdan Kroll.
Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski odznaczono m.in.:
- Waldemara Kuczyńskiego - ministra przekształceń własnościowych (PZPR, Unia Demokratyczna, Unia Wolności) w czasie, gdy wybuchało wiele afer prywatyzacyjnych, obecnie zajadłego krytyka PiS. Cytat z ubiegłorocznego artykułu Kuczyńskiego: "Jestem Polakiem, ale boję się różnych przebudzeń narodu właśnie dlatego, że więź narodowa potrafi się zamieniać w takiego wojowniczego potwora. To wytłumaczalne, powstawała ona bowiem i umacniała się w wojnach, zaborczych i obronnych, i wojna jest w nią wkomponowana. Więź narodowa ujawnia się najmocniej właśnie w wojnie, w zagrożeniu wojną, w przygotowywaniu do napaści na innych lub w surogacie wojny".
- Janusza Lewandowskiego - byłego specjalistę od "prywatyzacji" i "transformacji" (opracował m.in. Program Powszechnej Prywatyzacji). W 1997 r. prokurator skierował przeciw niemu do sądu akt oskarżenia, zarzucając, że jako minister przekształceń własnościowych miał działać na szkodę interesu publicznego i prywatnego, przekraczając uprawnienia i nie dopełniając obowiązków przy prywatyzacji na początku lat 90. dwóch krakowskich spółek Skarbu Państwa. W marcu 2005 r. sąd I instancji uniewinnił go od popełnienia tych zarzutów. W styczniu 2006 r. wyrok ten został uchylony, a sprawę skierowano do ponownego rozpoznania. Ostatecznie w marcu 2009 r. Sąd Okręgowy w Krakowie prawomocnie uniewinnił Janusza Lewandowskiego - obecnie eurokomisarza z ramienia PO
- Janusza Onyszkiewicza - prominentnego polityka Unii Demokratycznej, byłego ministra obrony narodowej. Jak czytamy w raporcie z likwidacji WSI - to Onyszkiewicz podjął decyzję, że fundusz operacyjny WSI zostanie wyjęty spod kontroli innych organów państwa (np. NIK), co dawało tym postkomunistycznom uprzywilejowaną pozycję.
Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski dostali m.in.:
- Izabella Cywińska - reżyserka, zwolenniczka Unii Demokratycznej, minister kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego
- Marek Dąbrowski, były poseł Unii Demokratycznej, od 1991 do 1996 r. szef Rady Przekształceń Własnościowych (patrz: Waldemar Kuczyński i Janusz Lewandowski), prezes Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych założonego przez Leszka Balcerowicza
- Andrzej Olechowski - jeden z założycieli PO. W PRL - gdy SB mordowała i prześladowała patriotów - pracował w instytucjach międzynarodowych i współpracował z wywiadem komunistycznym (Departament I MSW). Był kontaktem operacyjnym Gromosława Czempińskiego o pseudonimach "Tener" i następnie "Must". W 1989 r. brał udział w obradach "okrągłego stołu" po stronie komunistów w zespole ds. gospodarki i polityki społecznej.
- Tadeusz Syryjczyk - minister przemysłu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, potem poseł Unii Demokratycznej
- Marcin Święcicki - działacz PZPR, W 1989 r. uczestniczył w obradach Okrągłego Stołu po stronie komunistycznej, w zespole ds. gospodarki i polityki społecznej. Potem poseł Unii Demokratycznej, były prezydent Warszawy
- Waldemar Dąbrowski - minister kultury w rządach Leszka Millera i Marka Belki
- Stanisław Iwanicki - były szef Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy zarejestrowanego jako tajny współpracownik SB "Bolek" oraz rady Instytutu Lecha Wałęsy
- Wojciech Misiąg - w latach 1989–1991 zasiadał w radzie nadzorczej FOZZ; działalność tego Funduszu doprowadziła do jednej z największych w historii III RP defraudacji środków publicznych oraz kilkunastoletniego procesu sądowego. W okresie 1984–1989 Misiąg wchodził w skład Komisji Planowania przy Radzie Ministrów PRL. Następnie do 1994 r. zajmował stanowisko podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów w pięciu kolejnych rządach, odpowiadając za politykę finansową i budżet. Współpracował z Leszkiem Balcerowiczem przy tworzeniu planu reform gospodarczych.
- Wojciech Okoński - były minister obrony narodowej, w latach 1998–2007 członek zarządu i wiceprezes Prokom Investments - spółki należącej do Ryszarda Krauzego
- Tadeusz Zielniewicz - historyk sztuki i konserwator zabytków architektury, były instruktor ds. kultury w Komitecie Wojewódzkim PZPR w Lublinie. W latach 90. został generalnym konserwatorem zabytków. Z tego stanowiska odszedł w atmosferze skandalu – w 1995 r. zezwolił, mimo głośnych protestów, na wykreślenie z rejestru zabytków pięknej willi „Brzozy” przy ulicy Batorego w podwarszawskim Konstancinie. Dzięki tej kontrowersyjnej decyzji właścicielka „Brzóz”, milionerka Iwona Büchner (prezes m.in. domu aukcyjnego Pol-Swiss Art), kilkanaście miesięcy później wyburzyła budynek i postawiła w tym miejscu „nowocześniejszą” rezydencję. Krótko przed rezygnacją ze stanowiska generalnego konserwatora zabytków Tadeusz Zielniewicz wydał zezwolenie na wywóz do Niemiec kilkuset XIX-wiecznych wyrobów kamiennych, zabranych z parków i dworków Dolnego Śląska. 44 tiry z cennymi zabytkowymi dekoracjami zatrzymano w ostatniej chwili na przejściu granicznym w Olszynie. Zawartość ciężarówek – jak się okazało – miała trafić w ręce prywatnego niemieckiego obywatela, gdyż – jak oficjalnie tłumaczyli urzędnicy Zielniewicza – były to „wyroby niemieckie”, których „wywóz nie spowoduje uszczerbku dla kultury narodowej”. Niedługo po tym, jak ówczesny wiceminister kultury Tadeusz Polak nazwał tę operację „skandalem i grabieżą”, a prasa zainteresowała się wykreśleniem z rejestru zabytków willi „Brzozy” – Zielniewicz podał się do dymisji i podjął pracę jako doradca w Polskiej Radzie Biznesu, założonej przez kilkunastu najbogatszych polskich przedsiębiorców, w tym Jana Wejcherta oraz Piotra Büchnera, męża Iwony Büchner. Na wręczeniu orderów obecni byli m.in. Lech Wałęsa i Adam Michnik. Kto nigdy nie dostanie medalu od Bronisława Komorowskiego? Np. Dariusz Bogdan, o którym wstrząsający tekst napisała Urszula Radziszewska. Źródło: Niezależna.pl
Mity Okrągłego Stołu Nasz Okrągły Stół sprzed 20 lat otoczony jest mitami w stopniu nie mniejszym niż znacznie starszy mebel o tym samym kształcie, przy którym zasiadał król Artur ze swymi rycerzami. Nic dziwnego. Na przesłonięciu go wieloma warstwami mitologicznej mgły zależało wszystkim układającym się przy nim stronom, które to zadanie przekazały swoim późniejszym spadkobiercom. Próbując dzisiaj wyrobić sobie zdanie o porozumieniu władzy z opozycją, które uruchomiło zmianę nazwy, formy i treści polskiej państwowości, mamy, zatem do dyspozycji jedynie różne produkty wyobraźni mitotwórczej. Tocząca się pomiędzy nimi walka konkurencyjna nie powoduje ich stopniowej eliminacji. Przeciwnie, nadaje im żywotność. Tak się, bowiem dzieje, że kto tylko zwątpi w jedną wersję okrągłostołowej mitologii, ulega natychmiast innej, którą zaczyna głosić z entuzjazmem świeżego wyznawcy. Bez mitu jak bez ręki. Tylko on podpowiada, jak odnieść Okrągły Stół do poprzedzającej go lub też następującej po nim historii. Według rapsodów, którzy go wychwalają, ten pakt rządowo-opozycyjny był wielkim dziejowym wydarzeniem. Jego kultem nie zaszkodziłoby zastąpić mocno już wyeksploatowanych i nie zawsze poprawnych politycznie rocznic bitew pod Cedynią, Grunwaldem, Beresteczkiem i Warszawą. Ależ nie – odkrzykują bajarze z przeciwnego bieguna polskich debat – przecież nad meblem przeklętej nazwy i formy geometrycznej montowano drugą Targowicę. Mędrcy z pierwszych stron gazet i programów nadawanych w pasmach wysokiej oglądalności – sugerują wreszcie słabo słyszalne, lecz uparte głosiki, pobrzmiewające w piwnicach gmachu Rzeczypospolitej – na równi mydlą nam oczy. Przy Okrągłym Stole rozpoczęto kontrrewolucję, za którą płacić będą niezliczone pokolenia ludu pracującego. – Veto, veto i jeszcze raz veto! – odkrzykną narodowi mesjaniści z pism poświęconych. Gdyby nie stół okrągły – wysunięty na widok publiczny oraz pokątny – suto zastawiony w rządowej Magdalence, żylibyśmy teraz w Polsce równie pięknej i wspaniałej, jak co najmniej za Wazów, jeśli nie Jagiellonów. Sprowadzając te wizje na ziemię, zauważmy prowokacyjnie, że przy Okrągłym Stole nie zdarzyło się nic szczególnie przełomowego ani fundamentalnego. Przede wszystkim, nie doszło tam do żadnej zdrady. Szefowie i eksperci zdelegalizowanej „Solidarności” nie mogli zdradzić swojego zaplecza, ponieważ go nie mieli. A zasiadający naprzeciwko nich przywódcy – nazywanej tak w żargonie okrągłostołowych dokumentów – strony partyjno-rządowej? Patrz nieco wyżej.
http://g.infor.pl/p/_wspolne/pliki/43000/43225.jpg
„Solidarność” staje się powoli historyczną pamiątką – stwierdziła w roku 1987 mazowiecka struktura tego związku, która od 13 grudnia trwała w podziemiu, wyczekując daremnie na nowy zryw mas. Podobnie wypowiadał się wtedy, na łamach paryskiej „Kultury”, publicysta używający pseudonimu Maciej Poleski. W jego ocenie, solidarnościowe komitety strajkowe, zarządy regionów i podziemne komisje koordynacyjne – nie inaczej niż wiece studenckie czy rady robotnicze z marca 1968 bądź października 1956 – zasługiwały już tylko na honorowe miejsce w muzealnych opisach. Konsekwentni antykomuniści – nawoływał – powinni odbyć solidne rekolekcje. Czy w Polsce, którą ekipie Jaruzelskiego udało się ustabilizować, znajdzie się pole dla opozycji nowego typu, mogącej z czasem liczyć na względny sukces?
Żeby było zabawniej, autor tych bezlitosnych diagnoz i kłopotliwych pytań objawił się w początkach III RP – już pod nazwiskiem Czesław Bielecki – jako wieszcz nawołujący do rozgromienia postkomunistów, których zniszczyć we właściwym miejscu i czasie nie pozwoliła rzekomo zmowa okrągłostołowa. Prawda historyczna opowiada się jednak za Poleskim przeciw Bieleckiemu. Przeciwko stanowi wojennemu i jego politycznym konsekwencjom, „Solidarność” nigdy nie była w stanie zmobilizować ani w przybliżeniu tak silnego oporu, jak to obiecywała swym twardym zwolennikom. Demonstracje z roku 1982 wygasły, kiedy ich uczestnicy uświadomili sobie, że władza nie zamierza się z nimi liczyć. Działacze starających się nimi kierować komórek konspiracyjnych coraz dotkliwiej uświadamiali sobie, że zostali sami. Manifesty Jacka Kuronia, który z obozu dla internowanych w Białołęce wzywał wtedy do „zlikwidowania okupacji w zbiorowym wystąpieniu”, które miałoby polegać na „jednoczesnym uderzeniu na ośrodki informacji i władzy w całym kraju”, zostały więc przez nich skwitowane odruchem zdrowego sceptycyzmu. A Kuroń, ubolewając że umiejętność realistycznego myślenia o polityce na pewien czas go opuściła, po latach musiał się z nimi zgodzić. Tak jak nie spełniły się marzenia, które wkrótce po grudniu 1981 wyrażano hasłem „zima wasza, wiosna nasza”, tak niewiele urzeczywistniło się z długofalowych planów stawiania oporu władzy przez budowanie państwa czy też społeczeństwa podziemnego. Adam Michnik w rozmowach z księdzem Józefem Tischnerem ubolewał, że legendarny konspirator z okresu stanu wojennego, Zbigniew Bujak, tak długo się ukrywał, mimo ze podziemie „ledwie zipało”. Poza wąskimi kręgami intelektualnymi i artystycznymi, gdzie trwanie na pokaz w nieprzejednanej opozycji stało się swego rodzaju rytuałem towarzyskim, o posierpniowym ruchu społecznym zapominano.
http://ma.blox.pl/resource/6.jpg
Szczątki „Solidarności” zdradziły pewne oznaki życia wiosną i latem roku 1988. Strajki, które wybuchły wówczas w Stoczni Gdańskiej, Nowej Hucie i kilku kopalniach na Śląsku, odznaczały się jednak zastanawiającymi osobliwościami. Przede wszystkim, wzięły w nich udział znikome oddziały załóg. Władze, gdyby im tylko na tym zależało, dałyby radę natychmiast je stłumić. Po jednorazowej demonstracji swej siły represyjnej, którą urządzono we wspomnianej podkrakowskiej hucie imienia Lenina, pogrążyły się jednak w jakimś niebywałym stuporze. Komentatorzy państwowego radia – co w ówczesnych realiach musiało się dziać za zgodą cenzury i nie bez inspiracji z wysokiego szczebla politycznego – zaczęli szydzić, że z podziemną „Solidarnością” walczy rządowa „ślamazarność”. Z drugiej strony, warszawskie elity opozycyjne (czego ślad zachował się w debatach Michnika z Tischnerem) rozpaczały, że robotnicy utracili zarówno serce do „Solidarności”, jak siłę, która niegdyś rzucała władzę na kolana. Naród przestał zwracać uwagę na sygnały o strajkach, gdyż bardziej interesowała go letnia olimpiada w Seulu. Sportowcy ze Związku Radzieckiego, a nawet jego malutkiego satelity z Niemiec Wschodnich, zdecydowanie wyprzedzili tam swych amerykańskich rywali. Lecz widzów w bloku wschodnim bardziej niż wyniki rywalizacji na stadionach poruszały migawki hipernowoczesnych stadionów, wieżowców, stacji transmisyjnych i autostrad, które w niewiele lat potrafiła wybudować – formalnie wciąż zaliczana do trzecioświatowego obszaru zacofania – Korea Południowa. Im zbliżone osiągnięcia cywilizacyjne obiecywano bez efektów tak długo, że zaprzestali już na nie liczyć. Wyciągając wnioski z obrazów na ekranie, łatwo już było przewidzieć finał zimnej wojny. Radziecka sborna zwyciężyła po raz ostatni. Gdy ludzie korzystali z wakacyjnych ostatków, odpoczywając również od polityki, w telewizyjnym okienku nieoczekiwanie pojawił się Czesław Kiszczak. Surowy zazwyczaj szef policji tym razem był miły i otwarty. Do rozmów o przyszłości reform politycznych i gospodarczych zaprosił wszystkich, którzy gotowi byli zatroszczyć się o dobro naszej wspólnej ojczyzny. Wtajemniczeni w ukryte znaczenia państwowotwórczego żargonu, którym posługiwali się współpracownicy Jaruzelskiego, bez trudu zdali sobie sprawę, że oznacza to zamiar porozumienia się z opozycją pod wodzą Wałęsy. A przecież generałowie zapewniali latami, że w imię patriotyzmu chętnie rozważą pomysły daleko idących zmian, ale jedno stanowczo wykluczają: ponowne dopuszczenie „ekstremy antysocjalistycznej” do legalnej działalności. Jeżeli do wolty, której wyraz dał Kiszczak, nie zmusiła ich całkowicie nierealna siła „Solidarności”, to może powodowała nimi wielkoduszność? Tu natrafiamy na kolejny mit, będący niejako zwierciadlanym odbiciem poprzedniego. Tamten przeceniał opozycję solidarnościową; ten, dla odmiany, upiększa partię, a dokładniej – jej tzw. nurt reformatorski. Zgodnie z nim, Jaruzelski zlikwidował – czy może tylko zamroził – ruch solidarnościowy ze względu na rację stanu. Jednakże, gdy tylko odmieniły się uwarunkowania międzynarodowe, wyciągnął rękę do wczorajszych wrogów. Podzielił się z nimi zaszczytnymi obowiązkami rządzenia krajem, a wkrótce nawet przekazał im je w całości. Zrozumiał wreszcie, że ustrój, któremu służył całym życiem żołnierza, oficera, działacza i przywódcy musi opuścić historyczną scenę. Na ile mu pozwolono, przyłożył ręki do stawiania pierwszych zrębów Polski demokratycznej i wolnorynkowej.
