740

Nasze obowiązki w czasach milczących prześladowań W oparciu o Pismo św. możemy domniemywać, że będziemy świadkami pewnego złagodzenia gwałtowności obecnej rewolucji. Ponieważ jednak zło rozpleniło się do takich rozmiarów, że bez cudownej interwencji Boga – tak cudownej, że nie miałaby ona precedensu w historii – kraj nasz nie podniesie się i ponieważ czas ten prawdopodobnie nie nastąpi rychło, ale wydaje się przeznaczony na okres nawrócenia Żydów i niewiernych, nie będziemy o niej mówić, jako o czymś niewątpliwym. Bez wyrażania jakichkolwiek opinii w tej kwestii przedstawimy, więc to, co wydaje się być stosowne w przypadku, w którym korzystny dla religii ład nie zostanie przywrócony. W czasie mniej gwałtownych prześladowań, w których religia i jej wyznawcy doświadczają niemniej prześladowań i cierpień, szczególnie niezbędne wydaje się kilka rzeczy. Aby podtrzymać wśród ludu chrześcijańskiego porządek i czystość wiary oraz jednolitość obyczajów, aby zapewnić mu wsparcie i pociechę, konieczne jest zachowanie ładu hierarchicznego. Ład ten wymaga wspierania i propagowania religii na terenie kraju i jest on głównym środkiem do odbudowy panowania Boga oraz zachowania wiary. Żarliwość naszych biskupów uczyni ich, jeśli zajdzie taka potrzeba, zdolnymi do lekceważenia zarówno niebezpieczeństw, jak i niedogodności życia w ubóstwie, jakie prowadzili niegdyś pierwsi uczniowie Jezusa Chrystusa. Wierni ze swej strony, zachowując wierność religii, a nawet wystawiając na niebezpieczeństwo własne życie, uznają swe własne obowiązki wspierania hierarchii wszystkimi koniecznymi środkami, by mogła ona wykonywać swą pasterską posługę. Innym ważnym celem będzie dostarczenie temu nieszczęsnemu krajowi dostatecznej liczby kapłanów, a nie ma nic ważniejszego od zapewnienia kandydatom do kapłaństwa wszelkich środków, by mogli się do niego dobrze przygotować. Konieczne będzie wytężenie wszelkich sił, by utrzymać i pobudzić gorliwość o zbawienie dusz, nie tylko w duchowieństwie, ale też wśród wiernych. Chrześcijanie, a zwłaszcza kapłani, muszą być gotowi do poświęcenia się dla dobra duchowego swych braci, zwłaszcza, gdy zaistnieje po temu pilniejsza potrzeba. Jeśli nie będą mieli odwagi, by podjąć tę ofiarę, staną się odpowiedzialni przed Bogiem za sukces zła, które przy odrobinie gorliwości mogłoby zostać powstrzymane. Niech ci, którzy odczuwają silniejszy pociąg do Boga, nie wahają się okazać swej gorliwości, gdyż właśnie dający dobry przykład zasłużą sobie na bardziej chwalebną koronę. Muszą oni jednak kierować się wyłącznie chwałą Boga i być gotowi do przyjęcia cierpienia. Ich odwaga musi rosnąć wraz z pojawianiem się kolejnych przeszkód, muszą odnajdować siłę w całkowitym oddaniu się w ręce Boga. Ludzie, którzy proponować będą środki czysto ludzkie i szukać będą odpoczynku, nie nadają się do tego dzieła. Potrzeba nam przede wszystkim takich współpracowników, którzy liczą jedynie na Boga i nie troskając się o rzeczy doczesne, mają wzrok utkwiony w rzeczy wieczne. Przedsięwzięcie to jest wielkie – i niezależnie od tego, co przyniesie, będzie źródłem wielkiej radości dla tych, którzy mu się oddali. Nie wystarczy pracować dla obecnego pokolenia, konieczne jest również myślenie o pokoleniach przyszłych, by zapewnić im środki konieczne do zbawienia.

Musimy z naciskiem zalecać wiernym, by stale troszczyli się o wychowanie swych dzieci. Od tych ich wysiłków zależy zachowanie depozytu wiary, a bez niego wszystkie inne zabiegi będą bezużyteczne. Troska ta musi rozciągać się na wszystkie dzieci, obu płci, od najwcześniejszych ich lat aż po czas, gdy będą całkowicie uformowane. Muszą być one gruntownie pouczane o prawdach i dowodach prawdziwości religii chrześcijańskiej, nie wolno się przy tym zadowalać – jak to niestety często ma miejsce – suchym i rutynowym pouczeniem. Konieczne jest, by dzieci, stosownie do zdolności ich wieku i ducha, odczuwały coś z piękna i wzniosłości, wspaniałej zgodności i doskonałości wszystkich prawd chrześcijańskich i rozumiały, jak bardzo godny pożałowania jest los i zaślepienie tych, którzy odrzucają te prawdy, by przylgnąć do kłamstwa. Wszyscy wierni, którzy posiadają jakieś szczególne uzdolnienia, nie mogą znaleźć lepszego sposobu na wykorzystanie ich dla dobra religii i przypodobania się Bogu, niż poświęcenie się dla pouczania młodzieży oraz wzbudzania w niej uczuć chrześcijańskich, które uchronią ją od zepsucia i niedowiarstwa naszych czasów. Byłoby pożądane, byśmy wszyscy posiadali ten sam sposób mówienia i zachowania. Byłoby to możliwe, gdybyśmy wszyscy pozostawali stale przywiązani do prawdziwych zasad, które są te same dla wszystkich rodzajów ludzi. Jak jednak możemy mieć na to nadzieję, skoro od samego początku istnienia Kościół św. ubolewał, że nawet wśród sług Ewangelii było wielu, którzy się jej sprzeciwiali, którzy przedkładali swe własne interesy nad sprawę Jezusa Chrystusa i którzy wypaczali Słowo Boże? Słabości, ludzkie namiętności, fałszywe współczucie, przykład i autorytet tych, którzy sami popadli w błąd – wszystkie te rzeczy odciągają wielką liczbę ludzi od prawdziwych zasad i prowadzą ich do odstępstw, z których potem z wielkim jedynie trudem mogą się nawrócić. Ci, którzy znajdują się na bezpiecznej drodze prawdy, muszą cierpliwie znosić błądzących, aby uniknąć rozerwania jedności, tak długo jak Kościół nie potępi ich, a ich błędy nie są na tyle poważne, by w sposób nieunikniony pociągać dusze na zatracenie. Nie mogą jednak posuwać się aż do tego, by tolerować błędne i szkodliwe doktryny, muszą starać się uchronić przed nimi tak wiele dusz, ile tylko zdołają. Muszą szerzyć prawdziwą światłość, sprzeciwiać się kłamstwom i iluzjom, a wszystko to w duchu łagodności i miłości, skorzy do usprawiedliwiania bliźnich i wyrozumiali dla tych, którzy okazują pragnienie powrotu na drogę prawdy. Prawdziwe zasady to te, których Kościół katolicki nauczał przez wszystkie wieki, które pozostają całkowicie zgodne z nauczaniem papieża, które oparte są na solidnych i jasnych podstawach. Ci, którzy nie trzymają się tych prawdziwych zasad, pozwalają panować nad sobą własnym słabościom, lękom, ulegając przykładom czy rozporządzeniom zgodnym z ich naturalnymi skłonnościami. Będące tego skutkiem zło jest niewyobrażalne, ludzi ci skłaniają się, bowiem ku rzeczom zgubnym i niekiedy nawet wbrew swej intencji wspierają wysiłki wrogów religii. Stanowcze i odważne postępowanie mogłoby powstrzymać epidemię, przynajmniej częściowo. Większość ludzi błądzi raczej przez słabość, niż kierowana złośliwością. Módl­my się, by uznali swój błąd. Chcielibyśmy, na ile to tylko możliwe, usprawiedliwić ich – i byłoby dla nas wielką radością, gdybyśmy mogli doczekać dnia, gdy przemyślą swe postępowanie, z chęcią pomoglibyśmy im naprawić zło, jakie wyrządzili samym sobie oraz wiernym poprzez odejście od ewangelicznej prawdy.

Uczmy się z historii: wrogowie nigdy nie przestaną zastawiać na nas pułapek, stosują obok przemocy również oszustwo, aby skusić tych, których nie można pokonać zastraszeniem. Bądźmy przekonani, że jedynym środkiem, za pomocą, którego możemy uniknąć tych podstępów, jest odważne i otwarte przyznanie się do wiary, przy równoczesnym przyjęciu wszelkich cierpień, jakie może to na nas ściągnąć, a nawet uważając je za wielkie dobro.

Cnoty konieczne w czasach prześladowań W czasach, w których Kościół stoi w obliczu furii swych wrogów nie mniejszej, niż to było w pierwszych wiekach swego istnienia, jego dzieciom niezbędna jest wielka cnota. Na to, by pozostać wiernym uczniem Jezusa Chrystusa, nie wystarcza już przeciętność, potrzebujemy obecnie większych łask, większego światła, koniecznych w obliczu rozmnożenia się widzialnych i niewidzialnych wrogów, przeciwko którym musimy się nieustannie bronić. Ponieważ cel, jaki nieprzyjaciele owi pragną osiągnąć, jest w sposób oczywisty zły, byliby oni zbyt słabi, by zwyciężyć, gdyby nie byli uzbrojeni w broń kłamstwa. Dzieci starożytnego węża oplatają nieopatrznych pozornie niewinnymi słowami i łapią nierozważnych w sidła dwuznaczności. Konieczna jest, więc wielka roztropność, kogo spośród ludzi cieszących się pewnym poważaniem ze względu na posiadaną wiedzę powinno się pytać o radę, w jakim stopniu zasługują oni na zaufanie i na ile możemy czuć się bezpieczni, postępując wedle ich rad. Zaniedbawszy tej ostrożności, wielu spośród tych, którzy na ślepo usłuchali rad ślepych, wraz z nimi upadło. Nawet w kwestii rzeczy, które są oczywiście złe lub fałszywe, możemy zostać zwiedzeni przez autorytet tych, którzy je czynią lub ich bronią, przez przykład większości lub z obawy, że będziemy się zbyt wyróżniać. Zaczyna się od wątpliwości: to, co niegdyś postrzegaliśmy, jako niekwestionowaną prawdę, obecnie wydaje nam się bardziej problematyczne – kończymy zaś, przyjmując idee, które początkowo napełniały nas przerażeniem. Tylko Boże światło, i to wielkie światło, bardzo potężna pomoc, może ustrzec nas przed takimi niebezpieczeństwami. Co powinniśmy czynić, by uprosić te wielkie łaski? W czasach, które ściągają na świat pomstę Bożą poprzez bezmiar popełnianych zbrodni, musimy wedle zasad słuszności czynić, co do nas należy, by ułagodzić Bożą sprawiedliwość, a nie możemy mieć nadziei, że Bóg wyróżni nas przez szczególny akt swej łaski, jeśli my sami nie wyróżnimy się większą wiernością w Jego służbie.

Musi powodować nami pragnienie chwały Bożej oraz miłość do naszych bliźnich. Cnota jedynie przeciętna mogłaby wystarczyć dla zbawienia nas samych, nie uratuje jednak innych. Musimy zdobyć sobie większe zasługi przed Bogiem poprzez prowadzenie świętszego życia, poprzez wagę, jaką nadadzą naszym modlitwom entuzjazm i ufność – i ściągnąć Boże miłosierdzie poprzez pogardę dla stylu życia i wszystkiego, za czym goni świat. Akt gorliwości Fineasza zyskał przebaczenie dla ludu; Aaron, z kadzielnicą w ręku, powstrzymał Boży gniew; pięciu sprawiedliwych mogło ocalić Sodomę… W tych czasach prześladowań konieczne jest zwłaszcza posiadanie pewnych cnót, które pozwolą nam je przetrwać, nie ustając w walce. Po pierwsze, musimy być ubodzy duchem – jak to gorąco zaleca Ewangelia święta. Choć od wszystkich chrześcijan wymaga się jedynie oderwania serca od rzeczy tego świata, są okoliczności, w których konieczne staje się realne wyrzeczenie. Było tak bardzo często w pierwszych wiekach Kościoła, kiedy to wiernym groziła konfiskata ich dóbr i ubóstwo w przypadku, gdy nie chcieli oddać czci bożkom. Żyjemy w epoce, w której bycie ubogimi duchem może być bardziej niezbędne, niż kiedykolwiek w przeszłości. Powód tego jest oczywisty i byliśmy już świadkami pierwszych takich ofiar. Z drugiej jednak strony, jak wielu tak zwanych chrześcijan wstąpiło pod sztandar bezbożnictwa z obawy o utratę dóbr doczesnych, które zajmują niepodzielne miejsce w ich sercach? Konieczne jest więc pielęgnowanie w nas owej szczerej pogardy dla owych dóbr, które nie czynią człowieka lepszym, konieczne jest posiadanie ich bez przywiązania, co wymaga, byśmy byli od nich oderwani, konieczne jest posługiwanie się nimi z roztropnością i bez stawania się niewolnikami wygód, jakie one oferują, konieczna jest wiedza, jak troszczyć się o nie bez przesady, jak być gotowym rozstać się z nimi bez żalu. Dobra te są jak runo na owcach, które dobrze jest ścinać, gdy staje się zbyt ciężkie. Dla chrześcijanina, który rozumie i pielęgnuje skarb ewangelicznego ubóstwa, świat nie stanowi takiego zagrożenia i w przypadku pokusy odnosi on chwalebne zwycięstwa. Abyśmy pozostali wolni w obliczu podstępów i prób, musimy gardzić tym światem i jego zaszczytami. Prawdą jest jednak, że wywyższenia, honory i godności są całkowicie zgodne z porządkiem ustanowionym przez Boga. Są one konieczne w każdym społeczeństwie, zarówno świeckim, jak duchowym, dlatego nie można wątpić, że Boża Opatrzność wyznaczyła niektórych ludzi, by byli ponad innymi, ta sama Opatrzność przygotowała dla nich łaski, których będą potrzebować na swych stanowiskach. Dlatego gdy Opatrzność oferuje zaszczyty i godności, mogą być one przyjmowane, jako środki do szerzenia chwały Bożej i służby bliźnim. Aby jednak nie dać się uwieść ukrytej pysze i domagać się zaszczytów, które stałyby się powodem naszego potępienia, nie powinno się ich poszukiwać ani pragnąć, ale raczej obawiać się ich. To, co powiedzieliśmy powyżej, odnosi się szczególnie do krajów, w których panuje religia chrześcijańska. W tych jednak czasach i krajach, gdzie panuje bezbożność, schizma i herezja, nakazy Opatrzności są inne, poza przypadkami, gdy dotyczy to zbawienia i funkcji świeckich. Pan pozostawia swemu własnemu losowi kraje, które całkowicie Go porzuciły i zmusiły Go niemal do pozostawienia samym sobie, do opuszczenia ich przez Opatrzność. Bóg nigdy nie opuszcza ich całkowicie, dba o nie, jednak, jako pierwsza przyczyna, Poruszyciel wszechrzeczy i w porządku natury. Ponieważ wygnały one światłość, Bóg pozwala, by nie zauważyły nawet, że popadły w mrok. Nie będzie specjalnych łask w porządku nadprzyrodzonym dla urzędów i godności w tych krajach, które pogrążyły się w błędzie lub zapomniały o religii, w których chrześcijaństwo jest prześladowane. Moce ciemności, jako narzędzie sprawiedliwości Bożej, panować będą nad wybraną formą rządu i konsekwentnie celem całego aparatu państwowego będzie zaprowadzanie zepsucia i nieufności. Urzędy publiczne będą tam powierzane jedynie tym, którzy nosić będą „znak Bestii” i by je zdobyć, konieczne będzie wyznanie bezbożnych zasad i współpraca przy wszelkich rodzajach nieprawości. Tego właśnie jesteśmy obecnie świadkami i to będziemy oglądać w przyszłości. W tych mrocznych czasach, mieniących się paradoksalnie czasami oświecenia, będzie wielu ludzi cielesnych, gardzących wszelkimi sprawami Bożymi. Są to czciciele tego świata. Musimy trzymać się z dala od tego zniewolenia, wystrzegając się wszelkich ambicji i przywiązania do dóbr światowych oraz pogoni za doczesnymi przyjemnościami.

Walka między Kościołem a dzisiejszymi błędami Z rozważań nad proroctwami Starego i Nowego Testamentu dowiedzieć się możemy wielu rzeczy bardzo pouczających, oświecających nas i dodających nam otuchy. Rzeczy, jakie dokonują się przed naszymi oczyma, nie powinny nas gorszyć ani dziwić. Nie dzieje się nic, co nie zostałoby zapowiedziane przez sługi Boże, Jego Proroków. Kościół Jezusa Chrystusa ma zostać opuszczony i prześladowany przez te same narody, które przez stulecia chlubiły się z tego, że jest on ich Matką i Nauczycielem. Wszelkie przejawy zła, jakich doświadcza Kościół, zostaną pomszczone, pomimo szalonego twierdzenia jego wrogów, że udaremnili Boże obietnice, a rządy, które wierzą, że zniszczą Kościół, pracują jedynie dla jego przyszłej chwały i na własną zgubę. Ostatecznie, pomimo wielkiej władzy, jaką z dopuszczenia Bożego posiadają moce ciemności, Bóg powściągnie ich furię, a ich starania zostaną udaremnione. Sądząc jednak z tego, co widzimy, wydaje się, że nastąpi to dopiero po długim okresie czasu i po wielu szkodach wyrządzonych ludziom. Widzieliśmy pierwszą próbę, w której nasi pasterze niemal jednomyślnie odrzucili to, co było sprzeczne z wiernością Panu i Jego Kościołowi. Druga próba będzie jeszcze straszliwsza, gdyż chrześcijanie, którzy okazali się niewierni, nie zadowolą się samym tylko porzuceniem pewnych elementów religii chrześcijańskiej, lecz zaatakują je wszystkie równocześnie. Choć pożądane byłoby, by wszyscy, którym powierzono depozyt wiary, posiadali tę samą stałość i doskonałą jedność, nie można jednak oczekiwać, że istotnie tak będzie. Pomimo to, liczba wciąż opierających się złu będzie znacząca.

Obowiązki wobec prawdy Zawsze, nawet w Kościele, będą ludzie światowi i myślący na sposób światowy, trawiący swe siły duchowe na kwestionowanie najbardziej przekonujących prawd, gdy tylko nie odpowiadają one oczekiwaniom świata. Dlatego też znajdą się wierni, którzy bez badania będą dostosowywać swe poglądy do zdań sceptyków i szerzycieli zamętu. Wielu, nawet spośród tych, którzy początkowo byli obrońcami prawdy i których zdanie ma wpływ na większość, stanie się wyznawcami błędów. Wierni muszą zawsze pamiętać o nienawiści, jaką Bóg darzy błąd, i strzec się niewiernych, wiedząc, że kieruje nimi duch ciemności. Wielokrotnie, zwłaszcza w sytuacji, gdy dominuje bezbożny system, tchórzliwość może sprawić, że poczujemy się zmuszeni do zdrady sprawy wiary. Lekarstwem na to zło jest szczera wiara, prawdziwa pokora i wzgarda dla świata. Innym niebezpieczeństwem jest odejście od prawdy po jej uprzednim uznaniu, z lęku przed niebezpieczeństwami, na jakie bylibyśmy wystawieni, występując w jej obronie. Obrona prawdy, zwłaszcza, gdy dotyczy to wiary, oznacza obronę sprawy Boga, a porzucenie jej równoznaczne jest z Jego opuszczeniem i stanięciem po stronie ojca kłamstwa. Jest to zawsze sprawa bardzo poważna, a konsekwencje są katastrofalne: pierwszy błąd prowadzi do kolejnego, a ten, kto wierzy, że zdoła ograniczyć się do tylko jednego fałszywego kroku, wkrótce budzi się w otchłani. Trzeba, więc mieć silne postanowienie nie ustąpić nigdy w tym, co dotyczy wiary, i gardzić spokojem, własnymi interesami, a nawet życiem, gdy chodzi o obronę prawdy. Kolejnym niebezpieczeństwem grożącym ludziom, którzy uniknęli pierwszych dwóch zagrożeń, jest ślepe podążanie za konkretnymi autorytetami, które w czasach niepokojów czy prześladowań zazwyczaj stają po stronie bardziej odpowiadającej naszym naturalnym skłonnościom, nawet, jeśli sprzeciwia się to prawdzie. Musimy pamiętać, że prawda pozostaje zawsze taka sama, nie zmienia się stosownie do okoliczności. To, co w pewnym czasie postrzegane jest, jako prawdziwe, nie przestaje takim być, choć ten czy inny człowiek może zmienić swe zapatrywania. Powinniśmy kierować się tym, co myśleliśmy, gdy nic nie zaciemniało naszego sądu, a nie wątpliwościami, jakie mogły zrodzić się w nas, gdy lęk osłabił siłę i wolność naszego intelektu. Gdybyśmy ocenili argumenty, a nie liczebność tych, których opinia trzyma w niewoli ducha, doszlibyśmy do przekonania, że argumenty te są całkiem słabe. Ponadto autorytet ich ustępuje i upada wobec autorytetu Kościoła i Ojca Świętego.

Nadzieja By dodać nadziei tym, którzy nadal pozostają wierni, konieczne jest przypominanie im o Bożych obietnicach, jakie zbiegną się z zaburzeniami końca czasów. Przymierze Jezusa Chrystusa i Jego Kościoła jest wieczne: będzie On z nim zawsze, jako Bóg prawdy i świętości, zbudował go, bowiem na św. Piotrze oraz jego następcach, jako na silnej i niewzruszonej opoce. Cechy wyróżniające prawdziwą Oblubienicę Chrystusa pozostaną w niej na zawsze. Zawsze składana będzie Najświętsza Ofiara Ołtarza, a orły, prawdziwi wierni, będą gromadzić się wokół Ciała Boga­‑Człowieka. Stolica Piotrowa będzie zawsze ich punktem zbornym, niezależnie od tego, jak ciężkie przyjdą prześladowania – nie będą one nigdy tak poważne, by Bóg nie zachował w każdym kraju wiernych, kapłanów i biskupów. Gdy narody odłączają się od niego, Kościół opłakuje ich ucieczkę, nie przestaje jednak być matką wielkiej rzeszy dzieci.

Ponadto upadek sekt heretyckich i schizmatyckich oraz nieład i błędy, w jakie popadną pogrążone w apostazji narody, jaśniej jeszcze uwydatni świętość Kościoła Jezusa Chrystusa. Ta głęboka ignorancja, te ciemności widoczne do pewnego stopnia dla tych wszystkich, którzy posługują się jeszcze światłem swego rozumu, a także cynizm, zuchwalstwo i chaos, jakie cechować będą tych ludzi, w miarę jak oddalać się będą coraz dalej od Słońca sprawiedliwości, będą antidotum na zgorszenia tych czasów. Gdy Kościół ponosi pewne straty, Bóg często naprawia je w sposób prawdziwie cudowny. Tak właśnie będzie w naszych czasach powszechnej rewolucji. Kościół poniesie straty poważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, zostanie do pewnego stopnia zredukowany do stanu, w jakim znajdował się w czasie męki Zbawiciela. Bóg dopuści to jednak jedynie po to, by Kościół mógł się odrodzić z nowym blaskiem i dalej głosić panowanie Jezusa Chrystusa. Jego młodość zostanie mu przywrócona, a Duch Święty zleje nań obfitość swych łask. Żydzi ostatecznie otworzą swe oczy na Światłość i oddadzą cześć Temu, którego ignorowali przez tak długi czas, stając się apostołami Bóstwa Jezusa Chrystusa. Ogłoszą to narodom niewiernym w taki sposób, że Kościół rozprzestrzeni się bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Wielka liczba jego dzieci wyróżni się wielką świętością, a ich odwaga objawi się zwłaszcza w dniu, gdy trzeba będzie znosić okrutne prześladowanie. Ω ks. Józef Piotr de Clorivière

Ad limina masonorum Wybory prezydenckie we Francji tuż, tuż, więc – jak zwykle – poglądy, wypowiedzi, zachowania i szanse kandydatów są przedmiotem zainteresowania komentatorów. Mało, kto jednak (u nas) zwraca uwagę na zwyczaj tak bardzo już utrwalony w związku z tą okolicznością, że można śmiało uznać go za „tradycję republikańską”, a mianowicie przedwyborcze spotkania pretendentów do urzędowania w dawnej rezydencji Madame Pompadour (przez lud zwanej mniej wytwornie „Domem dziwki króla”) ze zwierzchnikami lóż masońskich. We Francji albowiem – nie dość tego przypominać ignorantom – masoneria nie udaje, że nie istnieje albo, że jeśli nawet istnieje, to jest apolitycznym kółkiem hobbystycznym. Przeciwnie, nie ukrywa swego zainteresowania życiem politycznym i przy każdej okazji podkreśla swoje „zasługi” w dziele laicyzacji państwa, edukacji oraz „wywalczenia” takich postępowych reform, jak rozwody, aborcja, „związki partnerskie” itp. W szczególności dotyczy to najbardziej radykalnego i otwarcie ateistycznego odłamu masonerii, jakim jest Wielki Wschód Francji, który może się pochwalić największą ze wszystkich obediencji liczbą głów państwa, premierów, ministrów, deputowanych, senatorów i innych wyższych funkcjonariuszy w historii wszystkich francuskich republik. Już sam gmach GOdF przy rue Cadet 16 w Paryżu (od dwóch lat będący także, na mocy decyzji Ministerstwa Kultury, Muzeum Masonerii) – o fasadzie monumentalnego bunkra – musi budzić wśród postronnych respekt należny każdej władzy realnej, czyli niewybieralnej, stałej, nieprzerwanej i od nikogo niezależnej, a zatem wyczerpującej znamiona Bodinowskiej władzy suwerennej (La souveraineté est la puissance absolue et perpétuelle d’une République). „Nabożne nawiedzanie” owego masońskiego templum przez pretendentów do Pałacu Elizejskiego w ramach przedwyborczego „kalendarza liturgicznego” Republiki nie jest atoli sprawą prostą i dającą się sprowadzić jedynie do procedury przeegzaminowania kandydatów przez starszych braci lożowych na okoliczność ich (kandydatów) zamierzeń. Nie każdy, bowiem, kto nawet zebrał owe wymagane ordynacją 500 podpisów notabli i został formalnie zarejestrowany, może tego zaszczytu dostąpić. Dotychczasowa praktyka pokazuje, bowiem, że kandydaci już wstępnie zostają podzieleni na trzy kategorie. Pierwsza kategoria to ci, którzy od razu i bez żadnych zastrzeżeń czy warunków wstępnych otrzymują zaproszenie. Ci są, naturalnie, szczęśliwi i – co też zrozumiałe – poczuwają się do wdzięczności za okazane im zaufanie. W tej grupie mieszczą się zawsze kandydaci partii socjalistycznych oraz radykałowie, przeważnie jednak również kandydaci partii centrowych, liberalnych oraz neogaulliści (Jacques Chirac, na przykład, nigdy nie miał z tym kłopotu). Druga kategoria to ci, którzy są trzymani w niepewności czy zaszczytu zaproszenia dostąpią i wobec których wysuwane są rozmaite zastrzeżenia oraz dezyderaty, więc ostateczny rezultat, co do „inwestytury” zależny jest od tego, czy zdołają zawczasu przekonująco się oczyścić z podejrzeń o herezje tego rodzaju, co jakieś uchybienia względem „świeckości państwa” albo brak entuzjazmu dla pogłębiania integracji europejskiej. Dotyczy to, zatem zazwyczaj pretendentów z obrzeża establishmentu, jak „dysydenckie” ugrupowania z obozu postgaullistowskiego, eksponujące swój „suwerenizm” albo, (co też czasem się zdarza) sprzeciwiające się dalszym „postępom postępu” z pobudek religijnych. Dlatego nawet, jeśli przyznają się, że są wierzącymi katolikami, to tym skwapliwiej zapewniają o swojej laickości w domenie publicznej, jak na przykład François Bayrou, który dopiero, co przedstawił się „braciom” z GOdF jako un laïc militant et un homme de foi religieuse (zob. Les francs-maçons font plancher les candidats à la présidentielle,

02 mars 2012, http://quoi.info/actualite-politique/2012/03/02/les-francs-macons-font-plancher-les-candidats-a-la-presidentielle-1127620/ ).

Trzecia wreszcie kategoria to ci, względem, których bractwo masońskie z góry ogłasza, że ich na spotkanie na pewno nie zaprosi, a nawet, że sama myśl o takiej możliwości napawałaby „braci” głęboką i nieprzezwyciężalną odrazą. To dotyczy oczywiście „faszystów”, czyli reprezentantów prawdziwie antysystemowej opozycji, jeśli takowym uda się sforsować progi formalne. Przez ostatnie dekady żelaznym „odrzuconym” był, ma się rozumieć, przywódca Frontu Narodowego Jean-Marie Le Pen. Jako że kandydująca w obecnych wyborach jego córka Marine Le Pen również nie otrzymała zaproszenia, dowodzi to, iż na nic jej zabiegi o włączenie FN do establishmentu i upodobnienie do demoliberalnego strychulca, obowiązującego w Republice kielni i cyrkla. Na koniec (niezbyt trudna) zagadka: zgadnij Koteczku, do której kategorii należą ci, którzy ostatecznie zostają prezydentami? Jacek Bartyzel

Dwa lata czekania naprawdę Mimo upływu dwóch lat od katastrofy samolotu Tu-154M, wciąż nie wiemy, dlaczego rządowy samolot z polską delegacją udającą się 10 kwietnia 2010 roku na uroczystości do Katynia roztrzaskał się o smoleńską ziemię. Wymiernym efektem 24-miesięcznego śledztwa jest zanegowanie wielu dotychczasowych ustaleń na temat okoliczności katastrofy Tu-154M, poczynionych przez rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) oraz Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. To znamienne i mało optymistyczne. Szczególnie, że na pokładzie samolotu zginęło dwóch prezydentów RP, dowódcy wszystkich rodzajów sił Zbrojnych RP, wielu reprezentantów polskiej elity, boleśnie doświadczeni przez historię członkowie rodzin katyńskich... Badanie każdej katastrofy lotniczej wymaga ogromnej pieczołowitości. Tu – także z uwagi na fakt, że do wypadku doszło na terytorium Federacji Rosyjskiej – należało podjąć zdwojone wysiłki. Stało się zupełnie odwrotnie. Strona polska całkowicie oddała inicjatywę badawczą w ręce Rosjan. Na efekty nie trzeba było długo czekać - to notoryczne lekceważenie polskich ekspertów, przeprowadzone „na szybko” pseudobadania sekcyjne ofiar katastrofy (jak dziś już wiemy, nawet graniczące z bezczeszczeniem zwłok), czy potraktowanie wraku samolotu jak niemającej wartości dowodowej kopy złomu. Wymownym akcentem postawy Rosjan był raport MAK, w którym nie pozostawiono na polskich pilotach suchej nitki. Clou dokumentu to teza, że niedoświadczona załoga działająca pod presją prezydenta Kaczyńskiego oraz będącego pod wpływem alkoholu gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych, za wszelką cenę chciała wylądować, ale przeceniła swoje umiejętności. Tak niekorzystny dla Polski obraz katastrofy próbowała nieco prostować KBWLLP. Wskazała na zaniedbania strony rosyjskiej: złe działanie służb kontroli lotów, służb meteorologicznych czy dopuszczenie do obsługi ruchu lotniczego nieprzygotowanego lotniska. Jednak i polska komisja nie dotarła do całej prawdy. Dlaczego nasze państwo – wbrew zaklęciom prezydenta, premiera oraz armii zaprzyjaźnionych z władzą publicystów i dziennikarzy - nie stanęło na wysokości zadania? Czy są podstawy, by żywić nadzieję, że złym doradcą był tu tylko pośpiech? Czas pokazał, że rzetelnie prowadzone badania dają wymierne efekty. Dobitnym tego przykładem są stenogramy rozmów z kokpitu Tu-154M, które opracował krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych. Wynika z nich jednoznacznie, że załoga samolotu w dniu katastrofy, wbrew raportom obu komisji współdziałała prawidłowo, a pilotom w wykonywaniu zadań nikt nie przeszkadzał. Ponadto, kontrolerzy NIK wskazali ogólny bałagan i brak odpowiedzialności ze strony urzędników oraz służb zajmujących się przygotowaniem kwietniowych wizyt w Katyniu. Bezsprzecznym pozostaje grzech zaniechania ze strony Biura Ochrony Rządu czy brak należytego zabezpieczenia lotu w podstawowe informacje dotyczące warunków atmosferycznych, dostępności zapasowych lotnisk. Z pewnością te wszystkie uchybienia miały przełożenie na zmniejszenie poziomu bezpieczeństwa lotu. Nie one jednak spowodowały, że samolot – nieodesłany w porę przez Rosjan na zapasowe lotnisko – roztrzaskał się o ziemię. Co zatem stało się 10 kwietnia 2010 roku nas Smoleńskiem? Czy można ostatecznie przyjąć, tak jak ustaliły MAK i KBWLLP, że przyczyną wypadku było zbyt niskie sprowadzenie samolotu, spóźniona procedura odejścia, co skutkowało kolizją z drzewem, utratą części skrzydła, a zatem i siły nośnej, prowadzącej do upadku samolotu na ziemię w pozycji odwróconej? Dlaczego skupiły się na udowadnianiu tezy przyjętej na samym początku, a nie zleciły np. wykonania modelu matematycznego ostatniego etapu lotu Tu-154M? Takie obliczenia mogłyby rozwiać wątpliwości czy samolot mógł w efekcie zderzenia z drzewem stracić część skrzydła, a następnie wznieść się i wykonać obrót „na plecy”. Odpowiedzi chcą poszukać polscy naukowcy, ale czynią to na własną rękę i dopiero dwa lata po wypadku. Może odpowiedzi na pytania o przyczyny tej tragedii należałoby poszukać nieco wcześniej? Dotąd żadna z komisji nie zdołała jednoznacznie wyjaśnić, dlaczego doszło do nadmiernego obniżenia lotu. Skoro załoga działała prawidłowo, to może odpowiedź tkwi w mechanizmach samolotu? A może należałoby powrócić do hipotezy mówiącej o możliwości przeprowadzenia zamachu na nielubianego w Rosji Lecha Kaczyńskiego? O odnotowaniu dwóch wybuchów mówił dr Kazimierz Nowaczyk, fizyk z uniwersytetu w Maryland w Stanach Zjednoczonych, współpracujący z parlamentarnym zespołem smoleńskim, który własnymi środkami szuka drogi do prawdy. I nie są tylko domysły prowadzących własne śledztwa blogerów. Czy można informacje gromadzone przez zespół pozostawić bez echa? Wiele zależeć będzie, od jakości i zakresu działań Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która obecnie ma największe możliwości działania i - co najważniejsze - wciąż bada okoliczności tej katastrofy. W odróżnieniu od KBWLLP, może jeszcze zdać swój egzamin. Tyle, że na ocenę trzeba będzie poczekać do zakończenia śledztwa. Istnieją jednak poważne przesłanki rodzące obawy o jego niezależność. To złe doświadczenia szeroko zakrojonych działań podejmowanych przez polityków obozu rządzącego. Warto tu przypomnieć postawę ministra Radosława Sikorskiego, który tuż po katastrofie bezrefleksyjnie publicznie powielał rosyjską wersję przyczyn katastrofy albo wysoce niestosowne żarty Pawła Grasia, rzecznika rządu o podpiłowaniu skrzydła samolotu. To także fałszywe zapewnienia Ewy Kopacz, b. minister zdrowia o współpracy polskich specjalistów z rosyjskimi lekarzami przy badaniach sekcyjnych ciał ofiar katastrofy czy też o przekopywaniu „z całą starannością” ziemi na miejscu wypadku „na głębokości ponad 1 metra”. O staranności tej świadczą odnajdywane w ziemi smoleńskiej jeszcze kilka miesięcy po katastrofie elementy samolotu czy rzeczy osobiste ofiar oraz worki z „pamiątkami” po katastrofie, ujawnione kilka tygodni temu w garażu miejscowego rolnika. W tym świetle bardzo wymowne są słowa premiera Donalda Tuska, który nadal „nie rozumie” determinacji niektórych rodzin w sprawie ekshumacji kolejnych ciał. Niestety, w dezinformacji na temat katastrofy swój duży udział miały wszystkie mainstreamowe środki przekazu, które tworzyły „fakty medialne” pod rosyjską tezę. Tak powielane były kłamstwa m.in. o kłótni na lotnisku, czterech podejściach Tu-154M do lądowania, godzinie katastrofy, o obecności gen. Błasika w kokpicie, o lądowaniu „debeściaków”, czy „wkurzonym” prezydencie RP. To także, wpisująca się w ów obraz manipulacji niechęć wobec upamiętnienia ofiar katastrofy, marginalizowanie inicjatyw społecznych w tym zakresie, sprowadzanie ich do poziomu politycznego oszołomstwa. Jakże często, czytając opowieści członków rodzin ofiar katastrofy na temat kontaktów z urzędnikami rządowymi można odnieść wrażenie, że obie strony są jakby po przeciwnych stronach barykady. Dlaczego ta władza aż tak boi się Smoleńska? Olgierd Molik

