KRUS – prawda i mity Wbrew przekonaniom ludzi niewychylających nosa poza rogatki, wieś umie liczyć i nie jest jej obce pragnienie unowocześnienia. Dlatego zdobycie jej poparcia dla daleko idącej reformy likwidującej socjalny skansen jest możliwe – twierdzi publicysta "Rzeczpospolitej". Kiedy śp. Janusz Kochanowski kierował do Trybunału Konstytucyjnego zapytanie, czy uprzywilejowanie ubezpieczonych w KRUS rolników zwolnieniem ze składki zdrowotnej jest zgodne z Konstytucją, w komentarzach prorządowych mediów dominował – jak zwykle zresztą w stosunku do niego – ton oburzenia i demaskacji. Sugerowano, że rzecznik praw obywatelskich na polityczne zamówienie wiadomych sił chce skłócić koalicję rządową. Trybunał bowiem zapewne zgodzi się z jego wnioskiem i zażąda reformy, co wywoła spór PO z PSL, i zyska na tym opozycja. Trybunał istotnie zgodził się z argumentacją RPO i, o dziwo, choć jeszcze niedawno – po wyroku w sprawie ubeckich przywilejów emerytalnych – ten sam skład TK był demaskowany jako "pisowski" i szkodzący władzy, wyrok komentowany jest w tonie satysfakcji. Co się zmieniło poza tym, że zniknął z pola widzenia znienawidzony przez "salon" i korporacyjny establishment prawniczy Janusz Kochanowski?
Nowy szwarccharakter dla Tuska Powiedziałbym, że w nowej sytuacji politycznej spójność koalicji rządowej przestała być wartością. Przeciwnie. Obsadziwszy Belweder politykiem sobie powolnym i utraciwszy w ten sposób dotychczasowe żelazne alibi dla nieróbstwa, premier Tusk ma dwa wyjścia: albo wreszcie zacząć rządzić, albo znaleźć alibi nowe. Prorządowi publicyści wciąż mają nadzieję, że wybierze wariant pierwszy, ale na wypadek, gdyby wolał drugi, podsuwają już nowy szwarccharakter dla jego pijaru: PSL, i, szerzej, pazerne chłopstwo, które blokuje reformy i doi budżet, tak że kolejnym – po odsunięciu PiS – stawianym wyborcom warunkiem czegokolwiek staje się powierzenie PO władzy absolutnej, bez koalicjantów. Cóż, to tylko jeden z wielu dobitnych przykładów degrengolady polskiej debaty publicznej i deprawacji mediów, zdominowanych przez serwilizm wobec władzy. Widać zresztą wyraźnie, że "niezależni" komentatorzy na razie stronią od wyrazistych opinii; najwyraźniej nie wiedzą, co pisać, bo Donald Tusk nie dał jeszcze w tej kwestii wyraźnego znaku. Nie podtrzymują więc tezy o pazerności i klasowym egoizmie chłopów jednoznacznie, choć wynika ona wprost z dotychczas budowanej przez nich w mediach mitologii KRUS jako rzekomego sedna problemu zadłużenia budżetu.
Teza oderwana od rzeczywistości W istocie powtarzana jak mantra narracja, że KRUS ma zasadnicze znaczenie dla deficytu finansów publicznych, jest całkowicie oderwana od rzeczywistości. Profesor Dariusz Filar obliczył, że dzięki reformie ubezpieczeń rolniczych budżet zaoszczędzić może w najbliższych latach około 100 – 150 milionów złotych; niektórzy mnożą tę wielkość przez dwa lub trzy; niechby nawet. Zadłużenie finansów publicznych narasta wszak od wielu miesięcy w tempie 200 – 300 milionów złotych dziennie! Bezustanne opowiadanie o reformie KRUS jako sposobie uzdrowienia finansów publicznych w świetle tych liczb może budzić jedynie śmiech pusty. Z punktu widzenia państwa nie ma znaczenia, czy tych kilkanaście miliardów złotych rocznie, jakie wypłaca się w formie rolniczych emerytur, księgowane będzie jako dotacja dla KRUS, czy też doliczone do kilkudziesięciu miliardów dotacji do ZUS, ani też, czy składkę zdrowotną milionowi mieszkańców wsi będzie państwo opłacać jako rolnikom czy jako bezrobotnym. Owszem, istnieje teoretyczna możliwość obłożenia daniną publiczną grupy przedsiębiorców rolnych osiągających ze swej działalności znaczące dochody, ale nawet przy założeniu, że nie będą oni uciekać w szarą strefę, oznacza to nie więcej niż 50 tysięcy nowych płatników. Jest wreszcie kwestia biurokratycznego absurdu czyniącego rolników z osób, które będąc właścicielami ponad hektara ziemi rolnej i nie pracując etatowo ani nie prowadząc firmy (co z mocy prawa z KRUS wyklucza) utrzymują się z działalności artystycznej, naukowej lub publicystycznej. Wedle mojego rozeznania takich osób jest w Polsce kilkadziesiąt. Oczywiście, gdy należy do nich publicysta od lat głoszący swój brak szacunku dla jedynie słusznych sił politycznych oraz stojących za nimi salonów, i to przypadkiem taki, na którego nie sposób znaleźć innego "bata", trąbi się, że to właśnie ta grupa winna jest wielomiliardowego deficytu. Ale, mówiąc delikatnie, sensu w tym niewiele.
Lobby rolnicze nie pozwoli? Czarna legenda KRUS z wielu względów jest wygodna dla szeroko pojętej władzy. Zrzuca odpowiedzialność za złe rządy na rzekome naciski grupy społecznej, która i tak jest negatywnym bohaterem jej narracji ("starsi, słabo wykształceni, z mniejszych ośrodków"), a zarazem pozwala usprawiedliwić fatalny stan budżetu bezradnym rozłożeniem rąk – "lobby rolnicze nigdy nie pozwoli". Prorządowi publicyści mogą więc do woli robić to, co najbardziej lubią – judzić, w tym wypadku przeciwko mieszkańcom wsi, a władza stosować prastarą socjotechnikę "dziel i rządź". Maszyna działa z tak wielkim zadowoleniem współtworzących ją, że ośrodki w innych kwestiach wiernopoddańczo zapatrzone w kraje UE i bez pomiłuj szermujące argumentem "tak jest w całej Europie" nie zauważyły, iż polski KRUS ma swoje odpowiedniki w niemal wszystkich państwach Unii i wszędzie osobne w praktyce służą one za swoistą poduszkę socjalną dla wsi. W istocie dotychczasowa niemożność reformy KRUS miała inne zupełnie przyczyny. Owszem, elektorat wiejski "kupił" propagandową narrację, uznając KRUS za swoje niezbywalne prawo, głównie dlatego, że tę wizję podjęło, aby móc występować w roli jego obrońców, PSL. Nie można już tego samego powiedzieć o rolnikach czy, jak może lepiej pisać, przedsiębiorcach rolnych. W istocie to oni właśnie są najbardziej zainteresowani zmianami. Nie tyle może samą reformą KRUS, co zburzeniem ścian swoistego rezerwatu, w jakim są obecnie zamknięci – a więc objęciem przedsiębiorców rolnych tymi samymi zasadami prowadzenia działalności co pozostałych. Jak już jednak pisałem, jest to grupa wciąż jeszcze nieliczna i nawet w obrębie wsi mało wpływowa.
System kastowy Reforma KRUS nie przyniesie zauważalnych zysków budżetowi, ale jest bardzo potrzebna wsi. Obecny system stwarza bowiem barierę dla awansu i biorąc wiejską biedę na garnuszek państwa, zarazem uniemożliwia wyrwanie się z niej – a ponieważ wieś, wbrew przekonaniom ludzi niewychylających nosa poza rogatki, umie liczyć i nie jest jej obce pragnienie unowocześnienia, zdobycie jej poparcia dla daleko idącej reformy, likwidującej socjalny skansen obejmujący dziś prawie jedną trzecią Polaków, jest możliwe. Sądzę, że jeśli partia chłopska ma przyszłość, to tylko wtedy, gdy zaproponuje mądrą, idącą w tym kierunku ścieżkę reform, taką, aby jej elektorat widział, że w zamian za rezygnację z pewnych przywilejów zyskuje nowe możliwości. Merytorycznie rzecz jest realna, czy politycznie również – to inna dyskusja. Ale w istocie, wbrew mitowi, główną przeszkodą w reformowaniu wsi był dotąd rządzący, wielkomiejski establishment. Przywileje chłopskie, zakwestionowane teraz przez TK, to bowiem tylko drobna cegiełka w systemie przywilejów korporacyjnych, na których opiera się siła rozmaitych współtworzących rządzący obóz grup interesu. Sami sędziowie, którzy zakwestionowali zasadę opłacania przez państwo składek zdrowotnych wszystkim rolnikom, korzystają z podobnej zasady, jeśli idzie o ich składki emerytalne. Prawnicy, jedna z najlepiej zarabiających grup zawodowych, cieszą się zwolnieniem z progresji podatkowej, podobnie zresztą jak i "miejscy" przedsiębiorcy. Dziennikarze, którzy tak rozwodzą się nad pazernością rolników, bez żadnej żenady przyjmują swój przywilej 50-procentowego "uzysku". I tak dalej, można by tu w nieskończoność wymieniać konkretne rozwiązania systemu kastowego, który dla modernizacji kraju musi zostać wreszcie rozbity i zastąpiony systemem jednolitym, w którym wysokość daniny publicznej płaconej przez obywateli zależeć będzie tylko od ich zarobków, tak właśnie, jak to uznał za konstytucyjne Trybunał – na razie tylko w odniesieniu do rolników. No właśnie – czy "na razie"? Czy w ogóle "tylko"? Od tego, czy orzeczenie TK potraktowane zostanie poważnie i uznane wraz z jego oczywistymi logicznymi konsekwencjami, zależy w znacznym stopniu przyszłość Polski. RAZ
Tchórzostwo umiarkowanej prawicy – wywiad Marka Jurka w ‘Rzeczpospolitej’ Liczbą partii Polska przypomina Wielką Brytanię, ale ich charakterem – Ukrainę. Mamy system partyjnej oligarchii: rządów dwóch central, dla których same partie są przybudówkami – mówi były marszałek Sejmu Rz: Walczy pan od kilku lat z państwem PO – PiS. Czy łódzka zbrodnia to jego kolejna kompromitacja? Marek Jurek: Łódzka zbrodnia to przede wszystkim tragedia kraju i oczywiście rodziny, w którą uderzyła. Natomiast kierownictwa PO i PiS prowadzą zaciekłą walkę o władzę, a w sprawach rzeczywiście spornych razem podważały potrzebę konstytucjonalizacji prawa do życia, razem przyjmowały traktat lizboński, razem (ze wsparciem SLD) rozwiązywały Sejm i razem promowały SLD w kampanii prezydenckiej.
Polacy im zaufali. Szanuję ich mandat, ale nie zgadzam się z ich polityką. I równie często – z jej brakiem.
Za łódzką historię ktoś ponosi większą winę? Morderca chciał zabić Jarosława Kaczyńskiego. Politycy PO i bliscy im dziennikarze nie mogą kwestionować faktów tylko dlatego, że są niewygodne. W dłuższym cyklu ta zbrodnia to końcowy – miejmy nadzieję – efekt 20 lat postpeerelowskiej propagandy wrogości i pogardy wobec odzyskanego państwa i polityki jako takiej. Kampania PO przeciw prezydentowi Kaczyńskiemu wpisała się w ten nurt. Niestety, przywódcy PO nie skorzystali przez ostatnie pół roku z okazji do zadośćuczynienia, na przykład wyrzucając z partii pana Palikota, zgodnie z godnym uznania wnioskiem europosła Filipa Kaczmarka.
Przez ostatnie pół roku, czyli po Smoleńsku. To powinien być przełom? Pierwszy raz doświadczyliśmy tak wielkiego republikańskiego przeżycia: poczucia wspólnoty narodu z państwem, solidarności, niestety, pośmiertnej, z ludźmi, na których złożyliśmy odpowiedzialność za państwo. Ta solidarność jednak szybko minęła. PiS nie zrobił nic, by temu przeżyciu nadać wymiar narodowy, a nie partyjny. A przecież w katastrofie zginęło dwóch prezydentów, dwóch kandydatów na prezydenta, wybitni politycy różnych partii.
PiS to główny odpowiedzialny za koniec solidarności? PiS odseparował się w żałobie, ale ją przeżywał. PO bardzo szybko ją zakończyła, mimo że premier płakał na pogrzebie Sebastiana Karpiniuka. Mam wrażenie, że dla kierownictwa PO było szokiem, że stracili kontrolę nad społecznymi nastrojami. Zamiast przyjąć to z pokorą, szukali okazji, żeby się z nastrojem żałoby rozstać.
Za pomocą awantury o krzyż? Doktryna ogłoszona przez ministra Grasia – że „Pałac Prezydencki jest budynkiem administracji państwowej, takie symbole nie powinny się tam znajdować” – była bezmyślną prowokacją. Do tej pory krzyże mogły stać wszędzie, a ten na Krakowskim Przedmieściu stał się uznanym symbolem, gdy telewizje w dniach żałoby pokazywały go jako najważniejsze miejsce przed Pałacem.
A nie był też częścią politycznej kampanii PiS? Czy politycy PO zaproponują zawieszenie świętowania rocznicy powstania warszawskiego, bo są gorzej od liderów PiS przyjmowani na obchodach? Jest stara amerykańska zasada: nie lubią cię – to daj się polubić. Oczywiście, do prowokacji PO dołożyła się parokrotnie powtarzana przez Jarosława Kaczyńskiego opinia, że krzyż to „substytut pomnika”, że gdyby tam postawiono pomnik, nie byłoby żadnej sprawy krzyża. Ta wypowiedź sama w sobie miała charakter desakralizacji. “Ofiary katastrofy smoleńskiej zginęły i muszą mieć miejsce w naszej pamięci. Ale nie w wyobraźni, która zastąpi pamięć”
To co się powinno zrobić z miejscem na Krakowskim Przedmieściu? Jeśli naprawdę chodziło o znak modlitwy za naszych zmarłych, powinien tam stanąć skromny, ale wyraźny, kamienny krzyż. Ale nie tego żądano. Co więcej, test na wiarygodność obrony krzyża wypadł dla PiS bardzo źle. Mimo serii publicznych apeli nie zażądali w Sejmie, by Polska stanęła po stronie Włoch przed Trybunałem Praw Człowieka w sprawie dotyczącej prawa do obecności krzyża w przestrzeni publicznej w ogóle.
Przecież to PO rządzi Polską. Ale to PiS mówił o obronie krzyża. Mimo że jedna czwarta państw Unii – Włochy, Litwa, Bułgaria, Rumunia, Grecja i Malta – występuje w Strasburgu w obronie krzyża, polska opozycja niczego w tej sprawie od gabinetu Tuska nie żąda. Nie było propozycji rezolucji parlamentarnej. Ten test wiarygodności obie partie zdały bardzo źle: i ta, która mówi, że nie atakuje krzyża – a nie chce go na forum europejskim bronić – i ta, która mówi, że go broni, a milcząco akceptuje politykę rządu, który go bronić nie chce.
A jak pan się odnosi do próby budowania smoleńskiej legendy? Prezes PiS mówi, że ofiary katastrofy „poległy”.
To niepotrzebna eskalacja, ofiary katastrofy zginęły i muszą mieć miejsce w naszej pamięci, a nie w wyobraźni, która zastąpi pamięć. Ale tę eskalację ułatwiły decyzje rządu. W kampanii prezydenckiej wielokrotnie mówiłem, że oddanie śledztwa Rosji to wielkie zaniechanie rządu Tuska. Zresztą trzy tygodnie przed katastrofą pisałem w „Niedzieli”, że uroczystości na polskim cmentarzu, na które władze rosyjskie chcą wyznaczać polską delegację, powinny być przez premiera odwołane. Szkoda, że tego nie zrobił.
A nie miał pan po Smoleńsku pokusy, aby jak Kazimierz Ujazdowski czy Jerzy Polaczek wrócić po prostu do PiS? Moja współpraca z Jarosławem Kaczyńskim pokazała, że prawica chrześcijańsko-konserwatywna bez samodzielności politycznej nie może liczyć na partnerstwo i wpływ – i nic tu się nie zmieniło.
Może to sygnał do rezygnacji z odrębności organizacyjnej „chrześcijańskiej prawicy”? Z debat internetowych wynika, że przeciętny wyborca prawicowy pańskich racji nie rozumie. Tusk i Kaczyński to wyraziste, popkulturowe postaci, które dzielą między siebie scenę. Mówiłem w kampanii: im większe poparcie dla tych dwóch liderów, tym większa awantura w Polsce. Dostali w pierwszej turze 78 procent i nie przyniosło to pokoju ani stabilizacji politycznej, wręcz przeciwnie.
W innych krajach o systemie zbliżonym do dwupartyjnego poparcie dla najsilniejszych to recepta na stabilizację sceny. Liczbą partii przypominamy Wielką Brytanię, ale ich charakterem – Ukrainę. To system partyjnej oligarchii: rządów dwóch central, dla których same partie są przybudówkami. Dominacja PO i PiS nie porządkuje życia politycznego, ale zaognia konflikt i generuje awanturę.
Nie widzi pan pozytywnych zmian w polskim systemie politycznym? Więcej porządku widziałem na początku lat 90., gdy pomimo wielu partii parlament potrafił zablokować drogę SLD do władzy i zrekonstruować większość rządową po upadku gabinetu Olszewskiego. Zmiana rządów nie oznaczała zerwania ciągłości państwowej.
To wynika z systemu czy z ludzkich charakterów? To system, który daje zbyt wielką władzę liderom partyjnym. Grubo ponad ćwierć miliarda złotych, które partie dostają na swą politykę w ciągu kadencji, uwalnia je praktycznie od obaw przed konkurencją w obrębie swoich elektoratów. Mogą się zająć wojną.
Stereotyp agresywnego Kaczyńskiego jest prawdziwy? I Tusk, i Kaczyński są politykami nastawionymi na konflikt. Więcej nie powiem.
Pan opisuje system dwubiegunowy, ale on się przechyla w stronę Platformy. Czy w tej sytuacji prawica, i tak społecznie słabsza, nie powinna zadbać o jedność? Gdy popierałem Jarosława Kaczyńskiego, zaraz po ogłoszeniu wyników pierwszej tury wyborów powiedziałem, że niewiele doświadczyliśmy solidarności – ale będziemy solidarni. I tak było zawsze. Jeszcze w latach 90. broniłem rządu Olszewskiego, który obalał Bronisław Komorowski, i rządu Suchockiej, który obalał Jarosław Kaczyński. Zawsze broniłem rządów na prawo od centrum atakowanych przez lewicę. Dziś problem polega na tym, że PiS nie proponuje Prawicy Rzeczypospolitej żadnej formuły współpracy szanującej naszą polityczną samodzielność. Długo miałem na to nadzieję, ale dziś po wyborach samorządowych widzę tylko coraz większą tendencję monopolistyczną w PiS, więc czas powiedzieć, że ta droga została przez Kaczyńskiego zamknięta. A przecież nie mamy dziś pretensji do antywałęsowskiej prawicy, że krytykowała błędy Lecha Wałęsy, mimo że okoliczności lat 90. sprawiły, że to on był alternatywą dla Kwaśniewskiego.
Porównuje pan Kaczyńskiego do Wałęsy? Stosunek Jarosława Kaczyńskiego do cywilizacji chrześcijańskiej bardzo przypomina stosunek Lecha Wałęsy do antykomunizmu. Obaj byli przekonani, że poparcie wyborców prawicy należy im się bezwarunkowo, z urzędu.
Fala antychrześcijańska jest ogólnoeuropejska. Kaczyński uważał, że aby ją powstrzymać, warto być nieco mniej wyrazistym w sprawach ideologicznych. Nie zauważyłem jego zainteresowania tymi kwestiami. Natomiast doświadczenie europejskie potwierdza konieczność silnej, aktywnej opinii chrześcijańskiej. Dzięki temu, że żądaliśmy więcej, Polska na początku lat 90. stała się konserwatywną demokracją – z prawną ochroną życia, ze stosunkami z Kościołem uregulowanymi przez konkordat.
Może dziś „żądanie więcej” to recepta na rozwój palikotyzmu? Palikot żywi się moralnymi słabościami życia katolickiego i zacieraniem granic między opinią katolicką a walką PiS o władzę. Dziś potrzebujemy walki o zasady i również o kształt polskiego konsensusu. W 2006 roku Sejm mógł przyjąć uchwałę stwierdzającą, że niszczenie embrionów to drastyczne łamanie praw człowieka, niezgodne z polskim prawem. Za tym głosowało 83 procent posłów, w tym Bronisław Komorowski i Donald Tusk. Nie było chyba dobitniejszego głosu w sprawie in vitro. Co stało się z tamtą autentyczną rewolucją moralną?
Liderzy czytają sondaże, a czasy się zmieniają. Dziś 66 procent Polaków deklaruje w sprawie in vitro stanowisko odmienne niż Kościół. I dlatego politycy nie mogą mówić „jestem katolikiem – to wystarczy”, bo nie wystarczy. W Europie milionowym chrześcijańskim demonstracjom towarzyszy tchórzostwo tak zwanej umiarkowanej prawicy. A przecież – jak mówi Benedykt XVI – prawo naturalne nie jest wyznaniowe. Można walczyć o trudne zasady, bo republikańska demokracja opiera się na debacie, wyborach, a nie sondażach. Sondaże pokazują poparcie Polaków dla kary śmierci – ale żaden Palikot na tym wyborów nie wygrał. Sondaże były nieprzychylne dla tarczy antyrakietowej. Potrzebny jest poważny głos w debacie o przyszłości Polski, o Polsce w Europie – i dlatego pracuję na rzecz przywrócenia samodzielności prawicy chrześcijańsko-konserwatywnej. Szkoda, że bez solidarności ze strony innych ugrupowań.
To wynika z procesów społecznych. Raczej z tego, co Sołżenicyn określił jako „zmierzch odwagi”.
Skąd pana zdaniem eksplozja palikotyzmu po Smoleńsku? Kilka lat temu młodzi ludzie nie przybijali misia do krzyża. Ale z pani Nieznalskiej uczyniono heroinę wolności słowa. Tym bardziej potrzebna jest reakcja – nie fala złości, pomstowania, tylko poważna reprezentacja opinii katolickiej.
Pana recepta na narodowe pojednanie po Łodzi? To kolejna stracona okazja, by powołać rząd zaufania społecznego – jak pierwszy rząd Sikorskiego po zamordowaniu prezydenta Narutowicza. W końcu w obu dominujących partiach są ludzie, którzy rozumieją słowo „solidarność” i nie niszczyli kapitału społecznego zaufania.
Ale to wymagałoby samoograniczenia się PO. Nie od rządu należałoby tu oczekiwać inicjatywy. Jej podjęcie pozwoliłoby na przykład prezydentowi zademonstrować, że wykonuje władzę suwerenną. Charakterystyczne, że opozycja w momentach kryzysów nie domaga się ustąpienia i zmiany rządu, ale – co wcale nie jest bardziej realne – komisji śledczych i uchwał potępiających. A prezydent, zamiast podejmować niezależną inicjatywę, nawet akt żałoby realizuje z byłymi partyjnymi kolegami.
Dlatego słyszy pan: to utopia. A czy pomysł na uchwałę Sejmu, w której większość sejmowa potępi sama siebie – jest bardziej realny? Każda obelga pana Palikota staje się centralnym problemem debaty publicznej. Może lepiej pytać polityków, co sądzą o imperatywach racji stanu?
Wierzy pan, że dziennikarze zapytają, a Tusk od jutra się samoograniczy? Wierzę, że opinia publiczna zacznie zastanawiać się nad czymś sensowniejszym niż monologi PO i PiS.
Marek Jurek jest przewodniczącym Prawicy Rzeczypospolitej. W latach 1989 – 2001 był jednym z liderów ZChN, następnie – do 2007 roku – Prawa i Sprawiedliwości. Od roku 2005 do 2007 marszałek Sejmu Źródło: Rzeczpospolita
PO przejęciu "Wiadomości". "Usuwanie niepokornych dziennikarzy". Ostatni patrzący władzy na ręce program informacyjny, "Wiadomości" telewizji publicznej, został przejęty przez sympatyków rządzącej koalicji. Oto zebrane przez reporterów portalu wPolityce.pl komentarze w tej sprawie.
Rafał Ziemkiewicz: Decyzji niestety należało się spodziewać, ponieważ wiadomo, że trwa wielkie czyszczenie, dożynanie watahy. Odwołuje się szefa programu informacyjnego, który odniósł duży sukces. To pokazuje, że wbrew upowszechnianemu stereotypowi to co dzieje się w mediach nie ma nic wspólnego z komercją, widzowie głosujący rzekomo pilotami, nie mają w rzeczywistości nic do powiedzenia. Sprawa jest wyłącznie kwestią układu politycznego.
Krzysztof Skowroński: Odwołanie Jacka Karnowskiego nie jest informacją zaskakującą, bo kto czyta gazety ten wiedział, że coś takiego się stanie. Chociaż jest złą wiadomością. Złą, bo media w Polsce powinny być pluralistyczne, a Jacek Karnowski jest wybitnym dziennikarzem, który dbał o rzetelną informację. Jednocześnie jako punkt wyjścia nie przyjmował aksjomatu wielu niestety dziennikarzy, że wszystko, co robi PiS jest złe, a wszystko co robią inni jest dobre. Dzięki temu pokazywał Polskę inaczej.
Brak tego programu zuboży opis świata jaki będą mieli do wyboru Polacy.
Witold Kołodziejski: To konsekwencja zmian w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, w Radzie Nadzorczej i w Zarządzie TVP. Wiadomości oceniałem jako bardzo dobrze przygotowywany program, w pełni profesjonalny, co potwierdzały doskonałe wyniki oglądalności. Nigdy nie stwierdziliśmy naruszenia jakichkolwiek standardów dziennikarskich. Gdybyśmy jednak mieli się zajmować tym dokładnie w odniesieniu do całego rynku, to są telewizje gdzie znaleźlibyśmy dużo takich przykładów, dużo mocniejszych. Ale o tym na przykład Gazeta Wyborcza milczy, za to ustami swoich - jak to nazwał jeden z jej byłych publicystów - cyngli - pisze kogo należy zwolnić z mediów publicznych. I to niestety jest teraz wykonywane. A dzisiaj duża część społeczeństwa, sądząc po wyniku wyborów prezydenckich prawie połowa Polaków, jest pozbawiona programu informacyjnego i telewizji, która by była bliska ich wartościom. W tej chwili monopol światopoglądowy staje się faktem.
Profesor Zdzisław Krasnodębski: Odczytuję to w kontekście tych wezwań powszechnych do pojednania. Z jednej strony wygłasza się tego rodzaju słowa, wzywa się do zgody, kontynuuje się retorykę obecnego prezydenta, głoszącego, że "zgoda buduje". A jednocześnie mamy co jakiś czas tego typu wiadomości. Ludzi o innych poglądach na Polskę się usuwa. Eliminuje się z życia publicznego dziennikarzy, którzy nie podzielają zachwytu obecną władzą. I informacja o odwołaniu Jacka Karnowskiego jest tego potwierdzeniem. "Wiadomości" były jedynym głosem, innym od chóru takich samych programów informacyjnych. Wcześniej było usunięcie programu Pani Anity Gargas i Bronisława Wildsteina. Zszokowała mnie jeszcze jedna rzecz. Bo kiedy "Gazeta Wyborcza" podawała tę informację, napisała, że oficjalnie te programy zostały zdjęte z powodu spadającej oglądalności, ale tak naprawdę to w gruncie rzeczy chodziło o to, że reprezentowały narrację pisowską. Padła w ten sposób kolejna bariera przyzwoitości. Kiedyś napisano by odwrotnie... Dziś ten przymiotnik "pisowski" pozwala wyrzucić z pracy każdego. To wszystko elementy szerszego zjawiska. Wyczytałem właśnie, że kiedy jeden z profesorów Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu wypowiedział się przeciwko In vitro, rektor jego uczelni orzekł publicznie, że sprawdzi czy tenże profesor ma prawo wyrażać swoje zdanie czy nie. Mamy do czynienia z zamykaniem ludziom ust, naruszaniem podstawowej zasady demokracji, że jest wielość źródeł informacji, że jest wiele poglądów ze sobą rywalizujących. "Wiadomości" były w ostatnim czasie dla wielu ludzi programem bardzo cennym. I nie widziałem by w jakikolwiek sposób naruszały zasady rzetelności i obiektywizmu. A robiły dużo dobrego, na przykład na serio podejmowały temat tragedii smoleńskiej i śledztwa w tej sprawie. Czy to jest element "narracji pisowskiej"? To absurd. Bo właśnie brak dociekliwości innych dziennikarzy w tej sprawie jest ich poważnym zaniechaniem. Podobnie jak z zarzutami o rzekomy brak przedstawiania stanowiska drugiej strony. To nieprawda. A zarzut dziwi zwłaszcza na tle standardów na przykład w telewizji TVN. To wszystko potwierdza moją pesymistyczną ocenę sytuacji. Mamy do czynienia z usuwaniem niepokornych dziennikarzy. A kto ich zastępuje? Z tego co wiem następczyni pana Jacka Karnowskiego to pani, która była prezenterką a wcześniej informowała o pogodzie. Nie znam jej, ale nie wydaje mi się by były to kwalifikacje wystarczające do kierowania tak poważnym programem.
Piotr Semka: W ciągu ostatniego tygodnia dwa razy przekonałem się, że z "Faktów" TVN nie dowiaduję się wszystkiego, co jest ważne, by dokładnie zrozumieć daną sprawę. Pierwszy raz gdy miało dojść do spotkania między prezydentem Bronisławem Komorowskim a Jarosławem Kaczyńskim. To dopiero z "Wiadomości" TVP dowiedziałem się, że jeden z wyznaczonych terminów nachodzi na zaplanowaną debatę w Sejmie, w czasie której miał występować Jarosław Kaczyński. Podobna sytuacja zaistniała po pogrzebie Pana Marka Rosiaka w Łodzi. To "Wiadomości" TVP zaprezentowały kluczowe fragmenty naprawdę ważnego wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego. Zarówno programy informacyjne TVN , jak i Polsatu, potraktowały to wydarzenie w sposób bardzo wyrywkowy, a w przypadku TVN opatrzony na dodatek bardzo wyrazistym komentarzem Katarzyny Kolendy - Zaleskiej. Podsumowując - w ciągu tygodnia mogłem dowiedzieć się o ważnych sprawach, których nie znalazłem w innych stacjach. Sięgając dalej pamięcią można wymieniać wiele takich sytuacji. Choćby upowszechnienie filmu pokazującego, jak niszczony jest, tuż po katastrofie, wrak Tupolewa czy wskazywanie na wątpliwości dotyczące jakości śledztwa w sprawie tragedii smoleńskiej. Jeśli więc teraz pozostaną mi tylko TVN i Polsat plus "Wiadomości" TVP, które nie sądzę by pod rządami pani Wyszyńskiej były nadal dociekliwe, to muszę stwierdzić, ze moje prawo do informacji szerokiej i różnej, zostanie ograniczone. Największym problemem polskich mediów jest dzisiaj ich unifikacja. Widać to doskonale na przykładzie tygodników. Nie ma żadnej różnicy w nastawieniu ideowym pomiędzy "Przekrojem", "Wprostem", "Polityką" a "Newsweekiem". Teraz to samo zacznie się na gruncie dzienników telewizyjnych. Już w tej chwili trudno odróżnić TVN od Polsatu. Obawiam się, że do tej dwójki dokładnie tak samo wyglądających i mających dokładnie takie same poglądy i nastawienie serwisów informacyjnych, dołączy teraz trzeci, kierowany przez panią Wyszyńską. To powoduje unifikację debaty publicznej. Coraz częściej spotykam się się z sytuacjami, gdzie trudno mi dyskutować z ludźmi, którzy czerpią informację wyłącznie z głównych prywatnych mediów elektronicznych. Bo kiedy przytaczam kontrargumenty, moi rozmówcy kiwają głowami i stwierdzają - ale my o tym nie słyszeliśmy. Mamy bowiem nadmiar dociekliwości w stosunku do jednych i zupełny brak dociekliwości wobec drugich. To powoduje, że Polacy będą mieli sfalsyfikowany obraz rzeczywistości. A prawdziwy obraz sytuacji to klucz do zdrowej demokracji.
TVP pod nadzorem TVP wciąż jest we władzy polityków. Rządzą tam ludzie SLD popierani przez PO. I obecne nominacje są tymczasowe. W TVP idzie nowe. Odchodzą ludzie, którzy swoje nominacje zawdzięczają wpływom PiS w telewizji publicznej. Jacek Karnowski, szef telewizyjnych "Wiadomości", został zdymisjonowany. Wraz z nim zapewne odejdzie część dziennikarzy. Ostatnia rewolucja kadrowa - niezależnie od tego, jak oceniam "Wiadomości" - wcale mnie nie cieszy. Na czele głównego programu informacyjnego stanęła Małgorzata Wyszyńska, wyrzucona przez Karnowskiego. Przy okazji tej nominacji przypominam recenzję Ewy Milewicz z jednego z wydań "Wiadomości" z września 2007 roku, kiedy to rządził PiS i trwała kampania wyborcza. „Dobry kwadrans wtorkowych wieczornych »Wiadomości « dostał PiS w prezencie od TVP. Były to niby-informacje okraszone przez prowadzącą Małgorzatę Wyszyńską intonacją uwypuklającą to, co najważniejsze w kampanii dla partii rządzącej. »Rodzina z ulgą « - czytamy na ekranie. I prowadząca powiada: »Jak dobrze pójdzie, urlop macierzyński potrwa dłużej - nawet do 26 tygodni «. Po chwili dodaje z czymś, co brzmi jak zachwyt: »Jakby tego było mało - to dochodzi jeszcze becikowe, które kobieta będzie mogła dostać już przed urodzeniem dziecka «. »Czy tak się stanie - zależy od posłów « - słyszymy”. Ten zachwalany przez Małgorzatę Wyszyńską worek z prezentami od PiS dla wyborców, miał jeden feler: żadnych szans na uchwalenie w tamtej kadencji Sejmu, bo ta kadencja właśnie miała się ku końcowi. Były to jedynie plany, ale urealnienia obietnic PiS zabrakło. Nie wiem, jak nowa szefowa poradzi sobie z nowym zadaniem. Nie wiem, czy ta reklama PiS była tylko incydentem. Każdy popełnia błedy. Wiem jednak, że TVP wciąż jest we władzy polityków. Rządzą tam ludzie SLD popierani przez Platformę Obywatelską. I obecne nominacje są tymczasowe. Niedawno weszła w życie mała nowelizacja ustawy medialnej i trwa wybór władz mediów publicznych. Sposób wybierania członków rad nadzorczych daje pewne nadzieje, bo kandydaci muszą mieć rekomendację uczelni wyższych lub środowisk twórczych. I już widać, że profesorowie nie chcą zgłaszać starych polityczno-medialnych wyjadaczy, tylko ekspertów. Może więc z gruntownymi zmianami należało poczekać aż będą nowe, stabilne władze telewizji. Bo teraz znów będziemy mieć karuzelę nominacji i wypłaty odpraw, które będą TVP kosztować majątek.