http://images30.fotosik.pl/321/c24ca0db33f5834f.jpg
Niestety, prawda znowu upomina się o swoje. Po pierwsze, nie warto gratulować Jaruzelskiemu, że wykonał manewr przymusowy. Nie miał on bowiem do wyboru bardziej atrakcyjnej możliwości niż wynegocjowana kapitulacja. Za jego rządów, ostatecznie wykruszyły się tyleż ekonomiczne i socjalne fundamenty, co bardziej doraźnie oddziałujące siły polityczne, które przez kilka dekad lepiej lub gorzej wspierały Polskę zwaną Ludową. Partia, której przewodził, liczyła na papierze około dwóch milionów członków. Kilkakrotnie większym wskaźnikiem ilościowym mogło pochwalić się głosowanie na urzędowo mianowanych kandydatów do sejmu i rad narodowych, mimo iż za jego bojkot od dawna nie groziły żadne dokuczliwe sankcje. Około 20% abonentów jedynej wtedy telewizji rządowej – według ustaleń raczkujących za czasów Jaruzelskiego agencji sondażowych, które pracowicie zakładał pułkownik Stanisław Kwiatkowski – ufało jej politycznej informacji i propagandzie. Taka akceptacja obejmowała również wznawiane sporadycznie po oficjalnym odwołaniu stanu wojennego ataki na „wrogów socjalizmu”. I co z tego? Ciągle imponujących pod względem matematycznym rezerw nie dało się wykorzystać na froncie. Od schyłku dekady gierkowskiej, partię toczył marazm. W napiętym roku 1981, sekretarzowi Stefanowi Olszowskiemu, uchodzącemu za człowieka silnej ręki, zarzucono na jednym z partyjnych zebrań, że nic się nie robi, aby zatrzymać falę negowania socjalizmu i jego dorobku. – Nawet w naszym zakładzie – skarżyli się wystraszeni PZPR-owcy – pełno jest plakatów ekstremy. – To chodźcie, pozrywamy te plakaty – zaproponował podobno Olszowski. Nikt się nie ruszył.
http://i.wp.pl/a/f/jpeg/21640/02281052.jpeg
Równocześnie z szeregowcami, demoralizacji ulegały kadry przywódcze. Musiały one działać w realiach określonych przez fatalną kombinację sztywnych (jak w stężeniu przedśmiertnym, można dodać obecnie) założeń systemowych z chronicznym kryzysem. Lokalni i krajowi zwierzchnicy instancji partyjnych nieuchronnie stawali się adresatami wszelkich możliwych pretensji, dotyczących zarówno powolnego tempa rozwoju cywilizacyjnego, jak i doraźnych trudności w zaopatrzeniu. O kiepską pogodę na wczasach też ich niejednokrotnie obwiniano. Wietrzała ideowa sól, którą posilanie się dopomogłoby im w ciągnięciu uciążliwego zaprzęgu. Wiara, iż historyczna przyszłość należy do ustroju powstałego z rewolucji rosyjskiej, nie o wiele przeżyła względne – choć opłacone znacznymi kosztami społecznymi i represjami – sukcesy reformy rolnej, masowego awansu i przyspieszonego uprzemysłowienia z pierwszej dekady powojennej. Sekretarz lub rządowy fachowiec, o ile zarządzał swoim odcinkiem stosunkowo sprawnie, naruszał coraz częściej normy systemu gospodarczego, a nawet prawa karnego. Jak to wyglądało w praktyce, można obejrzeć na filmie „Uszczelka” z serialowego cyklu „Najważniejszy dzień życia”, gdzie obrotnego dyrektora fenomenalnie zagrał Henryk Bąk (jeżeli komuś uda się go znaleźć w kanałach „Polska” i „Polonia” albo na DVD). Już w okresie gierkowskim, przełomowym dla losów realnego socjalizmu w Polsce, powstawały analizy (m.in. Józefa Balcerka i Jana Malanowskiego), zgodnie z którymi zamiast oczekiwanego socjalizmu zmodernizowanego ukształtował się wtedy socjalizm klikowy. Stosownie do tych mechanizmów o wymiarze powszechnym, zmieniały się indywidualne systemy wartości. Typowi przedstawiciele aktywnej części społeczeństwa, a szczególnie jego elit, odstawiali ceniony niegdyś ideał pracy społecznej do przysłowiowego lamusa. Dolar opiera się na złocie – żartowano w latach siedemdziesiątych minionego wieku, nie zważając iż walutę amerykańską, decyzją prezydenta Nixona, przestano właśnie wymieniać na ten szlachetny kruszec – a złotówka na cynie…społecznym. Jedynie dostępnym celem aktywności w strukturach wciąż jeszcze z deklaracji socjalistycznych stawało się osobiste i rodzinne wzbogacenie, które mierzono standardami wyznaczonymi przez zachodni kapitalizm. Oczywiście, przyspieszało to wypłukiwanie wszelkich idealnych i zbiorowych układów odniesienia z realnego życia. Szerzej patrząc, coraz wyraźniej rysowała się tragiczna (bez wielkiej przesady) antynomia. Aby spełnić zasadnie narastające materialne oczekiwania społeczeństwa, realny socjalizm musiał w stale znaczniejszym stopniu wypożyczać techniki wytwarzania i dzielenia służących temu dóbr od kapitalistycznej konkurencji. Reformy tego typu nie wzmacniały go, lecz na raty uśmiercały. Rzecz jasna, stagnacja niczego by tu nie uratowała.
http://www.geocities.com/wojciech_jaruzelski/ObradyOkraglegoStolu.jpg
Wojciech Jaruzelski, sterując państwem, z równie nikłym powodzeniem zamrażał istniejące stosunki i nieśmiało przy nich majstrował. W początkach stanu wojennego, zapowiadano – jak wiadomo – że „nie ma powrotu” nie tylko do sytuacji sprzed grudnia, ale i sprzed sierpnia. Znaczyło to, iż naród będzie zmuszony zapomnieć o nieustającej gotowości strajkowej i konsumpcyjnym nasycaniu się piwem eksportowych marek, wyszukanymi gatunkami kiełbas i samochodami z licencji Fiata, których posmakował kolejno za Gierka i Wałęsy. W zamian, z polskiego pejzażu miały zniknąć uczty, limuzyny i wille prominentów. Do przeprowadzenia rewolucji moralnej, trochę nasuwającej na myśl jakobinów i w pewnej mierze zapowiadającej późniejsze o 25 lat manifesty PiS-u, wezwano oddziały inspekcji wojskowej, a nadto robotniczo-chłopskiej. Jednakże, usiłując podnieść nadal skromny poziom życia – mimo nareszcie przeprowadzonej podwyżki cen mięsa, którą od grudnia 1970 blokowały wystąpienia robotnicze – generałowie zawołali na pomoc firmy polonijne. Te natomiast wkrótce stały się maską dla właścicieli kapitałów, których rodowód nie wytrzymałby jako tako wnikliwej weryfikacji prawnej. Jeszcze inaczej. Polska Jaruzelskiego była krajem, w którym student chodzący w miarę regularnie na zajęcia i zaglądający czasami do biblioteki częstokroć nie był w stanie polować na kapryśne dostawy do sklepów, niezbędne mu do wykupienia przydziałów kartkowych. A zarazem, ten przykładowy delikwent, jeśli w trakcie wakacji zatrudnił się prywatnie – chociażby w firmie nazywanej polonijną – zarabiał więcej niż jego wykładowcy w ciągu całego roku akademickiego. Widział przy okazji, że na samochód swojego przedsiębiorczego chlebodawcy ledwo, ledwo oszczędziłby, zatrudniwszy się z dyplomem magisterskim na państwowym, przez ładnych kilka żywotów. To wszystko, razem wzięte, nie mogło trwać. Mit surowej ale sprawiedliwej Polski Jaruzelskiego zrodził się, na dobrą sprawę, dopiero w III RP, gdzie zyskał spore uznanie wśród elektoratu SLD. Gdy opiewana w nim kraina jeszcze istniała, mało kto bronił jej argumentami ideowymi. Przypominam sobie parę aparatczyków od nauk humanistycznych, którzy na krótko przed Okrągłym Stołem powtarzali za „Tygodnikiem Powszechnym”, że partia, stanowiąc zdecydowaną mniejszość społeczeństwa, nie ma prawa krępować jego demokratycznych dążeń. Pokątnie wyrażana zgoda z opozycyjnym pismem nie przeszkadzała im eksploatować nagród za lojalność praktyczną, które partia jeszcze rozdzielała. Wcześniej ludzie tego typu uzasadniali wybór strony, po której stali, przeklinając na „ekstremistów” (słówka „oszołomy” jeszcze nie było w obiegu), którzy o mały włos nie wywrócili Polski do góry nogami. A poza tym – i może nade wszystko – gdyby nie Jaruzelski, weszliby…Oni. Na scenę, którą przewijają się mity okrągłostołowe, wprowadźmy wreszcie Związek Radziecki lub – jak kto woli – Sowiecki. Rzecz ciekawa: gdy mowa o dziesięcioleciu sprzed Okrągłego Stołu, chętnie przypisuje mu się niemal wszechwładny wpływ na Polskę. Ale, skoro tylko „na słońcach swych przeciwnych stojące bogi”, ludzie Jaruzelskiego i doradcy Wałęsy, zaczęli przygotowywać się do spotkania w siedzibie Urzędu Rady Ministrów, Kreml miał zostawić im wolną rękę. Obydwie strony naszych politycznych podziałów przywołują ZSRR, żeby usprawiedliwić nim swoje grzechy i błędy. Kiedy jednak chcą się pochwalić, natychmiast każą mu zniknąć. Bez widma radzieckich czołgów nie mogą się obyć szczególnie obrońcy Jaruzelskiego. Służy im ono, naturalnie, do kojenia żalów wobec ich bohatera, rozbudzanych przez pamięć stanu wojennego. Gdyby Jaruzelski swoją gwałtowną interwencją nie powstrzymał dramatycznego rozwoju wypadków od sierpnia do grudnia, groziła nam powtórka z rzezi Pragi, stłumienia Powstania Warszawskiego oraz krwawego Budapesztu. Czy rzeczywiście? Na ile Związek Radziecki szykował się wtedy do interwencji, jeśli Polacy sami siebie nie uspokoją, zapewne nigdy nie uda się wiążąco rozstrzygnąć na podstawie dokumentów. Konieczność takich zasadniczych decyzji wojskowych wyłania się dopiero ex post. Gdy czołgi i samoloty pędzą już do wytyczonych celów, rozkazodawcy tej akcji pospiesznie zlecają swoim rzecznikom sklecenie dowodów, iż musieli je wysłać. I na odwrót, dopóki jednostki uderzeniowe czekały w bazach na instrukcje, otoczenie Leonida Breżniewa, które – nawiasem mówiąc – nie pokrywało się z oficjalnym składem Biura Politycznego, wahało się pomiędzy różnymi wariantami kierunku swego postępowania.
Przypuśćmy jednak, że Rosjanie by wkroczyli (a raczej tylko zwiększyli ich militarną obecność w ówczesnej Polsce pod względem ilościowym i jakościowym). W swoim ostatnim dziesięcioleciu, ZSRR od dawna już nie przypominał imperium z czasów Stalina, którego władcy, sądząc że zarówno wśród ich poddanych, jak i w krajach, które zdobywają, ludiej mnogo – nie uważali więc za stosowne oszczędzać ofiar. Moskwa posiadała natomiast spory obszar wspólnych interesów ze swoim antagonistą z Waszyngtonu. Supermocarstwa grały w geopolityczne szachy, nie ważąc się na pojedynek do krwi ostatniej. A wobec tego, nawet interweniując u nas, ZSRR zatroszczyłby się, żeby nie spalić za sobą mostów. Po co zresztą miałby dostarczać propagandowej amunicji przeciwnikowi, który akurat wojował z nim sloganem o imperium zła? Interwencja radziecka zapewne nie pociągnęłaby za sobą zmasowanego terroru. Jej efektem byłby ostrzejszy stan wojenny niż ten, który znamy. I wreszcie, po kilku latach, w zamian za amerykańskie ustępstwa gdzieś w Azji, wycofano by z Polski nadliczbowe – w stosunku do rutyny Układu Warszawskiego – oddziały radzieckie.