Mściciel ofiar TU-154M ministrem 1 lipca 2002 roku nad południowymi Niemcami zderzyły się w powietrzu dwa samoloty: TU-154M Bashkirian Airlines i Boeing 757 Cargo firmy DHL. Zginęli wszyscy. Na początku winą obarczono pilotów samolotu TU-154M. Po dwóch latach ujawniono całą prawdę. Oba samoloty zderzyly sie w powietrzu, na wysokosci okolo 10 tysiecy metrow. Nad terenem poludniowych Niemiec (Jezioro Bodenskie). Zginelo 71 osob w tym 49 dzieci. Natychmiast po katastrofie zaczeto mowic o winie pilotow TU-154, w dobrze znanym nam stylu: blad pilota, moze pijani? A moze ktos im w kokpicie przeszkadzal? Piloci TU-154 mieli bardzo duze doswiadczenie, pierwszy pilot mial za soba 12 tysiecy godzin lotow. Piloci znali tez bardzo dobrze jezyk angielski. Zaloga TU-154 skladala sie az z pieciu osob. Prokuratury szwajcarska i niemiecka wszczely sledztwo, ktore trwalo 2 cale lata. Dlaczego prokuratura szwajcarska? W tamtych latach, kontrola lotow w Zurichu (prywatna firma Skyguide) zarzadzala lotami nad czescia poludniowych Niemiec. Sledztwo ujawnila cala serie bledow w zarzadzaniu lotami popelnionych przez spolke Skyguide. Bezposrednio odpowiedzialnym za katastrofe byl jeden z kontrolerow lotow, ktory wydal bledne instrukcje pilotom, ale zle zarzadzanie zasobami ludzkimi i procedurami kontrolnymi bylo posrednia (i glowna) przyczyna owej tragedii. Piloci TU-154 popelnili blad sluchajac instrukcji kontrolera lotow i ignorujac wskazania systemu TACS. Kilka lat po katastrofire odbyl sie w Zurichu proces zarzadu spolki Skyguide. Skazano osiem osob. Winny kontroler juz wtedy nie zyl. Zostal w miedzyczasie zamordowany przez ojca i meza ofiar katastrofy znajdujacych sie w samolocie TU-154. Morderca zostal skazany na 5 lat wiezienia, zostal zwolniony po odbyciu 2/3 kary i wrocil do rodzinnej Osetii. Na lotnisku powitaly go setki osob, glownie z pro-putinowskiej organizacji "Наши". Msciciel otrzymal nastepnie nominacje na wice-ministra Republiki Polnocnej Osetii. Mściciel ofiar TU-154 został powitany przez ludzi Putina jak bohater Stanislas Balcerac

10 kwietnia 2012 "Czy romans bez miłości to już zdrada" - wyczytałem w kolorowej książeczce przyłączonej do filmu” Listy do Z”, pardon- oczywiście „ Listy do M”, komedii romantycznej, którą obejrzałem w Lany Poniedziałek. Zapewniam Państwa, że nie z nudów, bo nie znam takiego pojęcia, nie pamiętam w swoim dorosłym życiu, żebym się kiedykolwiek nudził.. Raczej - jak to się mówi obiegowo „ brakuje mi czasu”.. Ale polskie kino zawsze lubiłem, no i amerykańskie - ale nie obecne realizujące ideologiczne założenia tow. Lenina i Marksa – przebudowy ludziom tradycyjnej świadomości. I dlatego dla niego” największą ze sztuk był film”. Tak twierdził! Pamiętam moje wizyty w kinie w latach siedemdziesiątych, szczególnie w kinie ”Mewa” w Radomiu, niedaleko miejsca, gdzie urodził się pan Zygmunt Solorz-Krok, obecny współwłaściciel TV Polsat i innych przedsięwzięć biznesowych. Przed wejściem na widownię znajdował się wielki napis: „Największą ze sztuk jest film”- podpisano W.I Lenin.. Takich zdań się nie zapomina.. One same wchodzą do głowy. I pamięta się je aż do zamknięcia wieka trumny.. I przejścia do życia wiecznego..Obejrzałem, więc ”Listy do Zdrady”, pardon - oczywiście „Listy do Mikołaja”, a może „Listy do Miłości”- nie wiem, ale mniejsza z tym.. Ten film- jak chwalą się producenci z TVN- obejrzało 2 500 000 miliona ludzi(!!!) To bardzo dużo! Obejrzałem i ja, a więc jestem 2 500 001 i to nie z nudów, ale jako człowiek zajmujący się od dwudziestu lat polityką i szczegółową obserwacją naszego życia.. I jako zwolennik teorii spiskowych, na których człowiek zbudował ten świat przeciw Bogu i buduje go nadal.. No nie wszyscy go budują, budują wrogowie Pana Boga.. Jego miłośnicy- przyglądają się im z niedowierzaniem.. Jak można być takim bluźniercą?Rzecz dzieje się Wigilię Bożego Narodzenia w Warszawie.. Gdy chrześcijanie oczekują przyjścia na świat Chrystusa, robią przygotowania do tego wielkiego wydarzenia, szykują wieczerzę wigilijną, stroją choinkę- bohaterowie filmu w tym dniu zajmują się zupełnie czymś innym.. Są pośród nich Maciej Stuhr, Tomasz Karolak, Roma Gąsiorowska, Piotr Adamczyk, Agnieszka Dygant, Agnieszka Wagner, Wojciech Malajkat, Katarzyna Zielińska, Katarzyna Bujakiwicz i Paweł Małaszyński. Przyjście Chrystusa ich nie obchodzi- mają do tego prawo, jako wynajęci statyści Wigilijni za wielkie pieniądze - i właśnie w Wigilię Bożego Narodzenia, mają najwięcej zajęć.. Pan Karolak- przebrany za Św. Mikołaja- gździ się w łóżku z panią Agnieszką Dygant, której męża – pana Adamczyka, akurat nie ma.. A gdy nadszedł - ten opuszcza się po rynnie na ulicę.. W ten czas Wigilijny.. Święty Mikołaj po rynnie, po stosunku z mężatką - na ulicę. Czy może być coś bardziej śmiesznego? Chyba tylko Św. Mikołaj w Ramadan albo Szabat.Czy coś bardziej obrzydliwego można było wymyślić?.A jednak.. Romans bez miłości – to przecież nie jest zdrada! A przecież jak się przysięgało wierność - to należy słowa dotrzymać, a nie relatywizować i uzasadniać zdradę.. Życie bez zasad- to jest dopiero luz i odlot! Pan Karolak i pani Gąsiorowska, razem z panem Szycem – nieobecnym w tym akurat filmie popierali ubiegłoroczną manifę przeciw Marszowi Niepodległości, wystawionym na prowokację policyjną.. Było na nim 20 – 30 tysięcy ludzi - wśród nich – i ja. A naprzeciw ta zgraja lewactwa marzącego o zlikwidowaniu tego wszystkiego, co nasi ojcowie opłacili krwią.. I co jest naszą historią.. Leninowskich „pożytecznych idiotów” nigdy nie brakowało, w żadnej epoce - nie brakuje i dzisiaj.. Jest ich wszędzie pełno dookoła - wystarczy im tylko zapłacić.. Oni są częścią tego systemu.. Systemu bałaganu, relatywizmu, tumiwisizmu, kłamstwa i obłudy. I ośmieszania wszystkiego, co związane z tradycją.. Poprzedni komuniści nawet tego nie robili aż tak nachalnie.. Obecni kryptokomuniści potrafią nawet do kina zapędzić 2, 5 miliona ludzi. To jest dopiero sztuka! I jeszcze doprowadzić te 2,5 miliona, żeby się śmiało z samych siebie i ze swojej tradycji.. Żeby im było wstyd, że obchodzą coś takiego jak Wigilia. Oczywiście w filmie nie ma słowa, o co chodzi z tą Wigilią. Że Bóg się rodzi.. „Tak go ciśnie pożądanie, że waliłby cię na stole”- twierdzi w Wigilię Bożego Narodzenia publicznie pani Roma Gąsiorowska, aktywistka lewicy walczącej feministycznie. A pan Tomasz Karolak, jako Św. Mikołaj wchodzi do baru i mówi: ”Psia dupa”(!!!) Prawda, że ładnie? Co na to obrońcy praw dup zwierząt? Córka pana Adamczyka i pani Dygant, tak się sprzecza z ojcem, że zamiast ubierać choinkę - włącza telewizor, aż ojciec musi go wyrzucić przez okno.. Córki nie obchodzi Wigilia, córki wypranej już z przyzwyczajenia do tradycji.. Ci, co śpiewają kolędy w Wigilię - to” wariaty”(???) – twierdzi (!!!). A ci, co nie śpiewają kolęd w Wigilię? To ludzie normalni..Pan Maciej Stuhr życzy na Wigilię” fałszywego alarmu bombowego(!!!) Tak nie lubi tej Wigilii.. Tak jak jego ojciec ośmieszający papieża, w ostatnim filmie.. Rewolucja kulturowa trwa w najlepsze. Ale Polscy tego nie widzą - i prą do kin na truciznę, którą łykają jak przysłowiowe świeże bułeczki.. I jeszcze z za to płacą! A potem z trucizny wyleczyć się nie potrafią..W Wigilię jak mu się podobała ” laska” to dawał jej ropuchę..(???) Twierdzi Maciej Stuhr.. Syn Jerzego Stuhra.. Będzie wielka kontynuacja rodzinna.. Pan Maciej będzie miał syna, który tez z pewnością będzie” utalentowanym” aktorem i częścią systemu fałszu i nieprawdy.. „Do piórnika żaby wkładał”- to tak - ale nie w Wigilię. W Wigilię nie chodziło się do szkoły!W Wigilię można obecnie wszystko! Nawet dawać ropuchę pod choinkę! „6 na 5 osób zgadza się na chodzenie na randkę z nieznajomym”- tak twierdzi jedna z bohaterek filmu. „ Co ty telewizji nie oglądasz”? - kontynuuje. No pewnie.. Niedługo nieoglądanie propagandy telewizyjnej będzie” grzechem”.. I to już wkrótce! Pada nazwisko Antonio Banderasa- kiedyś rzymskiego katolika. Potem kręcącego filmy związane z HIV i homoseksualizmem.. Ma swój udział w polit- poprawnej propagandzie współczesnej lewicy.. Nie byłby przecież” wybitnym” aktorem.. A tak – jest!„Każda rodzina ma swoją tradycję wigilijną” – twierdzi aktor Malajkat. Niemożliwe?- panie Wojtku. Naprawdę? Widziałem, jaką Pan ma, przy stole, przy którym Pan siedział… Wino i coś niewidocznego na talerzu.. Razem z panią Agnieszką Wagner.. Nie było na stole żadnych potraw wigilijnych.. To jakiś kabaret- a nie Wigilia.. To ile jest tych tradycji wigilijnych? - według Pana. Czy kebab lub hot-dog - też są częścią tradycji wigilijnej w chrześcijaństwie? Pod koniec filmu pan Karolak w stroju św. Mikołaja zajadał się kebabem.. Tak jakby policjant na służbie zajadał się kwaśnymi winogronami w mundurze i w służbowej czapce. Smacznego! Tym bardziej, że to mój krajan.. Urodził się w Radomiu! „Nic nie miałem w gębie od rana”- twierdzi pan Tomasz Karolak. Zapomniał biedaczek, że to Wigilia.. Nie bardzo wypada się obżerać w tym dniu.. Ale co tam! W końcu” wigilia”, coś takiego - co nie wiadomo, co.. Tym bardziej, że grają „soul”.„Kolejny rok, kolejna Wigilia, i to wszystko bez sensu”- twierdzi pani Agnieszka Wagner, szefowa stacji radiowej- być może radia Z..„Papkę pierogową”, na stole wigilijnym podają, żeby „zwierzęta nie gadały wiele o północy”. Bo przecież w naszej tradycji, ale nie tradycji tych wszystkich „pożytecznych” aktorów- zwierzęta mówią ludzkim głosem., A scenarzystom filmu, pani Karolinie Szablewskiej i Marcinowi Baczyńskiemu to jakoś nie w smak..”Blade twarze” każą im śpiewać wierszyki.„Wolne miejsce jest zbyteczne” twierdzi jeden z” pożytecznych”…. – Aktorów - rzecz jasna..Jest jeszcze kradzież telefonu komórkowego klientowi pochłoniętemu zakupami..Jedna wielka propaganda przeciw chrześcijańskiej tradycji.. Tak jak to widzę! Drwina i ośmieszanie, przy udziale dobrze opłacanych „ pożytecznych…” aktorów..Pan Piotr Adamczyk ma jeszcze trochę rozumu- taką ma rolę, ale ginie pośród zalewu ”nowoczesności”.. No i pięknie śpiewa kolendę dziewczynka przy samotnym stole” wigilijnym”, przy pani Wagner i panu Malajkacie.. Jedyny wspaniały akcent w filmie..Bo w ostatnimi akcie, pan Paweł Małaszyński przyprowadza rodzicom swoją ukochaną na Wigilię.. Ściślej- swojego narzeczonego! Nie w czasie Ramadanu czy Paschy- na Wigilię.I rodzice się nawet nie zdziwili… Czy to jest możliwe?Czy to naprawdę już tak daleko zaszło?Początkowo myślałem, że to sam Robert Biedoń, we własnej osobie.. Ale nie! To zupełnie ktoś inny.. On robi na innym odcinku propagandy homoseksualizmu..Ale popiera istnienie Radia Maryja.. Dobra psu i mucha, nieprawdaż?Lewica robi dobre propagandowe filmy.. Skąd wiem, że dobre? Bo potrafiła ściągnąć do kin 2 500 000 ludzi, którzy nawet nie zauważyli, co w tym filmie jest..To jest dopiero prawdziwa sztuka.. Skąd wiem, że nie zauważyli?Bo przecież jednocześnie do kin nie zmieści się 2 500 000 ludzi!!! Ci, co byli pierwsi - gdyby zauważyli, jaka to trucizna- powiedzieliby następnym, żeby na taki film nie chodzili, ale widocznie nie zauważyli i nie powiedzieli tym następnym.. I dlatego w kinach było 2 500 000 ludzi.. I na pewno się nieźle ubawili..Pomimo, że na niebie świecił Księżyc, dzień był smutny i ponury - ktoś napisał.. Ale dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie..Tylko najpierw trzeba otworzyć oczy! WJR

Minister Nowak to jednak „wybitny” fachowiec

1. Niedawno pisałem o ministrze Sławomirze Nowaku, jako o fachowcu od kolei przy okazji powołania przez niego nowego zarządu spółki PKP. Uzasadniał to koniecznością wprowadzenia do zarządu prawdziwych managerów, choć okazało się, że wiceprezesem w nowym zarządzie, została także prezes poprzedniego zarządu na kompetencjach, którego minister Nowak nie zostawił suchej nitki. Teraz okazało się, że Pan minister jest równie kompetentnym fachowcem od budowy dróg, ponieważ zupełnie niedawno wybrana firma do kontynuacji budowy 20 kilometrowego odcinka autostrady A2 po chińskiej firmie Covec (tzw. odcinka C), złożyła tuż przed świętami wniosek o upadłość.

2. Rzeczywiście budowa odcinka C autostrady A2 pomiędzy Strykowem, a Konotopą, to jedno wielkie pasmo „sukcesów” zarówno ministra Grabarczyka jak i funkcjonującego już blisko pół roku na swoim stanowisku ministra Nowaka

Chińczycy chcieli waloryzacji wartości kontraktu uzasadniając to głównie gwałtownym wzrostem cen materiałów budowlanych i paliwa, ale GDDKiA, na to się nie zgodziła i firma Covec zeszła z placu budowy (zresztą do tej pory nie udało się GDDKiA odzyskać nawet kwot gwarancji złożonych przez Covec). W trybie bezprzetargowym wybrano w lipcu poprzedniego roku, kolejnego wykonawcę, konsorcjum, na którego czele stanęła spółka Dolnośląskie Surowce Skalne (DSS) mimo tego, że wszystkie firmy wchodzące w jego skład nigdy samodzielnie dróg nie budowały. Co więcej to, co Chińczycy mieli wybudować za 535 mln złotych, nowy wykonawca mógł już realizować za 756 mln zł i pod koniec maja 2012 roku, miał zapewnić tylko przejezdność swojego odcinka. Mimo tego i DSS nie dał rady i tuż przed świętami Wielkanocy zarząd tej spółki złożył w sądzie gospodarczym wniosek o upadłość.

3. Zwracam uwagę na „fachowość” ministra Nowaka, bo jeszcze pod koniec lutego tego roku, kiedy w mediach pojawiły się pierwsze sygnały o kłopotach z płynnością spółki DSS, zapewniał, że nic złego tej firmie nie może się wydarzyć. W jednej z komercyjnych rozgłośni radiowych mówił między innymi tak „nie ma ryzyka upadłości spółki DSS. Mój resort zna dokładnie sytuację firmy, ponieważ jest o niej na bieżąco informowany”. Od tego momentu minął zaledwie miesiąc i okazuje się, że zarząd spółki DSS sam złożył wniosek o upadłość spółki, ponieważ wcześniej aż pięciu różnych jej wierzycieli złożyło takie wnioski. Jak więc była monitorowana wcześniej płynność finansowa DSS i co pozwalało ministrowi Nowakowi z taką pewnością opowiadać w mediach, że spółka nie upadnie, doprawdy nie wiadomo?

Teraz budowę tego odcinka mają przejąć pozostali uczestnicy konsorcjum, ale resort transportu już nie mówi nie tylko o oddaniu tego odcinka autostrady na Euro, 2012 ale także nawet o jego przejezdności.

4. Swoją drogą zadziwiająca jest sytuacja, w której przedsiębiorstwa realizujące rządowe kontrakty opiewające na setki milionów, a czasami nawet na miliardy złotych, masowo nie płacą swoim podwykonawcom, a teraz coraz częściej same okazują się niewypłacalne. Przecież w budowę dróg zostało zaangażowane w ciągu ostatnich kilku lat kilkadziesiąt miliardów złotych (sam Krajowy Fundusz Drogowy ma zobowiązania wynoszące około 50 mld zł), a zajmujące się podwykonawstwem małe i średnie firmy padają jak muchy. Teraz zaczynają ogłaszać upadłość i główni wykonawcy i aż strach pomyśleć jak będzie wyglądała sytuacja na tym rynku, kiedy skończą się pieniądze z budżetu UE na lata 2007-2013. Sam minister Nowak na kolejnych konferencjach prasowych, sprawnie zarządza resortem, a to kolejami, a budową dróg ale rzeczywistość za oknem coraz bardziej skrzeczy i jeszcze dobitniej pokazuje jego „fachowość”.

Zbigniew Kuźmiuk

A przemysł pogardy pracuje... Kuczyński o domagających się prawdy: "dzicz, czerń". I żąda by sądzić posłów opozycji Wyjątkowy dzień, tak bolesny dla wielu ludzi. Naturalna wydaje się refleksja, zaduma, modlitwa. Ale nie dla wszystkich. Oto  poranek Radia Tok FM. Waldemar Kuczyński się nakręca, język nienawiści coraz bardziej agresywny. Wreszcie wściekły krzyczy o ludziach domagających się prawdy o tragedii smoleńskiej: To była dzicz, czerń. I wśród tej czerni również osoba czy osoby z mandatami poselskimi. To jest zhańbienie tych mandatów, ci ludzie nie zasługują na te mandaty. To jest wścieła czerń, oby się nie objawiła tam pod pałacem. Paweł Lisicki, redaktor naczelny "Uważam Rze" protestuje:

Protestuję przeciw takiemu obrażaniu ludzi! Kuczyński jednak ciągnie:

Oni na to zasługują. Po tym jak się zachowali. I powiem więcej - policja powinna niektórych z tych gości wylegitymować i postawić przed sądem. Mamy, więc wprost już powiedziane, przez prominentnego przedstawiciela medialnego obozu władzy, że posłów opozycji należy legitymować i stawiać przed sądem! Dobrze, że nie odstrzeliwać. Oto demokraci III RP w akcji! I trudno nie dostrzec w tym występie Kuczyńskiego symbolicznej puenty. To właśnie on dwa lata temu, najmocniej, najbardziej agresywnie wołał, już kilka dni po tragedii, by "kończyć tę żałobę". W tym samym radiu. Jak wiadomo potem władza poszła tym tropem - gasiła znicze, pozwoliła działać bojówkom sikającym na kwiaty, gaszącym papierosy na szyjach modlących się? Usunięto krzyż smoleński, zakazano budowy pomnika itp. Czy teraz Kuczyński też wyznacza trendy? Czy posłowie opozycji powinni szykować się na areszt? Co ciekawe, dwa lata po Smoleńsku ma (na swoim blogu) do powiedzenia tylko tyle:

W dwa lata po tej strasznej katastrofie, jako obywatel, wyrażam najwyższe uznanie dla III Rzeczpospolitej i jej władz, że po 10 kwietnia 2010 roku, z szacunkiem dla ofiar i rodzin i bez śladu intencji politycznych, niezwykle sprawnie zorganizowały sprowadzenie zwłok do kraju i ich pochowanie. Brawo! Polskie władze umieją organizować pogrzeby. Zadbać o bezpieczeństwo lotu, dojść prawdy, sprowadzić wrak - już nie. Ale tego Kuczyński nie widzi. Nienawiść zaślepia? wu-ka

"Katastrofa. Bilans dwóch lat". "Rzeczpospolita nie uważa by śmierć jej prezydenta warta była ryzykowania ochłodzenia stosunków z Moskwą" Publikujemy fragment książki wydanej przez Instytut Sobieskiego pt. "Katastrofa. Bilans dwóch lat", która zawiera opracowania autorstwa m. in. Pawła Solocha, Tomasza Żukowskiego, Piotra Legutko, Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego, Jana Filipa Staniłko oraz Marka Pyzy. Autorzy opisuję stan śledztwa, stań państwa, media po Smoleńsku, konsekwencje katastrofy dla pozycji międzynarodowej Polski oraz poglądy Polaków po katastrofie smoleńskiej. Książka została wydana w ramach rozpoczynającego się dziś Kongresu Polska - Wielki Projekt, który organizuje Instytut Sobieskiego. U nas - fragment artykułu Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego pt. "Konsekwencje katastrofy smoleńskiej dla pozycji międzynarodowej Polski".

IV. Konsekwencje katastrofy smoleńskiej dla prestiżu Polski na arenie międzynarodowej Polska ukazała się światu, jako państwo niesprawne. Toczący się w kraju spór o to, która ze struktur państwa polskiego (kancelaria prezydenta, premiera, MON, BOR, MSZ) jest bardziej odpowiedzialna za powstałe zaniedbania oraz w okresie czyich rządów one powstały, jest drugorzędny w odniesieniu do pytania o konsekwencje prestiżowe katastrofy smoleńskiej dla pozycji międzynarodowej Polski. Dla obserwatorów zagranicznych wniosek jest oczywisty – zawiodło państwo polskie, które nie potrafiło ustrzec swego prezydenta i swej elity politycznej od śmierci w katastrofie lotniczej na terytorium państwa, którego wspomniany wyżej charakter oraz sprzeczność interesów strategicznych z interesami państwa polskiego, nakazywały najwyższą ostrożność w relacjach wzajemnych. Obowiązku owej ostrożności nie dopełniono. Analiza przyczyn tego stanu rzeczy należy do dziedziny oceny polityki wewnętrznej i nie będziemy się nią zajmować. Dla niniejszych rozważań istotny jest pierwszy wniosek, który w związku z konstatacją powyżej opisanej sytuacji możemy postawić: Państwo polskie w wyniku katastrofy smoleńskiej poniosło ciężkie straty wizerunkowe. Ukazało się pozostałym uczestnikom gry międzynarodowej, jako struktura niezdolna do wytworzenia właściwych procedur bezpieczeństwa, skutecznie chroniących jego najwyższych przedstawicieli, względnie niepotrafiąca wymusić ich przestrzegania. Działania rządu RP przed i po katastrofie smoleńskiej zniszczyły prestiż Polski, jako wiarygodnego sojusznika w jakimkolwiek ewentualnym sporze z Rosją. Gra rządu D. Tuska z Moskwą przeciw prezydentowi RP przed katastrofą oraz zachowanie się tegoż rządu po niej (oddanie kontroli nad śledztwem) musi prowadzić do wniosku, iż Polska przestała być postrzegana przez zewnętrznych aktorów gry międzynarodowej, jako wart rozpatrywania potencjalny sojusznik w jakiejkolwiek akcji sprzecznej z interesami Moskwy. Złożona ustami rzecznika rządu Pawła Grasia, potwierdzona zaś przez premiera Donalda Tuska i wówczas p.o. prezydenta Bronisława Komorowskiego deklaracja, iż Polska nie zażąda przejęcia śledztwa w sprawie śmierci swego prezydenta i towarzyszących mu osób, gdyż „mogłoby to być bardzo źle odebrane”51, musiała być odczytana w całym regionie wschodnioeuropejskim jednoznacznie. Pytanie o to, gdzie i przez kogo żądanie przejęcia śledztwa przez Polskę byłoby „źle odebrane”, jest pytaniem retorycznym, a odpowiedź, iż chodzi o Moskwę, oczywista. Skoro tak, to każdy normalny pracownik departamentu analiz w Ministerstwie Spraw Zagranicznych któregokolwiek z państw, wymienionych w poprzedniej części niniejszej pracy, musiał zadać sobie pytanie: czy Polska, która nie podejmie próby przejęcia kontroli nad śledztwem w sprawie śmierci swego prezydenta w obawie przed niechęcią Rosji, podejmie jakąkolwiek inną akcję, narażającą ją na tę niechęć. Odpowiedź musiała być negatywna i w ten sposób Rzeczpospolita wysłała do wszystkich rządów w regionie sygnał, by nie liczyły na jej solidarność, lub by nie liczyły się z jej zdaniem w razie, gdy znajdą się w sporze z Moskwą czy takim jak Estonia w 2007 r., czy takim jak Gruzja w roku 2008, czy jak Ukraina niemal, co roku od Pomarańczowej Rewolucji przeżywająca „gazowe wojny” z Rosją. Polska przekazała w ten sposób wiadomość także polskim działaczom mniejszościowym np. na Białorusi. Informacja w niej zawarta brzmiała:

„Rzeczpospolita nie uważa by śmierć jej prezydenta warta była ryzykowania ochłodzenia stosunków z Moskwą. Nie łudźcie się, iż wasza śmierć, np. w wypadku samochodowym, lub w wyniku pobicia przez nieznanych sprawców, wywoła jakiekolwiek poważne reakcje Warszawy.” W kontekście tego przesłania rezygnacja Andżeliki Borys z przewodniczenia ZPB nabiera zupełnie innego sensu. Jest to naturalnie spekulacja, ale każdy, kto zna postsowieckie realia i potrafi wczuć się w sposób rozumowania doświadczonych nimi ludzi, musi przyznać, iż jest ona wysoce prawdopodobna.

Polska ukazała się, jako kraj głęboko podzielony, którego wewnętrzne rozdarcie państwa trzecie mogą skutecznie wykorzystywać dla oddziaływania na jej politykę zagraniczną. Wniosek ten płynie przede wszystkim z konkluzji, jakie obserwatorzy zewnętrzni musieli wyciągnąć z sytuacji poprzedzającej katastrofę smoleńską. Uprawomocniono pogląd, iż istnieje masowe przyzwolenie Polaków na przedmiotowe – lekceważące traktowanie Polski. Integralną, choć autonomiczną konsekwencją poprzedniego wniosku jest stwierdzenie o prestiżowej porażce wynikającej z załamania się międzynarodowego wizerunku polskich elit przywódczych, a w konsekwencji Polaków, jako narodu przywiązanego do swego państwa. Polskie elity przywódcze nie wypełniły, bowiem obowiązków, jakie na nich ciążyły w związku z katastrofą smoleńską. Jednym z tych obowiązków, było wyjaśnienie jej znaczenia szerokim rzeszom współobywateli, tak, aby byli oni świadomi jego wagi w chwili podejmowania decyzji wyborczych. W efekcie niedopełnienia tego obowiązku rząd, na którym ciążą opisane powyżej zarzuty, pozytywnie przeszedł weryfikację wyborczą. Zagranica otrzymała kolejną poważną informację na temat stanu Rzeczypospolitej. Brzmi ona: Rząd Polski nie tylko nie potrafił zadbać o bezpieczeństwo prezydenta i elity politycznej swego kraju, nie tylko podjął grę z rządem rosyjskim przeciw głowie własnego państwa, nie tylko zlekceważył obowiązek zadbania o wiarygodnie prowadzone śledztwo w sprawi katastrofy smoleńskiej, ale na dodatek uzyskał na to zgodę większości aktywnych wyborców. Oznacza to, iż stan identyfikacji obywateli Rzeczypospolitej z ich państwem, stan ich świadomości politycznej i natury stosunków międzynarodowych pozwala na traktowanie Polski w ten sposób bez reakcji z ich strony. Jest to bodajże najgroźniejsza konsekwencja katastrofy smoleńskiej wśród wszystkich powyżej wymienionych. Prowokuje, bowiem zachowania wobec Polski nieprzyjazne, w przeświadczeniu, iż pozostaną one bezkarne, gdyż ani rząd, ani polska opinia publiczna się im nie przeciwstawi. Przemysław Żurawski vel Grajewski

Prof. Lucjan Piela dla "Super Expressu": "Żadnego poważnego śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej nie było" W dzisiejszym "Super Expressie" bardzo interesujący i ważny głos prof. Lucjana Pieli, jednego z naukowców, sygnatariuszy listu 18 polskich uczonych, którzy chcą z naukowego punktu widzenia zbadać przyczyny smoleńskiej tragedii. Listu całkowicie zignorowanego przez polski rząd i przez większość adresatów - szefów polskich jednostek badawczych zajmujących się m.in. mechaniką. Chęć pomocy wyraził, jako jeden z nielicznych dziekan Wydziału Mechanicznego WAT. Konferencja jednak odbędzie się, 22 października - zapewnia prof. Piela. Inicjatywa naukowców, na których czele stanął prof. Piotr Witakowski z AGH była m.in. wynikiem niezwykle krytycznej oceny śledztwa prowadzonego przez Komisję Millera. Niestety, wygląda na to, że żadne naprawdę poważne śledztwo się nie toczyło. Komisja ministra Millera zakończyła prace konkluzjami, choć nie dysponowała wszechstronnymi badaniami oryginalnych materiałów. Z naukowego punktu widzenia może mieć to tylko status hipotezy. Prof. Piela nie szczędzi również słów krytyki pod adresem ekspertów biorących udział w pracach Komisji Millera:

Zgodzili się jednak zrobić rzecz, na którą naukowiec zgodzić się w tych warunkach nie może. Od początku niepokoiło mnie, że wyjaśnianie oparto w zbyt dużej części na niepewnych domniemaniach psychologicznych. Przypuszczano, że ktoś z kimś rozmawiał. Mniemano, że powiedział to czy tamto. Kojarzyło mi się to z "mniemanologią stosowaną profesora Stanisławskiego", a ja i moi koledzy myśleliśmy o fizyce, technice, aerodynamice..." Naukowiec kompletnie nie rozumie arogancji polskich władz, które odrzuciły ofertę prof. Michaela Badena, światowej sławy patologa, który sam przyjechał do Polski i oferował pomoc:

To już jest coś, co przekracza moje pojęcie, jako naukowca. Z rozgoryczeniem ocenia przebieg śledztwa:

W niczym nie przypomina drobiazgowych badań opartych na materiale dowodowym (...) Mnie i kilkunastu moich kolegów ze świata nauki bardziej niepokoi brak normalnego podejścia do tych badań. MiKo

Bronię "Żydów". "Który kod daje przewagę w świecie globalnym - kosmopolityczny, czy zaściankowy?"