Niestety, maszyna już ruszyła. "Rzeczpospolita" i portal wPolityce.pl (założony przez Michała Karnowskiego, brata Jacka) opublikowały wypowiedzi wielu publicystów protestujących przeciwko zmianom w TVP, m.in. Piotra Zaremby i prof. Zdzisława Krasnodębskiego. Nikt nie twierdził oczywiście, że "Wiadomości" są wyważone i obiektywne, bo naraziłby się na śmieszność. Sztandarowy program informacyjny TVP jawnie wspierał PiS i Jarosława Kaczyńskiego, był przyjaźnie neutralny wobec lewicy i zwalczał Platformę i Bronisława Komorowskiego. To oczywiste. Dlatego obrońcy "Wiadomości" sformułowali tezę, że wyrzucenie Karnowskiego oznacza zabicie pluralizmu w mediach, gdzie dominuje opcja liberalno-centrowa i lewicowa. Szczególnie w mediach elektronicznych o największym zasięgu. Ich argumenty łatwo zbić z dwóch powodów. Po pierwsze, Karnowski uczynił z "Wiadomości" tubę propagandową. W telewizji publicznej program informacyjny musi wyważać opinie, prezentować obie strony sporu i informować, a nie komentować. Abonament płacą nie tylko wyborcy PiS, ale także innych partii. I zadaniem Karnowskiego jest o tym pamiętać. Pluralizm poglądów w mediach publicznych jest potrzebny, ale do tego nie służą programy informacyjne, lecz programy autorskie. Jestem za tym, aby w telewizji publicznej swoje miejsce znaleźli publicyści o bardzo różnych światopoglądach. Taką formułę próbował tworzyć Jan Dworak jako prezes TVP. Pytanie tylko, czy autorskie programy utrzymają się na głównej antenie, w chwili gdy ogólnopolskie stacje komercyjne takie jak TVN czy Polsat przerzucają publicystykę do swoich kanałów informacyjnych. Ale taki pluralizm powinien istnieć i istnieje w TVP Info. Choć i programy autorskie muszą spełniać pewne kryteria. Dla mnie publicysta, który głosi teorię zamachu i rozsiewa nieprawdziwe informacje o tym, że ktoś przeżył katastrofę i widział, jak zabijano rannych, nie powinien mieć prawa wstępu do mediów publicznych. Są granice absurdu. Niestety, te granice były czasem przekraczane także w "Wiadomościach". Obrońcy Karnowskiego mogą jednak powiedzieć: przecież w Stanach są olbrzymie różnice między programami informacyjnymi, bo inny jest dobór informacji i wrażliwość na te czy inne problemy. Fox News jest uważana za stację konserwatywną, a CNN - liberalną. Zgoda. Jednak Jacek Karnowski nie robił programu informacyjnego z zabarwieniem konserwatywnym, tylko agitkę na rzecz Jarosława Kaczyńskiego, ostro podgrzewającą atmosferę. Próbuję zrozumieć jego intencje i nastrój panujący w "Wiadomościach". Być może katastrofa smoleńska wyzwoliła tak silne emocje, że dziennikarze o poglądach prawicowych poczuli moralny obowiązek wsparcia brata tragicznie zmarłego prezydenta. I standardy odłożyli na półkę w imię wyższych - ich zdaniem - wartości. Ale jest to niedopuszczalne. Sączenie spiskowych teorii na temat katastrofy smoleńskiej było u Jacka Karnowskiego na porządku dziennym, a relacje na temat śledztwa raziły brakiem profesjonalizmu. Trudno było znieść te nieustanne powtórki filmiku z internetu nagranego zaraz po katastrofie i podsuwanie widzom sugestii, że słychać strzały, bo może dobijano ofiary katastrofy. Gdy mowa była o tym, kto powinien być gospodarzem śledztwa smoleńskiego, dziennikarz "Wiadomości" prosił o komentarz prawicowego publicystę tabloidu "Fakt", ale miejsca dla eksperta od prawa międzynarodowego zabrakło. Dodam, że publicysta żadnej wiedzy nie miał, tylko mówił, co mu się wydaje. A wydawało mu się to samo co PiS. Program Karnowskiego nadał informację, że czarne skrzynki z głosami z kokpitu są odczytane w 10 proc., stwarzając wrażenie, że w sprawie wyjaśniania przyczyn katastrofy nic się nie dzieje. Dzielny reporter biegł za szefem MSWiA Jerzym Millerem, żądając komentarza w tej sprawie. Chciał pokazać, że władza unika trudnych pytań. Niestety, dziennikarz nie zrozumiał informacji przeczytanej w rosyjskich mediach, bo owe 10 proc. dotyczyło głosów w tle, a nie głównych rozmów w kabinie pilotów. Ale tego widzowie "Wiadomości" się nie dowiedzieli. Trzeba być dociekliwym w sprawie śledztwa i stawiać trudne pytania. Można to robić tak jak "Wiadomości" i można to robić tak jak Paweł Reszka i Michał Majewski w "Rzeczpospolitej", z którą środowiska prawicowe sympatyzują. I nikt nie podejrzewa tej gazety o wysługiwanie się rządowi. Mimo to między tymi dwoma sposobami relacjonowania sprawy smoleńskiej jest gigantyczna przepaść, jeśli chodzi o profesjonalizm i rzetelność. I jeszcze jeden przykład z długiej listy wpadek TVP. W czasie kampanii wyborczej "Rzeczpospolita" opublikowała sondaż, który opisywał, jak Polacy oceniają obu kandydatów. Zapytano badanych, czy uważają ich za patriotów, za osoby skłonne do kompromisu, czy będą reprezentować dobrze Polskę na forum międzynarodowym, czy bronią interesów ludzi pracy. "Rzepa" opublikowała całość badania. A "Wiadomości" wybrały tylko te pytania, które są korzystne dla Jarosława Kaczyńskiego i te niekorzystne dla Bronisława Komorowskiego. Ominęły kategorie, w których Komorowski wypadł dobrze: Polacy ocenili, że będzie dobrym reprezentantem Polski za granicą, że jest politykiem ugodowym. Czy to nie łamie zasad uczciwego dziennikarstwa? "Wiadomości" waliły w rząd jak w bęben. Dziennikarze powinni patrzeć władzy na ręce, ale atakowany powinien mieć możliwość obrony. A nie zawsze tak było. Jednak antyrządowa zajadłość śmieszy w zestawieniu z wypowiedzią Jacka Karnowskiego z 2006 roku, kiedy rządził PiS. Karnowski, wtedy reporter polityczny "Wiadomości", bronił się w "Pressie" przed zarzutem, że zbyt sprzyja władzy: - Telewizja publiczna ma misję trzymania się faktów i obowiązek pewnej propaństwowości - tłumaczył. Hm... Był też moment, gdy zwątpiłam w szlachetną misję dziennikarzy, którzy uważali, że dla Polski najlepszym prezydentem byłby Kaczyński. Zaraz po wyborach prezydenckich "Wiadomości" złagodniały. Niedługo po zaprzysiężeniu nowego prezydenta Bronisława Komorowskiego zrobiły czołówkę ze śmiertelnie nudnej i lizusowskiej relacji z dożynek z udziałem głowy państwa. Nawet najbardziej zagorzałego zwolennika PO mogło zemdlić. Miałam wrażenie, że wydawcy i reporterzy badają grunt - pogonią nas po wyborach czy jeszcze mamy jakieś szanse. Potem ostrzejszy ton powrócił, ale nie na taką skalę jak w czasie kampanii. Teraz "Wiadomości" przejdą gruntowną przebudowę, a środowiska prawicowe coraz głośniej będą narzekać, że nie mają dostępu do telewizji, że opcja lewicowo-liberalna zdominowała przekaz medialny. A ja zastanawiam się, dlaczego prawica nie daje sobie szansy? Karnowski ją na pewno zmarnował. A mógł zawalczyć o swoje, gdyby wróciła koncepcja pluralistycznej telewizji według Dworaka. Ale warunkiem utrzymania się na fali jest pewien minimalny poziom profesjonalizmu. Wcześniej swoją szansę stracili ludzie ze środowiska PC i PiS, gdy mieli w rękach "Tygodnik Solidarność" i "Express Wieczorny". Przepadły prawicowe "Życie" i "Dziennik". Zawaliła się Telewizja Familijna. Czy jak zwykle winę za to ponoszą salon, agenci i cykliści? Dominika Wielowieyska
Wielowieyska nieprawdą uderza w poprzednie "Wiadomości" Zasmucający tekst o "Wiadomościach" Jacka Karnowskiego popełniła w "Gazecie Wyborczej" Dominika Wielowieyjska. Zasmucający, bo tak fałszywy i tak wypełniony półprawdami i ćwierćprawdami oraz zwykłymi przekłamaniami, że gdyby rozłożyć na czynniki pierwsze i zanalizować, nie starczyłoby dnia by wszystko spisać. I poruszający otwartością stwierdzeń o "szansie" jaką miał Jacek Karnowski, a którą zmarnował. Jakiej szansie? Między wierszami jest to napisane i sprowadza się do uległości tym, którzy od dawna w naszym państwie mają wszystko, a po katastrofie smoleńskiej swój stan posiadania zwiększyli ogromnie. I którzy dziś żądają by o Smoleńsk nie pytać... I właściwie chciałem sobie z pisaniem o artykule "TVP pod nadzorem" dać spokój (bo co to w sumie za sensacja, że kolejna publicystka GW kolejny raz uderza w resztki pluralistycznych i odważnych dziennikarzy), gdyby nie dwa wątki w nim zawarte, których pominąć nie sposób.
Pierwszy to posługiwanie się nieprawdziwymi stwierdzeniami dla udowodnienia tez, które mają zniszczyć opisywanego. Stwierdza Wielowieyjska: "Rzeczpospolita" i portal "wPolityce.pl (...) opublikowały wypowiedzi wielu publicystów protestujących przeciwko zmianom w TVP, m.in. Piotra Zaremby i prof. Zdzisława Krasnodębskiego. Nikt nie twierdził oczywiście, że "Wiadomości" są wyważone i obiektywne, bo naraziłby się na śmieszność. Powtórzmy: "nikt". Nikt? Zacytujmy za tekstem z portalu wPolityce.pl, który sama przywołała Wielowieyska:
Krzysztof Skowroński: Odwołanie Jacka Karnowskiego nie jest informacją zaskakującą, bo kto czyta gazety ten wiedział, że coś takiego się stanie. Chociaż jest złą wiadomością. Złą, bo media w Polsce powinny być pluralistyczne, a Jacek Karnowski jest wybitnym dziennikarzem, który dbał o rzetelną informację.
Witold Kołodziejski: Wiadomości oceniałem jako bardzo dobrze przygotowywany program, w pełni profesjonalny, co potwierdzały doskonałe wyniki oglądalności. Nigdy nie stwierdziliśmy naruszenia jakichkolwiek standardów dziennikarskich.
Piotr Semka: Z "Wiadomości" mogłem dowiedzieć się o ważnych sprawach, których nie znalazłem w innych stacjach.
To byli"nikt". A wspomniany Piotr Zaremba napisał w "Rzeczpospolitej": Kiedy grzebały w aferze hazardowej czy pilnowały smoleńskiego śledztwa, wykonywały zwykły dziennikarski obowiązek. Ale nawet gdyby szukały dziury w całym, choćby doborem tematyki, to w pluralistycznym społeczeństwie ktoś to powinien robić. Co nam po demokratycznej fasadzie, kiedy wszyscy mówią jednym głosem?A warto przypomnieć o czymś jeszcze. "Wiadomości" Karnowskiego to również coraz wyższy poziom profesjonalny nagrodzony przez widzów zwiększoną oglądalnością. Tak właśnie to wygląda. "Wiadomości" Karnowskiego (choć dziś są już Wyszyńskiej, nawrócone na sympatię do władzy) trzeba potępić - i Dominika Wielowieyska wykonuje to zadanie. Ale dlaczego kłamie? I jeszcze jeden wątek. Opisując portal wPolityce.pl dziennikarka "Gazety Wyborczej" stwierdza: Założony przez Michała Karnowskiego, brata Jacka. Tak - to prawda. To wiedza powszechna. Ale czy to dziennikarzom naszego portalu odbiera prawo do oceny także "Wiadomości"? I nawet publikowania zebranych w tej sprawie opinii? Czy od dziś, idąc tym tropem, powinniśmy pisać:
Dominika Wielowieyska, córka polityka Unii Demokratycznej?
Adam Michnik, brat Stefana, podejrzanego o zbrodnie komunistyczne?
Jarosław Kurski, brat polityka PiS Jacka Kurskiego?
Czy te koligacje mogą nam od dziś służyć za narzędzie deligitymizacji polemisty? Wielowieyjskiej - bo wspiera UW. Michnika - bo boi się o brata i dlatego walczy z rozliczeniem zbrodni PRL? Jarosława Kurskiego, bo zazdrości bratu kariery i się mści, zjadliwie ścigając go na łamach swojej gazety niemal codziennie? Nie. Nie wchodzimy w to. To zły standard. A na koniec - czy zdaniem państwa Dominika Wielowieyska choćby słowem wspomniała o standardach dziennikarskich stacji komercyjnych? Zgadliście państwo. Ani jednym. A od siebie dodam: z brata jestem dumny. Robił świetny program. Zresztą, gdyby było inaczej nie budziłby takiej złości. Michał Karnowski
O żalu Michała Karnowskiego Michał Karnowski zaatakował mnie w swoim felietonie na portalu www.wpolityce.pl. Oskarżył mnie o kłamstwo. Jego polemika dotyczy mojego tekstu "TVP pod nadzorem", w którym analizowałam "Wiadomości", kierowane przez Jacka Karnowskiego. Fragment, który zdenerwował Michała Karnowskiego brzmiał: "Rzeczpospolita" i portal "wPolityce.pl (...) opublikowały wypowiedzi wielu publicystów protestujących przeciwko zmianom w TVP, m.in. Piotra Zaremby i prof. Zdzisława Krasnodębskiego. Nikt nie twierdził oczywiście, że "Wiadomości" są wyważone i obiektywne, bo naraziłby się na śmieszność." Michał Karnowski twierdzi, że "kłamię" i cytuje prawicowych publicystów, którzy oceniali "Wiadomości" jako rzetelne, spełniające wszelkie standardy. Spróbuję wyjaśnić jeszcze raz: wydaje mi się symptomatyczne, że nikt z dyskutantów nie używał słowa "wyważone". Opinie na temat programu informacyjnego TVP łączył jeden główny argument, że wyrzucając Jacka Karnowskiego z telewizji publicznej, mamy do czynienia z "ujednoliceniem przekazu" jak napisał Piotr Zaremba. Tym samym "Wiadomości" miały określone zabarwienie ideowe i postanowiły być wyrazistą alternatywą dla programów informacyjnych innych stacji. I ten wątek braku pluralizmu powtarzał się w niemal wszystkich wypowiedziach. Michał Karnowski ma do mnie żal, że napisałam, iż jest bratem Jacka Karnowskiego. "Czy od dziś, idąc tym tropem, powinniśmy pisać: Dominika Wielowieyska, córka polityka Unii Demokratycznej? Adam Michnik, brat Stefana, podejrzanego o zbrodnie komunistyczne? Jarosław Kurski, brat polityka PiS Jacka Kurskiego?" - pyta. Przecież tak właśnie media piszą! Może w mniejszym stopniu o mnie, bo jestem kimś o wiele mniej znanym od Adama Michnika czy Jarosława Kurskiego. Ale o koligacjach rodzinnych czytamy nieustająco. Ostatnio Piotr Zaremba poświęcił rodzinom założycieli "Gazety Wyborczej" obszerny artykuł w "Rzeczpospolitej". Czy Michał Karnowski ma prawo bronić Jacka Karnowskiego? Ma pełne prawo. Ja w podobnej sytuacji broniłabym mojego ojca, ale też czytelnik ma prawo do informacji, że piszę o kimś mi bliskim. I tyle. Wspominając o tym, że Jacek i Michał są braćmi nie miałam złych intencji. Ale moim zdaniem jest to informacja istotna, także z tego względu, że w sondzie na temat "Wiadomości", zamieszczonej na portalu www.wpolityce.pl nie było ani jednego głosu krytycznego. Takie jest dobre prawo Michała Karnowskiego, założyciela prywatnego portalu. Dobiera sobie komentatorów według własnego uznania. I ja tego absolutnie nie kwestionuję. Mam wrażenie natomiast, że odbiera mi prawo oceny sztandarowego programu telewizji publicznej. Dziwię się, że Michał Karnowski zastanawia się dlaczego ja nie zajmuję się oceną mediów prywatnych. "Gazeta" miała zresztą swoje zdanie na temat ich pracy, co było obiektem ostrych sporów środowiskowych. Ale akurat mój tekst dotyczył telewizji publicznej, która ma jednak trochę inne obowiązki i zadania niż media prywatne, także dlatego, że jest częściowo finansowana z abonamentu. Bo o ile medium prywatne - tak jak Michał Karnowski - może wybrać sobie własne grono komentatorów i mnie nic do tego. O tyle takie zjawisko w telewizji publicznej - moim zdaniem - jest niedopuszczalne, bo tu powinni być obecni reprezentanci różnych opcji ideowych. Dominika Wielowieyska
Druk dolara grozi odbudowie gospodarczej USA OPINIA: Prof. Marcin Feldstein z Uniwersytetu Harvarda ostrzega, że luźna polityka monetarna Rezerwy Federalnej USA niesie za sobą znaczne ryzyko spowolnienia odbudowy gospodarczej po kryzysie. Obecnie przewiduje się, że Fed ma zamiar wykupić długoterminowe obligacje rządowe o wartości nawet 1 bln USD. - Proponowana przez Fed polityka rozluźniania ilościowego to ryzykowna gra, której stawką są małe korzyści, a groźbą jest stworzenie baniek kapitałowych, które mogą zdestabilizować globalną ekonomię – powiedział p. Feldstein. Polityka monetarna USA nie podoba się również za granicą, a p. Jan Karol Echeverry, minister finansów Kolumbii, stwierdził nawet, że wszyscy są ofiarami „ataku rozluźnionej polityki monetarnej USA”. Zobacz także: Ron Paul: USA grozi ostateczna destrukcja dolara.
Źródło: www.moneynews.com Opracował: Jarosław Wójtowicz
Gwiazdowski: na naszych oczach bankrutuje keynsowski paradygmat ekonomiczny OPINIA: Decyzja Fed o dalszym dodruku dolarów nie pobudzi amerykańskiej gospodarki - ocenia dr Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha. - Na naszych oczach bankrutuje keynsowski paradygmat ekonomiczny - wydawanie pieniędzy ponad miarę, w przekonaniu, że popyt pobudzi gospodarkę. To jest bardzo błędna teoria i droga donikąd. Dotychczasowe amerykańskie programy pobudzania gospodarki poprzez wydawanie pieniędzy nie powiodły się. Teraz zwolennicy tej samej metody interwencjonizmu mówią - "program był świetny, ale za mało wydaliśmy pieniędzy. Jak wydamy więcej, to osiągniemy efekt" - przekonuje dr Gwiazdowski. Jak podaje pb.pl, amerykańska Rezerwa Federalna podjęła decyzję, że do połowy 2011 r. wydawać będzie miesięcznie po ok. 75 mld USD na skup amerykańskich papierów rządowych. Ekonomiści prognozują, że Fed w nadchodzących miesiącach jeszcze zwiększy ilość wydrukowanych dolarów. Spodziewają się, że do końca przyszłego roku może to być nawet 1,5 bln USD. Skutkiem dodruku dolarów jest spadek ich wartości. Od początku września amerykańska waluta osłabiła się już o 10,5% wobec euro.
Zobacz także: Druk dolara grozi odbudowie gospodarczej USA. Źródło: pb.pl, pb.pl Opracował: G.K.
BELKA W OKU Wiele wskazuje, że oddalają się szanse na poznanie prawdziwych okoliczności zbrodni łódzkiej, tym bardziej na rzetelne ustalenie źródeł inspiracji sprawcy, jego dawnych powiązań z peerelowską bezpieką i środowisk, z którymi kontaktował się przed dokonaniem morderstwa. Gdy zawiodły próby rozmycia motywów działania Ryszarda C. poprzez modyfikację pierwotnego obrazu i przesunięcie akcentu z mordu politycznego, którego celem był Jarosław Kaczyński i PiS, na przypadkowe, niezwiązane z polityką zdarzenie motywowane „cechami osobistymi sprawcy”, przystąpiono natychmiast do uczynienia z zabójcy człowieka niezrównoważonego psychicznie, wręcz szaleńca – kierującego się chorymi wyobrażeniami i emocjami. Taką interpretację wyraźnie podkreślał minister Miller, gdy dwa dni po zamachu stwierdził: „dopatrujemy się w tym pewnych cech osobistych sprawcy jako dominujących, a mniej podtekstu czysto politycznego”. Była to niezwykła wypowiedź ministra spraw wewnętrznych, jeśli pamiętać, że Ryszard C. miał odmówić składania zeznań i w tym czasie nie był jeszcze poddany badaniom psychiatrycznym. Fakt, że minister odpowiedzialny m.in. za działania policji sugeruje kierunek w jakim ma zmierzać śledztwo i przesądza o motywach sprawcy, nikogo już w III RP nie dziwi. A warto przypomnieć, jak przed czterema laty wicemarszałek Sejmu Bronisław Komorowski zachłystywał się z oburzenia, w związku z tzw. sprawą taśm Renaty Berger, gdy nagrany przez nią minister Lipiński, omawiając sprawę weksli Leppera, powoływał się na rozmowę ze Zbigniewem Ziobrą, mówiąc: „Minister twierdzi, że sprawa jest wygrana”. „Jest ! A więc minister sprawiedliwości przesądza o wyroku niezawisłego sądu! Przecież to czysta PRL!” – grzmiał Komorowski, grożąc Ziobrze Trybunałem Stanu za rzekome naciski w sprawie rozstrzygnięć niezależnych organów. Rzecznikami tezy o szaleństwie sprawcy są dziś funkcyjne media i tzw. dziennikarze, rozpoczynający tradycyjnie relację na temat Ryszarda C. od słów „szaleniec z Łodzi...”. Wczorajsza informacja, iż zabójca trafi na wielotygodniową obserwację do szpitala psychiatrycznego, a śledztwo zostanie w tym czasie „spowolnione” świadczy, że prokuratura traktuje poważnie wytyczne ministra Millera. Informację tę uzupełniono uwagą, że niewykluczone, iż sprawcy mordu nie będzie można ukarać. Stanie się tak wówczas, gdy biegli stwierdzą u niego chorobę psychiczną. Myślę, że można zaoszczędzić podatnikom kosztów śledztwa i obserwacji psychiatrycznej Ryszarda C. i już dziś wydać opinię o jego niepoczytalności w momencie dokonania zabójstwa. Podstawą takiego rozstrzygnięcia powinny być uwagi niekwestionowanego przez grupę rządzącą autorytetu w dziedzinach wszelakich – prezydenta Bronisława K. Na wiele dni przed wczorajszą decyzją prokuratury, w wywiadzie udzielonym stacji TVN Bronisław K. z właściwą sobie precyzją słowa stwierdził: „Przecież równie dobrze mogła być to zbrodnia popełniona na każdym innym polskim polityku. Mamy do czynienia z szaleńcem, który ma swoje motywacje polityczne.” Gdyby ta sugestia została przeoczona, kilka zdań dalej powtórzył: Chodzi o to, żeby w momencie dramatu, jakim jest zbrodnia motywowana politycznie, [popełniona] przez szaleńca, nikogo nieobciążająca, żadną siłę polityczną, ale zbrodnia motywowana politycznie, żeby zaznaczyć jedność i jednocześnie stworzyć pewną przestrogę na przyszłość.” Warto zauważyć, że w tych krótkich słowach głowa państwa udzieliła jednoznacznych wskazówek dotyczących interpretacji mordu łódzkiego:
1. było to zdarzenie incydentalne ( mogło dotyczyć każdego innego polityka),
2. sprawca jest szaleńcem,
3. za zdarzenie nikt nie ponosi odpowiedzialności politycznej,
4. ma ono być przestrogą na przyszłość.
Nawet pobieżne zapoznanie się z późniejszymi doniesieniami mediów oraz wypowiedziami polityków wskazuje, że analiza dokonana przez Bronisława K. w dniu 21 października (data wywiadu) została w całości przyjęta i staje się dziś wersją oficjalną. Wiemy, że sam Bronisław K. od chwili ujawnienia zbrodni łódzkiej wykonuje „gesty dobrej woli” wobec Jarosława Kaczyńskiego i apeluje o „ograniczenie języka nienawiści”. Nie jestem zdziwiony, gdy w wywiadzie dla TVN ów „gołąbek pokoju” sięga nawet po obrazy ewangeliczne i poucza: „przestańmy szukać źdźbła w oku bliźniego, zajmijmy się belką we własnym”. By wspomóc Bronisława K. w tych poszukiwaniach przypomnę, że mówi to człowiek, który swoją pozycję polityczną oraz drogę do prezydentury zbudował na nieludzkiej nienawiści wobec środowiska PiS i osobistej wrogości do Prezydenta Lecha Kaczyńskiego - człowiek, którego liczne wypowiedzi i decyzje z ostatnich lat świadczą o braku zasad moralnych i pogardzie wobec ludzi o odmiennych poglądach. Bez cienia żalu i elementarnej refleksji, ów autor deklaracji „chciałbym skrócić zły okres prezydentury Lecha Kaczyńskiego” i słów „„póki jest ten prezydent, nie da się dobrze rządzić” zwodzi dziś Polaków werbalnymi postulatami „wyeliminowania z polskiej polityki brutalności i bezkarności w deptaniu godności osobistej konkurentów politycznych”. Gdyby choć na chwilę potraktować poważnie sugestie Bronisława K., należałoby zapytać: gdzie dziś powinien znajdować się polityk, który swoich oponentów nazywał „„sektą wierzącą w politycznego szatana”, twierdząc, iż „jesteśmy w rękach drobnych cwaniaczków, drobnych pijaczków”, mówiący o braciach Kaczyńskich, iż „oni sami się wykończą, choć przyznaję, że to trwa już dość długo” ? W cytowanym wywiadzie dla TVN Bronisław K. pytany o wypowiedź z listopada 2008 roku : „Jaka wizyta, taki zamach, bo z trzydziestu metrów nie trafić w samochód, to trzeba ślepego snajpera”, wyraża oburzenie złą interpretacją tych słów i podkreśla, że „to oczywiście było adresowane do prezydenta Gruzji, który nie zadbał o bezpieczeństwo” . Myślę, że Bronisław K. rozmija się z prawdą i tchórzliwie ucieka przed odpowiedzialnością za swoje ówczesne, podłe słowa. Ten rodzaj retoryki został już użyty przez niego, gdy w wywiadzie dla „Życia Warszawy” z dn.6 października 2006 roku, dywagując o tzw. taśmach Renaty Beger ocenił rząd Jarosława Kaczyńskiego w słowach „ Jaki rząd, taka Mata Hari”. Czy wówczas też miał na myśli rząd innego państwa? Interpretacja mordu łódzkiego, wyjawiona przez prezydenta. w wywiadzie dla TVN jest jednoznaczna i precyzyjna, choć powinna wywoływać pytania odnośnie punktu czwartego. Nie wskazał nam bowiem pan prezydent – jaką i dla kogo przestrogą ma być zabójstwo działacza PiS-u? To pytanie warte zastanowienia, jeśli pamiętać, że przykład politycznej kariery Bronisława K. potwierdza, iż w III RP wygrywają tylko ci, którzy budują swoją pozycję na pogardzie i nienawiści wobec przeciwników politycznych, a mając gęby pełne medialnych frazesów wierzą w amnezję i głupotę Polaków. Pytanie o przestrogę jest tym bardziej zasadne, gdy coraz więcej przesłanek wskazuje, iż krwawy zamach na PiS zostanie rozegrany wbrew wymowie faktów i podobnie jak tragedia smoleńska stanie się obiektem haniebnych gier. Wówczas możemy być pewni, że takie zdarzenia pojawią się ponownie w naszej rzeczywistości i zostaną wykorzystane jako element niezbędny w realizacji politycznych celów.
http://wiadomosci.onet.pl/raporty/jaki-rzad-taka-mata-hari,1,3332919,wiadomosc.html Aleksander Ścios
Czeskie nie dla Tuska i zmian Traktatu Lizbońskiego. Konferencja prasowa Tuska i premiera Czech Petra Neczasa przypominała raczej protokół rozbieżności , niż deklaracje wspólnych interesów . Jedne , co łączy Polskę Tuska i Czechy to walk o utrzymanie dopływu pieniędzy unijnych , czyli tak zwanych funduszy na spójność. Wszyscy pamiętają z moich poprzednich komentarzy informacje, która podała Gazeta Wyborcza, że Merkel przedzwoniła do Tuska, a ten jako pierwszy unijny polityk poparł jej pomysły zmiany Traktatu Lizbońskiego. Bez żadnej konsultacji z Czechami, czy jakimkolwiek krajem w tym z Grupy Wyszechradzkiej. A warto było. Jednym z niebezpieczniejszych dla demokracji unijnej był postulat Niemiec, aby zmiany tez zostały zaakceptowane bez konieczności ich ratyfikacji. Jeśliby się to Niemcom udało oznaczałoby to precedens. Aż strach pomyśleć, jak szybko ograniczono by prawa nardowi europejskich do współdecydowania o losie Unii , oraz jak mocno Niemcy zmianami w Traktacie Lizbońskim zablokowałyby procesy integracyjne i demokratyzacyjne Unii. Tusk się zorientował ,że Niemcy tak łatwo nie zgodzą się pomimo jego lojalności na przyjęcie przez Unie korzystnej interpretacji zadłużenia Polski .Chodzi o OFE . Bez tego los Tuska jest bliski przesądzenia. Restrykcje ze strony Unii. Problemy wewnętrzne w Polsce, bo groźba całkowitego zakazu zadłużania . I to w roku wyborczym. Jeśli zmiany Traktatu zostaną zablokowane, to Tusk Niemcy mogą pozostawić niekorzystną dla rządu Tuska interpretację. Tuskowi musiało zależeć na przekonaniu Neczasa do pomysłu Niemiec, bo na konferencji nie przekreślił możliwości wprowadzenia zmian w Traktacie Lizbońskim, mówił tylko, że zmiany musza być przemyśle. Premier Czech Neczas pokazał Tuskowi i Niemcom słynny „gest Kozakiewicza” Powiedział, że zmiany musza być zatwierdzone prze obi izby parlamentu czeskiego i zatwierdzone w referendum, co oznacza, że Niemcy mogą zapomnieć o zmianach. Procedura jak przy ratyfikacji samego Traktatu Lizbońskiego. Neczas powiedział, że nie zgodzi się na wzrost finansowej siły biurokracji w Brukseli. Zamiast proponowanego 6 procentowego wzrostu budżetu zaproponował 2 procentowy, pokrywający zaledwie wzrost kosztów wynikający z inflacji. Tusk i Komorowski Sikorski niepotrzebnie wprowadzili Polskę do „niemieckiej stajni politycznej”. Straciliśmy pozycję lidera środkowoeuropejskiego ,lidera ,który przy współpracy z innymi miał szansę na prowadzenie skutecznej i istotnej polityki budowy przyjaznej architektury międzynawowej a nic nie uzyskaliśmy. Czechy reformują kraj, o czym świadczy ich skok o 19 miejsc w rankingi krajów sprzyjających swoim obywatelom, przyjaznych przedsiębiorczości. Neczas niechcący postawił Tusk w bardzo niezręcznej sytuacji. Neczas powiedział, że ten skok Czechy zawdzięczają reformą przeprowadzonym kilka lat temu. Tusk, który jak ujawnił Palikot nie rządzi, tylko administruje jak wiemy jak ognia boi się reform, modernizacji. Modliszka jak nazwał Tuska Rokita przyjął stara zasadę despoty. Po mnie choćby potop. Na co Neczas niechcący rzucił światło. Marek Mojsiewicz
Wielki powrót prywatyzatora Jan Kulczyk po 10 latach wraca do interesów ze Skarbem Państwa. Teraz nabytkiem ma być energetyczna Enea. Najbogatszy Polak jest u progu zakupu tej państwowej spółki. Podpisania umowy kupna energetycznego giganta spodziewano się już wczoraj, ale sprawa się przeciąga. Według informacji "Rz" Kulczyk Holding za 51 proc. akcji Enei jest gotów zapłacić ok. 5,6 mld zł. Zgodnie z umową zostanie także ogłoszone wezwanie na pozostałe akcje spółki. Oznacza to, że Kulczyk musi dysponować w sumie ok. 10 mld zł. – Zamierzamy zbudować pierwszą polską prywatną grupę energetyczną o zasięgu europejskim. Strategiczne aktywa energetyczne powinny zostać pod polską kontrolą – deklaruje "Rz" Jan Kulczyk. Umowa przewiduje, że nabywca nie miałby prawa sprzedać kupionych akcji przez #dziesięć lat. Ta operacja oznacza powrót "najwierniejszego" uczestnika polskiej prywatyzacji. Ostatnio brał w niej udział przed dziesięciu laty. Oskarżany w 2004 roku o pomaganie Rosjanom w przejmowaniu PKN Orlen i przesłuchiwany przed komisją śledczą zniknął z kraju. Zapowiedział nawet zupełne wycofanie się z interesów w Polsce. Przed tą aferą potrafił robić interesy zarówno z rządami lewicy, jak i prawicy. Dzięki temu dorobił się ogromnego majątku – według wyliczeń "Rz" wartego dziś około 8,2 mld zł. Udział w prywatyzacji zaczął w 1993 r., kupując akcje Browarów Wielkopolskich Lech, wokół których potem z udziałem południowoafrykańskiego koncernu SABMiller zbudował lidera rynku – Kompanię Piwowarską, w której miał około 30 proc. akcji. Pozbył się ich w 2009 r. Potem nabył jeszcze m.in. akcje Powszechnego Banku Kredytowego, TUiR Warta, PKN Orlen i Telekomunikacji Polskiej. Wszystkie te udziały sprzedał – obecnie jest właścicielem m.in. takich firm, jak Kulczyk Tradex i Auto Skoda Polska, oraz udziałów w Autostradzie Wielkopolskiej. Poza energetyką działa też na rynku nieruchomości oraz w sektorze surowcowym. Piotr Mazurkiewicz
Jan Kulczyk tworzy polskich czempionów Takich czasów dożyliśmy, że szef doradców gospodarczych przy premierze, były premier i były prezes Pekao SA Jan Krzysztof Bielecki promuje tworzenie "narodowych czempionów gospodarczych". A na słowa Bieleckiego odpowiada jeden z najbogatszych Polaków Jan Kulczyk, który tak w środowej "Rzeczpospolitej" opowiadał o planach kupna prywatyzowanej Enei: - "Skarb Państwa dokonał wyboru, który zwiększa nasze bezpieczeństwo energetyczne, daje nam szansę na budowę firmy [...] zarządzanej w Poznaniu i przez Polaków". W chwili gdy oddawaliśmy to wydanie "Gazety", losy tej najnowszej transakcji Kulczyka właśnie się rozstrzygały. Warto więc przypomnieć, jak do tej pory Janowi Kulczykowi udawało się tworzyć firmy "zarządzane z Poznania i przez Polaków". W 1993 r. ówczesny minister przekształceń własnościowych Janusz Lewandowski postanowił sprzedać akcje Browarów Wielkopolskich "Lech". Zadecydował, że w przetargu mogą stanąć tylko polskie przedsiębiorstwa. - Uważam, że polskie przedsiębiorstwa powinny zostać w polskich rękach - komentował wówczas Kulczyk. Należąca do niego spółka Euro Agro Centrum wygrała i nabyła akcje "Lecha". Jednak w 1996 r. okazało się, że współwłaścicielem browaru został... potężny południowoafrykański koncern SAB. W 1996 r. kolejny już minister przekształceń własnościowych Wiesław Kaczmarek sprzedał Kulczykowi kolejny browar - Browary Tyskie. Wówczas Kulczyk już otwarcie działał z koncernem SAB. Wkrótce potem Browary Wielkopolskie "Lech" i Browary Tyskie zostały połączone, kapitały spółek podniesione... a faktyczną kontrolę nad całym piwnym potentatem przejął południowoafrykański gigant (w 2009 r. SABMiller odkupił pozostałe udziały Kulczyka). A były już wówczas minister Lewandowski tak komentował w rozmowie z "Gazetą": - Polacy traktowali kupione firmy jak przystanek na trasie, a nie jak docelową własność. Kulczyk to dobry przykład. Umówiliśmy się po dżentelmeńsku, że dostaje preferencje, by zbudować polską grupę. Nie dotrzymał tej umowy. To była lekcja ekonomii dla wszystkich, którzy chcą prywatyzować po polsku. Nauki jednak nie wyciągnięto. W połowie lat 90. pojawiła się koncepcja, żeby stworzyć "polską grupę bankowo-ubezpieczeniową", której trzonem miały być właśnie Powszechny Bank Kredytowy i Warta. W październiku 1997 r. rząd wystawił akcje PBK na sprzedaż. Kupiły je Kulczyk Holding i Warta (w którą imperium doktora Jana też inwestowało). - Zależy nam na konsolidacji polskiej grupy bankowo-ubezpieczeniowej - przekonywał wówczas rzecznik Kulczyk Holding. Jak bardzo zależało? Słabo, skoro już w połowie 1998 r. Kulczyk sprzedał akcje PBK Austriakom. Zarobił na tym kilkadziesiąt milionów złotych. Ale wzorcem prywatyzacji a la Kulczyk pozostanie prywatyzacja Telekomunikacji Polskiej. W kwietniu 2000 r. Kulczyk pojawił się u boku France Telecom jako "polski inwestor" (bo takiego inwestora chciał ówczesny minister skarbu Emil Wąsacz). Na spółkę (upraszczając: trzy czwarte Francuzi, jedna czwarta Jan Kulczyk) kupili 35 proc. akcji telekomu. Potem dokupili kolejne. Prasa wówczas pisała, że Kulczyk nie musiał wykładać ani złotówki, bo praktycznie całe finansowanie transakcji - także w części przypadającej na "polskiego inwestora" - zorganizowali Francuzi. Po czterech latach Kulczyk pożegnał się z Telekomunikacją Polską, a swoje akcje sprzedał... France Telecom. Z całej transakcji wyszedł z co najmniej 40 mln euro zysku. Konrad Niklewicz
Polska pod żydowską okupacją – cz. III Kłamstwa żydowskiej propagandy. Na początek przytoczę dwa cytaty. Pierwszy z nich pochodzi z końca XIX wieku (ok. 1880 r) i jest autorstwa Johna Swintona, ówczesnego szefa personalnego New York Timesa:
„W tym rozdziale historii świata, nie istnieje coś takiego jak niezależna amerykańska prasa. Wy to wiecie i ja to wiem. Żaden z was nie ośmieli się szczerze wygłosić swojej własnej opinii – nawet jeśli ktoś z was spróbuje to zrobić, może być z góry pewnym, że jego tekst nie ukaże się w druku. Płacą mi za powstrzymywanie się od wyrażania moich poglądów na łamach gazety, w której pracuję. Wam płacą mniej więcej tyle samo za robienie mniej więcej tego samego – jeśli ktoś z was okaże się na tyle naiwny, by napisać o tym, co myśli, będzie sobie musiał poszukać innej pracy. Gdybym ja pozwolił sobie na taką szczerość, straciłbym zajęcie przed upływem dwudziestu czterech godzin od publikacji. W interesie dziennikarza leży niszczenie prawdy, kłamanie w żywe oczy, perwersja, poniżanie, pełzanie u stóp Mammona i sprzedawanie własnego kraju i własnego narodu za kromkę chleba. Wy to wiecie i ja to wiem. Cóż to za szaleństwo – wznosić toast za niezależną prasę? Jesteśmy narzędziami, wasalami bogaczy zza kulis. Jesteśmy marionetkami: oni pociągają za sznurki, my tańczymy. Nasze talenty, nasze predyspozycje i nasze życia należą do innych ludzi. Jesteśmy intelektualnymi prostytutkami.” Ważne podkreślenia jest stwierdzenie Swintona, że dziennikarze w USA już w XIX wieku byli narzędziami, wasalami bogaczy zza kulis. Kim są bogacze zza kulis – jest oczywiste! To głównie żydowscy banksterzy. Ale z cytatu tego wynika, że odbiorcy przekazów medialnych w USA już wtedy oszukiwani i okłamywani byli przez medialne intelektualne prostytutki. Drugi cytat jest współczesny. Są to słowa jednego z głównych reżyserów i animatorów ideologów NWO – Davida Rockefellera. „Jesteśmy wdzięczni wydawcom “Washington Post”, “New York Times”, “Time Magazine” i innym wielkim wydawnictwom, których menedżerowie uczestniczyli w naszych spotkaniach i dotrzymali swych obietnic zachowania dyskrecji przez blisko 40 lat. Byłoby dla nas niemożliwością zrealizowanie naszego planu budowy światowego rządu, jeśli bylibyśmy w tym czasie przedmiotem zainteresowania prasy…” W cytacie tym istotne jest to, że ten wpływowy żydowski ideolog NWO mówi o światowym rządzie. Ale równie ważne jest jego stwierdzenie o dochowaniu dyskrecji przez wpływowe media. Pokazuje to, że medialne intelektualne prostytutki nadal pozostają na żołdzie bogaczy zza kulis. Bodajże najważniejszym żydowskim narzędziem do podboju świata Gojów jest propaganda. To dzięki niej prawdziwe zamiary żydowskich ideologów NWO są przed społecznością świata ukrywane. Propaganda ta ukrywa przed opinią publiczną żydowski model systemu bankowego i finansowego narzucony światu przez żydowskich banksterów. A model ten sprawia, że cały świat jest finansowo ograbiany przez żydowskich banksterskich cwaniaków. Propaganda ta wycisza terrorystyczny i zbrodniczy charakter nielegalnego państwa Izraela, wyłudzonego na światowej opinii publicznej wyolbrzymionym przez propagandę żydowską tuż po wojnie holokaustem (z pominięciem wielu wstydliwych faktów żydowskiego w nim współudziału). Propaganda ta nie informuje, że potomkami biblijnych Żydów są zarabizowani i zislamizowani na przestrzeni wieków Palestyńczycy. Propaganda ta ukrywa fakt, że dzisiejsi Żydzi są w większości potomkami niesemickich przodków, głównie Chazarów, którzy na przestrzeni tysiącleci przechodzili na judaizm, stając się żydami – czyli wyznawcami judaizmu. Ci żydowscy konwertyci nie mają absolutnie żadnych praw do Palestyny. Nie jest ona krajem ich przodków. Propaganda w kontrolowanych przez Żydów mediach ukrywa zbrodnicze zamiary ideologów NWO. Nie informuje o już realizowanych planach ludobójstwa na skalę światową, określanych w mediach alternatywnych (nieżydowskich) często eufemistycznie mianem depopulacji (o 90 % światowej populacji ludzi) . Propaganda milczy o masowym truciu ludzi chemtreilsem. Milczy o prawdziwej przyczynie wielu katastrof rzekomo naturalnych, a w rzeczywistości wywoływanych amerykańskim HAARP-em. Natomiast ta sama propaganda nagłaśnia szwindle światowej, żydowskiej mafii spod znaku NWO jako rzeczywiste zagrożenia (świńska grypa, CO2 emitowany przez ludzi), zarabiając przy tym dodatkowo na Gojach miliardy. Ta sama propaganda przedstawia USA jako światowego chorążego wolności, demokracji i pokoju. O stanie zażydzenia USA propaganda ta nie piśnie ani słowem. O tym, że 11/9 to robota zażydzonej elity i władz USA propaganda ta nie informuje. A zbrodnicze agresje i okupacje, robione pod wyssanymi z palca pretekstami i na podstawie fabrykowanych przez wywiady zachodnie – głównie CIA – „dowodów”, ta sama propaganda przedstawia jako wojny wyzwoleńcze, sprawiedliwe i niosące dobrobyt i demokrację. O tym, że NATO pod wodzą Pentagonu to żydowski kastet do bicia Gojów, z żydowskiej propagandy się nie dowiemy. O tym, że Unia Europejska to wynalazek żydowski, propaganda nam nie powie. A przecież to ten sam Żyd Retinger był współzałożycielem Unii jak i założycielem kierowanej przez żydostwo grupy Bilderberga. Unia to etap na drodze do dyktatorskiego państwa światowego rządzonego przez samozwańczy Naród Wybrany. Goje będą w nim zachipowanym i totalnie kontrolowanym bydłem roboczym. Jedynie kolaborujący z żydostwem zdrajcy, nie-żydzi, szabas-goje, dostąpią zaszczytu bycia poganiaczami pozostałych Gojów. A wszystko to zgodnie z biblijnym przekazem o zdobyciu Jerycha. Nierządnicę Rachab (i jej rodzinę), która udzieliła schronienia izraelickim szpiclom oszczędzono. A nawet jej nie obrabowano. Media amerykańskie od XIX wieku kontrolowane są przez bogaczy zza kulis – czyli żydowską finansjerę. Inaczej przebiegały losy mediów europejskich. Przez długi okres XX wieku media Europy, także zachodniej, kierowane bądź przynajmniej infiltrowane były przez żydobolszewicką agenturę wpływu i jej usłużnych użytecznych idiotów. Zachwyty nad Marksem, Stalinem i postępowym żydobolszewickim komunizmem kolportowane były od Atlantyku po Ural (i dalej aż po Pacyfik). Walka ideologiczna pomiędzy nową żydowską propagandą made in USA, a starą żydowską propagandą made in ZSRR zakończyła się klęską wyznawców Marksa. W roku 1990 Władimir Kriuczkow, który w 1988 roku awansował na przewodniczącego KGB, bezradnie przyznał w rozkazie nr 107/OV, że na Zachodzie rezydentury „mają bardzo ograniczony dostęp do środków masowego przekazu” Prokomunistyczną agenturę wpływu wycięto w europejskich mediach. Zastąpiła ją agentura ideologów NWO. Także i w tzw. III RP. O manipulacjach nowej agentury wpływu pisałem już kiedyś. „Oto najważniejsze „techniki” manipulacji medialnej stosowane przez agenturę wpływu kontrolującą media w infiltrowanym przez nią kraju.