Tym rozumowaniem, prowadzącym do wniosków niezbyt korzystnych dla Jaruzelskiego, można posłużyć się i do zaszkodzenia mitologii solidarnościowej. Rewolucja posierpniowa – twierdzi się za Jadwigą Staniszkis – musiała się samoograniczać. Jej przywódcy unikali frontalnej konfrontacji z władzami, obawiając się, iż jej finałem byłby wjazd czołgów ze Wschodu. W obaleniu Jaruzelskiego – i w ogóle rządów PZPR – przeszkadzała im więc jedynie geopolityka. Wzgląd na nią – co ciekawe – nie powstrzymywał ich jednak od wielokrotnego ostrzegania swoich rozmówców z rządu: jeśli nie ustąpicie, będzie strajk generalny. Tu i ówdzie, ton tych ultymatywnych obwieszczeń stawał się znacznie ostrzejszy. Nawet tym działaczom i ekspertom związku, którzy po latach wyróżnili się umiarkowaniem swoich sądów, zdarzało się pogrozić, że „komitety spłoną”, a dla zasiadających w nich sekretarzy „bój to będzie ostatni”, o ile partia nie przestraszy się „Solidarności”. W polityce, jak już się grozi, nie należy tego robić na wyrost. Związkowi rewolucjoniści poważnie przecenili siłę i determinację swojego zaplecza. Chwila prawdy, obalająca te złudzenia, nadeszła 13 grudnia. Na ostatnim posiedzeniu Komisji Krajowej w Gdańsku – według relacji jego uczestników – niejedna grupka debatowała w kuluarach nad listą ministrów do Rządu Tymczasowego. Tymczasem władzy, która jakoby miała leżeć na ulicy, bez większego trudu powiodło się internować kandydatów do jej zastąpienia. Feralnej grudniowej niedzieli na ulicach nie dostrzegało się woli sprzeciwu wobec ponurych skądinąd obwieszczeń o stanie wojennym. Uparci entuzjaści „Solidarności” wyczekiwali na twardy opór w dużych zakładach pracy. I on jednak – pomijając nieszczęsny incydent w kopalni Wujek – kazał na siebie wyczekiwać do dnia sądnego. Co trzeźwiejsi działacze ruchu wyczuli za pięć dwunasta, co się święci. W trakcie radomskiego zebrania prezydium Komisji Krajowej, którym owładnął nastrój bojowy, Karol Modzelewski ostrzegał, iż „związek nie jest silniejszy”, lecz „znacznie słabszy niż był”. I jemu zdawało się jednak, że „Solidarność” – w razie czego – rozgromiłaby władzę, gdyby tamta poważyła się użyć siły. Faktyczny przebieg wypadków odwrócił takie optymistyczne prognozy o sto osiemdziesiąt stopni. Klęsce tej miary niełatwo było spojrzeć w oczy. Nie tak dawno w Iranie, ogólnonarodowy ruch protestu poradził sobie z armią szacha, która bez wahania strzelała ostrymi nabojami. Pokonanym rewolucjonistom z Polski została pociecha, że my też byśmy zwyciężyli, gdyby rosyjski niedźwiedź nie miotał strachów na Lachy. Jaruzelskiemu, z kolei, ten sam niedźwiedź ułatwiał przekonywanie siebie, że jego strategiczna inercja stanowi przejaw wyższej odmiany patriotyzmu. Kierownictwo PRL – obawiał się jego szef – śmielej ruszając palcem w bucie, ściągnęłoby na swój kark największą armię świata. W pamiętnikach niedawno zmarłego Adama Schaffa znajduje się relacja o ciekawej ofercie, którą ekipie Jaruzelskiego, mniej więcej w połowie jej rządów, złożył podobno prezydent Reagan. W Białym Domu, wykonując rytualne gesty poparcia dla podziemnej „Solidarności” i po cichu zasilając ją finansowo, przestawano już wierzyć, że kiedykolwiek wróci ona do wielkiej polityki. Na kłopoty z jej strony dla Związku Radzieckiego nie można więc było liczyć. „Wielki szeryf” – jak go ładnie określa Schaff – postanowił więc zagrać na drugim fortepianie. Sztab Reagana kusił więc Jaruzelskiego, w rewanżu nie żądając od niego zbyt wiele, obietnicami zniesienia sankcji za stan wojenny i pomocy gospodarczej. Oczekiwano tam, że Polska znowu podejmie – niekonwencjonalną na tle swoich państw sojuszniczych – politykę szukania porozumień z mocarstwami kapitalistycznymi, z której słynęła w epoce gierkowskiej. Jaruzelski odrzucił propozycje Reagana, gdyż – jak się obawiał – na ich przyjęcie nie zgodziłaby się Moskwa. Czyżby tak ostrożny i zachowawczy polityk przeobraził się po niewielu latach w śmiałego pioniera przemian ustrojowych? Wolne żarty. Do Okrągłego Stołu musiał Jaruzelskiego popychać Gorbaczow. Do podstawowych założeń projektu pierestrojki należała rezygnacja z utrzymywania imperium. Wbrew nadziejom Stalina, który je wywalczył – oraz Breżniewa, zasłużonego jego rozszerzeniem – nie umocniło ono na dłuższą metę światowej pozycji ZSRR. Przeciwnie, obróciło przeciw Moskwie wszystkie pozostałe stolice mocarstwowe: od Tokio i Pekinu przez Bonn, Paryż i Londyn aż do Waszyngtonu. W dodatku, im słabiej opłacała się eksploatacja krajów satelickich, tym więcej kosztowało ich dalsze kontrolowanie. Reformatorom skupionym wokół Gorbaczowa marzył się nadto poligon do przeprowadzenia próby, jak daleko można się posunąć w politycznych i gospodarczych innowacjach. Polska doskonale pasowała do obu rzędów tych kalkulacji. Zmiany nad Wisłą – spodziewał się Gorbaczow – dadzą pożądany sygnał, że imperium się zwija. Tym łatwiej zachęci się później Helmuta Kohla, François Mitterranda i Margaret Thatcher do budowania „wspólnego europejskiego domu”. A przy sposobności, polscy komuniści nauczą swoich radzieckich starszych braci, jak zachowuje się władzę, dopuszczając w znacznym zakresie polityczny pluralizm i gospodarczy wolny rynek. Gorbaczow za późno się zorientował, że opuszczane przez niego strefy wpływów natychmiast i bez reszty wypełniają Stany Zjednoczone. Tak też, oczywiście, stało się i w Polsce. Towarzyszył temu zgodny poklask przeciwstawnych obozów miejscowego konfliktu. Jaruzelski przez dłuższy czas potępiał Amerykanów za „wtrącanie się w nasze wewnętrzne sprawy”, sięgając po utrwalone w bloku radzieckim wzorce retoryki zimnowojennej. Kiedy jednak Reagan przespacerował się, ręka w rękę z Gorbaczowem, po moskiewskim Arbacie, dowódca polskiego okrętu przestawił jego żagle i tuby propagandowe. Czas był najwyższy. Niedługo – na amerykańskim lotniskowcu przycumowanym u brzegów Malty – Gorbaczow przekazał następcy Reagana, George’owi Herbertowi Bushowi, zewnętrzne imperium Rosji. Przywódcy współtworzących je krajów, którzy tego aktu usiłowali nie zauważać, zostali – jak Nicolae Ceausescu – po prostu zdmuchnięci. Jaruzelski zręcznie uniknął ich losu. Ale zarazem pokazał, że tak na planie międzynarodowym, jak gdzie indziej, istotą jego polityki było połączenie konserwatyzmu z oportunizmem. Ten ostatni ujawnił się w całej krasie pod koniec jego rządów, tamten zaś dominował w ich pierwszej połowie. Ostatnie spostrzeżenie można pogłębić. Jaruzelski zawsze był przedstawicielem jednego i drugiego, to jest konserwatywnym oportunistą lub – co na jedno wychodzi – oportunistycznym konserwatystą. Sądził, że sprawiedliwa zazwyczaj historia daje nam koniunktury i hegemonów, do których należy się przystosować. Ponieważ wyrobił sobie to przeświadczenie, będąc świadkiem epoki Katynia i syberyjskich obozów pracy, nie powinno się osądzać go zbyt ostro. Pewnie zresztą pozostawał on szczerym patriotą, wierząc święcie, że z każdej sytuacji stara się wydobyć to, co dla Polski najlepsze. Zwierzchników amerykańskich – w odróżnieniu od zacofanych Rosjan – się nie wstydził. Tak więc ostatnie rozdziały jego życiorysu, mimo że w ich trakcie nie oszczędzano mu szykan, przyniosły mu poczucie spełnienia. Godne uwagi natomiast, że z geopolitycznym prądem równie łatwo popłynęli ludzie „Solidarności”, mający pełne usta niepodległościowych ideałów. Bez refleksji uznali oni, że Polsce zawsze i wszędzie musi wychodzić na dobre to, czego Amerykanie sobie od niej życzą. Nie troszczyli się zatem o – chociażby ograniczoną – suwerenność wobec hegemona imperialnego. Pod tym względem – o zgrozo – komunistom w rodzaju Gomułki czy Adama Rapackiego bardziej leżały na sercu narodowe interesy. No cóż, mieli oni do czynienia z Rosją, której u nas tradycyjnie tak samo się nie znosi, jak kocha się Zachód. Do rozbudzania proamerykańskich sentymentów przyczyniał się też odruch wdzięczności. Powiedzmy wreszcie prawdę, że resztki „Solidarności” przestałyby istnieć najpóźniej w roku 1984, gdyby administracja Reagana nie pospieszyła im na ratunek. Otrzymując zapewniane przez nią dotacje i nagrody, można było niezmiennie postrzegać siebie jako bojownika przeciw siłom ciemności. Rzadko kiedy ideały duchowe aż tak harmonijnie zgadzają się z wymaganiami materii. Ta niepowtarzalna okazja wręcz domagała się wykorzystania.
http://www.nowosci.com.pl/cgi-bin/get_img?NrArticle=143746&NrImage=2
Powoli odsłania się historyczna ironia Okrągłego Stołu. To, co według mitologii zostało przy nim wypracowane w samodzielnym trudzie, okazuje się funkcją oddziaływań zewnętrznych. Gorzej nawet. Wałęsa i Kiszczak rozmawiali przy sławetnym stole nie tyle jak Polak z Polakiem, co – jak bankrut z bankrutem. Jacek Kuroń studził wtedy gorące głowy entuzjastów rozprawy z komunistami, przypominając anegdotyczną prawidłowość historyczną: rewolucjoniści przychodzą do pałacu władców albo na czele zwycięskich tłumów, albo na zaproszenie jego właścicieli. Nas – dodawał Kuroń – Kiszczak zaprosił. Wypadałoby tu dodać, że do pałacu o zmurszałych fundamentach i pękających ścianach wkroczyli przywódcy ruchu rewolucyjnego, który od lat nie istniał. Temu unikalnemu zdarzeniu potrzebna była wielowarstwowa osłona mityczna, bo – gdyby jej zabrakło – sprowokowałoby ono zdziwienie, a pewnie i śmiech publiczności. Zresztą w lutym 1989, kiedy przy Okrągłym Stole zrobiło się gwarno, produkcja mitów dopiero ruszała. Jej dorobkiem, który narasta od dwudziestu lat, nieprzerwanie karmią kolejne pokolenia i przełomy, partie, frakcje, a nawet rządy. Działacz
Dziennikarz miedzy kanalią a Katonem Państwo jest w kryzysie. Wielu poważnych Polaków sądzi, że obecne czasy przypominają schyłek Gierka. Mamy górę długów, których spłatę można tylko przesuwać w czasie aż do częściowego bankructwa, upartyjnienie całego państwa, miękki autorytaryzm i – propagandę sukcesu przywódcy o wdzięku osobistym. Jak wtedy, tak i teraz dziennikarze przedzierają się z prawdą o stanie kraju do opinii publicznej przez cenzurę redakcyjną, zapisy na tematy tabu i czasem fizyczne represje. Niestety, nie wszystkim zależy na prawdzie. Są tacy, którzy trudnią się zawodowym nierządem.
Uczciwi i z autorytetem Zjazd SDP w najbliższy weekend powinien wzmocnić morale środowiska. Trzeba wybrać do władz ludzi uczciwych i z autorytetem. Określić rolę stowarzyszenia. Czy mamy jedynie bronić dziennikarzy – czy także ideałów dziennikarstwa przed złymi dziennikarzami? Zachęcam do pewnego idealizmu. SDP powinno stać się ośrodkiem troski propaństwowej wbrew nadużyciom władzy. Taką rolę nadał mu u schyłku PRL — Stefan Bratkowski, obecny prezes honorowy. Chociaż dzisiaj demagogicznie atakuje opozycję opowiadając się po stronie rządu, to wtedy stworzył wzór dziennikarstwa zaangażowanego. Weźmy z niego przykład. Niechaj Centrum Prasowe Foksal stanie się miejscem otwartej debaty o Polsce. Namysłu wymaga miejsce kraju wobec chyba słabnącej Unii Europejskiej, próby Rosji odzyskania wpływu na „bliską zagranicę" i coraz bardziej pewne siebie Niemcy. Potrzeba refleksji nad polityką prorodzinną, oświatą, warunkami gospodarowania, wymiarem sprawiedliwości oraz skalą zachowania tradycji przy modernizacji kraju. Trzeba wreszcie krytycznego spojrzenia na media. Doskonała lokalizacja siedziby SDP umożliwia stworzenie na Foksal 3/5 salonu politycznego. Centrum Monitoringu Wolności Prasy zajmuje się obecnie ochroną naszego środowiska. A powinno również nadzorować standardy uprawiania zawodu. Media służą trafnym decyzjom obywateli przy wyborze i ocenie władz. To wymaga łatwego dostępu do rzetelnych informacji i wyważonych opinii. Truizm, a w praktyce trudny. Kiedy nie pomagają apele do zawodowej uczciwości, niech przemówią fakty i rzeczowe oceny na bieżąco zawstydzając lub przynosząc kolegom zasłużony zaszczyt. Niech więc na swej stronie w internecie CMWP zamieszcza cotygodniowe, prasoznawcze recenzje trzech głównych dzienników telewizyjnych: „Wydarzeń", „Faktów" i „Wiadomości" oraz dwóch głównych dzienników prasowych: „Gazety Wyborczej" i „Rzeczpospolitej". Co miesiąc niech publikuje wyniki analizy głównych programów publicystycznych w telewizjach oraz tygodników opinii: „Polityki", „Wprost" i „Uważam Rze". Będzie to podstawa konkretnej debaty o standardach w mediach.
Odrobina buddyzmu Nasze środowisko jest podzielone politycznie jeszcze głębiej, niż społeczeństwo, ponieważ z racji zawodu trudno nam unikać wyrażania opinii. Czasem wchodzi w grę agentura wpływu rozmaitych ośrodków. Są to przypadki kolegów raczej niereformowalnych. Ale większość z nas ma poglądy zróżnicowane życiowym doświadczeniem, wiedzą i zależnością zawodową. Spróbujmy spotkać się w rzeczowej dyskusji. Zamiast wyzwisk i szyderstw niech pojawi się wymiana argumentów i poszukiwanie kompromisu.Nowe władze SPP powinny również rozwiązać problemy praktyczne. Muszą postarać się o zmianę paragrafu 212 w kodeksie karnym, który pozwolił na skandaliczne skazanie Jerzego Jachowicza Demokracja polega na zgraniu różnych interesów. Różne punkty widzenia nie muszą dzielić beznadziejnie, mogą zaś dostarczać wielostronny ogląd jakiegoś zjawiska. Dajmy przykład zacietrzewionym politykom, że porozumienie jest możliwe. Głęboki rozłam, jaki nastąpił w kraju, szkodzi racji stanu. Ułatwia obcym interesom rozgrywanie polityki polskiej. Zbliżenie zacznijmy od eleganckich manier i języka, które świadczą o dobrej woli wobec adwersarza. Szanujmy siebie nawzajem, zamiast demonizować. SDP pozostaje otwarte dla wszystkich dziennikarzy: z lewa, centrum i prawa sceny ideologicznej. Każdy światopogląd wnosi coś ważnego do debaty przez to, że wyraża różne interesy społeczne, które należy ze sobą uzgadniać w demokracji. Miejmy więcej dystansu do własnych poglądów. Zachęcam każdego z nas do odrobiny buddyzmu w polityce. Nowe władze SPP powinny również rozwiązać problemy praktyczne. Muszą postarać się o zmianę paragrafu 212 w kodeksie karnym, który pozwolił na skandaliczne skazanie Jerzego Jachowicza. Powinny też domagać się nowego prawa prasowego i ustalenia statusu naszego zawodu.