Skandal wokół "Tak  po prostu" wydaje się nieco dęty. Oto Gazeta Wyborcza burzy się, że pismem SLD ma kierować Marek Barański, obrzydliwy propagandysta stanu wojennego. Tytuł nawiązuje do "Po Prostu", trybuny marksistowskich rewizjonistów zamkniętej przez Gomułkę. Gdzie Barańskiemu i SLD do tych wyżyn! Rzecz celnie komentuje Rafał Ziemkiewicz. To przejaw wiary Wyborczej w wyższość "Żyda" nad "Chamem", w felietonie na portalu interia.pl.  Łajdactwo "Chama"  Barańskiego jest niczym wobec łajdactwa "Żyda" Urbana, szefa propagandy stanu wojennego, a którego Michnik lubi i szanuje. Podobnie lubi on i szanuje "Chama" (raczej "schamiałego" pana polskiego - KK) generała Jaruzelskiego za to, że w 1989 roku oddał udział we władzy nad  Polską "Żydom" a nie "Chamom", czy narodowym katolikom. Dlatego Michnik wybaczył Jaruzelskiemu czystkę antysemicką w wojsku w 1968 r. Pociągnę dalej myśl Ziemkiewicza, ale w inną stronę. Co ma rządzić tym krajem? Jaki kod kulturowy ma kierować naszymi umysłami - czy kosmopolityczny, do którego ma skłonność inteligencja wywodząca się ze spolonizowanych Żydów? Czy raczej ma rządzić kod kulturowy polsko-etniczny, zaściankowy, który przyniosła z dworków drobna, zubożała szlachta? Ta warstwa osiedlała się w miastach po zniesieniu pańszczyzny przez cara w ramach kary za udział w powstaniu styczniowym. Jej polski kod przejęli także rzemieślinicy i kupcy ciążący ku Narodowej Demokracji. Oba nurty etniczne i kulturowe są częścia nieodłączną - podkreślam nieodłączną - etosu inteligencji polskiej.

Który kod daje przewagę w świecie globalnym - kosmopolityczny, czy zaściankowy? Który wzmacnia naszą wspólnotę polską - intelektualny ze skłonnością do podstępnego wyrachowania, czy swojski ze skłonnością do poczciwego banału i szlachetnych porywów? Moim zdaniem Polska potrzebuje obu. Ten pierwszy pozwala się rozwijać i prosperować, a ten drugi zachować tożsamość, no i wyraża mentalność większości mieszkańców kraju. Trzeba wypracować umiejętność współżycia ze sobą na jednym terytorium i chęć przejmowania przydatnych elementów od tej drugiej strony.

Stale powtarzam, że Polacy powinni uczyć się od lepszych. Przystosowywać dla siebie kody kulturowe narodów sprawniejszych umysłowo, zarówno Żydów jak i Niemców. W  innym razie będziemy przegrywać rywalizację o władzę i dobrobyt. Spadają za to na mnie protesty i oburzenia  ze strony "patriotów". No to weźmy  przykład ludzi, których ostro ocenia Ziemkiewicz w swoim felietonie. "Żyd" Urban jest nie tylko odrażający moralnie. To także wybitny taktyk polityczny i swego czasu znakomity dziennikarz o imponującej sprawności języka. Zaś "Żyd" Michnik miał okres, kiedy uchodził za kwintesencję polskości, dzięki wrażliwości moralnej i stylowi  romantycznemu. Przypominał Heinricha Heinego, Żyda tak doskonale zgermanizowanego, że jego poemat  "Lorelei" przejęli naziści ukrywając wszakże, kto napisał tę cudowną niemczyznę. "Cham" Barański to przy nich kartofel ze skwarką. Nic dziwnego, że jest wyrobnikiem na służbie mądrzejszych. Pochodzi z narodu, który jest znacznie mniej twórczy umysłowo. Co nie wyklucza, że są wśród nas jednostki wybitne,  niestety w zbyt małej liczbie? Umysłowa wyższość Żyda nad Chamem jest dobrze udokumentowana. Nie chcę katować statystykami, czy to nagród Nobla, czy liczbą istotnych twórców. Pisałem o tym wiele razy. Kto z nas - Chamów czy schamiałych panów - chce mieć udział we władzy nad Polską i Unią Europejską, kto pragnie cieszyć się dobrobytem, ten musi uczyć się od lepszych? Uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć. Gniew, nienawiść, pogarda na nic się nie zdadzą. Zdaję sobie sprawę, że temat jest delikatny i obszerny a rzecz traktuję skrótowo. Mogę również się mylić.  Ewentualnych polemistów proszę, więc o rzeczowe argumenty i pewną powściągliwość, jesli mamy dojść do pożytecznych wniosków. Krzysztof Kłopotowski

Urban i Adam M. jako wzorce. Problem tylko w tym, że utalentowany drań jest zawsze groźniejszy od oszusta prymitywnego Pod koniec drugiego dnia Wielkanocy jednak spojrzałem w ekran. Także na ostatni tekst Krzysztofa Kłopotowskiego, który sporo mąci i miesza. Kto czytał, ten ma swoje zdanie. Pan Krzysztof, publicysta z dorobkiem jak się patrzy, tym razem przekombinował ponad miarę. Krótko mówiąc, proponuje nam byśmy nie oburzali się na wyczyny Urbana, Adama M. i im podobnych, bo czasem trzeba brać przykład, uczyć się od zdolniejszych. I wtedy ich pokonamy, racja będzie nasza. To duży skrót wywodu red. Kłopotowskiego, ale taka propozycja z tekstu wyziera. Zdolności i talentu tym obywatelom nikt nie odbiera, problem tylko w tym, że utalentowany drań jest zawsze groźniejszy od oszusta prymitywnego. Co nam Pan proponuje, Panie Krzysztofie? Podpatrywanie jednej z największych kanalii stanu wojennego, której ówczesna potęga polegała na tym, że on miał stały dostęp do kamer i mikrofonu, a jego przeciwnicy, albo siedzieli, albo się ukrywali, w każdym razie nigdy dostępu do radia i TV nie mieli. Chyba, że jak Lech Wałęsa w spreparowanej przez Urbana i bezpiekę słynnej wypowiedzi. Nigdy też nie przeprosił za haniebny głos na konferencji prasowej, w czasie, gdy mordowano ks. Jerzego Popiełuszkę. On bezczelnie odpowiedział dziennikarzom – a co to, mało jest wesołych domów w Polsce, gdzie ksiądz może zawieruszyć się na noc, albo kilka nocy? Od takiego łajdaka karze nam się Pan uczyć? A jego kumpel od wódki i czego tam jeszcze, przyjaciel Kiszczaka i jeszcze ważniejszego generała, pluje piórem swego cyngla na pachołka zarówno Kiszczaka, jak i Urbana. Dla Adama M. Barański jest odrażający, ale jego szefowie to całkiem fajne chłopy. I do szklanki i do czarnej roboty przeciwko Polsce. I takie zawodowe potwory stawia Pan za wzór. Jeśli Pan tylko tego pragnie – proszę czerpać z tych krynic do woli. Jednak namawianie do podobnych praktyk innych – graniczy z obłędem.

Tomasz Domalewski

KPA krytykuje "New York Timesa" za "nazizm w Polsce". "To wstyd, że tak prominentna gazeta w ten sposób zniekształca historię" Nowojorski oddział KPA wystosował do redakcji "New York Timesa" list, w którym wyrażono protest przeciwko przedstawianiu Polski, która była pierwszą ofiarą nazizmu, jako kraju, gdzie podobnie jak w Niemczech miał rozwijać się ten totalitarny system. Kongres Polonii Amerykańskiej nawiązuje do zamieszczonego w poniedziałkowym wydaniu nowojorskiego dziennika artykułu Ethana Bronnera i Nicholasa Kulisha o decyzji MSW Izraela, które zakazało wstępu do tego kraju laureatowi literackiej Nagrody Nobla Guenterowi Grassowi. Niemiecki pisarz spotkał się z ostrą krytyką za opublikowanie wiersza, w którym zakwestionował prawo Izraela w sporze z Iranem do prewencyjnego ataku na irańskie obiekty atomowe. Grass uznał, że to nie Iran, lecz Izrael, jako mocarstwo atomowe, którego potencjał jądrowy znajduje się poza międzynarodową kontrolą, stanowi zagrożenie dla pokoju na świecie. "Najsłynniejszą powieścią pana Grassa jest wydany w roku 1959 + Blaszany bębenek+, porywająca alegoryczna eksploracja rozkwitu nazizmu w Niemczech i w Polsce" - twierdzą w swym tekście Bronner i Kulish. Oddział nowojorski KPA nazywa to zniekształcaniem historii. "To wstyd, że tak prominentna gazeta w ten sposób zniekształca historię. My Amerykanie polskiego pochodzenia nie możemy się jednak tylko oburzać. Musimy wykorzystać takie wydarzenia, aby nauczyć społeczeństwo USA jak wyglądała naprawdę historia" - powiedział PAP prezes nowojorskiego oddziału KPA, Frank Milewski.

Jak napisano w liście nowojorskiego oddziału KPA, datowanym 9 kwietnia, amerykańscy Polacy są słusznie oburzeni, że "Polska, pierwsza ofiara nazizmu może być teraz przedstawiana, jako współodpowiedzialna wraz z Niemcami za nazizm". "Wkrótce po tym, kiedy Hitler doszedł do władzy w roku 1933, Marszałek Józef Piłsudski zaproponował, aby Francja przystąpiła z nim do prewencyjnej wojny z Niemcami i wyeliminowała nazizm w zarodku. Paryż odrzucił jednak tę ideę" - pisze KPA. Kongres Polonii Amerykańskiej przypomina także, iż, „podczas gdy inne kraje europejskie obłaskawiały Hitlera, Polska zajmowała twardą postawę i jako pierwsza stanęła do walki z nazistami w czasie II wojny światowej". Wcześniej, w reakcji na ponawiane wielokrotnie żądania środowiska polsko-amerykańskiego, by media w Stanach Zjednoczonych zaniechały używania frazy "polskie obozy koncentracyjne", "New York Times" wprowadził do instrukcji dla swoich dziennikarzy zapis, aby nie stosować takiego sformułowania. Andrzej Dobrowolski

Jawne odpowiedzi na pytania „Polityki” Analiza i komentarze bieżących wydarzeń są bez wątpienia przywilejem i obowiązkiem mediów i dziennikarzy. Jednocześnie to na przedstawicielach mediów spoczywa odpowiedzialność za słuszność prowadzonych działań. Druga rocznica katastrofy smoleńskiej i jej obchody przedstawiane są w zróżnicowany sposób i budzą różne emocje. W marcu bieżącego roku do biura rzecznika prasowego Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych wpłynęły pytania od p. Bianki Mikołajewskiej z tygodnika „Polityka”. Nie widzimy powodu, aby działalność pomocowa Kas nie była transparentna, pozwalamy sobie, zatem zaprezentować poniżej wybrane z nich, dotyczące katastrofy smoleńskiej, wraz z odpowiedziami. Państwa ocenie pozostawiamy ich zasadność, rzetelność oraz intencje, jakimi były podyktowane.

1. Czy Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo- Kredytowe udzielały (udzielają) wsparcia finansowego lub innego rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej? - Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe, w tym największa z nich Kasa Stefczyka, od zawsze pomagają ważnym inicjatywom społecznym, często czynnie w nich uczestnicząc. Co więcej należy pamiętać, że SKOK-i to wspólnota ludzi. Nie jest, więc wykluczone – a wręcz mamy tego liczne dowody – że nasi członkowie również je wspierają. Sami z siebie, jako przyzwoici ludzie, którym bliskie są takie wartości jak: wiara, patriotyzm i tradycja. Trzeba dodać, że jesteśmy z tego dumni.
2. Czy SKOK-i angażowały się (lub angażują nadal) w jakieś inicjatywy mające na celu upamiętnienie ofiar katastrofy smoleńskiej? - Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe angażowały się w szereg inicjatyw mających na celu upamiętnienie ofiar katastrofy smoleńskiej. M.in. w kwietniu 2010 r. przygotowaliśmy tablicę kondolencyjną  zawierającą wizerunki laureatów nagrody Feniksa (najważniejszego wyróżnienia ruchu SKOK) w związku z katastrofą prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, a byli nimi: Ś.P. prof. Lech Kaczyński, Ś.P. Maciej Płażyński i Ś.P. Przemysław Gosiewski. Tablica została umieszczona w siedzibie Kasy Krajowej. Zaangażowaliśmy się w koncerty: Polskie Śpiewanie pod tytułem „W hołdzie ofiarom katastrofy pod Smoleńskiem” - 10 maja 2010 r. (Warszawa),  „W hołdzie Prezydentowi RP i ofiarom katastrofy pod Smoleńskiem”, który odbył się 10 kwietnia 2011 r. na warszawskim Placu Teatralnym, a także w koncert „In Memoriam”, który odbył się 18 kwietnia 2011 r. w Krakowie. Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe objęły patronatem Izbę Pamięci Przemysława Gosiewskiego w Kołakach Kościelnych.
3. Jaką kwotę Kasy przeznaczyły na wydanie książki „Mój syn Przemko” autorstwa Jadwigi Gosiewskiej? - Jesteśmy dumni z faktu, że Kasa Stefczyka mogła wesprzeć wydanie książki  „Mój syn, Przemko” autorstwa Jadwigi Czarnołęskiej-Gosiewskiej. Pamiętamy, bowiem o ideałach, którym był wierny Ś.P. Przemysław Gosiewski oraz pozostali mężowie stanu tragicznie zmarli 10 kwietnia 2010 roku. Jako obywatele Rzeczpospolitej, a często również przyjaciele jeszcze z czasów Niezależnego Zrzeszenia Studentów, jesteśmy przekonani, że należy kontynuować dzieło, które oni podjęli? Wysokość naszego zaangażowania, w kontekście powyższego, zawsze będzie zbyt mała i niewystarczająca, bowiem istotą sprawy nie są finanse a przyzwoitość i wiara w to, że tylko naród znający prawdę może być wolny.
4. Czy Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe wspierają działalność Ruchu Społecznego im. Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Prof. Lecha Kaczyńskiego? A jeśli tak – to, w jakiej formie? - Tak, jesteśmy z tego dumni. Dokładamy wszelkich starań, by formy wsparcia, o które Pani pyta, były możliwie obszerne i skuteczne. Często obecność i zaufanie są istotniejsze niż kwestie finansowe.
5. Czy Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe wspierają działalność Instytutu Polska Racja Stanu 2010 im. Prof. Lecha Kaczyńskiego? - Tak, jesteśmy z tego dumni. Dokładamy wszelkich starań, by formy wsparcia, o które Pani pyta, były możliwie obszerne i skuteczne. Często obecność i zaufanie są istotniejsze niż kwestie finansowe.
6. Czy Kasy wspierają (wspierały) działalność stowarzyszenia Godność i Solidarność? Jaką kwotę przekazały na wsparcie jego działalności? - Stowarzyszenie „Godność i Solidarność” nie jest nam znane. W przeciwieństwie do Stowarzyszenia „Godność” zrzeszającego byłych działaczy NSZZ „Solidarność” i byłych więźniów politycznych z lat 1980‑89. Dokładamy wszelkich starań, by formy wsparcia, o które Pani pyta były możliwie obszerne i skuteczne. Często obecność i zaufanie są istotniejsze niż kwestie finansowe.
7. Czy kasy wspierają (wspierały) działalność ruchu Solidarni 2010? - Tak, jesteśmy z tego dumni. Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe, w tym największa z nich Kasa Stefczyka, od zawsze pomagają ważnym inicjatywom społecznym, często czynnie w nich uczestnicząc. Co więcej należy pamiętać, że SKOK-i to wspólnota ludzi. Nie jest, więc wykluczone – a wręcz mamy tego liczne dowody – że nasi członkowie również je wspierają. Sami z siebie, jako przyzwoici ludzie, którym bliskie są takie wartości jak: wiara, patriotyzm i tradycja. Stefczyk.info

Nasz wywiad: Prof. Krasnodębski: Zamiast historii - czytanki postmodernistyczne. "Niszczy się to, co było jeszcze dobre" wPolityce.pl, Stefczyk.Info: Korzystając z przerwy świątecznej warto zastanowić się nad stanem polskiej edukacji. Dlaczego władza aż tak nie liczy się z ludźmi, że nie reaguje na tysiące protestów w obronie pełnego nauczania historii i języka polskiego, nie reaguje na dramatyczne głodówki byłych działaczy "Solidarności"? Prof. Zdzisław Krasnodębski, socjolog: Warto podkreślić, bo rządzący chcą o tym zapomnieć, że protesty w tej sprawie trwają od dawna. Podnosili alarm publicyści "Rzeczpospolitej", od dawna sprawę uważnie monitoruje i ostrzega portal wPolityce.pl. Długo jednak nie można było wymusić na ten temat żadnej debaty. Pewne działania, jak usuwanie poezji romantycznej, podejmowano bez żadnej rozmowy ze społeczeństwem. Oczywiście, sporo winy jest w braku odpowiedniej reakcji społecznej. Jakość edukacji, stan młodego pokolenia w Polsce, to wszystko napawa niepokojem? Widać już wyraźnie cechy pokolenia dzieci III RP, ukształtowanych już w tej nowej Polsce, z pomieszaniem wszelkich pojęć, hierarchii, wartości.

Tu pada cysto argument, że to, co teraz władza proponuje w zakresie edukacji, a więc jej uzawodowienie, to trend ogólnoświatowy.To prawda? Nie do końca. Wykształcenie, dobre wykształcenie, jest na Zachodzie wielką wartością. Wiadomo, że najlepsze uczelnie kształcą multidyscyplinarnie, szeroko - to, nie zawężanie, jest znakiem, jakości. I te uczelnie potrafią, z sukcesami, tworzyć najlepszych naukowców. Nadal się tam naucza języków klasycznych, a co więcej, rezygnuje z wielu nowinek wprowadzonych wcześniej. Bo one się nie sprawdzają.

A u nas uczelnie są słabe, a jeszcze obniża się poziom szkół średnich. Niszczy się to, co było jeszcze dotąd dobre. Zamiast dobrze nauczanej historii wprowadza się wiedzę o społeczeństwie, czyli jakieś pogadanki, czytanki postmodernistyczne. Szkoda. Efekty tego będą bardzo smutne. Rozm. Kruk

W cieniu smoleńskiej wojny. "Zamach czy wypadek? Spór na ten temat będzie trwał jeszcze długie lata"

Ludwik Dorn napisał na swoim blogu następujące zdanie:

„Jeśli chodzi o rekonstrukcję kluczowych ostatnich sekund lotu Tu-154M i wskazanie na bezpośrednie przyczyny katastrofy, po dwóch latach wiemy, że nic pewnego nie wiemy”.

Obawiam się, że Dorn ma rację nie tylko w odniesieniu do przypadającej dziś drugiej rocznicy smoleńskiej rocznicy, ale i kolejnych 10 kwietnia. Zamach czy wypadek? Spór na ten temat będzie trwał jeszcze długie lata i nie wierzę by doczekał się jakiegoś ostatecznego rozstrzygnięcia. Jak bowiem miałoby ono wyglądać?

Tymczasem pytanie o przyczyny katastrofy, stanowi jedynie wierzchołek smoleńskiej góry problemów, która wyrosła przez minione dwa lata, dzieląc Polaków bodaj najmocniej od czasu upadku dyktatury komunistycznej.  Czy rząd Donalda Tuska zachował się po katastrofie w sposób zgodny z interesem państwa polskiego? Czy ofiary katastrofy zostały należycie upamiętnione? Kto wykorzystuje katastrofę smoleńską i pamięć o niej do gry politycznej? Nieustannie spotykam ludzi, którzy udzielają na te pytania diametralnie odmiennych odpowiedzi. Ja też ich udzielam, ale moje odpowiedzi są rozczarowujące dla obu stron smoleńskiej wojny. Bo przecież opinia, że mieliśmy do czynienia raczej z tragicznym wypadkiem, po którym rząd Tuska popełnił kilka bardzo istotnych błędów, ale pamięć o ofiarach katastrofy zależy bardziej od ludzi niż od władz państwowych, nie będzie satysfakcjonująca dla nikogo, kto na powyższe pytania udziela znacznie bardziej wyrazistych odpowiedzi. Dlatego ten wpis kieruję nie do tych, którzy wierzą, że wiedzą jak było, ale do tych, którzy odczuwają dyskomfort związany z poczuciem niewiedzy. Nie dajcie się zwariować! Wasz stan jest zrozumiały i nie musicie ulegać zarówno tym, którzy gorliwie przekonują, że zamachu na pewno nie było, jak i tym, którzy wywodzą coś dokładnie przeciwnego. Jeśli jednak w końcu ulegniecie i opowiecie się po którejkolwiek ze stron, to warto byście pamiętali, że w Polsce mieszkają – i mieszkać będą – ludzie, którzy już zauważyli beznadziejną jałowość i toksyczność smoleńskiej wojny. Jak na razie nie ma ich zbyt wielu, ale im cięższa broń będzie w niej używana, tym więcej i szybciej będzie ich przybywać. Antoni Dudek

Spuścizna prezydenta Lecha Kaczyńskiego Wytworzony został kompletnie nieprawdziwy obraz prezydenta. Zarówno prezydent Lech Kaczyński, jak i prezes PiS Jarosław Kaczyński byli postrzegani przez niektóre środowiska, jako zagrożenie dla ich istotnych interesów. I rzeczywiście – z programem radykalnej zmiany państwa polskiego – takie zagrożenie dla establishmentu III RP stanowili - mówi Maciej Łopiński w rozmowie z "Magazynem Solidarność". Poniżej publikujemy fragmenty rozmowy przeprowadzonej z Maciejem Łopińskim w przeddzień 2 rocznicy tragicznej katastrofy pod Smoleńskiem.

Magazyn Solidarność: Stracił Pan w katastrofie Tu-154 M wielu przyjaciół. Wśród nich był ten najważniejszy – Lech Kaczyński. Myśli Pan o prezydencie, jako o swoim przyjacielu? Maciej Łopiński: Wspominam go często. Bardzo mi go brakuje. Niejednokrotnie łapię się na myśli: muszę to przedyskutować z Leszkiem… I to zarówno wtedy, kiedy mam jakiś problem, jak i wtedy, kiedy coś mnie po prostu zaciekawi czy zaskoczy. Lubiłem z nim rozmawiać. Nie tylko o polityce. O książkach, historii, kinie, psach, kotach, kłopotach z dziećmi. O życiu. Brak mi też Marylki. Jej życiowej mądrości, ciepła, którym promieniowała  wokół.

Znał Pan prezydencką parę bardzo dobrze. Polakom jednak niedane było poznać Lecha Kaczyńskiego. Czy był to efekt nieumiejętnego poruszania się w ramach demokracji medialnej? Lech Kaczyński nie mógł liczyć na przychylność tzw. mainstreamu, czyli środków masowego przekazu i nurtu reprezentowanego przez większość tych, którzy aspirują do roli kreatorów opinii… – Wytworzony został kompletnie nieprawdziwy obraz prezydenta. Zarówno prezydent Lech Kaczyński, jak i prezes PiS Jarosław Kaczyński byli postrzegani przez niektóre środowiska, jako zagrożenie dla ich istotnych interesów. I rzeczywiście – z programem radykalnej zmiany państwa polskiego – takie zagrożenie dla establishmentu III RP stanowili. To, że Lech Kaczyński rozpoczął przywracanie zbiorowej pamięci prawdziwych bohaterów, ludzi, którzy zostali  zepchnięci na margines, wyrugowani z polskiej świadomości, także budziło opory części tak zwanych autorytetów. Ale prezydent konsekwentnie realizował swą politykę historyczną. Stąd chociażby przywracanie czci Powstaniu Warszawskiemu, „żołnierzom wyklętym” czy ludziom „Solidarności”.

Te ataki ukierunkowane na prezydenta nie wychodziły li tylko ze strony osób związanych z systemem PRL-u… – Część dawnej opozycji demokratycznej szybko zaczęła współtworzyć ten establishment, dogadując się z wpływowymi działaczami wywodzącymi się z PRL-u. W pewnym momencie, właściwie już podczas Okrągłego Stołu, doszło do ekspresowej fraternizacji, co było przyznaniem, że oto część dawnej opozycji i ludzi PRL łączy jakiś wspólny interes.

To rzutuje też na cały bieg zdarzeń związanych z 10 kwietnia. W pobliżu lotniska Smoleńsk-Siewiernyj zginął prezydent wraz z żoną i wszystkimi członkami delegacji, a dzisiaj słyszy się, kiedy ktoś pyta i domaga się wyjaśnienia tragedii: „Ty znowu o tym Smoleńsku” – jak gdyby nic wielkiego się nie stało… – Polacy pytają i pytać będą, bo to ich prawo, by uzyskać odpowiedzi. To była największa i najbardziej dotkliwa katastrofa powojennych lat. Zginął prezydent Rzeczypospolitej, generałowie, dowódcy wszystkich rodzajów sił zbrojnych, szef Sztabu Generalnego, biskupi polowi, ministrowie, szefowie urzędów centralnych, parlamentarzyści. Powstała wyrwa w organizmie państwa. Tam byli nie tylko moi koledzy i koleżanki z kancelarii prezydenckiej czy PiS. Zginęli politycy różnych opcji. Tego nie da się zbyć tendencyjnymi raportami i zepchnąć w niepamięć.

Rankiem 10 kwietnia 2010 roku był Pan w swoim domu w Gdańsku. Jak ta tragiczna wiadomość do Pana dotarła? Ktoś do Pana dzwonił z kancelarii, z MSZ, może z BOR-u? Z prezydentem rozstałem się w piątek przed godz. 23, bo o godz. 3 byłem już u siebie w domu. Nie sądziłem, że ktoś będzie do mnie nocą telefonował, więc wyciszyłem telefon. Obudziłem się rano przed godz. 9. Zszedłem na dół do kuchni, aby zaparzyć kawę i włączyłem radio. Usłyszałem, że samolot z prezydentem miał wypadek. W pierwszej chwili wydawało mi się to nierzeczywiste, nierealne. Taki odruch obronny nastąpił. Przeszedłem do pokoju. Włączyłem telewizor i nie miałem już wątpliwości…

Czy, jak twierdzą premier Donald Tusk i prezydent Bronisław Komorowski, wspominając o – jak mówi – „swoim poprzedniku”, państwo zdało egzamin po tragedii smoleńskiej? – Nie można mówić, że państwo zdało egzamin, dlatego że zorganizowało pogrzeby ofiar. Państwo okazało swoją słabość, widoczną choćby w tym, że kluczowe dowody są w rękach Rosjan. Na temat okoliczności tragedii pojawiło się cały szereg tez i domniemań, które powoli próbujemy rozsupłać i wykazać ich fałsz. Niezwykle pomocne są opinie krakowskiego  Instytutu Ekspertyz Sądowych imienia profesora Jana Sehna, ustalenia sejmowego zespołu, którego pracami kieruje Antoni Macierewicz,   jak też opublikowany w marcu raport Najwyższej Izby Kontroli.

Raport NIK zawiera stwierdzenia miażdżące dla sposobu zarządzania państwem, który miał wpływ na to, że doszło do tragedii.  Polemizuje z raportem szef kancelarii premiera Tomasz Arabski, formułując zarzut, że NIK nie przeanalizowała w sposób wnikliwy i rzetelny licznych zastrzeżeń zgłoszonych przez szefa KPRM w toku kontroli, podnosząc, że kancelaria premiera, w tym jej szef, nie mogły ingerować w plany wizyt organizowanych przez Sejm, Senat czy prezydenta, bo to oznaczałoby naruszenie ich autonomii… – Słyszałem te wypowiedzi, ale też pamiętam inną sytuację prezydenckiej wizyty zagranicznej, gdy szef KPRM bezpodstawnie odmówił prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu samolotu, gdy prezydent chciał lecieć w 2008 roku na szczyt przywódców europejskich w Brukseli. Nie było wówczas wątpliwości, kto jest dysponentem samolotu, gdy realizowany był plan niedopuszczenia do obecności Lecha Kaczyńskiego w Brukseli. Próba uniemożliwienia prezydentowi wypełniania obowiązków konstytucyjnych reprezentowania Polski za granica stanowiła naruszenie konstytucji. Ostatecznie kancelaria prezydenta wyczarterowała od LOT-u boeinga 737. Zatem skoro szef kancelarii premiera podjął decyzję w sprawie lotu do Brukseli, to zgodnie z zasadami przewozu VIP-ów też ta kancelaria winna koordynować lot do Smoleńska.   

Czy po dwóch latach zbliżyliśmy się do wyjaśnienia tego, co się działo tuż przed uderzeniem samolotu w ziemię?   – Od samego początku była prowadzona akcja puszczania kłamliwych informacji. Przypomnijmy te frazy: „cztery razy podchodził do lądowania”, „tak lądują debeściaki”, „jak nie wyląduję, to mnie…” itd. To nie ma żadnego potwierdzenia w materiałach dowodowych. Podobnie jak rzekoma kłótnia generała Andrzeja Błasika z kapitanem Arkadiuszem Protasiukiem  tuż przed startem, jak to, że generał Błasik był pod wpływem alkoholu, że prezydent miał naciskać na pilotów. Ekspertyzy naukowe dowodzą, że nie jesteśmy w stanie odpowiedzialnie stwierdzić, że gen. Błasik był w kokpicie. Nikt do tej pory za dezinformację nie przeprosił, nie mówiąc o odpowiedzialności. 

Być może raport NIK pomoże wskazać winnych zaniedbań. „Tu-154M nie miał prawa wykonać lotu z zamiarem lądowania w Smoleńsku, ponieważ brakowało jasnych procedur, a istniejące nie były przestrzegane” – uważa prezes NIK Jacek Jezierski.  Nikt w kancelarii prezydenta nie przewidział czarnego scenariusza, nikomu nie zapaliła się w głowie kontrolna lampka?  – Pismo z MSZ informujące o stanie lotniska w Smoleńsku dotarło do Kancelarii Prezydenta RP dwa dni po katastrofie!

To rzeczywiście tragiczna puenta. „Ten samolot zgodnie z polskim systemem prawnym nie miał prawa wykonać tego lotu z zamiarem lądowania w Smoleńsku, ponieważ to było lotnisko nieistniejące w rejestrze lotnisk, w związku, z czym traktowane, jako nieczynne” – powiedział prezes NIK Jacek Jezierski na antenie Polskiego Radia. Samolot mógł wykonać lot tylko na lotnisko czynne...  – Powtarzam: pismo z MSZ, że lotnisko nie jest przygotowane dostaliśmy... po tragedii. Do prezydenckiej kancelarii dotarło ono 12 kwietnia 2010 roku. Również BOR nie dopełniło obowiązków. Na miejscu lądowania samolotu z naszą delegacją nie było funkcjonariuszy BOR, oprócz oddelegowanych przez MSZ do ochrony ambasadora. Nie było też wariantu awaryjnego ani nawet przygotowanej kolumny samochodowej.  Wiemy wiele na temat katastrofy dzięki ekspertyzom instytutu z Krakowa i pracom ekspertów. Mam zastrzeżenia do raportu NIK, ale on pokazuje czarno na białym skalę lekceważenia bezpieczeństwa głowy państwa. Czekam na wyniki postępowania prokuratorskiego. Wiele też udało się wyjaśnić zespołowi pracującemu pod kierunkiem Antoniego Macierewicza, w którym sam uczestniczę.

Jednak wnioski, które komisja przy wsparciu amerykańskich ekspertów formułuje, są traktowane, co najmniej z rezerwą przez wspomniany wyżej mainstream. – Stopniowo zbliżamy się do prawdy, co było przed, w czasie i po katastrofie. Amerykańscy naukowcy, profesorowie Kazimierz Nowaczyk i Wiesław Binienda, są znakomitymi ekspertami w swoich dziedzinach i cieszą się świetną opinią. Nie możemy polegać na opracowaniach, które zaprezentowała generał Anodina. Podobnie jak na raporcie firmowanym przez ministra Jerzego Millera.  

Kto zatem podjął interpretację strony rosyjskiej, jako wiążącą, nakazującą, by lot traktować, jako lot cywilny? Ktoś chyba podpowiedział premierowi Tuskowi zgodę na takie rozwiązanie? – I na tak – zdawałoby się – proste pytanie nie ma odpowiedzi. Oddanie śledztwa w ręce rosyjskie i jedynie symboliczny udział w nim na terenie Rosji strony polskiej i to w osobie pułkownika Edmunda Klicha było zasadniczym błędem. Edmund Klich był, wiele na to wskazuje, wytypowany przez stronę rosyjską. To do niego zatelefonował przecież wiceszef MAK Aleksiej Morozow. 

To, co stało się później, 10 kwietnia 2010 r., przeorało scenę polityczną. Czy jest szansa na powrót do koncepcji politycznej Lecha Kaczyńskiego? –  Lech Kaczyński zostawił bardzo bogatą spuściznę.  Prezydent  prowadził maksymalnie suwerenną politykę zagraniczną, tak by nie było podziału na kraje nowej i starej Unii Europejskiej. Jego wizja była wizją państwa nowoczesnego, silnego gospodarczo, ale i solidarnego, w którym nie będzie głębokich podziałów i głębokiego rozwarstwienia ekonomicznego. Państwa mającego obowiązki, z których nie może zrezygnować. Państwa, które powinno zapewnić bezpieczeństwo obywatelom. Państwo rządzone przez Platformę Obywatelską nie zapewniło bezpieczeństwa pierwszemu obywatelowi… Rozmawiał Artur S. Górski

Zadecydował strach - Odnoszę wrażenie, że rząd po katastrofie smoleńskiej przyjął taką postawę: nie chcemy nic wiedzieć, a to, co Rosjanie ustalą, przyjmiemy i nie wtrącamy się w nic - z mecenas Małgorzatą Wassermann, córką śp. ministra Zbigniewa Wassermanna, rozmawia Krzysztof Świątek

- Dla kogo prawda o katastrofie smoleńskiej może być najbardziej niewygodna? - W Polsce – dla rządu. Politycy zachodni zareagowali w taki sposób: dlaczego mamy się angażować w konflikt, tworzyć sobie wrogów, jeżeli najbardziej zainteresowany, czyli polski rząd, nie chce wiedzieć co naprawdę wydarzyło się w Smoleńsku.

- Czy Pani zdaniem premier Tusk i ministrowie mają większą wiedzę o przyczynach katastrofy, ale wiedza ta jest na tyle szokująca, że pozostaje skryta? - Na to pytanie trudno mi odpowiedzieć. Odnoszę inne wrażenie, a mianowicie, że rząd od początku przyjął postawę: nie chcemy nic wiedzieć, niech Rosjanie zrobią z tym, co uważają za stosowne, a my to przyjmiemy.

- Jak tłumaczy Pani to, że śledztwo tak wolno posuwa się do przodu, jest wręcz sabotowane? - To wynik zaniechania wielu czynności na samym początku. W przypadku takiego zdarzenia decydujące są zawsze pierwsze minuty, godziny i dni. To, co uda się wtedy zgromadzić i zabezpieczyć, później poddaje się wieloletniej analizie. Natomiast w Smoleńsku w zasadzie nie zabezpieczono niczego, oddano całe śledztwo w ręce Rosjan. Później zabrano się za prowizoryczne wyjaśnianie przyczyn katastrofy i na podstawie szczątkowej wiedzy, którą gdzieś wyszarpano, spróbowano ułożyć wersje zdarzeń. Jak widać nieskutecznie, bo każda rozpadła się na kawałki. To, co podali, okazało się sprzeczne z prawami fizyki, wzajemnie sprzeczne ze sobą są dokumenty. Pokazuje to jak ważne były dowody, które należało zabezpieczyć na samym początku.