Całkowite przemilczanie ważnych spraw, o których społeczeństwo nie powinno – zdaniem mocodawców agentury wpływu – wiedzieć. Jako przykład można podać cenzurowanie informacji o dorocznych spotkaniach grupy Biderberga czy Komisji Trójstronnej. Miliony oglądaczy telewizorni i czytaczy gazet nie ma zielonego pojęcia o istnieniu tych niezwykle wpływowych, rzekomo ”prywatnych” gremiów.
Wymyślanie faktów nieistniejących. Klasycznym przykładem jest wymyślenie przez USA domniemanego ataku na amerykański okręt w zatoce Tonkin, co dało USA pretekst do przystąpienia do wojny w Wietnamie. Innym, niedawnym przykładem jest nagłaśnianie przez sterowane agenturą wpływu media nieistniejącej pandemii świńskiej grypy.
Ewidentne kłamstwa dotyczące faktycznie zaistniałych zdarzeń. Najbardziej znane przykłady to zamachy z 11/9, którymi obciążono koczujących w jaskiniach w Afganistanie muzułmanów, odwracając uwagę od rzeczywistych zamachowców – ekipy Busha. Albo też agresja na Irak, do której pretekst dały fabrykowane przez wywiady zachodnie, głównie CIA, „dowody” na broń chemiczną i biologiczną w Iraku. Agentura wpływu w mediach na całym świecie udawała, że w fałszywki te wierzy i przekonywała społeczeństwa co do konieczności napaści na Irak.
„Odwracanie kota ogonem”. Bandycki napad wojsk Izraela na konwój humanitarny próbowano przedstawiać jako atak członków załóg konwoju humanitarnego na rzeczywistych napastników – komandosów izraelskich.
Naciągane komentarze. Przy okazji bandyckiego napadu na konwój podkreślano prawo Izraela do troski o własne bezpieczeństwo. O prawie członków konwoju i Palestyńczyków do tego samego „zapomniano”.
Natłok informacyjny. Jest to jedna z najważniejszych metod manipulacji. Odbiorcy zalewani są kakafonią doniesień, wśród których ogromna większość jest błacha i bez znaczenia. Ma to za zadanie wciśnięcie spraw ważnych w gąszcz spraw nieistotnych (aby ich nie zauważono) i odwracanie pierdołami uwagi od spraw ważniejszych.
Stosowanie nowomowy (przy wykorzystaniu m.in. programowania neurolingwinistycznego). Metodę tę, stosowaną z zamiłowaniem przez komunistów przejął Zachód. Nowomowa ma za zadanie wprowadzenie kompletnego zamętu pojęciowego. Jako przykład można podać urzędowe określenie GMO jako żywność genetycznie „modyfikowana” (zamiast genetycznie „manipulowana”). Wzmacniana jest ta manipulacja nowomową (a więc użycie określenia „modyfikacja” zamiast „manipulacja) manipulacją polegającą na nagłaśnianiu domniemanych „korzyści” z manipulowanej genetycznie żywności przy wyciszaniu i cenzurowaniu uzasadnionych obaw o jej daleko idącej szkodliwości. Inny przykład to nazywanie homoseksualizmu „orientacją” seksualną. Sympatycznie brzmiące słowo „orientacja” ma za zadanie ukrycie faktu, że homoseksualizm jest po prostu zboczeniem seksualnym.
Relatywizm epistemologiczny. Manipulacja ta polega na wsączaniu ludziom przekonania, że każda „prawda” jest jednakowo dobra i prawdziwa, a przez to równoprawna z innymi. Brednie i kłamstwa podnoszone są do rangi „prawdy inaczej„. Relatywizm aksjologiczny. Manipulacja ta powoduje relatywizację dobra i zła. Wszystko można przedstawić jako „dobre inaczej„. „Przykłady przytoczonych powyżej metod manipulowania Gojami widzimy w mediach w różnym natężeniu na codzień.
Manipulacje medialne dotyczące Unii. Można wprawdzie uprawiać pod jej adresem tzw. konstruktywną krytykę, a więc krytykować tę czy inną decyzję, nadmiar biurokracji itp. Natomiast nie można poddawać w wątpliwość, że Unia jest największym osiągnięciem cywilizacji europejskiej, że jest postępowa, dobroczynna, zbawienna, i że jest jedyną drogą do świetlanej przyszłości ludzkości, a przynajmniej Europejczyków (skąś to już znamy). Pod niebiosa wychwalane są np. tzw. fundusze unijne, które łaskawie Bruksela nam daje. Tego, że Bruksela oddaje jedynie nam nasze własne, wpłacone do unijnej kasy pieniądze, żydowskie media nie wspominają. Tak więc Unia oddaje nam część naszych własnych, wpłaconych przez polski barak do wspólnej kasy pieniędzy. Przy czym Unia narzuca nam jeszcze, na co te nasze własne pieniądze możemy wydać. Najczęściej są to inwestycje prestiżowe, drugorządne i z gospodarczego punktu widzenia bez znaczenia. Natomiast żydowska propaganda wycisza i szybciutko zapomina takie fakty jak to, że to ta sama żydowska Unia odpowiada za niszczony na jej polecenie polski przemysł stoczniowy i ciężki. Nie nagłaśniają też żydowskie media, że Unia miesza się nawet w takie pierdoły, jak wyposażenie kurników na wsi. Nawet w czasach ZSRR sowieckie politbiuro nie narzucało Polsce tylu i tak drobiazgowych nakazów i zakazów. Przy czym Sowieci (pomijając powojenny szaber trofiejnego przemysłu) nakazywali w Polsce zakłady, stocznie i huty budować, a nie je niszczyć. Osobliwą w Polsce odmianą propagandy żydowskiej jest kultywowanie w ogłupianym społeczeństwie nastrojów antyrosyjskich. Jest to łatwe, bo nawet prosowiecka żydokomuna żywiła nas niechęcią do carskiej Rosji. W ten sposób komuchy chciały przciwstawić postępowego, światłego i rzekomo przyjaznego Polsce Wielkiego Brata – ZSRR antypolskiemu, zaborczemu caratowi. Niemcom propaganda żydowska w Polsce odpuściła. Ogłosiła ich naszymi przyjaciółmi i sojusznikami. A przecież już Mieszko I miał do czynienia z germańskim drangiem nach Ost. To z Niemców wywodzili się krzyżacy. Rozbiory Polski były sprawką wewnątrzniemiecką – pruskich Hohenzollernów, austriackich Habsburgów (poza II rozbiorem) i niemieckiej księżniczki pełniącej obowiązki rosyjskiej carycy – Sophii Friederiki Augusty zu Anhalt-Zerbst Pieśń „Boże coś Polskę” w pierwotnej wersji miała końcówkę: „Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Naszego Króla zachowaj nam Panie!“ Tym naszym królem był car Aleksander I. Natomiast w „Rocie“ było – nie będzie Niemiec pluł nam w twarz. Niemcom wybaczyliśmy… Wszystko… Jedną z najpowszechniej stosowanych u nas manipulacji żydowskiej propagandy jest stawianie znaku równości: bolszewizm=ZSRR=dzisiejsza Rosja. Przemilcza przy tym uparcie żydowska propaganda, że bolszewizm był wymysłem Żydów i powinien być nazywany żydobolszewizmem. Narzuciło go żydostwo Rosji siłą i przemocą. Rosja zapłaciła największą daninę krwi. Mimo to żydowscy propagandyści, a także żydowscy agenci pełniący funkcje polityczne, jak Kaczyński/Kalkstein czy Macierewicz/Singer żydowskie zbrodnie NKWD i Żydów Stalina i Berii zwalają na Rosjan. A przecież w Katyniu jeszcze przed wojną mordowano i grzebano Rosjan, a w tym rosyjskich popów. Nad nimi też szumią katyńskie brzozy… Putinowi zarzuca się, że był podrzędnym oficerem KGB. Prezydent USA Bush senior był dyrektorem (a nie tylko podrzędnym agentem) nie mniej zbrodniczej niż KGB instytucji – CIA. A jednak tego żydowska propaganda jemu nie wypomina. Kolejną manipulacją medialną jest wmawianie Polakom ogromnych wpływów Rosji, Putina i rosyjskiej agentury w Polsce. W tej manipulacji celuje agenturalna PiS z Kaczyńskim/Kalksteinem i Macierewiczem/Singerem na czele. Straszą nas niedokonaną dekomunizacją przekonując, że to postkomunistyczna agentura odpowiada za wszystkie bolączki i niedociągnięcia w Polsce. Choć komuniści z Kwaśniewskim/Stolzmanem na czele to obecnie wierni pretorianie USA, Brukseli i Izraela. Wszystkie proPiSowskie media, łącznie z internetem straszą nas ruską razwiedką i zimnym czekistą Putinem. Tonu w tej medialnej manipulacji nadają media o. Rydzyka, Stanisław Michalkiewicz i setki jego epigonów. Od „Naszego (unego) Dziennika” poprzez „Niezależną” (od prawdy) i „Niepoprawnych” (wobec PO wyznawców kaczyzmu), po „Wirtualną (kaczo)Polonię” – wszędzie straszą nas ruskimi wpływami. A przecież wmawianie nam, że w Polsce rządzi ruska razwiedka to oczywiste medialne, żydowskie kłamstwo. Odwracające uwagę od tego, że Polska jest okupowana przez żydostwo. Gdyby Putin i WSI miały choć cząstkę imputowanym im wpływów w Polsce, to mielibyśmy u nas tajne więzienia KGB a nie CIA. A i ścigani przez Rosję terroryści nie urządzaliby sobie w Warszawie ich antyrosyjskich szabatów. Wie o tym Stanisław Michalkiewicz. Wie, że w Polsce rządzi żydowska agentura. Nawet przyznał to w jednym z jego felietonów: „Aleksander Smolar jest jednym z najbardziej wpływowych w Polsce, a może nawet w Środkowej Europie cadyków. Od roku 1990 jest prezesem Fundacji Batorego, będącej elementem systemu agentur wpływu Jerzego Sorosa i w ogóle – lobby żydowskiego, przy pomocy których, pod pozorem filantropii, penetruje kraje Europy Środkowej. Za stosunkowo niewielkie pieniądze (Instytut Społeczeństwa Otwartego dał w tym roku 1 674 330 euro na działalność Fundacji, 740 454 USD na program Wschód-Wschód i 320 tys. USD na program przeciwdziałania uzależnieniom, Fundacja Forda dała 10 mln USD na fundusz wieczysty Fundacji, a za pośrednictwem Trust for Civil Society Fundacja Forda i Instytut Społeczeństwa Otwartego dały 600 tys. dolarów na „działania strażnicze”, czyli monitorowanie tubylczych mężyków stanu, żeby skakali z gałęzi na gałąź w nakazanym rytmie i 450 tys. dolarów na program „Masz Głos”), „literaturę dźwiga się w górę, goły poeta dostał kotleta, piszą chłopczyki panegiryki”, a w zamian, oprócz oczywiście wspomnianych panegiryków, żydowskie lobby ma do dyspozycji nie tylko informacje z pierwszej ręki, ale również – stada autorytetów moralnych, wyjące lub cmokające unisono na każde skinienie. Czegóż chcieć więcej?” No właśnie – czegóż chcieć więcej? Odpowiadam. Należy chcieć całej prawdy! Od A do Z. Podanej w sposób przystępny i zrozumiały. O fundacji aferzysty i filantropa Sorosa pisano już wiele. O polskiej politycznej agenturze meldującej się u niego posłusznie na wykładach i dyskusjach też. Fakty te zna p. Michalkiewicz. A jednak z uporem maniaka wmawia on jego czytaczom, że o prawie wszystkim decyduje u nas zimny czekista Putin, razwiedka i WSI – i w tym miejscu pan Stasiu puszcza oczko do czytaczy i dodaje – której nie ma. Także jego teza, jakoby Rosja do spółki z Niemcami niepodzielnie rządziła w Polsce jest żydowskim propagandowym wymysłem. Wprawdzie Niemcy mają chrapkę na Ziemie Odzyskane, ale są oni sami jedynie wykonawcami poleceń stojących nad nimi starszych i mądrzejszych. Merkel wypromowana została przez Bilderbergowców i żydowskie media w Niemczech. Dokąd posłusznie wypełnia ona nakazy płynące z gabinetów żydowskich liderów NWO, dotąd będzie ważnym ich europejskim szabas-gojem. Niemcom zapewne też przypadnie rola kapo przyszłej europejskiej prowincji światowego, żydowskiego państwa. Są do tego predysponowani ich mentalnością – ślepe posłuszeństwo wobec zwierzchności oraz talent narzucania pruskiego rygoru i dyscypliny poddanym. O tym wszystkim popularny publicysta Michalkiewicz wie. Mimo to celowo zmyśla, kłamie i odwraca on uwagę czytaczy od stanu faktycznego. Ciekawi mnie, czy za jego artykuły ma on płacone w euro, w dolarach, czy w nowych szeklach izraelskich. Całkowicie opanowane są u nas przez żydowską agenturę wpływu media publiczne, a więc telewizornia i radio. Tak samo jest z odmóżdżającą siecią telewizorni komercyjnych. Prasa, a zwłaszcza główne gazety – jak GW czy „Rzeczpospolita” to kolejny filar żydowskiej propagandy. Różnią się one wprawdzie programowo i ideologicznie , ale o to właśnie chodzi. Sprawiając wrażenie przeciwstawnych, docierają wspólnie do większego grona czytaczy. Ale w sprawach fundamentalnych kłamią z nut tak samo, odwracając uwagę ich sympatyków od spraw najważniejszych. Oddzielnym problemem jest imperium medialne o. Rydzyka. W przeszłości było o wiele lepsze i rzetelniejsze. Obecnie jest niestety inaczej. Nadal TV Trwam i RM mają dobre i pożądane audycje. Ale w medialnym nagłaśnianiu i uwiarygadnianiu szwindli o zasięgu globalnym – a więc oszustwa ze świńską grypą i rzekomo grożącą nam z naszej własnej winy katastrofą klimatyczną media o. Rydzyka w niczym nie różniły się od żydowskiej publicznej TV czy michnikowskiej GW.
A w przerabianiu żydowskiego sayana i grabarza suwerenności, Lecha Kaczyńskiego na Patriotę Tysiąclecia media rebe Rydzyka wysunęły się na pierwsze miejsce w polskim, okupowanym przez żydostwo, baraku Unii. Poliszynel
PS. ponieważ w tekście wymieniłem z imienia i nazwiska żydowskich agentów, podpisuję się także imieniem i nazwiskiem.
Andrzej Szubert
http://poliszynel.wordpress.com/2010/10/29/polska-pod-zydowska-okupacja czesc-iii/#more-4410
Co zrobić z tzw. III RP – zdekomunizować i zlustrować, czy też radykalnie odżydzić? Okresowo wraca temat braku przeprowadzenia w Polsce dekomunizacji i lustracji. Propagatorami tej idei są fundamentaliści z Solidarności oraz duże odłamy PiS. Ostatnio m.in. na temat lustracji zabrał głos także ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski. Przyznam się, że w moim odczuciu, u ludzi nadal domagających się lustracji agentury SB czas stanął w miejscu 20 lat temu i w międzyczasie w ich oczach nic w polskim baraku Unii się nie zmieniło. A zmieniło się wszystko! Z sowieckiego protektoratu staliśmy się unijnym barakiem, a na dodatek jeszcze żydowskim folwarkiem. Dla dzisiejszych losów naszego kraju ważniejsze jest nie to – kto kiedyś był agentem SB, a to – kto dzisiaj jest agentem nowego KGB – Kliki Globalnych Banksterów! Przypomnijmy sobie kilka faktów… Przy okrągłym stole Żydzi z PZPR dogadali się z Żydami z drużyny Bolka. Postanowiono wyrwać Polskę spod dominacji sowieckiej i oddać ją w łapska zachodniego żydostwa. Od samego początku istnienia tzw. III RP dzisiejsi luminarze PO, PiS, SLD i SLD pchali Polskę na siłę do bilderbergowskiej Unii, do zbrodniczego NATO i do wasalskiego poddaństwa Polski wobec USA rządzonej przez żydowskie lobby. W tych fundamentalnych sprawach dla okupującego Polskę żydostwa różnic i sporów nie było. Były i są pomiędzy nimi walki o to, kto z ramienia nowego KGB nadzorować będzie okupowaną i szabrowaną Polskę. Dekomunizować Polski nie trzeba. Żydzi z PZPR sami odrzucili marksizm i komunizm, stając się żydowską agenturą promującą w Polsce „europejskość”, prounijność i proamerykańskość. Nie zapominajmy, że do NATO i do Unii Polskę włączono w czasach prezydentury „komucha” Kwaśniewskiego/Stolzmana. Jego wasalstwo i agenturalność wobec żydowskiej USA uwypuklają tajne i nielegalne więzienia CIA utworzone w Polsce w czasie podwójnej władzy „komuchów” – prezydentura i premierostwo były wówczas w łapskach post-PZPR-owskiej lewicy (a walczący rzekomo z postkomuną PiS przejął w 2005 roku podwójną władzę i istnienie tajnych więzień CIA w czasach rządów „komuchów” ukrywał przed opinią publiczną, zamiast oskarżyć byłych komuchów o łamanie prawa). Tenże Stolzman pod koniec jego prezydentury zdecydowanie poparł żydowską pomarańczową rewolucję i żydowskiego agenta Juszczenkę na Ukrainie. Kaczyński/Kalkstein po wprowadzeniu się do Belwederu dzielnie ową nakazaną z Waszyngtonu i Telawiwu politykę „komucha” Stolzmana kontynuował. Pokazuje to, że tam, gdzie w grę wchodzą interesy światowego żydostwa i nowego KGB, pomiędzy agenturalnymi prozachodnimi gangami politycznymi nie ma absolutnie żadnych różnic. Dorzućmy jeszcze do kompletu aktualnie miłościwie nam panującą żydowską agenturę PO, założoną przez byłego agenta SB, a obecnego agenta Bilderbergowców – Olechowskiego. Drugim ojcem chrzestnym PO był były SB-ek, przewerbowany przez CIA i za zasługi dla niej odznaczony orderami – Czempiński. A w rządzie PO szefem dyplomacji „polskiej” jest żydowska wtyka, Radek agent Sikorski.
Czy Polsce potrzebna jest lustracja? I co zrobić z agentami SB? Polska potrzebuje lustracji! Zlustrować i odsunąć od wpływów na państwo, media, gospodarkę, wojsko należy całą zachodnią agenturę Mossadu, CIA, M16, BND i innych wywiadów. Wśród nich znajdziemy wielu przewerbowanych byłych agentów SB. Zasada w tzw. III RP jest bowiem taka – kto się przewerbował i służy nowemu KGB (Klice Globalnych Banksterów) – temu włos z głowy nie spadnie. A nawet może liczyć taki na dalszą karierę. Przykłady? TW Bolek, czczony przez żydowskie media, broniony przez żydowskie „ałtorytety”, honorowany i promowany przez żydowską Unię jako „mendrzec” jewropejski. Albo Buzek, były TW – szef fasadowego europarlamentu… Albo taki Belka, kiedyś agent SB, później ważniak żydowskiego MFW, obecnie szef NBP. O Olechowskim już było. Agent SB, założyciel PO, kandydat na prezydenta żydowskiej III RP, agent Bilderbergów na Judeopolonię. Albo jeszce… Abp Kowalczyk, KO – prymas Polski. Ciekawe, dlaczego Kaczyński osobiście interweniował w Watykanie w sprawie abp. Wielgusa, a nie robił zadymy z powodu abp. Kowalczyka? Czyżby była pomiędzy nimi różnica w żydofilskiej gotowości do dialogu ze starszymi braćmi w wierze? Pamiętamy zadymę sejmową w związku z tzw. listą Macierewicza/Singera. Szerzej opisane jest to przez Józefa Bizonia. Owa domniemana próba przeprowadzenia lustracji była sprytnym wybiegiem odwracającym uwagę od spraw o niebo ważniejszych. Była też naciskiem na agenturę SB – najwyższy czas się przewerbować. A o czym media nigdy nie poinformowały – Macierewicz wiedział, ilu agentów jest po jego stronie barykady. Przy czym nie byli to tylko agenci SB, ale - i przede wszystkim - agenci CIA, Mossadu i innych zachodnich służb. No i było dodatkowo jeszcze tak – Macierewicz/Singer chciał w imieniu opozycyjnego żydostwa nastraszyć agenturę (byłej już w tym momencie) SB z obozu żydowskiej „postkomuny”, aby odstępowali oni opozycyjnym Żydom miejsca i stanowiska przy korycie. Żydzi z byłej PZPR koryta oddawać bez walki nie chcieli. Postraszyli więc Żydów opozycyjnych, że zrobią totalną lustrację z ujawnieniem agentów CIA i Mossadu po stronie żydowskiej okrągłostołowej opozycji. Po czym wszyscy nabrali wody w usta i lustrację uwalono. Przypomnę też farsę lustracji z czasów rządów PiS. Ustawę lustracyjną w jej karykaturę zmieniono pod naciskami… Jarosława Kaczyńskiego. A gdy wyszło na jaw, że wicepremier rządu PiS, Zyta Gilowska też ma nasr… w teczkach, PiS żyły z siebie wypruwał, udowadniając, że jej założono teczkę bez jej zgody i wiedzy. Z lustracji zrobiono farsę. Robienie obecnie lustracji agentury SB może być interesujące jedynie z historiograficznego punktu widzenia. Przewerbowanym i obecnie wpływowym agentom żydostwa lustracja nie zaszkodzi. Poszkodowane zostaną agenturalne płotki, które wypadły z obiegu. Na nich skupi się odium odrazy. Wilk (zwolennicy lustracji) będzie syty i owca (przewerbowana agentura) cała. Zamiast tego ważniejsze jest uświadomienie sobie faktu, że Polska znajduje się pod okupacją żydowską, że jest rządzona żydowską agenturą POPiS/SLD/PSL. Tzw. III RP w związku z tym dołączyła do szeregu państw niepoważnych (USA, Niemcy, Francja i inne państwa zachodnie) rządzonych przez agenturę nowego KGB – czyli przez agenturę ideologów NWO. Jedynym poważnym państwem Zachodu, w którym służby podlegają własnemu rządowi i kierują się interesem własnego państwa jest Izrael. Cała reszta tzw. wolnego świata, to żydowskie folwarki podległe banksterom i talmudystom. Nie zapominajmy, że szefowie ważniejszych wywiadów i służb Zachodu regularnie uczestniczą w spotkaniach rockefellerowskiej Komisji Trójstronnej i innych agend ideologów NWO. Podlegają oni bezpośrednio nowemu KGB, jak zresztą i rządy ich krajów. Jedynie w sprawach drugo- i trzeciorzędnych kierują się wszystkie zachodnie służby lokalnymi interesami. W sprawach dla NWO nadrzędnych zachodnie służby są narzędziem światowego żydostwa i nowego KGB. Polski nie trzeba dekomunizować. Komuniści przy okrągłym stole sami się zdekomunizowali i przeszli na NWO-izm. Polskę powinno się zlustrować, przy czym o niebo ważniejsza byłaby lustracja aktualnej, rządzącej Polską żydowskiej agentury, a nie lustracja agentury byłej SB.
A najprościej byłoby Polskę gruntownie odżydzić. Wtedy mielibyśmy z głowy i komuchów, i agentów. Dekomunizacja i lustracja byłyby niepotrzebne. http://poliszynel.wordpress.com Poliszynel
Kampania samorządowa PiS Medialny przekaz z dzisiejszej konferencji prasowej PiS z prezesem Jarosławem Kaczyńskim zdominował wątek związany z wewnętrznymi sprawami partii. Tymczasem sama konferencja poświęcona była kampanii samorządowej. Przedstawiono na niej 10 zasad, którymi powinien kierować się samorządowiec PiS. Jest to więc, jak widać, swoisty dekalog. "10 zasad samorządowca PiS:
Deklarujmy, że naszą pracą w samorządach będziemy dążyć do zapewnienia wszystkim mieszkańcom prawa do:
1) bezpieczeństwa osobistego oraz bezpieczeństwa członków rodziny i życiowego dorobku,
2) pełnego korzystania z wolności gospodarczej oraz godnych warunków pracy z poszanowaniem wartości wspólnotowych i ochrony środowiska naturalnego,
3) publicznej opieki medycznej, która w odróżnieniu od prywatnej służby zdrowia nie jest ukierunkowana na osiąganie wysokich zysków dla właścicieli. Publiczna służba zdrowia wymaga dziś naprawy, ale jedyną drogą jej naprawy nie powinna być jej prywatyzacja. Nad tym w każdym powiecie i województwie powinien czuwać rzecznik praw pacjenta.
4) dobrej opieki nad dziećmi, zarówno w formie przedszkoli i żłobków, jak i pomocy dla rodziców, którzy nie mogą z nich skorzystać a także sprawnej pomocy społecznej dla osób, które nie potrafią sobie poradzić,
5) dobrej edukacji, funkcjonującej w oparciu o zasadę równych szans i promocję rozwoju ucznia, nie preferującej prywatnych szkół dla wybranych i nie prowadzącej do dzielenia wedle statusu majątkowego rodziców, czy miejsca zamieszkania,
6) dobrej jakości usług publicznych i funkcjonalnej infrastruktury, w tym do zaspokojenia potrzeb mieszkaniowych, bezpiecznej i sprawnej komunikacji, możliwości uprawiania sportu i wypoczynku oraz,
7) wyrównywania szans mieszkańców obszarów wiejskich pod względem jakości i poziomu życia, dostępu do opieki medycznej, edukacji i kultury, dostępu do pozarolniczego rynku pracy oraz wyrównywania poziomu świadczeń społecznych,
8) godnego traktowania osób starszych oraz przeciwdziałania ich izolacji i samotności w społeczeństwie,
9) pełnego uczestnictwa w kulturze, a także poszanowania tradycji i dziedzictwa narodowego, tradycji lokalnych, regionalnych i etnicznych oraz dbałości o wychowanie patriotyczne,
10) pełnej możliwości samorozwoju, niezależnie od statusu majątkowego, pozycji społecznej, płci, wieku, wykształcenia, stanu zdrowia, czy miejsca zamieszkania".
Warto dodać, że w przyszłym tygodniu zainaugurowana zostanie „Akademia samorządowa”, która ma być miejscem szkolenia kadr do samorządu terytorialnego. Ma ona uczyć metod planistycznych i metod poszukiwania sposobu na rozwój każdej gminy. Jeszcze jednym ciekawym pomysłem PiS (tu spotkałam się z pozytywną reakcją wśród znajomych) jest propozycja, by władze samorządowe zawierały na początku kadencji kontrakty, „swego rodzaju umowy społeczne” z mieszkańcami. Kontrakty te mają mieć formę planów przedstawianych publicznie na posiedzeniach rad, a nawet rozsyłanych mieszkańcom. Prezes PiS zapowiedział również stworzenie fundacji, która będzie wspierała lokalną prasę, aby uniezależnić ją od władz, aby „nie musiała się niczego obawiać, mogła pokazywać palcem na to, co jest złe”. Czy PiS jest w stanie przebić się przez media ze swoimi pomysłami dotyczącymi samorządów? Czy jest w stanie trafić do wyborców w terenie? Wpływ na to będzie na pewno miała praca u podstaw czyli bezpośrednie spotkania. A mnie oczywiście interesuje kampania na prezydenta Warszawy. Dziś Czesław Bielecki udzielił wywiadu Kurierowi TVP. Mówił o obwodnicy śródmiejskiej, o planach budowy tras rozwoju metra, sieci autobusowej i tramwajowej Tu można obejrzeć ten wywiad:
http://www.tvp.pl/warszawa/publicystyka/wywiad-kuriera/wideo/czeslaw-bie...
Znalazłam tez informację o warszawskiej debacie między dwojgiem głównych konkurentów: "informujemy o debacie, która odbędzie się w poniedziałek o godz. 18.00. Do udziału w otwartej debacie w budynku dawnej Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego w ten weekend przygotowują się sztabowcy Hanny Gronkiewicz-Waltz i Czesława Bieleckiego. Znamy szczegóły tego wydarzenia. Debatę poprowadzić mają Krzysztof Skórzyński i Agnieszka Gozdyra. Przed rozpoczęciem debaty kandydaci wylosują kolejność, w jakiej odpowiadać będą na pytania. Kandydaci będą mieli ledwie po 1,5 minuty na pytania zadawane w kilku seriach w trzech blokach tematycznych (inwestycje, komunikacja, bezpieczeństwo). Sztaby złożą też na ręce prowadzących pytania, jakie w ich imieniu chcą, aby zostały zadane adwersarzowi. Pytania te powinny zostać złożone już w niedzielę. Sojusznicy kandydatów mogą ich dopingować. Całość debaty zamknąć ma się w 100 minutach".
http://wpolityce.pl/view/3514/Kolejne_sondaze__Bielecki_i_HGW_w_II_turze... Margotte's blog
Ciekawa opowieść o nieciekawej postaci Biografia Bronisława Komorowskiego autorstwa Wiktora Świetlika to może nie do końca biografia „niezależna”, ale z pewnością bardzo ciekawie napisana historia o mało ciekawej postaci. „Bronisław Komorowski. Pierwsza niezależna biografia”. To tytuł najnowszej książki Wiktora Świetlika. Czy aby jednak to biografia tak do końca „niezależna”? „Po jej lekturze wiem jednak o nowym prezydencie Rzeczpospolitej znacznie więcej, nie mam natomiast pojęcia, na kogo głosował jej autor i czy wybór dokonany przez Polaków 4 lipca 2010 r. uważa on za korzystny dla naszego kraju” – pisze prof. Antoni Dudek we wstępie do książki Świetlika. Ja jednak po jej przeczytaniu nie mogę powiedzieć, że dowiedziałam się czegoś specjalnie nowego na temat postaci Bronisława Komorowskiego. Niewątpliwie, autor biografii snuje barwną i bogatą opowieść o prezydencie RP, ale raczej jest to zbudowane na kanwie powszechnie znanych już faktów. „Książka Świetlika nie ujawnia nowych, sensacyjnych faktów z życia Bronisława Komorowskiego, ale solidnie opisuje te już wcześniej znane” - napisał portal TVN24 w dniu, w którym pozycja trafiła do księgarń.
Na półce z bajkami „W tym typowym dla stalinowskiej Polski dniu w podwrocławskich Obornikach Śląskich po raz pierwszy zakwilił Bronek Komorowski, późniejszy marszałek Sejmu i prezydent Rzeczypospolitej Polskiej". To jedno z pierwszych zdań otwierających opowieść Świetlika o Komorowskim. Czytając je, ma się wrażenie, że książka bardziej niż biografię przypomina taką barwną, bardzo ciekawą, ale jednak opowieść. Wspomniany już prof. Dudek sztukę, jakiej podjął się Świetlik, nazywa umiejętnym manewrowaniem między hagiografią a pamfletem. Ten hagiograficzny nurt daje szczególnie o sobie znać zwłaszcza na początku, bowiem jej autor snuje bogatą opowieść o przodkach Komorowskiego, klarownie wyjaśnia historię jego rzekomo skradzionego tytułu hrabiowskiego, przytacza barwne anegdotki. Wszystko to sprawia, że książkę, zwłaszcza jej pierwsze rozdziały, czyta się bardzo lekko i przyjemnie, ale… brak tu znamion literatury biograficznej. Przekładając kolejne kartki książki, kiedy już wreszcie wychodzimy z okresu dorastania Komorowskiego, gdzie bardziej opisana jest jego bogata historia rodzinna niż on sam, Świetlik zaczyna snuć właściwą opowieść o swoim bohaterze. I tutaj kreśli najpiękniejsze karty z historii Komorowskiego. Młody opozycjonista, organizator manifestacji, drukarz bibuły, internowany w Jaworzu razem z opozycyjnymi liderami, ówczesnymi gigantami, m.in. Tadeuszem Mazowieckim.
Cicho jedziesz, dalej dojedziesz Od tej pory postać Komorowskiego rysowana piórem Świetlika jest postacią dość bezbarwną, której niewątpliwie największą zaletą jest umiejętność odnalezienia się w sprzyjających okolicznościach. W książce wielokrotnie powraca motyw znajomości z czasu internowania w Jaworzu, a które nie raz miały wielkie znaczenie dla politycznej kariery Komorowskiego. „Przyszłość dowiedzie, że wojny zwyciężają nie zawsze ci, którzy biegną w pierwszym szeregu na zasieki wroga, ale czasem ci, którzy dobrze schronieni obserwują, kto przeżyje bitwę” – pisze Świetlik. Kilkakrotnie w książce autor daje wyraz opinii, że Komorowski to polityk, któremu przyświeca zasada „cicho jedziesz, dalej dojedziesz”. Przyczyna takiej filozofii uprawiania polityki upatrywana jest przede wszystkim w sytuacji rodzinnej Komorowskiego, który rzekomo miał złagodnieć po doczekaniu się pokaźnej gromadki dzieci. Widzimy też obraz Komorowskiego, który bywa czasem taką chorągiewką, która powiewa na politycznym wietrze. Chorągiewką, która umiejętnie potrafi się do tego wiatru przystosować. Tym powiewom chyba daje się również ponieść autor biografii, bowiem kilkakrotnie zdarza mu się uciec w mało zasadny (zwłaszcza jeśli ma się do czynienia z biografią) ton „gdybania”. Świetlik kilka razy zapędza się w stwierdzenie, że gdyby nie to czy tamto, pan Komorowski niewątpliwie mógłby np. zasilić szeregi PiS.
Między hagiografią a pamfletem W książce „są też zdania, które nie kreślą portretu człowieka z marmuru. Świetlik pisze o niejasnych związkach Komorowskiego z WSI, ideowej wolcie od przeciwnika Okrągłego Stołu do lojalnego członka rządu Tadeusza Mazowieckiego, o pompatycznym stylu i licznych kampanijnych wpadkach” – pisał portal TVN24. Dlaczego więc biografia zdaje się być mało niezależną? Otóż, owszem, autor wymienia kilka mało chwalebnych wątków z życia Komorowskiego, jednak są to tylko krótkie wzmianki, jak choćby wątek na temat WSI. Świetlik nie podejmuje żadnej próby wyjaśnienia czytelnikowi roli Komorowskiego w tej sprawie, ogranicza się jedynie do przytoczenia i tak powszechnie znanych faktów, bez ich analizy. Co więcej, większość biografii oparta jest na źródłach, którymi są wycinki z prasy, wywiadów czy informacje ze stron internetowych, co równocześnie bez podparcia się „twardymi” źródłami czyni snutą historię mało wartościową pod tym względem. Jeśli zaś chodzi o przytaczane niezbyt wygodne wątki z życiorysu Komorowskiego, to bardzo szybko są one neutralizowane, jeśli nie w ogóle dezawuowane przez Świetlika. Wymieńmy choćby przykład wpadek z okresu kampanii wyborczej, lapsusów czy nawet przeinaczeń faktów. Autor wymienia kilka takich znanych przypadków, by za chwilę nazwać je „niegroźnymi”, a nawet „sympatycznymi (w przypadku anegdot historycznych oraz skłonności do „koloryzowania czy lekkiego przeinaczania faktów”). Ciśnienie rośnie, ciekawe czy mieszkańcy terenów, które dotknęła powódź, również nazwaliby te wpadki „sympatycznymi”, być może to kwestia specyficznego poczucia humoru, którego panu Świetlikowi z pewnością przy tworzeniu książki nie zabrakło. „Wiktorowi Świetlikowi sztuka ta udała się w sposób godny naśladowania. Otrzymaliśmy bowiem książkę nie tylko wartko napisaną, ale i pozbawioną łatwo rzucanych ocen oraz kategorycznych konkluzji” – pisał we wstępie prof. Dudek. I tu znowu polemizowałabym, jeśli chodzi o oceny - być może nie są one łatwo rzucane, ale z pewnością są. I jest ich nawet sporo. Wiele razy kroki Komorowskiego są albo „rozsądne”, on sam wypowiada się „spokojnym, eksperckim tonem”, mówi „w typowym dla siebie napuszonym i mocno dydaktycznym, ale jednocześnie jakże uroczym przez swoją archaiczność stylu” tonem, jest „politykiem w stylu retro”, który bardzo dobrze wypada na tle „światowego” Sikorskiego.