Powiernicy prawdy Trzeba zastanowić się nad nowymi środkami przekonywania polityków. Nie wolno godzić się, żeby nasze wezwania przechodziły bez echa. Ostatnio KRRiT zlekceważyła apel Zarządu Głównego, aby nie zatwierdzała nowego zarządu Telewizji Polskiej, bo wbrew zapowiedziom jest jeszcze bardziej partyjny. Wcześniej tymczasowy zarząd Telewizji Polskiej złamał ustawę o mediach publicznych nakazującą pluralizm światopoglądowy i usunął konserwatywnych dziennikarzy. Kodeks karny przewiduje konsekwencje za łamanie prawa. Jak mamy zachęcać administrację medialną do praworządności? Czy składać demonstracyjne donosy do organów ścigania, czy raczej organizować demonstracje uliczne? Dziennikarz jest powiernikiem prawdy. Nie tworzy prawdy ale odkrywa i przekazuje opinii publicznej. Może być kanalią, a może Katonem. Poruszamy się między tymi biegunami. Oby to było najdalej od kanalii. Krzysztof Kłopotowski
Zaczęły się schody, czyli Polska na gazie Skończyły się żarty, zaczęły się schody - miał powiedzieć pułkownik Wieniawa, wjeżdżając konno na pięterko do Ziemiańskiej. No i to samo da się powiedzieć o Stadionie Narodowym stawianym w centrum kraju za jakieś gigantyczne pieniądze ze wspólnej kasy, żeby Mołdawia mogła zagrać z Kazachstanem nie na stepie, ale na trawie. No, więc zaczęły się schody, mianowicie grożą one zawaleniem, razem z kibicami. Zatem - nowa polska umiejętność - żeby coś zbudować, najpierw trzeba to zburzyć i zbudować jeszcze raz (bez gwarancji, że to ostateczna już ostateczność). No cóż, może kilometr od Narodowego stał przez ćwierć wieku Teatr Rozrywki. To tam w podziemiach kręcono "Misia", pokazując ohydną melinę (- Ile? - pyta handlarz gorzałą gościa, na co Andrzej Fedorowicz, tak, tak, Andrzej, odpowiada: - Jedną! Wozem jestem!). Zatem ów Teatr, postawiony jednak nie przez Niemców, a nieoczekiwanie przez Bułgarów, okazał się łatwopalną szopą i zaraz po premierze i paru przedstawieniach (byłem, a jakże, jako smarkacz) został na zawsze zamknięty i służył jedynie okolicznemu lumpenproletariatowi i jego wybrankom. Czy to samo stanie się z Narodowym? Niewykluczone, bo na pewno nie tylko schody są tam schrzanione. Dramat z Narodowym polega na tym, że za te same pieniądze właśnie oddano na Super Bowl dwa razy większy stadion w DallasDramat z tym stadionem polega na tym, że za porównywalne pieniądze właśnie oddano na tegoroczny Super Bowl stadion w Dallas (to akurat miasteczko, gdzie zastrzelono Kennedy'ego, ostatniego rzymskiego katolika na amerykańskim tronie). No więc porównajcie sobie parametry obu wielkich obiektów kosztujących circa about po miliardzie dolarów (że nasz do takiej kwoty dobije, nie mam najmniejszych wątpliwości). No więc ten w Dallas jest na 110 tys. widzów. W Warszawie na 55 tys. (zatem dwa razy mniejszy, nawet finału Ligi Mistrzów nie można na nim zorganizować, przyjmując hipotetycznie, że ktokolwiek by nam go dał albo że Tusk nie zamknąłby stadionu po rozruchach w Częstochowie albo bójce uczniów szkoły specjalnej gdziekolwiek). Ten w Dallas ma zasuwany dach. Z naszego zaś widać rozgwieżdżone niebo, a to za namową Kanta zapewne: "Są dwie rzeczy, które napełniają duszę podziwem i czcią, niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie. Są to dla mnie dowody, że jest Bóg nade mną i Bóg we mnie". Ładnie wymyślone w naszym katolicko-kibolskim kraju, nieprawdaż? Idźmy dalej - w Dallas na boisku można grać w co dusza zapragnie, na bieżni (bo jest) nawet biegać, generalnie stadion nadaje się do wszystkiego. Warszawski zaś - nadaje się do niczego prócz skórokopactwa, jest to więc taka miniaturka karykaturka. Taki sam zresztą stadion, ciut tylko mniejszy, stoi już zresztą również kilometr dalej - przy Łazienkowskiej, czyli jeden jest zbędny całkiem. No nic, pewnie i tak dowiemy się, że opóźnienia powstały wskutek knowań Macierewicza i PiS, jak to wczoraj pewien generał tłumaczył zabicie przez polskich żołnierzy cywilów w Afganistanie kilkanaście tysięcy kilometrów dalej. Hm, śmiała teza - a co na to lekarze, panie generale, nie doradzili odosobnienia i odpoczynku? A propos tego Nangar Khel - zdanie mam takie, że jak się daje wojakom strzelby czy moździerze, to one w końcu wystrzelą, jak byle flinta wisząca w teatrze, a wypalająca w ostatnim akcie. No, ale ktoś wmawia żołnierzom, że jesteśmy w Afganistanie od budowania studni (za komuny budowaliśmy mosty, co mój dowódca pułkownik Grygiel komentował następująco: "Wy, kretyni, oglądacie w telewizorze, jak wojsko stawia gdzieś most przez rzeczkę dla rolników, żeby mieli bliżej na pole. Ch... z rolnikami! Ten most jest po to, bo tam wy, idioci, kierunek strategiczny pójdzie!"). No więc z tym wojskiem nigdy do ładu nie dojdziemy, póki nie rozwiążemy, odmaszerować. Tak śledząc inne wydarzenia (mam zatem coś ze... śledzia, ha, ha, lubię też tarło, łatwo wtedy rybki biorą), uwagę musi zwrócić gaz łupkowy, zwany gdzieniegdzie głupkowym. No bo chcemy wydobywać coś skomplikowanie ukrytego, gdy nawet zwykłych schodów zrobić nie potrafimy. Jest jednak ratunek, mianowicie też jakiś kilometr od Narodowego stoi - uwaga, to naprawdę nie żart - Centrum Badań Kosmicznych! A ponieważ nic mi nie wiadomo o naszej obecności w kosmosie (poza Panem Twardowskim na Księżycu, mieszka tam do dzisiaj), można spokojnie dać tym ludziom bardziej przyziemne zadania, a nawet podziemne, czyli wydobycie tegoż gazu. Ale jeszcze chwila o Twardowskim, który zaprzysiągł duszę diabłu, podpisał cyrograf, ale ostatecznie do piekła nie trafił, bo Mefistofeles nie dał rady wykonać wszystkich zadań, choć ukręcił bicz z piasku, zbudował strzechę z żydowskich bród (oj, ależ antysemita z tego Mickiewicza, tfu, dawać go na indeks ksiąg zakazanych!). Ale inna sprawa, że wieszcz tę balladę wydał w Wilnie, więc dziś musiałby się nazywać - zgodnie z litewskim prawem - Mickievicius, a jego bohater Twardowskievicius - ale głupio). No, ale Lucyfer wywalił się na zadaniu ostatnim. Mianowicie nasz bohater zaproponował mu na rok... własną małżonkę, z prawem do wspólnego łoża nawet, lecz kiedy diabeł ją zobaczył - czmychnął przez dziurkę od klucza! Proszę, proszę, to już w 1822 r. złe kobiety były... Albo też brzydsze od diabła. Znaczy się, według naszego prezydenta, to musiała być chyba Dunka...
No więc mamy Centrum Badań Kosmicznych, które najprawdopodobniej nie zajmuje się niczym pożytecznym, zatem - gdybym był premierem - nakazałbym wszelakim instytutom naukowym stworzenie gazowej technologii. Mam w tym własny interes. Rachunki za ogrzewanie gazem tylko tej zimy to kolejno 1670 zł i 58 gr, 2072 zł 49 gr oraz 1543 zł i 80 gr, razem 5286 zł i 87 gr za jakieś trzy miesiące (jak chcecie mieć dom, to się najpierw długo zastanówcie, czy was stać na ruski gaz). A ponieważ ja zawsze zapominam płacić rachunki, właśnie mi ten gaz odłączyli (za podłączenie chcą 149 zł i 96 gr, i niech mi ktoś wytłumaczy, czemu tyle akurat, a nie 150 całe, chyba po to, żeby grosiki były wciąż w obrocie). Oczywiście ich przetrzymam, to głupcy zresztą, bo mamy lato i ten swój gaz mogą, hm, sobie, hm... Ale do tematu. Rośnie gazowa histeria, identyczna jak była w Karlinie, gdzie nagle trysnęła ropa, gdzieś w 1981 r., i już mówiono, że staniemy się Arabią Saudyjską, a Kuwejt to nawet wysiada. Wałęsa wizytował, sraty taty, gadu-gadu, a potem wielkie prr, gdy podjechali strażacy z Koszalina i polali roponośne źródełko wodą. Zgasło, by nigdy się już poważnie nie uaktywnić, niemal jak Wezuwiusz po zasypaniu Pompei i Herkulanum w roku 79. Gdzieś czytam, że nasz gaz jest wart bilion dolarów - podejrzewam jednak, że ktoś źle przetłumaczył z angielskiego, gdzie bilion to ledwie miliard, czyli tysiąc razy mniej. A jeśli przyjąć, że Polska otrzyma od eksplorerów jakiś 1 proc. zysków (słownie: jeden, tak stanowi nasze chore prawo, afrykańskie kolonie lepszą miały ochronę) - no to wychodzi całość na jakieś nędzne 10 mln dol. Jezu Chryste, bramkarz Manuel Neuer właśnie dał zarobić Schalke 20 mln, dwa razy tyle, bez konieczności rozkopywania całego kraju i utrzymywania stada zagranicznych nierobów w Marriotcie, ponoć fachowców od konsultingu i leasingu, z naciskiem na leasing. Oczywiście ździebko wszystko przerysowuję, ale tylko by uzmysłowić, że wierzymy w cuda, jak matołki, zamiast myśleć. Myśleć! Właśnie wyczytałem, kto zarobił najwięcej na gorączce złota w San Francisco. Wiecie kto? Nie ci faceci, którzy znaleźli największe złote samorodki w dziejach (ponad czterdziestokilowe - wszystkie te giganty do oglądania w knajpie Golden Nugget w Vegas, polecają tam również steki), ale niejaki Samuel Brannan. Najpierw rozpowszechnił wiadomość, że znalazł złoto, a następnie… Nie. Najpierw to wykupił wszystkie szpadle i sita w okolicy, a dopiero potem rozgłosił, że znalazł złoto. Poszukiwacze kupowali u niego narzędzia z kilkudziesięciokrotnym przebiciem, a Brannan zarobił fortunę, 36 tys. ówczesnych dolarów, zresztą w... złocie, co uczyniło go bogaczem. Tak, tak. Gdybyśmy mieli taki łeb jak on, najpierw byśmy po cichu opracowali technologię wydobycia i przetwarzania, takoż transportu, założyli firmy, rozdali koncesje Polakom, a dopiero potem ogłosili, że mamy mnóstwo gazu od gór po Bałtyk. A że zrobiliśmy odwrotnie - ani się spostrzeżemy, jak gaz zniknie, zanim położymy pierwszą rurę, a wszystko w imię europejskiego swobodnego przepływu wszystkiego, co cokolwiek jest warte cokolwiek (widać to po traktowaniu Romów we Francji, oni wolnego przepływu z Rumunii jakoś nie mają, jak ostatnio hiszpańskie ogórki). Myślałem nad jakimś zakończeniem, pogodnym, do tych wszystkich dziejących się u nas głupstewek. I nie znajduję innego wyjaśnienia jak to, że Polska faktycznie jest na gazie. Rozweselającym. Paweł Zarzeczny
Z Niemcami jak z jajkiem
1. Zbliża się 20 rocznica podpisania traktatu z Niemcami o dobrym sąsiedztwie. Od dłuższego czasu trwają więc w obydwu krajach przygotowania do uroczystych obchodów tej rocznicy. Tyle tylko, że my nie mamy specjalnie czego świętować, ponieważ strona niemiecka ani na krok nie posunęła się w realizacji naszego podstawowego oczekiwania, doprowadzenia do symetrii w traktowaniu mniejszości polskiej w Niemczech i mniejszości niemieckiej w Polsce. Piszę o symetrii choć to na razie marzenie ściętej głowy. W Polsce bowiem mniejszość niemiecka ma wszelkie prawa z tego statusu wynikające z reprezentacją w parlamencie włącznie. W Niemczech natomiast od paru lat zjednoczona w tej sprawie Polonia domaga się od rządu Angeli Merkel unieważnienia rozporządzeń z mocą ustawy Hermana Goeringa z kwietnia 1940 roku w wyniku, których zostały zdelegalizowane wszystkie organizacje polskie na terenie Rzeszy, a ich majątek został skonfiskowany przez niemieckie państwo. Polski rząd oficjalnie nigdy tych starań Polonii w Niemczech nie poparł, ba przed zbliżającymi się obchodami 20 rocznicy traktatu nie chce drażnić naszego wielkiego zachodniego sąsiada.
2. Niemiecki Bundestag ma z tej okazji przyjąć stosowną uchwałę i strona niemiecka jeszcze w marcu tego roku przy tzw. okrągłym stole poświęconym realizacji traktatu o dobrym sąsiedztwie obiecała nam, że znajdzie się w niej zapis o konieczności rehabilitacji mniejszości polskiej tak mocno dotkniętej dekretami Goeringa. Okazuje się jednak, że Niemcy boją się jak diabeł święconej wody umieszczenia w uchwale nawet zwrotu o mniejszości polskiej i proponują zapisy o „rehabilitacji ludzi o polskich korzeniach”. W sprawie zawartości tej uchwały spotkały ostatnio w Warszawie prezydia Sejmu i Bundestagu ale nie wiadomo czy Niemcy zechcą uwzględnić polskie postulaty w tej sprawie. Widać jak mimo szermowania hasłami o przyjaźni i dobrym sąsiedztwie, Niemcy nie chcą zaakceptować postulatu, który wydaje się cytując klasyka „oczywistą oczywistością”. Tak przynajmniej wynika, z ekspertyz jakie na zamówienie MSZ przygotowali profesorowie Jan Sandorski (UAM) i Andrzej Sakson (Instytut Zachodni), którzy wykazali, że wspomniane dekrety są nieważne z mocy prawa, a więc w tej chwili w odniesieniu do mniejszości polskiej w Niemczech obowiązuje stan prawny sprzed wojny.
3. Oczywiście polski rząd i parlament broń Boże tak sprawy nie stawiają, bo przecież na 20-lecie tak nie wypada, a priorytetem są przecież dobre stosunki z naszym zachodnim sąsiadem, a nie żadne tam polskie interesy. Niemieckiemu rządowi w to graj, bo nie trzeba będzie zwracać skonfiskowanego majątku organizacjom polonijnym lub wypłacać stosownych odszkodowań, a szacunki w tej sprawie opiewają na sumy w granicach 0,5 mld euro. Nie trzeba będzie również łożyć dużych sum na finansowanie kultury i nauki języka polskiego w Niemczech, nie trzeba będzie finansować polskich szkół, które teraz funkcjonują w oparciu o zbiórki dokonywane przez rodziców uczęszczających tam dzieci. Jest wprawdzie w Kancelarii Premiera pełnomocnik ds. stosunków polsko niemieckich Minister Władysław Bartoszewski ale jego sukcesach na tym polu raczej nie słychać. Słychać natomiast jego połajanki pod adresem opozycji przy każdej nadarzającej się okazji. Ale nie ma się co dziwić „jaki Pan taki kram”. Skoro Premier Tusk wielokrotnie zapewniał, że uzgodnił z Kanclerz Angelą Merkel przebieg Gazociągu Północnego aby nie ograniczał on rozwoju portów w Świnoujściu i w Szczecinie, a Rosjanie i Niemcy położyli ten gazociąg tak jak wcześniej zamierzali i po polskiej stronie cisza, to trudno się dziwić, że i w tej sprawie, siedzimy jak przysłowiowa mysz pod miotłą. Z Niemcami trzeba się obchodzić jak z jajkiem, bo inaczej Pani Kanclerz Merkel nie poklepie przyjaźnie po plecach, a właśnie głównie o to chodzi od paru lat w polskiej polityce zagranicznej.
http://www.kuzmiuk.com.pl
Mamy wrażenie, iż nie tylko o poklepanie polskich mężyków stanu chodzi, ale rozumiemy, iż nie wypada o tych sprawach pisać, jeśli nie chcę się pójść siedzieć za długi język. – admin.
Kto jest kim w TVN Grupa TVN to dziś największy koncern medialny w Polsce. W jej skład wchodzi 10 kanałów telewizyjnych, w tym TVN, TVN24, TVN7, TVN Style (dla kobiet) i TVN CNBC (ekonomiczny). Grupę TVN kontroluje holding ITI, do którego należy także kilka innych kanałów (np. Religia.tv), platformy cyfrowe, firma producencka ITI Film Studio, dystrybutor filmów ITI Cinema, sieci kin Multikino i Silver Screen, portal internetowy Onet.pl, wydawnictwo turystyczne “Pascal”, “Tygodnik Powszechny” oraz klub piłkarski – Legia Warszawa. Siła oddziaływania tego ośrodka medialno-biznesowego na polskie społeczeństwo jest zatem ogromna. Dlatego warto bliżej przyjrzeć się ludziom, którzy za tym ośrodkiem stoją.