- Dlaczego po stronie rządowej nie było i nie ma woli, by powołać grupę naukowców, która przeprowadziłaby podstawowe czynności? - Przypuszczam, że w największej mierze zadecydował o tym strach. Jednak jesteśmy w fazie badań tego, co się wydarzyło. Na razie żadnej z wersji nie możemy wykluczyć. Odnoszę wrażenie, że rząd przyjął taką postawę: nie chcemy nic wiedzieć, a to, co Rosjanie ustalą, przyjmiemy i nie wtrącamy się w nic. Ta postawa bez wątpienia była podszyta strachem, czego dowodzą wypowiedzi przedstawicieli rządu. Przez 24 miesiące nie jesteśmy w stanie wydobyć od nich informacji kto podejmował w pierwszych dniach decyzje i na jakiej podstawie. Wiemy bezapelacyjnie, że przyjęto błędną podstawę prawną. Niezależnie od tego, ile by nam w autorytatywny sposób rząd narzucał pogląd o locie cywilnym, to najbardziej obiektywnie odpowiedziała mu Organizacja Międzynarodowa Lotnictwa Cywilnego (ICAO). Orzekła, że był to lot wojskowy, a zatem nie zajmie się tą sprawą. W związku z tym na pewno podstawą prawną nie mogła być konwencja chicagowska i załącznik do tej konwencji, a tylko umowa międzynarodowa.

- Czy dostawała Pani jakieś sygnały, np. z zagranicy, że prawda o przyczynach katastrofy może być inna niż wersja oficjalna? - Istnieją podstawy, aby sądzić, że służby specjalne niektórych krajów potraktowały to jako zamach.

- Co po dwóch latach wiemy bezsprzecznie, poza tym, że 10 kwietnia 2010 roku zginął prezydent i wszyscy, którzy znajdowali się na pokładzie tupolewa? - Wiemy bezsprzecznie, że strona rosyjska całkowicie zaniedbała swoje obowiązki jeśli chodzi o przyjęcie samolotu. Rosja nie wydała niczego, co dotyczy lotniska w Smoleńsku, ani jednego dokumentu. W związku z powyższym, tylko domyślamy się jak wyglądała tam sytuacja, jak zachowywali się kontrolerzy lotu. To zbyt mało, by zapytać o intencje tych osób – czy robili to celowo czy w wyniku niechlujstwa, albo pijaństwa. Wiemy również na pewno, że nie było czterech podejść do lądowania, a także, że była współpraca między członkami załogi. To niezmiernie istotna okoliczność. Zwracam uwagę, że raport Millera opiera się na założeniu, że nie było współpracy między członkami załogi, a jedyną osobą, która pracowała był kapitan Protasiuk, zaś prawidłową wysokość odczytywał gen. Błasik, ale członkowie załogi go nie słyszeli. Ta wersja została obalona, a z nią idea raportu Millera. Mimo to rząd uznał, że nic się nie zmieniło i nie ma podstaw, by na nowo rozpocząć badanie przyczyn katastrofy i ustosunkować się do ustaleń krakowskiego Instytutu Sehna. Minister Miller zarówno na spotkaniu z rodzinami, jak i później pytany przez dziennikarzy nie krył, że swój raport oparł na zapisie czarnej skrzynki. A jeśli ten zapis odczytał źle, to znaczy, że cały raport nadaje się do kosza na śmieci.

- Dlaczego rodzinom nie pozwolono na otwarcie trumien, a ekshumacje odbywają się tak późno? - Ja nie chciałam otwierać trumny ojca. Natomiast jest pytanie, kto zabronił przeprowadzenia w Polsce sekcji zwłok. Do tej pory nie otrzymałam na to pytanie odpowiedzi. Proszę zobaczyć, że w przypadku każdej katastrofy dokonuje się sekcji zwłok – tak było teraz po katastrofie kolejowej pod Szczekocinami czy po wypadku autobusu w Belgii. W przypadku katastrofy smoleńskiej, z jakichś powodów, zaniechano czynności, która jest absolutnie konieczna do wyjaśnienia przyczyn. Wzburza mnie, jako prawnika, że po dwóch latach to ja odpowiadam na pytanie, dlaczego doprowadziłam do ekshumacji, a nie tłumaczą się ci, którzy tej czynności nie przeprowadzili w terminie. W tym śledztwie wszystko jest odwrócone do góry nogami. Pamiętam jak w pierwszych miesiącach, kiedy doszłam do siebie, przeglądałam akta sprawy. To był bardzo trudny moment. Wbrew temu, co przypisywano mi przed wyborami, nie występowałam w mediach dla kariery politycznej. Starałam się wówczas występować po to, aby głośno nawoływać, żeby zbadano wszystkie dowody, bo później nie będzie, czego badać. Zarzucano mi, że jestem niecierpliwa. Nieprawda, ja jestem cierpliwa, ale wiem jak prowadzi się postępowanie i wiem, że czas w takim wypadku działa tylko na naszą niekorzyść. Potem pojawił się raport Anodiny. Jaka była odpowiedź rządu dla członków rodzin i przedstawicieli opozycji? Nie dajcie się rozegrać Rosjanom, bądźcie z nami solidarni. Teraz mieliśmy być z nimi solidarni, kiedy zostali upokorzeni, rzuceni na kolana. Ale gdy przez pierwszy rok mówiliśmy: zastanówcie się, co robicie, wtedy nie było problemu. Minister Miller nie ukrywał, że zadano kilkadziesiąt pytań Rosjanom, na które nie odpowiedzieli, co jednak członkom komisji nie przeszkadzało tworzyć raport. Na którym etapie była fantastyczna współpraca z Rosjanami, o której mówili? Pamiętam, że jako ostatnia wyszłam ze spotkania z członkami komisji Millera. Pod Kancelarią Premiera stali dziennikarze. Powiedziałam: proszę was, jest premier, zapytajcie go - gdzie i kiedy będzie się odwoływał. Przecież zapowiedział w styczniu, że jeśli polski raport będzie się różnił od raportu MAK, Polska odwoła się do instytucji międzynarodowych. Prosiłam dziennikarzy: podejdźcie do premiera, powiedzcie, że polski raport różni się w wielu punktach, zapytajcie gdzie się odwoła. Niestety, nie zapytali.

- Światowej sławy lekarz patolog prof. Michael Baden podkreśla, że należy dokonać ekshumacji wszystkich ofiar, ponieważ jeśli doszło do eksplozji, to fragmenty metalu znajdują się w ciałach osób, które siedziały najbliżej centrum wybuchu. Dlaczego prof. Baden nie jest dopuszczony do badania ciał ofiar? Czy prawnie nie można tego wymusić? - Już dawno mówiłam, że nie powiem, iż coś szokuje mnie w tej sprawie. Ale zszokowało mnie jak minister Gowin powiedział publicznie, że nad czynnością procesową zleconą przez prokuraturę debatowała Rada Ministrów i zdecydowała, że nie dopuszczą prof. Badena do badania ciał ofiar! Uznał, że to słuszna decyzja. To rzecz niebywała, żeby Rada Ministrów decydowała o tym jak będzie przebiegać czynność prokuratury. To sytuacja niedopuszczalna przed rozdzieleniem Ministerstwa Sprawiedliwości i Prokuratury Generalnej. Dziś jest to tym bardziej rzecz niesłychana, która zresztą przeszła bez echa! A przecież członkowie rządu bez końca podkreślają, że czynności prowadzi niezależna prokuratura i ona o wszystkim decyduje.

- Prof. Baden mówi, że obrażenia ofiar nie przypominają skutków zwykłej katastrofy lotniczej. Czy wynik badania ciała Pani śp. Ojca może potwierdzać tę hipotezę? - Do tego typu hipotez podchodzę bardzo ostrożnie, może to kwestia skrzywienia zawodowego. Trzymam się ram procesowych. Poczekajmy na opinię powołanego zespołu biegłych i ewentualne ustosunkowanie się do niej prof. Badena. Póki badania trwają oraz wobec faktu, iż w przypadku mojego ojca nie ma jeszcze opinii końcowej, lepiej nie formułować takich ocen.

- Pani śp. ojciec był specjalistą w zakresie funkcjonowania służb specjalnych. Czy dostrzegał wcześniejsze dziwne zachowania rządu wobec prezydenta, analizował zagrożenia? - Mój ojciec był profesjonalistą w każdym calu i wiedział, co znaczy tajemnica państwowa. Dlatego na pewno nie powiedziałby niczego, co było objęte klauzulą tajności. Natomiast, jeśli chodzi o sposób traktowania prezydenta, to często rozmawialiśmy na ten temat. Dyskutowaliśmy o tym jak bardzo Platforma przekracza granice, których tak daleko przez ponad 20 lat nie przekroczył żaden rząd. Proszę popatrzeć na sposób prowadzenia komisji ds. afery hazardowej. Nawet SLD nie posunęło się do takiej gry w komisji Rywina czy orlenowskiej.

- Sądy, prokuratury, służby specjalne w ubiegłym roku złożyły prawie 2 mln wniosków o skontrolowanie połączeń telefonicznych. Czy bierze Pani pod uwagę, że też może być inwigilowana? - Mój ojciec wychodził z założenia, że nie będzie analizował różnych czynników naokoło, po prostu robił swoje. Tej postawy mnie nauczył. Źle jednak, że głaskanie tego rządu przez wiodących dziennikarzy powoduje, iż informacja o rekordowej liczbie podsłuchów przechodzi bez echa. To fatalna sytuacja, bo uniemożliwia realną kontrolę rządu przez media.

- Jak prawnie było możliwe, że rząd Tuska nie powołał wspólnej komisji do wyjaśniania przyczyn katastrofy, mimo iż obowiązywało porozumienie między MON Polski, a MON Federacji Rosyjskiej z 14 grudnia 1993 roku? - To jawne złamanie prawa i to przez przedstawicieli najwyższych w państwie władz. To polityka siły. Rząd posuwał się coraz dalej w swoich poczynaniach, bo wiodące media bez przerwy mu przyklaskiwały. Dlatego panowie doszli do przekonania, że nie ma takiej granicy, której nie wolno im przekroczyć. Nawet w nieszczęsnej konwencji chicagowskiej, która nie powinna zostać zastosowana, są przepisy umożliwiające przejęcie całości lub części postępowania przez państwo, do którego należał samolot. Polska z tego nie skorzystała. A Rosja przy okazji katastrofy sprzed kilku dni na Syberii, kolejny raz upokarza polskiego premiera, zapraszając do badania wypadku przedstawicieli producentów poszczególnych części tamtego samolotu. Polskich ekspertów do badania tupolewa nie zaproszono. W przypadku katastrofy o takim rozmiarze jak w Smoleńsku, istnieje zawsze możliwość zawarcia porozumienia ad hoc. Ale musi być wola zawarcia takiej umowy.

- Dlaczego upamiętnienie 2 rocznicy katastrofy jest tak niewygodne dla Platformy? Dlaczego władze Warszawy utrudniają możliwość zorganizowania manifestacji na Krakowskim Przedmieściu? - To kwestia konsekwentnie realizowanej polityki przez ten rząd. Ograniczył się on do zorganizowania pogrzebów z honorami, a potem sprawnie przejął wszystkie instytucje po osobach, które zginęły w katastrofie. Zdumiewają awanse niektórych polityków PO jak marszałek Kopacz, która podawała po 10 kwietnia wiele nieprawdziwych informacji. Po raporcie Millera rząd przyjął, że temat jest zamknięty. Tę postawę widać także, jeśli chodzi o upamiętnianie 2 rocznicy. Prezydent Komorowski mówił, że nie życzy sobie zmiany choćby jednej kropki w raporcie Millera, bo społeczeństwo oczekuje jednoznaczności. Myślę, że Polacy oczekują prawdy, a nie fałszu. Powołanie komisji śledczej jest absolutnie konieczne, ale oczywiście nie przy tym składzie sejmu, bo to byłaby parodia. TYSOL

Siedem zgonów smoleńskich Czy ci, którzy za dużo wiedzieli o tragedii smoleńskiej musieli zginąć? Trudno bez szczegółowej wiedzy wyrokować, łatwiej stawiać tezy, ale obowiązkiem mediów jest informowanie, a nad zgonami osób związanych z katastrofą smoleńską wciąż w środkach masowego przekazu panuje grobowa cisza (grobowa par excellence). 10 kwietnia to nie tylko śmierć 96 osób z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele. To także śmierć siedmiu innych, których odejście owiane jest do dzisiaj tajemnicą.

Grzegorz Michniewicz 23 grudnia 2009 r. (czyli po ustaleniu wizyt w Smoleńsku przez Tuska i Putina) ginie Grzegorz Michniewicz, dyrektor generalny Kancelarii Premiera Tuska (z oficjalnej informacji wynika, że powiesił się na kablu od odkurzacza). Michniewicz podlegał Tomaszowi Arabskiemu. Zginął w dniu, kiedy do Polski po remoncie z szeregiem usterek powrócił Tu-154M. Ten sam, który kilka miesięcy później rozbił się pod Smoleńskiem. Śmierć Michniewicza zaskoczyła wszystkich, którzy go znali. Nikt nie widział w nim potencjalnego samobójcy. Dyrektor w Kancelarii Premiera Tuska jeszcze tuż przed mniemanym samobójstwem dzwonił do żony, umawiając się na następny dzień. Wysyłał SMS-y do znajomych. Śmierć Michniewicza w dużej mierze została przez media przemilczana.

Bp Mieczysław Cieślar 18 kwietnia 2010 r. w wypadku samochodowym ginie ewangelicki biskup Mieczysław Cieślar. Miał być następcą ks. Adama Pilcha, pełniącego obowiązki naczelnego kapelana ewangelickiego w Wojsku Polskim, który poniósł śmierć w Smoleńsku. Cieślar zajmował się w sposób ekspercki sprawami inwigilacji środowisk protestanckich przez Służbę Bezpieczeństwa PRL. Media sprawę śmierci Cieślara przemilczały.

Krzysztof Knyż 2 czerwca 2010 r. Krzysztof Knyż zmarł w Moskwie na sepsę (według oficjalnej wersji). Co ciekawe, zachodnia prasa pisała, że został zamordowany we własnym mieszkaniu. Był operatorem kamery "Faktów" TVN. Miał sfilmować podchodzenie do lądowania polskiego samolotu prezydenckiego na lotnisku w Smoleńsku. Według dostępnych informacji był jednym z pierwszych reporterów, któremu udało się znaleźć w miejscu wypadku, zanim rosyjskie siły specjalne zmusiły ich do opuszczenia terenu. Czy materiał, który sfilmował, był prawdziwą przyczyną śmierci Knyża? Na to pytanie media nie szukały odpowiedzi. TVN, dla którego zmarły operator pracował, podał jedynie krótką informację o śmierci operatora.

Prof. Marek Dulinicz 6 czerwca 2010 r. ginie w wypadku samochodowym prof. Marek Dulinicz, szef grupy archeologicznej, która niebawem miała wyjechać do Smoleńska i rozpocząć prace badawcze na terenie upadku Tu-154M. Dulinicz miał być inicjatorem tej ekspedycji. Aktywnie starał się o przyspieszenie wyjazdu. Do misji archeologicznej w Smoleńsku doszło dopiero pięć miesięcy po jego śmierci. Prace polskich archeologów prowadzone były na potrzeby rosyjskiej, a nie polskiej prokuratury, czyli każde znalezisko będące dowodem w śledztwie mającym ustalić przyczyny katastrofy, było od razu oddawane Rosjanom. Śmierci Dulinicza media “salonu” nie odnosiły w kontekście innych tajemniczych zgonów po katastrofie.

Siergiej Tretjakov W czerwcu 2010 r. w Stanach Zjednoczonych ginie Siergiej Tretjakov, uciekinier z Rosji, były agent KGB, a potem Służby Wywiadu Zagranicznego (SVR), który w 2000 roku podjął współpracę z Amerykanami. Według dziennikarzy włoskiego tygodnika “L'Espresso”, o czym informowała "Nasza Polska" w zeszłym numerze, międzynarodowi obserwatorzy nie wierzą w naturalną śmierć byłego funkcjonariusza SVR, który miał umrzeć na zawał serca (swego czasu podano, iż zmarł, zachłysnąwszy się kawałkiem mięsa). Z dokumentów opublikowanych przez WikiLeaks wynika, że agent Tretjakow korespondował z szefem Stratforu, jednej z agend CIA. W korespondencji dokonał rekonstrukcji wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem. 12 dni po katastrofie konkludował: “Rosjanie mają takie plany (scenariusze), aby zabić innych zachodnich przywódców, które mogą być wykonane”. Tretjakov zwrócił przy tym uwagę, że złe stosunki między Władimirem Putinem a Lechem Kaczyńskim nie były tajemnicą. Sprawą zajęły się media zagraniczne, ale niestety polskie śmierć tę przemilczały.

Eugeniusz Wróbel 15 października 2010 r. w Zalewie Rybnickim znaleziono poćwiartowane zwłoki Eugeniusza Wróbla. Ta szósta smoleńska śmierć wydaje się najbardziej dramatyczna i pozostawiająca po sobie najwięcej pytań. Wróbel był wybitnym ekspertem zajmującym się m.in. sprawami stricte lotniczymi. W niektórych dziedzinach był uważany za największego specjalistę w Polsce. Zajmował się tematyką komputerowych systemów sterowania lotem samolotów, precyzyjną nawigacją satelitarną dla lotnictwa, przepisami i prawem lotniczym. Był wiceministrem transportu w rządzie PiS. Według ustaleń prokuratorskich został zabity i poćwiartowany przez własnego syna, który najpierw przyznał się do zbrodni, a następnie jej zaprzeczył. Syn błyskawicznie został uznany za niepoczytalnego i odizolowany poprzez poddanie obserwacji psychiatrycznej. Do śmierci Wróbla jego rodzina była uważana za wzorową. Nic nie wskazywało na chorobę psychiczna syna. Pokój, w którym miał dokonać zbrodni, nie zawierał żadnych śladów świadczących o ćwiartowaniu piłą. Trudno wyobrazić sobie szaleńca tnącego piłą własnego ojca, który następnie z pietyzmem doprowadza pokój do czystości. Minister Wróbel, ekspert komisji sejmowej badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej, zdążył wypowiedzieć wiele krytycznych opinii na temat upadku tupolewa.

Dariusz Szpineta 2 grudnia 2011 r., podczas urlopu w Indiach, w hotelowej łazience powiesił się lub został powieszony 39-letni Dariusz Szpineta, założyciel firmy Ad Astra Executive Charter, pilot, ekspert lotniczy, autor opracowania "Operacja »Kłamstwo smoleńskie«", w którym poddał krytycznej analizie dokumentację lotu rządowego tupolewa do Smoleńska 10 kwietnia 2010 roku. Dwa lata wcześniej ujawnił prokuraturze fakty korupcji w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego, gdzie za łapówki handlowano licencjami pilota. Wcześniej parokrotnie wypowiadał się w mediach w sprawie Smoleńska, wskazując, że lot Tu-154M był lotem wojskowym. Znajomi z 13-osobowej grupy, która pojechała do Indii, mówią, że przed śmiercią był w dobrym nastroju. Dariusz Szpineta był zawodowym pilotem i instruktorem pilotażu oraz wielkim miłośnikiem lotnictwa. Media przemilczały i tę śmierć... Robert Wit Wyrostkiewicz

Zdrajcom na 10 kwietnia Istnieje ciągłość między Jerzym Urbanem – zamawiającym telewizyjny materiał o zamordowanym ks. Sylwestrze Zychu, który miał zapić się na śmierć – a kłamcami smoleńskimi. Jak Tomasz Lis piszący, że tragedii smoleńskiej dałoby się uniknąć, gdyby piloci byli bardziej asertywni. Albo Monika Olejnik namawiająca dziś Jarosława Kaczyńskiego, by stonował z tym Smoleńskiem, bo popsuje wizerunek brata. Oglądam zdjęcia śp. ks. Sylwestra Zycha. Najpierw młody chłopak ze wsi Ostrówek na Mazowszu. Potem szlachetniejąca z wiekiem twarz księdza. Nagle uświadamiam sobie, że gdy zginął, miał tyle lat, co ja teraz – 39. Jego martwe ciało znaleziono 11 lipca 1989 r. na dworcu PKS w Krynicy Morskiej. Było ponad miesiąc po wyborach 4 czerwca. Do dymisji podał się właśnie rząd Mieczysława Rakowskiego. Materiał o tym, że ks. Zych, który nie pił alkoholu, zapił się na śmierć, zlecono Witoldowi Gołębiowskiemu, dziennikarzowi TVP z Gdańska. W filmie „Zwłoki nieznane” z 1998 r. Gołębiowski opowiadał: „Pamiętam, że to była sobota, koło południa... Nagle do mojego pokoju przyszła podekscytowana sekretarka, mówiąc, że dzwoni prezes Urban i żebym podszedł do telefonu, bo nie ma ani naczelnego, ani zastępcy. Odebrałem telefon, w którym prezes poinformował, że proszę natychmiast pojechać do Krynicy Morskiej, bo tam ksiądz zapił się na śmierć. I trzeba przesłuchać, nagrać wypowiedzi świadków”.
W materiale zamieścił wypowiedzi dwóch barmanów. „Jeden był agentem wojskowych służb, a drugi facet to był student. Prawdopodobnie zwerbowany dokładnie na tę operację” – czytam słowa Jerzego Jachowicza, przyjaciela rodziny księdza. Oczywiście lista haniebnych cytatów z Urbana na temat zamordowanych ofiar komunizmu jest długa, wystarczy wspomnieć księży Jerzego Popiełuszkę i Franciszka Blachnickiego czy Grzegorza Przemyka. Ale sprawa ks. Zycha różni się od innych zbrodni tym, że Urban nie był już rzecznikiem junty Jaruzelskiego, ale szefem Radiokomitetu. Było po Okrągłym Stole i 4 czerwca 1989 r., a on był dziennikarzem-szefem. Tak spotkały się rzeczywistość PRL i III RP.
Tomasz Lis: warsztat Urbana to najwyższe „C” Czy wolno zestawiać Urbana z gwiazdami dziennikarstwa III RP? One same nie wydają się takim pomysłem urażone.
„Od czasów Słonimskiego to tak dobrze w Polsce pisali tylko właśnie pan Daniel Passent i Jerzy Urban, czy ktoś z nimi się zgadza czy nie zgadza, ja się mogę nie zgadzać, ale jeśli chodzi o sprawy warsztatowe, to takie najwyższe »C«” – to słowa Tomasza Lisa wypowiedziane 26 stycznia 2010 r. w czasie spotkania w redakcji „Polityki”. Lis prowadził tam promocję książki Passenta. Urban siedział na widowni. – Komuch. Przyjaciel komuch – mówił o Passencie.
Urban na salonach III RP, zaprzyjaźniony z jej medialnymi gwiazdami – znanych scenek potwierdzających ten fakt uzbierało się wiele. Monika Olejnik i Adam Michnik ruszający z nim wspólnie samochodem w nocną Warszawę to jedna z nietypowych, bo pojawia się tu element konspiracji. To początki III RP, więc jeszcze lepiej się nie afiszować. Wojewódzki i Figurski, prowadząc telewizyjny i radiowy wywiad z Urbanem, robili to już otwarcie. Nie dziwi to ze względu na fakt, kto jest właścicielem największych prywatnych telewizji. Cytat z rzecznika Urbana zachwalającego w 1983 r. Czesławowi Kiszczakowi Mariusza Waltera, przyszłego właściciela TVN, jako kandydata do ocieplania wizerunku SB i ZOMO, jest powszechnie znany.
Olejnik: pilot z Błasikiem na plecach Rzecz w tym, że przed 10 kwietnia prawda o polskich mediach była znana tym, którzy chcieli o niej wiedzieć. Ale jednocześnie była rozmyta i usprawiedliwiana na tysiąc sposobów. Smoleńsk odsłonił ją jak na dłoni. Porzucone fragmenty ciał ofiar smoleńskiej tragedii odebraliśmy, jako obcy polskiej wrażliwości, sowiecki brak szacunku dla zmarłych. Ale porzucenie poległych w Smoleńsku przez dziennikarzy polskich mediów było innym odcieniem tego samego barbarzyństwa. Brak śledztw dziennikarskich, rezygnacja z badania niewygodnych dla Rosji tropów, wyśmiewanie tych, którzy na serio próbują szukać prawdy, wreszcie kolportowanie, jako newsów numer jeden kagebowskiej dezinformacji – tak zachowały się polskie media.
„Z jakichś względów z samobójczą determinacją samolot pikował w stronę nieuchronnej tragedii. Tej tragedii udałoby się z łatwością uniknąć dzięki odrobinie ostrożności, odpowiedzialności, asertywności” – czytam słowa Tomasza Lisa opublikowane w tygodniku „Wprost”. „Bo tak, on (kpt. Protasiuk – przyp. red.) tylko znał rosyjski, on się tylko komunikował z wieżą kontrolną, wszystko było na jego barkach i jeszcze na plecach miał gen. Błasika” – mówiła Monika Olejnik w Radiu Zet. Nie wiedzieli, że powtarzają łgarstwa? Myślę, że akurat oni potrafili ocenić wartość wspomnianych newsów znakomicie. Jak ma się to do pytania o zdradę, które stawiamy w dyskusji „Gazety Polskiej Codziennie”? Czy jeśli ktoś powtarzał, że gen. Błasik był pijany, jest zdrajcą? A czy bycie idiotą jest zdradą? Pewnie nie. Sejmowy burak, trzymacz mikrofonu powtarzający newsa, który „wszędzie jest”, nie jest zdrajcą. Jest tylko analfabetą. Ale szefowie polskich telewizji i gwiazdy, które to powtarzały, znają alfabet, a nawet czytały coś o historii najnowszej. Wiedzą, że Rosją rządzi dawna KGB. I świetnie rozumieją, że jeśli ludzie KGB coś twierdzą, to znaczy to tyle, że tak im kazał szef. A dezinformacja, kłamstwo jest dla niego chlebem powszednim.
Troskliwa Monika Monika Olejnik przed przypadającą dziś 2. rocznicą 10 kwietnia opublikowała w „Gazecie Wyborczej” jeden z brzydszych tekstów, które ukazały się w ciągu tych dwóch lat. Nie, nie był wcale napisany chamskim językiem. Nie było w nim też bezczelności dziennikarskich gnojków, sugerujących, że aktorzy płakali na Krakowskim Przedmieściu za pieniądze. Przeciwnie, komentarz napisany był językiem pełnym troski. Troski o pamięć o prezydencie Lechu Kaczyńskim. Olejnik napisała, że śp. prezydent był nawet zbyt lojalny wobec swojego brata. Czasem ze szkodą dla samego siebie. Postanowiła skłonić Jarosława Kaczyńskiego do rachunku sumienia: jak odpłaca bratu? I odpowiedziała: „Szkoda, że Jarosław Kaczyński w swojej zawziętości w uprawianiu religii smoleńskiej niszczy pamięć brata. Bo teorie o zamachu nie pomagają w budowie wizerunku, a wręcz odwrotnie. W imię pamięci o bracie warto się nad tym zastanowić”.
Fakt, nie pomagają. Zapytajmy jednak, dlaczego walka o prawdę o Smoleńsku nie służy wizerunkowi poległego prezydenta? Ano, dlatego, że w naszym postkolonialnym kraiku o wizerunku tym decydują Olejnikowe, Lisy, Durczoki i reszta medialnej przybudówki posowieckiej oligarchii. Tekst Olejnik interpretuję, jako szantaż: przestań pan pyszczyć, to media przestaną pluć na pana zmarłego brata. A że wszystko wskazuje na to, że prezydent został zamordowany? Nieważne, życia mu nie przywrócimy, liczy się wizerunek – tego Olejnik nie pisze, ale to rozumie się samo przez się. Nawet wiadomo, jakie wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego tekst Olejnik ma uprzedzić – to dzisiejsze. Intryga to całkiem zgrabna. Bardzo w esbeckim stylu. I nawet dość inteligentna. Konferencje prasowe Urbana o Popiełuszce, Blachnickim i Przemyku też niektórzy uznawali za błyskotliwe. Piotr Lisiewicz

Otoczyło nas rosyjskie wojsko Z Anetą Żulińską-Pondo, stewardesą rozformowanego 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, rozmawia Anna Ambroziak Natalia Januszko, Justyna Moniuszko i Barbara Maciejczyk - trzy stewardesy, które zginęły na Siewiernym. Jak się Panie poznały? - Poznałyśmy się w pracy. W 36. SPLT pracowałam od 2006 roku, Basia przyszła w 2007, a Natalia i Justyna w 2009 roku. One wcześniej latały w liniach cywilnych, podobnie jak ja - więc rozumiałyśmy dobrze specyfikę naszej pracy. Była między nami duża różnica wieku, ale to nie przeszkadzało naszej przyjaźni. Fajnie układała się nam współpraca. Kiedy miałyśmy dyżury, nie było żadnego lotu - siedziałyśmy razem prawie osiem godzin i rozmawiałyśmy właściwie o wszystkim. Potrafiłam w wolnym dniu przyjść do pułku, żeby się spotkać i porozmawiać. Dziś trudno mi wracać do tych pięknych chwil, kiedy mogliśmy razem latać i przeżywać wspaniałe chwile. Zawsze wracaliśmy bardzo zadowoleni z wylotów, cieszyliśmy się, że możemy zostawić nasze problemy w domu i spędzić razem czas. Jeśli ktoś potrzebował rady, zawsze sobie służyliśmy pomocą. Gdy moi koledzy i koleżanki lecieli gdzieś np. w nocy, to potrafiłam wyglądać przez okno i słuchać, jak tupolew startuje, uwielbiałam jego odgłos silników. Aż do dnia katastrofy, kiedy stojąc na płycie lotniska w Smoleńsku, czekałam z załogą (my przylecieliśmy wcześniej Jakiem-40) i usłyszałam ten przerażający ryk silników, jak próbowali poderwać samolot do góry. Ale była cisza.
Domyśliła się Pani, że doszło do katastrofy? - Kiedy usłyszałam ryk silników, wiedziałam, że tupolew próbuje się poderwać i chce odejść. Niestety, po jakimś czasie usłyszałam głuchy trzask łamanej czy gniecionej blachy, potem nastała cisza. Od razu wiedziałam, że się rozbili, zaczęłam krzyczeć. Moi koledzy z załogi niedowierzali, czułam bezradność, miałam nadzieję, że dziewczyny przeprowadzają ewakuację, że ratują pasażerów, chciałam im pomóc. Ale nie wiedziałam, od czego zacząć, wołałam do ludzi czekających na nasz samolot, żeby im pomogli.
Jaka była wtedy pogoda? - Kiedy już wracaliśmy do Polski, pogoda była piękna. Zresztą piękne słońce było już godzinę po katastrofie.
Była Pani na miejscu katastrofy? - Nie, ale pamiętam, że od razu znalazło się przy nas rosyjskie wojsko. To było wtedy, gdy w stronę miejsca tragedii ruszyły samochody. Stałam wtedy przy schodkach, jaka, obok przejechała limuzyna, ktoś, jakiś mężczyzna, wyjrzał przez okno i krzyknął w naszą stronę, że tupolew odleciał. Wtedy zaczęłam krzyczeć, że to nieprawda, "dlaczego pan kłamie!".
Tym mężczyzną był Polak czy Rosjanin? - Nie wiem, ale powiedział to po polsku. Tak samo nie wiem, co to była za limuzyna - wyglądała na taką, którą jeżdżą rządowe delegacje. Potem siedzieliśmy w samolocie, przed którym stał żołnierz. Nie mogliśmy wyjść z samolotu aż do godziny 17.00.
To był rosyjski żołnierz? - Tak, wyglądało to tak, jakby trzymał przy nas straż.
Wracając do relacji zawodowych - jak układała się Pani współpraca z dziewczynami? - Współpraca na pokładzie układała nam się dobrze, nieraz mieliśmy bardzo ciężkie wyloty, ale tak dzieliłyśmy pracę, aby każda z nas mogła sobie odpocząć. Mogłyśmy na siebie liczyć, tak w pracy, jak i w życiu codziennym. Mówiłyśmy sobie o swoich kłopotach i jedna drugiej zawsze coś doradzała. Na pewno nie było tak, że czekałyśmy, aż się którejś powinie noga. Wspomnienia zachowałam bardzo pozytywne, brakuje mi tej ekipy, miałyśmy wspólne tematy, nie nudziłyśmy się ze sobą. Dzięki Justynie poszłam na ciekawy kierunek studiów. To ona mnie na nie namówiła, gdy wracałyśmy z Bagram w marcu. Miała tyle planów, pomysłów, chciała zostać pilotem, myślała o szkole w Dęblinie, szykowała się do egzaminów. Przed wylotem do Afganistanu odwiedziłyśmy sklep wolnocłowy, kupowałam perfumy. Ona też takie chciała, ale powiedziałam jej, że nie możemy tak samo pachnieć, więc stwierdziła, że kupi je, jak mi się skończą. Teraz żałuję, że to nie ona je kupiła, a ten zapach będzie mi zawsze ją przypominał. Troszczyła się o innych. Gdy byłyśmy w Afryce, bardzo przejęła się losem afrykańskich dzieci. Natalia była najmłodsza z naszej grupy, również pełna życia, z wieloma planami na przyszłość. Kochała zwierzęta, nie pozwalała skrzywdzić nawet muchy. Zawsze uśmiechnięta, ciągle się gdzieś spieszyła, zawsze miała dużo zajęć, studiowała zoologię, ale marzyła o weterynarii. Zaoferowała się, że będzie wychodziła z moim psem na spacery, kiedy będę musiała dokądś lecieć. Próbowała mi nieraz dokuczać i opowiadała mi o żabach, to było celowe, aby robiło mi się niedobrze, wtedy miała ubaw, ale z drugiej strony była trochę wstydliwa. Pamiętam jej początki w 36. SPLT, leciałyśmy dokądś razem i poprosiła mnie, żebym zrobiła za nią DEMO (instrukcja o wyjściach awaryjnych, które trzeba pokazać podróżnym przed startem), ponieważ w jej sekcji siedzieli funkcjonariusze BOR. W środę (7 kwietnia 2010 r.) w Smoleńsku była Jakiem-40, ja leciałam na Tu-154M. Spotkałyśmy się w hotelu. Mówiła, że często lata jakami, a rzadko Tu-154M. Basia była bardzo pracowita, konkretna. Na rejsach zawsze mówiła, żeby odpocząć, a ona się tym zajmie. Wesoła pomimo jakichś swoich chwilowych kłopotów. Ten piękny uśmiech nie znikał z jej twarzy, nie zapomnę, jak zadzwoniła do mnie w sylwestra i mówiła mi, że cieszy się, że mnie poznała, bo zawsze mogę jej coś doradzić, było to miłe i później miałyśmy jakieś swoje tajemnice. Uwielbiała podróże, była bardzo komunikatywna. Gdy był gdzieś wylot i Basia nie leciała, to pasażerowie o nią pytali: ,,A co u pani Basi?". Miałyśmy podobne poczucie humoru, więc rejsy razem naprawdę były wesołe, aż czasami był problem z opanowaniem śmiechu, na szczęście pasażerom się to udzielało. Była bardzo opiekuńcza, dbała o każdy szczegół na pokładzie, zwłaszcza o dobro załogi i pasażerów. Bardzo mi ich brakuje. Do tej pory na wspomnienie o nich i o wspólnych wylotach czuję ucisk w piersi. Jeszcze nie jestem gotowa, żeby opowiadać o tym spokojnie i bez emocji. Te chwile spędzone razem mogę nazwać najszczęśliwszymi dniami w moim życiu.
A załoga Tu-154M? Pamięta Pani pierwsze spotkanie? - Bardzo dobrze znałam Arka Protasiuka i Roberta Grzywnę, z nim latałam na jakach. W zasadzie mój pierwszy wylot w specpułku to był lot do Wiednia z Robertem na jaku, a później latałam z nim na tupolewie. Tak samo z Arkiem Protasiukiem. Byliśmy razem na Haiti z pomocą humanitarną po trzęsieniu ziemi. Darzyłam ich bezgranicznym zaufaniem, nigdy w życiu nie podważałabym ich umiejętności. To byli piloci, którzy zawsze byli przygotowani, wiedzieli, na jakie lotniska lecą, trzeba było dużej wiedzy, by lecieć na lotniska w krajach objętych działaniami wojennymi. A tak przecież było, lataliśmy razem do Afganistanu, Kabulu, w różnych warunkach atmosferycznych. Ale zawsze czułam się z nimi bezpiecznie. Kiedy były złe warunki pogodowe, Arek umiał wtedy odwołać rejs. Oni wiecznie siedzieli w książkach, wiecznie pogłębiali swoją wiedzę. Nawet kiedy czekaliśmy na pasażera, Arek wyciągał różne podręczniki, coś doczytywał. Bardzo dobrze znał język rosyjski, dobrze się w nim porozumiewał. Dla tej załogi lot do Smoleńska nie był żadnym lotem ekstra.
Piękne jest to zdjęcie, na którym jest Pani razem z Basią Maciejczyk, Arkadiuszem Protasiukiem i Natalią Januszko. - To była Taba w Egipcie, przewoziliśmy wtedy tupolewem palestyńskie dzieci, rok wcześniej Izrael zbombardował Palestynę. Przewoziliśmy sieroty ze Strefy Gazy do Taby, stamtąd dzieci leciały do Palestyny.
Dziękuję za rozmowę.