Ciekawie o nieciekawym Trzeba jednak przyznać, że Wiktor Świetlik stanął przed nie lada trudnym zadaniem. Pisanie biografii czynnego polityka zadaniem łatwym nie jest, a i gatunek ten w Polsce dopiero co się kształtuje. Niewątpliwie Świetlikowi udaje się na kanwie opowiadania o Komorowskim snuć ciekawą i łatwo przyswajalną opowieść o najnowszej historii politycznej Polski. Czasem ma się wrażenie, że to właśnie to opowiadanie zdaje się wysuwać na pierwszy plan, zaś historia Komorowskiego jest tu wątkiem pobocznym. Bardzo wyraźnie za to autor kreśli np. niełatwą relację bohatera z Tuskiem, na kanwie której to właśnie postać premiera wypada barwniej i ciekawiej. I być może wcale nie można za to winić Świetlika. Zwięźle, a dosadnie o jego książce napisał na swoim blogu Marek Migalski. „Podstawowym problemem, jak zorientowałem się pod koniec, jest… sam bohater tej biografii. Problem tkwi bowiem w samym Komorowskim. To on czyni lekturę tej książki ciężkawą. Bo obecny prezydent jest po prostu postacią mało barwną. To wzorowy ojciec, dzielny opozycjonista, sympatyczny facet, ale przeciętny polityk. O ile poprzedni polscy prezydenci po 1990 roku byli »jacyś« (choć można ich było zarówno kochać, jak i nienawidzić), to obecna głowa państwa jest trochę nijaka. Poprzednicy Komorowskiego byli jednak ważnymi postaciami naszego życia publicznego, podczas gdy dzisiejszy prezydent był zawsze postacią trzeciego planu. Niektórzy zresztą tę jego niewyrazistość uznawali za zaletę i chętnie właśnie na taką osobę oddali głos 4 lipca (choć chyba było ich niewielu)”. Doskonałym podsumowaniem książki Świetlika jest zdanie, jakie na promocji książki powiedział Igor Janke: „Wiktorze, napisałeś interesującą książkę o mało interesującej postaci”. Niewątpliwie, jest to ciekawie opowiedziana historia o mało ciekawej postaci. Marta Brzezińska
Odwaga bycia w stadzie Gigantyczna nagonka na “Polskę ciemną” w ogólności, a szczególnie na uosabiającego całą jej ohydę Kaczyńskiego, strasznie niszczy kolejne angażowane w nią autorytety. Żal patrzeć, jak czcigodny weteran zmienił się w groteskowego “strasznego dziadunia”, wśród rechotu partyjnej gawiedzi bluzgającego przeciwnikom od “bydła”, jak wybitny liberalny ekonomista na złość PiS z furią zachwala zamach na niezależność NBP, a historyk idei bredzi, że wygłaszanie przemówień na ulicy to faszyzm. Na tę samą drogę zdaje się wchodzić, niestety, Norman Davies. Tak sądzę po fragmentach jego nowej książki, które w ekstazie zachwytu cytuje publicysta “Newsweeka” Aleksander Kaczorowski. Gdyby nie źródło cytatu, każdy uznałby to za wstępniak nawet już nie z “Wyborczej”, ale z “Przeglądu”. Zamiast się zastanowić, czy naprawdę nie szkoda Normana Daviesa do miotania obelg na Kaczora, co może robić byle stażysta po przyśpieszonym kursie – Kaczorowski zachwyca się, jaki z profesora “odważny gość”. I rozwodzi się nad jego martyrologią. Tak, dzielny historyk za swą odwagę płaci – “dostaje takie listy z Polski, jakich wcześniej nie znał”. Ach! Jakie? “Ich autorzy deklarują, że po kolejne książki już nie sięgną”. Zgroza! W Polsce rządzonej niepodzielnie przez wrogów Kaczyńskiego krytykować go to, faktycznie, odwaga – jak za Bieruta krytykować sanację. Kaczorowski przekracza wszelkie granice błazenady. I mniejsza o niego, gdyby nie fakt, że dla podkreślenia straszliwych prześladowań Daviesa przez IV RP opluwa naszą redakcyjną koleżankę i jej artykuł, w którym opisała ewolucję popularnego historyka. Jego “krytyka” w zasadzie składa się tylko z gołosłownych obelg: zarzutem wystarczającym jest, że artykuł opublikowano w “prawicowej gazecie”, a argumentem, że cokolwiek powie czy napisze Norman Davies, należy to czcić, bo mu “po prostu się to od nas należy”. Davies to osobna dyskusja, ale jego obrona w wykonaniu Kaczorowskiego dowodzi, że zgłupienie w obozie władzy sięga szczytu. RAZ
ABW POPRAWI EKSPERTYZĘ TELEFONÓW I APARATÓW Ekspertyza ABW dotycząca telefonów, laptopów i aparatów fotograficznych ofiar katastrofy smoleńskiej musi być poprawiona - informuje radio RMF FM. Prokuratura zaprzecza oczywiście, że ma to związek z informacjami portalu Niezależna.pl, iż na nośnikach eksperci odkryli usuwanie danych, np. kasowanie zdjęć. Według RMF FM - rzecznik wojskowej prokuratury twierdzi, że z ekspertyzy ABW nie można wyciągać radykalnych wniosków. Jak mówi, to, że eksperci napisali o ingerencji w nośnik, nie musi oznaczać kasowania zdjęć. Przypomnijmy jednak, że w ekspertyzie przeprowadzonej na zlecenie ABW jest wyraźnie napisane, iż na jednym z aparatów zdjęcia na pewno kasowano, a zawartość innych - chodzi głównie o pliki JPG, czyli fotografie - była modyfikowana. Ponadto - jak według naszych informacji napisał biegły badający urządzenia - istniała możliwość ingerencji w nośniki bez zmian właściwości plików, co pozwala na pełny dostęp do danych i ich edycję przy jednoczesnym ukryciu tych czynności. Płk Rzepa powiedział także, że za modyfikacje w treści aparatów między 17 a 19 kwietnia 2010 r. To dziwne, bo - jak pisaliśmy - ekspert skomentował zmiany z tego okresu następująco: „ingerencja ta mogła nieodwracalnie zatrzeć ewentualne ślady wcześniejszych modyfikacji”. Czyżby to zatem strona polska zacierała ślady?
SMOLEŃSK: ROSJANIE NISZCZYLI ZAWARTOŚĆ APARATÓW OFIAR. Aparaty fotograficzne i kamery wideo należące do ofiar katastrofy pod Smoleńskiem noszą ślady ingerencji. Wynika tak z ekspertyzy przeprowadzonej na zlecenie ABW. Portal Niezależna.pl dotarł do osoby, która widziała ten dokument w aktach śledztwa smoleńskiego. Opinia wykonana na zlecenie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego pochodzi z 13 lipca 2010 r. Badaniu poddano aparaty fotograficzne i kamery wideo zabezpieczone na miejscu katastrofy Tu-154. Wyniki są szokujące: na przekazanych do badań nośnikach ujawniono pochodzące z czasu po katastrofie ślady ingerencji, w tym celowego niszczenia danych. Np. w części aparatów ofiar gmerano między 17 a 19 kwietnia 2010 r. Kto to robił? Najprawdopodobniej Rosjanie, bo w tym czasie nikt inny nie miał dostępu do znalezionego sprzętu. Jak stwierdził biegły, któremu ABW zleciła analizę urządzeń, „ingerencja ta mogła nieodwracalnie zatrzeć ewentualne ślady wcześniejszych modyfikacji”. Według naszych informacji, specjalista ten napisał w ekspertyzie także, iż na jednej z kart pamięci są „widoczne ślady kasowania zdjęć, które prawdopodobnie były zrobione na pokładzie samolotu TU-154”. W kilku innych aparatach zawarte na nich pliki (zdjęcia) przeglądano i modyfikowano m.in. 11 i 16 kwietnia. Jedno z urządzeń – aparat fotograficzny marki Sony – ma zmieniony plik desktop.ini (12 kwietnia o godz. 16:30), a utworzony sekundę wcześniej plik wykonywalny zdravoo.exe to... wirus komputerowy. Polscy prokuratorzy zabezpieczyli łącznie ponad 120 telefonów komórkowych, aparatów fotograficznych, kamer i laptopów należących do ofiar katastrofy. lm, wg, Niezależna.pl
ZASADY czy pragmatyka? Czyli: jeszcze o anonimach Tekst wzbudził liczne wątpliwości pragmatyków. Np. {~Luntek} pisze: „A kiedy dostanie się anonim o tym, że np. w biurze podłożono bombę to też należy go ignorować? Panie Januszu...” Podobnie {~hahaha}: „A anonimowe informacje o sprawcy zabójstwa, dzięki którym można było zabójców osądzić i ukarać - też powinny lądować w koszach? Jak dobrze, że JKM nie ma nic do gadania w sprawie policji :)” Na co trafnie odpowiedział {~???}: „Oczywiście. W ilu przypadkach anonimowe powiadomienia o bombie okazują sie prawdziwe? I jakie są roczne koszty wysyłania ekip saperów do tych nieprawdziwych? Czy gdybyś zadawał sobie trud zrobienia i podłożenia bomby (za co grozi paragraf) to byś potem niweczył swój plan? Ja nie. No chyba, że by się jej nie podłożyło, a chciało jedynie zrobić zamieszanie; to sposób idealny”. Właśnie: jeśli naprawdę chce się zabić ludzi, to się o podłożeniu bomby nie informuje. Natomiast jeśli chcę tylko spowodować zamieszanie – to po co mam podkładać bombę??? Efekt atrapy (albo i niczego zgoła...) jest dokładnie taki sam, a odpowiedzialność karna (i trud przygotowania bomby...) - o wiele mniejsze. Powiem krótko. Byłem kiedyś we Wrocławiu jako gość honorowy na „Kongresie Krystyn”. Śp. Krystyna Bochenek, organizatorka tego Kongresu, otrzymała anonimową informację, że w budynku teatru, gdzie się odbywał, jest bomba. Ewakuowano wszystkich. Ja demonstracyjnie zostałem w budynku – nie dałem się wyrzucić. Jak widać – żyję. Nie będzie Pan Anonim mną rządził. Gdy śp. Filip Macedoński (ojciec Aleksandra) otrzymał anonim, że Jego lekarz ma go otruć, wręczył mu ten anonim jednocześnie wypijając przygotowane przezeń lekarstwo. Tak postępuje prawdziwy mężczyzna!
Jeśli ludzie będą wiedzieli, że wszystkie anonimy idą do kosza – to zamiast anonimów będą przysyłać podpisane doniesienia. Od czego moralność publiczna pójdzie w górę. Obecnie hodujemy hordy tchórzy i donosicieli! Skurwione społeczeństwo skurwieli! Jest znacznie ważniejsze, by Polak jest człowiekiem działającym z otwartą przyłbicą – niż to, że (być może...) na podstawie anonimu uda się raz czy drugi złapać jakichś bandytów albo zapobiec wybuchowi jakiejś bomby. ZASADY są ważniejsze, niż chwilowe korzyści. Dokładnie to samo, co np. z dziećmi. Lepiej, by kilkanaścioro dzieci rocznie było „molestowanych” - niż by policja właziła do domów (często na podstawie anonimów...) i zakłócała życie w milionach rodzin. By miliony wujów i stryjów bało się wziąć siostrzenicę na kolana!!! Dziś narusza się podstawowe ZASADY. Wyniki widać! Tyle, że zapobiegło się wybuchowi dziś - a tragiczne skutki występują po 25 latach. Co nikogo nie obchodzi. Tyle, że dziś jest tak, jak jest, bo 25 lat temu też nikogo to nie obchodziło. JKM
05 listopada 2010 Ssą na różnych szczeblach socjalistycznej władzy... I do ssania potrzebne są pieniądze, które można byłoby wyssać. Władza zapowiada kontrole - jak to w państwie orwellowskim. Na celowniku znajdą się wkrótce wszyscy ci, którzy zakupili mieszkania za gotówkę (???). Jak to wrzeszczał na jednym z wieców socliberał amerykański F. D. Roosvelt: ”Dajcie mi demokracji, jeszcze demokracji i jeszcze więcej demokracji”. Można to strawestować: dajcie mi domiarów, jeszcze domiarów i jeszcze więcej domiarów”.. Bo za tamtej komuny rabowanie poprzez domiar, nazywało się właśnie domiarem. Teraz będzie się zapewne nazywało inaczej. Mniejsza zresztą o nazwę: będą rabować! Bo rabunek jest podstawą demokratycznego socjalizmu w jakim żyjemy.. Znowu skrzywdzą wszystkich tych, którzy nie chcieli płacić odsetek od zarobionych wcześniej pieniędzy, bo woleli zebrać gotówkę od rodziny i zakupić mieszkanie od razu , niż wikłać się w trzydziestoletnie raty. Z odsetkami. Podobnie jest pomyślany „przypadkiem” system amerykański. Faworyzowani są ci, którzy się zapożyczają: zwalczani ci, którzy kupują za gotówkę.. To wbrew Amerykanom, którzy przed laty żyli z zarobionych, a nie wirtualnych pieniędzy.. Gdy socjalistyczna władza dobierze się do gotówkowiczów mieszkaniowych, tak głęboko i zdecydowanie weźmie się za opodatkowanie imprez integracyjnych (???). Już szykują odpowiednie rozporządzenie. Nie znam szczegółów - ale najważniejszym szczegółem będzie rabowanie.. To jest szczegół podstawowy - w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej niesprawiedliwości.. Forsy potrzeba na gwałt, tak jak swojego czasu na gwałt potrzebował pewien rolnik - byka. Też na gwałt. Ponieważ zakupiliśmy od firmy izraelskiej, cztery bezzałogowe samoloty za ciężkie pieniądze i zaraz będą „ służyć” w Afganistanie, gdzie pomogą wprowadzić demokrację i prawa człowieka, bo czego jak czego - ale Afgańczycy pragną przede wszystkim – demokracji.. No i praw człowieka.. I wprowadzimy im to przy pomocy bezzałogowych samolotów kupionych akurat od firmy izraelskiej… Wszyscy będą zadowoleni, bo zarobi firma izraelska, Amerykanie, bo nie będą musieli ponosić dodatkowych kosztów, a my będziemy mieli na stanie samoloty bezzałogowe. Przydadzą nam się - na przykład przy wprowadzaniu demokracji i praw człowieka w Iranie.. Jak Izraelczycy zaatakują.. Przy pomocy Amerykanów. No i naszych samolotów bezzałogowych.. Na razie pan Jerzy Baczyński, naczelny redaktor lewicowej” Polityki”, otrzymał nagrodę - czek opiewający na sumę 100 000 złotych. Od jury konkursu radia Z, gdzie królują ludzie „ salonu” i Monika Olejnik, do której pan prezydent Lech Kaczyński zwrócił się dwukrotnie per ”Stokrotka”. Miał wtedy w posiadaniu tzw. zbiór zastrzeżony, zastrzeżony dla nas, ale nie zastrzeżony dla pana prezydenta. Teraz ten zbiór ma pan Bronisław Komorowski i strzeże go jak źrenicy oka.. Jest w nim 600 agentów dawnych Wojskowych Służb Informacyjnych. To po co mu ten zbiór - jak WSI zostały zlikwidowane? Z tym, że nie na pewno, bo pan generał Dukaczewski, długoletni szef tych służb, zapowiedział przed wyborami prezydenckimi, że wypije szampana za zwycięstwo pana Bronisława Komorowskiego.. I na pewno wypił! Zwycięstwo było! W każdym razie pan Jerzy Baczyński, część salonu III Rzeczpospolitej, został „dziennikarzem dwudziestolecia” (???). No proszę, nawet dwudziestolecia..! Nie dekady, nie roku, ale dwudziestolecia.. Pamiętam jak kilka lat temu, tygodnik „Wprost” poinformował nas, że pan Jerzy Baczyński został w karnawale „Solidarności” zarejestrowany przez służby specjalne jako kontakt operacyjny o pseudonimie ”Bogusław”. To było w karnawale Solidarności.. Ale potem pan Jerzy Baczyński związał się z Bilderberg Grup, grupy międzynarodowych decydentów nieformalnych takich jak: Rockefeller, Blair. Pani Clinton, Kwaśniewski, Suchocka, Belka.. Przypominam, że grupę tę założył pan Józef Rettinger, doradca generała Sikorskiego - w 1954 roku. Tak, tak, ten sam, który był zawsze przy generale, ale nie w momencie katastrofy. Wtedy go przy generale nie było.. Skąd wiedział, że będzie katastrofa? Pan Baczyński z kolegami z lewicowej „Polityki” wielokrotnie pisał, że PiS jest zagrożeniem dla demokracji: ”W setkach tekstów pisaliśmy, że PiS jest formacją niebezpieczną dla polskiej demokracji, że nie możemy go traktować jako zwyczajnej formacji” (???). No tak - powiedzmy, że to jest prawda, że jest zagrożeniem dla demokracji.. A pozostałe ugrupowania Okrągłego Stołu nie są zagrożeniem dla polskiej demokracji. A zresztą, gdyby nawet były.. To co? Demokracja jest współczesnym bożkiem wszelkich socjalistówdemokratów.. Dodajmy - fałszywym bożkiem. Bo opiera się na większości.. A większość nigdy nie ma racji.. Uzasadnienie werdyktu brzmi: ”Nagroda trafia w ręce dziennikarza, który zdaniem Kapituły Konkursu, przez ostatnich 20 lat stał się dla Polaków, symbolem niezależnego, obiektywnego i wolnego od nacisków dziennikarstwa”. (????). Naprawdę kapituła ma poczucie humoru.. Jak to w Radiu Z.. zakładanym jeszcze przy poparciu pana Kozłowskiego, ministra spraw wewnętrznych, związanym z tzw. salonem, jak to ich określił pan Waldemar Łysiak. Pan Kozłowski, to jest ten sam pan, który pozwolił w roku 1990, panu Adamowi Michnikowi i trzem innym buszować po archiwum MSW.. Czego tam szukali? Z pewnością nie szczęścia. Ale śladów pisemnych nie pozostawili.. Nagrodę panu Jerzemu Baczyńskiemu wręczono w Zachęcie. Gratulował mu sam pan Adam Michnik, choć nie przebywał akurat w Polsce. Dłoń panu Baczyńskiemu uścisnął także pan Bronisław Komorowski. To jest prawdziwy układ.. W tym czasie, bez echa przeszedł raport przygotowany przez amerykańską Narodową Radę Wywiadu (National Intelligence Council), a zatytułowany „Globalne zarządzanie 2025: W punkcie krytycznym”. Ten 69 stronicowy dokument powstał przy współpracy Rady Atlantyckiej oraz innych organizacji partnerskich w Pekinie, Tokio, Dunaju, Moskwie, San Paulo i New Delhi. Dokument zakłada powstanie światowego rządu do 2025 roku, choć samej nazwy ”światowy rząd” nie użyto, który wymusza kolejne ograniczenia suwerenności i znaczenia rządów narodowych… Według autorów od przenoszenia procesów decyzyjnych na wyższy, ponadnarodowy poziom - odwrotu nie ma. Jak piszą: ”Współzależność była cechą ekonomicznej globalizacji przez wiele lat, ale wobec wzrostu znaczenia Chin, Indii, Brazylii i ich szybko rosnących gospodarek wzajemne powiązania gospodarcze przenoszą się na nowy poziom. Wzajemne powiązania wokół zmian klimatu, zasobów surowców, kryzysu gospodarczego i słabości państwa ilustrują charakter połączonych wyzwań na arenie międzynarodowej dziś”. Szykują nam powoli rząd globalny - rząd światowy. Według wcześniej zaplanowanych wicji… WJR
Palikot, pokaż d... ! No i jednak prokuratura przyznała, co ludzie poważniejsi mówili od razu: Ryszard C. bynajmniej nie zamierzał zastrzelić Stefana Niesiołowskiego, czym nasz pożal się Boże marszałek Sejmu tak się puszył, twierdząc, że "dla niego były przeznaczone te kule". W ogóle nie było Ryszarda C. w biurze PO. Ale jakie to ma znaczenie, skoro przez kilka dni wszystkie prorządowe media trąbiły, jakie to śmiertelne niebezpieczeństwo zawisło nad politykiem PO (w istocie żadne - akurat Niesiołowskiemu każda kula by się od głowy po prostu odbiła, nie zostawiając nawet zarysowania) i jak bardzo dowodzi to, że Ryszard C. nie chciał wcale zabić działacza PiS, tylko jakiegoś polityka w ogóle, najlepiej z PO, co dowodzi z kolei, że, jak od razu wspomniane media wiedziały, winnym całej sprawy jest Jarosław Kaczyński. Sprostowanie może gdzieś tam przemknie przez ostatnie strony i Internet. A może i tego nie? Jakoś to nie rozśmieszyło żadnego z wesołków, którzy tak licznie pojawiają się w mediach, gdy jakaś wpadka trafi się komuś spoza salonów. Pomór jakiś? Narodowa depresja? Gdybyż to poprzedni prezydent na konkursie chopinowskim zapragnął przed całym światem chlasnąć erudycją i zacytował, że "muzyka Chopina jest jak armaty ukryte w krzakach" (w oryginale było "armaty ukryte w kwiatach"), to by gugle pękało od cytatów i komentarzy, jak w wypadku ZOMO, Gabonu czy "innych szatanów". A tu - cisza i spoko. Prezydent nie prezydent, co tam, przecież to tylko Bronek, substytut (mówiąc językiem prawniczym) Donalda, wszyscy wiedzą, że na umyśle nie tęgawy i co gębę otworzy, to coś palnie, ale jakoś nikogo to nie śmieszy, nikogo nie oburza. A ileż było śmichu i wicu z "kmiotów Kaczyńskiego", jakie to jaja - kto pamięta - że państwo angażuje policję i prokuratury w ściganie jakiegoś bezdomnego za zacytowany wyżej tekst? A tu proszę, przemknęła przez łamy odzyskanego niedawno przez władzę "Wprost" informacja o udaremnieniu przez odnośne służby próby zamachu na prezydenta Komorowskiego! Jakoś mało kto, poza lokalną gazetą, podchwycił trop, wiodący ku historii doprawdy fascynującej. Oto pewien emeryt z Surmin koło Bań Mazurskich mruknął coś tytułem komentarza podczas oglądania Komorowskiego w dzienniku telewizyjnym, akurat w czasie, gdy inkasent z elektrowni sprawdzał mu licznik. Inkasent czym prędzej pognał z "doniesieniem obywatelskim" na policję, że był świadkiem przygotowań do zamachu na najjaśniejszego substytuta, i że oparł się namowom włączenia w spisek, na dom emeryta zwaliły się brygady śledcze i antyterroryści w poszukiwaniu broni, a prokuratura wszczęła z urzędu "postępowanie w kierunku podżegania do zamachu na głowę państwa, czyli zbrodni zagrożonej karą od 12 do 25 lat pozbawienia wolności lub dożywocia". Jaja, powie ktoś? Nic podobnego, temat czegoś nie chwycił. Albo dopalacze. Wielka tuskowa pokazucha skończyła się tak, jak musiała - dopalaczowy biznes przeniósł się za granicę, niedaleką, bo do Słowacji, tam się rejestruje i płaci podatki, bez przeszkód wysyłając na dowolnie wskazany w Polsce adres legalne w świetle unijnego prawa "produkty kolekcjonerskie", i wszystkie sanitarne, BHP-owskie i dwu-płciowe inspekcje pana premiera mogą mu skoczyć. Wydawałoby się, jest powód się zaśmiać. Ale i ten temat jakoś mało kogo bawi. Albo służba zdrowia. Kiedy pani minister Kopacz (ta, co opowiadała z sejmowej trybuny, jak to w Smoleńsku przekopywano cały las "na metr w głąb") w lizusowskim prorządowym radiu miota gromy na dyrektorów szpitali, że nieodpowiedzialnie, na złość rządowi, wykonują wszystkie przewidziane limitem zabiegi na początku roku, a potem zgłaszają się po dodatkowe pieniądze do NFZ - to, jako żywo, zupełnie jakbym słyszał gierkowskich propagandystów pomstujących na społeczeństwo, że "masowo wykupuje" towary ze sklepów, samo w ten sposób powodując braki w zaopatrzeniu, na które potem narzeka. Śmieszne? Chyba tylko dla mnie. (Tak a propos, polecam uwadze mój nowy konkurs!) Natomiast prawdziwy przebój udał się jednemu z tzw. "młodych kabaretów" (lubię tę nazwę; skutecznie rozbiła ona nieaktualną już zbitkę frazeologiczną "stary chałturnik"). Skecz, jak wszystkie udane żarty III RP, dotyczy Lecha Kaczyńskiego, przy czym fakt, że Lech Kaczyński już nie żyje i że zginął w okolicznościach bardzo tragicznych bynajmniej nie osłabia jego vis comica, a wręcz ją wzmacnia, bo żarcik dzieje się w wawelskiej krypcie. Jeden kabareciarz odgrywa rolę Mickiewicza, drugi Piłsudskiego - wchodzi trzeci, odgrywający rolę Kaczyńskiego, i mówi, "cześć, jestem tu nowy", na co tamci dwaj odpowiadają mu: "spier... stąd!". A dalej? Dalej już nie trzeba nic, publika z radochy sika pod siebie, a potem się w tym tarza. Cytat: Można dyskutować, czy prezes PiS zasługuje na krytykę czy nie, czy jest groźny, czy śmieszny - ale jest poza wszelką dyskusją, że lżenie i wykpiwanie go dowodzi niezwykłej odwagi. Ta odwaga i zachwyt nad nią cementuje cała wspólnotę, i nie ma tygodnia, żeby ktoś nie wystąpił odważnie z pochwałą odwagi, jaką wykazał się ktoś, dołączając do odważnego poniewierania Kaczorami, i tym martwym, i tym jeszcze, mimo wszystkich składanych mu serdecznych życzeń, żywym. Żart jest reklamowany jako, oczywiście, "ostry" i - jakże by inaczej - "odważny". Odwaga to słowo klucz w myśleniu tak zwanego "młodego, wykształconego, z dużego miasta". Można dyskutować, czy prezes PiS zasługuje na krytykę czy nie, czy jest groźny, czy śmieszny - ale jest poza wszelką dyskusją, że lżenie i wykpiwanie go dowodzi niezwykłej odwagi. Ta odwaga i zachwyt nad nią cementuje cała wspólnotę, i nie ma tygodnia, żeby ktoś nie wystąpił odważnie z pochwałą odwagi, jaką wykazał się ktoś, dołączając do odważnego poniewierania Kaczorami, i tym martwym, i tym jeszcze, mimo wszystkich składanych mu serdecznych życzeń, żywym. Sto tysięcy innych rzeczy przyszło by mi do głowy jako komentarz, na przykład, dołączenia Normana Daviesa do chóru autorytetów przestrzegających przed Kaczyńskim jako faszystą i zagrożeniem dla demokratycznego ładu - ale nie przyszłoby mi do głowy, że w ten sposób brytyjski historyk dał dowód odwagi. A na przykład publicyście "Newsweeka" przyszło do głowy właśnie i jedynie to! I to różni jego, intelektualistę rodem z giewu, ode mnie, starszego, słabo wykształconego i ze wsi: trzeba intelektualisty, by dostrzec, jaka to odwaga krytykować lidera PiS w kraju, gdzie jego zdecydowani wrogowie sprawują godności premiera, prezydenta i marszałka Sejmu, kontrolują wszystkie właściwie wyższe urzędy i 90 procent mediów. Trzeba doprawdy umieć dostrzec, jaka to bezkompromisowość i śmiałość! - doprawdy godna kontynuacja tej, którą opiewał śp. Jacek Kaczmarski w "Marszu intelektualistów" (dedykacja dla Daniela Passenta) czy "Artystach" (dedykowane Andrzejowi Wajdzie). Cytat: Ale nie myślcie Państwo, że kryteria odwagi są niezmienne. Do wczoraj jeszcze, jak się wydaje, szczytem odwagi i nonkonformizmu było cytowanie Palikota i stawanie w obronie tego powszechnie prześladowanego i szykanowanego za swą bezkompromisowość bojownika o wolność słowa i żartu. Tymczasem wystarczyło, że Palikot pożegnał się z partią rządzącą, a niemal z dnia na dzień przestał być wzorcem odwagi i śmiałości w "oczyszczającym błazeństwie". Ale nie myślcie Państwo, że kryteria odwagi są niezmienne. Do wczoraj jeszcze, jak się wydaje, szczytem odwagi i nonkonformizmu było cytowanie Palikota i stawanie w obronie tego powszechnie prześladowanego i szykanowanego za swą bezkompromisowość bojownika o wolność słowa i żartu. Tymczasem wystarczyło, że Palikot pożegnał się z partią rządzącą, a niemal z dnia na dzień przestał być wzorcem odwagi i śmiałości w "oczyszczającym błazeństwie". On sam chyba nie rozumie, co się stało. Kiedyś wystarczyło jedno zdanie na blogu, by był tematem dnia. A teraz nawet jego przechwałki, że pikiety urządzone pod siedzibami biskupów były największym zwycięstwem nad Kościołem "od dwudziestu pięciu lat" (czytaj, od utopienia w Wiśle księdza Popiełuszki) przeszły bez echa. Przyzwyczaił się Palikot do myśli, że jest popularny, a tu guzik prawda - popularny był nie on, tylko wodzirej zarządzający rechotem na tuskowym grill-party. Gdy tę funkcję stracił, obchodzi już tylko parę tysięcy antyklerykalnych świrów i przysłowiowego psa z kulawą nogą. Co pozostaje Palikotowi? Moim zdaniem, trzeba tu odwagi. Zacząć opowiadać o swoim onanizmie (jest o czym, sadząc po twarzy), ściągnąć przed kamerą gacie i pokazać, oczywiście, powołując się przy tym na Gombrowicza i jego Albertynkę. Debacie publicznej III RP już i tak nic nie może zaszkodzić, a może się uda odzyskać zainteresowanie? Palikot, co się obcyndalasz, głupiej niż dotąd i tak już nie wypadniesz - ściągaj gacie, filozofie z Biłgoraja! Rafał Ziemkiewicz
CZŁONKOWIE KAPITUŁY ORDERU ORŁA BIAŁEGO ODCHODZĄ Bogusław Nizieński złożył w trybie natychmiastowym rezygnację ze stanowiska członka Kapituły Orderu Orła Białego - dowiedział się portal Niezależna.pl. Przyczyną jest plan odznaczenia Orderami Adama Michnika, Jana Krzysztofa Bieleckiego i Aleksandra Halla. Z Kapituły odejdzie też Andrzej Gwiazda i prawdopodobnie Jan Olszewski. Posiedzeń Kapituły Orderu Orła Białego - najstarszego i najważniejszego polskiego odznaczenia - nie zwoływano od 10 kwietnia. Jej członkowie o odznaczeniach dla Michnika, Bieleckiego i Halla dowiedzieli się... z mediów (jako pierwsza informację o laureatach podała telewizja TVN24). - Właśnie piszę rezygnację - powiedział nam Andrzej Gwiazda. Były Rzecznik Interesu Publicznego Bogusław Nizieński zrezygnował ze stanowiska członka Kapituły już wczoraj. On także nie został oficjalnie poinformowany o planowanych odznaczeniach. Adam Michnik, Jan Krzysztof Bielecki i Aleksander Hall mają zostać odznaczeni Orderem Orła Białego już 11 listopada. Laureat Adam Michnik zasłynął z powiedzenia "odpieprz się pan od generała" – chodziło o twórcę stanu wojennego Wojciecha Jaruzelskiego - i z tego, że nagrał Lwa Rywina. A także ze zdjęć, jak pije wódkę z Kiszczakiem i Urbanem. Laureat Jan Krzysztof Bielecki zasłynął z afery ze 120-metrowym apartamentem w centrum Warszawy, który odkupił za bezcen od Agencji Mienia Wojskowego. Laureat Aleksander Hall, minister bez teki ds. współpracy z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, był wiceprzewodniczącym Unii Demokratycznej. Ostatnio utrzymuje sie m.in. z publikacji zamieszczanymi w "GW". dk, wg, Niezależna.pl
Ziemkiewicz o odwadze prof. Daviesa: "odwaga – jak za Bieruta krytykować sanację" Gigantyczna nagonka na "Polskę ciemną" w ogólności, a szczególnie na uosabiającego całą jej ohydę Kaczyńskiego, strasznie niszczy kolejne angażowane w nią autorytety. Żal patrzeć, jak czcigodny weteran zmienił się w groteskowego "strasznego dziadunia", wśród rechotu partyjnej gawiedzi bluzgającego przeciwnikom od "bydła", jak wybitny liberalny ekonomista na złość PiS z furią zachwala zamach na niezależność NBP, a historyk idei bredzi, że wygłaszanie przemówień na ulicy to faszyzm. Na tę samą drogę zdaje się wchodzić, niestety, Norman Davies. Tak sądzę po fragmentach jego nowej książki, które w ekstazie zachwytu cytuje publicysta "Newsweeka" Aleksander Kaczorowski. Gdyby nie źródło cytatu, każdy uznałby to za wstępniak nawet już nie z "Wyborczej", ale z "Przeglądu". Zamiast się zastanowić, czy naprawdę nie szkoda Normana Daviesa do miotania obelg na Kaczora, co może robić byle stażysta po przyśpieszonym kursie – Kaczorowski zachwyca się, jaki z profesora "odważny gość". I rozwodzi się nad jego martyrologią. Tak, dzielny historyk za swą odwagę płaci – "dostaje takie listy z Polski, jakich wcześniej nie znał". Ach! Jakie? "Ich autorzy deklarują, że po kolejne książki już nie sięgną". Zgroza! W Polsce rządzonej niepodzielnie przez wrogów Kaczyńskiego krytykować go to, faktycznie, odwaga – jak za Bieruta krytykować sanację. RAZ
Wszystko zmienił telefon Putina? Departament Spraw Zagranicznych KPRM: "Zwracam się z prośbą o pilne podjęcie decyzji w sprawie udziału PRM w uroczystościach w Katyniu i zgody na potwierdzenie daty 10 kwietnia 2010 r.". Odpowiedź: "Jest zgoda przekazana telefonicznie (...) przez min. T. Arabskiego" Na notatce sporządzonej 13 stycznia przez Agnieszkę Wielowieyską, dyrektora Departamentu Spraw Zagranicznych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, dotyczącej potwierdzenia faktu obecności Donalda Tuska 10 kwietnia w Katyniu widnieje pieczęć i podpis ministra Tomasza Arabskiego: zaakceptowane. Z dokumentów dotyczących organizacji uroczystości rocznicowych w Katyniu wynika, że 11 grudnia 2009 r. Mariusz Handzlik (zginął w katastrofie), minister w Kancelarii Prezydenta RP, po spotkaniu z ambasadorem Rosji Władimirem Grininem, które odbyło się 8 grudnia 2009 r., poruszał temat ewentualnego udziału prezydenta RP w uroczystościach rocznicowych w Katyniu. W swojej notatce minister Handzlik przestrzegał przed możliwością "rozgrywania" przez Rosję udziału najwyższych władz państwowych RP w zbliżających się uroczystościach. Chodziło nie tylko o obchody w Katyniu, ale także w Auschwitz czy te związane z zakończeniem II wojny światowej. Minister wskazywał wówczas, że należałoby wcześniej ustalić rangę przedstawicieli Polski mających brać udział w obchodach oraz ich dokładny plan. Notatka miała trafić m.in. do szefów sejmowej i senackiej Komisji Spraw Zagranicznych (Andrzej Halicki i Leon Kieres), do szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Tomasza Arabskiego i ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Przygotowania do obchodów na dobre ruszyły 11 stycznia tego roku. Wówczas w siedzibie Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa odbyło się spotkanie instytucji zaangażowanych w przygotowanie obchodów 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Obecni byli przedstawiciele Komendy Głównej Policji, Biura Ochrony Rządu, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwa Obrony Narodowej, m.st. Warszawy, Wojska Polskiego, duchowieństwa i Federacji Rodzin Katyńskich. Wówczas Andrzej Przewoźnik (zginął w katastrofie), który z ramienia rządu odpowiadał za przygotowanie obchodów, wskazywał na potrzebę organizacji jednej uroczystości. Planowano, że centralne uroczystości w Warszawie odbędą się 13 kwietnia, a w Katyniu 11 kwietnia. Na spotkaniu przedstawiciel Federacji Rodzin Katyńskich poprosił o pilne podjęcie ostatecznej decyzji, z uwagi na konieczność ustalenia dat lokalnych uroczystości. W tym samym dniu odbyło się także spotkanie w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego z udziałem wiceministra Tomasza Merty (zginął w katastrofie) z Andrzejem Przewoźnikiem i Andrzejem Kremerem, wiceszefem MSZ (zginął w katastrofie), oraz Agnieszką Wielowieyską, dyrektorem Departamentu Spraw Zagranicznych KPRM, na którym wskazano na potrzebę zapewnienia transportu ok. 400 osobom i sugerowano, iż najlepszym wyjściem byłaby droga kolejowa. Logistyczne wsparcie temu przedsięwzięciu miały zapewnić Ministerstwo Infrastruktury oraz MON. Ustalono też, że wyjazd do Katynia nie będzie możliwy 12 i 13 kwietnia z uwagi na zagraniczny wyjazd szefa rządu. Przebieg spotkania zrelacjonowała Wielowieyska. Sporządziła ona stosowną notatkę, na której widniała prośba o pilne podjęcie decyzji przez prezesa Rady Ministrów w sprawie udziału w uroczystościach w Katyniu i zgody na potwierdzenie daty 10 kwietnia. Na piśmie znalazł się odręczny dopisek o przekazanej w formie telefonicznej zgodzie wyrażonej przez ministra Arabskiego co do daty i udziału premiera w uroczystościach. Na dokumencie znalazł się też dopisek z informacją o akceptacji daty 10 kwietnia 2010 r., potwierdzony pieczęcią z parafką ministra Tomasza Arabskiego. Kilka dni później, 27 stycznia 2010 roku, Kancelaria Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego pisemnie poinformowała stronę rządową o woli uczestnictwa głowy państwa w uroczystościach w Katyniu. Według relacji ówczesnego prezydenckiego ministra Jacka Sasina, od tego czasu niemal przez miesiąc nie prowadzono żadnej korespondencji z Kancelarią Prezydenta RP na temat obchodów, za to pojawiły się naciski, by prezydent RP zrezygnował z wyjazdu. Tymczasem jak wynika z relacji Beaty Lamparskiej, zastępcy dyrektora Departamentu Spraw Zagranicznych w kancelarii premiera, już 3 lutego Władimir Putin w rozmowie telefonicznej zaprosił premiera Tuska do wspólnego uczestnictwa w uroczystościach w Katyniu. Także Dariusz Górczyński, wtedy naczelnik Wydziału Federacji Rosyjskiej w Departamencie Wschodnim MSZ, przyznał, że po tej rozmowie to Tomasz Arabski uzgodnił z szefem kancelarii Putina, iż rosyjski premier przyjedzie do Katynia 7 kwietnia. Przygotowania do obchodów trwały. 18-19 lutego Andrzej Przewoźnik spotkał się w Katyniu z przedstawicielami strony rosyjskiej. Jak relacjonował Michał Greczyło z polskiej ambasady w Moskwie, Przewoźnik przedstawił Rosjanom dwa warianty wizyt premiera i prezydenta, a Rosjanie obstawali przy scenariuszu osobnych obchodów. Pod koniec lutego w kraju ucichły sprzeciwy wobec wyjazdu Lecha Kaczyńskiego do Katynia, a Kancelaria Prezydenta otrzymała pismo od Andrzeja Kremera, w którym proszono o ostateczne potwierdzenie decyzji prezydenta RP. Z relacji Sasina wynikało, że potwierdzenie nastąpiło tego samego dnia, a w Kancelarii Prezydenta RP panowało przeświadczenie, iż będzie to wyjazd wspólny - z premierem. Sasin przyznawał, że w rozmowach z Kremerem był podnoszony scenariusz osobnych wizyt, ale Kancelaria Prezydenta RP nigdy nie była pytana o zdanie w tej sprawie. - Pan prezydent Kaczyński uważał, że wspólna wizyta polskich przywódców w Katyniu zamanifestuje wobec Rosjan determinację polskiego społeczeństwa i jego władz w dążeniu do pełnego wyświetlenia prawdy o zbrodni katyńskiej i ułożenia polsko-rosyjskich stosunków w oparciu o prawdę i równouprawnienie oraz poszanowanie oczekiwań obu stron - mówił Sasin w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Jak dodał, na początku marca br. prezydent RP z mediów dowiedział się o tym, że w Katyniu odbędą się dwie oddzielne uroczystości - 7 i 10 kwietnia. Taką decyzję tłumaczył w mediach już po katastrofie Paweł Graś, rzecznik rządu, który stwierdził, że ta kwestia nie budziła nigdy w Kancelarii Prezydenta RP kontrowersji i nikt nie protestował przeciwko przyjętemu rozwiązaniu. Marcin Austyn
Na smoleńskiej “wieży kontroli lotów” były co najmniej cztery, a nie trzy osoby “Nasz Dziennik” ustalił: na smoleńskiej wieży kontroli lotów były co najmniej cztery, a nie – jak do tej pory informowano – trzy osoby Sytuacja jak z Orwella: dwa odrębne zespoły śledczych – paradoksalnie – w tym samym czasie odbierały od jednego świadka dwa odrębne zeznania. Chodzi o ppłk. Pawła Plusnina, kontrolera wieży lotów w Smoleńsku. Oprócz niego, Wiktora Ryżenki i Nikołaja Krasnokuckiego w punkcie kontroli lotów była jeszcze czwarta osoba. Mowa o pomocniku kontrolera lotów mjr. Łubancewie, występującym w relacji Plusnina też jako Łobancew. Zeznania kontrolerów nie były nagrywane na żadne nośniki dźwięku czy obrazu. Taśmy rejestrujące pracę urządzeń na wieży zabezpieczyła Federalna Służba Bezpieczeństwa. Jak relacjonuje nasz informator, przesłuchanie podpułkownika Pawła Plusnina, kierownika lotów wieży lotniska Siewiernyj w Smoleńsku, przez rosyjskich śledczych rozpoczęło się 10 kwietnia o godz. 16.00 czasu moskiewskiego i trwało do godz. 18.00. Czynności prowadził zastępca szefa wojskowego wydziału śledczego w obwodzie smoleńskim kpt. Agepiła. W tym samym czasie od godz. 15.30 do 18.00 tego samego świadka przesłuchiwał starszy śledczy wojskowego wydziału śledczego garnizonu smoleńskiego porucznik Macakow. Zeznania nie były nagrywane. Z relacji Plusnina wynika, że na lotnisko przyjechał ok. godz. 5.50 w celu przyjęcia statku powietrznego, o czym został poinformowany 9 kwietnia. Po dokonaniu przez niego rankiem 10 kwietnia przeglądu pasa startów i lądowań widoczność wynosiła 4-6 kilometrów. Synoptyk pogorszenia stanu pogody nie przewidywał. W dniu katastrofy w dyspozytorni był Plusnin, jego zastępca – major Wiktor Ryżenko, oraz płk Nikołaj Krasnokutskij, były szef smoleńskiego pułku lotniczego, który – jak podkreśla Ryżenko – “specjalnych obowiązków w zakresie kierowania lotami i lądowaniem samolotu Tu-154 nie wykonywał”. Na wieżę ok. godz. 7.00 przyjechał też mjr Łubancew, pomocnik kierownika lotów. Pojechał on do strefy dalekiego startu, miał skontrolować pas (w drugim zeznaniu osoba ta występuje jako Łobancew). Plusnin dodaje, że wydał polecenie przygotowania służb wsparcia, ustawienia punktów strażackich i sanitarnych oraz oddziałów zabezpieczających schodki pasażerskie. Według relacji kontrolera lotów na wieży lotniska Siewiernyj, około godz. 8.50 otrzymał on informację, że Jak-40 będzie przekraczał ASKIL. Oprócz tego około godz. 8.40 otrzymał od dyspozytora wiadomość o tym, że o godz. 8.33 wystartował do Smoleńska z lotniska Wnukowo samolot Ił-76. Wtedy Plusnin zaczął wydawać polskiemu samolotowi komendy obniżenia wysokości. Po wykonaniu drugiego skrętu wydał komendę jakowi na zajęcie wysokości 500 metrów, stosownie do ciśnienia lotniska. Pogoda zaczęła się zmieniać – relacjonował Plusnin, mgiełka zaczęła się zagęszczać do widoczności 2 km, o czym załoga jaka została poinformowana. Wówczas z odległości 10 km od pasa Jak-40 przystąpił do schodzenia w ścieżkę zejścia. Kontroler twierdzi, że wydał polecenie odejścia na drugi krąg. Do końca nie wiadomo, co ta komenda znaczy. Jak-40 wylądował. Porucznik Artur Wosztyl nie potwierdził przed prokuraturą, że otrzymał komendę odejścia na drugi krąg, jak zeznał Plusnin. Na Siewiernym – według Wosztyla – nie było włączonego oświetlenia dróg kołowania przed lądowaniem polskiego Tu-154M. Tak samo było na pasach startu i lądowań. Na lotnisku były też inne małe samoloty i Iły. Wosztyl po katastrofie widział, jak wykonywano “jakieś czynności” przy oświetleniu drogi startowej. Po tym, jak umilkły silniki Tu-154M, z wieży wyszedł zdenerwowany mężczyzna, trzęsły mu się ręce. Nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie członków załogi Jaka-40, jakie ciśnienie podał polskiemu tupolewowi, czy było ciśnienie na wysokości lotniska (QFE), czy uśrednione ciśnienie na poziomie morza. Według Wosztyla, współrzędne lotniska nie wskazywały środka drogi startowej pasa. Odległość między dalszą a bliższą radiolatarnią wynosiła nie 5,15 km, a 4,5. Na miejsce katastrofy Artur Wosztyl i Remigiusz Muś dotarli dopiero godzinę po zdarzeniu. Jak relacjonował kapitan jaka, widział on szczątki ciał ludzkich, praktycznie nie było zwłok ofiar zachowanych w całości.