TOWARZYSZ WALTER I BIZNESMEN WEJCHERT “Towarzysz Walter, jako szef Studia 2 i twórca telewizyjny, wykazuje najlepsze opanowanie warsztatu, obfitość pomysłów programowych i zmysł organizacyjny, dzięki któremu jego redakcja wyróżniała się jakością efektów swej pracy. Nie było z programami Studia 2 poważniejszych problemów politycznych”. W ten sposób oceniał Mariusza Waltera szef Telewizji Polskiej w czasie stanu wojennego, Andrzej Kurz, broniąc go w marcu 1982 r. przed atakami niektórych członków Komitetu Zakładowego PZPR, którzy niesłusznie zarzucali mu prosolidarnościowe sympatie. Pochodzący ze Lwowa Mariusz Walter (rocznik 1937) – przez całe dorosłe życie związany był z mediami. Rozpoczynał w studenckim radiu Politechniki Śląskiej w Gliwicach, na początku lat 60-tych trafił do katowickiego oddziału TVP, a stamtąd – na ulicę Woronicza w Warszawie, gdzie spędził prawie 20 lat. Pod koniec lat 1960-tych współtworzył sztandarowe widowisko ówczesnej telewizji – “Turniej Miast”, ale jego prawdziwa kariera przypada na czasy gierkowskie, gdy Radiokomitetem kierował Maciej Szczepański. Pod jego to skrzydłami Walter stworzył wspomniane Studio 2 – prowadzone na żywo przez kilkoro prezenterów, m.in. własną żonę, Bożenę Walter (dziś szefową Fundacji TVN “Nie jesteś sam”). Dodajmy, że od 1967 r. należał do PZPR. “Towarzysz Walter” opuścił TVP w 1982 r., ale jak podkreślał: “Nikt z telewizji mnie nie wyrzucił. Sam odszedłem. Miałem tak zwaną rozmowę weryfikacyjną, po której padł wniosek, że nie mogę pełnić żadnej funkcji kierowniczej”. Nie oznacza to bynajmniej, że ówcześni decydenci go nie doceniali. Rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban w piśmie do gen. Czesława Kiszczaka z 22 lutego 1983 r. proponował utworzenie w MSW “odrębnego pionu (służby) propagandowej”, sugerując zarazem, że w takiej strukturze mogłoby się znaleźć miejsce dla Mariusza Waltera, którego tak charakteryzował: “nadaje się na głównego konsultanta jakiegoś szefa programowania, szefa realizacji programów radiowych i TV – jednym słowem nie kierownika działu propagandy, a główną siłę koncepcyjno-fachową. Najzdolniejszy w ogóle redaktor telewizyjny w Polsce, organizator i koncepcjonista. Przedstawia tow. Rakowskiemu i mnie sporo interesujących koncepcji ogólnopolitycznych i propagandowych”. Ostatecznie Walter nie trafił jednak do MSW, lecz w 1984 r. wspólnie z Janem Wejchertem założył firmę ITI (International Trade and Investment), która zajmowała się handlem elektroniką (miała wyłączność na dystrybucję sprzętu Hitachi), dystrybucją kaset wideo i filmów kinowych, tworzeniem pierwszych na polskim rynku reklam a także produkcją chipsów i polepszaczy do pieczywa. W 1991 r. trzecim udziałowcem ITI został szwajcarski… bankowiec Bruno Valsangiacomo, który współpracował z firmą od połowy lat 80-tych, ułatwiając jej zdobywanie kredytów.
BIZNESMEN WEJCHERT Walter poznał Wejcherta w 1976 r., gdy razem zaczęli organizować pokazowe mecze Wojciecha Fibaka transmitowane w telewizji. Pochodzący z Gdańska Jan Wejchert (1950-2009) od połowy lat 70-tych prowadził firmę polonijną Konsuprod, która była pierwszym przedstawicielstwem zachodnioniemieckiego biznesu w PRL. Biznesmenów takich jak on formalnie nadzorowała Polsko-Polonijna Izba Przemysłowo-Handlowa Inter-Polcom (jednym z jej prezesów był Jan Kulczyk), a nieformalnie – służby specjalne PRL, zwłaszcza II Departament MSW, czyli kontrwywiad. Po „zmianie” ustroju Mariusz Walter namówił swoich wspólników do wejścia na rynek mediów. Ale gdy Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji w 1993 r. rozpisała pierwszy konkurs koncesyjny na ogólnopolską prywatną telewizję, założona przez Waltera spółka TV 7 przegrała wyścig z mało znanym biznesmenem Zygmuntem Solorzem i jego Polsatem [sami swoi]. Druga taka szansa pojawiła się kilka lat później, kiedy KRRiT przyznawała koncesje ponadregionalne. Kolejne “dziecko” Waltera, stacja TVN, otrzymała zezwolenie na nadawanie w centrum i na północy kraju. Szybko jednak kupiła udziały w telewizji “Wisła”, mającej koncesję na Polskę południową. Sam biznesmen przyznawał, że jego sojusznikiem w realizacji tego właśnie projektu był ówczesny przewodniczący KRRiT Bolesław Sulik, reprezentujący w tym gremium Unię Wolności.
WSPÓLNICY I POMOCNICY Ostatecznie 3 października 1997 r. wystartowała ogólnopolska telewizja TVN. Sam Walter dwa lata później wspominał: “Gdyby nie pan Ronald Lauder i jego determinacja mam poważne wątpliwości czy TVN zaistniałaby tak szybko i silnie”. Lauder to amerykańsko-żydowski miliarder, właściciel fortuny – wypracowanej przez firmę kosmetyczną jego matki Estee Lauder. Jego koncern CME (Central European Media Enterprises), który w latach 90 inwestował w media wielu krajów postkomunistycznych (m.in. Czech, Słowacji, Rumunii, Ukrainy), stał się też właścicielem 33 proc. udziałów spółki TVN. Wprawdzie już w 1999 r. CME wycofało się z tej inwestycji, sprzedając swoje udziały międzynarodowemu koncernowi medialnemu SBS (Scandinavian Broadcasting System), ale jego roli przy powstaniu TVN nie sposób przecenić. Zwłaszcza że Lauder był wówczas skarbnikiem Światowego Kongresu Żydów (obecnie jest prezydentem tej organizacji) i twórcą fundacji swojego imienia, która wspiera odrodzenia życia żydowskiego w naszej części Europy. W tym kontekście nie dziwi obecność we władzach TVN osób pochodzenia żydowskiego. Np. w pierwszym składzie Rady Nadzorczej tej stacji zasiadał francuski dziennikarz Gabriel Meretik (1939-2000), znany głównie jako autor książki o wprowadzeniu stanu wojennego pt. “Noc generała”. Wychowany w Polsce, wyjechał na Zachód w ramach żydowskiej emigracji po marcu 1968 roku. Z kolei od dwóch lat w Radzie Nadzorczej TVN zasiada Michał Broniatowski, były szef przedstawicielstw Agencji Reutera w Polsce i Rosji, w latach 1994-2005 członek Rady Dyrektorów ITI, równocześnie od 2001 r. członek Rady Nadzorczej Grupy Onet. Jest on synem żydowskich komunistów: Mieczysława Broniatowskiego, “dąbrowszczaka”, pułkownika UB i MSW, oraz Henryki Broniatowskiej, wieloletniej szefowej PRL-owskich wydawnictw, zasiadającej też w zarządzie „sławnego‟ Klubu Krzywego Koła.
RODZINA I PRZYJACIELE Od stycznia 2005 r. funkcję prezesa i dyrektora generalnego Grupy ITI pełni Wojciech Kostrzewa. Ten wykształcony w Niemczech ekonomista (posiada zresztą podwójne obywatelstwo – polskie i niemieckie) w 1989 r. został ściągnięty z Kilonii przez ówczesnego wicepremiera Leszka Balcerowicza na stanowisko jego doradcy. Niedługo potem Kostrzewa objął fotel prezesa Polskiego Banku Rozwoju, zaś w 1996 r. przeszedł do BRE Banku – kontrolowanego przez niemiecki Commerzbank gdzie został wiceprezesem a dwa lata później prezesem. Kierowany przez niego do 2004 r. BRE Bank został akcjonariuszem ITI, dzięki czemu już w 1999 r. znalazł się on we władzach tej spółki. W latach 2004-2007 Kostrzewa był prezesem Polsko-Niemieckiej Izby Przemysłowo-Handlowej, zaś od 2007 jest wiceprezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych “Lewiatan”, którą kieruje Henryka Bochniarz [nota bene zasiadająca niegdyś w pierwszym składzie Rady Nadzorczej TVN]. W Radzie Nadzorczej TVN, której przewodniczy obecnie Kostrzewa, zasiada m.in. Aldona Wejchert, wdowa po współzałożycielu stacji. Z kolei syn zmarłego – Jan Łukasz Wejchert (rocznik 1973), od 2004 r. kieruje spółką Onet.pl, zaś od 2006 r. jest wiceprezesem TVN. Natomiast syn drugiego z “ojców-założycieli” tego przedsięwzięcia, Piotr Walter [rocznik 1967], w latach 2001-2009 był prezesem TVN, obecnie jest wiceprezesem i dyrektorem generalnym stacji. Jego młodsza siostra, Sandra Nowak, także zasiadała w Radzie Nadzorczej TVN. Członkami Rady Nadzorczej są obecnie również Paweł Gricuk i Wiesław Rozłucki. Ten pierwszy był studentem Marka Belki w Łodzi i gdy jego profesor został premierem, przeforsował kandydaturę Gricuka na prezesa PKN Orlen (wcześniej Gricuk był dyrektorem polskiego przedstawicielstwa banku JP Morgan Chase, w którym Belka swego czasu był doradcą). Natomiast Rozłucki to pierwszy prezes Giełdy Papierów Wartościowych (w latach 1991-2006), którą zakładał na polecenie ówczesnego ministra Janusza Lewandowskiego. Jego obecność w radzie bez wątpienia ma związek z faktem, iż od grudnia 2004 r. akcje spółki TVN notowane są na warszawskiej giełdzie. Warto przy tym dodać, że Rozłucki zasiada także w innych radach nadzorczych: Telekomunikacji Polskiej i banku BPH (gdzie jest przewodniczącym), pracuje również, jako doradca firm Rothschild Polska oraz Warburg Pincus International.
OD DYREKTORÓW DO PREZENTERÓW Człowiekiem bezpośrednio odpowiedzialnym za to, co codziennie dociera do widzów, jest dyrektor programowy TVN Edward Miszczak. Pełni tę funkcję niemal od początku istnienia stacji, bo od 1998 r., wcześniej zaś pracował w krakowskim radiu RMF FM, gdzie doszedł do stanowiska wiceprezesa. Z kolei w TVN24 najważniejszy jest Adam Pieczyński, który tworzył ten kanał informacyjny w 2001 r. i kieruje nim do dziś (wcześniej był m.in. wicedyrektorem programów informacyjnych Polskiego Radia i szef “Wiadomości” TVP). Żoną Pieczyńskiego jest o 17 lat od niego młodsza Justyna Pochanke obecnie najważniejsza prezenterka “Faktów” TVN i całego kanału TVN24 [ona z kolei wywodzi się z Radia “Zet”]. Czołowe tematy polityczne w “Faktach” prezentuje Katarzyna Kolenda-Zaleska, w latach 1993-2003 czołowa reporterka “Wiadomości” TVP, wcześniej pisząca m.in. w “Gazecie Krakowskiej”, gdzie po obaleniu rządu Jana Olszewskiego gromiła zwolenników lustracji i domagała się, by “prokuratura i organa ścigania bezwzględnie występowały przeciwko tym, którzy rzucają pomówienia”. Dziś – w podobnym stylu pisuje felietony do “Gazety Wyborczej”, poświęcone, rzecz jasna, głównie walce z PiS. Nie powinno to jednak dziwić, skoro jej ojciec, prof. Zygmunt Kolenda z AGH, był pierwszym przewodniczącym Platformy Obywatelskiej w Krakowie, a w 1989 r. kierował tamtejszym Komitetem Obywatelskim, który wystawił w wyborach kontraktowych głównie kandydatów z kręgu “Tygodnika Powszechnego” (później tworzących Unię Demokratyczną). Spod Wawelu wywodzi się również Grzegorz Miecugow, współtwórca “Faktów” (wraz z Tomaszem Lisem, który później odszedł z TVN), obecnie zaś szef wydawców w TVN24, a także gospodarz programu “Szkło kontaktowe”, który swego czasu Ludwik Dorn trafnie uznał za sztandarowy przykład mentalności “wykształciuchów”. Zdaniem Dorna, “w wypowiedziach telewidzów poziom niechęci, agresji, braku taktu i kultury jest taki, że gdyby z innym znakiem towarowym takie wypowiedzi pojawiały się i były dopuszczane w Radiu Maryja albo TV Trwam, to rozległby się wrzask na całą Polskę i trzy czwarte Europy. W subkulturze wykształciuchów jest na przykład dopuszczalne naśmiewanie się z ministra Gosiewskiego, który ma genetyczną wadę w budowie ciała. To jest dopuszczalne, wolno z tego szydzić! Z tymi ludźmi nigdy nie nawiążę kontaktu” (“Dziennik”, 26-27.08.2006 r.). Dodajmy, że tę “wykształciuchowską” mentalność Grzegorz Miecugow najwyraźniej odziedziczył po ojcu, Brunonie, znanym krakowskim dziennikarzu i pisarzu, który w lutym 1953 r. należał do grona sygnatariuszy rezolucji tamtejszego Związku Literatów Polskich wyrażającej poparcie dla stalinowskich władz PRL, po skazaniu na karę śmierci w sfingowanym procesie grupy księży z kurii krakowskiej (a obok niego rezolucję podpisali m.in. Wisława Szymborska i Sławomir Mrożek).
DZIENNIKARZE Z KORZENIAMI Od wielu lat jedną z “twarzy” TVN24 jest Andrzej Morozowski, obecnie posiadający tam stały program “Tak jest”, w którym lansuje m.in. osobę eurodeputowanego Michała Kamińskiego z PJN. Wcześniej Morozowski [wraz z Tomaszem Sekielskim] prowadził program “Teraz my!”, gdzie we wrześniu 2006 r. przeprowadzono głośną antyPiSowską prowokację w pokoju sejmowym posłanki Renaty Beger. A swego czasu ten sam dziennikarz w specyficzny sposób wpisał się w dyskusję nad rezolucją Parlamentu Europejskiego oskarżającą Polskę o “nietolerancję i ksenofobię”, cytuję: “Jestem Polakiem żydowskiego pochodzenia. (…) Pewno sam bym o moim pochodzeniu zapomniał, gdyby nie strach. Gdy byłem dzieckiem, moi rodzice ukrywali przede mną, że ojciec jest Żydem. Dowiedziałem się o tym w 1968 r., gdy moich rodziców i ich znajomych żydowskiego pochodzenia zaczęto traktować inaczej niż pozostałych. Wiele przyszywanych ciotek i wujków wtedy wyjechało. My zostaliśmy. Ale od tamtej pory zawsze trochę się boję. Czy ‟68 aby się nie powtórzy. (…) Piszę o tym, aby pokazać, że w Polsce antysemityzmu niby nie ma, ale wciąż jest strach przed głośnym przyznaniem się do żydowskich korzeni. (…) Może ta rezolucja przyczyni się do wypalenia resztek nietolerancji, jaka jeszcze w Polsce istnieje” (“Gazeta Wyborcza”, 19.06.2006 r.). Morozowski to nie jedyny dziennikarz o żydowskich korzeniach, którego lansuje TVN. Ostatnio zdecydowanie ważniejszą rolę odgrywa Marcin Meller, syn byłego szefa MSZ Stefana Mellera (wywodzącego się z rodziny żydowskich komunistów). Młody Meller, który od 2003 r. kieruje polską edycją “Playboya”, w TVN pojawia się znacznie dłużej: początkowo prowadził reality show “Agent” [gdzie wylansowano postać późniejszego posła SLD Bartosza Arłukowicza], potem był współgospodarzem magazynu “Dzień Dobry TVN”, natomiast od dwóch lat, ma własny program “Drugie śniadanie mistrzów”. Ostatnio gościł tam Donalda Tuska, co było reakcją premiera na internetową deklarację Mellera, że nie będzie już więcej głosował na PO. A jednak “wojenka” tego dziennikarza z Platformą to niewinne przekomarzanie się w porównaniu z nienawiścią, jaką żywi on do PiS: niedawno “na złość Kaczyńskiemu” Meller ogłosił, że w spisie powszechnym zadeklaruje narodowość śląską, co od razu podchwycili inni “celebryci”. Nienawiść do PiS jest zresztą normą wśród dziennikarzy TVN. Nie kryją jej najmłodsi pracownicy tej stacji, np. Jarosław Kuźniar, pochodzący z Dolnego Śląska, gdzie stawiał pierwsze kroki w szybkiej karierze dziennikarskiej, prowadzącej przez radiową “Trójkę” i Radio “Zet” aż do roli jednego z głównych prezenterów w TVN24. Ale i starsi wcale im nie ustępują, o czym świadczy internetowa “twórczość” Jacka Pałasińskiego, “znawcy” spraw międzynarodowych w tej samej redakcji (niegdyś działacza KOR-owskiej opozycji, który w 1981 roku wyjechał do Włoch). Otóż na blogu tego dziennikarza można znaleźć np. ostatni wpis, w którym komentuje informację, że “partia Rozróba i Awantura” [PiS] wybiera się na beatyfikację Jana Pawła II: “Papież był przeciw karze śmierci, liderzy i działacze tej partii za. Papież był za wstąpieniem Polski do UE, niektórzy działacze tej partii przeciw. Papież chciał na całym świecie budować Kościół Miłosierdzia, działacze i liderzy tej partii, nie wychodzą z kościoła nienawiści. Uzasadnione są więc obawy, że zechcą zwłokami papieża uderzyć Polaków w twarz, tak jak biją ich zwłokami Lecha Kaczyńskiego i pozostałych 95 ofiar antyrządowej wyprawy do Katynia”.