Janicki zawiódł Dwa lata temu, w sobotę, 10 kwietnia, przed godziną dziewiątą rano Polskę obiegła nieprawdopodobna wręcz i tragiczna w skutkach informacja. W katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem w drodze do Katynia zginęła śmiercią tragiczną para prezydencka - śp. prof. Lech Kaczyński i Maria Kaczyńska, wraz z towarzyszącymi im osobami. Na pokładzie samolotu Tu-154M o numerze bocznym 101 było 96 osób. Zginęli wszyscy. Od tego czasu mija już drugi rok. Ale emocje są nadal żywe. Tamten dzień udowodnił nam, jak bardzo krótkowzrocznym jesteśmy społeczeństwem. I jak krótko trwała faza wybudzenia z letargu. Do dziś zadaję sobie ciągle to samo pytanie: Jak postrzegamy rzeczywistość po tym tragicznym wydarzeniu? Dla mnie 10 kwietnia był dniem strasznym. Również z tego względu, że część opiniotwórczych mediów niemal natychmiast, zanim jeszcze dogasły szczątki wraku na Siewiernym, w koszmarny sposób skarykaturyzowała przekaz, indukując - dziś już to wiemy - nieuprawnione tezy. Później była - równie ohydna - próba zdefiniowania zrywu patriotycznego, jako "psychozy narodowej". Przyszły kolejne kwietniowe dni, wkrótce bardzo szybko okazało się, że nawet tak niewyobrażalna tragedia narodowa dla wielu polityków, dziennikarzy, a nawet części obywateli jest jedynie drugorzędnym artefaktem wobec przymusu tezy o wyższości "naszych racji" nad "ich racjami". Politykierstwo wzięło górę nad ludzkim wymiarem dramatu. A to sprawiło, że jako były funkcjonariusz i zarazem szef Biura Ochrony Rządu zacząłem baczniej przyglądać się i analizować potencjalne przyczyny, które mogły doprowadzić do najczarniejszego scenariusza, jaki kiedykolwiek mogłem sobie wyobrazić. Jako obywatel oczekiwałem, że polski rząd bardziej przejmie się tragedią. Niestety, trudno nie odnieść wrażenia, że od samego początku zwyczajnie ją ignorował. Co więcej, administracja rządowa oblała egzamin już w dniu katastrofy. Dlaczego? Bo w większym lub mniejszym stopniu miała istotny wpływ na fakt, że do tragedii w ogóle doszło. Mam tu oczywiście na myśli całą sekwencję wydarzeń z presją na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, żeby do Katynia w ogóle nie jechał. A później pamiętne igrzyska panów premierów: Donalda Tuska i Władimira Putina 7 kwietnia 2010 roku. Odniosłem wrażenie, że po tragedii premier państwa polskiego zachowywał się tak, jakby nie zależało mu w ogóle na rzetelnym wyjaśnieniu przyczyn katastrofy, ślepo i wbrew logice zawierzając intencjom Rosjan. Niestety, moje wątpliwości potwierdziło zachowanie władz Federacji Rosyjskiej: dezintegracja wraku, będącego przecież koronnym dowodem w sprawie, czy fakt utrudniania śledztwa. Wziąwszy to pod uwagę, mogę śmiało powiedzieć, że państwo reprezentowane przez poszczególne organy władzy nie zdało egzaminu. Zawiodło na całej linii. Począwszy od premiera, który posiłkując się niedorzecznymi przepisami, oddał sprawę dochodzenia w ręce Rosjan, poprzez posłów koalicji i lewicy aprobujących te działania, a kończąc na niezrozumiałych dla mnie i niezgodnych z ustawą działaniach obecnego szefostwa Biura Ochrony Rządu, zarówno przed katastrofą, jak i po niej, co zresztą wielokrotnie szczegółowo analizowałem m.in. na łamach "Naszego Dziennika". Nie chcę szczegółowo roztrząsać konkretnych działań poszczególnych ministrów. Tym niech zajmą się sami politycy i powołane specjalnie w tym celu organa ścigania. Skupię się na tym, na czym najlepiej się znam, a więc na próbie oceny odpowiedzialności Biura Ochrony Rządu pod kierownictwem jej obecnego szefa gen. Mariana Janickiego.
Co może BOR Biuro Ochrony Rządu to formacja, która - co ważne - zapewnia ochronę nie tylko członkom rządu. Powszechne wyobrażenie o jej funkcjonowaniu zazwyczaj ogranicza się - ale niesłusznie - do terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Tymczasem ustawodawca, powołując jednolitą, umundurowaną i uzbrojoną formację, przewidział dla niej całą gamę rozbudowanych zadań. I polecił je realizować. Również poza granicami kraju. Stawiając zadania z zakresu ochrony osób, obiektów i urządzeń, przewidziano możliwość współpracy BOR z innymi formacjami. Również zagranicznymi. Analizując problematykę korzystania z pomocy innych instytucji, warto wskazać, że BOR jest jednostką organizacyjną usytuowaną w ramach administracji publicznej. Służba funkcjonuje w obrębie działu administracji rządowej obejmującego sprawy wewnętrzne dotyczące m.in. kwestii ochrony bezpieczeństwa i porządku publicznego. Mając na uwadze treść art. 29 ust. 4 ustawy o działach administracji rządowej, minister właściwy do spraw wewnętrznych sprawuje nadzór nad właściwą działalnością BOR. Biuro jest wyspecjalizowaną formacją powołaną do realizacji zadań związanych z ochroną osób, obiektów i urządzeń, mających szczególne znaczenie dla sprawnego funkcjonowania państwa. Chcąc zapewnić środki umożliwiające efektywną realizację zadań, formację wyposażono w uprawnienia do podejmowania czynności administracyjno-porządkowych oraz działań profilaktycznych. Wzmiankowane działania wykazują zdecydowane podobieństwo do czynności operacyjno-rozpoznawczych, do których prowadzenia uprawnione są m.in. policja, Straż Graniczna, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencja Wywiadu, Centralne Biuro Antykorupcyjne. BOR nie jest organem procesowym. Nie legitymuje się prawem do podejmowania czynności dochodzeniowo-śledczych. Wszystkie te czynności mają jedynie charakter prewencyjny - przeciwdziałający wystąpieniu zagrożeń dla osób, obiektów lub urządzeń. Czy skorzystano z tych uprawnień w trakcie organizacji wizyty prezydenta 10 kwietnia 2010 r. w Katyniu? Mam nadzieję, że na to pytanie odpowie prokuratura. Szerokie spectrum działania Biura Ochrony Rządu wywołało - już na etapie tworzenia ustawy pragmatycznej - potrzebę wprowadzenia przepisów obligujących inne formacje do wspierania działań formacji. Organizacja ochrony osób, obiektów i urządzeń wymaga zaangażowania nie tylko funkcjonariuszy. Konieczność zabezpieczenia logistycznego, w tym także medycznego, środków transportu w kraju i poza nim wymusza na Biurze korzystanie z norm zawartych w ustawie. Niemożność zawarcia w przepisach polskiego ustawodawstwa norm adresowanych do podmiotów zagranicznych rekompensuje aktywność BOR w organizacjach międzynarodowych. Nawiązywanie kontaktów z przedstawicielami bliźniaczych formacji państw obcych, w tym także z Federalną Służbą Ochrony, pozwala Biuru na pozyskiwanie informacji warunkujących sprawne wywiązywanie się z ustawowych zadań poza granicami państwa, dostarcza wiedzy na temat obowiązujących na terytorium innych krajów przepisów prawa czy też zwyczajów. Daje także możliwość postulowania zmian w procedurach dotyczących m.in. rekonesansu miejsc czasowego pobytu osoby ochranianej czy uzyskania pozwolenia na wwóz i posiadanie broni palnej na ich terenie, czyniąc je bardziej przejrzystymi.
Odpowiedzialność Janickiego/odpowiedzialność Bielawnego Za właściwą realizację zadań BOR odpowiada jej szef i to on jest jedynym funkcjonariuszem, którego zakres obowiązków został unormowany w pragmatyce działań formacji - ustawa z dnia 16 marca 2001 r. o Biurze Ochrony Rządu (DzU z 2004 r. nr 163, poz. 1712, z późn. zm.). Tworząc warunki dla skutecznej realizacji tych obowiązków, ustawodawca wyposażył szefa w przymiot przełożonego wszystkich funkcjonariuszy i pracowników służby. A w konsekwencji upoważnił do regulowania ich sytuacji prawnej w ramach formacji (mianowania do służby, na stanowiska, przenoszenia, oddelegowania, zwalniania). Uprawnienia te warunkują właściwy dobór sił umożliwiających sprawną i - co istotne - skuteczną realizację ustawowych zadań BOR. To właśnie szef BOR inicjuje powołanie funkcjonariusza na stanowisko swojego zastępcy. Minister właściwy do spraw wewnętrznych zawsze powołuje na stanowisko zastępcy szefa BOR osobę objętą wnioskiem szefa, wychodząc z założenia, że szef bezwzględnie odpowiedzialny za funkcjonowanie formacji - we wszelkich aspektach jej aktywności - musi mieć swobodę w doborze najbliższych współpracowników. Zatem rola zastępcy szefa BOR ma jedynie charakter subsydiarny. Ogranicza się do wspomagania szefa BOR w wykonywaniu nałożonych na niego obowiązków (art. 8 ust. 1 ustawy). Obowiązki szefa BOR w zakresie zapewnienia ochrony w powiązaniu z normą umożliwiającą upoważnienie zastępców szefa do realizowania niektórych zadań nie zwalniają jednak szefa BOR z konkretyzacji owych obowiązków i nadzorowania ich realizacji. Jeżeli zatem zastępca szefa BOR został uznany za podejrzanego popełnienia przestępstwa określonego w art. 231 kodeksu karnego, związanego z niewłaściwym wykonywaniem zadań przez BOR, stwierdzonym przy przygotowaniu uroczystości katyńskich w 2010 r., tym bardziej, w mojej ocenie, szef BOR odpowiadający za całość działań podejmowanych przez służbę zasługuje na podobny zarzut. Czyż szef nie powinien poczuwać się do odpowiedzialności za całokształt działań podlegającej mu instytucji? Jedyną okolicznością ograniczającą odpowiedzialność szefa w tym względzie byłoby celowe wprowadzanie w błąd szefa przez jego podwładnych, w tym jego zastępcy, czy też zatajanie prawdy, co w tej sytuacji wydaje się jednak wielce nieprawdopodobne. Z tego mogłoby też wynikać, że gen. Janicki niewiele wiedział o działalności swojego zastępcy. Lub nawet nie chciał wiedzieć, co w obu przypadkach również całkowicie dyskwalifikuje go do pełnienia funkcji. Odmienne wnioski w tym względzie prowadziłyby do kuriozalnej i bardzo niebezpiecznej sugestii, że otoczenie się zastępcami i innymi osobami funkcyjnymi zwalnia z odpowiedzialności za realizację jednoznacznie wskazanych obowiązków. W najlepszym razie bierna postawa szefa BOR, jedynego funkcjonariusza tej służby zobowiązanego w pełnym zakresie do zapewnienia skutecznej realizacji zadań formacji, prowadziłaby do wyłączenia jego odpowiedzialności i winy.
Kogo chroni Cichocki? Dlatego ze zdumieniem i niedowierzaniem przyglądam się kuriozalnym decyzjom personalnym ministra Jacka Cichockiego. W mojej ocenie, wskazują one na próbę jak najszybszego zakończenia niekwestionowanej przecież afery wokół BOR i niezainfekowania nią wyżej postawionych osób w hierarchii rządowej. Mam nieodparte wrażenie, że działania te mają na celu próbę ochrony kogoś bardziej wpływowego i wyżej postawionego. Osobiście uważam, że gen. Paweł Bielawny, mimo słusznie postawionych zarzutów, stał się swego rodzaju kozłem ofiarnym w poważniejszej rozgrywce rządowej. Obraz, jaki wyłania się z całej tej sytuacji, budzi mój głęboki niepokój. O ile niektórzy łudzili się, że katastrofa smoleńska była przypadkowym zdarzeniem, do której mogło dojść w każdym innym kraju, o tyle ostatnie doniesienia i badania nie pozostawiają wątpliwości, że przyczyną katastrofy były poważne nieprawidłowości w funkcjonowaniu organów państwa. Ujawniła je choćby Najwyższa Izba Kontroli we wszystkich skontrolowanych podmiotach biorących udział w organizacji wizyty prezydenta na terenie Federacji Rosyjskiej. Wniosek końcowy jest oczywisty: wizyta prezydenta i osób mu towarzyszących w Katyniu 10 kwietnia 2010 r., zgodnie z prawem, nie powinna się była w ogóle odbyć. Jeśli zarzut niedopełnienia obowiązków usłyszał zastępca szefa BOR, to zapewne wkrótce po nim podobne zarzuty usłyszą kolejne osoby. Osobiście jestem przekonany, że gdyby po tak tragicznym zdarzeniu, w którym zginęły ustawowo chronione osoby, gen. Marian Janicki chciał się wykazać, chociaż odrobiną honoru, dawno podałby się do dymisji. Ale znając go tyle lat, wiem, że człowiekiem honoru nigdy nie był i nie jest. I do dymisji się nie poda, bo czas honoru to dla niego pieśń przeszłości. A szkoda. Bo byłoby to z ogromną korzyścią dla Biura Ochrony Rządu. Pragnę jednak przypomnieć panu generałowi Marianowi Janickiemu, że wiecznie tego stanowiska piastować nie będzie. I jestem głęboko przekonany, że wcześniej czy później wymiar sprawiedliwości upomni się również o niego. Płk rez. Andrzej Pawlikowski

Pochwała starości Mówią, że starość nie radość - i to prawda. Ale mało jest rzeczy absolutnie dobrych i absolutnie złych, więc również i starość, aczkolwiek - nie radość, też ma pewne swoje plusy dodatnie. Na przykład człowiek stary, dobiegający kresu życia, nie musi się już nikomu podlizywać. Kariery już nie zamierza robić, więc nie musi zabiegać o względy jakichś ważniaków, czy tłumu, natomiast podlizywanie się Panu Bogu z zasady jest bez sensu, bo On i tak wszystko wie, widzi każdego na wylot i trzy metry w głąb ziemi, zatem podlizywanie Mu się graniczyłoby z bluźnierstwem. Nic, zatem dziwnego, że zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy świat aż roi się od konformistycznych zasrańców, prawdę odważają się mówić najczęściej ludzie starzy. Oczywiście nie wszyscy, bo od każdej zasady są wyjątki i u nas takim wyjątkiem jest np. Władysław Bartoszewski, któremu podlizywanie się Żydom najwyraźniej weszło w nałóg. Natomiast przykładem weredyka w naszym nieszczęśliwym kraju jest prof. Bogusław Wolniewicz, a w Niemczech - pisarz-noblista Gunter Grass. Napisał właśnie wiersz, w którym skrytykował postępowanie Izraela zwłaszcza w stosunku do Iranu. Od razu rzuciło się na niego mnóstwo niemieckich zasrańców w nadziei, że Żydzi zauważą ich gorliwość i pomogą w zrobieniu kariery. Tylko patrzeć, jak odbiorą Grassowi nagrodę Nobla - bo że zaczną mu teraz wypominać służbę w Waffen SS, to rzecz pewna. Ale każda akcja wywołuje reakcję, więc nie można wykluczyć, że i Grass przestanie się z tego tłumaczyć, a zacznie tym przechwalać. Kto wie - może nawet coraz więcej Niemców zacznie go naśladować? Nigdy nie wiadomo, jaki kamyk wywoła lawinę, więc dlaczego nie Grass? Długo czekał, aż się zestarzał, a jak się zestarzał, to i odważył. SM

Także dzisiaj bolszewickie pieski ujadają! Psychicznie chory z nienawiści do Polski i Polaków, zakochany w ruskich kagiebistach, doradca pRezydenta, „prof." Roman Kuźniar, dał upust swoim fobiom. Chyba nikt nie może mieć żadnych wątpliwości, że od zachowań innych, także dzisiaj ujadających w mediach piesków, jak choćby Wojciech Maziarski czy Ewa Pietrzyk - Zieniewicz, bardziej obrzydliwe jest zachowanie "profesora" Romana Kuźniara - bo obecnego doradcy pRezydenta Bronisława Bul Komorowskiego a wcześniej - także 10 kwietnia 2010 roku i później w początkowej fazie tzw. śledztwa smoleńskiego - doradcy ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Ten człowiek, z umysłem przeżartym ideologią bolszewicką, dzisiaj, w publicznej telewizji wygadywał bzdury, których nie powstydziłby się najgorszy propagandzista z KGB! Dla niego wszystko, co mówi strona rosyjska, Putin Anodina... jest święte a każda próba podważenia raportu MAK-u lub raportu komisji Millera, to niemal świętokradztwo. Kłamstwa kagiebistki, gen. Anodiny o pijanym polskim generale, zmuszającym pilotów do lądowania, czy "ekspertyza" twórcy tezy "jak walnęło to urwało", czyli pułkownika Edmunda Klicha, są dla Romana Kuźniara naukowo potwierdzonymi prawdami a tezy stawiane przez ekspertów amerykańskich i australijskich, współpracujących z komisją Macierewicza, to "niekompetentne, absurdalne brednie środowisk politycznych" osób, które zamiast zajmować się próbami wyjaśniania przyczyn tragedii smoleńskiej powinny - według Kuźniara - leczyć się psychiatrycznie! Mało tego. Ten doradca pRezydenta do spraw międzynarodowych, podobno profesor, popisał się ignoracją, nieprzystającą nawet początkującemu studentowi politologii. Na pytanie o przyszłość stosunków polsko - rosyjskich oznajmił, że jeszcze nie wiadomo jak się ułożą, bo Rosja, ze względu na wybory, jest w tej chwili na etapie głębokich zmian - tylko jakoś nie potrafił przybliżyć, na czym te "głębokie zmiany" miałyby polegać (ciekawe czy chociaż Chodorkowski coś o nich wie!) Na temat sytuacji w Rosji tak może twierdzić tylko ktoś, kogo w tym celu już kiedyś przeszkolono w jakimś bolszewickim ośrodku szkolenia agentów, by umiejętnie przeprowadzać typowe od dziesiątków lat, propagandowe akcje ukrywania przed opinią publiczną rzeczywistych ośrodków władzy - a nie specjalista od spraw międzynarodowych! Swój poranny, medialny występ, "profesor" Roman Kuźniar zakończył kolejnym wylizaniem... niech będzie... stóp Putina i Anodiny. Otóż nie zauważył on niczego złego w tym, że wrak samolotu nadal niszczeje i pozostaje w rosyjskich rękach. Za to stwierdza autorytatywnie, że zarówno stan wraku samolotu a także pozostawienie jego do dyspozycji rosyjskiej prokuratury aż do zakończenia ich śledztwa, (czyli na tzw. ruski rok), nie ma żadnego wpływu na badanie przyczyn tragedii smoleńskiej przez stronę polską (sic!) No cóż... Chyba nawet nie ma sensu dodawanie jakiegokolwiek komentarza poza tym, że:

Jaki prezydent taki doradca, jaki "doradca" taki "profesor?! 1normalnyczlowiek

Historia kłamstw o Smoleńsku Bardzo wiele informacji dotyczących okoliczności wypadku Tu-154 M okazało się nieprawdziwych Pijany generał, skonfliktowany z załogą przymusza pilotów do lądowania w ciężkich warunkach atmosferycznych – to obraz przyczyn katastrofy smoleńskiej utrwalony w światowej opinii publicznej. Dwa lata po tragedii, jaka rozegrała się nieopodal lotniska Siwiernyj, bez trudu można stwierdzić, że wiele tez dotyczących okoliczności tej katastrofy okazało się nieprawdziwych.

1 Pierwsze kłamstwo pojawiło się tuż po katastrofie. Mówiło o czterokrotnej próbie lądowania podjętej mimo fatalnych warunków atmosferycznych. Nie utrzymało nawet w raporcie Miedzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK). Komitet pod przewodnictwem Tatiany Anodiny przyznał, że piloci tylko raz podchodzili do lądowania. MAK i polska komisja ministra Millera mają jednak inne zdanie na temat manewru, podczas którego doszło do katastrofy. Polska komisja uznała, że nie było to lądowanie, lecz tzw. podejście próbne mające na celu sprawdzenie warunków lądowania. Kłamstwem okazały się twierdzenia, że załoga Tu-154M nie znała rosyjskiego i nie mogła porozumieć się z wieżą.

2 Rola dowódcy sił powietrznych podczas manewru próbnego podejścia do lądowania według MAK była jedną z istotniejszych przyczyn katastrofy "Obecność w kabinie załogi w trakcie podejścia do lądowania osób postronnych z kręgu ludzi towarzyszących Głównemu Pasażerowi, na pewno zwiększyła napięcie i odwróciła uwagę załogi od wykonywania swoich obowiązków" – oskarżał raport MAK. Komisja Millera była trochę łagodniejsza. "Elementem presji pośredniej była obecność Dowódcy Sił Powietrznych w kabinie załogi, gdyż w świadomości dowódcy statku powietrznego mogła pojawić się obawa o ocenę, jakości wykonania przez niego podejścia do lądowania" – napisano w polskim raporcie. Tymczasem, jak pierwsza ujawniła "Rz", biegli z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Sehna w Krakowie nie zidentyfikowali głosu gen. Błasika w kokpicie. Kwestie, które MAK i Komisja Millera przypisały Dowódcy Sił Powietrznych, wypowiadał II pilot Robert Grzywna. Fakt ten miał dodatkowe znaczenie, bo II pilot robił to, co do niego należało, a w dodatku wbrew twierdzeniom MAK podawana przez niego aktualna wysokość zgadzała się z rzeczywistą. Mimo tego odkrycia tezy zarówno raportu Millera, jak i Anodiny pozostały do dziś niezmienione. Już po ujawnieniu ekspertyzy Instytutu im. Sehna Jerzy Miller bronił raportu. – To nie ja twierdzę, że pan gen. Błasik był w kokpicie, tylko ciało gen. zostało znalezione w kokpicie po katastrofie i w związku z tym to nie wymaga dowodu ze strony komisji – mówił. Sęk w tym, że kokpit uległ całkowitej destrukcji. Dlatego Miller tłumaczył, że o obecności gen. Błasika w kabinie pilotów miał świadczyć fakt, że jego ciało znaleziono w pierwszym sektorze. – Sektor 1 to kokpit – stwierdził Miller, dodając, że znaleziono w nim ciała innych członków załogi. Kłam temu zadała prokuratura, stwierdzając, że w sektorze 1 znaleziono ciała aż 12 osób (tyle by się nie zmieściło w kokpicie) i było tam jedynie ciało jednego członka załogi – nawigatora Artura Ziętka. Pozostałe ciała należały do generalicji. To może sugerować, że Błasik siedział w ostatniej fazie lotu z innymi generałami na wyznaczonym mu miejscu. Do dziś nikt nie przyznał się do rozpoznania głosu gen. Błasika. O identyfikację jego głosu nigdy nie została poproszona żona.

3 Rodzina gen. Błasika musiała też się zmagać z podaną przez MAK<\p>informacją, że w ostatniej fazie lotu miał być pijany. Opierała się ona na raporcie, że we krwi generała stwierdzono 0,6 promila alkoholu. Świtowej sławy medyk sądowy prof. Michael Baden, który gościł niedawno w Polsce, stwierdził jednoznacznie, że przy takiej ilości alkoholu nie można mówić o tym, że generał był pijany. Był jednocześnie niezmiernie zdziwiony, że śladów alkoholu nie wykryto w wątrobie generała – Jeśli był we krwi, powinien być też w wątrobie. To może świadczyć, że krew i wątroba nie należały do tej samej osoby – mówił. Polscy specjaliści stwierdzali zaś, że tak mała ilość alkoholu wykryta we krwi może świadczyć, że miał on charakter endogenny, czyli utworzył się wskutek procesów zachodzących po śmierci. Jednak polskie władze nie dysponują żadnymi własnymi wynikami badań na ten temat. Wbrew twierdzeniom ówczesnej minister zdrowia, a dziś marszałek Sejmu Ewy Kopacz, polscy specjaliści, ktorzy przylecieli do Moskwy, nie zostali dopuszczeni do sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej. Podobnie nieprawdziwe okazały się obrazowe słowa minister o przekopaniu miejsca katastrofy i przesianiu ziemi na metr w głąb.

4 Do dziś nie potwierdziły się też informacje podane przez "Gazetę Wyborczą", a podchwycone przez inne media, o rzekomej kłótni, jaka miała miejsce między dowódcą tupolewa kpt. Arkadiuszem Protasiukiem a generałem Błasikiem. Według doniesień kłótnia miała zostać nawet utrwalona na taśmie kamery przemysłowej. Nic z tych doniesień się nie potwierdziło. Prokuratura jednoznacznie stwierdziła, że nie ma żadnej taśmy, na której widać byłoby rzekomą kłótnię. Nie potwierdził tego też żaden ze świadków.

5 Kompletnymi wymysłami okazały się też doniesienia, mające potwierdzać naciski na załogę oraz brawurę pilotów. W stenogramach instytu Sehna nie było słów przypisywanych załodze – "jeśli nie wyląduje, to się wścieknie", "wkurzy się” (w domyśle prezydent), "tak lądują debeściaki". Cezary Gmyz

Wśród serdecznych przyjaciół No, no... Czegóż to się nie robi, jeśli już nawet nie dla szczęścia ludu, to dla przyjaciół? Na początku Wielkiego Tygodnia gruchnęła wieść, że syryjski tyran zastosował się do decyzji Judenratu i zgodził się na wycofanie wojska i ciężkiej broni z miast, w których dokazywali przeciwko niemu bezbronni cywile. Dzięki temu Judenrat będzie mógł uruchomić dla bezbronnych cywili pomoc humanitarną, dostarczając im, obok pożywnej soli, również instrumenta pozwalające jeszcze lepiej szachować syryjskiego tyrana gdyby zechciał odstąpić od sprytnego planu, którego autorstwo Judenrat taktownie przypisał „panu Onanu Kofanu” - jak nazywała tego filuta pani posłanka Renata Beger z Samoobrony. Co się stało syryjskiemu tyranowi, że zdecydował się na krok, rozpoczynający w Syrii etap dwuwładzy? Niewątpliwie przyczynili się do tego „przyjaciele Syrii”, którzy w niedzielę palmową zebrali się w Stambule. Okazało się, że największym przyjacielem Syrii jest Hilarzyca Clintonowa, co - jak wiadomo - gorsze jest od śmierci i dopiero na tym tle lepiej możemy zrozumieć westchnienia różnych nieszczęśników, którzy molestowali Pana Boga, by chronił ich od przyjaciół, bo z wrogami jakoś sobie poradzą. Hilarzyca jest również wielkim przyjacielem naszego nieszczęśliwego kraju - może nie aż tak wielkim, jak były ambasador Szewach Weiss - ale ona też, podobnie jak cała administracja prezydenta Obamy, traktuje nasz nieszczęśliwy kraj, jako skarbonkę żydowskich organizacji przemysłu holokaustu. Pewnie, dlatego liczni publicyści apelują o zakończenie hałasów wokół tajnych więzień CIA w Polsce, w których amerykańscy torturanci mieli oprawiać osoby podejrzane o terroryzm. Dlaczego niezależna prokuratura i Janusz Palikot robią szum wokół tej sprawy akurat teraz - to inna sprawa, świadcząca o prawdopodobnym wejściu naszego nieszczęśliwego kraju w kolejny etap selekcji kadrowej przed rozpoczęciem scenariusza rozbiorowego - bo pierwszy dokonał się w drugiej połowie lat 80-tych, kiedy generał Kiszczak musiał wyselekcjonować kadry do transformacji ustrojowej - ale neoficka gorliwość publicystów wokół „racji stanu” też jest warta odnotowania. W imię „racji stanu” wiele można znieść, a jeszcze więcej - usprawiedliwić, więc tylko patrzeć, kiedy nasi Umiłowani Przywódcy uruchomią chwilowo nieczynne obozy koncentracyjne - bo przecież Judenrat gdzieś będzie musiał reedukować pomocników syryjskiego i innych tyranów, których nieubłaganym palcem wskaże nieomylny sąd zagniewanego ludu.

W dobie globalizacji każdy kraj powinien się w czymś specjalizować - więc dlaczego właściwie nasz nieszczęśliwy kraj nie mógłby specjalizować się w reedukacji, dla której odpowiednią infrastrukturę stworzyli jeszcze źli „naziści”? Oczywiście źli „naziści” działali z nikczemnych intencji i dlatego byli źli, ale infrastruktura przecież niczemu niewinna. Nóż równie dobrze może służyć do poderżnięcia gardła bliźniemu swemu, jak i ukrojenia mu kromki chleba dla poratowania zdrowia. Zresztą już Adam Mickiewicz zauważył, że „dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia”, a nasza sprawa wiadomo - dobra, jak rzadko, która, co w spiżowych słowach podsumował jeszcze Ojciec Narodów mówiąc: „nasze dieło prawoje - my pobiedili!” Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt sprawy - że o ile w innych nieszczęśliwych krajach pomagierzy tyranów byliby reedukowani byle jak, to u nas - po Bożemu. Pewnie w przeczuciu tej historycznej konieczności pan red. Krzysztof Kłopotowski radzi nam, byśmy się „zjudaizowali”. O, to to! Całkiem zjudaizować się nie możemy, to chyba oczywiste, bo istoty z natury rzeczy niedoskonałe, do doskonałości mogą się tylko nieco zbliżyć - ale czyż to nie wystarczy, byśmy mogli pełnić zaszczytną rolę wykonawczego ramienia Judenratu? Skoro „światowej sławy historyk” i pozostałe grono pierwszorzędnych fachowców nie ustaje w staraniach, by w opinii międzynarodowej przedstawić nasz mniej wartościowy naród tubylczy jako naród morderców, to czyż nie wypada, byśmy temu wizerunkowi wreszcie sprostali - ale oczywiście - ze słusznych pozycji? W przeciwnym razie świat może popaść w dysonans poznawczy, a przecież i bez tego dosyć ma paroksyzmów? Zresztą kto wie - może wyważam drzwi już otwarte - bo wśród „przyjaciół Syrii” w Stambule był również przedstawiciel naszego nieszczęśliwego kraju i być może jakieś zadania od Judenratu otrzymał? Kto wie, czy nie to właśnie miał na myśli pan minister Sikorski, mówiąc w Sejmie o rosnącej pozycji naszego nieszczęśliwego kraju na arenie międzynarodowej?