Mgła zaczęła gęstnieć Około godz. 9.10 z “Korsarzem” (taki kryptonim miała wieża w Smoleńsku) nawiązał łączność Ił-76. W związku z tym, że mgła zaczęła gęstnieć, wydano polecenie włączenia dodatkowych reflektorów dziennych, o czym załoga rosyjskiej maszyny została poinformowana. W tym momencie widoczność wynosiła ok. 1200-1500 metrów. W związku z tym, że pogoda stale się pogarszała, widoczność wynosiła 800 m, niższy pułap 80 m, podjęto decyzję o skierowaniu Iła na lotnisko zapasowe Wnukowo. Według zeznań kontrolera, właśnie w tym momencie, czyli ok. 9.20, otrzymał meldunek, że samolot Tu-154 wystartował z Warszawy. Na Siewiernym miał lądować o godz. 10.40. Plusnin nawiązał kontakt z dyżurnym “Logiki” w Moskwie, prosząc, by – jak podkreśla – skoro załoga polskiego samolotu zna słabo język rosyjski (było to kłamstwo), uzgodnić możliwość jego lądowania na lotnisku zapasowym, bez lądowania w Smoleńsku. W tym czasie – relacjonuje Plusnin – nawiązał z nim łączność “jakiś inny rosyjski samolot”, pytając o pogodę. Kontroler przekazał mu, że pogody w Smoleńsku “nie ma”, i poprosił go o przekazanie tej informacji – przez dyspozytora – załodze polskiego samolotu, sugerując wyprowadzenie polskiej maszyny na lotnisko zapasowe. Około godz. 10.10 wieża otrzymała informację od dyspozytora, że Tu-154 powinien przekraczać ASKIŁ – jeden z punktów wyjścia z kierunku zachodniego. Polski 1-0-1 (Tu-154M) nawiązał z wieżą kontakt ok. godz. 10.15. Wówczas Plusnin poinformował polską załogę o niekorzystnych warunkach pogodowych w Smoleńsku – mgła, widoczność 400 metrów. Według relacji Ryżenki, Plusnin podał temperaturę otaczającego powietrza, ciśnienie atmosferyczne i kierunek lądowania. Do tego czasu – jak twierdzi Plusnin – zostały już ustalone lotniska zapasowe w Mińsku, Witebsku i Wnukowie. Samolot odpowiedział, iż stan paliwa pozwala podejść do lądowania, a następnie wyjść na lotnisko zapasowe – relacjonuje kontroler. Z jego zeznań wynika, że załoga samolotu zapewniała go, iż już wcześniej lądowała na lotnisku wojskowym. W odległości ok. 20 km samolot wykonał trzeci skręt, w odległości 17 km – czwarty skręt, a w odległości 10 km zaczął wchodzić w ścieżkę zejścia. Samolot wykonał obniżanie bez odchyleń od ścieżki zejścia i linii kursu. W odległości 17 km od pasa startowego kierowanie lądowaniem przejął kierownik strefy lądowania major Ryżenko. Według jego zeznań, w odległości 8 kilometrów Tu-154 obniżał się normalnie, bez odchyleń od kursu i ścieżki zejścia od pasa. Załoga poprosiła o zgodę na lądowanie. Poczynając od 5 kilometra od pasa, Ryżenko co kilometr wydawał załodze polskiego samolotu komendę “na kursie, na ścieżce zejścia”. Załoga nie dawała potwierdzenia odbioru. “Na odległości około 1200-1500 metrów kierownik strefy lądowania wydał komendę ‘Horyzont’ w związku z tym, że samolot Tu-154 obniżył się poniżej ścieżki zejścia. Odpowiedzią była cisza” – relacjonuje Plusnin. Po tym sam wydał komendę “Horyzont”. Ponowna cisza. Wówczas z wieży padła komenda “Oddalić się na drugi krąg”, która pozostała bez odpowiedzi. Po kilku sekundach usłyszano lekki wybuch. Plusnin zapewnia, że łączność z Tu-154 funkcjonowała cały czas, jednak samolot nie odpowiadał na komendy wieży. Po tym kilka razy wywołano sygnał wywoławczy samolotu, co również pozostało bez odpowiedzi. Według relacji Ryżenki, w odległości 2 km od pasa “wskaźnik na czujniku lokatora lądowania mrugnął i ślad od tego mrugnięcia znajdował się na linii zejścia”. Tu-154 nie było widać na monitorze czujnika w odległości 1,5-1,7 km od pasa. Kiedy usłyszano wybuch, Plusnin wydał komendę wszystkim służbom technicznym: pogotowiu ratunkowemu, straży pożarnej, udania się w strefę lądowania samolotu. Plusnin przyznaje, że nie widział samolotu ze względu na “złą wzrokową kontrolę z pomieszczenia punktu dyspozytorskiego”. Ryżenko dodaje, że kontroler lotów wydaje zgodę na lądowanie samolotu tylko wtedy, kiedy ma z nim wizualny kontakt. Jak zaznacza Ryżenko, Plusnin takiej zgody dla Tu-154 nie wydał. Obaj kontrolerzy podkreślają też, że komenda “Na drugi krąg” oznacza zakaz lądowania tak samo jak komenda “Horyzont”. Zeznał też, że wszystkie jego rozmowy z Tu-154 zostały zarejestrowane na taśmie magnetycznej, którą zabezpieczyli funkcjonariusze Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Plusnin zaznacza w swoich zeznaniach, że po nawiązaniu pierwszego kontaktu z Tu-154 zaniżył widoczność do 400 m, licząc na to, że załoga podejmie samodzielną decyzję o przekierowaniu na lotnisko zapasowe i że “taka widoczność obudzi czujność samolotu, chociaż w rzeczy samej widoczność ta mieściła się w granicach 800 metrów”.
Anna Ambroziak
Tajni wysłańcy Opatrzności Quidquid agis prudentem agas et respice finem – przypominali aż do znudzenia starożytni Rzymianie sentencję, która oznacza, że cokolwiek czynisz, czyń rozsądnie i patrz końca. Pani Aleksandra Woron, dyrektorująca w łódzkim biurze wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego, najwyraźniej musiała o tej pełnej mądrości sentencji zapomnieć, kiedy dopiero po tygodniu od dnia morderstwa w biurze PiS przypomniała sobie i wysyłała do Polskiej Agencji Prasowej oświadczenie o wizycie w jej biurze Ryszarda C. Miał on tam wypytywać o wicemarszałka Niesiołowskiego, a kiedy go nie zastał, zapytał o biuro PiS i został tam skierowany. O wizycie Ryszarda C. w biurze wicemarszałka Niesiołowskiego przypomniał sobie również pan Benedykt Czuma, zatrudniony tam w charakterze doradcy. Na podstawie tych rewelacji pan wicemarszałek nie tylko doszedł do przekonania, że to on, a nie Jarosław Kaczyński miał być pierwszą ofiarą Ryszarda C, ale również – że został cudownie ocalony, z czego wynika, iż Opatrzność darzy go szczególnymi względami. Wszystko to oczywiście być może, ale niezależnie od tego wyglądało na to, iż Ryszard C. został wysłany do biura PiS z biura pana wicemarszałka Niesiołowskiego. Czy reputacja faworyta Opatrzności warta jest aż takiej dwuznaczności? Niekoniecznie – toteż właśnie okazało się, iż Ryszard C. chyba jednak biura wicemarszałka Niesiołowskiego nie odwiedził. Kogóż w takim razie widziała, z kim rozmawiała pani Woron i dlaczego przypomniała sobie o tym dopiero po tygodniu? Kogo zauważył pan Czuma i czy aby na pewno z własnej inicjatywy? Wprawdzie pamiętamy z dawnych czasów, że kiedy było trzeba, to ludzie nie takie rzeczy widywali, ale tym bardziej zagadkowe jest, jak było naprawdę. Prokuratura chciała zbadać nagranie monitoringu budynku z tego dnia, ale okazało się, że akurat nagrania z tego dnia już nie ma, co nasuwa podejrzenia, że w sprawę musiały wdać się Siły Wyższe. Na jakim etapie? Skoro wdały się po tygodniu od morderstwa, to kto wie - może również i wcześniej? Gdyby tak było rzeczywiście, to zbrodnia Ryszarda C. nabrałaby całkiem innego ciężaru gatunkowego. SM
W rękach pierwszorzędnych fachowców Co tu ukrywać; od razu widać, że za polską politykę zagraniczną wzięli się pierwszorzędni fachowcy. Nie mam oczywiście na myśli szefa tubylczej, pożal się Boże, "dyplomacji", pana ministra Radosława Sikorskiego, który wprawdzie jest zdolny do wszystkiego, ale pierwszorzędnym fachowcem, ma się rozumieć, nie jest. Mam na myśli rosyjskiego ministra Sergiusza Ławrowa. Bawił on w naszym nieszczęśliwym kraju, przygotowując grudniową wizytę rosyjskiego prezydenta Dymitra Miedwiediewa, któremu - jeśli można tak powiedzieć - honory domu będzie robił pan prezydent Bronisław Komorowski w ramach postępującego, może bez ostentacji, niemniej jednak - procesu pojednania. I podobnie jak rewolucyjna teoria przekłada się na rewolucyjną praktykę, tak i polityka zagraniczna, zwłaszcza sterowana przez tak pierwszorzędnych fachowców jak minister Sergiusz Ławrow, którego z pewnością wspomagają inni pierwszorzędni fachowcy, zarówno rezydujący za granicą, jak i w naszym nieszczęśliwym kraju - przekłada się na politykę wewnętrzną. Z uwagi na udział w jej kształtowaniu wspomnianych pierwszorzędnych fachowców trudno się dziwić, że przypomina nam ona widok znajomy ten, przede wszystkim w postaci nieśmiertelnych wskazań wiecznie żywego Lenina, który, jak wiadomo, przykazał nam ("Odchodząc od nas, nakazał nam towarzysz Lenin rozwijać i umacniać organizatorską funkcję prasy. Przysięgamy ci towarzyszu Leninie, że wypełnimy wiernie i to twoje przykazanie!" - zapewniał Ojciec Narodów i Chorąży Pokoju) rozwijać i umacniać organizatorską funkcję prasy. Organizatorska funkcja prasy polega, jak wiadomo, na tym, że kiedy pierwszorzędni fachowcy chcą, dajmy na to, kogoś zdyffamować, wystrugać z banana jakiś nowy autorytet moralny albo przygotować do wierzenia zatwierdzoną wersję wydarzeń, to wtedy znani z żarliwego obiektywizmu dziennikarze zaczynają "docierać" do, zdawałoby się, niedostępnych, a nawet nieistniejących materiałów, no i piszą, piszą i piszą, a znowu inni - pozatrudniani na dziennikarskich etatach w koncesjonowanych telewizjach - mówią, mówią i mówią, a także pokazują wszystko, jak się należy. Toteż nic dziwnego, że do takich materiałów dotarł jako pierwszy tygodnik "Wprost" kierowany od niedawna przez red. Tomasza Lisa. Oczywiście dziennikarze dotarli do kilkudziesięciu tomów akt na własną rękę, to znaczy - wbrew funkcjonariuszom niezależnej prokuratury, która w tej, podobnie jak w innych podobnych sprawach, wszczęła i prowadzi energiczne śledztwa. Na pewno doprowadzą one nie tylko do wykrycia sprawców tych karygodnych przecieków, ale także do postawienia ich przed niezawisłymi sądami, w których posypią się piękne wyroki. Oczywiście jeszcze nie teraz, co to, to nie, tylko dopiero po zakończeniu najenergiczniejszego śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Wprawdzie to najenergiczniejsze śledztwo utknęło jakby trochę w martwym punkcie z uwagi na niepojętą niechęć rosyjskich pierwszorzędnych fachowców do przekazywania suwerennej tubylczej prokuraturze dowodów pierwotnych, ale kiedy tylko ta niechęć im przejdzie, to wszystko pójdzie jak z płatka. Jakby tego było mało, to pan płk Tomasz Pietrzak zwierzył się również znanej na całym świecie - a w każdym razie w powiecie warszawskim - z żarliwego obiektywizmu pani red. Justynie Pochanke ze swoich spostrzeżeń na temat bałaganu panującego w 36. pułku lotniczym, którego piloci podobnież nie mieli nawet licencji. Pani red. Pochanke te "szokujące" rewelacje aż zaparły dech z wrażenia, chociaż właściwie trudno powiedzieć dlaczego - chyba że nie słyszała porzekadła: jaki pan - taki kram. Ale ponieważ pan minister Klich jest pierwszorzędnym fachowcem, a ongiś nawet właścicielem instytutu studiów strategicznych badającego m.in. sytuację ludności żydowskiej i tubylczych Irokezów w okresie holokaustu, to oczywiście nie ma o czym mówić, zwłaszcza że pani minister Ewa Kopacz, która - jaka jest, każdy widzi - poinformowała właśnie, że polski rząd w sprawie katastrofy smoleńskiej zachował się "ponadstandardowo". No naturalnie, jakże by inaczej! Od początku wszyscyśmy tak uważali - bo takie ponadstandardowe zachowanie tubylczego rządu stanowi przecież konieczny warunek pojednania. SM
POPiS-owe zarzynanie samorządów Wielu kandydatów trafia na listy wyborcze nie wskutek szczególnej aktywności w swoim mieście, ale w wyniku szczególnych układów z władzami partii – pisze publicysta „Rz”. Silne samorządy i silni działacze samorządowi są niewygodni dla partyjnych przywódców. W polskich samorządach partie realizują wyłącznie interesy swoich szefów, którzy stoją wyżej w partyjnej hierarchii. O idei oddawania władzy ludziom na szczeblu lokalnym wszyscy zdążyli już zapomnieć. Doskonale widać to w rozpoczynającej się właśnie kampanii przed wyborami samorządowymi. Zarówno Prawo i Sprawiedliwość, jak i Platforma Obywatelska traktują te wybory jako taki sam bój polityczny jak wybory do Sejmu, Senatu i na urząd prezydenta. Samorządy są im potrzebne o tyle tylko, o ile mogą wzmocnić ich ugrupowania. Obie partie są zainteresowane uzyskaniem jak najlepszego wyniku w wyborach do sejmików wojewódzkich, bo tam sposób głosowania jest najbardziej zbliżony do parlamentarnego. Układ w sejmikach może więc odzwierciedlić realne poparcie dla partii. O co więc chodzi? O demonstrację siły przed zasadniczym starciem. Centrale partyjne mają w głębokim poszanowaniu stan naszych domów, ulic i szpitali. Nie obchodzi ich też to, jak działają ich burmistrzowie i radni. Oczywiście dopóki, dopóty nie wybuchnie jakaś afera. Albo nie nadejdzie czas wyborów. A ponieważ właśnie zbliżają się wybory samorządowe, władze PO i PiS raczyły się nimi zainteresować.
Partie potrzebne, ale... Rzecz jasna, nie ma nic złego w tym, że partie są obecne w samorządach. Wszak samorząd to ciało polityczne. Trzeba w nim więc uprawiać dobrą lokalną politykę. A partie mogą to samorządom ułatwić dając swoim ludziom odpowiednie zaplecze merytoryczne i organizacyjne. Bez trudu mogę sobie wyobrazić ogólnopolskie ugrupowanie, które dla swoich działaczy samorządowych tworzy instytuty i ośrodki szkoleń. Ugrupowanie, które ułatwia wymianę doświadczeń miedzy radnymi i burmistrzami, pomaga im wypracować rozwiązania do lepszego zarządzania miastami. Nie słyszałem jednak, aby obecnie działające w Polsce partie chciały poprawić merytoryczną jakość swoich radnych i kandydatów na radnych. Nie słyszałem nigdy, by takie czy inne ugrupowanie przejmowało się, że któryś z ich burmistrzów jest fatalny. A przykłady kiepskich włodarzy, którzy cieszą się poparciem swych partii, można znaleźć bez problemu. Co robią dziś partie? Jak przygotowują swoich działaczy do służby lokalnym społecznościom? Platforma Obywatelska powołała Akademię Samorządową. A co można znaleźć na jej stronie internetowej miesiąc przed wyborami? Oto cytat: „Aktualności. W tej chwili nie są prowadzone żadne spotkania Akademii Samorządowej”. Idźmy dalej. Dział, w którym można znaleźć materiały przydatne samorządowcom. I cóż widzimy? Na pierwszymi miejscu dokument o … marketingu politycznym. Na drugim o manipulacjach psychologicznych. Nigdzie, ani na internetowych stronach PO, ani PiS nie znalazłem materiałów, w których burmistrzowie czy prezydenci miast wymienialiby się wiedzą i doświadczeniami. Zadzwoniłem do jednego z samorządowych działaczy Platformy z pytaniem, czy wie coś o jakichś szkoleniach. Potwierdził, że były. Cztery lata temu. Widać jedyna wiedza, jaka jest potrzebna samorządowcom, to ta z zakresu marketingu, czyli jak wygrywać wybory. Jak bardzo partie niszczą istotę samorządności, pokazuje najlepiej proces układania partyjnych list. Wielu kandydatów trafia na nie nie wskutek szczególnej aktywności w swoim mieście, ale w wyniku szczególnych układów z władzami partii. Zapewne większość lokalnych działaczy, zmuszonych do wyznania prawdy, wskazałaby nazwiska osób, które zostały im narzucone z góry. Czyli narzucone przez ludzi, którzy nie mają zielonego pojęcia o tym, co dzieje się w danym mieście czy gminie. Bo to nie ma znaczenia. Znaczenie ma zaś to, czy w krytycznych momentach można będzie tych działaczy użyć do rozmaitych gier. Radni poddawani są bowiem wojskowemu drylowi podczas głosowań i – zwłaszcza w większych ośrodkach – muszą kierować się w nich wskazówkami partyjnymi.
Premier twarzą samorządów To, jak traktowani są lokalni działacze, pokazuje też sposób ich promowania. Wystarczy wyjrzeć na ulicę. Co widzimy? Wielkie billboardy z twarzą Donalda Tuska i hasłem: „Nie róbmy polityki. Budujmy Polskę”. Platforma narzuciła wszystkim lokalnym kandydatom to, jak ma wyglądać ich kampania. W całej Polsce wyborcy dostaną identyczne ulotki, tylko twarz Tuska zostanie na nich zamieniona na twarze lokalnych działaczy. Ale i tak w kampanii najważniejszy pozostanie Tusk. To on ma ciągnąć tę kampanię. To nim możemy się chwalić, a nie wami, lokalnymi działaczami – zdają się mówić partyjni szefowie. Obywatele mają wybrać nie znanych sobie ludzi z sąsiedztwa, ale ludzi czarującego Donalda Tuska. Pominę już, że hasło Platformy „Z dala od polityki” jest czystym oszustwem. PiS z kolei nawet nie próbuje udawać, że jego kampania do samorządów nie jest polityką. Przez lata twórcy samorządów i liderzy partyjni wmawiali nam, że najważniejsze są władze lokalne. Że działacze samorządów są wspaniali, bo przejmują się losem swoich miast i wsi. Bo najlepiej znają lokalne problemy i działają z miłości do swoich małych ojczyzn. Jak wygląda to dziś?
Konstytucyjna nierówność Teoretycznie szanse są równe. Teoretycznie, bo nikt nie dostaje pieniędzy od państwa na kampanię samorządową. Duże partie dostają zaś ogromne pieniądze za wybory parlamentarne i teraz te pieniądze wydają. To stąd wzięły się przecież wielkie kampanie wizerunkowe. Lokalnych stowarzyszeń nie stać też na organizowanie wielkich konwencji. Partie – jak najbardziej. Na dzień dobry partie mają więc – naruszającą moim zdaniem gwarantowaną konstytucyjnie równość dostępu do wyborców – przewagę. Są też lepiej traktowane przez państwo, bo wcześniej losowane są numery ich list wyborczych. To z kolei pozwala im wcześniej rozwiesić plakaty i wcześniej zacząć kampanię. Nie chciałbym wyjść na przeciwnika partii politycznych w samorządach. Uważam bowiem, że są w nich one potrzebne. Działalność w partii uważam za godną wsparcia. „Upartyjnienie” nie powinno być obelgą, lecz pochwałą. Tyle że partie w Polsce działają dziś w sposób patologiczny. Niewiele można powiedzieć o ich dobrej pracy w parlamencie, rządzie czy administracji państwowej. Jeszcze mniej o pracy w samorządzie. Sytuacja jest chora. Bez zmiany mechanizmów uprawiania polityki, bez nowych sił, które by takie zmiany mogły zainicjować, nie ma co liczyć na to, że do samorządów będą trafiać lepsi ludzie i że społeczeństwo bardziej zacznie interesować się tym, co robią ich radni, wójtowie, burmistrzowie i prezydenci. Janke
O ŹRÓDŁACH „ARGUMENTU”. (IGOROWI JANKE I INNYM) Bełkot zatroskanych „przyjaciół” i przestrogi głupców są dostatecznym dowodem, że Jarosław Kaczyński podjął trafną decyzję wywalając z partii dwie „lewitujące” panie. Trafną, choć mocno spóźnioną, bo przez ostatnie dni zdążyły zabłysnąć inwencją i intelektem w kilku prorządowych ośrodkach propagandy. Proces oczyszczania PiS-u z różnej maści frustratów - politologów i jednodniowych gwiazdek medialnych należało rozpocząć tuż po wyborach prezydenckich, gdy stało się jasne w jakim kierunku będą zmierzały osoby zawiedzione w swoich politycznych ambicjach. Ponieważ wielu z nich zdaje się marzyć o karierze renegata Sikorskiego, nie ma potrzeby zamykania przed nimi wrót do raju.
Dzisiejsza decyzja o wykluczeniu Rostkowskiej i Jakubiak nie byłaby warta nawet krótkiej notki, gdyby nie fakt, że w jazgocie, jaki podniósł się po jej ogłoszeniu pojawił się jeden, szczególnie groźny i wyjątkowo perfidny argument podnoszony przez rozemocjonowanych publicystów. Argument nienowy i niespecjalnie wyrafinowany, przez co łatwo trafiający do dużej grupy odbiorców.
Sprowadzić go można do stwierdzenia, że dowodem na błędną „strategię wojenną” Kaczyńskiego mają być wyniki badań opinii publicznej oraz rezultaty wyborów powszechnych. Skoro Kaczyński wyborów nie wygrał, a Polacy nie rezygnują ze wspierania Platformy i nie zrażają się do tej partii – mamy dowód na nieskuteczność polityki prezesa PiS i błędną koncepcję „taktyki wojny”.
Innym słowy: „Partia prowadząca taką politykę nie może odnieść sukcesu, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi pokazują, że społeczeństwo nie chce takiej polityki.” Po pierwsze: perfidia tego argumentu polega na immanentnym, semantycznym oszustwie, narzuconym odbiorcy w sposób sugerujący, że chodzi o stwierdzenie rzeczy oczywistej, nie podlegającej refleksji. Nikt w sposób rzeczowy i nieodparty nie jest w stanie wykazać, że zachowania prezesa PiS-u to rzekoma „taktyka wojny”, a nie uprawnione, zgodne z regułami demokracji działanie lidera partii opozycyjnej. Wypowiedzi Kaczyńskiego w niczym bowiem nie odbiegają od setek innych wystąpień przywódców opozycji atakujących rząd w najostrzejszych słowach. Taka jest rola opozycji w całym cywilizowanym świecie i tylko czcicielom płk Putina może się wydawać inaczej. Gdybym miał przypomnieć wypowiedzi Donalda Tuska czy Bronisława Komorowskiego z czasów, gdy byli w partii opozycyjnej okazałoby się, że słowa Kaczyńskiego są zaledwie bladym odbiciem retoryki tych postaci. Na czym miałaby polegać szczególna „wojowniczość” Kaczyńskiego i jego „taktyka wojny” żaden mędrek wskazać nie potrafi, co nie przeszkadza im szermować tym terminem bez opamiętania. Problem byłby wówczas, gdyby Kaczyński stosował ostrą retorykę bezpodstawnie, atakując rząd za niepopełnione winy i niedokonane błędy, czyniąc z niej oręż propagandową, ale czy ktokolwiek z tych publicystów jest w stanie wykazać taką właśnie sytuację? Łatwiej zatem przyjąć jako dogmat tezę, że wszystko co powie Kaczyński i zrobi PiS wynika ze szkodliwej „strategii wojennej”. Po wtóre: argument odwołuje się do rzekomych ocen opinii publicznej, upatrując w nich niezawodny miernik wartości i skuteczności polityków. Trudno o większą bzdurę i bardziej kłamliwe kryterium. Pomijając już walor poznawczy tzw. sondaży, (mieliśmy okazję ocenić je w okresie wyborczym) wskazujących rzekomo na spadek poparcia PiS-u po każdej, ostrzejszej wypowiedzi Kaczyńskiego, trzeba sobie jasno powiedzieć, że sympatie i wybory polityczne Polaków mają tyle wspólnego z wolnym i świadomym wyborem, ile prawda z „Правда”. Dzieje się tak na skutek uśmiercenia podstawowego wymogu demokracji, jakim jest prawo obywatela do posiadania pełnej i rzetelnej wiedzy na temat zdarzeń politycznych i osób kandydujących w wyborach powszechnych. W III RP nie obowiązuje zasada, zgodnie z którą obywatele mają prawo znać istotne okoliczności towarzyszące działaniom grupy rządzącej. Polacy nie posiadają podstawowych informacji o mechanizmach decyzji politycznych i ich skutkach, nie mają wiedzy o przeszłość osób pretendujących do najwyższych stanowisk w państwie, nic nie wiedzą o ludziach nazywanych politykami. Z tego powodu, ogromna większość Polaków została skazana na dokonywanie przypadkowych i bezrozumnych wyborów, w oparciu o wyselekcjonowaną, ocenzurowaną wiedzę przekazywaną przez ośrodki propagandowe, zależne od różnych grup interesów i politycznych wpływów. Winę za ten stan rzeczy ponoszą ci sami publicyści i dziennikarze, którzy tak chętnie sięgają po fałszywy argument i powołują się na „wybór społeczeństwa”. Trzeba zapytać: jakiego wyboru można się spodziewać, jeśli ukrywa się przed społeczeństwem prawdziwe skutki rządów Donalda Tuska, bezustannie atakuje opozycję i otumania Polaków bełkotem tematów zastępczych? W jaki sposób moi rodacy mają dokonać sprawiedliwej oceny rządów, skoro nie ma w Polsce dziennikarzy gotowych na stawianie władzy niewygodnych pytań, tropienie nadużyć i korupcji, prowadzenie śledztw dziennikarskich? Kto z tych dziennikarzy wyjaśnił Polakom, na czym polegała „afera marszałkowa” i jakie były jej skutki, czym była „afera stoczniowa” i kto na niej zarobił? Kto zadał choćby jedno z pytań skierowanych do Bronisława Komorowskiego i zainteresował się prawdziwym obliczem tego polityka? Czy ktoś z owych mędrków drążył temat fałszywych zeznań prominentów Platformy w sprawie „afery hazardowej”, prześwietlił bilingi premiera i obecnego marszałka Sejmu, pytał o wspólne interesy z przestępcami? Kto rozpytywał tych polityków o wielomiesięczną grę przeciwko polskiemu prezydentowi, prowadzoną wspólnie z przedstawicielami obcego mocarstwa? Czy zadano pytania o przyczyny pośpiechu z jakim Komorowski przejmował Kancelarię Prezydenta, czy pytano o powody ustępliwości wobec Rosjan, gdy ważyły się losy śledztwa w sprawie katastrofy? Może ktoś z nich „dopadł” Waldemara Pawlaka i przepytał go wnikliwie na temat umowy gazowej z Rosją lub poinformował Polaków skutkach zaniechań rządu w sprawie blokady portu w Świnoujściu? Jeśli tych i setek innych pytań nigdy nie postawiono i nie dochowano podstawowych wymogów rzetelnego dziennikarstwa – jakim prawem ludzie mieniący się „czwartą władzą” powołują się na rozstrzygnięcia demokracji i czynią z niej fałszywego „bożka”? Nie ma demokracji bez wolnego wyboru, a ten nie istnieje bez wolnych mediów i odważnych, sumiennych dziennikarzy. Jeśli przez lata tchórzliwie uciekano od patrzenia władzy na ręce, od drążenia tematów trudnych, od pytań o rzeczy istotne - nie można wyborów i sympatii politycznych Polaków oceniać w kategoriach praw demokracji. Są zaledwie rezultatem kampanii dezinformacji i gier propagandowych oraz tragicznym wskaźnikiem dziennikarskich zaniechań i lęków. Argument, jaki stosuje się dziś, by oskarżać prezesa PiS-u i dywagować na temat szkodliwości „taktyki wojennej” jest zatem wyrazem niesłychanego cynizmu i pogardy dla społeczeństwa, sprowadzonego do stada bezrefleksyjnych przeżuwaczy medialnej papki. Stanowi konstrukcję wspartą na fałszu semantycznym i posługuje się żałosną fikcją demokracji, by przykryć nieudolność i nierzetelność dziennikarskiej kasty. Aleksander Ścios
“Kłamstwo włożone w usta”, czyli kolejna żydowska hucpa Od redakcji [tygodnika Głos Polski wydawanego w Toronto]:
Pani prof. dr hab. Barbara Jedynak, profesor Instytutu Filologii Polskiej, kierownik Zakładu Kultury Literackiej i Obyczaju, została oskarżona przez kilku studentów judaistyki Instytutu Kulturoznawstwa UMCS o to, że miała powiedzieć do innego pracownika UMCS dr Marzeny Zawanowskiej, prowadzącej zajęcia z judaistyki “Ty Żydówo”. Oskarżenie wywołało szybkie nagłośnienie domniemanego zdarzenia przez wiele mediów w Polsce, sugerujące, iż Pani profesor faktycznie użyła tej formy, niespecjalnie w istocie obraźliwej, lecz uchodzącej w Polsce za niestosowną. Napisaliśmy list do prof. B. Jedynak z prośbą o odpowiedź i zaprezentowanie jej wersji zdarzenia. Oto nasz list i odpowiedź Pani Profesor, za którą Jej tą drogą dziękujemy. Pani prof. Barbara Jedynak Szanowna Pani Profesor, Śledzimy z uwagą wszystkie wydarzenia w Polsce, toteż z niepokojem obserwowaliśmy także atak na Pani osobę ze strony grupki studentów judaistyki Instytutu Kulturoznawstwa UMCS. Jestem redaktorem naczelnym GŁOSU POLSKIEGO w Toronto, pisma Związku Narodowego Polskiego w Kanadzie, którego hasłem przewodnim jest najbardziej chyba znana polska maksyma: “Bóg, Honor, Ojczyzna”. Nasz tygodnik reaguje na wszelkie kalumnie i ataki wymierzone w dobre imię Polski i Polaków. Chciałbym Panią prosić o komentarz i Pani wersję wydarzeń, które były ostatnio nagłośnione przez główne media polskojęzyczne, a które opisuje m.in. “Kurier Lubelski”. Proszę zatem uprzejmie odnieść się do wersji zdarzenia, które opisuje to pismo w tekście pt. “Ty Żydówo”! Awantura na UMCS” z dnia 15.10.2010 r. – cytuję: “W środę studenci judaistyki Instytutu Kulturoznawstwa UMCS złożyli skargę do dziekana na zachowanie swej wykładowczyni prof. Barbary Jedynak. W ich obecności pani profesor powiedziała o innej naukowiec: “Ty żydówo”. Prof. Jedynak zajmuje się historią literatury i kultury. Obraźliwe słowa skierowała do Dr Marzeny Zawanowskiej, która prowadzi zajęcia z judaistyki. Mimo upływu planowego czasu ćwiczeń pani profesor przedłużała swoje zajęcia. – Do pracowni zajrzała dr Marzena Zawanowska, która powinna już zacząć ćwiczenia ze swoimi studentami. Kiedy przedłużone o blisko kwadrans zajęcia prof. Jedynak skończyły się, doszło do ostrej wymiany zdań między naukowcami – opowiadają nam studenci judaistyki UMCS. Dr Zawanowska miała upomnieć profesorkę, aby w przyszłości kończyła zajęcia zgodnie z planem, bo następna grupa żaków traci czas ze swoich zajęć. A przed rozpoczęciem kolejnych powinno się przewietrzyć salę, przekonywała dr Zawanowska. – Prof. Jedynak rozzłościła się i wyzywała młodszą koleżankę. Przyglądaliśmy się całemu zajściu, słyszeliśmy słowa: “Ty żydówo! Jak pani śmie zwracać mi uwagę?!” – relacjonują studenci. Profesorka nie szczędziła ostrych słów także pod adresem wykładanych przez doktor Zawanowską przedmiotów. – Pytała “jak można uczyć kultury żydowskiej w Polsce?” – relacjonują uczniowie obu wykładowczyń. Studenci judaistyki, którzy przyglądali się zajściu, złożyli skargę do dziekana Wydziału Humanistycznego. - Rzeczywiście wpłynęła taka informacja od studentów, że incydent miał miejsce. Władze uczelni wyrażają dezaprobatę dla tego typu sytuacji. Sprawa zostanie wyjaśniona. Dziekan musi przeprowadzić rozmowę z obiema stronami i ostatecznie ją wyjaśnić. Studenci dostaną odpowiedź na piśmie – mówi Katarzyna Mieczkowska-Czerniak, rzecznik UMCS. Incydent nie dziwi innych wykładowców, którzy od lat znają prof. Jedynak. – Ona od dawna zachowywała się na uczelni w podobny sposób. Władze powinny wreszcie się o tym dowiedzieć – wyznaje wykładowca UMCS. Studenci, których uczyła, mówią, że wulgaryzmy na jej wykładach to codzienność. – Jej niechęć do Zakładu Historii i Kultury Żydów obrosła już legendą – mówi studentka. Władze instytutu, które zatrudniają wykładowczynie, nie chcą rozgłosu. – Obie panie złożyły swoje wersje tego wydarzenia. Decyzję o ewentualnych karach podejmą władze uczelni, bądź komisja dyscyplinarna. Strony nie chcą komentować zdarzenia – wyjaśnia prof. Jan Ada-mowski, kierownik Instytutu Kulturoznawstwa. Anna Bronowicka (Kurier Lubelski)” Z góry dziękuję i pozdrawiam z Toronto.