BŁĄD KARDYNAŁA? Skoro jesteśmy już przy beatyfikacji, to warto przypomnieć, że w lutym br. kardynał Stanisław Dziwisz w świetle kamery przekazał na ręce dziennikarza TVN24 medalion z relikwiami zmarłego papieża, jako dar dla rannego w wypadku Roberta Kubicy… Tym zdumiewającym gestem metropolita krakowski, chcąc nie chcąc, nobilitował stację telewizyjną, której jednak bardzo daleko do katolickich zasad moralnych. Najdobitniej świadczy o tym fakt, iż obecny przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jan Dworak, (który nie jest przecież wojującym przedstawicielem katolickiej prawicy) zdecydował się ostatnio nałożyć na TVN karę w wysokości 300 tys. zł za złamanie przepisów ustawy medialnej w zakresie ochrony małoletnich: chodziło o emisję o godzinie 16.00 programu z cyklu “Rozmowy w toku”, gdzie młode kobiety bezceremonialnie opowiadały o swoim życiu seksualnym. Ale sprawa, na którą słusznie zareagował Dworak, to tylko wierzchołek góry lodowej. TVN od początku swojej działalności stara się przełamywać tradycyjne normy obyczajowe – m.in. poprzez takie programy, jak “Big Brother” [trzy edycje w latach 2001-2002 - nota bene zwycięzca pierwszej z nich, Janusz Dzięcioł, jest dziś posłem PO] czy autorski talk-show Kuby Wojewódzkiego, który jest wyjątkowym połączeniem głupoty i chamstwa [charakterystyczne, że Wojewódzki doradzał sztabowi Platformy przed wyborami w 2007 r.]. Ta sama stacja wylansowała postać Janusza Palikota który dziś propaguje prostacki antyklerykalizm, zaś w 2000 r. wstrzymała emisję sławetnego materiału ukazującego przedrzeźnianie gestów papieża Jana Pawła II przez Marka Siwca i Aleksandra Kwaśniewskiego podczas ich pobytu w Kaliszu w 1997 r. (co oczywiście należy łączyć z nieskrywaną zażyłością między rodzinami Walterów i Kwaśniewskich). Czyżby więc kardynał Dziwisz nie wiedział, co robi? A może swoim gestem chciał wesprzeć właścicieli “Tygodnika Powszechnego” i kanału Religia.tv, którym kieruje ks. Kazimierz Sowa z jego archidiecezji (nota bene brat marszałka województwa małopolskiego z ramienia PO, Marka Sowy)?
Paweł Siergiejczyk, członek OW KSD
http://wolnapolska.pl/index.php/Media/2011042213828/kto-jest-kim-w-tvn/menu-id-308.html
http://www.wicipolskie.org/prp/PRP_266.pdf
Zamiłowanie do utrudniania życia Materiał przysłany na pocztę, niezwykle ciekawy. Skłania ku głębokiej refleksji nad absurdami życia codziennego. Polecam, admin [StopSyjonizmowi]. Dla wielu ludzi życie wydaje się zbyt łatwe, dlatego starają się różnymi sposobami je utrudnić, przede wszystkim dla innych, ale i dla siebie samych też.
DOMOFON Mieszkam w dziesięciopiętrowym budynku, przez wiele lat nie było żadnego zabezpieczenia drzwi wejściowych do klatki schodowej i było wygodnie. Kiedyś administracja budynku zaproponowała zainstalowanie domofonu i trzymanie drzwi wejściowych zamkniętych. Ponieważ miało to być zrobione na koszt mieszkańców, więc została zrobiona ich lista, na której musieli wyrazić swoją zgodę. Ja odmówiłem podpisania się na tej liście i powiedziałem, że jestem przeciwny instalowaniu domofonu, wolę, żeby zostało tak, jak było, czyli wygodnie. Po pewnym czasie sąsiadka, która zbierała podpisy, przyszła do mnie po raz drugi i powiedziała, że wszyscy mieszkańcy tej klatki schodowej listę podpisali, zostałem tylko ja. No cóż, wszyscy chcą płacić, żeby utrudnić sobie życie, więc nie miałem wyboru, musiałem się podporządkować i listę podpisałem. Teraz żeby wejść na klatkę schodową muszę najpierw podejść do panelu domofonu, wprowadzić numer mieszkania i PIN i wtedy mogę otworzyć drzwi. No cóż, takie utrudnienie duże nie jest, ale zawsze to utrudnienie. Ale co daje ten domofon, dlaczego za niego płacić? Że utrudnia życie to jest oczywiste, ale podobno zabezpiecza przed złodziejami, w co ja nie wierzę. Co najwyżej złodziej musi poczekać, aż ktoś z mieszkańców wchodząc lub wychodząc otworzy drzwi do klatki schodowej i wtedy może wejść, gdyż nie nosi napisu, że jest złodziejem i nikt o tym nie wie. Że zabezpiecza przed bezdomnymi to się zgadza, ale jeżeli w zimną noc jakiś bezdomny schroni się na klatce schodowej to chyba nie jest problem. W końcu bezdomny to też człowiek i to człowiek potrzebujący pomocy. Czyżby tak wyglądała realizacja hasła „miłuj bliźniego swojego jak siebie samego”. Oczywiście w sprawie domofonu żadne argumenty nie mają znaczenia. Po prostu jest taka moda, więc niezależnie od wszystkiego, domofon musi być! [Istnieje jeszcze inne, zdaniem gajowego, gorsze dziwactwo. W Polsce bandyci bez większego trudu w ciągu paru godzin zdobywają imię, nazwisko, dane adresowe, rodzinne i majątkowe tzw. "chronionych" (a więc anonimowych) świadków. Ale nie uświadczysz normalnej książki telefonicznej ani nawet spisu lokatorów na klatce schodowej... w ramach ochrony danych osobistych! - gajowy]
„EKOLODZY” „Ekolodzy” to są ludzie, którzy pod hasłem ochrony przyrody robią wszystko, żeby tylko innym utrudnić życie. Mają do tego silne i bogate organizacje. Wspomnę choćby, że kiedy grupa ludzi w zimie koczowała w lesie koło Rozpudy, żeby zablokować budowę obwodnicy Augustowa, to ja myślałem, że to są idioci – myliłem się. Oni dostawali za to po 100 Euro dziennie – „ekolodzy” mają na to pieniądze! A przecież twierdzenie, że ta obwodnica zaszkodziłaby w czymkolwiek temu bagnu nad Rozpudą jest oczywistym kłamstwem. Zrozumiał to ówczesny minister środowiska i zezwolił na budowę, ale niestety w Komisji Europejskiej środowiskiem zajmował się podły idiota, który zabronił budowy i „ekolodzy” wygrali – udało im się utrudnić życie nie tylko mieszkańcom Augustowa, ale chyba w jeszcze większym stopniu kierowcom samochodów. A ciekawe, że ci podli ludzie, którzy nazywają siebie ekologami, mają w niczym nieograniczony dostęp do propagandy w radiu, w telewizji i w prasie. Kiedyś napisałem krótki tekst wyjaśniający, że ta obwodnica Augustowa w niczym nie zagraża bagnu nad Rozpudą – bagnu, którego „unikalność” wynika z tego, że w odróżnieniu od innych takich samych bagien znajduje się w miejscu, przez które powinna iść droga – i chciałem to opublikować w Gazecie Wyborczej. Poprosiłem o wydrukowanie tego tekstu jako płatne ogłoszenie – nic z tego. No cóż, Gazeta Wyborcza była tak bardzo zaangażowana w głoszenie kłamstw na ten temat, że nie mogła pozwolić na wydrukowanie prawdy. Kiedyś opowiadał mi człowiek pracujący przy remoncie dróg, że w pewnym momencie prace zostały wstrzymane ze względu na jeden świerk. Firma remontująca drogę chciała złagodzić jeden zakręt, ale w tym celu musiała usunąć jeden świerk i miała trudności z uzyskaniem specjalnego zezwolenia, żeby to zrobić. To nic, że obok są duże lasy – puszcza Augustowska – w których rośnie wiele tysięcy świerków, które są regularnie wycinane. Wyglądają tak samo, ale są inne, bo nikomu nie przeszkadzają, a ten j eden jest unikalny, gdyż dzięki niemu można utrudnić życie budowniczym drogi. Ochrona środowiska w rozsądnym zakresie jest pożyteczna, chociaż to jest tylko walka ze skutkami. Przyczyną są ludzie, bo to oni niszczą środowisko i im więcej ich jest, tym bardziej to środowisko jest niszczone. Jak chodziłem do szkoły, to nauczyciel mówił, że w Polsce mieszka 24 miliony ludzi, a teraz jest ich 36 milionów, czyli o 50% więcej. Tak się składa, że ludzie biorą się z dzieci, a oficjalna propaganda głosi, że w Polsce jest za mało dzieci, to skąd się wzięło to dodatkowe 12 milionów ludzi? No cóż, dla propagandy fakty się nie liczą! Dla poparcia tezy, że dzieci jest za mało, wymyśla się różne argumenty. A to, że społeczeństwo się starzeje – to chyba dla przeciętnego obywatela lepiej, że może żyć dłużej, chociaż propagandzistom i „naukowcom” to przeszkadza. A to, że nie będzie komu pracować na emerytów, ale ci propagandziści i „naukowcy” przemilczają fakt, że w rzeczywistości w Polsce jest 2 miliony bezrobotnych gotowych do podjęcia pracy, czyżby to było za mało? A bezrobotni na emerytury nie zarabiają. Fakt, jak się chce dłużej żyć, to trzeba i dłużej pracować, czyli podnieść wiek emerytalny, tyle że związki zawodowe zaraz zaprotestują, chociaż tym protestem biją w samych siebie. Fakty jednak są faktami i świadczą o czym innym. Jest wiele krajów na świecie -szczególnie w Afryce – gdzie dzieci jest dużo za dużo i dzięki temu mają biedę, głód i wojny. Sto lat temu tak samo było w Europie, ale tutaj już ponad pół wieku jest spokój dzięki temu, że dzieci jest mniej niż poprzednio, co nie znaczy, że jest ich za mało. Jeszcze nigdy dzieci nie było za mało, zawsze ich było i jest za dużo, tyle że nikt się nie odważy tej prawdy głośno powiedzieć. Być może są tacy, którzy uważają, że życie bez wojen jest nudne, więc posługują się wszelkimi kłamstwami, żeby zwiększyć ilość dzieci, bo to materiał na mięso armatnie, a bez tego trudno zrobić wojnę.
PRZESZKODY NA DROGACH Jest moda na budowę przeszkód na drogach – podobno im bardziej się utrudni jazdę samochodem, tym lepiej, ale dla kogo? Chyba tylko dla tych, którzy te przeszkody za cudze pieniądze budują, bo na pewno nie dla kierowców. W tym Augustowie, któremu podły idiota komisarz Unii Europejskiej uniemożliwił budowę obwodnicy, był kawałek ulicy – już poza zabudowaniami, niewiele, ze dwa kilometry a może i mniej – gdzie były cztery pasy ruchu, po dwa w każdą stronę. Fakt, że przed i za było i jest po jednym pasie w każdą stronę, ale na tym kawałku kierowca mógł odetchnąć. Kiedyś odwiedzając Augustów zobaczyłem wielkie prace drogowe na tym kawałku – robiono wysepki na środku ulicy, tak żeby zostały dwa pasy ruchu, po jednym w każdą stronę. Zapytałem kolegę, czy ta ulica była za szeroka i trzeba ją zwęzić? Powiedział, że taka jest dyrektywa Unii Europejskiej, na drogach muszą być przeszkody. No cóż, podły idiota został mianowany komisarzem, to takie dyrektywy wydaje. O dziwo są ludzie i to na kierowniczych stanowiskach, którzy z wielką nadgorliwością tą dyrektywę realizują. W Gdańsku na ul. Skarpowej została zrobiona wysepka zajmująca pół jezdni, czyli pozostał jeden pas ruchu, po którym samochody muszą jechać w obie strony. To, że na tym przejezdnym kawałku ulicy jest dziura w jezdni, to nic, na jej załatanie zabrakło pieniędzy, bo trzeba było zbudować wysepkę, żeby kierowcom utrudnić życie. Nie brakuje również pieniędzy na budowę górek na ulicach. Że to ogranicza szybkość poruszania się samochodów i to w miejscu górki radykalnie to fakt, ale samochody są robione po to, żeby poruszać się szybko, a ulice są po to, żeby miały gładkie jezdnie, po których samochody mogą poruszać się szybko. Jeżeli komuś to się nie podoba, to nie musi jeździć samochodem, może chodzić pieszo, ale niech nie utrudnia życia kierowcom. Te górki na ulicach to tak samo, jak podstawienie nogi na boisku piłki nożnej, tyle że tam to się nazywa faul i winowajca jest ukarany, a kto ukarze tych, którzy zarządzili budowę górek na ulicach?
9,99 Czasem robię zakupy w supermarketach – nie widziałem, żeby coś kosztowało 10 zł. Zawsze to jest 9,99, a przecież nie ma banknotu o nominale 9,99, ale jest o nominale 10 zł. Różnica jest minimalna, ale zawsze trochę życie utrudni. Obawiam się że gdyby jakiś pracownik supermarketu wystawił na jakiś produkt cenę 10 zł, to pożegnałby się z pracą. Podobno kiedyś jakiś słynny pseudonaukowiec psycholog powiedział, że jeżeli cena jest 9,99, to klient zostanie oszukany i ten towar kupi, a 10 zł to już za drogo. Nie rozumiem, jak ktoś może tak się nabrać, w końcu w szkole oprócz języka polskiego są prowadzone lekcje rachunków – być może teraz to się nazywa matematyka. Fakt, praca handlowca polega między innymi na tym, żeby klienta oszukać, ale wystawianie ceny 9,99 uważam za obraźliwe. Przynajmniej ja czuję się tak, jakby ten handlowiec traktował mnie jak umysłowo upośledzonego idiotę. No cóż, psychologiem nie jestem, a psycholodzy reprezentują wielką siłę uwielbianą przez dziennikarzy. Jak tylko zdarzy się jakiś wypadek, to zaraz słychać w dzienniku telewizyjnym, że poszkodowanymi zaopiekowali się psycholodzy. Nie rozumiem, na czym taka „opieka” może polegać.