No dobrze, ale co teraz będzie w Syrii? Jeśli syryjski tyran przyjął plan „pana Onana Kofana” to nieomylny to znak, iż zagwarantował sobie miękkie lądowanie w jakiejś Szwajcarii, jeśli nie prawdziwej, to przynajmniej Kaszubskiej. Skoro my to wiemy, to tym bardziej wiedzą to jego współpracownicy i oficerowie armii. Co w tej sytuacji każdy zrobiłby na ich miejscu? Oczywiście jak najszybciej spieniężyłby wszystko, co spieniężyć można i szukał schronienia już teraz - bo później dobrze, jak będzie mógł uratować tylko nagie życie. W ten sposób, u progu Wielkiego Tygodnia, Syria wkroczyła do nieubłaganą drogę przejścia do demokracji, a kiedy tylko demokracja tam zwycięży, to w kolejce czeka już Iran. SM

Historia Jasnej Góry ostrzeżeniem dla Polski „Nie tylko mieczem podbija się narody, ale więcej jeszcze słabością i rozkładem moralnym" I ma z nami być coś dobrego na świecie? Mamy być, jako lwy? Nie łudźmy się, nie! Chyba wyniszczeni będziemy, zrujnowani do końca będziemy… - Innocenty Pokorski (1712) To jest przestroga przed powtórzeniem czasów saskich i upadku naszego kraju. Społeczeństwa opanowanego egoizmem i tak zapatrzonego we wzory zagraniczne, że przestało odróżniać dobro od zła. Mimo że przestrogi napływają zewsząd:

Na Węgrzech rząd Viktora Orbana przeprowadził antyaborcyjną i wspierają proadopcyjną kampanię społeczną. Jednym z jej elementów były plakaty z nienarodzonym dzieckiem i słowami: „Rozumiem, że nie jesteście gotowi, aby mnie przyjąć, ale pomyślcie dwa razy i oddajcie mnie służbom adopcyjnym. Pozwólcie mi żyć”. Część tej akcji została sfinansowana z funduszy unijnego programu Progress. Spotkało się to z ostrą reakcją wice szefowej Komisji Europejskiej Viviane Reding, która stwierdziła: „Państwa członkowskie nie mogą wykorzystywać funduszy europejskich w celu finansowania inicjatyw antyaborcyjnych. Ta kampania jest sprzeczna z wartościami europejskimi”. W efekcie Węgrzy zostali zmuszeni do wycofania się z akcji na rzecz życia przy użyciu środków pochodzących z Unii. Lecz ostrożności przed zachłannością sojuszników i wrogów, jak i ich przewrotnością, mogliśmy nauczyć się na przykładzie dziejów Jasnej Góry tak, aby powtórnie w pułapki innych „wartości” nie wpadać. W wielki poniedziałek przedświąteczny słuchaliśmy czytania, w którym Judasz przewrotnie argumentował, dlaczego błędem było przeznaczenie drogiego olejku w celu namaszczenia głowy Jezusa. Przecież lepiej byłoby go sprzedać i przeznaczyć pieniądze dla ubogich. Dzisiaj również słyszymy utyskiwanie na wydatki kościelne. Nic nowego od tysięcy lat. Prusacy po trzecim rozbiorze również chcieli dla nas dobrze. Dlatego rząd pruski wydał surowy zakaz przyjmowania nowych braci i kapłanów do nowicjatu. Jaka wspaniałomyślna była argumentacja. Miało to być związane z dobrem samych paulinów. Gdyż zdaniem władz przyjmowanie nowych członków do klasztoru w czasach materialnego zubożenia narażało na głód i nędzę tych zakonników, którzy już od dawna przebywali na Jasnej Górze. O tym, że same wcześniej przyczyniły się do tego - poprzez skonfiskowanie okolicznych majątków należących do paulińskiego konwentu i ich sprzedaży (prywatyzacji) i rozdaniu zasłużonym dla Prus - nie wspominano. A przecież jeszcze niedawno król Fryderyk Wielki podarował Matce Boskiej złoty medal. To, jeśli chodzi o wrogów, ale patrząc na przyjaciół też należy na nich uważać, bo jak pisał Stefan Rożej wielkie było rozgoryczenie paulinów, gdy francuski podpułkownik Deschamps rozpoczął „wyzwalanie” Jasnej Góry od rabunku zgromadzonych wotów:

„Czytam przebieg wypadków z 1806 roku. Niemal jeszcze teraz „widzę”, jak podpułkownik Deschamps, jako „miłośnik sztuki” rzuca chciwym okiem po wotach, zabiera, co mu się podoba, każąc sobie zdjąć z Obrazu brylant i topaz w kształcie serca na dwa cale długości. „Słyszę” z tych kronik kroki innych oficerów francuskich, jak krzątają się przy ładowaniu wielkich skrzyń jasnogórskiego skarbca, i „widzę”, jak w ich kieszeniach znikają świadectwa ludzkiej wdzięczności i modlitwy – wota tam pozostawione. Pułkownik Guion nadzoruje wykonania rozkazu o przejęciu skarbca na utrzymanie armii, ale zabezpiecza dla siebie złoty medal (dar króla Fryderyka Wilhelma), duży brylant, dwie karabele oprawne w złoto i drogie kamienie. Kapitan Dessu bezceremonialnie przywłaszcza sobie małą, złotą monstrancję, także jedną z najkosztowniejszych karabel oraz srebrną trąbę, dar Sobieskiego. Nie czuje wstydu, gdy wyrywa z klapy liturgicznej drogie kamienie i odrywa tzw. szczyt perłowy ze srebrnej lamy z wyhaftowanym misternie perłami pelikanem.” Pewnym ostrzeżeniem przed zbyt czarno-białym opisem naszych dziejów jak i gloryfikowania Polaków, a potępiania okupantów niech przestrogą będzie przykład Królestwa Polskiego po Kongresie Wiedeńskim. Otóż w jego wyniku istniała forma polskiej państwowości, która w wyniku zakulisowych podziałów, mimo że była w pełni podporządkowana Rosji, to jednak, w której wyniku jak podaje Grzegorz Górny i Janusz Rosikoń w książce „300 lat wytrwałości” rządy zostały przekazane wolnomularzom: generał Zajączek został namiestnikiem, Stanisław Kostka Potocki, zwierzchnik polskiej masonerii ministrem wyznania i oświecenia publicznego, a Mikołaj Andrzej Horodyński, Jan Węgliński i Ludwik Gutakowski wpływowymi urzędnikami (s. 108-112 i inne części opisujące dzieje pielgrzymowania do Częstochowy). Na efekty nie należało długo czekać. Na co nie zdobyli się sami Francuzi, to udało się Stanisławowi Kostce Potockiemu, który w porozumieniu z Petersburgiem 17 kwietnia 1819 r. doprowadził do likwidacji 14 klasztorów żeńskich i 25 męskich, będąc prekursorem późniejszej likwidacji 110 zakonów po upadku powstania styczniowego. Szokiem dla części czytelników może jednak okazać się fakt, że projekt dekretu przygotował biskup sandomierski, a późniejszy metropolita warszawski i prymas Polski Szczepan Hołowczyc, który był bliskim współpracownikiem Potockiego od 1788 r, jak i członkiem „targowicy”. O nastawieniu ówczesnych władz do Kościoła może świadczyć fakt, że w 1820 r. Potocki wydał drukiem satyrę „Podróż do Ciemnogrodu” w której obraził Polaków i ich uczucia religijne, a zwłaszcza „serce Ciemnogrodu” – Jasną Górę. Tego było nawet za wiele nie tylko dla Polaków, ale i dla cara Aleksandra I, który Potockiego odwołał a sam w 1820 r. i 1822 r. modlił się przed Cudownym Obrazem. Zresztą Potocki jest przykładem kolaboracji, której antykościelne działania były nie pierwszy raz powściągane nawet przez cara, który już w 1816 r. pierwotny daleko bardziej posunięty projekt antykościelnego dekretu odrzucił. Charakterystyczne, że kasata zakonów często wiązała się z rozgrabieniem ich dobytku, a w przypadku kościoła Ducha Św. została ona przekazany Bractwu Niemieckiemu(!) zdominowanemu przez rzemieślników niemieckich. Podatkowa forma walki z Polskością miała wiele wymiarów, niemniej interesującą może się okazać informacja, że już w 1843 r. rosyjski szpieg Goldman wykazał się inwencją, w jaki sposób ograniczyć rozmiar i wpływ Warszawskiej Pielgrzymki Pieszej. Prosta propozycja zawarta w raporcie wysłanym do Petersburga postulowała obłożenie pątników specjalnym podatkiem. Dlatego patrząc na dzisiejsze opodatkowywanie polskich dzieci można doszukać się prekursorstwa dziewiętnastowiecznego. Pomysł ówczesny był o tyle istotny, że zgodnie z opinią generała Suchozaneta i pułkownika Jefimowicza z 1861 r. patrząc na warszawskich pielgrzymów nie było w nich widać strachu przed potęgą rosyjską – co musiało się skończyć wybuchem niezadowolenia. W działaniach demoralizujących prowadzonych względem wiernych jak i ludzi kościoła widać wyraźnie zbieżny kierunek. Jak pisał o. Janusz Zbudniewek: „Jeszcze do niedawna w domu jasnogórskim panował na poły świecki model życia, narzucony po 1864 r. przez diecezjalnego wizytatora ks. Henryka Rzewulskiego. Klasztor jasnogórski przypominał nieraz hotel”, a i stawianie wymogów braciom zakonnym było utrudniane. Gdyż nie oni mieli wpływ na przyjęcia do zakonu, lecz urzędnicy rosyjscy, a ci, którzy walczyli o odnowę moralną byli z niego usuwani, zastępowani przez agentów Ochrany. Niezależnie od ponawianych prób demoralizacji odbierano Jasnej Górze majątki folwarczne, przejmowano oszczędności jak i wprowadzono surową kontrolę nad przychodami i wydatkami kościelnymi, wypisz wymaluj niedościgniony wzór dla osób obecnie walczących z Kościołem. Jaka nauka może wynikać dla nas z historii Jasnej Góry i obecnych działań mających na celu wprowadzenie „wartości europejskich”? Nadal nie utraciły aktualności słowa o. Piotra Markiewicza, jakie wygłosił 15 sierpnia 1929 r. tuż przed wybuchem kryzysu światowego:

„Nie tylko mieczem podbija się narody, ale więcej jeszcze słabością i rozkładem moralnym[…] Wszystko zatem, co dąży do podkopania i wyniszczenia jej, jak śluby cywilne i rozwody, jak usunięcie jej ze szkół i z wychowania młodzieży, jak zepsucie polskiej niewiasty, wszystko to rozluźnia spójnię narodową, odbiera narodowi jego siłę moralną, a tym samym zagraża mocy i trwałości państwa.” Cezary Mech

Obrońcy rządu gonią w piętkę To była sobota. Robiłem zakupy w jednym z supermarketów. Stałem w niewielkiej kolejce do kasy. Wtedy na komórkę zadzwoniła córka.

– Znowu zapomniała czegoś napisać mi na kartce – pomyślałem. Zamiast prośby o dokupienie jakiejś rzeczy, powiedziała, co się stało w Smoleńsku. Musiało być blisko 10-ej, skoro płacząc dodała, że prawdopodobnie wszyscy, którzy lecieli tym samolotem, zginęli. W kolejce i w drodze do samochodu, pchając wózek z zakupami, co pewien czas ukradkiem obcierałem łzy. Nie byłem jedyny w tym markecie, do którego dotarła wiadomość o tragedii. Już wówczas usłyszałem opinię, która powielała to, co można było do tamtej pory usłyszeć w mediach. Mijany przeze mnie mężczyzna, z dzieckiem niesionym „na barana”, przekonywał idącą obok kobietę, zapewne żonę: - Nie przesadzaj. To był przecież bardzo marny prezydent – usłyszałem. Nawet nie obróciłem w jego kierunku głowy, aby spojrzeć mu w oczy i wzrokiem zaprotestować przeciwko jego stereotypowej ocenie śp. Lecha Kaczyńskiego. Zastanawiałem się tylko, jak wielu Polaków dało się zwieść obrazowi Lecha Kaczyńskiego forsowanemu przez Platformę Obywatelską oraz sprzyjających jej publicystów i mediów. Zdawało się, że każdy upływający dzień od momenty rozbicia się Tu-154, działa na korzyść Lecha Kaczyńskiego. Upowszechnia się coraz bardziej i umacnia prawdziwy obrazu byłego prezydenta. Jako człowieka, ale też jego prezydentury. Okazuje się, że uległem złudzeniu. Dziś, w dwa lata po katastrofie fałszywy obraz na powrót ożywa za sprawą tych samych komentatorów i polityków, którzy wcześniej wiedli prym w oczernianiu, rzucaniu obelg pod adresem Lecha Kaczyńskiego bądź kierowaniu słów lekceważenia. Co dziwne, jak się wydaje, dziś robią to ze wzmożoną siłą. To prawdopodobnie reakcja na fakt, że tak wiele tysięcy naszych rodaków demonstruje swoje uznanie dla Lecha Kaczyńskiego. Dla sposobu uprawiania przez niego polityki, w tym głównie polityki zagranicznej. Dziesiątki tysięcy Polaków przede wszystkim dają dowody zwyklej ludzkiej sympatii do nietuzinkowego pod wieloma względami człowieka. Jego uczciwości, skromności i osobistego ciepła, okazywanego nie tylko najbliższym – żonie, dzieciom, bratu, ale większości tych, których spotykał na drodze swego życia. To wielu wyznawców Platformy doprowadza do furii, której nie są nawet w stanie ukryć przed publicznym widokiem – „na oczach” telewizyjnych kamer. Pozytywna ocena śp. Lecha Kaczyńskiego najczęściej splata się z totalną krytyką rządu w kwestii jego postępowania w dziesiątkach spraw związanych z katastrofą. Tak, więc zwykle mało przychylne słowa o prezydencie Kaczyńskim w wypowiedziach jego krytyków, na zasadzie zwierciadła, łączą się z atakami na tych wszystkich, którzy mają najróżniejsze zastrzeżenia do działania polskich władz w sprawie Smoleńska. Kiedy w ostatni wtorek, w drugą rocznicę tragedii smoleńskiej oglądałem telewizyjne wystąpienia przeciwników Lecha Kaczyńskiego, zauważyłem rzecz pocieszającą. Nawet komentatorzy z najwyższej zdawałoby się półki, profesorowie i doktorzy, nie byli w stanie mówić spokojnie. Kipieli agresją, zacietrzewiali się z łatwością, nie potrafili ustrzec się od używania słów, będących na pograniczu epitetów. To świadczy o jednym. Coraz trudniej znaleźć im rzeczowe argumenty, wspierające prezentowane przez nich opinie i oceny. Coraz większy kłopot sprawia im obrona poczynań rządu i premiera.Jerzy Jachowicz

Katyń: rozstrzelana armia Zbrodnia była częścią wspólnego planu, jaki sowiecki komunizm z bratnim niemieckim faszyzmem przygotował pod koniec 1939. Niemal połowa korpusu oficerskiego II RP została przed 72 laty bestialsko wymordowana przez Sowietów w jednej z najstraszniejszych zbrodni II wojny światowej. To, co określamy wspólnym terminem „Zbrodni Katyńskiej”, dotyczy rozstrzelanych jeńców z trzech obozów: z Kozielska w Katyniu, Starobielska w Charkowie, Ostaszkowa w Kalininie (dziś Twer) i pochowanych w Miednoje oraz więźniów politycznych straconych w Kuropatach na Białorusi i Bykowni na Ukrainie. Razem, przeszło 20 tys. ludzi. 17 września 1939 r. Armia Czerwona wkroczyła do Polski, by pomóc niemieckiemu sojusznikowi w dobiciu Rzeczpospolitej – państwa, które Wiaczesław Mołotow, sowiecki minister spraw zagranicznych, określił mianem „pokracznego bękarta traktatu wersalskiego”. W sowieckiej niewoli znaleźli się żołnierze, oficerowie i policjanci. Poddano ich ścisłej inwigilacji. Ławrentij Beria, szef NKWD, na początku marca 1940 r. sporządził dla Stalina notatkę, w której czytamy: „są zapalonymi wrogami (polscy jeńcy – przyp. autora) władzy radzieckiej, pełnymi nienawiści do ustroju sowieckiego (...). Każdy z nich niecierpliwie oczekuje zwolnienia, aby mieć możliwość aktywnego włączenia do walki przeciwko władzy sowieckiej”. Wyrok zapadł. Sowieccy przywódcy postanowili zastosować wobec Polaków „ostateczne rozwiązanie”. Od początku kwietnia do maja 1940 r. trwało systematyczne i planowe zabijanie oficerów. Dla bezpieczeństwa pętano ręce skazańców drutem kolczastym i zabijano strzałem w tył głowy. 13 kwietniu 1943 radio berlińskie nadało sensacyjny komunikat, informujący, że „miejscowa ludność wskazała miejsce tajnych egzekucji masowych, wykonywanych przez bolszewików i gdzie NKWD wymordowało (...) polskich oficerów”. Moment ujawnienia zbrodni nie był oczywiście przypadkowy i wynikał z politycznej kalkulacji. Goebbels, osobiście kierujący akcją propagandową, liczył, bowiem, że wobec wyraźnych symptomów zaostrzenia stosunków polsko-sowieckich uda się, rozgrywając kartę katyńską, doprowadzić do ich zerwania. Co jak wiemy z historii stało się wkrótce faktem. Lasek katyński miał być grobem nie tylko tysięcy polskich oficerów, ale miał oczywiście także swój szerszy wymiar. Był częścią wspólnego planu, jaki sowiecki komunizm z bratnim niemieckim faszyzmem przygotował pod koniec 1939 r. Chodziło w nim o unicestwienie narodu polskiego. Przecież większość pomordowanych przez sowieckich oprawców żołnierzy to byli oficerowie rezerwy. W życiu cywilnym – profesorowie, naukowcy, lekarze, nauczyciele. Trzon naszej polskiej inteligencji. Katyń jest, zatem również symbolem, setek tysięcy Polaków pomordowanych w ramach tego planu w sowieckich stepach, tajgach i łagrach. Cała sprawa nie była dla władz polskich całkowitym zaskoczeniem. Pierwsze wiadomości o losach oficerów z Kozielska dostarczyli w czerwcu 1940 r. „Muszkieterowie” z polskiej organizacji konspiracyjnej o charakterze wywiadowczym. Były to jednak wiadomości na tyle bulwersujące, iż nie uznano ich wiarygodności. Potwierdzenie uzyskano już w grudniu 1941 r., gdy po zajęciu Katynia przez wojska niemieckie udało się, za pomocą tajnej misji ZWZ, przeprowadzić na miejscu zaimprowizowaną wizję lokalną. W dalszym ciągu łudzono się jednak, co do rozmiarów zbrodni, starając się przynajmniej odszukać jeńców z Ostaszkowa i Starobielska. Przedstawiciele polskich władz wielokrotnie interweniowali w tej sprawie, a odpowiedzi udzielał nawet sam Stalin. Ich absurdalność musiała być dla osób znających, co nieco sowieckie realia wręcz złowrogo oczywista: „uciekli (...) choćby do Mandżurii; Na co mam ich trzymać? Być może znajdują się w obozach na terenach, które Niemcy zajęli, rozbiegli się”. Tymczasem, świat zachodni milczał w imię pragmatycznych celów - alianci potrzebowali jednego zbrodniarza do walki z drugim. Po wojnie sowieci – zresztą konsekwentnie – obarczali winą za zbrodnie Niemców. W czasie rozprawy przed Trybunałem Norymberskim gen. Rudenko, główny prokurator sowiecki, oskarżył Niemców o agresję na Polskę i politykę eksterminacji. Herman Goering, gdy to usłyszał zerwał słuchawki, a dzień później powiedział: ”Nie sądziłem, że Rosjanie będą na tyle bezczelni, aby wspominać o Polsce”. Rosjanom nie udało się obwinić Niemców za Katyń. W rezultacie sprawa spadła z wokandy. Winston Churchill w opublikowanych w 1950 r. pamiętnikach napisał: „zainteresowane zwycięskie rządy zadecydowały, że sprawa powinna być pominięta i zbrodnia katyńska nigdy nie została wyjaśniona”. Dopiero 13 kwietnia 1990 r. agencja TASS ogłosiła lakoniczną informację, w której przyznano, że masakry dopuściła się NKWD. Dwa lata później polskie władze otrzymały kopię wielu przechowywanych na Kremlu materiałów dokumentujących zbrodnię. Jest to jednak wciąż czuły punkt w stosunkach polsko-rosyjskich, a w państwie Putina nie brakuje chętnych do podważania autentyczności i charakteru tej zbrodni, dla nas Polaków wciąż zbrodni niewyjaśnionej do końca i nienazwanej po imieniu – zbrodnią ludobójstwa.

Polecam również, utwór Andrzeja Kołakowskiego, „Katyń”. Mariusz A. Roman

Katastrofy badać nie wolno? Grupa polskich uczonych postuluje utworzenie zespołu naukowców do zbadania mechanizmu zniszczenia samolotu w katastrofie smoleńskiej. Państwowa instytucja rozdzielająca pieniądze na badania naukowe odmówiła finansowania. A spośród 27 dziekanów wydziałów polskich uczelni i dyrektorów instytutów naukowych aż 25 nie odpowiedziało na list podpisany przez kilkunastu znanych polskich profesorów. Mało tego – na Uniwersytecie Warszawskim artykuł przypominający o tej inicjatywie nie został dopuszczony do druku w uczelnianym biuletynie. Krajowa Sekcja Nauki „S” ostro zaprotestowała. W czerwcu ubiegłego roku grupa profesorów zwróciła się do Komitetu Mechaniki PAN, by ten rozważył powołanie zespołu, którego celem byłoby wykonanie naukowej ekspertyzy mechanizmu zniszczenia samolotu w katastrofie smoleńskiej. Komitet nie ma osobowości prawnej, pieniędzy ani siedziby – odpisał jego przewodniczący, dlatego nie może podjąć tej inicjatywy. Dlatego uczeni w październiku 2011 r. wysłali dwa listy, podpisane przez 16 profesorów nauk technicznych i ścisłych – do dyrektora Narodowego Centrum Badań i Rozwoju i do dziekanów i dyrektorów instytutów, które zajmują się mechaniką. List do NCBiR był prośbą, o sfinansowanie badań naukowych „mających na celu analizę i wyjaśnienie mechanizmu zniszczenia” samolotu oraz rozwój technologii badawczych w zakresie testów zderzeniowych, w liście drugim jego sygnatariusze prosili o pomoc organizacyjną i merytoryczną dla Komitetu Mechaniki PAN. Dyrektor NCBiR odmówił. A na 27 adresatów drugiego listu odpowiedziało tylko 2. Niedawno pracownicy wydziałów Fizyki, Chemii oraz Matematyki, Informatyki i Mechaniki Uniwersytetu Warszawskiego wysłali do kwartalnika UW artykuł przypominający o tej inicjatywie. Nie wydrukowano go pod pretekstem, że nie pasuje do charakteru biuletynu. Protestując przeciw takim praktykom, prezydium Rady Krajowej Sekcji Nauki NSZZ Solidarność wystosowało do senatorów Uniwersytetu Warszawskiego pismo, w którym czytamy m.in.: „Krajowa Sekcja Nauki wyraża najwyższe zaniepokojenie tym zdarzeniem. Zgadzamy się z autorami wspomnianego wyżej artykułu, że jest to akt „cenzury wewnątrzuniwersyteckiej. Ten groźny precedens jest śmiertelnym zagrożeniem samej idei uniwersytetu, jest także bardzo wielkim zagrożeniem dla całego społeczeństwa. Ten przypadek to tylko papierek lakmusowy wolności wypowiedzi w Uniwersytecie. Jeśli taki sposób postępowania przejdzie w UW, jako norma działań właściwych, to bez żadnej wątpliwości pojawią się zagrożenia na znacznie poważniejszą skalę, być może taką, jaką znamy z przeszłości”. Ewa Zarzycka

Artykuł niewydrukowany w kwartalniku UW:

W dwa lata po katastrofie Polska nauka ma obowiązki względem społeczeństwa polskiego, obowiązki, w których nikt jej nie może wyręczyć. Bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej śledztwo prowadzono, jak powiedział były premier p. Włodzimierz Cimoszewicz, tak jakby była to sprawa włamania do garażu na Pradze. Teraz, po dwóch latach, ta ocena wydaje się niezasłużonym komplementem. Nie wykonano oczywistych procedur, nie przedstawiono wyników badań kinematycznych i laboratoryjnych, unika się jak ognia konfrontacji z wynikami niezależnych badań naukowych, za to ogłasza się domniemania, nawet bez żadnych podstaw, licząc na naiwność lub/i brak wiedzy obywateli. Nie ma to nic wspólnego z metodologią naukową. Nie możemy się na to zgodzić, bo to obraża nas przede wszystkim, jako uczonych – przyzwolenie na to byłoby kompromitacją polskiej nauki, obraża nas także, jako obywateli Rzeczypospolitej i Unii Europejskiej, obraża nas, jako wolnych ludzi. Uczeni z dziedziny fizyki i wielu specjalności technicznych, widząc skrajny brak profesjonalizmu dotychczasowych postępowań, podjęli inicjatywę organizacji poprawnych metodologicznie i wykonalnych badań naukowych nad mechaniką zniszczenia samolotu. Nie interesuje ich polityka ani wielka, ani mała, sympatie polityczne takie czy inne, oni chcą zbadać metodami naukowymi coś, co od polityki w ogóle nie zależy: jak z punktu widzenia praw fizyki przebiegało to zdarzenie. Tej chęci wyświetlenia sprawy nie da się zatrzymać, także ze względu na niezwykłe możliwości dzisiejszej techniki. Nie może być tak, że w swojej pracy możemy badać najsubtelniejsze efekty i widzieć pojedyncze atomy, a nie jesteśmy w stanie zobaczyć i zidentyfikować mikrośladów… farby lotniczej na przekroju drzewa. Po prostu, zobaczmy, najstaranniej jak to możliwe, jak działały te same prawa przyrody, które codziennie wykorzystujemy w naszych badaniach. Nie wyobrażamy sobie uczonego, który powiedziałby, że te badania nie powinny być prowadzone. A dlaczego nie miałoby być wolno prowadzić takich badań? Każda katastrofa, jeśli jej przyczyny są wyjaśniane, jest nie tylko tragedią, ale także lekcją i bezcennym materiałem mogącym przyczynić się do poprawy bezpieczeństwa przyszłych lotów. Dla tych wszystkich, którzy bez badań naukowych wiedzieli już po kilku minutach, co się stało, będzie pouczającą obserwacja, jak naprawdę wygląda metodologia badań naukowych, zasady wnioskowania, jak następuje wyjaśnianie wątpliwości na drodze empirycznej itd. Grupa inicjatywna profesorów mechaniki i fizyki z całej Polski chce zintensyfikować i skoordynować już prowadzone kompleksowe badania naukowe i poszukuje jak najszerszego poparcia profesorów i doktorów habilitowanych z zakresu nauk technicznych i ścisłych. To deklaratywne poparcie kompetentnego środowiska jest potrzebne dla uzyskania finansowania badań w wyspecjalizowanych jednostkach badawczych. Deklaracja profesorów i doktorów habilitowanych nauk ścisłych z UW (można zgłaszać się do p. prof. Piotra Witakowskiego z AGH: witakowski_p@poczta.onet.pl) byłaby bardzo ważna, bo pokazywałaby, że uczeni uważają, iż zdarzenie mechaniczne trzeba badać metodami naukowymi, a nie zostawiać ustalania praw fizyki politykom. „Każdy ma w życiu swoje Westerplatte” – to słowa Jana Pawła II. To jest Westerplatte polskiej nauki, także nasze własne, osobiste Westerplatte, jako badaczy: czy opowiadamy się za rozwiązywaniem problemów z dziedziny mechaniki czy chemii za pomocą badań naukowych czy prawda nas w ogóle nie interesuje.

Prof. dr hab. Lucjan Piela (WCh),

dr hab. Leszek Plaskota (WMatIM),

dr Piotr Romiszowski (WCh),

prof. dr hab. Rafał Siciński (WCh),

dr hab. Andrzej Sikorski (WCh),

dr hab. Janusz Stępiński (WFiz),

dr hab. Leszek Z. Stolarczyk (WCh),

prof. dr hab. Henryk Woźniakowski (WMatIM),

prof. dr hab. Krzysztof Woźniak (WCh),

mgr Adam Chajewski (WCh),

prof. dr hab. Zbigniew Czarnocki (WCh),

prof. dr hab. Edward Darżynkiewicz (WFiz),

prof. dr hab. Jan S. Jaworski (WCh),

prof. dr hab. Marek K. Kalinowski (WCh),

prof. dr hab. Tadeusz M. Krygowski (WCh),

prof. dr hab. Krzysztof Meissner (WFiz),

dr Krzysztof Pecul (WCh),

dr hab. Marek Pękała (WCh)

facebook.com/TygodnikSolidarnosc

Smoleński seans Marszałek Józef Piłsudski łamał umowy zawierane z Niemcami, z carskimi generałami i z sowietami. Działalność wywiadu nakierował na rozpracowywanie działań Niemiec i Sowieckiej Rosji. Dlaczego tak czynił? Bo na pierwszym miejscu stawiał polski interes, interes umacniania niepodległości państwa polskiego. Co byłoby gdyby zamiast Donalda Tuska na miejscu smoleńskiej tragedii znalazł się Józef Pisudski? Przewrotne, demagogiczne, życzeniowe? Jest przecież cała grupa autorów literatury, w której wykorzystuje się elementy historii alternatywnej. Nie wolno w ten sposób analizować wydarzeń? To narusza jakąś racje stanu, powagę osób, którym nie można stawiać zasadniczych pytań? Nie będę przemawiał językiem marszałka, bo musiałbym używać fraz nieprzyzwoitych, określać dzisiejszych polityków tak jak marszałek chłostał generała Rozwadowskiego. Nie będę używał określeń, jakimi marszałek definiował to, co działo się w parlamencie, jak określał działania politycznych partii. Sam marszałek czasami zajmował się seansami spirytystycznymi, ta sytuacja po części usprawiedliwia mnie z faktu nękania jego zbolałej duszy. Bo, ze jest zbolała nie mam wątpliwości. Gdzie stałby dziś marszałek, w czasie, gdy niedaleko Belwederu odbywały się wiece ludzi żądajacych publicznego wyjaśnienia roli rosyjskiego dyktatora w spowodowaniu śmierci polskiego prezydenta, generałów polskiej armii i ludzi, których ojczyzna wysłała, aby uczcili pamięć zamordowanych przez Rosjan oficerów? Bo to nie mityczni sowieci mordowali w Katyniu, nie teoretyczni staliniści, nie wysłannicy imperium zła – czynili to Rosjanie, szczególni Rosjanie, ci, którym nie drgały dłonie, gdy mordowali także swoich rodaków. Czynili to Rosjanie, których kult usiłuje dziś wskrzeszać Władimir Putin! Czy Piłsudski dopuściłby do upokorzenia Polski butnym i fałszywym – o czym wiemy już coraz więcej - „śledztwem”? Pisłudski potrafił siłą skłonić Niemcy do ustępstw w sprawie Gdańska, czynił to tak zręcznie, że nie padł ani jeden wystrzał, a Polska uzyskała dostęp do portu i ustępstwa celne. Co Piłsudski powiedziałby dziś o polskich służbach specjalnych, o polskiej dyplomacji, o kłamstwach serwowanych przez dwa lata przez media? Patrząc na mój wirujący talerzyk szepczę:

- Panie Komendancie larum grają! A Pan na koń nie siadasz, po mordzie zdrajców nie lejesz! Nie uczysz sowieta manier! Z drugiej strony padają grube koszarowe słowa, zatrzymam się więc w tym miejscu. Poczekam aż obaj ochłoniemy. Napisze – obiecuje – co w czasie seansu z tej nocy wystukał talerzyk. Napisze racjonalnie, ale nie teraz

Gadomski

Jan nie pomagać głodującym Organizacje humanitarne nie mają pomysłów, w jaki sposób zażegnać kryzys żywnościowy na świecie. Ideologicznie tkwią w czasach antykapitalistycznej rewolucji, cytując Kropotkina, Marksa, Lenina i Mao.

Zgodna krytyka globalizacji Po raz kolejny otrzymałem najnowszą publikację firmowaną przez Polską Akcję Humanitarną. Tym razem jest to książka autorstwa Tony Weisa pt. “Światowa gospodarka żywnościowa. Batalia o przyszłość rolnictwa”. Wraz z książką jest dołączona ulotka pt. “Jak uniknąć globalnego kryzysu żywnościowego jutra”, firmowana przez globalną organizację pomocową Oxfam. Jak zaznaczono, ulotka została wydana za pieniądze Unii Europejskiej. Aby zapobiec załamaniu światowego systemu żywnościowemu, który ma nastąpić w ciągu najbliższych 20 lat, Oxfam żąda o UE regulacji rynków finansowych – ograniczenia spekulacji na derywatach towarów rolnych powodujących wzrost cen żywności, wycofanie się z błędnej polityki promowania biopaliw, gdzie uprawy biokomponentów wypierają uprawy zbóż jadalnych czy zmiany polityki rolnej – wspierania rolnictwa małoobszarowego. Bardzo interesująca jest także analiza Tony Weisa, dotycząca trendów na światowym rynku rolnym. Zauważa on ogromny postęp wytwarzania żywności, co pozwala wyżywić rosnącą populację. Od 1990 r. podwojeniu uległa produkcja kurczaków. W latach 1695-2005 uległa podwojeniu także liczba wieprzy. Globalizacji podlega już 10 proc. światowej produkcji rolnej. Sektor rolny notuje nadwyżki, a więc za głód nie jest odpowiedzialny deficyt żywności, lecz brak środków na jej zakup, brak pracy, zła sytuacja ekonomiczna, a więc polityka. Głównymi zbożami są z kolei ryż, pszenica i kukurydza. Eksportuje się głównie pszenicę i kukurydzę, robią to przeważnie kraje najbogatsze z Ameryki i Europy. Z kolei 90 proc. ryżu pochodzi z Azji – głównie Indii i Chin. Wraz z rosnącą populacją rośnie liczba rolników, choć już nie proporcjonalnie. Powodem jest urbanizacja, w miastach mieszka już więcej ludzi niż na wsi. Zbieżna z wolnorynkową jest także krytyka autora współczesnej globalizacji. Za główny powód kryzysu żywnościowego uznaje on subsydiowanie rolnictwa przez najzamożniejsze kraje oraz “globalizację przy zielonym stoliku”, czyli podejmowanie decyzji o światowym handlu przez najbogatszych, kosztem ubogich. Tutaj właściwie reprezentant zdroworozsądkowego, wolnorynkowego podejścia do gospodarki mógłby zgodzić się z ideologiem organizacji humanitarnych. Niestety na tym kończy się wspólna płaszczyzna porozumienia.

Konflikt wartości Gdy jednak wskazać winnych obecnego stanu rzeczy, współczesny humanitarysta wskaże jednoznacznie – ponadnarodowe korporacje, integrujące w jednym ręku producentów pasz, farmaceutyków, nawozów i sadzonek. To oni, działając dla zysku i w celu wyzysku swoich pracowników, są odpowiedzialni za złą sytuację na rynku żywności. Zwolennik wolnej gospodarki odpowie – dzięki firmom prywatnym ludzie mają pracę i chleb. Za głód w najuboższych krajach odpowiedzialne są rządy. To politycy, a nie firmy, decydują o protekcjonizmie i interwencjonizmie na światowych rynkach. Ich mieszanie się w mechanizmy rynku to przyczyna kryzysu żywnościowego w pewnych regionach świata. Pojednawczo, można by pewnie dowieść powiązania czołowych graczy na rynku rolno-spożywczych i polityków. Weis wskazuje, że “w 2004 r. dziesięć czołowych korporacji kontrolowało 84 proc. wartego 35 mld dolarów światowego rynku agrochemicznego (liderzy to Bayer, Syngenta, BASF, Dow, Monsanto i DuPont), z grubsza połowę wartego 21 mld dolarów światowego rynku nasion (na czele z Monsanto, DuPont/Pioneer Hi-Bred i Syngentą) i 55 proc. wartego 20 mld dolarów światowego rynku farmaceutyków zwierzęcych, z których większość trafia do rolnictwa”. Właśnie w protekcjonizmie, interwencjonizmie, powiązaniach wielkiego biznesu z politykami, korupcji a zapewne także ze zwykłej, ludzkiej chciwości i chęci zawłaszczenia jak największej części rynku dla siebie, wynika obecna sytuacja. Niestety u podstaw głębszej analizy rynku przez humanitarystów leży marksizm, naiwna krytyka wolnego rynku, a w rezultacie kompromitujące pseudo-filozoficzne wywody i kompletna bezradność, jeśli chodzi o próby wskazania wyjścia z kryzysu. Już pierwsza konkluzja, że „żywność postrzegana się, jako towar, a nie coś, do czego mamy prawo”, zakrawa na absurd. Jest to sugestia, że nasze prawo do żywności powinno być zaspokajane przez instytucje. Tymczasem od zarania człowiek posiada swój los w swoich rękach, a umiejętność zaspokajania swoich potrzeb żywieniowych dostał od Stwórcy, który dając mu Ziemię pod władanie zabezpieczył mu byt.