Wiesław Magiera
Do Redakcji “Głosu Polskiego” w Toronto Przyjmuję zaproszenie “Głosu Polskiego” w Toronto do wypowiedzi na temat zdarzenia wywołanego przez studentów judaistyki w Instytucie Kulturoznawstwa UMCS. Przede wszystkim składam stanowcze i nieodwracalne dementi. Zdarzenie opisywane w skardze kilku studentów (7) judaistyki do Dziekana, a następnie nagłośnione w sposób niewyobrażalny w prasie (kilkanaście tekstów z wielkimi nagłówkami, TV, pasek informacyjny w metro warszawskim), jest przedstawiane nieprawdziwie. Zdumiewa fakt podany przez prasę (Gazeta Wyborcza Lubelska), że sprawą zainteresowały się europejskie organizacje żydowskie i wywarły nacisk na suwerenne władze rektorskie A oto moje zdecydowane dementi:
1. Sam tytuł nadawany artykułom jest haniebny i obraźliwy. Tytuł ten brzmi: “Ty Żydówo! Awantura na UMCS”. Tytuł ma nadawać ton i wskazuje na kierunek agresji. Ma doprowadzić do mojego zniszczenia. Od razu wkłada w moje usta nie moje słowa. Jątrzy i wznieca niepokój.
2. Moja wersja zdarzenia jest krótka: rzecz toczyła się na przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych, w czasie kilku minut. Musiałam nieco opóźnić opuszczenie sali po swoich zajęciach. Było to opóźnienie bardzo nieznaczne i spowodowane potrzebą zebrania materiału wystawowego, zgromadzonego na specjalnym stole (konstytucji Państw) i załatwienie spraw dwu studentów. Nie byłam zorientowana, że ktoś przejmuje po mnie salę, ponieważ w poprzednim tygodniu nikt nie prowadził po mnie zajęć. Zwolniłam salę o 1435, jak utrzymuje mój świadek, a studenci podali w skardze godzinę 1440. Zajęcia sekcji judaistycznej według planu miały odbyć się o godzinie 1440, a nie jak podali studenci o 1430 (obowiązuje 10 minut przerwy).
3. P. Dr M. Zawanowska weszła do sali, czyniąc mi uwagi ostrym tonem. Moja odpowiedź była zwyczajna i prosta; nie miała nic wspólnego z lekceważeniem nieznanej mi osoby. Zupełnie nie wiedziałam, kim jest osoba wchodząca do sali i jaka grupa czeka pod drzwiami. Część tej grupy już weszła do sali drugimi drzwiami. Później dowiedziałam się, że to sekcja judaistyczna. Na uwagę p. Dr Zawanowskiej odpowiedziałam, że nie zawsze jest możliwe minutowe zakończenie pracy; takie rzeczy zdarzają się i mogą się jeszcze zdarzyć. Taki był sens mojej krótkiej, spokojnej odpowiedzi. Dla zirytowanej p. Dr Zawanowskiej stało się to powodem do ostrego komentarza: “To chamstwo!”. Mówiąc podniesionym głosem “To chamstwo!”, trzymała przy tym ręce wsparte na biodrach. Tego faktu studenci judaistyki jakoś nie zauważyli, nie ujęli w swoim piśmie. Dr M. Zawanowska – jak się później dowiedziałam, jest pracownikiem zatrudnionym w Zakładzie Historii i Kultury Żydów, którego kierownikiem jest p. prof. Monika Adamczyk, m. in. zajmująca się antysemityzmem w Polsce. Taki był przebieg całej “wielkiej” sprawy. To były jedyne słowa jakie padły przy tej okazji, poza tymi, że zwróciłam się do studentów judaistyki z prośbą o wywietrzenie sali.
4. Z nieznanych mi powodów studenci (lub kto inny) włożyli w moje usta haniebne słowa “Ty Żydówo!”, które nigdy nie padły – bo paść nie mogły. Tym bardziej nie padło niemądre pytanie zacytowane w paszkwilanckim artykule: “jak można uczyć kultury żydowskiej w Polsce?”. Pytanie to wymyślił ktoś bardzo niewykształcony i agresywny. Cała moja działalność publiczna – mówiona i pisana, świadczy dokładnie o czymś innym. Wielokrotnie pisałam o problemach martyrologii żydowskiej – np. wywiad ze świetną, bardzo lubianą przeze mnie pisarką izraelską Haliną Birenbaum. Pokazywałam tomy poezji i wspomnienia jej autorstwa moim studentom; mam dotąd cały duży wywiad z nią w planie moich publikacji. W planie publikacji “naszej Roty” są także teksty prof. zw. Wł. Wójcika, wybitnego znawcy problemów kultury żydowskiej w Zagłębiu. Posiadam tom wierszy bardzo lubianej przeze mnie poetki Franciszki Arnsztajnowej z jej pamiątkową dedykacją dla pierwszej właścicielki tego tomu. Są świadkowie mojego wystąpienia na międzynarodowej konferencji w Nałęczowie w 2008 roku “Pokój i Demokracja” (konferencja prof. M. Szyszkowskiej), w którym mówiłam m. in. o wstrząsającym wystąpieniu starszej pani z Izraela, dającej świadectwo martyrologii w niemieckim obozie zagłady w Oświęcimiu. Wystąpienie moje zapamiętało wiele osób. Doprowadziłam do ważnej publikacji artykułu ks. E. Kościółko “W imię pokoju”, poświęconego wielowyznaniowej świątyni Pokoju na terenie byłego, niemieckiego obozu koncentracyjnego na Majdanku koło Lublina. Pod artykułem zamieszczono duże zdjęcie, dokumentujące spotkanie przedstawicieli różnych religii z byłymi więźniami obozów koncentracyjnych. Na zdjęciu jest m. in. doc. Szymon Datner - przedstawiciel religii Mojżeszowej. Artykuł był w piśmie “Wisełka” 1984, nr 3 – byłam wtedy red. naczelnym tego kwartalnika dla Polonii. (Podaję tylko wybrane przykłady). Posiadam grono przyjaciół różnych wyznań i różnych narodowości. Zawsze, w miarę potrzeb, w kierowanych przeze mnie czasopismach pojawiały się artykuły przywołujące pamięć o kulturze i problemach Żydów polskich (“Wisełka”, “Rota”, “Nasza Rota”). Także w tradycji rodzinnej było dokarmianie biednych dzieci żydowskich z ul. Długiej w Strzemieszycach, oraz dobre kontakty dziadków z tym środowiskiem w codziennym życiu (państwo Spiegelmanowie). W Ustroniu, w pięknej willi na ul. Jeleniej 9 mieszkaliśmy zgodnie z uroczą rodziną mieszaną polsko-żydowską. Byli to państwo Bolesław i dr Lothar Türingowie. W mojej rodzinie są zdjęcia np. małej Rózi Grün (zginęła), która w stroju aniołka stoi obok mojej cioci, na widowisku jasełkowym (strój aniołka dla Rózi był potajemnie przechowywany w szafie mojej babci). Mogę tylko dodać, że dom ten należał do p. Smosarskiego, ojca znanej aktorki Jadwigi Smosarskiej. Moje ciocie były zawsze częstowane przez p. Smosarskiego czekoladkami. Tylko wybitnie zła wola i kompletna nieznajomość mojej osoby, mojego pisarstwa naukowego i publicystycznego mogła doprowadzić do postawienia wobec mnie takiego okrutnego zarzutu. To głęboko odrażające! Psuje kontakty polsko-żydowskie; jątrzy. Stawia pod znakiem zapytania prawdziwe intencje studentów ze specjalizacji judaistycznej i ich nauczycieli.
5. Uważam, wbrew donosowi, że kultury żydowskiej warto uczyć w Polsce, podobnie jak należy uczyć kultury polskiej w Izraelu i w świecie. Prawo równowagi i uczciwej zasady naukowości i szlachetności intencji powinno obowiązywać wszystkich partnerów w dziedzinie edukacji. “Pilnowanie swego” jest oczywiście ważną i uzasadnioną regułą, ale nie może to przekraczać norm sprawiedliwości. Jako Polka, bardzo mocno związana ze swoim krajem, swoją polską kulturą, co jest widoczne i jasne w moich publikacjach – mam pełne prawo żądać obowiązku przestrzegania zasad szacunku wobec mojej narodowości i mojej osoby. Zostało to głęboko naruszone. Czuję się najgłębiej dotknięta nie tylko jako obywatelka Rzeczypospolitej, ale właśnie – jako Polka.
6. Nigdy nie stwierdziłam, jak powiedzieli studenci “Kurierowi Lubelskiemu”, że p. M. Zawanowska nie umie się zachować i nie komentowałam jej wypowiedzi. Opowiadanie przez studentów, jakoby B. Jedynak “wyzywała młodszą koleżankę” jest nonsensem. Nie uprawiam takich obyczajów wobec nikogo, a cóż dopiero wobec osoby pierwszy raz widzianej na oczy. Musiałam przecież brać pod uwagę, że osoba stojąca przede mną może być profesorem, nauczycielem, lektorem, a może nawet prodziekanem albo panią prorektor. Na terenie uczelni przewija się dziennie 30 tysięcy osób. Czy sobie ktoś może wyobrazić, że można w takiej sytuacji przywitać kogoś słowami: “Ty Żydówo!”? To absurd i świadectwo zupełnej nieznajomości zwyczajów uniwersyteckich. Nigdy i w stosunku do nikogo nie mogłabym użyć takich słów.
7. Szczególnie perfidnym akcentem w donosie (bo jak to nazwać?) jest obwieszczenie, jakobym “od dawna zachowywała się na uczelni w podobny sposób”. To już pachnie Pawlikiem Morozowem, słynnym młodym bolszewikiem, którego imieniem nazywano kołchozy, stawiano mu pomniki i obdarzano tym imieniem drużyny komsomolskie. Był to bohater kultu donosicielstwa i donosu. Na uczelni zachowuję się w ten sposób, że obskurne, gołe ściany ozdobiłam w miarę estetycznymi gablotami, w których zostały umieszczone plakaty, zdjęcia i mapy przedstawiające polskich pisarzy i ich gniazda rodowe na Lubelszczyźnie. Np. w tej chwili w gablotach są mapy kultury Lubelszczyzny, laureaci Nobla – Polacy, gniazdo rodowe Henryka Sienkiewicza, Wincentego Pola, Zofii Kossak-Szczuckiej, Nałęczów i muzeum Stefana Żeromskiego i B. Prusa, Park im. Henryka Jordana w Krakowie z popiersiami Emila Fieldorfa i Witolda Pileckiego. Była przepiękna wystawa Artura Grottgera (zupełnie nieznany studentom), wystawiane są numery “Naszej Roty”. Jest także gablota poświęcona Fryderykowi Szopenowi. Z mojej inicjatywy studenci otrzymali pięknie wykonany poczet królów polskich. Z tego dorobku wizualnego mogą korzystać studenci judaistyki. W gabinecie mam ponad 100 wykonanych przez moich studentów plakatów, przedstawiających polskich pisarzy, obrazujących ich życie i twórczość. Na moich zajęciach był z wizytą sam rektor UMCS do spraw dydaktycznych, prof. zw. S. Chibowski. Studenci mieli na moich zajęciach często gości (redaktorów, reżyserów, Dorotę Wyspiańską – wnuczkę Stanisława Wyspiańskiego, bohaterów obrony polskiej na Wołyniu, dziennikarzy, odbywali ze mną wycieczki dydaktyczne). Raz nawet opłaciłam z własnej kieszeni koncert skrzypcowy muzyki romantycznej. Moi studenci mieli zawsze najnowsze materiały naukowe i liczne prezenty z muzeów, które mogły być rozdawane na zajęciach. Oto moje zbrodnie! Zostałam zawieszona w czynnościach nauczyciela akademickiego z dniem 20.X.2010. Sprawa zainteresowała prokuraturę. Rozpoczęto postępowanie wyjaśniające.
8. Nadzwyczajną podłością jest przypisywanie mi rzekomych wulgaryzmów. Jeżeli przy okazji wykładu o tragedii współczesnego slangu młodzieżowego, nasyconego wulgaryzmami, trzeba zacytować jakieś słowo ze “Słownika wulgaryzmów”, to zawsze mówi się przedtem słowo: “przepraszam, że cytuję”. Jestem kierownikiem Zakładu Kultury Literackiej i Obyczaju. Jako autorka 3 książek, 4 tomów antologii Obyczaje Polskie, kilkunastu tomików poezji emigracyjnej i około 300 publikacji, mam wprawę w posługiwaniu się językiem polskim. (Opowiadał mi pewien mecenas, że zakupił nawet “Słownik wulgaryzmów”, ponieważ nie rozumiał w pełni własnych klientów).
9. Przedmiotem mojej wielkiej troski jest rozsławianie dobrego imienia Polski i Polaków w świecie. Tej wielkiej sprawie poświęciłam całe swoje dorosłe życie. Mam za sobą trzydzieści lat ofiarnej i nieustannej pracy wydawniczej i pisarskiej dla Drogich Polaków. Czuję się głęboko związana z korzeniami naszej polskiej kultury. Byłam 30 lat redaktorem naczelnym “Wisełki”, “Roty” i jestem redaktorem naczelnym “Naszej Roty”. Praca ta była i jest uczciwa i serdeczna, dobrze służąca Polsce. Serdecznie proszę o dobre myśli. Barbara Jedynak
P.S. Byłoby pięknie, gdyby ktoś – ze środowisk żydowskich w setną rocznicę (1842-1910) śmierci Marii Konopnickiej, wspaniałej twórczyni “Roty” – przypomniał z wdzięcznością młodzieży z judaistyki, że należy uczcić 100. rocznicę śmierci pisarki polskiej, która ma wielkie zasługi w upowszechnianiu kultury Żydów polskich. “Nasza Rota” uczciła pamięć twórczyni “Roty”. Poniższy tekst zatytułowany „ Kłamstwo włożone w usta” ukazał się w tygodniku „Głos Polski” z Toronto 3 listopada 2010 r.
Tradycja i jej wrogowie Gdy w XX wieku “awangardą” i “lokomotywą” historii stała się “ojczyzna światowego proletariatu”, “nowoczesność” przybrała postać “sowietyzacji”; obecnie analogicznego znaczenia nabrała “europeizacja”. Iście szatańskim narzędziem “detradycjonalizacji” i rzekomej modernizacji jest schlebianie “młodym, świetnie wykształconym i dobrze zarabiającym” mieszkańcom wielkich miast oraz szczucie ich przeciwko starym, niewykształconym, “brudnym” i prymitywnie “ksenofobicznym”, “zabobonnie” religijnym i “ślepo” przywiązanym do tradycji mieszkańcom wsi i małych miasteczek. Jedyne co ci “ciemnogrodzianie”, zasługujący na pogardliwe miano “moherów”, “talibów” itp., mogliby pożytecznego zrobić, to ustąpić czym prędzej miejsca “młodym, wykształconym” i dać się wyeliminować z przestrzeni zbiorowej, ażeby nie zawstydzać samym swoim istnieniem i widokiem wrażliwości oświeconych obywateli Europy. Źle się dzieje, gdy przywiązanie do tradycji sprowadza się wyłącznie do bezrefleksyjnego sentymentu dla tego, co “zadawnione”, albo upodobania do pewnych nawyków, zwyczajów, sposobów postępowania i oceniania rzeczy lub nawet “smaków”. Taki tradycjonalizm bardzo łatwo jest strywializować i “obłaskawić”, już to dla celów komercyjnych – tym przecież wabią nas producenci rozmaitych “przysmaków Babuni” (“Whiskasu dla ludzi”, jak mówi mój syn), już to nawet cynicznych i perfidnych – jak “sianko pod obrus wigilijny” dla Irokezów z rezerwatu “katolicyzmu kremówkowego”, jako dodatek do “Gazety Wyborczej”. Taka “tradycja” może być co najwyżej pobłażliwie tolerowana w ramach “stylu życia” indywidualnych osób, zwłaszcza “starej daty”, oczywiście pod rygorystycznie egzekwowanym warunkiem wyrzeczenia się przez nie jakiegokolwiek wpływu na kształt życia publicznego, a nawet – coraz częściej – rodzinnego i prywatnego, oraz zakazu wypowiadania swoich “wstecznych” (na przykład “homofobicznych”) przekonań. Lecz nawet i na wyższym oraz bardziej wyrafinowanym poziomie pojmowania tradycji szkodliwe i błędne może okazać się jej zupełne identyfikowanie z historią (przeszłością). Historia bywa bowiem także niszcząca, korodująca tradycję, zwłaszcza jeżeli zasadniczo zdrowy “historyzm” (czyli znajomość i szacunek dla dorobku poprzedników) przeistacza się w relatywistyczny “historycyzm”. Zwłaszcza prądy myślowe i polityczne wywodzące się z heglizmu – na czele z marksizmem – posługują się wręcz “terrorem Historii” jako deterministycznego, nieubłaganego walca, dialektycznie “przezwyciężającego” zużyte formy, a opornych lokującego na “śmietniku historii”. Zapewne i niejeden zachowujący cześć dla tradycji katolik i patriota mógłby przeprowadzić rachunek sumienia, pytając sam siebie, czy nie zachował – choćby z PRL-owskiej szkoły – nawyku mówienia i myślenia, że “coś” było “postępowe jak na owe czasy”. Jeżeli przeto chcemy ocalić nasz tradycjonalizm, to musimy poszukać, odwołać się i zakorzenić w znaczeniu tradycji wyższym i pełniejszym niż to ścieśnione do historii, a przede wszystkim nieprzemijające i niezniszczalne. Nikt z nas – bez narażenia się na śmieszność lub przynajmniej niezrozumienie – nie mógłby powiedzieć, że ma własną (osobistą) tradycję. Zdaniem francuskiego pisarza Paula Bourgeta (1852-1935), tradycjonalizm uczy nas, że żadne społeczeństwo nie może przetrwać, jeśli zrujnowane zostaną dwie instytucje odróżniające człowieka od świata zwierzęcego, czyli rodzina i naród. Naród zaś to oczywiście nie jedno, tu i teraz żyjące pokolenie, ale wspólnota wielu generacji: umarłych, żyjących i tych, którzy dopiero mają się narodzić, a wszystkie te pokolenia wzięte z osobna to tylko “etapy tej samej drogi”. Każdy dojrzewający normalnie – czyli poznający historię swojego narodu – młody człowiek odkrywa, że nasza “dusza zbiorowa”, to znaczy “dzieło rodzinnej ziemi i zmarłych”, jest “mądrzejsza od rozumu indywidualnego”. Ta dusza zbiorowa daje jednostce siłę potrzebną do wypełnienia czynu prawdziwie wolnego i moralnego. Jej najwyższym organem jest naród; pośrednim – prowincja; najmniejszym, ale zarazem najintymniejszym – rodzina. Każda zaś zdrowa rodzina to mikronaród złożony z jaźni czujących swoją duszę zbiorową i świadomych swojej żywotności. Nie wolno wszelako zapominać o konieczności selekcji tego, co dobre i złe w przeszłości, a także o obowiązku twórczej kontynuacji. Prawdziwy tradycjonalista nie gromadzi bezładnej rupieciarni, nie jest też – jak pisał Juan Vázquez de Mella (1861-1928) – “tym, który tylko zachowuje, ani tym, który gardząc zachowywaniem, tylko zmienia; tradycjonalista tworzy i przedłuża istnienie swoich i cudzych dzieł”. Pewne tradycje mogą być przecież ze sobą sprzeczne, nawet w obrębie tej samej instytucji. Eklektyzm wykluczających się tradycji wytwarza ich kakofonię, groźną dla zdrowia moralnego i psychicznego społeczeństwa, czego jednym z przykładów jest zainaugurowana w Rosji za prezydentury Władimira Putina, a zupełnie niemożliwa, synteza trzech tradycji: carsko-prawosławnej, okcydentalistyczno-liberalnej i bolszewicko-sowieckiej. Przypomnijmy, że komuniści też mieli swoją “postępową tradycję”, do której dobierali sobie, w zależności od aktualnych potrzeb, zupełnie dowolne i najczęściej zmistyfikowane fakty czy postaci z przeszłości.
Święta Tradycja Dzięki Bogu posiadamy idealny wzorzec Tradycji (winniśmy ją pisać właśnie majuskułą, w odróżnieniu od tradycji w omawianym wyżej sensie) w postaci depozytu Wiary (depositum fidei), danego nam przez Boskiego Założyciela religii katolickiej i strzeżonego przez Jego Kościół; Tradycji prawdziwej, absolutnej i niezmiennej. O “rozwoju Tradycji” możemy mówić – jak wyjaśnił to z niezrównaną subtelnością, wyniesiony właśnie na ołtarze bł. John Henry kard. Newman (1801-1890) – tylko w tym znaczeniu, że odkrywamy i lepiej rozumiemy prawdy już dane i objawione, nigdy zaś w takim, żeby cokolwiek się w niej zmieniało lub aby coś do niej dodawano. Jak nauczał św. Tomasz z Akwinu (1225-1274), życie wspólnoty politycznej też może być urządzone w duchu Tradycji, jeżeli jej przewodnicy są – starają się być – “naśladowcami Chrystusa”, rozplanowującymi rzeczy w państwie tak, jak Bóg uczynił to w świecie. Pomimo wszelkich błędów, ludzkich słabości i nawet zbrodni taki porządek starano się zbudować w średniowiecznej Christianitas, którą nazywano też Res Publica Christiana; można powiedzieć, że aż do XIII wieku, będącego epoką szczytowego wzniesienia ludzkiego ducha, sprawy szły zasadniczo w dobrym kierunku. Niestety, już od schyłku średniowiecza nastąpiło załamanie. Niepodobna opisać w kilku słowach wszystkich tego powodów. Historycy i myśliciele wskazują zresztą wiele przyczyn rozpadu świata Tradycji: zgubny wpływ nowych prądów intelektualnych, takich jak przeciwstawiający sobie rozum (dla elity) i wiarę (dla maluczkich) awerroizm oraz negujący realność uniwersaliów nominalizm; wyniszczający obie strony spór kompetencyjny “Pałacu” i “Świątyni”, czyli władzy politycznej i kościelnej, “ześlizg” od teologicznego do wyłącznie antropologicznego sensu polityki oraz sprowadzenie religii do “sprawy prywatnej” jednostki podlegającej kontroli ze strony państwa.
Antytradycja i dyktat modernizacji O ile wspomniane wyżej ujemne prądy i zjawiska występujące u schyłku średniowiecza i we wczesnej nowożytności (XVI-XVII wiek) skaleczyły głęboko świat Christianitas, o tyle trzy ostatnie stulecia, począwszy od epoki tzw. Oświecenia, wyzwoliły potężne i rozległe siły wprost przeciwstawne i nienawistne chrześcijaństwu, zwłaszcza rzymskiemu katolicyzmowi, oraz tym formom egzystencji społeczno-politycznej, które stanowiły inkarnację Tradycji w zbiorowe życie doczesne. Inaczej mówiąc, narodził się wówczas i rozszerzał w toku kolejnych, coraz głębiej niszczących tkankę życia społecznego, rewolucji politycznych, społecznych, religijnych i kulturalnych, świat Anty-Tradycji: Anty-Kościoła, Anty-Ojczyzny, Anty-Rodziny, Anty-Hierarchii, Anty-Monarchii etc.; świat inwersji wobec wszystkiego, co konstytuuje normalne, zdrowe społeczeństwo, co jest “po bożemu”; świat świadomie urządzany “na wspak”. Lapidarnym streszczeniem najgłębszych pragnień wrogów Tradycji była słynna maksyma “encyklopedysty” Denisa Diderota (1713-1784), iż nie będzie dobrze na świecie, dopóki “na kiszkach ostatniego króla nie powiesimy ostatniego klechy”. Autorytet Tradycji, zarówno religijnej, jak i politycznej, podlegał odtąd systematycznemu rugowaniu i podważaniu, przy czym najbardziej zabójczą i z premedytacją stosowaną bronią był tu proceder ośmieszania, wyszydzania i celowego bluźnierstwa, połączony z wielokroć wypróbowaną sztuczką prezentacji (i autoprezentacji) szyderców i bluźnierców jako “męczenników” rozumu, wolności, tolerancji, praw człowieka etc., jeśli tylko ich prowokacje spotykają się z najdelikatniejszą choćby formą oporu i braku akceptacji. Strategia ta nie przyniosłaby wszelako sukcesu, gdyby wrogowie Tradycji nie dokonali uwieńczonego sukcesem “marszu przez instytucje” nauczania i wychowania wszystkich szczebli, do czego walnie przyczyniło się powstanie systemu państwowej, przymusowej, “bezpłatnej” i przede wszystkim laickiej edukacji (nie na darmo już w XIX-wiecznej Francji nauczycieli szkół publicznych nazywano “czarnymi huzarami Republiki”), jak również prasy i nowoczesnych, zwłaszcza masowych, mediów manipulujących zbiorową wyobraźnią. Także uprawiana przez nie celowa deprawacja moralna, wzbudzanie przyzwolenia dla wszelkich dewiacji i bezwstydu (“odważne przełamywanie tabu”), umożliwiała “zmianę mentalności” (ulubione słowo “socjalnych inżynierów”) paraliżującą zdolność do stawiania oporu wszelkim rewolucjom. Dzieje ostatnich stuleci aż po nasze czasy stanowią wszędzie monotonną matrycę tego samego mechanizmu, który jest stosowany wobec narodów i krajów “zacofanych”, to znaczy dochowujących w pewnym przynajmniej stopniu wierności Tradycji katolickiej i tradycji lokalnej (jak już wspomniano, w Europie dotyczy to zwłaszcza Hiszpanii i Polski). Polega on na natarczywym i bezwzględnym – acz różnymi metodami – żądaniu, aby porzuciły one trwanie w tym “zaściankowym zacofaniu”, aby się “zmodernizowały” i stały się “jako inne narody”, czyli te, które są przodujące w nowoczesności i postępie. Jako że niezbadanym dla naszego (ograniczonego) umysłu zrządzeniem Opatrzności pierwszym narodem i krajem, który dokonał najpierw intelektualnej (Oświecenie w jego najbardziej radykalnej postaci), wkrótce zaś fizycznej i jawnie barbarzyńskiej (Rewolucja) apostazji od Tradycji była akurat “najstarsza córa Kościoła” i arcywzór (zwłaszcza w epoce Ludwika Świętego) chrześcijańskiej monarchii, czyli Francja, to upodobnienie miało być w pierwszym rzędzie “francyzacją”, od początku wszelako identyfikowaną z “europeizacją”. Gdy w XX wieku “awangardą” i “lokomotywą” historii stała się “ojczyzna światowego proletariatu”, nowoczesność przybrała z kolei postać “sowietyzacji”; obecnie analogicznego znaczenia nabrała na powrót “europeizacja”, tym razem jednak w formule “wolnej” od jakichkolwiek konotacji narodowych, ale także “amerykanizacja”, identyczna z kolei z “globalizacją”. Tę zasadniczą, choć występującą w różnych formułach i kostiumach ideologicznych, konfrontację hiszpański filozof tradycjonalistyczny Rafael Gambra (1920-2004) nazywa przeciwstawieniem Tradycji (Tradición) i imitacji (mimetismo). Tradycja to religijna postawa wobec życia, jedność duchowa społeczeństwa chrześcijańskiego, duch krucjaty oraz współżycie wspólnotowe oparte na wykształconych w toku dziejów przez daną społeczność narodową zwyczajach i instytucjach; imitacja to laicka koncepcja polityki, sformalizowany porządek tolerujących się nawzajem jednostek i grup heterogennych oraz ciągłe dążenie do narzucenia własnej wspólnocie projektów modernizacyjnych, naśladujących kolejne mody ideologiczne, jakie wymyśla “rozum oświecony” i “duch dziejów”. To samo co Gambra opisuje wnikliwie i wyczerpująco na wielu stronach, z właściwą sobie finezją oddał w genialnym skrócie angielski pisarz – konwertyta Gilbert Keith Chesterton (1874-1936), powiadając: “To, co nie jest tradycją, jest plagiatem”.
Terror praw człowieka Naśladownictwo pod hasłem “modernizacji” czy “europeizacji” występuje w dwu zasadniczych postaciach. Pierwsza to krwawa rewolucja wewnętrzna (często jednak, jak w Hiszpanii z lat 1936-1939, wspomagana z zewnątrz) lub najazd zewnętrzny i brutalna okupacja. Europa, a w XX wieku cały glob, przeszła kilka potwornych fal podobnych modernizacji: najpierw wojny napoleońskie, podczas których na bagnetach Wielkiej Armii roznoszono “francuską chorobę”, nie tylko w krajach okupowanych, lecz i sojuszniczych (to przecież także w Księstwie Warszawskim zlaicyzowano małżeństwo, wprowadzając śluby cywilne i rozwody). W XX wieku to oczywiście rewolucja komunistyczna, rozwleczona z bolszewickiej Rosji na wszystkie kontynenty, ale również – choć na mniejszą skalę i znacznie krócej – podboje hitlerowskiej III Rzeszy (tak, tak, narodowi socjaliści byli także “nowocześni”). Współcześnie doprowadzoną do perfekcyjnej obłudy formą przymusowej modernizacji są “humanitarne interwencje” przynoszące “zacofanym ludom”, bez ich wiedzy i zgody, dobrodziejstwa zachodniej demokracji. Kwintesencją toku rozumowania stojącego u podstaw tego modelu modernizacji były złowieszcze wynurzenia – które tak dwuznacznie fascynowały Czesława Miłosza – kakodemonicznego filozofa (nie bez powodu nazywanego “Tygrysem”), Tadeusza Krońskiego (1907-1958): “My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie, bez alienacji”. Metodą drugą – często wszelako sprzężoną z pierwszą i wówczas przybierającą postać “wewnętrznej okupacji” – jest ochotnicza kolaboracja rodzimych Hunów nowoczesności, w Hiszpanii nazywanych już w XVIII wieku “sfrancuziałymi” (afrancesados); na określenie ich postawy Roger Scruton ukuł też termin: “ojkofobia”, czyli wstręt do własnego “gniazda”: rodzinnego, narodowego, wreszcie cywilizacyjnego, połączony z narzucaniem się w edukowaniu pogardzanych przez nich rodaków do nowoczesności. Pierwszy taki “najazd wewnętrzny” do Polski opisał prześwietnie Mickiewicz, wkładając ów opis w usta Podkomorzego: “Ach, ja pamiętam czasy, kiedy do Ojczyzny / Pierwszy raz zawitała moda francuszczyzny! / Gdy raptem paniczyki młode z cudzych krajów / Wtargnęli do nas hordą gorszą od Nogajów, / Prześladując w Ojczyźnie Boga, przodków wiarę, / Prawa i obyczaje, nawet suknie stare”; personifikujący owych “paniczyków” Podczaszyc “zapowiedział, że nas reformować, / Cywilizować będzie i konstytuować” (Pan Tadeusz, ks. I, 415-420, 460-461). Jak to wybornie opisał w “Eseju o duszy polskiej” (Kraków 2008) prof. Ryszard Legutko, ten sam schemat myślenia “reformatorów”, który po raz pierwszy w Polsce ujrzano w czasach stanisławowskich, a w paroksyzmie terroru objawił się w epoce komunistycznej, powrócił znowu, w innym przebraniu i z innymi hasłami, lecz z taką samą intencją podstawową, w III Rzeczypospolitej. Polacy znowu są besztani i chłostani za opóźnienie w rozwoju i przynoszenie wstydu Europie, toteż znowu “poczuli się nieproszonymi gośćmi we własnym kraju. Znowu powiedziano im, że nie dorośli do wyzwań epoki, w jakiej żyją, i że przypominają pacjenta, na którym ma się dokonać jakaś operacja dziejowa (…). Realizacja zaś tego, co być powinno, nie mogła się dokonać bez powstania nowego człowieka, którego nowość polegała między innymi na tym, iż stanowczo odrzucał obciążające dziedzictwo złej przeszłości”.
Kult “młodych, wykształconych” Nie będzie żadnym odkryciem – dostrzegają to nawet, nieliczni wprawdzie, nieulegli wobec szerzącego się na wyższych uczelniach terroru “politpoprawności”, socjologowie – stwierdzenie, że iście szatańskim narzędziem “detradycjonalizacji”, wyczerpującym znamiona rasizmu (gdzie kryterium dyferencjacji jest biologiczny wiek), jest schlebianie “młodym, świetnie wykształconym i dobrze zarabiającym” mieszkańcom wielkich miast. Ta rasistowska “pajdokracja” zbudowana została wyłącznie na kłamstwach i – być może – także samooszustwie. Kim naprawdę są owi “młodzi, świetnie wykształceni” – czyli “horda Nogajów”, którą za Thomasem Jeffersonem (bądź co bądź demokratą) można by też nazwać “kanalią z zaułków wielkich miast” – widzieliśmy niedawno w całej krasie jako “młodzieżowy aktyw” rozwydrzonej tłuszczy mentalnych “palikociąt” na Krakowskim Przedmieściu. W rzeczywistości najlepsze, co można by ofiarować tym “młodym, świetnie wykształconym”, to współczucie dla ich duchowej, w tym intelektualnej, nędzy. Pierwszymi ofiarami nowoczesnej edukacji stają się już w szkole uczącej ich głównie odgadywania “prawidłowej” odpowiedzi w niezliczonych testach. Potem zaś zdobywają owo “świetne wykształcenie” w umasowionych na siłę uniwersytetach (albo “wyższych” szkołach czegoś tam, co założycielowi przyjdzie do głowy), mordowanych właśnie przez “system boloński”, który sprawia, że absolwent studiów pierwszego stopnia (czyli licencjackich) zdobywa tylko wycinkową i czysto instrumentalną wiedzę – dającą jedynie odpowiedź na pytanie “co?” i najwyżej “jak?”, ale już nie “dlaczego?” – i nawet na kierunkach humanistycznych może w ogóle nie przejść elementarnego kursu filozofii. Powiadają, że owi “młodzi” znają języki obce; owszem, znają, zazwyczaj przynajmniej angielski, cóż z tego jednak, skoro na ogół w żadnym języku nie mają nic mądrego do powiedzenia. Kiedyś człowiekiem wykształconym nazywano dżentelmena, który znał gruntownie, i nawet w towarzyskiej konwersacji umiał to wykorzystać, kanoniczne czy – jak mawiał jeden z fundatorów tzw. liberalnej edukacji Matthew Arnold (1822-1888) – “probiercze” dzieła literatury i myśli powszechnej i narodowej; dzisiaj “świetnie wykształconym” nazywa się tego, kto wykuł na pamięć Notatnik Brukselskiego Lektora i wie, jak dysponować “funduszami strukturalnymi”, a swoją wiedzę “pogłębił” na kursach szamanów i szamanek uprawiających pseudonaukowe gusła w rodzaju Gender czy Queer Studies, najlepiej jeszcze samemu “odkrywając” w sobie “nieheteronormatywną tożsamość seksualną”. Jeśli ktokolwiek miałby wątpliwości co do istnienia ciągłości pomiędzy różnymi epokami i “stylami” Anty-Tradycji, można rozwiać je, dowiadując się, że “kurs akademicki” tego rodzaju “studiów” (gdzie można nauczyć się m.in. tego, jak “queerować uniwersytety”) prowadzi Kampania Przeciw Homofobii przy wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg!