JĘZYK POLSKI CZY POLSKA LOKALNA GWARA Podobno język polski jest piękny. Ja takiego poglądu nie mam, ale to nie jest istotne, bo piękno języka to sprawa uboczna, ważne, żeby ten język znać, tak żeby ludzie mogli siebie nawzajem zrozumieć. Ale co to za język, który zna mniej niż 1% ludzi na świecie? To nie język tylko lokalna gwara! A jak trudno poznać język niech świadczy fakt, że jest nauczany od kołyski do matury a i to podobno nie wystarcza, bo potem są jeszcze studia wyższe poświęcone nauczaniu tego jednego języka, którym u nas jest polska lokalna gwara. A co z nauczaniem najbardziej rozpowszechnionego na świecie języka, jakim jest język angielski? To jest w polskim szkolnictwie na uboczu, zbyt łatwe życie mieliby Polacy wyjeżdżający za granicę. Podobno to Pan Bóg pomieszał ludziom języki, żeby im utrudnić życie, bo się bał, że mogą zbudować taką wieżę, która sięgnie do nieba. Ale to było w czasach, kiedy do nieba można było wejść po drabinie, a dzisiaj pojazdy kosmiczne nie tylko krążą wokół ziemi, ale są wysyłane nawet poza nasz układ słoneczny, i jak dotąd żaden z nich nieba nie znalazł, to myślę, że w obecnej sytuacji Pan Bóg by się nie pogniewał, gdyby polskie szkolnictwo potraktowało poważnie naukę języka angielskiego. Wielką korzyść przyniosłoby dla kraju zwolnienie z pracy wszystkich nauczycieli języka polskiego – uczniowie zwolnieni z nauki niepotrzebnego przedmiotu mieliby więcej czasu na naukę tego, co w życiu jest potrzebne, a zasiłek dla bezrobotnych kosztowałby mniej niż nauczycielskie pensje. A dlaczego telewizja tak bardzo dba, żeby nie można było nic usłyszeć w języku angielskim? Niedawno była jakaś nieśmiała propozycja, żeby na jednym kanale zamiast zagłuszającego przyzwoity język lektora, dać napisy w lokalnej gwarze, jak to robią telewizje w wielu innych krajach, ale oczywiście wielu od razu zaprotestowało. Bo to przecież ułatwiłoby naukę języka angielskiego, a do tego nie wolno dopuścić! Fakt, jak się ma dostęp do telewizji satelitarnej, to można oglądać programy w języku angielskim nadawane z Francji, z Rosji, z Chin i z innych krajów, ale tam są głównie powtarzane co godzinę dzienniki, a jak długo można oglądać w kółko to samo? Utrudniający życie poloniści nie od dzisiaj panoszą się w Polsce. Efektem ich „pracy” jest zniekształcenie nazw geograficznych w celu utrudnienia życia Polakom wyjeżdżającym za granicę. Kiedyś pracując na statku dowiedziałem się, że płyniemy do Gent w Belgii. Nie znalazłem na polskiej mapie miasta o takiej nazwie, więc zapytałem nawigatora, gdzie to jest. Powiedział „Gent to jest Gandawa”. No tak, to już wiem, uczono mnie w polskiej szkole że w Belgii jest takie miasto, ale nie powiedziano mi, że to miasto nazywa się Gent, a Gandawa to jest wymysł podłego polonisty, który w ten sposób chciał utrudnić mi życie. Albo weźmy dla przykładu Włochy. Jest w Polsce wieś o takiej nazwie, ale nie ma na świecie kraju o nazwie Włochy. Jeżeli mieszkańcy tego kraju powiedzieli, że ich kraj nazywa się Italia, to ten kraj nazywa się Italia, a nie żadne Włochy. Kiedyś jakiś polski idiota chcąc ludziom utrudnić życie, nazwał Italię Włochami, i to się tak zakorzeniło, że teraz trzeba, żeby polskie władze wydały administracyjny zakaz zniekształcania nazw geograficznych, żeby to naprawić. [Mamy tutaj akurat diametralnie przeciwne zdanie. Nikt nie może dyktować żadnemu narodowi, jakich słów zechce używać do określania czegokolwiek, w tym także innych państw, we własnym języku. Wychodząc z założenia autora, najwyraźniej jakiś litewski idiota nazwał Polskę "Lenkija", wietnamski idiota dał jej nazwę "Ba Lan", węgierski tuman - "Lengyelorsag", a rosyjski bałwan (wiadomo, ruskie...) - "Польша". - gajowy] Janusz Dowgiert, http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Stadion Narodowy to jedna wielka fuszerka! Jest pełna lista zastrzeżeń do wykonawcy Wszystko wskazuje na to, że umowa Narodowego Centrum Sportu z konsorcjum Alpine-Hydrobudowa-PBG budującym Stadion Narodowy zostanie rozwiązana. Firma ma czas do 13 czerwca na usunięcie wszystkich usterek wskazanych przez zamawiającego. A ich lista jest wyjątkowo długa. Dotarli do niej reporterzy RMF FM. Oto niektóre wady stadionu:
- Złe zamontowanie schodów kaskadowych; zaprojektowane właściwie, z odpowiedniej jakości elementów schody mogą nie wytrzymać ciężaru korzystających z nich widzów - to najpoważniejsza i najtrudniejsza do usunięcia wada
- Poważne wady w konstrukcji i montażu szklano-metalowej elewacji stadionu. Na kilkuset jej metrach kwadratowych elementy nie pasują do siebie, na części powierzchni elewacji jeszcze ich nie ma.
- Nieprawidłowo zagęszczony grunt pod częścią pomieszczeń, wymagający dodatkowego utwardzenia przez wykucie w nich dziur i dodatkowego zalania betonem
- Liczne wady wykończeniowe oddanych już przez wykonawcę pomieszczeń użytkowych i technicznych; nieodpowiednie ułożenie elementów kamiennych, niezgodne z projektem okładziny pomieszczeń użytkowych, nieodpowiednie
- Nieszczelne dylatacje (szczeliny konstrukcyjne między poszczególnymi elementami budowli), powodujące wycieki wody, jakie można było zaobserwować w ostatnich dniach.
Pełna lista na stronach RMF.
Przy tak dużej liczbie poważnych usterek, nawet gdyby szef NCS Rafał Kapler wziął sobie do serca wczorajsze słowa premiera, a do pomocy wszystkich podwładnych, mógłby nie dać rady. Według serwisu kampanianazywo.pl premier miał powiedzieć Kaplerowi, że sam będzie musiał „zapier....ć z łopatą na budowie", jeśli będzie trzeba.
zespół wPolityce.pl
Im bliżej raportu komisji Millera, tym więcej pojawia się „zaskakujących" informacji ws. Katastrofy smoleńskiej Jedną z ostatnich sensacyjnych informacji związanych z katastrofą smoleńską jest lansowanie teorii o tym, że samolot rozbił się, bo nie zadziałał przycisk „uchod", a lotnisko nie było wyposażone w system ILS. Dziennik „Fakt" opublikował dziś informację, z której wynika, że jego reporterzy dotarli do tajemnicy eksperymentu Tu-154M, który był niedawno przeprowadzany w Polsce. Okazuje się, że nie zadziałał przycisk automatycznego odejścia („uchod"), a w związku z tym natychmiast pojawiła się teoria, że „uchod" mógł nie zadziałać także 10 kwietnia 2010 roku. Z publikacji „Faktu" wynika, że piloci nie mieli szans na ratunek, ponieważ... podjęli decyzję o automatycznym odejściu. Piloci nie mieli szans na ratunek, bo znad rosyjskiego lotniska – gdzie nie było nowoczesnego systemu ILS – chcieli odlecieć na automatycznym pilocie. A ten się nie włączył. - czytamy w dzisiejszym „Fakcie". Takie właśnie są podobno wyniki eksperymentu, który odbył się nad lotniskiem wojskowym w Powidzu. „Fakt" nieoficjalnie dowiedział się, że nie zadziałał tam przycisk „uchod", a gdyby próba nie była przeprowadzana na bezpiecznej wysokości, doszłoby do tragedii. Tezę o błędzie pilotów potwierdza komentujący cała sytuację na łamach „Faktu" Tomasz Hypki. Cała ta historia świadczy o złym wyszkoleniu pilotów. Jeżeli nie potrafili odpowiednio zareagować, nie wiedzieli co w samolocie działa, a co nie działa, to znaczy, że byli fatalnie wyszkoleni. - mówi Hypki. W całej sprawie zastanawiające jest jednak, że w kwietniu na łamach „Naszego Dziennika" ukazał się artykuł, w którym reporterzy dowodzili, że automatyczne odejście na drugi krąg nawet znad lotniska pozbawionego systemu ILS i przy wyłączonej dalszej radiolatarni zakończyło się powodzeniem. Eksperyment był przeprowadzany na Tu-154M o numerze bocznym 102. Ponadto doświadczony pilot samolotów Tu-154M, który wylatał na tych maszynach w lewym fotelu dowódcy wiele godzin, w rozmowie z „Naszym Dziennikiem" tłumaczył, że załoga tupolewa 10 kwietnia w SPOSÓB PRAWIDŁOWY skorzystała z automatycznego odejścia, ponieważ podczas podejścia w trudnych warunkach pogodowych, pozwala on na znacznie dokładniejsze pilotowanie samolotu: mniejsze odchylenie od kierunku drogi startowej nie powoduje zbędnych przechyleń samolotu. - Fakt zadziałania przycisku „uchod" potwierdza, że załoga działała prawidłowo. Ona się zabezpieczyła poprzez wykorzystanie tego systemu i miała świadomość włączenia „uchodu", gwarantującego im odejście automatyczne. Po jego włączeniu maszyna powinna pójść do góry - zaznacza pilot. W dalszej części „Nasz Dziennik" opisuje efekt zastosowania takiej procedury: W kabinie Tu-154M na każdej sterownicy znajdują się przyciski do rozłączenia autopilota oraz przycisk odejścia, tzw. uchod. Naciśnięcie tego ostatniego powoduje, że automat ciągu zwiększa obroty, a przystawka PN-5 zwiększa kąt natarcia. Kiedy samolot nabiera już wysokości, pilot przechodzi na sterowanie ręczne. Doświadczony pilot zapewnia, że piloci wykonywali wszystkie procedury prawidłowo. - Wykonane doświadczenie pokazuje więc, że załoga wykonywała wszystkie procedury prawidłowo, tylko nastąpił jakiś niekorzystny zbieg okoliczności – tłumaczy rozmówca „Naszego Dziennika". W miarę zbliżania się terminu publikacji raportu komisji Millera ws. katastrofy smoleńskiej zapewne będzie się pojawiało znacznie więcej „sensacyjnych" doniesień w sprawie wydarzeń z 10 kwietnia. Pytanie tylko, które z tych informacji okażą się prawdą, a które pozostaną jedynie sensacjami.
Źródło: Fakt/Nasz Dziennik
Plusy i minusy tygodnia (28 maja – 3 czerwca) IPN ma być z dala od bieżącej polityki – deklaruje prostolinijnie Łukasz Kamiński, nowy kandydat na szefa Instytutu. Aby przypomnieć Kamińskiemu, że polityką może być na przykład stosunek do sprawy „Bolka” – już wyznacza się mu zadanie. Orzeknij, że wydanie książki Cenckiewicza i Gontarczyka było zbrodnią, albo uznamy, żeś opozycyjny polityk. Kamiński się broni: do dziś nikt nie zanegował ustaleń z książki „SB a Lech Wałęsa”. I co z tego? – odpowiadają adwersarze. Co jest polityką, a co nie – to my decydujemy. A jak nie przeklniesz w porę herezji o „Bolku”, urządzimy ci piekło na ziemi. A skoro o Wałęsie mowa – czy pamiętacie, jak tenże dał się kupić niejakiemu Declanowi Ganleyowi z jego eurosceptyczną partią Libertas? Teraz szanowny Lech będzie gwiazdą reklamówek Biedronki. Na mezalians Lecha Wałęsy z Biedronką oburzyła się „Krytyka Polityczna” piórem Tomasz Piątka. Ten wieczny kpiarz tym razem uderzył w poważny ton. „Na naszych oczach doszło do ostatecznego znieprawienia symbolu. Wałęsa sięgnął bruku. Wielki bojownik o prawa pracownicze i ludzkie użycza swojej twarzy i swojego nazwiska gównianej sieci sklepów, w której od lat gwałcone są prawa pracownicze, ludzkie i Boże. Wielki bojownik będzie od tej sieci brał pieniądze. Oczywiście, Wałęsa ze swoim wałęsowskim uśmieszkiem to wszystko nam zgrabnie wytłumaczy. Powie, że on to robi tylko po to, żeby pomóc pracownikom Biedronki. Powie, że to tylko taka gra – nawet jeśli w ramach tej gry bierze pieniądze. Ale my już to kiedyś słyszeliśmy. Wtedy, gdy Wałęsa tłumaczył się ze swoich kontaktów z pewną instytucją, która też gwałciła prawa pracownicze i ludzkie. Tą instytucją była PRL-owska Służba Bezpieczeństwa. Tu starzy antywałęsiści przerwą pewnie lekturę, nie wierząc swoim oczom. Przebóg, „Krytyka” potępia oto Wałęsę za epizod „Bolka”? Nic z tych rzeczy – doczytajcie Piątka do końca: „Nie mam zamiaru rozliczać Wałęsy z jego przeszłości. Jego gra ze Służbą Bezpieczeństwa może być różnie oceniana, a szczególnie jej efekty. Ja nie podejmuję się ich osądzić. Jednego jestem pewien: gra Wałęsy z Biedronką nic pozytywnego nie da ani jej pracownikom, ani Wałęsie. Pod pewnymi względami współczesne korporacje są trudniejsze do ogrania niż PRL-owska esbecja. Jedynym efektem będzie to, że marka Wałęsa, która dotąd może jeszcze coś znaczyła, zacznie znaczyć tyle, co marka Biedronka”. A, czyli normalka. Co tam współpraca z SB – Biedronka to jest dopiero hańba. PiS gangsterom ufa – oburza się na łamach „Gazety Wyborczej” Bogdan Wróblewski. Publicysta nawiązuje do zeznań gangstera „Brody”, w których, jak dowiedział się od prokuratorów Mariusz Kamiński, miały paść informacje o finansowaniu PO z funduszy gangów. Pod piórem Wróblewskiego pojawia się nienowa teza: świadek koronny, nie świadek – jak można wierzyć komuś takiemu jak „Broda”? Przecież to bandyta.Tę samą śpiewkę znamy już ze spraw lustracyjnych. „Jak można wierzyć w akta SB! Przecież pisali je amoralni ubecy!”. Czy idea świadka koronnego jest bez wad? Oczywiście, że nie. Czy należy dokładnie sprawdzać, czy świadek koronny nie prowadzi jakiejś gry? Ależ tak. Ale „Wyborczej” tak zależy na niepokalanej czci ukochanej Platformy, że lekką rączką przekreśla całą ideę świadka koronnego. W jednym się zgadzam – świadek koronny ma sens tylko w kraju, gdzie jest silny autorytet prawa. W kraju, w którym zeznania skruszonego gangstera zostaną zdezawuowane przez największe media, bo zagrozić mogą „przewodniej partii” – instytucja świadka koronnego nie ma sensu. Tylko nie udawajmy, że mamy normalne państwo prawa. Juliusz Braun szczery jak nigdy. W wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego” prezes TVP pytany, dlaczego Tomasz Lis może mieć program, a Jan Pospieszalski nie – mówi: „Redaktor Lis należy do czołówki dziennikarzy w Polsce, jest laureatem licznych nagród i nie łamie standardów dziennikarskich”. A Pospieszalski? „W przypadku »Warto rozmawiać« problemem było narzucanie widzowi jednej opinii jako jedynie słusznej”. Trawestując słynny szatniarski cytat z „Misia”: „Nie mamy dla was pluralizmu i co nam zrobicie?”. Piotr Semka
Zniszczony za życia W czasie pobytu w Krakowie udzieliłem wywiadu "Dziennikowi Polskiemu", tytuł pochodzi od Redakcji. Rozmowa z ROMUALDEM SZEREMIETIEWEM.
Jaki jest Pana stosunek do Bronisława Komorowskiego, obecnego prezydenta Polski? - Coś we mnie zgrzyta na dźwięk jego nazwiska lub na jego widok. Mam złe doświadczenia z Bronisławem Komorowskim, a przeszłość nadal rzutuje na teraźniejszość.
- Dlaczego coś w Panu zgrzyta na sam dźwięk nazwiska "Komorowski"? - Był jednym z tych, którzy zniszczyli mnie jako polityka, żołnierza, człowieka w sposób karygodny, bez cienia racji. Dziesięć lat temu obaj staliśmy na czele resortu obrony narodowej w rządzie Jerzego Buzka. On był ministrem, ja wiceministrem, jego pierwszym zastępcą. I wtedy pan Komorowski kazał Wojskowym Służbom Informacyjnym inwigilować mnie i gromadzić o mnie informacje, które następnie zostały wykorzystane w artykule zamieszczonym w "Rzeczpospolitej". Publikacja była całkowicie nieprawdziwa, co udowodniłem przed sądem, ale zajęło mi to prawie dekadę (7 lipca 2001 r. ukazał się tekst "Kasjer z Ministerstwa Obrony" - a potem kolejne - autorstwa Anny Marszałek i Bertolda Kittla, w których Szeremietiewowi postawiony został zarzut tolerowania korupcji w wojsku. Publikacja spowodowała, że Szeremietiew został odwołany ze stanowiska w MON, a warszawska prokuratura apelacyjna podjęła przeciwko niemu śledztwo. W 2004 r. został oskarżony o korupcję. Dwukrotnie, najpierw w 2008, a następnie w 2010 r., sąd wydał prawomocne wyroki uniewinniające Szeremietiewa. Marszałek i Kittel zostali nagrodzeni za cykl artykułów dotyczących Szeremietiewa. Jednak w 2009 r. Rada Etyki Mediów potępiła ich teksty - red.). Mimo uniewinnienia mnie przez sąd, te artykuły zniszczyły mnie nie tylko jako polityka, ale też jako człowieka.