Lenin, Marks, Mao Pierwszy szok w zakresie intelektualnych inspiracji humanitarystów czytelnik przeżywa już przy lekturze wstępu firmowanego przez Przemysława Wielgosza (jak można przeczytać w Wikipedii – anarchisty i populizatora myśli Róży Luksemburg). Wielgosz wychwala w nim rewolucję Mao Zedonga. Nie mniej radykalny jest Tony Weis. Na wstępie tłumaczy marksistowską koncepcję wyzysku pracownika przez posiadacza kapitału, a potem cytuje myśli Lenina ze spaceru po londyńskim East Endzie. Zwraca też uwagę, że przenoszenie do brytyjskich kolonii upraw pszenicy i hodowli zwierząt to wynik ulegania religijnym zabobonom wyrażonych choćby w modlitwie “Ojcze nasz” (“chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj”) nazywając Biblię “manifestem zjadaczy mięsa” (!!!). Następnie Weis znów przypomina najbardziej lotne myśli z “Kapitału”, w którym Marks przestrzega, że kapitalistyczne rolnictwo to grabież robotnika i ziemi. Zachwyca się także południoamerykańskimi przewrotami rewolucyjnymi np. rewolucji meksykańskiej, Nikaragui, Salwadorze, a w największy zachwyt wpada nad osiągnięciami rolnictwa na Kubie. Widać nie był jeszcze ani na Białorusi, ani w Korei Północnej, gdzie klasa robotniczo-chłopska może pochwalić się jeszcze większymi zwycięstwami rewolucji w kwestii sprawiedliwości społecznej i walce z kapitalistyczno-burżuazyjnym wyzyskiem.

Na koniec, w rozdziale “Batalia o przyszłość rolnictwa”, autor cytuje anarchistę Kropotkina, w którym Książe Kropotkin wzywa do refleksji, czy przypadkiem podział funkcji i produkcji dla zysku nie jest przypadkiem marnotrawstwem i reliktem przeszłości, pogrążonej w ignorancji i ucisku. Niestety, poza cytowaniem rewolucjonistów, brakuje jakichkolwiek pomysłów na rozwiązanie problemów żywnościowych świata. Dowodem na kompletną bezradność jest wezwanie do stworzenia Nowego Międzynarodowego Ładu Ekonomicznego na bazie zreformowanej Światowej Organizacji Handlu. De facto jest to pusty postulat do utworzenia Rządu Światowego, kierującego globalną redystrybucją, co spowodowałoby jedynie pogłębienie istniejących problemów, z którymi humanitaryści rzekomo walczą. Na koniec ideolog humanitaryzmu wzywa do poszerzania świadomości opinii publicznej o skali cierpienia niegłodujących ludzi, a zwierząt hodowlanych.

Pomagajcie, nie mędrkujcie Jak deklaruje Polska Akcja Humanitarna, organizacja jest zaangażowana w walkę z ubóstwem w najbiedniejszych regionach świata, między innymi w Sudanie i Autonomii Palestyńskiej. Zajmuje się także doraźną pomocą żywnościową. Jestem przekonany, że te działania są motywowane najbardziej szczytnymi intencjami bezinteresownej pomocy drugiemu człowiekowi. Gdy jednak chodzi o głębsze uzasadnienie swojej aktywności pojawiają się problem: na jakich wartościach opierać swoje działanie, skoro modlitwa Ojcze Nasz to wezwanie do imperializmu, a Biblia – manifest mięsożerców. Działanie w imię równości i walki z bogaczami, traci wówczas sens, bo ani cierpienia wyeliminować się nie da, ani bogatym bogacić się nie zabroni. Natomiast powoływanie się na rewolucjonistów – którzy swoją ideologią doprowadzili do masowej nędzy i największych tragedii w historii ludzkości – może tylko zniechęcić wielu potencjalnych darczyńców do niesienia pomocy najuboższym. Reasumując: PAH – niech zajmuje się tym, co potrafi najlepiej – budowaniem studni w Sudanie, czy organizowaniem konwojów z pomocą humanitarną. To naprawdę szczytne zajęcie wymagające poświęcenia się dla innych i nie lada odwagi. Nie marnujcie jednak swojego czasu na wydawanie książek. Szkoda po prostu pieniędzy. Lepiej kupić kilka ciężarówek ryżu więcej. Tomasz Teluk

O likwidowaniu różnorodności In varietate unitas! Jest to – proszę sobie wyobrazić – oficjalne motto Unii Europejskiej. Co jednak charakterystyczne, nie uważa go za swoje motto Rada Europy! Ponoć używał go Ernest Teodor Moneta – włoski pacyfista, który otrzymał pokojową Nagrodę Nobla, ale, uwaga, wezwał Królestwo Włoch do podboju Libii w 1912 i wejścia do wojny światowej w 1915 roku! Bardzo interesujące. Okazja do zajęcia Libii jest. Jak wszystkie hasła orwellowskie, również i to działa odwrotnie: unijna biurokracja likwiduje wszelką różnorodność. Tak jak do hasła: „Wszystkie zwierzęta są równe” dodano: „…ale niektóre są równiejsze”, tak hasło: „Jedność w różnorodności” wzbogaciło się o dopisek: „…i przeciwko wszelkiemu zróżnicowaniu”. Nie jest to jakiś wymysł złośliwych polityków z Brukseli. Każda biurokracja musi niszczyć różnorodność – bo różnorodność utrudnia sprawne rządzenie. Jak ministerstwo oświaty ma wydać jakiekolwiek zarządzenie, gdy każda szkoła jest – nie daj Boże – inna? Również zdecydowana większość tzw. obywateli Unii Europejskiej łączy się w podejrzliwości do różnorodności. Hasło Adolfa Hitlera „Ein Reich, ein Volk, ein Führer” było przyjmowane ze zrozumieniem. Ilekroć Władza chce coś ujednolicić, spotyka się z poparciem. Ujednolicenie, bowiem upraszcza życie, a chamstwo nie ma ochoty myśleć – lubi uproszczenia. Stąd takie poparcie – nawet w krajach nastawionych narodowo – zyskało wprowadzenie wspólnej waluty. Nikt nie myślał o konsekwencjach monetarnych, gospodarczych i politycznych – liczyło się jedno: nie trzeba będzie martwić się, jak przeliczyć guldeny na pesety (jak gdyby w dobie sprzedawanych za 5 złotych kalkulatorków sprawiało to jakąkolwiek trudność!). Europejczyk ze zgrozą przyjmuje do wiadomości, że w niektórych stanach Ameryki delegaci na Konwencję Wyborczą Republikanów wybierani są wprost, a w niektórych pośrednio; że w jednych „zwycięzca bierze wszystko”, w innych podział jest proporcjonalny, a w niektórych jeszcze inny; że w niektórych głosują tylko zarejestrowani członkowie partii, a w niektórych każdy może przyjść na zebranie i głosować; że w niektórych wyniki głosowania są tylko wskazówką dla lokalnego kierownictwa partii, a delegaci mają różne uprawnienia… Po prostu zgroza! Oczywiście wystarczy prostemu człowiekowi z L**u dać jakakolwiek Władzę (lub choćby jej pozory), a już zaczyna ofiarnie likwidować wszelką różnorodność. A piszę to, bo właśnie czytam, jak przedstawiciele Ludziów Pracy reagują na propozycje deregulacji ich zawodu. To, że p. dr Jerzy Bestry, prezes Krajowej Izby Gospodarczej Taksówkarzy, jest przeciwko dopuszczeniu wszystkich do zawodu taksiarza – było oczywiste. By być ścisłym: podziwiam (bez cienia ironii!!) p. Bestrego, że wypowiada się na ten temat względnie wstrzemięźliwie. Ale co najbardziej martwi p. Prezesa? Cytuję za „Polityką”: „Deregulacja ta losu nam nie polepszy, a klientom obniży standard usługi. Jeśli licencję będzie mógł otrzymać każdy, to nigdy nie uda się wprowadzić jednej marki samochodu dla wszystkich taksówek w danym mieście, jak w Berlinie czy Londynie”. Pomysł, by wszystkie taksówki były jednakowe, jest wytworem chorego umysłu. Dlaczego by tak miało być? Po co? Jeden potrzebuje taniej, małej taksówki na jedną osobę, a inny chce szacowną limuzynę na pięć osób – i gotów jest płacić trzy razy tyle. Do wyboru – do koloru. Dlaczego p. Bestry chce tę różnorodność zlikwidować? Nie ma w tym przecież żadnego interesu (chyba, że myśli, iż będzie mógł wziąć łapówkę od tej jedynej, wybranej przez niego, firmy samochodowej – ale przecież wie chyba, że taką łapówkę zainkasowałby jakiś polityk i urzędnik miejski). Nie jest to też w interesie członków jego Izby – bo to zmusiłoby 95% taksówkarzy do kosztownej zmiany samochodu. Więc co u Boga Ojca? Miłość do ujednolicenia, niechęć do świata, który jest barwny. Pociąg do czarnych, ponurych, piekielnie drogich londyńskich taksówek – i czysta, bezinteresowna nienawiść do Piękna zawartego w Różnorodności. JKM

11 kwietnia 2012 W demokratycznym matriksie Święta się skończyły- zaczęły się demokratyczne schody i taniec na kruchym lodzie przy obślizłej rurze.. I te werble propagandy.. Nareszcie na nogi staną Polskie Koleje Państwowe… Nowe władze kolei będą windykować zaległe mandaty od pasażerów.. Szef w Ministerstwie Transportu- pan Sławomir Nowak z Platformy Obywatelskiej - wie jak sprawę naprawić.. Wystarczy zmienić zarząd, aby ten ściągnął zaległe mandaty, a jest tego na sumę dwudziestu paru milionów złotych.. Tylko tyle, że tyle to pobiera jeden zarząd jednej spółki przez rok a może i pół, a spółek jest ze sto, kilkuset dyrektorów i kilkadziesiąt jaczejek związkowych.. Jeśli ściągnięte zaległe mandaty mogą pomóc PKP, to ściągnięte i zaległe mandaty przez strażników miejskich - pomogą całemu państwu stanąć na nogi.. Zamiast likwidować zbędne koszty- znowu szukają skąd by tu skombinować parę groszy.. I utrzymać status quo.. Jakby socjalistyczno- biurokratyczne państwo mogło żyć wyłącznie z mandatów, to nie byłoby problemu z bankrutującym socjalizmem.. Ależ mamy” elity” w demokratycznym państwie prawnym.. (???) Zupełnie jak przed II wojną światową.. Sosnkowski żądał usunięcia Józefa Becka, związanego z masonerią szefa MSZ, ten się niczego nie bał, bo trzymał za twarz prezydenta Mościckiego, którego synowi zapłacił niedawno z funduszów dyspozycyjnych kilkaset tysięcy złotych, które ten przegrał w karty. Prezydent Mościcki poza tym „obciążony był różnymi interesami i interwencjami, których dla rodziny i przyjaciół dokonywał”- jak pisał Witos w swoich pamiętnikach.” Po Warszawie mówi się coraz głośniej, że decydujący wpływ na sprawy państwowe odgrywa jego żona ze swoim kochankiem”. Cały model sprawowania władzy w socjalizmie przedwojennym możecie sobie państwo wyobrazić oglądając jakikolwiek odcinek filmu ”Kariera Nikodema Dyzmy..”. Zupełnie jak dzisiaj.. Kupa śmiechu a nie sprawowanie władzy. Józef Beck rozwiódł się, „ przechrzcił” się na kalwinizm, wziął ślub z dotychczasową żoną generała Burhardta-Bukackiego, któremu nawet to pasowało, gdyż sam miał na oku, co innego.. Taki Tadeusz Kasprzycki, sanacyjny generał i minister spraw wojskowych, też miał kochankę. Jak pisał w swoim raporcie na temat klęski wrześniowej gen. Modelski: „ teatr, w którym występowała kochanka Pana Ministra, Kajzerówna, otrzymywał z kasy M.S.Wojsk tyle tysięcy złotych, ile ona pobierała gaży”. Teatrzyk otrzymywał 20 000 złotych dotacji z wojska.. ”Tak się bawi, tak się bawi stolica”- jak wykrzykiwał pan Jurek Owsiak. I dalej gen. Modelski pisał: „wielu oficerów polskich w kraju i za granicą, przytłoczonych niebywałą tragedią Polski, popełniło samobójstwo. Innym serca pękły z rozpaczy, umierali ze zgryzoty, tenże gen. Kasprzycki, odpowiedzialny za wrześniową katastrofę, podczas internowania w obozie dla polskich generałów w Baile Herculane rozbawiony i roześmiany bawił się w piłkę i gonił po trawniku… z panną Kajzerówną”. Trochę honoru miał mason Wieniawa-Długoszowski, popełniając w 1942 roku samobójstwo w Nowym Yorku.. Ten bawidamek i kobieciarz, adiutant innego socjalisty- Józefa Piłsudskiego, bawił przedwojenną Warszawę, wjeżdżając na przykład na koniu do Adrii - bardzo znanej przedwojennej restauracji. Ot! Ułańska fantazja! Nie chciał stanowiska na Kubie, może czuł się odsuniety od centrum władzy.. Związany od czasów legionów z Józefem Piłsudskim.. A dzisiaj? Ile już pieniędzy zmarnowały nasze ”elity”? Jak wielki system marnotrawstwa stworzyły? Ile zbędnych posad utworzyły dla swoich – i ciągle mało i mało.. Likwidacja państwa polskiego postępuje powoli - acz systematycznie..Socjalizm, czyli Kraina Braterskiej Miłośc i- rozciąga się coraz szerzej.. Likwidują państwo od, zewnątrz, jako prowincję Unii Europejskiej, a dodatkowo rozsadzają od wewnątrz - prowincję Unii Europejskiej.. Jakoś zupełnie po cichu, pan Wojciech Misiąg zarejestrowany, jako TW ”Jacek” został wiceprezesem NIK-u, nie tylko „TW Jacek”, ale bohater afery FOZZ.. No i laureat Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski, który to Krzyż otrzymał od pana prezydenta Bronisława Komorowskiego, który jako jedyny głosował przeciw rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych. Szef tych służb, pan generał Dukaczewski był doradcą pana prezydenta Kwaśniewskiego... Czasami dyskrecja zmarłych czuwa nad sławą lekarzy.. No i dalszy ciąg serialu pt.” Katastrofa Smoleńska”.. Tak już będzie chyba przez całe nasze życie.. To będzie jedyny temat naszego życia.. Zorganizują nam ten spektakl pospołu: Prawo i Sprawiedliwość i Platforma Obywatelska. I tak do końca świta i o jeden dzień dłużej.. Bal na Tytaniku - który znowu wypłynął na ocean- trwa. Będzie rekonstrukcja wydarzenia sprzed lat.. Wszystko tak samo, takie same stroje - no nie ci sami pasażerowie - taki sam transatlantyk.. Ciekawe, czy podczas rekonstrukcji będzie zderzenie z górą lodową.. Bo coś tam znowu szwankuje.. I ciekawe czy budowniczowie transatlantyku powypisywali znowu te hasła przeciw Panu Bogu na burcie.. Jak dokładne odwzorowanie - top dokładne.. Żadnej fuszerki! Tak jak nasze Ministerstwo Finansów, które nie obłożyło akcyzą liści tytoniowych, a teraz ma za swoje. W sklepach zaczynają być sprzedawane liście tytoniowe bez akcyzy.. Nikt się nie przyznaje, po co je kupuje? Na pewno, nie po to, żeby robić z nich papierosy, bo przecież nie do tego są liście tytoniowe.. Jak ktoś się przyzna- zaraz kula w łeb- w demokratycznym państwie prawnym, to znaczy obłożą je wkrótce akcyzą, bo palenie - tak jak picie z akcyzą – jest jakby bardziej wartościowe? Napełnia się wiecznie głodny budżet państwa demokratycznego i oczywiście prawnego.. I wszyscy są zadowoleni, oprócz może mniej - palaczy.. Ale przed kamerami nikt tego głośno nie powie.. Są rzeczy, o których nie warto głośno mówić.. Można jeszcze pomyśleć, ale tylko do czasu wprowadzenia do obiegu skanerów myśli. No cóż.. Małą mądrością rządzony jest ten świat... Bo duża mądrość- to duża odpowiedzialność, dlatego wystarczy mała.. To jest życie w małym matriksie, ale będzie i duży.. To tylko kwestia czasu! WJR

Kończy się finansowy doping gospodarki

1. Jak podał w ostatnich dniach Urząd Zamówień Publicznych wartość przetargów w oparciu o ustawę o zamówieniach publicznych (a więc finansowanych przez sektor rządowo-samorządowy) wyniosła w 2011 roku tylko 144 mld zł i było to aż o 23 mld zł mniej niż w rekordowym roku 2010, kiedy wartość tych przetargów wyniosła aż 167 mld zł. W roku 2012 wartość tych przetargów zapewne będzie spadała dalej. Jeszcze do czasu rozpoczęcia Euro 2012 machina przetargowa będzie się jakoś kręciła, a później zacznie się posucha i będzie ona trwała przynajmniej do roku 2015. Ten gwałtowny spadek wartości zamówień publicznych wynika z 2 powodów. Kończą się przetargi oparte o finansowanie z budżetu UE na lata 2007-2013, a także maleją wydatki tego rodzaju finansowane z budżetu państwa i budżetów jednostek samorządu terytorialnego.

2. Następny wieloletni budżet unijny na lata 2014-2020, powinien zostać uchwalony najpóźniej w roku, 2013 aby środki z niego pochodzące mogły być wydawane od początku 2014 roku. Wszystko jednak wskazuje na to, że może być z tym spory kłopot i tak naprawdę wykorzystanie środków z tego budżetu zacznie się dopiero od 2015. Co więcej jest już prawie pewne, że będzie to budżet mały znacznie poniżej 1% unijnego PKB, a to oznacza, że w wymiarze bezwzględnym środki w nim zapisane będą o ponad 100 mld euro mniejsze niż zawarła to Komisja Europejska w jego projekcie? Oznacza to poważną redukcję środków na politykę regionalną i wspólną politykę rolną, a to dwie najważniejsze polityki, z których do tej pory w dużym zakresie korzystała polska gospodarka. Wydaje się już przesądzone, że o środkach w wysokości 300 mld zł na politykę regionalną, o których Platforma informowała tak nachalnie w swoich spotach wyborczych, możemy tylko pomarzyć.

3. Drugi poważny powód ograniczenia wartości zamówień publicznych, to redukcja wydatków budżetu państwa i budżetów jednostek samorządu terytorialnego. W budżecie państwa obowiązuje od 2010 roku tzw. reguła wydatkowa, a więc wydatki mogą rosnąć w następnym roku budżetowym o wskaźnik inflacji powiększony o 1 pkt procentowy. W budżecie państwa coraz bardziej zaczynają dominować wydatki bieżące, a więc płace pracowników i środki na utrzymanie jednostek budżetowych, a środki o charakterze rozwojowym, są coraz bardziej ograniczane. W budżetach jednostek samorządu terytorialnego wprawdzie reguła wydatkowa jeszcze nie obowiązuje, ale minister Rostowski przygotowuje już od dłuższego czasu jakąś formę ograniczenia wydatków samorządów. Samorządy kończą także inwestycje współfinansowane ze środków europejskich i w związku z tym także i wartość zamówień publicznych z ich strony, będzie stale malała aż do roku 2015.

4. Wszystko, więc wskazuje na to, że przez najbliższe 2,5 roku gospodarkę czeka posucha, jeżeli chodzi o zamówienia publiczne, a to niewątpliwie przyczyni się do osłabienia tempa jej wzrostu i powiększenia bezrobocia. Swoją drogą niezwykle zastanawiające jest jak to się dzieje, że w apogeum wydatkowania środków europejskich, którym towarzyszą wkłady własne i z budżetu państwa i budżetów jednostek samorządu terytorialnego, bezrobocie nie spadło poniżej 10%, a na wiosnę tego roku śmiało zmierza do poziomu, 14% czyli blisko 2,2 mln bezrobotnych. Nasza gospodarka przez ostatnie kilka lat była na poważnym finansowym dopingu. Wszystko wskazuje na to, że ten doping jest już poważnie ograniczany, a jeżeli jeszcze ulegnie zmniejszeniu, to, jaki będzie poziom wzrostu PKB i w konsekwencji poziom bezrobocia? Sporo ekonomistów prognozuje załamanie w pierwszej kolejności w sektorze budowlanym i w konsekwencji masowe upadłości firm w tej branży. Wydaje się jednak, że na tym się nie skończy, zwłaszcza, że minister Rostowski nie przygotował żadnych amortyzatorów na najbliższe 2,5 roku. Zbigniew Kuźmiuk

Jak państwo miesza się w nasze życie Dostałem kilka maili z pytaniami, dlaczego na blogu nie publikuję wszystkiego, co publikuję gdzie indziej – ze wskazaniem przykładu Krzyśka Rybińskiego, który swoich czytelników uprzedza nawet zawczasu, co gdzie napisze? Jako że ja się z Krzyśkiem w większości spraw zgadzam – oczywiście z wyjątkiem OFE – pomyślałem, że to dobry pomysł? Na początek nieco rozbudowana nieco wersja krótkiego felietonu z Rzepy o życiu Jasia. Urodził się Jaś w państwowym szpitalu, (co prawda z formalno-prawnego punktu widzenia szpital jest powiatowy, ale o tym zadecydowało „państwo” – więc ujednolićmy terminologię). Mama Jasia dostała od państwa znieczulenie, (choć czasami może nie dostać – o tym, czy dostanie, czy nie – też decyduje państwo). Poród odebrała położna – pracownica państwowa. Jasia zarejestrowali w urzędzie państwowym i nadali mu państwowy numer PESEL. Od tej pory, jak Jaś miał szczęście nie chorować i mieć bogatego tatusia (albo mamusię – to ewentualność dla feministek) mógł mieć przez 5 lat życia kontakt z państwem ograniczony. Z wyjątkiem oczywiście obowiązkowych szczepień i bilansów, których zrobienie Jasiowi nakazało jego rodzicom państwo. Ale niewielu jest Jasiów, którzy mają tak ograniczony kontakt z państwem w dzieciństwie. W większości przypadków i tatusiowie i mamusie muszą iść do pracy, bo państwo zabiera jednemu z nich tyle pieniążków, że drugie też musi pracować, żaby zarobić mniej więcej tyle, ile państwo zabrało drugiemu. Więc Jasio trafia do państwowego żłobka i przedszkola – bo dziadkowie wciąż jeszcze pracują na emerytury, które otrzymują od państwa. Dzięki takiej wczesnej „socjalizacji” Jaś częściej choruje, więc trafia pod opiekę państwowej służby zdrowia, gdzie leczą go lekarze wykształceni i zatrudnieni przez państwo, przy pomocy lekarstw dopuszczonych do użycia przez państwo i sprzętu medycznego będącego własnością państwa. Jakby rodzicom Jasia przyszło do głowy dać mu jakieś lekarstwo dostępne za granicą – to niestety nie mogą tego legalnie zrobić – zabroniło państwo. Potem Jaś idzie do szkoły. Musi iść – tak nakazało państwo. W wieku takim, jak ustaliło. Będą go uczyć w państwowej szkole, przez państwo zatrudnieni nauczyciele. Jeśli rodzicom po zapłaceniu podatków zostanie troszkę pieniążków, to oczywiście mogą posłać Jasia do szkoły prywatnej, ale i tak będzie przerabiał w szkole program państwowy i nawet czytał lektury nakazane przez państwo. Bo państwo wprowadziło programy nauczania, które trzeba przerobić nawet w prywatnych szkołach. Jak Jaś skończy 18 lat to będzie musiał kupić sobie od państwa dowód osobisty, w którym państwo napisze jak się nazywa, kiedy się urodził, jakie są imiona jego rodziców, gdzie mieszka, jaki ma kolor oczu, ile ma centymetrów wzrostu i kto mu go wydał? I będzie mógł pójść zagłosować na listę posłów, którzy potem głosują za tym, co Jaś może, a czego mu niewolno. Jak już się Jaś wyedukuje, to zacznie pracować? Ma duże szanse zostać zatrudnionym przez państwo. Może być lekarzem, albo nauczycielem, albo urzędnikiem. Czasami zostanie przedsiębiorcą – jak go państwo wpisze do stosownej państwowej ewidencji jak pozdaje różne przewidziane przez państwo egzaminy. Wtedy dostanie od państwa drugi numer – NIP. Żeby łatwiej było państwu ściągać od niego podatki. O tym, czym się może zajmować, a czym nie może, albo, na co potrzebuje zezwolenie od państwa – zadecyduje państwo. I będzie musiał w banku, który posiada otrzymane od państwa pozwolenie na prowadzenie działalności, założyć sobie rachunek. Jak się będzie chciał procesować z sąsiadem, to tylko przy pomocy adwokata, którego będzie mógł wybrać z listy zatwierdzonej przez państwo? Jak się będzie chciał procesować nie z sąsiadem tylko z państwem – to tak samo? Jak Jasiowi po zapłaceniu państwu podatków troszkę zostanie (dzięki doradcy podatkowemu wybranemu z listy sporządzonej przez państwo) i będzie chciał zbudować sobie dom, na działce, którą sobie kupi (dzięki pośrednikowi posiadającemu licencję wprowadzoną przez państwo) będzie musiał dostać na to od państwa pozwolenie. Nie będzie mógł zbudować domu byle gdzie i byle jak – tylko na działce, która zostanie przez państwo uznana za budowlaną. Bo o tym, czy na swojej własnej działce Jaś może budować, czy musi siać – decyduje państwo. Jakby Jaś chciał wyciąć rosnące na niej drzewo – to też musi dostać zezwolenie od państwa. Państwo też zadecyduje, czy dom Jasia ma mieć dach płaski, czy musi mieć spadzisty, jaki ma być maksymalny kąt jego nachylenia i jak może wyglądać jego elewacja. Jak Jaś będzie w nim przebywał „z zamiarem stałego pobytu”, to będzie musiał poprosić państwo, żeby go w nim „zameldowało”. Za co będzie musiał państwu zapłacić w związku z koniecznością wymiany dowodu osobistego. Za własną działkę i dom też będzie musiał państwu płacić – podatek od nieruchomości. Jakby nie płacił, państwo będzie mogło mu działkę z domem zabrać i zlicytować. Jaś będzie mógł na swojej działce posadzić winogrona i je zjeść. Ale przerobić ich na wino i wymienić z sąsiadem na upieczony przez niego chleb nie będzie mógł bez zgody państwa. Bo państwo decyduje o możliwości korzystania z naturalnego procesu fermentacji. Jakby Jaś chciał pójść na ryby będzie musiał mieć kartę wędkarską. Jak będzie chciał upolować zająca będzie musiał zostać myśliwym i zapisać się do związku? Tak zdecydowało państwo. Na starość Jaś pójdzie na emeryturę, którą dostanie od państwa, w zamian za składkę, którą płacił państwu, jak pracował. A jak już w końcu umrze, to dzieci zapłacą państwu podatek. Co prawda nie zapłacą już podatku od wdów i sierot nazywanego przez lata podatkiem spadkowym, bo z tego zostali zwolnieni za czasów, gdy Ministrem Finansów była Zyta Gilowska, ale zapłacą VAT od trumny? Jak zamówią trumnę razem z „posługą” to zapłacą 8%. Ale jakby chcieli kupić trumnę samą u innego producenta– to zapłacą 23% podatku VAT – tak mądrze zdecydowało państwo. Ale dostaną od państwa zasiłek pogrzebowy. On, co prawda nie starczy na pokrycie kosztów pogrzebu (z VAT-em), ale przecież państwo ma tyle wydatków, że nie może mu starczyć na wszystko. Więc musi jeszcze pobrać podatek dochodowy od zakładu pogrzebowego – żeby mieć na pensję dla położnej, która przyjmie na świat wnuczka Jasia. Gwiazdowski

Co zrobi Kaczyński, jeśli to był zamach? Właśnie wróciłem z rocznicowego marszu zorganizowanego przez Jarosława Kaczyńskiego. Mam zresztą w udziale w organizowanych przez szefa PiS pochodach pewną praktykę – jesienią 1993 roku byłem na słynnym marszu, podczas którego spalono kukłę Wałęsy, co potem zostało przypisane agentom pułkownika Lesiaka. Pochód sprzed 19 lat nie doprowadził do niczego sensownego i był tak naprawdę wynikiem resentymentu Jarosława Kaczyńskiego, który wraz z bratem ostatecznie wypadł wtedy z obozu Wałęsy. Obecny marsz też został zorganizowany z uwagi na resentymenty Kaczyńskiego i pewnie żadnego efektu nie przyniesie. Wyobraźmy sobie jednak, że będzie inaczej. Że państwo polskie stanie na stanowisku podzielanym przez tysiące dzisiejszych manifestantów. Innymi słowy uzna za prawdziwą wersję, że to był zamach. Co wtedy? Warto w tym kontekście przypomnieć sobie dzieje sprawy Katynia. Gen. Władysław Sikorski, zanim zdążył cokolwiek zrobić w tej sprawie spadł do morza. Kolejni emigracyjni premierzy sprawy w zasadzie nie podejmowali, a mimo to władze sowieckie wykorzystały ją do zerwania stosunków dyplomatycznych. Ostatecznie sprawa ta została wyjaśniona i udokumentowana dopiero, gdy reżim, który za nią odpowiadał dawno zniknął z powierzchni ziemi. Dlaczego tak się stało? Bo niestety polskie państwo było za słabe. Obecnie nadal jest przerażająco słabe i ciągle się zwija zamiast rozwijać (spadek populacji, rosnące zadłużenie, kompletny rozkład armii itd.). Swój udział w tym zwijaniu niestety ma także Jarosław Kaczyńskie, którego mimo komfortu współwładzy z bratem bliźniakiem nie stać było na próbę uzyskania prawdziwej niepodległości zarówno na poziomie politycznym (wyjście z UE) jak i gospodarczym (odejście od socjalizmu). Obawiam się, więc, że jeśliby Kaczyński rzeczywiście wygrał kolejne wybory, to… nagle zacząłby robić w sprawie katastrofy smoleńskiej to samo, co Tusk, czyli zamiatać sprawę pod dywan, żeby nie prowokować większych sił. Tak jak robił to samo, co Tusk w sprawie polskiej obecności w UE (PiS chwalił się, że wydał najwięcej ze wszystkich partii agitując za wejściem Polski do UE w czasie kampanii referendalnej) czy w sprawie podatków. I tylko żal tych wszystkich manifestantów, którzy są tak naiwni jak ja byłem 19 lat temu, gdy spłonęła kukła Wałęsy. Tomasz Sommer

Dudek, czyli Historyk [specjalnej troski] Ale, jak to pisze historyk i to z IPN, to Houston, mamy problem! [te „specjalnej troski” ja jednak dodałem, bo tekst Dudka, naukowca, dla uczonego jest specjalnie szokujący. Pod artykułem Seawolfa załączam tekst Dudka. Mirosław Dakowski] Seawolf

Zastanawiałem się, jaki efektowny tytuł dać, bo wiadomo, dobry tytuł to podstawa, bo jak ktoś kliknie, to i zostanie i doczyta. Historyk specjalnej troski? Pretensjonalne. Historyk nowego typu, jak New Modell Army Cromwella? Hmmm. W każdym razie mamy do czynienia z czymś nowym. Historyk kwestionujący celowość badania prawdy historycznej, bo jest mało danych, a nawet, jak są, to jest niewygodna i ludzie są zmęczeni, to coś, jak ksiądz wyrywający z Biblii kartki z niektórymi przykazaniami, bo, po co stresować wiernych. To znaczy w sumie niewiernych, ale, jak się im ograniczy kanony wiary, to się zmieszczą i będą chodzić na mszę i na tace wrzucać. Nie zabijać, to i owszem, ale nie pożądać żony bliźniego, to trochę za trudne, mało, kto sprosta. Nieraz zastanawiałem się, jak to jest, jak ksiądz traci wiarę? Jak traci tylko część, to może sobie znaleźć inny kościół, sektę, która odrzuca to samo, co on i zostawia to samo, co on. I ma to samo. Jeszcze tylko jakoś tak załatwić, żeby parafię utrzymać i parafian skłonić do datków, bo bez datków, to w ogóle nie ma sensu. Jeśli traci całą, to ma dwie drogi, albo zrzuca sutannę i zakłada pismo razem z jakimś mordercą księdza, albo udaje, że wszystko jest OK i klepie mechanicznie te same kazania z pustka w sercu, chodzi po domach, chrzci dzieci, kropi trumny i nawet sobie zgrabnie wytłumaczy, że to dla ludzi tak się poświęca.

Historia to moja pasja. Zastanawiam się, pacholęciem będąc, czy studiować historię, czy jednak raczej iść na WSMkę, bo morze, podróże, kasa i w ogóle. Jak wybrałem, to widać z nagłówka, nigdy nie żałowałem, ale miłość i pasja do historii została, a kasa też nie przeszkadza, bo książek historycznych i podręczników za darmo nie rozdają. Ktoś kiedyś powiedział, ze większość faktów historycznych dzieje się nie wtedy, kiedy trzeba i nie tak, jak trzeba, zatem zadaniem historyków jest te nieprawidłowości po cichu poprawiać. To jeszcze rozumiem. Sam, wgryzając się w źródła, widzę, że to prawda, że wiele zdarzeń wyglądało zupełnie inaczej, niż piszą podręczniki, a to, co wynika z analizy archiwów i zapisków w danej chwili nieznanych jest zupełnie różne od tego, co ludzie myśleli w danej chwili. Była kiedyś taka seria „gazety wojenne”, przedruki gazet z czasu wojny. To była uczta! Jakież bzdury pisano! Nic się nie zgadza. A to kształtowało opinie ludzi i ich decyzje. Zatem rozumiem sceptycyzm historyka, trzeba wątpić, badać, weryfikować, nie wierzyć. Ale Dudek zaproponował coś innego. Nie badać, bo ludzie są zmęczeni wojna między PiSem i PO. Nie ma prawdy, nieważne, czy leżącej pośrodku, czy po jakiejś stronie. Komu jakaś prawda potrzebna?