Rozpacz nihilizmu Przyjrzyjmy się na koniec skutkom wielowiekowej już antytradycjonalistycznej ofensywy. Jej antropologiczny rezultat to powstanie i zaludnienie ziemi przez nieomal nowy gatunek “wydrążonych ludzi” (the hollow men) – jak powiedzielibyśmy za genialnym angielskim poetą Thomasem S. Eliotem (1888-1965); ludzi, których głowy “napełnia słoma”, których mowa nic nie znaczy; ich “kształty bez formy, cienie bez barwy / Siła odjęta, gesty bez ruchu”, a ich świat kończy się “nie hukiem ale skomleniem” (przeł. Czesław Miłosz). Ci “wydrążeni ludzie” są ofiarami “mentalności liberalnej” stojącej u podstaw wszystkich znanych (filozoficznych, etycznych, politycznych, a nawet religijnych) konkretyzacji liberalizmu, to znaczy przeświadczenia o samowystarczalności człowieka oraz koncypowanego i budowanego przezeń świata, a także o niezależności rozumu indywidualnego od Objawienia. Pociąga to za sobą dążenie do zbudowania porządku doczesnego w zupełnej separacji od porządku nadprzyrodzonego nie tyle przez otwartą i zdecydowaną negację Boga – wszakże hiszpański ultramontanin Juan Donoso Cortés (1809-1853) słusznie zauważył, że liberał to człowiek, który nie mówi ani “tak”, ani “nie”, a jedynie “ja rozważam”, i na przykład postawiony w obliczu wyboru: uwolnić Jezusa czy Barabasza, zaproponowałby zwołanie kolejnej sesji parlamentu, poświęconej tej skomplikowanej kwestii – ile przez postępowanie tak, jak by Boga nie było. Liberał natomiast jest kategoryczny, a nawet bezwzględny, tylko w jednym: w żądaniu od wszystkich, których nazywa “monistami” (sam mianując się jedynym “pluralistą”), aby ukryli w zaciszu “prywatności” swoje “mocne”, to znaczy substancjalne koncepcje dobrego życia, narzucając na nie – jak powiada guru współczesnego liberalizmu progresywnego (a właściwie socjalliberalizmu), amerykański filozof John Rawls (1921-2002) – “zasłonę niewiedzy”. Tym samym liberał zupełnie jawnie przyznaje, że fundamentem życia zbiorowego ma być ignorancja. Jeżeli raz możliwe stało się budowanie świata ludzkiego w “indyferencji” i ignorancji prawa Bożego, to logiczną konsekwencją takiego wyboru musiało stać się także wykonanie następnego kroku i postawienie człowieka na miejscu Boga, uznanie, że to sam człowiek jest lub powinien stać się “bogiem”. Ten krok wykonał bardziej zdecydowany od liberalizmu socjalizm – ta najbardziej “dojrzała” ze wszystkich “świeckich religii” ery rewolucyjnej. Ów “boski” czy też “demiurgiczny”, a w istocie sataniczny i nihilistyczny aspekt socjalizmu widać wyraźnie w (mało znanej, a szkoda) poezji uprawianej w młodzieńczych latach przez Karola Marksa (1818-1883), który w poemacie “Oulanem” (anagram do Emanuel – “Bóg z nami”) pisze: “Jeżeli jest coś co pożera, / wskoczę w to, choć obrócę świat w gruzy. / Świat ogromniejący między mną a otchłanią / Rozwalę na kawałki moimi wytrwałymi / klątwami. (…) Będę wtedy mógł kroczyć triumfalnie, / jak bóg przez gruzy ich królestwa. / Każde moje słowo jest ogniem i działaniem / Moja pierś jest równa piersi Stwórcy. (…) Jestem wielki jak Bóg; / zamykam się w ciemności jak On” (przeł. Wit Jaworski). Lecz przecież współcześnie i liberalizm stał się “miękką” czy też “zimną” wersją totalitaryzmu, eliminującą wszystkie nakazy prawa naturalnego z przestrzeni życia zbiorowego, oraz deifikacji człowieka (czyż tym ostatnim nie jest na przykład “poprawianie” natury przez zapłodnienie in vitro?). Jak pisze autor “Tyranii liberalizmu”, amerykański “paleokonserwatysta” James Kalb, “liberalna neutralność jest jednostronna, liberalna tolerancja jest dyktatorska, liberalny hedonizm odmawia nam tego, czego chcemy, liberalna wolność centralizuje władzę, eliminuje normy, które czynią możliwym wolne życie społeczne (…). W imię dostarczenia nam tego, czego pragniemy, liberalizm odmawia nam wszystkiego, co warte posiadania”. Aktualnym stadium rozkładu cywilizacji zachodniej jest, w sferze intelektualnej, tzw. postmodernizm, którego szerszy kontekst socjologiczny stanowi tzw. ponowoczesność. Postmodernizm zwraca się nie tylko przeciwko światu Tradycji, ale również (z czego akurat zarzutu nie należałoby mu czynić) podważa roszczenia oświeceniowego racjonalizmu. Niestety, to ostatnie popycha go do jeszcze bardziej radykalnej negacji, ponieważ kwestionując zideologizowany “rozum” racjonalizmu, postmodernizm odrzuca wszelką racjonalność. Nędzę kondycji “wydrążonych ludzi” ponowoczesności rozpoznać można w dziełach reprezentatywnych dla sztuki postmodernistycznej i bez wątpienia nieprzeciętnych artystycznie, jak “Nieznośna lekkość bytu” Milana Kundery, “Cząstki elementarne” Michela Houellebecqa czy film Wayne’a Wanga “W centrum świata”. Ich bohaterowie różnią się w pewien sposób od tysięcy żałosnych istot pogrążonych w “bydlęcym szczęściu”, ponieważ zdają sobie sprawę z beznadziejnej pustki życia wypełnionego jedynie konsumpcją, “ekstremalnym” seksem, narkotykami albo “wyścigiem szczurów”. Pragną, lecz niejasno, czegoś innego, bardziej “substancjalnego”, zdobywają się nawet chwilami na odruchy protestu przeciw takiej (własnej) egzystencji, ale to tylko krótki, stłumiony skowyt (samo) udręczonego ludzkiego zwierzęcia, po którym natychmiast następuje kapitulacja. Nie do pomyślenia nawet jest dla nich choćby przeczucie, iż jedynym wybawieniem byłoby dla nich nawrócenie, ponieważ pochodzą oni ze świata, w którym chrześcijaństwo jest już czymś tak odległym i egzotycznym, jak cywilizacja Etrusków czy Majów. Jedyne zatem, do czego są zdolni, to zadawanie samym sobie, już tu, na ziemi, cząstki tych katuszy, które zapewne, niestety, przyjdzie im cierpieć w wieczności. Jacek Bartyzel
Czy Rostowski zaniży dług publiczny publiczny na koniec 2010 r.? Minister Rostowski zawarł w grudniu 2009 roku transakcje na pochodnych finansowych (swapy FX) i zaniżył sztucznie dług publiczny o 5,5 miliarda złotych. Zrobił tak zanim na jaw wyszły podobne machinacje Greków. Zbliża się koniec kolejnego roku budżetowego. Czy rządząca Polską koalicja wyciągnęła wnioski z „greckiej lekcji”. Niestety nie. Ustawa Budżetowa na rok 2011 zawiera zapisy, które dają Ministrowi Finansów wolną rękę do wejścia w transakcje na instrumentach pochodnych bez żadnego limitu i ograniczeć. Cel określono w sposób enigmatyczny, by nie rzec dziecinny: „Art. 32.
1. Upoważnia się Ministra Finansów do dokonywania transakcji finansowych na instrumentach pochodnych, zmieniających strukturę przepływów finansowych stanowiących dochody i wydatki budżetu państwa, z których uzyskane środki finansowe pomniejszają wydatki.
2. Upoważnia się Ministra Finansów do dokonywania transakcji finansowych na instrumentach pochodnych, zmieniających strukturę przepływów finansowych stanowiących przychody i rozchody budżetu państwa, z których uzyskane środki finansowe pomniejszają rozchody.” W swojej notatce: Zaspekulować dziurą budżetową? tak odniosłem się do powyższych zapisów Ustawy Budżetowej na rok 2011: Z pozoru oba artykuły ustawy budżetowej mają szczytne cele: "pomniejszają wydatki" i " pomniejszają rozchody". Jak zatem można pomniejszyć wydatki i rozchody, a jednocześnie wyrządzić szkodę budżetowi Państwa? To proste. Budżet rozlicza się w skali roku. Ryzykowną transakcję wystarczy zawrzeć w ostatnim dniu roku budżetowego. Co prawda pomniejszy ona wydatki lub rozchody w danym roku, zwiększy jednak zobowiązania i ryzyko finansowe w następnych latach, a także uszczupli budżet o koszty transakcji. Tak właśnie Rostowski uczynił pod koniec 2009 roku, unikając przekroczenia "na papierze" progu 50% długu publicznego do PKB. Deficyt finansów publicznych rośnie z każdym dniem, a czym głębsza dziura budżetowa i słabsza pozycja obecnej ekipy tym bardziej wzrasta ryzyko gdy nie fair. Furtka, która pozwala Rostowskiemu obejść prawo w myśl zasady : "i tak mi nic nie udowodnicie" powinna być czym prędzej zamknięta.” Ustawa budżetowa na rok bieżący zawierała podobne zapisy jak ta na rok 2011. Zbliża się koniec roku budżetowego i Minister Finansów ogłosił właśnie, że deficyt finansów publicznych będzie większy od prognozowanego i wyniesie 7,9%. Oczywiście, wysokość deficytu ma bezpośrednie przełożenie na dynamikę wzrostu długu publicznego. Wg moich szacunków sytuacja z końca 2009 roku, może się powtórzyć z tym, że dług publiczny może tym razem na koniec tego roku przekroczyć kolejną barierę - 55% PKB. Czy Rostowski posłuży się znowu instrumentami pochodnymi? Byłby to po „kryzysie greckim” szczyt głupoty i wręcz ekshibicjonizm finansowy ze strony Ministra. Albowiem naiwnością jest sądzić, że uszłoby o uwadze rynków finansowych: ECB Rejects Request for Greek Swap Files, Citing `Acute' Risks Debt derivatives deals in weak euro zone states Use of Derivatives for Debt Management and Domestic Debt Market Development Derivatives and Public Debt Management W świecie finansów za błędy płaci się wysoką cenę. Sztandarowym przykładem są po Grekach, Irlandczycy. W kolejce stoją Hiszpanie i Włosi. Czy Polska ustawia się w tej uwłaszczającej kolejce do bankructwa (?) - przekonamy się w ciągu najbliższych dwu miesięcy. Jeśli dojdzie przed końcem roku do zawarcia przez Skarb Państwa lub BGK transakcji na instrumentach pochodnych będzie to nieomylną oznaką desperacji rządzących. W tym kontekście szczególnie niepokoi umacnianie się polskiego złotego. Po uchwaleniu budżetu na rok 2011, Ustawy o zmianie ustawy o finansach publicznych oraz Ustawy o zmianie ustawy o BGK, które to akty prawne sankcjonują zadłużenie Państwa na kwotę grubo ponad 200 miliardów złotych w przeciągu 2011 roku, polski złoty wystawiony będzie na atak spekulacyjny. Czym bardziej złoty umocni się w ciągu 2 miesięcy do końca roku, tym wyższe zyski uzyskają banki inwestycyjne na spekulacji walutowej na początku nadchodzącego roku. Jeszcze raz przestrzegam, że wobec bierności obecnej ekipy rządzącej, niektóre banki inwestycyjne przyjmują, że prawdopodobieństwo zapaści finansowej w Polsce do marca 2011 przekracza 50%! Linki na: Unicreditshareholders.com
Zyta dla PAP o budżecie i ustawie o BGK
BGK w rękach finansowych szaleńców
Z Sejmu. Beata Szydło: Budżet wbrew interesowi Polski i Polaków
Po zielonej wyspie pozostanie ocean długów Jerzy Bielewicz's blog
Judeo-masońskie korzenie tzw. kultury modernistycznej „Gdyby ktoś z Czytelników dopatrzyl się w poniższym artykule antysemityzmu, to spieszę wyjaśnić, że Henry Makow – profesor literatury na Uniwersytecie w Toronto jest żydowskiego pochodzenia. Jego rodzice byli polskimi Zydami, którzy przed wojną przeszli na katolicyzm. Przeżyli okupację i po wojnie wyjechali do Izraela, gdzie powrócili do judaizmu. A więc Henry Makow wychował się pod wpływem dwóch religii i ciągle widzi w chrześcijaństwie olbrzymie wartości, których należy bronić”. S. Sas Tzw. kultura modernistyczna jest produktem spisku przeciwko cywilizacji chrześcijańskiej. Bezwzględnie negatywna i coraz bardziej obsceniczna współczesna „kultura” atakuje źródła ludzkiej godności i nadziei, które określają nas jako istoty ludzkie – cechy, które odróżniają nas od świata zwierzęcego. Np. w ubiegłym roku media narobiły wiele hałasu wokół sztuki teatralnej, granej na deskach scenicznych Londynu i Nowego Jorku, o „miłości seksualnej” pomiędzy żonatym mężczyzną a kozą. Autor sztuki Edward Albee powiedział w wywiadzie prasowym, że The Goat jest wyzwaniem rzuconym „społecznemu tabu” i ma nadzieję, że publiczność po obejrzeniu tej sztuki „zrewiduje swoje wartości i stosunek do sodomii”. Komentator Kanału 4 telewizji brytyjskiej zachwycał się sztuką, którą określił jako „zabawną, poruszającą i tragiczną”. Jeden z widzów napisał: „To może przyprawić o zawrót głowy, kiedy pomyśleć że wielu z nas zaczyna kojarzyć wolność z akceptacją i uznawaniem za normalne wszystkiego co dotychczas budziło w nas odrazę z moralnego punktu widzenia.” W rzeczywistości zaczynamy tworzyć świat, w którym większość stanie się niewolnikami dziwacznych i nienaturalnych czy wręcz ciemnych i wstrętnych żądz, jakie tylko ludzka wyobraźnia będzie w stanie wytworzyć. W związku z powyższym nasuwa się pytanie – „kto” i za „czyje” pieniądze tworzy takie dzieła? Komu jest to potrzebne? Warto to ujawnić i publicznie nagłośnić. Przeciętny śmiertelnik, zaganiany problemami, pracą, albo poszukiwaniem pracy by przeżyć, nie orientuje się, a nawet nie podejrzewa, w jakim celu jest to robione i komu ma służyć. A że służy komuś to nie ulega wątpliwości, ponieważ jest to zbyt kosztowna sprawa, a ktoś łoży na to i to duże pieniądze. Nie widać też konsekwencji, wobec osób tworzących te anormalności, ze strony „elit” rządzących. My normalni ludzie bez takiej „wolności” możemy się z powodzeniem obejść”. Prawdziwa kultura oparta jest na uszlachetnianiu naszych zwierzęcych instynktów w kategoriach duchowych ideałów (prawda, sprawiedliwość, dobro i piękno). Modernistyczna anty-kultura dąży do demoralizacji i destrukcji społeczeństwa poprzez dyskredytowanie tych ideałów. Antykultura ta przedstawia człowieka w czysto naturalistycznych i materialnych kategoriach. Każdy bodziec seksualny oraz każda funkcja ciała musi być rozpoznana i często zaspokojona. Takie postępowanie uznawane jest za „od-ważne”, natomiast każdy opór uznawany jest za represyjny, pruderyjny a nawet faszystowski czy ksenofobiczny. W jednym z końcowych epizodów serialu telewizyjnego Sex and the City publiczność musiała obserwować jak jedna z jego bohaterek depiluje swoje ciało. Tu nie chodzi o pruderię. Ludzka godność potrzebuje prywatności. Kobiecy czar wymaga skromności i tajemniczości. Na to co ludzkie, składa się nie tylko ciało, ale również dusza. Egzaltacja zwierzęca, natura człowieka, kosztem jego duchowych jakości, jest bezpośrednią konsekwencją deifikacji człowieka. Antykultura zakłada, że człowiek jest końcowym dziełem i nie musi być transformowany poprzez miłość Boga. Symptomem procesu uznania człowieka za Boga jest kult i adoracja idoli. Wielbimy wielkie umysly, piękności, wyznajemy kult doskonałego zdrowia i siły. Antykultura odsłania jednak diaboliczny spisek, który odrzuca boski plan rozwoju ludzkości. Poprzez spożycie zakazanego owocu Szatan obiecywał: „Otworzą się wam oczy i będziecie jako Bóg, który odróżnia zło od dobra”. (Genesis 3:5). Oznacza to, że człowiek będzie definiował co jest złe, a co jest dobre. Bóg jest dobrem. Kiedy człowiek zaczyna uważać siebie za Boga, dobrem staje się to, czego chce najsilniejszy członek grupy. Dobro staje się złem a zło dobrem. Właśnie ten proces dokonuje się dzisiaj przed naszymi oczami. W historii ludzkości wielu chciało być Bogami, jednakże niektórzy konserwatywnie nastawieni autorzy szukają korzeni naszej antykultury w podejściu Żydów do ich „wybraństwa”. Początkowo Żydzi mieli koncepcje Boga jako Uniwersalnej Siły Moralnej we Wszechświecie. (To jest judaizm, z którym ja się osobiście utożsamiam – H.M.) Około 79 roku p.n.Ch. miala miejsce wojna domowa, w której zwycięstwo odnieśli Faryzeusze. To oni właśnie później proklamowali, że babiloński Talmud, jest ważniejszy niż Tora (pierwsze pięć ksiąg Starego Testamentu). Talmud uczy, że Żydzi zostali wybrani przez Boga, aby sprawować władze nad ludzkością. W praktyce, sami uznają się za Boga, co daje im prawo do przedefiniowania rzeczywistości. Jak powiedział Harold Rosenthal: „Większość Żydów niechętnie się do tego przyznaje, ale niestety, jesteśmy wybrańcami Lucyfera, który jest naszym bogiem”. Według autora Rabiego: „Chrześcijaństwo zajmuje się głównie zbawieniem indywidualnego człowieka. Judaizm natomiast kontempluje zbawienie Domu Izraela, który może pozwolić na zbawienie siedemdziesięciu plemion”. (Anatomie du Judaisme Francaise, pp. 203-204). Tak więc, Faryzeusze odrzucili Chrystusa, ponieważ nauczał, że Bóg jest miłością i że wszyscy ludzie są równi w obliczu Boga. „Pojawienie się Chrystusa było narodową katastrofą dla Żydów a szczególnie dla przywódców żydowskich”, napisał Leon de Poncins. „Dotychczas oni sami byli Synami Przymierza, jego wyłącznymi wysokimi kapłanami i beneficjentami”. De Poncins kontynuuje: „Od 2000 lat stanowiło to główny antagonizm i dzisiaj jest głównym motywem akcji wywrotowej. Żydzi byli awangardą walki z mitycznym światem ducha, doktorami niewiary; wszyscy, którzy znajdowali się w stanie duchowego buntu, wcześniej czy później przychodzili do Żydów, zarówno potajemnie, jak i w świetle dnia”. (Judaism and the Vatican, pp. 111-113). Henry Makow
Ze strony: http://poliszynel.wordpress.com
Z nienawiści do Rosji w objęcia UE… Po rozlicznych perturbacjach i przeszkodach ze strony szarogęszącej się Unii Europejskiej, udało się wreszcie podpisać tzw. umowę gazową pomiędzy Polską a Rosją. Porozumienie zakłada dostawy gazu do Polski do 2022 r., a tranzyt – do 2019 r. W umowie znalazł się też zapis o tym, że Polska i Rosja będą dążyć do nowego kontraktu na tranzyt – od 2020 do 2045 r. Jakie są jej zasadnicze plusy? Po pierwsze – zapewniamy sobie dostawę gazu i jego i tranzyt rurociągiem jamalskim. Nie staje się on przez to, przynajmniej na czas obowiązywania umowy, bezużyteczny, niepotrzebny, wobec budowanego gazociągu północnego. Po drugie – w interesie Polski, z tych samych powodów, leży przedłużenie umowy tranzytowej do 2045 r., a umowa daje taką możliwość. Jeżeli premier Putin wyraził, z całą pewnością nie na skutek przejęzyczenia, opinię, że w istocie kontrakt na tranzyt został przedłużony do 2045 r., to znaczy, że taka jest również wola Rosji. Należy podkreślić wyraźnie – bardzo dobrze się stało. Jest to sukces nie tylko wicepremiera Waldemara Pawlaka, osobiście zaangażowanego w negocjacje, ale i, w ogóle, polityki zagranicznej rządu Donalda Tuska, która na kierunku rosyjskim wykazuje zdecydowanie więcej pozytywów niż negatywów i jako taka zasługuje na pochwałę. Umowa jest elementem szeroko zakrojonej, w pewnym sensie, nowej polityki wobec Rosji. Przyniosła ona, również szeroki i pozytywny, odzew ze strony Moskwy. W interesie Polski leży jak najszerzej zarysowana współpraca z Rosją na polu gospodarczym. Dotychczasowy bilans handlowy, pomimo stałego wzrostu, jest nadal zdecydowanie niewystarczający i nie odpowiadający możliwościom obu stron. Aby zintensyfikować współpracę obu krajów konieczne są poważne, spektakularne kontrakty. Takim jest umowa gazowa, ale to nie wszystko. Miejmy nadzieję, że rząd nie cofnie się i zgłosi akces Polski do proponowanej przez Rosję potężnej inwestycji w postaci wspólnej budowy elektrowni atomowej w obwodzie kaliningradzkim. Obawa istnieje, gdyż ludzie rozumiejący konieczność normalnego, a co za tym idzie, także ekonomicznie korzystnego współistnienia z Rosją, muszą się borykać nie tylko z prometejskim szaleństwem opozycji, ale i z wyznawcami mrzonek we własnym obozie politycznym. W tym miejscu trzeba odnieść się do negatywnych komentarzy płynących ze strony polskiego obozu rusofobicznego, czyli PiS i prasy tzw. prawicowo-katolickiej z Gazetą Polską, Naszym Dziennikiem itd. Reakcja tego obozu świadczy, to fakt, że nie po raz pierwszy, za to wyjątkowo dobitnie, że ludzie go stanowiący nie tylko nie mają najmniejszego pojęcia o polskiej racji stanu, ale nie posiadają nawet elementarnej umiejętności rozumienia na czym polega polityka międzynarodowa, i co się w niej konkretnie wokół Polski dzieje. Ślepa nienawiść do Rosji przesłania im wszystko. Gotowi wyrazić najgłupszy pogląd, byle tylko programowo stanąć przeciwko Moskwie. Generalnie można zauważyć, że ich zdaniem, Polska powinna być równocześnie przeciwko gazociągowi północnemu oraz przeciwko długoletniej Jamalskiej umowie gazowej! Kilka przykładów tej istnej aberracji umysłowej obozu rusofobicznego. - prezes PiS, J. Kaczyński stwierdził, że gdyby jego rząd dalej sprawował władzę w Polsce, gazociąg północny by nie powstał. Niestety, J. Kaczyński nie podzielił się z nami tajemnicą metod prowadzących do podobnego efektu politycznego, ale być może należą one do tego rodzaju tajemnic, których tępy tłum znać nie musi. Ale pozgadujmy sobie – może jakiś gest rejtanowski? Może zbrojna koalicja z Ameryką McCaina, który niechybnie wygrałby wybory w USA, gdyby nie Tusk i Putin? W zasadzie, trudno komentować podobną wypowiedź, przypomnę tylko całkowitą obojętność administracji USA w tej sprawie oraz kolejne zgody krajów skandynawskich na gazociąg i udział w jego budowie firm włoskich i francuskich. - wypowiedź p. Witolda Szirina Michałowskiego (znany zwolennik rozbicia Rosji, sojuszu Polski z Ukrainą, Izraelem i ludami kaukaskimi, i syberyjskimi) na antenie Radia Maryja. Odrobina rozsądku, gdy twierdzi, że Polska przegrała sprawę gazociągu północnego nie włączając się w tą inicjatywę (to prawda, tyle, że przecież Polska najpierw odrzuciła pomysł budowy drugiej nitki Jamalu z troski o Ukrainę, a później, z tych samych powodów, odrzuciła propozycję współpracy przy samym Nordstreamie). Później było już tylko gorzej – o umowie gazowej nie powinniśmy rozmawiać z „bandytami Putinem i Miedwiediewem, którzy powinni najpierw wytłumaczyć się ze zbrodni w Czeczenii”. Nawoływał też do strajków i niepłacenia za gaz przez odbiorców. Na zakończenie zaś wezwał – „bądźmy realistami!”. Nie rozumiejąc ostatniego wezwania, mogę tylko zadać pytanie, czy należy utrzymywać stosunki np. z USA, które, jak ujawniono na Wikileaks, odpowiadają za śmierć ok. 66 tysięcy Irakijczyków – cywili? Jest to pytanie retoryczne. Polityka międzynarodowa to nie przedszkole dla Don Kichotów, ale niezwykle trudny teren, na którym trzeba szczególnie uważać, zwłaszcza, kiedy nie jest się światowym mocarstwem, czy chociażby lokalnym rozgrywającym. W tej niebezpiecznej rozgrywce należy przede wszystkim myśleć o zapewnieniu minimum (a maksimum w danych okolicznościach) suwerennej egzystencji własnemu państwu, a nie rzucać się z motyką na słońce. W tej samej kategorii aberracji leżą ataki na rząd Tuska, który w w czasie swoich wizyt zagranicznych nie wypowiedział Chinom wojny za Tybet, a Indiom za prześladowanie chrześcijan. - wreszcie ostatnie komentarze – wielu „prawicowych” polityków, dziennikarzy i publicystów doszło do wstrząsającego wniosku, że jednak ta cała Unia Europejska to jest dobra dla Polski. A czemuż to, gołąbeczki? Ano temu, że dzielnie chroniła nas przed Rosją , i przed tą „wasalizującą” nas umową. Wywalczyła skrócenie terminów. P. Kaczyński stwierdził: „ze względu na swoją długotrwałość i jednostronność, to znaczy pełne ustępstwa wobec Gazpromu, negocjowana umowa gazowa oznacza pewien akt polityczny” i „zbliża nas do Wschodu, a powinniśmy iść na Zachód”. Tak – więc choćby i z diabłem, byle przeciw Ruchom. Ręce opadają. Ale odrzućmy sarkazm. Obóz rusofobiczny bowiem, na naszych oczach, działania Unii Europejskiej, będące bez konieczności przeprowadzania dowodu, wyrazem praktycznego ograniczania suwerenności państwa narodowego, jakim jest Polska, uznał za słuszne i nadto – służące dobrze naszemu krajowi! Powtórzę po raz n-ty – nienawiść do Rosji odbiera resztki zdrowego rozsądku, „czerwoną mgłą zasnuwa oczy”. Co więcej, nikt nie zauważył, w tym porywie wdzięczności dla UE, że w istocie chodzi tu o realizację interesów przede wszystkim Niemiec w ramach UE. To Niemcom zależy na uczynieniu gazociągu jamalskiego bezużytecznym jak najszybciej, a co za tym idzie, na uczynieniu z Polski przedmiotu układów z Rosją, czemu, czy to się rusofobom podoba, czy nie, przeciwdziałają dwustronne układy polsko-rosyjskie. Jestem nawet skłonny uwierzyć, że nie czynią tego z powodu jakiegoś założonego programu antypolskiego, ale po prostu z prozaicznego powodu jakim jest zapewnienie sukcesu interesom ekonomicznych Niemiec. Ci, którzy chwalą dzisiaj Unię zachowują się więc jak ludzie niepoczytalni, zadowoleni z podcinania gałęzi na której siedzą. Można tez postawić spore pieniądze bez ryzyka straty, że jeżeli dojdzie do „wyłączenia” Jamalu, ci sami polityczni analfabeci ogłoszą sojusz rosyjsko-niemiecki przeciw Polsce, tradycyjnie odrzucając refleksję o własnym przyczynieniu się do tegoż. A co ze stwierdzeniami p. J. Kaczyńskiego? Czyżby to był wyraz jakiś kompleksów? Przecież jesteśmy „na Zachodzie”, jesteśmy w UE, w NATO. A gdzie tradycja polityki polskiej promieniowania na Wschód? Zamiast tego, p. Kaczyński proponuje odgrodzić się murem? Fakt, że wtedy ZACHODNIM krajom i firmom łatwiej będzie dogadywać się z Rosją i robić z nią interesy, tylko czy aby na pewno o to chodzi?! Podsumowując, należy stwierdzić po raz kolejny, że obóz rusofobiczny, czyli obóz zaciekłych wrogów umowy gazowej i w ogóle wrogów normalnych stosunków z Rosją, nie jest zdolny do prowadzenia polityki państwa polskiego. Gdyby przypadkiem znalazł się ponownie u władzy, stanowić to będzie dla Polski ogromne niebezpieczeństwo. Receptą zaś na istniejące niebezpieczeństwa związane z polityką niemiecką, czy polityką UE, jak również polityką niechętnych nam kręgów w Rosji (a takie były, są i będą), jest utrzymywanie jak najbardziej zdrowych, normalnych stosunków z Rosją, możliwie szeroko zakrojonych, których podwaliną będą poważne, dotyczące wielkich inwestycji, umowy-kontrakty dwustronne. Jest rzeczą naturalną i logiczną, że podjęcie takiego wyzwania musi iść w parze z porzuceniem mrzonek polityki prometejskiej/mesjanistycznej, w której Rosja jest permanentnym wrogiem, do którego zniszczenia należy dążyć bez względu na okoliczności. Nie będzie to droga łatwa.
Panowie dziennikarze spali a Pospieszalski jechał pod Pałac. Fragment rozmowy Anny Nadolny z Jarosławem Kozakiem [Jarosław Kozak] Film „Solidarni 2010” wywołał pierwszą burzę medialną aż do rady Etyki Mediów włącznie. Ja słuchałem kilka wywiadów Ewy Stankiewicz, między innymi takiego, w którym dziennikarz zadający jej pytania nie dopuszczą Stankiewicz do głosu i sam za nią odpowiada czy raczej komentuje sam siebie. To było skandaliczne zachowanie tego dziennikarza. Tak nie robi uczciwy zawodowo dziennikarz.
[Anna Nadolny] Czy był to pojedynczy wypadek czy seria jakiś zdarzeń? Było wiele wypadków, że Stankiewicz i Pospieszalski nakręcenie filmu „Solidarni 2010” odczuli na własnym grzbiecie. Powstały problemy z dystrybucja tego filmu. Miał miejsce jakiś bojkot reklam tego filmu itd. W mediach i na portalu rozszalała wprost niebotyczna nagonka na nich. Na fejsie powstały grupy żądające usunięcia Pospieszalskiego z mediów. Nawoływali do wyrzucenia go z telewizji. Manipulacje, przerysowania zawarte w jego programach nie wydawały mi się w tym czasie wystarczające aż do takiej nagonki.
Czy oglądasz program „Warto rozmawiać”? Ja rzadko oglądam telewizję. To jest okropny zjadacz czasu. Zdarza się, że oglądałem ten program. Nie każdy ale niektóre.
Czy to jest dobry program? Pod względem warsztatu dziennikarskiego oczywiście. Ludzie mogą się w sposób pełny wypowiadac. Nie ma tematów pobocznych nijak się mających do głównego wątku. Nie ma przekrzykiwania się nawzajem i zakrzykiwania oponenta. Program kończy się jakąś puentą. Tematyka też nie jest banalna. Są sprawy tam omawiane i tylko tam omawiane. Są zagadnienia w pewnym sensie pionierskie poruszane przez Pospieszalskiego.
Które na przykład? Program poświęcony zagadnieniu budowy minaretów i obecności kulturowej muzułmanów w Europie. To było pionierskie jak na polskie media. Gazety, portale internetowe zupełnie zignorowały ten problem szalenie dyskutowany w kilku krajach Europy. Czy mieliśmy informacje rzeczywiście rzetelne ze Szwajcarii, gdzie stały się straszne rzeczy? Nie!
Jakie straszne rzeczy? Szwajcarzy przegłosowali ustawę zakazującą budowy minaretów muzułmanom. To jest skandal dziejów. Byłem tym poruszony dogłębnie. Szwajcaria okazała się narodem szalejącego nacjonalizmu. Ten nacjonalizm i niechęć do obcokrajowców zawsze tam były ale po raz pierwszy zostały zademonstrowane oficjalną deklaracją szwajcarskiego społeczeństwa. Ustawowo wprowadzono dyskryminację jednej z najważniejszych religii świata. Brałem czynny udział w dyskusjach na ten temat na stronach szwajcarskich. Tam aż się gotowało od emocji. Ludzi byli podzieleni. Byli radykalni. Muszę jednak powiedzieć, że poziom dyskusji na stronach szwajcarskich był niebotycznie wyższy niż na stronach polskich. Nie spotkałem się z żadnym przekleństwem na przykład. Byłem zaskoczony świadomością kulturową, znajomością dziejów kultury i ich źródeł u uczestników rozmów.
Jak były to liczne grupy? Byłem w dwóch jedna za zakazem budowy minaretów, druga przeciw zakazowi. Jedna miała około 80 tysięcy a druga około 50 tysięcy członków. To były grupy niemieckojęzyczne. W jednym jednak Szwajcarzy z obu grup byli zgodni. Uparcie trzymali się założenia, że wprowadzenie zakazu budowy minaretów jest wewnętrzną sprawą ich kraju. Szersze, kontekstualne wypowiedzi ludzi były cenzurowane a ich wpisy usuwane.
Czy twoje wpisy też usuwano? Tak. Moje i wielu innych, którzy widzieli wydarzenia w Szwajcarii jako cios w podstawy współczesnej kultury europejskiej, w której istnienie islamu jest po prostu faktem. Ktoś, kto w imię sloganu kultury „grecko-rzymskiej” czy „judeo-chrześcijańskiej” neguje wpływ islamu na Europę od dziesiątków lat mija się z faktami. Ta „napływowa” w pewnym sensie kultura dziś współkształtuje Europę. Taki jest stan rzeczy. Dla Polaków jest to obcy temat, bo dotychczas nasze kontakty z islamem ograniczały się w historii do Tatarów, z których jesteśmy dumni a nasi królowie nadawali im tytuły szlacheckie i arystokratyczne. Być może jednak wraz ze wzrostem ekonomicznym Polski przybędzie tu większa ilość imigrantów z krajów muzułmańskich i problem ich kultury stanie się problemem społecznym. Dziś na pewno w Polsce nim nie jest. Ja nie twierdzę, że transformacje kulturowe w Europie są pozytywne. Są po prostu faktem.
Ale wróćmy do spraw krajowych. „Warto rozmawiać” jest programem rzetelnym? Tak. Jest to pod względem warsztatowym rzetelnie prowadzone dziennikarstwo. Pod względem merytorycznym to jest publicystyka. Tutaj trudno oceniać kogoś, że ma takie a nie inne widzenie spraw.
A czego nie lubisz w tych programach? Stale zapraszanych tych samych gości. Pospieszalski ma kilka „dyżurnych” postaci zapraszanych do programu. To jest męczące i nudne. Mógłby się jednak postarać o nowe twarze „autorytetów”. Jeśli jakiś autorytet staje się autorytetem od wszystkiego to jest od niczego. Pospieszalski ma takich gości „od niczego” i „do niczego”. Ja chyba nigdy u niego Staniszkis nie widziałem na przykład. Środowisko KUL-owskie też jest mu mało znane [...].
W momentach krytycznych wziąłeś Pospieszalskiego i Stankiewicz w obronę? Pospieszalskiego nie. Zapisałem się do grupy broniącej go. Pisałem otwarcie, że w dniach żałoby on jako jedyny dziennikarz w Polsce wykazał się mądrością zawodową i mistrzostwem profesji dziennikarskiej. On jako jedyny był pod Pałacem wśród ludzi i zbierał materiały. Nikt poza nim z tej „Warszafki” jak to się mówi nie zarywał nocy, by udokumentować to co się w tych zupełnie wyjątkowych dniach działo. To było mistrzostwo dziennikarskie Pospieszalskiego. To czy on nagrywał wszystko obiektywnie jest poboczne. On tam był. Rozmawiał z ludźmi. W normalnym kraju Pulizer za taką postawę. Zrobił materiał a później film. I tu szok. Dlaczego? Film się nie spodobał i okrzyknięto go „nieobiektywnym”. Ale kwestia czy on jest czy nie jest obiektywny też jest poboczna. Jego przeciwnicy, masa polszewicka nie posiadali po prostu kontr-propozycji. Nie mieli nagrań z tamtych dni żałoby. Pospieszalski je miał. Były to jedyne materiały z tego co przeżywali ludzie pod Pałacem zbierane przez wiele godzin przez kilka dni. Polszewicy nie mieli własnego filmu. To jest powodem nagonki na Pospieszalskiego. Panowie dziennikarze chrapali w nocy a Pospieszalski jechał pod Pałac.
A Stankiewicz? Cóż… Oglądałem ten wywiad z dość nieprofesjonalnie zachowującym się dziennikarzem, który jej nie dopuszczał do głosu i sam mówił to co chciał nagrać. Ona nie mówiła. Musiała go przekrzykiwać, by odpowiedzieć na pytanie. To skandal. Ten dziennikarz jeśli go w ogóle można tak nazwać zachował się niegodnie, wprost nagannie - złamał wszystkie reguły warsztatu dziennikarskiego. Warczał na tę biedną Stankiewicz, która nie mogła odpowiedzieć swobodnie na pytanie. Później portal „Niezależna” podał informację, że ona została aresztowana. To zauważył też taki profil „Blogmedia” i ja założyłem stronę „Dość prześladowania Ewy Stankiewicz, autorki filmu „Solidarni 2010””. Ta informacja o aresztowaniu została zmieniona na informacje o „poturbowaniu” Stankiewicz. Po pół godzinie podmienili teksty ale ja już pierwszy czytałem i skopiowałem zakładając stronę. Redakcja portalu „Niezależna.pl” nigdy nie zamieściła żadnego sprostowania błędnej informacji. Kłania im się również profesjonalizm warsztatu dziennikarskiego.