- Skąd Pan wie, że Bronisław Komorowski kazał WSI inwigilować Pana i przyczynił się do publikacji oczerniających Pana tekstów? - Moje rozmowy z panem Komorowskim przed ukazaniem się artykułu w lipcu 2001 r. dowodzą niezbicie, że wiedział, iż taki tekst się ukaże.
- Lecz czy to on wydał decyzję o inwigilowaniu Pana przez WSI? - Nawet przyznał się do tego w rozmowie z jedną z warszawskich gazet.
- O ile wiem, ludzie zajmujący stanowiska ważne dla interesów państwa polskiego podlegają osłonie kontrwywiadowczej, czyli z urzędu są sprawdzani przez służby specjalne. Pan, jako wiceminister obrony, odpowiadający za uzbrojenie i zakup sprzętu dla armii, musiał podlegać tej procedurze. - Owszem, ale osłona kontrwywiadowcza polega na współpracy osoby osłanianej i służb, a nie na bezwzględnej inwigilacji, którą wobec mnie zastosowano.
- Nie miał Pan pojęcia, że jest śledzony przez WSI? - Wiedziałem, bo niektórzy oficerowie WSI mówili mi o tym.
- I jak się Pan zachował? - Zbagatelizowałem sprawę, bo miałem wtedy bardzo ważne problemy na głowie. Zbliżały się kluczowe przetargi na uzbrojenie, a ponadto wiedziałem, że działam zgodnie z prawem i stąd pomyślałem: a niech mnie obserwują, zajmę się tym później.
- Na swoim blogu publikuje Pan wypowiedź gen. Tadeusza Rusaka, szefa WSI w latach 1997-2001, którą ten zamieścił na stronie internetowej stowarzyszenia SOWA. Gen. Rusak pisze m.in. "Jako szef WSI już w 1999 r. otrzymałem meldunek, że w otoczeniu wiceministra (Szeremietiewa) funkcjonują osoby, które, mimo braku dopuszczenia, dysponują dokumentami z klauzulą niejawności. Ustawa o ochronie informacji niejawnych dawała mi, obok szefa UOP, uprawnienia krajowej władzy bezpieczeństwa. Nakładała jednak i obowiązki. Takim właśnie "psim obowiązkiem" było zareagowanie na sytuację opisaną w meldunku. Nie należę do ludzi podejmujących pochopne decyzje. Przyjąłem, że sprawa wynika z braku dostatecznej wiedzy lub wprowadzenia Szeremietiewa w błąd przez podwładnych. Poleciłem więc wyjaśnić ją z bezpośrednio zainteresowanym. W tym celu odbył z nim rozmowę mój zastępca. Przedstawił mu wiedzę, stan prawny i konsekwencje, jakie grożą w wypadku utrzymywania się takiej sytuacji. Spotkał się jednak z brakiem zrozumienia ze strony Szeremietiewa, a nawet nonszalancją i lekceważeniem sprawy. Mieliśmy jednak nadzieję, że przynajmniej w organizacji swojej pracy dokona wymaganych korekt. Niestety, kolejne meldunki świadczyły o kompletnym "olaniu" naszych zastrzeżeń. Nie chcąc wszczynać awantur, udałem się osobiście, w towarzystwie oficera odpowiedzialnego za realizację przepisów wynikających z ustawy o ochronie informacji niejawnych, do Szeremietiewa i próbowałem jeszcze raz przemówić mu do rozsądku. Działania te okazały się równie nieskuteczne". Czy było tak, jak twierdzi gen. Rusak? - Kompletną bzdurę napisał gen. Rusak.
- Pisze on dalej: "Szeremietiew nie pozostawił mi wyboru. Nakazałem wszczęcie postępowania wyjaśniającego. O rozpoczęciu procedury poinformowałem lojalnie przełożonego, min. Onyszkiewicza. Wiedział o niej również min. Pałubicki. Obydwaj aprobowali te czynności. Z chwilą zmiany ministra wiedzę tę zyskał również Bronisław Komorowski". Ponownie zapytam: tak było? - Z wyznania byłego szefa WSI wynika, że broniąc Komorowskiego, odegrał rolę z następującego dowcipu: na balu u cara obecny tam generał zawołał: "Orkiestra stop, grafinia puściła bąka, no ja dżentelmen, biorę to na siebie". Gen. Rusak bierze więc wszystko na siebie, udając przy tym, że nie wie, co zrobił. Przypomnę więc, że w uzasadnieniu do prawomocnego wyroku, uniewinniającego mnie z zarzutu złamania ustawy o ochronie tajemnicy, jest napisane, że za ochronę tajemnicy w MON nie ja odpowiadałem, ale minister Komorowski i miał o to przede wszystkim dbać bezpośredni podwładny ministra, szef WSI, czyli Rusak właśnie.
- Jak Panu się współpracowało z Bronisławem Komorowskim, gdy on stał na czele MON, a Pan był jego zastępcą? - Źle. Mieliśmy odmienne koncepcje pracy w resorcie. Odpowiadałem głównie za sprawy dotyczące zakupu uzbrojenia, a jest to towar, który daje sprzedającym duże zyski. W konsekwencji pojawiają się ludzie, którzy chcą załatwić swoje interesy.
- Na czym polegały różnice między Panem a ówczesnym ministrem Komorowskim? - Opowiadałem się za tym, byśmy kupowali licencje na broń i produkowali ją w polskich zakładach. Od dawna przekonuję, że nie będziemy mieli w miarę silnej armii bez przemysłu obronnego. Skoro nie mamy dość pieniędzy na prowadzenie badań nad najnowszym uzbrojeniem, to uważałem i uważam, że poprawić kondycję polskiej armii i przemysłu obronnego można poprzez zakup licencji i produkcję broni w rodzimych zakładach.
- Minister Komorowski był innego zdania? - Tak, podobnie jak jego poprzednik Janusz Onyszkiewicz, który wręcz powiedział, że nie jest ministrem polskiego przemysłu obronnego.
- Gdyby Pana koncepcja wzięła górę, to jakie efekty uzyskalibyśmy? Czy np. nie zakupilibyśmy F-16 od Amerykanów? - Początkowo uważałem, że nie ma sensu kupować samolotów wielozadaniowych, ponieważ następowała zmiana generacyjna tych maszyn, czyli samoloty czwartej generacji, m.in. F-16, będą zastąpione przez nowsze - piątej generacji. Chciałem poczekać z zakupem. Okazało się jednak, że premier Jerzy Buzek i rząd opowiedzieli się za jak najszybszym kupnem samolotów, bo ktoś ich przekonał, iż w razie zakupu uzyskamy miliardy dolarów w ramach offsetu. Informacja o tak dużym zastrzyku pieniędzy byłaby oczywiście na rękę rządowi przed wyborami.
- Musiał Pan ustąpić? - A miałem wyjście? Zapowiedziałem jednak, że kto zaoferuje najwyższą sumę w ramach offsetu, ten wygra.
- Oferty były trzy: amerykański F-16, francuski Mirage i szwedzko-brytyjski Gripen. Który z tych samolotów był najlepszy? - To są porównywalne maszyny, tej samej generacji (cztery plus). Poza samolotami przygotowywałem wówczas duże przetargi na zakup opancerzonego transportera kołowego oraz rakietowego systemu przeciwpancernego. Te transakcje miały kosztować ok. 20 mld zł. Zarówno w przypadku transportera, jak i sytemu przeciwpancernego, chciałem, by nasze firmy kupiły licencję, a nasze zakłady rozpoczęły produkcję. Zwracam uwagę, że przy zakupie broni znaczenie ma nie tylko cena sprzętu, ale też koszty obsługi uzbrojenia, które są olbrzymie. Jeżeli zatem mamy produkcję broni w Polsce, to do naszych firm trafiają pieniądze związane z obsługą sprzętu. Na przykładzie przedstawię istotę sprawy. Kiedyś Niemcy zgłosili się do mnie - jako wiceministra obrony odpowiedzialnego za zakup uzbrojenia - i zaproponowali nam "sprezentowanie" 100 czołgów Leopard. Nie były to czołgi najnowszej generacji, dlatego ofertę niemiecką odrzuciłem. Jednak ze strony ministra obrony nacisk był tak duży, że trzeba było je przyjąć. Postawiłem jednak Niemcom warunki. Po pierwsze, musieli się zgodzić, że obsługą tych czołgów zajmuje się polska fabryka. Ona też ma prawo - obok niemieckiej - uczestniczyć w przetargach na obsługę Leopardów w krajach NATO. Drugi warunek polegał na tym, że nasze zakłady produkujące sprzęt pancerny miały podpisać porozumienie z ich odpowiednikami z Niemiec i wspólnie mieli pracować nad zbudowaniem nowego czołgu. Niemcy po ciężkich rozmowach przystali na te warunki.
- Jednak umowa nie weszła w życie. - Po tym, jak mnie w lipcu 2001 r. wyrzucono z MON, wzięto Leopardy bez żadnych dodatkowych umów. A warto wiedzieć, że sama utylizacja zużytego Leoparda kosztuje 40 proc. wartości nowego czołgu!
- Jako polityk, który odpowiadał za zakup uzbrojenia, musiał Pan zdawać sobie sprawę, że handel bronią to brudny interes wszędzie i od zawsze. - Naturalnie, że miałem tego świadomość. Wiedziałem, że przy tego rodzaju działalności są obecne służby specjalne, lobbyści, aferzyści, wielkie pieniądze i toczy się gra wywiadów.
- Przy takiej plątaninie różnych i sprzecznych interesów oraz ogromnych sum łatwo się pogubić. - Zajmowanie się tego rodzaju handlem z pewnością do łatwych i przyjemnych nie należy. Stałem jednak na stanowisku, że jestem urzędnikiem państwa polskiego i muszę robić wszystko, by jak najlepiej wywiązać się ze służby dla niego. Liczyłem też na ochronę kontrwywiadowczą.
- Miał Pan wsparcie polityczne? - Żadnego.
- Nawet od premiera Jerzego Buzka czy lidera AWS Mariana Krzaklewskiego? - Od nikogo. Kiedy ukazał się szkalujący mnie artykuł, zostałem sam.
- Komuś zależało na odsunięciu Pana. - Nawet wiem komu.
- Komu? - Niestety, nie mogę ujawnić.
- Czy są to osoby, które i dzisiaj zajmują ważne stanowiska w państwie? - Są wśród nich i tacy.
- Czy do nich należy ówczesny minister obrony, a obecny prezydent? - Nic więcej w tej kwestii nie mogę powiedzieć, poza tym, że zarzuty wobec mnie zostały sprytnie wymyślone, miały swoją logikę. To oznacza, że akcję przeciwko mnie przeprowadzili ludzie inteligentni.
- Jest Pan bardzo złośliwy wobec Bronisława Komorowskiego. - To pan taki wniosek wyciąga.
- Czy Komorowski, gdy był ministrem obrony, mógł się obawiać konkurencji z Pana strony? Mówiąc wprost - czy chciał go Pan zastąpić na fotelu ministra? - Nie chciałem, zresztą byłoby to niemożliwe od strony tzw. układów politycznych. Natomiast mogło go jakoś drażnić, że on w wojsku nie służył, a ja jestem porucznikiem rezerwy. Na dodatek w marcu 2001 r. uzyskałem stopień doktora habilitowanego nauk wojskowych.
- Dla bezpieczeństwa Polski - i innych krajów NATO - kluczowe znaczenie ma 5. artykuł Traktatu waszyngtońskiego. Sporo ekspertów twierdzi, że jest on nieprecyzyjny i w razie ataku, np. Rosji na Polskę bezskutecznie możemy domagać się pomocy wojskowej. W majestacie prawa pozostałe kraje NATO mogą powiedzieć, że 5. artykuł nie obliguje ich do pomocy zbrojnej. Jakie jest Pana zdanie w tej kwestii? - Uważam, że nie trzeba zmieniać tego przepisu, bo jest zgodny z ogólną filozofią funkcjonowania paktu, a jest nią zachowanie suwerenności państw członkowskich (artykuł 5. mówi, że zbrojna napaść na kraj lub kraje NATO będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim; każdy uczestnik paktu ma udzielić wówczas pomocy krajowi napadniętemu, ale ma swobodę wyboru form pomocy - red.). Dobrze natomiast się stało, że w końcu, mimo sprzeciwu przede wszystkim Niemiec, NATO ma plany ewentualnościowe wobec nas, czyli konkretne plany wojskowe na wypadek uderzenia na nasz kraj.
- Rosja może na nas uderzyć? - Nie dostrzegam takiego zagrożenia, ale fundamentalną rzeczą jest, by ludzie, którzy odpowiadają za bezpieczeństwo Polski, przygotowywali się na najgorsze scenariusze, które dzisiaj mogą wydawać się absurdalne. Tego powinniśmy domagać się od naszych polityków i urzędników. Zwracam przy okazji uwagę, że Rosjanie w 2009 r. przeprowadzili wielkie manewry wojskowe w pobliżu granicy z Polską. W scenariuszu manewrów w Grodnie wybucha polskie powstanie. Władze Białorusi proszą Rosję o pomoc. Ta jej udziela, likwidując powstanie. Polska odpowiada zbrojnie. Wtedy Moskwa kontratakuje z użyciem broni nuklearnej i desantu od strony morza. W samej tylko części europejskiej Rosja ma około 700-tysięczna armię i cały arsenał broni masowej zagłady. Jeszcze raz podkreślam, obecnie Polsce nikt nie zagraża, ale sytuacja na arenie międzynarodowej wielokrotnie zmieniała się niczym w kalejdoskopie i na taką ewentualność powinniśmy się przygotowywać, by znowu słuszne nie okazało się powiedzenie: "Mądry Polak po szkodzie".
- Najboleśniejsze krzywdy w XX wieku ponieśliśmy ze strony Niemiec, gdyż ich agresja spowodowała śmierć 6 mln rodaków, olbrzymie zniszczenia materialne, ale też wkroczenie do Polski armii sowieckiej i powstanie PRL. Czy również mamy dzisiaj przygotowywać się na wypadek najazdu ze strony Berlina? - Niemcy są dziś państwem nastawionym pokojowo i chwała im za to, ale przyszłości nikt nie potrafi przewidzieć. Dodam, że w społeczeństwie niemieckim maleje przekonanie, iż ich kraj odpowiada za zbrodnie popełnione w czasie wojny. Będę spokojniejszy, gdy na terenie Niemiec stacjonować będą jednostki amerykańskie.
- Jaka jest obecnie zdolność Polski do obrony? - Niewielka. Rozmawiał Włodzimierz Knap
Wywiad z Romualdem Szeremietiewem został przeprowadzony dzięki uprzejmości władz Klubu Wtorkowego, który działa w Krakowie. Jego członkowie spotykają się we wtorki w Klubie Imbir (przy ulicy św. Tomasza 35 o godzinie 18). Zrzesza on osoby definiujące swoje poglądy jako konserwatywne, republikańskie, prawicowe. "Klub nie będzie nigdy zajmował stanowiska w żadnej sprawie ani prowadził żadnej działalności społecznej czy politycznej, bo nie po to go powołaliśmy" - zapewnia Krzysztof Budziakowski, jego inicjator. "W Klubie spotykamy się z wybitnymi przedstawicielami świata kultury, nauki, dziennikarstwa i polityki, organizujemy koncerty muzyczne, rozmawiamy" - dodaje.
http://www.dziennikpolski24.pl/pl/magazyny/magazyn-piatek/1147757-zniszczony-za-
Romuald Szeremietiew