Więc strona została mimo błędnej informacji? Tak. Poturbowanie dziennikarza to tak samo niedopuszczalna rzecz jak aresztowanie. Jej aresztowanie byłoby zaś prawdziwym skandalem. Jarosław Kozak
Kaczyński uniknął przyszłorocznego rozpadu PiS Rozpad PiS przed lub tuż po wyborach był raczej nieunikniony. Romanowski przewidywał rozpad PiS u po przegranych dla niego wyborach. Przewidywał też rozpad Platformy po zwycięskich wyborach. Przed Kaczyńskim i Prawem i Sprawiedliwością stoi klik kluczowych problemów. Jednym jest sukcesja Kaczyńskiego. Kaczyński jest mądrym politykiem i zdaje sobie sprawę, że wiek jest sprawą relatywną polityce. Inaczej się liczy dla zwycięscy, kiedy można rządzić i kontrolować partię mimo wieku, a inaczej dla przegranego, kiedy najmniejsza oznaka słabości prowokuje młode wilki do rzucenia się do gardła wodzowi. Kaczyński prawdopodobnie szykuje dla siebie rolę patriarchy, który pomimo formalnego odejścia od bezpośredniego rządzenia partia pozostawi sobie ogromny nieformalny wpływ na PiS. Aby jednak dalej mięć wpływ na PiS i na polską politykę musi skutecznie przeprowadzić swoją sukcesję. Media lansują na przyszłego szefa PiS Ziobro. Coraz częściej pokazując go w mediach, atakując go, czym ustawią go w roli niezłomnego, głównego, liczącego się przeciwnika dla Tuska i Platformy. Będą go lansować dlatego właśnie, że nie nadaje się na przywódcę, o czym zresztą mówiła sama Staniszkis. Parę dni temu pokazała się, według mnie bardzo istotna informacja o Mariuszu Kamińskim, byłym szefie CBA. Otóż ma być on przyszłym szefem warszawskiej organizacji PiS. Z informacji wynikało, że już jest faktycznym jej szefem, gdyż obsadza swoimi ludźmi listy w wyborach samorządowych. Kontrola nad największą, stołeczną organizacją jest kluczem do kontroli nad całym PiS. Kaczyński pozwalając Kamińskiemu wzrastać w siłę w pewnym sensie namaszcza go na swego sukcesora. Media praktycznie przemilczały tą sprawę, wg mnie celowo nie podjęły tego tematu. Co ciekawsze Kaczyński innemu pretendentowi do schedy po nim, Kurskiemu wyczyści całe zaplecze, rozwiązując kontrolowaną przez niego pomorska organizację PIS. Sukcesja to również poważne zmiany na listach wyborczych. Kamiński, aby przejąć PiS musi umieścić pokaźne grono swoich ludzi na biorących miejsc list do Sejmu. Oznacza to, że równie pokaźne grono zostanie z tych list usunięte. Co istotniejsze w warunkach sukcesji będą to osoby mogące zagrozić sukcesji oraz osoby stanowiące ich zaplecze. Dla zagrożonych osób nie ma innego wyjścia jak rozpocząć walkę o kontrolę nad partią. W wypadku przegranej pozostaje tylko jedno. Rozłam i utworzenie nowej partii. Taki rozwój wypadków w roku wyborczym może nawet wypchną partię z parlamentu, może raz na zawsze zniszczyć partie. Kaczyński usunął Kluzik-Rostkowską i Jakubiak zaraz po tym jak ta oświadczyła, że wystąpi do walki o schedę po Kaczyńskim. Kaczyński rozbił tym frakcję „liberałów”, która mogła zagrozić sterowanej przez Kaczyńskiego i jego najbliższe otoczenie sukcesji. Reszta albo odejdzie sama, albo zostanie usunięta z list wyborczych. Kaczyński może tym ruchem ugrać jeszcze jedną korzyść. Jeśli liberałowie wzmocnią PSL, które lansuje wiele wolnorynkowych pomysłów, jak chociażby obniżenie ZUS u do zryczałtowanej kwoty 120 złotych miesięcznie, którą mają płacić wszyscy nie zależnie od wysokości dochodów, to taki wzmocniony PSL zagrozi głownie Platformie. Kaczyński przed wyborami mówił, że razem z Pawlakiem jeszcze dużo zrobią. I być może dzięki tej nieoczekiwanej zmianie miejsc powstanie rządowa koalicja PiS u i pisoPSL. Oznaczałoby to dla mediów, że strzeliły we własne kolano. Lansując Migalskiego, Jakubiak, Poncyliusza, Kluzik-Rostowską , jako przyszłych prowodyrów bratobójczych, rozłamowych walk wewnątrz PiS u faktycznie zbudowały popularność i pozytywny wizerunek przyszłym liderom PSL, który będzie walczył o elektorat z Platformą. Co istotniejsze liberałowie z PiS jeśli dołączą do PSL nie będą zabierali miejsc biorących na listach starym „chłopom” , ani rozpychali się w ich organizacjach partyjnych. Liberałowie zbudują własne organizacje partyjne, zbudują struktury PSL w miastach. Wzrost poparcia dla PSL, dzięki ich nowemu miejskiemu skrzydłu zaowocuje większa ilością miejsc parlamentarnych, w większości wyrwanych Tuskowi i Platformie z gardła. Marek Mojsiewicz
KOLEKTYW, SODOMIA, ORDER Kilka dni temu Michnik powiedział, że okrągły stół, akt założycielski III RP, był „kolektywnym dawaniem d…”. Dla uczczenia tej sodomii prezydent Komorowski zdecydował o odznaczeniu jej uczestników orderem Orła Białego. Koniecznie w dniu Narodowego Święta Niepodległości! Lidia Ciołkoszowa, wybitna działaczka Polskiej Partii Socjalistycznej, opowiedziała mi kiedyś anegdotę z czasów, gdy była wykładowczynią Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego. Któregoś dnia została poproszona o wyjazd, w zastępstwie chorej towarzyszki, z wykładem szkoleniowym dla kobiet na Górnym Śląsku. Ciołkoszowa była nieprzygotowana, ale spotkanie udało się nadzwyczajnie. Wdzięczne robotnice serdecznie jej dziękowały, mówiąc: „Prosimy znowu do nas przyjechać, bo z panią my się tak świetnie rozumiemy, a zwykle przysyłają tu nam takie obce Żydówki”. Ciołkoszowa – bardzo piękna kobieta o bardzo żydowskich rysach twarzy – opowiadała tę anegdotę ze śmiechem jako dowód, że o stosunkach międzyludzkich nie decyduje pochodzenie narodowościowe, a zdolność inteligenta do nawiązania szczerego, bezpośredniego kontaktu z ludźmi o niższej pozycji społecznej. Ciołkoszowa była wielką polską patriotką. Dlatego działalność "Solidarności" po wprowadzeniu stanu wojennego nazywała „ruchem oporu”. Oczywiście był to inny ruch oporu niż zbrojna walka z lat wojny i komunistycznego masowego terroru. Choć ruchy wolnościowe lat 70. programowo wyrzekły się stosowania przemocy, to dla każdego patrioty istota ruchu pozostawała ta sama – walka przeciw komunistycznej opresji o niepodległość i demokrację. Dlatego podczas strajku Sierpnia`80 w Stoczni Gdańskiej panował duch kontynuacji Powstania Warszawskiego innymi środkami, a nie duch budowania socjalizmu z ludzką twarzą z Października`56. Solidarność nie była dzieckiem Marca`68, a dziełem tych samych ludzi, którzy w Grudniu`70, zamiast do poprawiania nienaprawialnego, ruszyli do walki z systemem. Podpalenie „Reichstagów” w Gdańsku i Szczecinie nie było skutkiem woli kompromisu z komunistami, a objawem całkowitego odrzucenia sowieckiej antycywilizacji. "Solidarność", jako kontynuacja Grudnia`70, była ruchem oporu, kontynuacją walki Armii Krajowej i Żołnierzy Wyklętych. Bunt "Solidarności" przeminął, i dzisiaj, w III RP jako państwie skonstruowanym przez WSW i SB, cały niepodległościowy i antykomunistyczny ruch oporu nazywany jest „opozycją”. Skąd wziął się ten zdradziecki, wredny i przewrotny koncept? Nazwa „opozycja demokratyczna” pojawiła się w drugiej połowie lat 70. w środowisku „rewizjonistów”, dysydentów z PZPR, dawnych Puławian i aktywnej w Marcu`68 młodzieży z tego środowiska. Była powtórzeniem propagandy Komunistycznej Partii Polski, gdy ta zeszła do podziemia i wraz lewicą PPS usiłowała rozpowszechniać „narrację” wypracowaną przez NKWD – demokratyczny komunizm kontra faszystowska Sanacja. To, co nie udało się w latach 30., okazało się sukcesem środowiska stosującego te same metody w czasach współczesnych. Środowiska antykomunistyczne i niepodległościowe zostały „urzędowo” zaklasyfikowane (IPN, PAN, uniwersytety, media) do zbioru: „opozycja” i podporządkowane w ten sposób swoim przeciwnikom ze środowiska dążącego do demokratyzacji systemu bez zerwania z bolszewizmem jako fundamentem ideowym i prawomocną metodą operacyjną. W ten sposób, pomimo upadku komunizmu, samoświadomość społeczna Polaków i w ogóle państwo polskie, wraz z oficjalną polityką historyczną, pozostało w niewoli fałszywego konceptu, według którego to nie antykomunistycznie, wolnościowo i demokratycznie nastawiony naród polski, nie ofiara jego patriotycznych elit, nie postawa Kościoła, nie walka polskiego ludu, a wewnętrzna rozgrywka w ramach środowisk staro- i nowokomunistycznych zdecydowała o odzyskaniu niepodległości! Według tego konceptu, tak jak ojcem niepodległości czczonej 11 listopada jest Piłsudski, tak twórcami niepodległości odzyskanej w 1989 r. są rewizjoniści komunistyczni Kuroń i Modzelewski, co poświadczył w imieniu państwa polskiego prezydent Kwaśniewski, przyznając im order Orła Białego. Kilka dni temu Michnik powiedział, że okrągły stół, akt założycielski III RP, był „kolektywnym dawaniem d…”. Dla uczczenia tej sodomii prezydent Komorowski zdecydował o odznaczeniu jej uczestników orderem Orła Białego. Koniecznie w dniu Narodowego Święta Niepodległości! Jaki Kiszczak, taki okrągły stół. Jaki kolektyw, takie obyczaje. Jaka „opozycja demokratyczna”, taki prezydent. Krzysztof Wyszkowski
CZŁONKOWIE KAPITUŁY ORDERU ORŁA BIAŁEGO ODCHODZĄ Bogusław Nizieński złożył w trybie natychmiastowym rezygnację ze stanowiska członka Kapituły Orderu Orła Białego - dowiedział się portal Niezależna.pl. Przyczyną jest plan odznaczenia Orderami Adama Michnika, Jana Krzysztofa Bieleckiego i Aleksandra Halla. Z Kapituły odejdzie też Andrzej Gwiazda i prawdopodobnie Jan Olszewski. Posiedzeń Kapituły Orderu Orła Białego - najstarszego i najważniejszego polskiego odznaczenia - nie zwoływano od 10 kwietnia. Jej członkowie o odznaczeniach dla Michnika, Bieleckiego i Halla dowiedzieli się... z mediów (jako pierwsza informację o laureatach podała telewizja TVN24). - Właśnie piszę rezygnację - powiedział nam Andrzej Gwiazda. Były Rzecznik Interesu Publicznego Bogusław Nizieński zrezygnował ze stanowiska członka Kapituły już wczoraj. On także nie został oficjalnie poinformowany o planowanych odznaczeniach. Adam Michnik, Jan Krzysztof Bielecki i Aleksander Hall mają zostać odznaczeni Orderem Orła Białego już 11 listopada. Laureat Adam Michnik zasłynął z powiedzenia "odpieprz się pan od generała" – chodziło o twórcę stanu wojennego Wojciecha Jaruzelskiego - i z tego, że nagrał Lwa Rywina. A także ze zdjęć, jak pije wódkę z Kiszczakiem i Urbanem. Laureat Jan Krzysztof Bielecki zasłynął z afery ze 120-metrowym apartamentem w centrum Warszawy, który odkupił za bezcen od Agencji Mienia Wojskowego. Laureat Aleksander Hall, minister bez teki ds. współpracy z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, był wiceprzewodniczącym Unii Demokratycznej. Ostatnio utrzymuje sie m.in. z publikacji zamieszczanymi w "GW". dk, wg, Niezależna.pl
"ZRÓB TO SAM". DZIŚ INSTRUKCJA, JAK UŚWINIĆ ORDER Witam moi Kochani w kolejnym odcinku programu „Zrób to sam” czyli co z czym, dlaczego, po co i jak. W dzisiejszym programie postaramy się opracować najlepszy sposób na uświnienie orderu. Zapytacie państwo, po co mamy zaraz uświniać order? No cóż, a po co mamy montować półkę na ścianie? Po to, by wisiała i można tam było stawiać książki, tak? Więc order uświnimy po to, by był uświniony i cieszył tym poniektóre oczy. Przykładowo jakiś order przez wiele lat nie był uświniony, aż tu nagle ciach pach, dochodzimy do wniosku, że wystarczy, że czas bez uświnienia był tak wystarczająco długi, że brak uświnienia znużył nas i wynudził niczym przemówienie Komorowskiego. Weźmy np. taki Order Orła Białego. Jak sama nazwa wskazuje, ten orzeł jest biały. No czy to nie jest nudne? No prawda że nudne, jak tak od tylu lat, on, ten orzeł, biały jest a nie różowo – brązowy przykładowo. Ale żeby to uzyskać, to jednak potrzebne jest właśnie owo uświnienie, proces w którym orzeł biały utraci biały kolor, nabierze innego koloru, zatem też innego znaczenia i już nudno nie będzie. Wbrew pozorom uświnienie orderu, to nie jest jakiś mocno skomplikowany proces. Musimy jedynie poddać go w KOMORZE uświniającej działaniu pewnych zewnętrznych czynników. Zatem sięgamy najpierw po bieleckowidło, który nieco odbieleckuje orła, potem musimy narazić go na halliczność. Kiedy order jest już zahallowany, to na koniec pozostaje nam już tylko za pomocą michnikowidła ubabrać ów order w kolory takie, wiecie państwo, ni to sraczkowate ni to bieleckie (nie mylić z kolorem białym). No i po wszystkim patrzymy na orła, przyglądamy się skrupulatnie i co widzimy? Już na pierwszy rzut oka widać, że on już nie jest biały, nie jest czysty, nie jest polski, jest już nawet nie orzeł a, powiedzmy sobie, sęp jakiś, bo zdradziecko i źle mu z oczu patrzy, niczym szui jakiejś. W ten oto łatwy i prosty sposób zamieniliśmy Order Orła Białego w Order Sępa. Widzicie państwo jakie to proste? Dziękuję za uwagę, zapraszając na następny odcinek, w którym to gościć będziemy Kubę Wojewódzkiego, z którym wspólnie w studio pokażemy, jak samodzielnie i bez wysiłku w sposób prosty i nie męczący uświnić, polską biało-czerwoną, flagę.
Piotr Cybulski
Hańba Orła Białego Adam Michnik, który określił Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka "ludźmi honoru", zostanie odznaczony najwyższym odznaczeniem państwowym - Orderem Orła Białego. W związku z tymi planami członkowie Kapituły Orderu: Andrzej Gwiazda, opozycjonista z okresu komunistycznego, i sędzia Bogusław Nizieński, były rzecznik interesu publicznego, zapowiedzieli swoje odejście z piastowanych funkcji. Joanna Trzaska-Wieczorek, dyrektor Biura Prasowego Kancelarii Prezydenta, poinformowała wczoraj dziennikarzy, że ks. bp Alojzy Orszulik, Aleksander Hall, Czesław Bielecki i Adam Michnik zostaną odznaczeni przez prezydenta Bronisława Komorowskiego w uznaniu znamienitych zasług dla Rzeczypospolitej, w szczególności dla przemian demokratycznych i wolnej Polski, a także za zasługi w działalności publicznej. Uhonorowanie Orderem Orła Białego nastąpi 10 listopada. Najwięcej wątpliwości wzbudza wyróżnienie dla Michnika.
Decyzja prezydenta wywołała sprzeciw części członków kapituły odznaczenia. Bogusław Nizieński uznał, że jego czas w tym gremium dobiegł końca. Rezygnację wysłał pocztą. Swoją decyzję motywował tym, że wcześniej kapituła inaczej procedowała nad zgłoszonymi kandydaturami. Również Andrzej Gwiazda zrezygnował z członkostwa w tym gremium. Potwierdza, że nie został poinformowany przez prezydenta o zamiarze uhonorowania Adama Michnika Orderem Orła Białego. - Dochodziły tylko plotki. Codziennie zaglądałem do mojej skrzynki pocztowej i nie było żadnej informacji. Dowiedziałem się o tym dopiero od dziennikarzy - twierdzi Gwiazda. Dodaje, że pismo informujące o jego odejściu z kapituły jest już w drodze do Warszawy. - Nie mogę zasiadać w gremium, które oficjalnie, ustawowo jest upoważnione do zabierania głosu w sprawie odznaczeń Orderem Orła Białego, a jednocześnie jestem pozbawiony jakiegokolwiek wpływu na decyzje i dowiaduję się o nich dopiero po fakcie - zauważa Gwiazda. Wczoraj Sławomir Nowak, minister w Kancelarii Prezydenta, poinformował, że prezydent zasięgał opinii na temat przyznania orderów u Wiesława Chrzanowskiego, jednego z członków Kapituły. Sam Chrzanowski nie chciał jednak wyjawić, czy jego zdanie w sprawie nominacji było pozytywne czy negatywne. - Rozmawialiśmy w ogóle o obecnej transzy odznaczeń, nie akurat o panu Adamie Michniku. Z tym że te opinie mają charakter wewnętrzny, a nie publiczny. Zresztą jest to prawo nie tylko zaopiniowania, ale ewentualnie wysunięcia propozycji - uważa członek Kapituły. Jerzy Bukowski, były rzecznik prasowy płk. Ryszarda Kuklińskiego, zastanawia się, dlaczego akurat red. Michnik ma otrzymać order. - Jest dla mnie rzeczą zastanawiającą, że kolejne osoby postrzegane jako kontrowersyjne dostają najwyższe odznaczenie państwowe, natomiast inne nie mogą dostąpić tego zaszczytu - ocenia Bukowski. I podaje przykład właśnie płk. Ryszarda Kuklińskiego. Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych już od sześciu lat bezskutecznie stara się o pośmiertne przyznanie pułkownikowi tego orderu. Natomiast Stanisława Michalkiewicza, publicysty, nie dziwi najnowsze posunięcie prezydenta w sprawie odznaczeń. - Jest to dalszy ciąg tej linii, którą pan prezydent Komorowski zaprezentował w doborze swoich doradców, głównie wywodzących się z tzw. salonu i trochę z lewej strony sceny politycznej, jak np. prof. Tomasz Nałęcz. I Adam Michnik do tego kompletu jak najbardziej pasuje. Prawdopodobnie nie chciał zostać żadnym doradcą, bo gardzi takimi funkcjami. Zresztą całkiem słusznie, ponieważ ma rację, sądząc, że znacznie ważniejsze jest oddziaływanie propagandowe za pomocą mediów niż bycie doradcą jakiegoś prezydenta - konstatuje Michalkiewicz. Adam Michnik, były opozycjonista, jest znany ze swej ugodowości w stosunku do komunistów po 1989 roku. Świadczą o tym nie tylko jego działania, linia programowa "Gazety Wyborczej", ale również liczne wypowiedzi. Przytoczmy chociaż jedną z bardziej charakterystycznych. W wywiadzie udzielonym Agnieszce Kublik i Monice Olejnik dla "Gazety Wyborczej", z dnia 3-4 lutego 2001 r., nazwał Kiszczaka i Jaruzelskiego (odpowiedzialnych za wprowadzenie stanu wojennego w Polsce w 1980 r.) "ludźmi honoru". Oto najważniejszy fragment tego wywiadu: "Czy gen. Kiszczak jest dla pana człowiekiem honoru? - AM: Tak. Jest człowiekiem honoru. Gen. Kiszczak dotrzymał wszystkich zobowiązań, jakie podjął przy Okrągłym Stole. To były najważniejsze dni w jego życiu. Szef bezpieki negocjował ze swoimi więźniami. Przyjął zobowiązania i dotrzymał słowa aż do bólu. Po 1989 r. nigdy nie zawiódł zaufania. - Gen. Jaruzelski też? - AM: Też".
Jacek Dytkowski
"Cudem ocalony" Tak jak przewidywałem w notce z 28 października, "Podła i haniebna gra tragedią?" w łódzkim biurze poselskim Stefana Niesiołowskiego nie było nigdy Ryszarda C. Marszałek sejmu, który na lewo i prawo rzucał oskarżenia o grę tragedią przez Jarosława Kaczyńskiego, sam w podły i nikczemny sposób wykorzystał śmierć polityka PiS. „Prokuratura nie ma na to żadnych dowodów. - Na wnioski należy jeszcze poczekać, a te dowody, które mamy, nie potwierdzają, że to właśnie Ryszard C. był w tym budynku - poinformował Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury. Śledczy zdecydowali skierować Ryszarda C. na obserwację do szpitala psychiatrycznego”. Wpisał się Stefan Niesiołowski w medialną kampanię, która za wszelką cenę chciała miejscową gawiedź przekonać, że owo zabójstwo to zwykły przypadek. Zginąć mógł wcześniej Niesiołowski, Miller, Napieralski. No cóż przypadkowo padło na PiS. Prokuratura zapewne ową prostą prawdę ustaliła dość szybko, ale niewskazane było ogłaszać jej przed pogrzebem, a i po nim wypadało odczekać jakiś czas, aż ludzie zapomną. Oczywiście dla „dobra sprawy” ci wszyscy dziennikarze, którzy uganiali się za „niedoszłą ofiarą” z kamerami i mikrofonami, aby ukazać Polakom „cudem ocalonego”, dziś dadzą mu spokój. W normalnym kraju taki polityk byłby skończony i napiętnowany niczym prezydent Mysłowic, który aby wzbudzić współczucie wyborców sfingował napad na samego siebie dokonując nawet samookaleczenia. Jedyne, co może nas czekać, to krytyka Stefana Niesiołowskiego ze strony polityków PiS, na co ten jak zwykle odpowie: „Jak ja wysadzałem pomniki Lenina to gdzieście byli?”
Tę mantrę powtarza marszałek sejmu od lat. Oczywiście jak zwykle żaden dziennikarz nie zapyta Stefana Niesiołowskiego ile tych pomników wysadził w powietrze gdyż odpowiedź brzmiałaby „Zero”, co mogłoby nadwątlić jego wiarygodność i unaocznić kolejne, powtarzane od lat kłamstwo. Przy takich mediach i sposobie uprawiania dziennikarstwa będziemy świadkami coraz większej ilości podłych propagandowych gierek i otaczania parasolem ochronnym różnych niegodziwców tylko, dlatego, że wywodzą się z ulubionej partii politycznej. Zbrodnia łódzka niczego dziennikarzy i polityków nie nauczyła. Powielono „smoleński” scenariusz.
Obwinić ofiary i jak najszybciej zapomnieć o żałobie.
Tak, więc mamy medialny show z „martyrologią” Joasi, jak mówią dziś posłowie PO o Joannie Kluzik- Rostkowskiej, a Stefan Niesiołowski może być pewien nikłego zainteresowania mediów swoim nikczemnym postępkiem. kokos26
Komorowski prześwietla pracowników Kancelaria Prezydenta "na polecenie pracodawcy" zapytała swoich pracowników, wypełniających obecnie mandaty radnych, czy ubiegają się w wyborach samorządowych o reelekcję. Powodów wywiadu nie ujawniono. Niewykluczone, iż prezydent Bronisław Komorowski, który ostatnio pojawił się na billboardzie wyborczym kandydata Platformy Obywatelskiej na prezydenta Konina, chce sprawdzić, czy jego podwładni startują z listy albo przynajmniej popierają, tak jak głowa państwa, kandydata z jedynie słusznej listy wyborczej. Pracownik informuje pracodawcę, kiedy zostaje wybrany na radnego, o tłumaczeniu się ze startu w wyborach nie ma jednak mowy. Ciekawość co do prywatnych zainteresowań i działalności swoich pracowników postanowiła jednak zaspokoić Kancelaria Prezydenta. - Ci, którzy są obecnie radnymi w różnych biurach Kancelarii Prezydenta, część z PiS, część z lokalnych stowarzyszeń dostali telefony z działu kadr, w imieniu pracodawcy. Pracodawca pytał: "Czy państwo startują w tych wyborach?" - mówi nasz rozmówca z Kancelarii Prezydenta. Prawo nie zabrania łączenia pracy w Kancelarii Prezydenta z pełnieniem mandatu radnego. Przeprowadzenie takiego wywiadu potwierdził nam Michał Grodzki, warszawski radny PiS. - Pytano mnie o to, czy zamierzam startować w wyborach samorządowych. Odpowiedziałem, że tak i że jest to dziwne pytanie. Publikowane są obwieszczenia wyborcze, a informacje o tym można znaleźć też na stronie PKW. Będę ubiegał się o reelekcję i chcę służyć sprawie naszego miasta - powiedział Grodzki. Zaznaczył, iż pytanie było o tyle dziwne, że do tej pory kadry nie dzwoniły do niego z pytaniami w prywatnych sprawach. Pytane przez nas osoby nie przypominały sobie, aby Kancelaria prowadziła podobną akcję przed wyborami samorządowymi przed czterema laty. Odpowiedzi, dlaczego pada pytanie o start w wyborach, indagowani pracownicy nie usłyszeli, poza tym, iż dział kadr dostał "polecenie służbowe od pracodawcy", aby takie pytanie zadać. - Pewnie to będzie miało jakieś konsekwencje, o których jeszcze nie wiemy - mówi inny z naszych rozmówców. Obawy kandydatów na samorządowców, i to tych, którzy nie startują z poparciem PO, zdają się być uzasadnione. Szef Kancelarii Prezydenta Jerzy Michałowski oświadczył niedawno, że w Kancelarii są osoby będące politykami i on dla nich miejsca nie widzi. W tym kontekście padały przede wszystkim nazwiska radnych, którzy mandaty uzyskali, startując z listy PiS. Niewykluczone, że akcja prowadzona w Kancelarii Prezydenta jest próbą zastraszenia. Obecnie pracowników, którzy jednocześnie są radnymi, z pracy zwolnić nie można. Chyba że pracodawca uzyska na to zgodę całej rady miejskiej. Zwyczajowo jednak radni, bez poważnie uzasadnionego powodu, na przeprowadzenie przez pracodawcę takiej operacji zgody nie dają. Sytuacja, z punktu widzenia radnych, komplikuje się na przełomie kadencji. Kończy się ona bowiem 12 listopada, czyli jeszcze przed pierwszą turą wyborów samorządowych. Oświadczenie Michałowskiego nie przeszkodziło jednak, by w Kancelarii Prezydenta mógł zostać zatrudniony samorządowiec PO, przewodniczący Rady Miasta i Gminy Piaseczno Michał Szweycer, który został asystentem prezydenta Bronisława Komorowskiego. Z funkcji w samorządzie zrezygnował po publikacji prasowej na swój temat. W Kancelarii Prezydenta chyba dobrze czuje się również sekretarz stanu Sławomir Nowak. Choć po objęciu nowej funkcji musiał zrzec się mandatu posła, to jednak pozostaje szefem pomorskich struktur Platformy Obywatelskiej. Ostatnio w kampanii samorządowej pojawił się nawet sam Bronisław Komorowski, a właściwie jego postać. Na wyborczym billboardzie prezydent, który po objęciu urzędu opuścił oficjalnie szeregi PO, ściskał dłoń kandydata Platformy na prezydenta Konina. Artur Kowalski
Pierwsza Irlandia bankrutuje. Druga też Irlandii grozi bankructwo. Sytuacja jest tak krytyczna, że pieniędzy brakuje nawet na przetrwanie do końca roku. Tegoroczny deficyt budżetowy Irlandii wynosi 13 proc. PKB i jest najwyższy w całej Unii. Największym problemem są pogrążone w potężnych kłopotach finansowych banki. Ich ratowanie około 50 miliardami euro – prawie jedna trzecia rocznego PKB „Zielonej wyspy” – spowoduje wzrost deficytu do astronomicznego poziomu 32 proc. PKB. Rząd co prawda zmniejszy w przyszłym roku wydatki budżetowe z prawie 58 miliardów euro o ponad 10 proc., (czyli około sześć miliardów euro) ale i to może nie wystarczyć. Jeśli w ciągu miesiąca Dublinowi nie uda się przekonać inwestorów do zakupu swoich obligacji, Irlandia będzie musiała skorzystać z unijnego bailoutu. Taki scenariusz może zatrząść strefą euro, tym bardziej, że rynki spodziewały się kwoty o 1,5 – 2 miliarda mniejszej. Irlandia, a wcześniej Grecja, czy Hiszpania. Kolejka państw-bankrutów jest coraz dłuższa. Z Polską włącznie Dzisiaj dług publiczny Skarbu Państwa wynosi ok. 700 miliardów złotych i do końca roku może jeszcze urosnąć do 710 miliardów złotych. Gdy Platforma obejmowała władzę ten dług był szacowany na ok. 500 miliardów złotych, więc przyrost jest gigantyczny. Dług zagraniczny dziś wynosi aż 206 miliardów euro, tu też jest olbrzymi wzrost . Jednak oficjalnie tragedii gospodarczej i finansowej wywołanej rządami Platformy Obywatelskiej nie ma – jest raj i zły PiS, wyrzucający Kluzik-Rostkowską i Jakubiak. To ma zajmować gawiedź, a nie jakieś tam biliony. Rząd i psedofinansista Rostowski stosują kuglarskie sztuczki by uniknąć katastrofy. Sprzedaje nasze obligacje o wartości 125 mld złotych. Ta suma w ciągu roku wzrosła o 100 proc. A ponieważ sobie nie radzą, wykorzystują np. kreatywną księgowość. Już w grudniu zeszłego roku Rostowski stosował (na wzór Grecji, która zawierała stosowne umowy z bankami inwestycyjnymi) swapy walutowe, czyli umowy o przepływach pieniężnych, a właściwie opcje, gdyż chodzi tu o zawieranie umów z opóźnioną płatnością. W ten sposób wymienił ok. 3 mld euro. Obecnie manewr powtarza, tyle że na o wiele większą skalę. Tylko że to nic innego niż inżynieria finansowa. Odwrotnie niż gdzie indziej ekipa Tuska sztucznie pompuje złotego, by w ten sposób utrzymać niższą wartość naszego zadłużenia zagranicznego. Tymczasem, w obliczu wojny walutowej, na świecie stosuje się obniżanie wartości własnej waluty, zaś Brazylia i Tajlandia wprowadziły nawet specjalny podatek od obligacji, by zniechęcić do ich kupowania. Czy więc przypadkiem głównym powodem powołania w Sejmie komisji konstytucyjnej nie jest zmiana wysokości progów ostrożnościowych zapisanych w konstytucji? Przewidują to niektórzy ekonomiści, jak np. Janusz Szewczak. Jest to prawdopodobne, tym bardziej, że doradca premiera Jan Krzysztof Bielecki, odznaczony właśnie przez Komorowskiego Orderem Orła Białego, już powiedział, że nad tymi progami należy się zastanowić, bo są nieżyciowe… Tusk obiecał nam drugą Irlandię. No to ją mamy. Jakucki
Wszystkiemu winna inteligencja Od 1990r. dokonuje się dziwny proces degradacji polskiego społeczeństwa. Po wybuchu Solidarności zdecydowana większość Polaków zaufała inteligencji polskiej, która działała w tzw. strukturach podziemnych PRL. Uznano, że ci ludzie swoja wiedza, wykształceniem, postawą moralna nadają sie na przywódców narodu. Przyjęto Gazetę Wyborczą, jako jedynego mentora wolnej Polski. Rodzice, którzy przeżyli te lata po 1980r. uczyli swoje latorośle jak to się żyło w PRL i jak robotnicy zrobili wielki protest w Gdańsku i jak inteligencja polska, czyli rożne grupy jak KOR, KPN, ROPCIO i inni solidaryzując się z robotnikami pomogli złamać komunę. Nauka nie poszła w las, szczególnie młodzi i wykształceni z miast wg wskazań rodziców, czytali pilnie nasłuchiwali wolnych mediów. Stamtąd płynął stek kłamstw, chamskich odezwań, popkultura, wyśmiewanie patriotyzmu, uwielbianie Europy. "Czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość traci" - tak mówi mądre polskie przysłowie. Dokładnie tak się dzieje w społeczeństwie polskim. Następne pokolenie czyli dzieci, których rodzice zakładali albo zapisali sie do Solidarności, jest wychowane na michnikowszczyźnie, na owsiakowych tekstach itd.. Efektem takiego wychowania jest całkowite poparcie w wyborach ludzi pokroju Tuska i Komorowskiego. Właśnie ci młodzi ludzie jak mówią statystyki 24-40 lat stanowią największą grupę wyborczą społeczeństwa polskiego i oni dali najwięcej głosów partii PO. Dzisiaj nie ma co załamywać rąk nad brakiem wiedzy społecznej i politycznej tej młodej - wielomilionowej grupy. Inteligencja polska za czasów Solidarności działała intensywnie pisząc artykuły do gazetek podziemnych, kolportując książki i pisma drugiego obiegu, biorąc udział w podziemnych artystycznych wydarzeniach, trzymając się blisko kościoła. Kiedy komuna upadła, okazało się, że określona grupa z tzw. niezależnej inteligencji współpracowała potajemnie z komunistami. Właśnie oni oszukali całe społeczeństwo, ogłosili "gruba krechę" dla komuny, przekazali Gazecie Wyborczej, jako jedynej w imieniu dużej części inteligencji, kreować postawę europejską społeczeństwa, oduczyć Polaków polskości, jako coś nacjonalistycznego, szowinistycznego i zacofanego. Po 20 latach takiej destrukcyjnej propagandy inteligenckiej, mamy widoczne opłakane efekty wychowania społeczeństwa polskiego, które w większości jest zdemoralizowane, skorumpowane, bez godności osobistej, bez honoru bycia Polakiem, zwulgaryzowane, niedouczone obywatelsko, całkowicie poddane mediom. Ludzie pragnący mocnej gospodarczo i niezależnej Polski, których wyrazicielami są dwie siły w kraju: kościół i partia PiS, tacy ludzie są wielomilionowa grupa, ale mimo wszystko w mniejszości. Postępowa inteligencja polska zasnęła w 1990r. Jeżeli ci profesorowie, docenci, doktorzy mają odwagę to powinni bić na alarm, głośno i odważnie wypowiadać się na temat tego co jest złe w naszym kraju (tylko wąska grupa to robi) oraz prezentować pozytywne działania. Inteligencja polska zawsze biedzie winna, oby tylko była winna Polsce lojalność i wierność. Ligia
Rostowski jedzie po bandzie
1. Po 3 latach funkcjonowania Ministra Rostowskiego możemy z pełnym przekonaniem powiedzieć, że został on uczyniony odpowiedzialnym za polskie finanse publiczne tylko dlatego, że mając słaba pozycję polityczną, bez żadnego sprzeciwu wykonuje polecenia ukrywania ich faktycznego stanu, a i sam w tej sprawie potrafi działać niezwykle twórczo. Już rok 2009 pokazał, że w tych sprawach jest niezwykle skuteczny. Oficjalnie dług publiczny wyniósł tylko 49,9% PKB (choć wg metodologii unijnej już 51% PKB) ale ministrowi udało się przekonać i opinie publiczną w Polsce i tzw. rynki, że jednak panuje nad sytuacją. A przecież zamiótł pod dywan przynajmniej 40 – 50 mld zł. Wyodrębnienie budżetu środków europejskich i nieuwzględnianie ich deficytu w deficycie budżetowym, pominiecie zobowiązań Krajowego Funduszu Drogowego, pożyczki z budżetu dla Funduszu Ubezpieczeń Społecznych zamiast powiększenia dotacji i dodatkowo konieczność zadłużania się tego funduszu w bankach komercyjnych, a na koniec roku przeprowadzenie transakcji na instrumentach pochodnych (swapy FX) na kwotę 5,5 mld zł. To ta ostatnia operacja przeprowadzona w końcu grudnia 2009 roku polegająca na przejściowym pomniejszeniu wydatków i rozchodów budżetowych tylko po to, żeby rozliczyć je ze stratą związaną z kosztami tej operacji w budżecie roku 2010 pozwoliła ministrowi pokazać deficyt finansów publicznych nie przekraczający 50% PKB czyli tzw. I progu ostrożnościowego z ustawy o finansach publicznych.
2. Wprawdzie niedługo po tym okazało się, że minister finansów Grecji był w tego rodzaju operacjach jeszcze sprawniejszy niż Rostowski (skala ukrytego długu finansów publicznych Grecji sięgnęła kilkudziesięciu miliardów euro), ale dla Grecji skończyło się to fatalnie. Kiedy na jaw wyszła skala machinacji rynki zażądały za greckie obligacje ponad 10% odsetek i kraj ten stanął przed groźbą bankructwa. Dopiero pomoc krajów strefy euro i Międzynarodowego Funduszu Walutowego na kwotę 110 mld euro oddaliła na razie wizję niewypłacalności tego państwa. Rząd grecki musiał jednak zaordynować takie oszczędności budżetowe, że gospodarka grecka zarówno w 2010 jak i w 2011 roku nie odnotuje wzrostu gospodarczego, a bezrobocie sięgnie kilkunastu procent.
3. Dla Rostowskiego przypadek grecki nie był żadnym ostrzeżeniem w dalszym ciągu w roku 2010 zamiata po dywan i to jeszcze z większym natężeniem niż robił to w roku 2009. Deficyt środków europejskich to kwota ponad 11 mld zł złotych, kolejne zobowiązania KFD na kwotę ponad 10 mld zł, kredyty budżetowe dla FUS zamiast dodatkowych dotacji przynajmniej na 7 mld zł, uruchomienie środków z Funduszu Rezerwy Demograficznej na 7,5 mld zł ,który miał być wykorzystywany dopiero w roku 2020 to tylko niektóre z tych pociągnięć. Trwa również wyprzedaż majątku narodowego i to z takim natężeniem, ze przychody z tego tytułu sięgną 30 mld zł tyle tylko, że dotyczy to strategicznych gałęzi gospodarki co może rodzić trudne do przewidzenia negatywne skutki w przyszłości. Mimo tych wszystkich zabiegów deficyt finansów publicznych sięgnie 7,9% PKB czyli przekroczy 100 mld zł co oznacza, że dług publiczny liczony nawet metodą krajową wyniesie ponad 55% PKB a metodą unijną aż 57% PKB. W tej sytuacji zapewne w grudniu, żeby nie przekroczyć 55% PKB czyli II progu ostrożnościowego z ustawy o finansach publicznych znowu będą operacje swapowe i to na koty wyższe niż w roku 2010.
4. Przypadki Grecji, a także Irlandii, Portugalii i Hiszpanii powinny być jednak dla nas poważnym ostrzeżeniem. Tego rodzaju zamiatania pod dywan i to na tak ogromną skalę w ciągu każdego roku budżetowego nie da się długo ukrywać. Ujawnienie tych operacji, może spowodować znaczne podrożenie naszych obligacji ,choć już w tej chwili odsetki te wynoszą blisko 6% a więc są wyższe od tych które płaci Hiszpania. Minister Rostowski jedzie po bandzie z polskimi finansami publicznymi, a skutki tego mogą być dla naszej gospodarki i społeczeństwa wręcz trudne do wyobrażenia. Rządzący są jednak ciągle w dobrych nastrojach, a media głównie interesują się sytuacją w Prawie i Sprawiedliwości. Zbigniew Kuźmiuk