„Dlatego ten wpis kieruję nie do tych, którzy wierzą, że wiedzą jak było, ale do tych, którzy odczuwają dyskomfort związany z poczuciem niewiedzy. Nie dajcie się zwariować! Wasz stan jest zrozumiały i nie musicie ulegać zarówno tym, którzy gorliwie przekonują, że zamachu na pewno nie było, jak i tym, którzy wywodzą coś dokładnie przeciwnego. Jeśli jednak w końcu ulegniecie i opowiecie się po którejkolwiek ze stron, to warto byście pamiętali, że w Polsce mieszkają – i mieszkać będą – ludzie, którzy już zauważyli beznadziejną jałowość i toksyczność smoleńskiej wojny. Jak na razie nie ma ich zbyt wielu, ale im cięższa broń będzie w niej używana, tym więcej i szybciej będzie ich przybywać.” To cytat z Dudka. Ważne jest to ludzie myślą, a oni są właśnie zmęczeni wojną. Zatem umówmy się, że nie piszemy o Wrześniu, ani o Auschwitz, ani o egzekucjach zakładników, bo rzeczywistość okupacyjna i bez tego jest ponura i stresująca. Nie wiadomo, na przykład, jak to było z atakiem polskich nacjonalistów na radiostację w Gleiwitz, różnie mówią, niektórzy wierzą, że to Niemcy zrobili, ( po co? No, po co mieliby to robić? A skąd by wzięli polskie mundury? Bóg was skarze za jątrzenie), niektórzy wierzą, że Polacy. A większość jest zwyczajnie zmęczona roztrząsaniem tej kwestii i ma rację! Ma zupełną racje, że nie chce brać żadnej ze stron w tym jałowym sporze, w którym zwyczajnie nigdy nie będziemy pewni, kto napadł ta radiostacje i dlaczego. A może w ogóle nikt nie napadł, skoro nie można ustalić, jak było, bo jedni mówią tak, a inni inaczej? Albo Katyń. Nie wiadomo, jak to było, Goebbels jedno, Stalin drugie, ludzie skołowani, a prawda pewnie leży pośrodku. A nie mogło tak być, że oni naprawdę uciekli do Mandżurii? Taki bałagan był, Niemcy parli do przodu. A Stalin miałby marnować amunicję, wagony, sznur na jakiś jeńców? Co za idiotyzm, że też ludzie, no, część ludzi uparcie wierzy w te bajki. A ten generał Sikorski, jak mu nie wstyd wykorzystywać poległych do swoich celów politycznych! Mieszać ludziom w głowach! Tak, mniej więcej wygląda rozumowanie Antoniego Dudka. Ba, ciekawostka, władze okupacyjne też tak uważały, zabraniając nauki historii, za to bez przeszkód propagując rozmaite gówniane kabareciki, w których ludność mogła się do woli pośmiać, tak samo, jak dzisiaj może sobie pooglądać teledurnieje TVNu, te gwiazdy sikające na lodzie i dramaty w odcinkach matki nieszczęsnej Madzi. Antoni Dudek twórczo rozwinął hasło wyborcze: nie róbmy polityki, budujmy stadiony. Nie badajmy historii, oglądajmy teleturnieje. I nie róbmy sobie z tego powodu wyrzutów, ani nie miejmy dyskomfortu. Jakby to pisał kopacz rowów melioracyjnych , albo spinacz wózków w supermarkecie, z całym szacunkiem dla kopaczy i spinaczy, to można by to zrozumieć. Ale, jak to pisze historyk i to z IPN, to Houston, mamy problem! Seawolf

Antoni Dudek: ‘W cieniu smoleńskiej wojny’ [Dla nabrania pewności, że Seawolf nie przesadza: Ludwik Dorn napisał na swoim blogu następujące zdanie:, „Jeśli chodzi o rekonstrukcję kluczowych ostatnich sekund lotu Tu-154M i wskazanie na bezpośrednie przyczyny katastrofy, po dwóch latach wiemy, że nic pewnego nie wiemy”. Obawiam się, że Dorn ma rację nie tylko w odniesieniu do przypadającej dziś drugiej rocznicy smoleńskiej rocznicy, ale i kolejnych 10 kwietnia. Zamach czy wypadek? Spór na ten temat będzie trwał jeszcze długie lata i nie wierzę by doczekał się jakiegoś ostatecznego rozstrzygnięcia. Jak bowiem miałoby ono wyglądać? Tymczasem pytanie o przyczyny katastrofy, stanowi jedynie wierzchołek smoleńskiej góry problemów, która wyrosła przez minione dwa lata, dzieląc Polaków bodaj najmocniej od czasu upadku dyktatury komunistycznej. Czy rząd Donalda Tuska zachował się po katastrofie w sposób zgodny z interesem państwa polskiego? Czy ofiary katastrofy zostały należycie upamiętnione? Kto wykorzystuje katastrofę smoleńską i pamięć o niej do gry politycznej? Nieustannie spotykam ludzi, którzy udzielają na te pytania diametralnie odmiennych odpowiedzi. Ja też ich udzielam, ale moje odpowiedzi są rozczarowujące dla obu stron smoleńskiej wojny. Bo przecież opinia, że mieliśmy do czynienia raczej z tragicznym wypadkiem, po którym rząd Tuska popełnił kilka bardzo istotnych błędów, ale pamięć o ofiarach katastrofy zależy bardziej od ludzi niż od władz państwowych, nie będzie satysfakcjonująca dla nikogo, kto na powyższe pytania udziela znacznie bardziej wyrazistych odpowiedzi. Dlatego ten wpis kieruję nie do tych, którzy wierzą, że wiedzą jak było, ale do tych, którzy odczuwają dyskomfort związany z poczuciem niewiedzy. Nie dajcie się zwariować! Wasz stan jest zrozumiały i nie musicie ulegać zarówno tym, którzy gorliwie przekonują, że zamachu na pewno nie było, jak i tym, którzy wywodzą coś dokładnie przeciwnego. Jeśli jednak w końcu ulegniecie i opowiecie się po którejkolwiek ze stron, to warto byście pamiętali, że w Polsce mieszkają – i mieszkać będą – ludzie, którzy już zauważyli beznadziejną jałowość i toksyczność smoleńskiej wojny. Jak na razie nie ma ich zbyt wielu, ale im cięższa broń będzie w niej używana, tym więcej i szybciej będzie ich przybywać. Seawolf

Czas zemsty Kaczyńskiego na Migalskim się zbliża Szkoda Migalskiego, bo sam jest osobą poszkodowaną przez II Komunę. Człowiekiem, któremu funkcjonariusze II komuny złamali karierę naukową. Który był przez postkomunistów represjonowany? Marek Migalski wieszczy spadek poparcia dla Kaczyńskiego i PiS. Napisał tekst „ To był weekend Kaczyńskiego. Dlatego notowania PiS pójdą w dól„ Przyłączył się tym samym do sekty, licznej w Platformie i na lewicy, która odprawia w mediach gusła i sabaty zaklinając rzeczywistość, a faktycznie rzecz biorąc piorąc ludziom mózgi. Zaklęcia brzmią. PiS nigdy nie dojdzie do władzy. Kaczyński nigdy nie dojdzie do władzy. Kaczyński nigdy nie będzie rządził. Ludzie dość maja Smoleńska. PiS się rozpadnie. Kaczyński traci popularność. Notowania Kaczyńskiego pójdą w dól. Długo można by powtarzać zamawiania współczesnych wiedźm politycznych. Szkoda Migalskiego, bo sam jest osobą poszkodowaną przez II Komunę. Człowiekiem, któremu funkcjonariusze II komuny złamali karierę naukową. Który był przez postkomunistów represjonowany? Gdyby nie Kaczyński Migalski istniałby tylko, jako przykład niszczenia przeciwników politycznych, przykłąd łamania praw człowieka, poniżania przez donosicieli, symbol ich siły. Migalski się zagubił. Aby zrozumieć jak bardzo polityka go rozjechała przypomnę sprawę jego represjonowania, o której tak pisała Rzeczpospolita „Popiera lustracjęi występuje w mediach – to wystarczyłoby kilka uczelni odmówiło mu habilitacji. Znany politolog doktor Marek Migalski nie może rozpocząć przewodu habilitacyjnego. Na swoim macierzystym Uniwersytecie Śląskim nawet nie próbował. – Powiedziano mu, że nie ma, po co, bo i tak go uwalą – mówi „Rz” jeden z jego kolegów. Nie udało się też na Uniwersytecie Wrocławskim, a przedwczoraj wszczęcia przewodu habilitacyjnego odmówiła Migalskiemu Rada Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.” ...(więcej)

Teraz Migalski gra razem z II Komuną, z tymi, którzy wzorem I Komuny represjonowali go za poglądy polityczne i złamali mu karierę naukową. Narkotyk o nazwie władza, dopalacz o nazwie popularność. Sny o potędze, marzenia o zostaniu demiurgiem politycznym okazały się omami i zwidami. W polityce niezwykle ważna jest inteligencja emocjonalna. Patrząc na ograniczonego intelektualnie Tuska nawet ważniejsza od tak zwanej inteligencji abstrakcyjnej. Ta inteligencja emocjonalna w tym przypadku to nic innego jak instynkt polityczny. Zdolność do wyczucia manipulacji, fałszu, zdrady. Migalski nie ma tego instynktu. Mógł być enfant terrible PiS. Szanowanym i lubianym Stańczykiem, w mądrym rozumieniu tej postaci. Którego kontrowersyjne wypowiedzi były tolerowane, a nawet traktowane z sympatią prze kolegów i władze? Mógł być jedna z najpopularniejszych twarzy PiS. Wczoraj byłby jednym z głównych postaci obchodów drugiej Rocznicy Smoleńskiej. Medialni i polityczni przyjaciele okazali się manipulatorami. Tym większymi, że przeformatowali jego umysł. Migalski swoja inteligencje wykorzystuje przeciw Kaczyńskiemu. Człowiekowi, którego po dojściu do władzy pomściłby jego krzywdy. Dosięgnął jego krzywdzicieli i prześladowców. Rozprawił się z donosicielami stanowiącymi prominentną część elit II Komuny. Szkoda mi Migalskiego, jego dziecięcej szczerości, jego buntu, niechęci do zaszufladkowania, podporządkowania. Wcześniej, czy później Migalski zacznie krytykować słabości swojej nowej partii. Tragizm, dramat sytuacji i pozycji Migalskiego polega na tym, że Kaczyński nie ma wyjścia. Nie może przyjąć go z powrotem Socjotechnika władzy ma swoje prawa. Miałeś chłopie złoty róg. Około czterdzieści tysięcy złotych miesięcznie, jako europoseł, popularność, twarz na szklanym ekranie, siedzenie przy jednym stole z wielkimi tego świata. I władzę, pochlebstwa, schlebianie, respekt. Kaczyński pokaże na przykładzie Migalskiego, jaką cenę zapłaci renegat, jaka jest cena za bunt. Dla Migalskiego każdy ruch jest teraz zły. PJN jest już na śmietniku politycznym. Nie jest też rozwiązaniem sprzedaż swoich poglądów liberalnych, wolnorynkowych i przystąpienie do socjalistycznej, czy jak chce Kurski socjaldemokratycznej Solidarnej Polski Ziobry. Dramat Migalskiego jest tym większy, że PiS wyraźnie w sprawach gospodarczych przesuwa się na prawo, w kierunku wolnorynkowym. Wipler, ustawy, pakiet Wilczka, system emerytalny kanadyjski. W kierunku poglądów.. Migalskiego. Jeśli rzeczywiście rzeczywiście, aby mieć szansę dostania się do Sejmu wejdzie do socjalistycznej Solidarnej Polski to będzie to prawdziwy chichot Palikota. Człowieka, który był prawdopodobnie intelektualnym inspiratorem powstania PJN. Marek Mojsiewicz

KANONADA KŁAMSTW Dzisiaj mija dwa lata od tego tragicznego dnia 10 kwietnia 2010 roku, który na zawsze zmienił losy Polski i Polaków. Została wówczas wytyczona granica, z każdym dniem coraz bardziej wyraźna, pomiędzy tymi, którzy w imię partyjnych interesów i partyjnych sympatii byli w stanie położyć na szali polską rację stanu, godząc się na hańbiące nasze państwo działania, a nawet przykładając do tego świadomie rękę (głosowanie 29 kwietnia 2010r.), a tymi, dla których bez względu na koszty osobiste, najważniejsze stało się pełne wyjaśnienie okoliczności tragedii, ujawnienie i ukaranie winnych. Jak kiedyś powiedział J. Rymkiewicz „to, co pękło już się nie sklei”, bo nie może być jedności i wspólnoty z ludźmi, którzy zdradzili Polskę i Polaków, czy to z wyrachowania, czy z tchórzostwa, czy też z innych, nieznanych nam jeszcze przyczyn? W czasie minionych dwóch lat nie raz przychodziło przełykać gorzki smak kłamstwa i porażki, z niedowierzaniem obserwując gigantyczną operację dezinformacyjną, a właściwie kolejną odsłonę wojny informacyjnej, której skala, jak można było ocenić, była adekwatna do zdarzenia, jakie osłaniała. Profesor Zybertowicz w jednym z wywiadów powiedział, że można było odczuć, iż po 10 kwietnia obudzono wszystkich agentów „śpiochów” i uruchomiono uplasowaną w różnych miejscach agenturę wpływu. W internecie natomiast można było obserwować wyczyny różnych pomniejszych tzw „gównojadów”. Tym niepochlebnym mianem określano w służbach sowieckich obywateli krajów zachodnich, którzy dobrowolnie, za darmo, niczym niekaptowani, ani niestraszeni, byli gotowi zdradzać swój kraj i współpracować ze Związkiem Sowieckim. Nie kwalifikowano ich, jako agentów, gdyż nikt ich nie werbował, ale wykorzystywano ich w możliwie najszerszym stopniu, ponieważ ich rola w wojnie informacyjnej jest nie do przecenienia. Jednak kłamstwo stworzone i powielane z takim uporem przez orkiestrę moskiewskich klakierów, choć oficjalnie „przyklepane”, z trudem utrzymuje się na powierzchni i wymaga coraz większych nakładów i środków. Kłamstwo musi być coraz bardziej nachalne i bezczelne, a przez to wprawia w coraz bardziej widoczną irytację głosicieli moskiewskiej prawdy objawionej. Choć po brzozie, która miała złamać skrzydło, nie ostało się nawet wspomnienie w rosyjskich aktach ( taki spóźniony Prima Aprilis rosyjskich funkcjonariuszy), wykonaniu beczki zaprzeczył ostatni zapis TAWS# 38, a generał Błasik wyparował z kokpitu, smoleńska sekta brzozowa, niczym pijany płotu, trzyma się swojej narracji sprzed dwóch lat. W godzinach przedpołudniowych można było oglądać uroczystości w Smoleńsku, które odbywały się pod mityczną brzozą, którą nachalnie eksponowano. Jakby tego było mało w mediach zaroiło się od dobrze znanych, tandetnych, rosyjskich animacji ostatnich sekund lotu, bez miary i proporcji, które u widza – laika miały ugruntować przekonanie, że brzózka złamała skrzydło samolotu. Przez stacje telewizyjne przewinęli się też bohaterowie pierwszych dni, a właściwie pierwszych godzin, którzy już wtedy recytowali niemal całe fragmenty znane później z raportu MAK. Oczywiście prace ZP były zbywane pogardliwym, choć bardzo nerwowym „To bzdury!”. Szczególnie ciekawie wypowiadał się pan Latkowski w TVN, kiedy mówił, że on podtrzymuje wszystko to, co mówił i pisał w 2010 roku, a Polacy mogą sobie żądać zwrotu wraku, ale wraku i tak nie dostaniemy. Poza tym, jak dodał, dla niego nie ma różnicy, czy wrak jest „tu, czy tam”. Tyle jeden z ekspertów. Następny był pan Gruszczyk, który w podobnym tonie, co poprzednik twierdził, że przyczyny są jasne i w ogóle nie ma sensu zajmować się bzdurami. Rozczulił mnie natomiast sędziwy profesor Żylicz, członek komisji Millera, który oczywiście podtrzymał tezy raportu, a na koniec powiedział zdanie, które wprawiło mnie w zdumienie: „Rosjanie, najprawdopodobniej mieli wadliwe urządzenia, dlatego wprowadzali w błąd załogę”. No cóż, pogratulować wyczucia chwili, w końcu Rosja to mocarstwo, jak ogłosił niedawno szef NPW w rozmowie z Beatą Gosiewską, a wiadomo, że funkcjonariusze mocarstwa błędów nie popełniają, a posądzać ich o celowość jest czystym surrealizmem. Na drugą rocznicę tragedii 10 kwietnia media zaserwowały Polakom powtórkę z rozrywki, kanonadę kłamstw i najgorszej manipulacji. Nagrody będą wysokie, spasiba bolszoje! Martynka

Smoleńsk 2012. Bolesny bilans Ani polscy, ani zachodni eksperci nie zostali dopuszczeni do badania wraku. Nie badali nigdy lewego skrzydła, którego złamanie przez brzozę przedstawiono, jako przyczynę upadku i katastrofy samolotu. Do dzisiaj minister Jerzy Miller i KBWLLP nie wyjaśnili, na jakiej podstawie stwierdzono, że do tragedii doszło na skutek złamania skrzydła o drzewo - analiza prac parlamentarnego zespołu smoleńskiego W ramach prac prowadzonych od 8 lipca 2010 r. do dziś przez uczestniczących w działalności Zespołu posłów Sejmu VI i VII kadencji oraz senatorów Senatu VII i VIII kadencji, przy udziale przedstawicieli rodzin ofiar katastrofy oraz specjalistów różnych dziedzin wiedzy; na podstawie wysłuchań świadków i specjalistów prowadzonych w gmachach Sejmu, Senatu i Parlamentu Europejskiego; innych prac własnych Zespołu, w tym rekonstrukcji samolotu Tu-154M na podstawie zdjęć z miejsca tragedii; prac niektórych komisji Sejmu i Senatu; analiz raportów Najwyższej Izby Kontroli; przedstawionych Zespołowi ekspertyz zewnętrznych, a także własnych i przekazanych Zespołowi analiz raportów, dokumentów i oświadczeń ogłaszanych przez prokuraturę, Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego oraz inne krajowe i zagraniczne instytucje i organa władzy państwowej, w tym ekspertyzę Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna; w oparciu o liczne świadectwa osób, które słyszały (a czasem także widziały) przebieg wydarzeń ostatnich sekund lotu Tu-154M nr 101. Szczególnie wstrząsającym i wiarygodnym świadectwem jest relacja z nagrania telefonicznego jednego z pasażerów Tu-154 umożliwiająca odtworzenie wydarzeń ostatnich 3 sekund lotu:
1 Zespół Parlamentarny udowodnił niezgodność z prawdą najważniejszych tez przedstawionych, jako kluczowe ustalenia rosyjskiego raportu MAK i w większości przypadków powtórzonych, jako kluczowe ustalenia raportu KBWLLP (tzw. komisji Millera, działającej pod bezpośrednim nadzorem premiera Donalda Tuska), a dotyczących przebiegu i przyczyn katastrofy.W szczególności Zespół ustalił, że ani polscy eksperci, ani eksperci Unii Europejskiej i USA nie zostali dopuszczeni do badania wraku samolotu, a przede wszystkim nie badali nigdy lewego skrzydła, którego złamanie przez brzozę przedstawiono, jako przyczynę upadku i katastrofy samolotu. Nie badano też nigdy brzozy. Do dzisiaj minister Jerzy Miller i KBWLLP nie wyjaśnili, na jakiej podstawie stwierdzono, iż do tragedii doszło na skutek złamania skrzydła o brzozę.
Zespół ustalił także, że nieprawdziwe i gołosłowne są tezy:
- o rzekomych naciskach wywieranych przez Prezydenta RP śp. Lecha Kaczyńskiego na załogę samolotu,
- o rzekomych naciskach wywieranych przez Dowódcę Sił Powietrznych śp. gen. Andrzeja Błasika na załogę samolotu,
- o rzekomej obecności śp. gen. Andrzeja Błasika w kokpicie samolotu,
- o rzekomym podchodzeniu przez załogę samolotu do lądowania (w rzeczywistości załoga wykonywała manewr odchodzenia),
- o rzekomym złamaniu lewego skrzydła Tu-154M nr 101 przez brzozę,
- o rzekomych błędach pilotów mających być przyczyną katastrofy Tu-154M nr 101,
- o rzekomym upadku w pozycji odwróconej całego samolotu, gdy w rzeczywistości dotyczy to jedynie części środkowej i tylnej, a część przednia upadła kołami do dołu.
2 Badania, eksperymenty i prace rekonstrukcyjne (m.in. odtworzenie kształtu samolotu na podstawie zdjęć z miejsca katastrofy) prowadzone przez ekspertów technicznych Zespołu pozwoliły ustalić, ujawnić i sprecyzować szereg faktów i okoliczności towarzyszących katastrofie, dzięki czemu mogli oni sformułować najbardziej prawdopodobną hipotezę wyjaśniającą przyczyny i przebieg katastrofy.
(A) Ustalenia Zespołu prof. Kazimierza Nowaczyka (fizyka, wykładowcy University of Maryland), który badał zapisy zainstalowanych na Tu-154M amerykańskich urządzeń FMS (komputera pokładowego) i TAWS (systemu ostrzegania o zbliżaniu się do ziemi):
- na podstawie danych zawartych w systemach nawigacyjnych TAWS i FMS odczytanych przez zespoły ekspertów producenta Universal Avionics System w Redmont USA Zespół prof. Nowaczyka ustalił trajektorię pionową Tu-154M w ostatnich sekundach przed katastrofą. Z danych tych wynika, że samolot Tu-154M nigdy nie zszedł poniżej 20 metrów nad poziomem pasa lądowania, a katastrofa rozpoczęła się, gdy samolot odchodził na drugi krąg i wzniósł się do wysokości ok. 36 m n.p.p. Tak, więc samolot nigdy nie uderzył w brzozę,
- po minięciu rejonu brzozy rzekome zderzenie, z którą wskazano w raportach MAK i KBWLLP, jako bezpośrednią przyczynę sprawczą katastrofy, Tu-154M nr 101 leciał bez zmiany podstawowych parametrów trajektorii z kierunkiem magnetycznym 260,1 st., co najmniej do punktu odległego o 714 m od progu pasa, gdzie nastąpiły dwa wstrząsy, po czym zanikło zasilanie elektryczne i zamrożony został komputer pokładowy samolotu FMS, odnotowując wysokość oraz długość i szerokość geograficzną tego zdarzenia,
- bezpośrednią przyczyną katastrofy były wspomniane wyżej dwa silne wstrząsy, których źródłem nie był mechanizm samolotu. Fakt wystąpienia wstrząsów i ich skalę Zespół prof. Nowaczyka ustalił na podstawie danych pochodzących z rejestratora parametrów lotu.
(B) Ustalenia przedstawione przez prof. Wiesława Biniendę (inżyniera współpracującego z NASA i Federal Aviation Administration, członka licznych amerykańskich Grup Ekspertów ds. Badań Katastrof Lotniczych, dziekana Wydziału Inżynierii University of Akron w Ohio), a wynikające z przeprowadzonych przez niego eksperymentów, analiz i wyliczeń, w tym z przeprowadzonych za pomocą programu LsDyna3D na maszynach cyfrowych z równoległymi procesorami najnowszej generacji symulacji metodą iteracyjnych przybliżeń dynamicznych różnych możliwych wariantów uderzenia lewego skrzydła Tu-154M (w odległości od 3 do 7 metrów od końca skrzydła) w drzewo o średnicy 40 cm (na wysokości od 5 do 6 metrów nad ziemią):
- skrzydło Tu-154M lecącego z taką prędkością, jak w dniu 10 kwietnia 2010 r., nie mogłoby zostać złamane przez drzewo o parametrach takich jak brzoza, zderzenie z którą wskazano w raportach MAK i KBWLLP jako bezpośrednią przyczynę sprawczą katastrofy,
- skrzydło przecina drzewo o parametrach ww. brzozy niezależnie od wysokości uderzenia, orientacji samolotu i odległości miejsca uderzenia od końca skrzydła,
- uderzenie w drzewo powoduje jedynie uszkodzenie krawędzi natarcia skrzydła, ale nie pogarsza istotnie ani właściwości nośnych skrzydła, ani stabilności samolotu, który w takiej kolizji mógłby utracić jedynie niewielkie fragmenty krawędzi natarcia skrzydła,
- 10 kwietnia 2010 r. skrzydło samolotu Tu-154M nr 101 nie zostało złamane o brzozę rosnącą na podejściu do lotniska Smoleńsk Siewiernyj, a stwierdzona destrukcja lewego skrzydła samolotu miała inne przyczyny,
- tak więc samolot Tu-154M nr 101 nie uderzył w brzozę i nie złamał o nią skrzydła. Uderzenie w brzozę nie mogło więc stać się przyczyną odwrócenia się, upadku i katastrofy samolotu oraz śmierci wszystkich pasażerów. Ta teza raportu MAK i KBWLLP została wykluczona także przez analizę trajektorii lotu, jak i przez analizę ekspertyzy Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna z Krakowa.
(C) Ustalenia dr. inż. Grzegorza Szuladzińskiego [Gregory´ego Szuladzinskiego] z Analytical Service Ply Ltd. w Australii, specjalisty w dziedzinach dynamiki konstrukcji, procesów rozpadu, odkształceń i wibracji w inżynierii lądowej, transporcie i technice wojskowej:
- najprawdopodobniejszą przyczyną katastrofy były dwie eksplozje następujące w krótkich odstępach czasu jedna po drugiej. Do eksplozji doszło w pobliżu miejsca, w którym system TAWS odnotował "landing event", i wysokość 36 metrów nad poziomem pasa lądowania (tzw. TAWS 38), co dokładnie odpowiada dwóm wstrząsom odnotowanym przez rejestrator parametrów lotu,
- jedna z eksplozji miała miejsce mniej więcej w połowie długości lewego skrzydła; spowodowała wielkie lokalne zniszczenia, w efekcie rozdzielając skrzydło na dwie części. Efektem wtórnym tej eksplozji było naruszenie więzów między przednią częścią kadłuba a resztą statku powietrznego,
- druga eksplozja, wewnątrz kadłuba, spowodowała jego gruntowne zniszczenie i rozczłonkowanie oraz odnotowane przez przyrządy gwałtowne przyspieszenie pionowe skierowane w dół, czego bezpośrednim skutkiem był rozpad kadłuba samolotu początkowo na dwie główne części. Część przednia kadłuba (następnie rozczłonkowana na kokpit i salonki) upadła w pozycji "normalnej", a główna część samolotu (osobno centropłat rozbity na dwie części, kadłub i ogon) w pozycji "odwróconej". Świadectwem wielkiej siły tej eksplozji jest kształt głównej części kadłuba, który spadł na ziemię w pozycji odwróconej z wywiniętymi na zewnątrz burtami samolotu,
- charakter zniszczeń Tu-154M nr 101, w tym znaczne rozrzucenie jego szczątków na obszarze ponad 1 hektara (duża ilość kilkucentymetrowej wielkości fragmentów), wyklucza, by doszło jedynie do awaryjnego lądowania (lub upadku), gdyż żadne awaryjne lądowanie (lub upadek) samolotu tego typu w terenie zadrzewionym, niezależnie od tego, jak nieudane i pod jakim kątem, nie mogłoby spowodować aż takiego rozczłonkowania konstrukcji, jakie zostało udokumentowane; także śmierć wszystkich członków załogi i pasażerów czyni wersję niepoprzedzonego wybuchem awaryjnego lądowania (lub upadku) znacznie mniej prawdopodobną; podobną skalę zniszczeń konstrukcji samolotu mógłby wywołać wybuch naziemny, lecz nie wyjaśniałoby to ani braku śladów takiego wybuchu na ziemi i drzewach, ani obrotu głównej części kadłuba wokół jego osi podłużnej i odmiennego usytuowania szczątków dwu części kadłuba (przedniej w pozycji "normalnej", a głównej w pozycji "odwróconej").
(D) Zespół przeanalizował także rekonstrukcję samolotu wykonaną na podstawie zdjęć części widocznych na miejscu katastrofy i zanalizował relacje świadków katastrofy. Materiały te pozwoliły w szczególności ustalić charakter rozpadu lewego skrzydła, charakter i naturę zniszczeń głównej części kadłuba, zniszczenia i położenie kokpitu oraz przedniej części kadłuba, obszar katastrofy i charakter zniszczeń drzew i roślinności. Istotnym uzupełnieniem prezentowanych tez była analiza relacji świadków naocznych. Zbadano 17 relacji, z których większość wskazuje na eksplozje poprzedzające ustanie pracy silników i upadek samolotu. Dla Zespołu szczególne znaczenie ma relacja polskiego pilota obecnego na lotnisku w chwili katastrofy: "Po dodaniu obrotów, po upływie kilku sekund usłyszałem głośne trzaski, huki i detonacje. Do tego doszedł milknący dźwięk pracującego silnika, a następnie nastała cisza".
3 Analizując działania prezesa Rady Ministrów RP Donalda Tuska, podległych mu konstytucyjnych ministrów, organów administracji rządowej oraz innych instytucji, Zespół Parlamentarny wskazał, że w trakcie organizowania wizyty Prezydenta RP i podczas lotu do Smoleńska doszło do bezprawnych działań na szkodę Głowy Państwa i interesu RP. W szczególności:
- Remont kapitalny Tu-154M nr 101 zorganizowano i przeprowadzono w sposób urągający zasadom bezpieczeństwa, a odpowiedzialny za to minister obrony narodowej Bogdan Klich nie dopełnił ciążących na nim obowiązków. Liczne awarie występujące po zakończeniu remontu wskazują na rażące niedopełnienie obowiązków przez osoby odpowiedzialne za przygotowanie tego statku powietrznego.
- Miesiąc przed katastrofą minister Klich w decyzji nr 40 stwierdził, że flota lotnicza 36. SPLT nie daje gwarancji bezpieczeństwa realizacji zadań transportu najważniejszych osób w państwie, a mimo to dopuścił do wyznaczenia samolotu 36. SPLT do lotu w dniu 10 kwietnia 2010 roku.
- Premier Donald Tusk jako zwierzchnik służb specjalnych nie dopełnił obowiązku zapewnienia Prezydentowi RP ochrony kontrwywiadowczej podczas wizyty i w okresie przygotowań do niej.
- Minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller i podległe mu Biuro Ochrony Rządu nie dopełnili obowiązku zorganizowania ochrony Prezydenta RP, a w szczególności dokonania rekonesansu lotniska Siewiernyj oraz obecności funkcjonariuszy na miejscu w chwili przewidywanego lądowania Prezydenta RP. Obciąża ich powierzenie rosyjskiej Federalnej Służbie Ochrony FR ochrony Prezydenta RP na lotnisku w Smoleńsku i w drodze do Katynia - bez zapewnienia stronie polskiej koordynacji działań. W konsekwencji nie uprzedzono Prezydenta i pilotów o zagrożeniach, a zwłaszcza o stanie lotniska i o braku kolumny z samochodem prezydenckim.
- Rząd Donalda Tuska od jesieni 2009 r. współdziałał z rządem Federacji Rosyjskiej przeciwko Prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu w celu rozdzielenia rocznicowych uroczystości katyńskich poprzez zorganizowanie odrębnego spotkania premiera Donalda Tuska z Władimirem Putinem w Katyniu w dniu 7 kwietnia 2010 r., co przyczyniło się do tragedii smoleńskiej, a za co odpowiedzialność ponoszą rządy obu państw.
- Współdziałanie Ministerstwa Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego ze stroną rosyjską prowadziło do odwoływania wizyt przygotowawczych, w związku, z czym przedstawiciele Kancelarii Prezydenta RP nie mogli skontrolować stanu lotniska w Smoleńsku. MSZ wiedziało, że lotnisko w Smoleńsku nie jest przygotowane na zaplanowane na 10 kwietnia 2010 r. lądowanie samolotu z Prezydentem RP na pokładzie, i oceniało, że to nieprzygotowanie jest kwestią fundamentalną. Mimo to zaniechano przeprowadzenia niezbędnych czynności i ustaleń. MSZ świadomie współdziałało ze stroną rosyjską w takim organizowaniu wizyty Prezydenta RP, by była ona gorzej przygotowana i gorzej zabezpieczona niż spotkanie premiera Donalda Tuska z Władimirem Putinem. MSZ świadomie opóźniało oficjalne powiadomienie strony rosyjskiej o wizycie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w dniu 10 kwietnia 2010 r. i nie zapewniło wizycie Głowy Państwa odpowiedniego statusu dyplomatycznego. Zaakceptowano stanowisko MSZ FR, że strona rosyjska nie będzie zajmowała się wizytą Prezydenta RP w dniu 10 kwietnia, a lot premiera Donalda Tuska w dniu 7 kwietnia zostanie skoordynowany z lotem premiera Władimira Putina.
- Ministerstwo Obrony Narodowej i polski ataszat wojskowy w Moskwie oraz właściwe służby rosyjskie całkowicie zlekceważyły swoje obowiązki dostarczenia załodze Tu-154M nr 101 w dniu 10 kwietnia 2010 r. informacji o zagrożeniu meteorologicznym.
4 Analizując działania strony rosyjskiej, Zespół przede wszystkim wskazuje na złamanie ustaleń wynikających z Porozumienia polsko-rosyjskiego z 1993 r. zobowiązujących stronę rosyjską do właściwego przygotowania lotniska, służb nawigacyjnych i radiolokacyjnych, a także zapewnienia właściwej informacji meteorologicznej. Dla przebiegu wydarzeń kluczowe znaczenie miało:
- niezamknięcie lotniska w Smoleńsku mimo pogarszającej się pogody, która uniemożliwiła lądowanie samolotu Ił-76 na godzinę przed katastrofą. Zamknięcie lotniska w takiej sytuacji nakazują rosyjskie przepisy,
- odmowa wskazania załodze Tu-154M nr 101 lotniska zapasowego mimo pogorszenia się warunków meteorologicznych i mimo wielokrotnych próśb w tej sprawie ze strony kontrolerów z wieży w Smoleńsku,
- polecenie sprowadzenia samolotu Tu-154M do lądowania oraz wydanie zgody na lądowanie ("pas wolny"),
-systematyczne w ostatnich sekundach lotu podawanie fałszywych informacji przez kontrolerów z wieży w Smoleńsku co do wysokości samolotu i odległości od osi pasa (ścieżka i kurs),
- odpowiedzialność za sprowadzenie zagrożenia na Tu-154M nr 101 nad Smoleńskiem ponoszą przede wszystkim najwyższe czynniki rosyjskie, które poleciły sprowadzanie polskiego samolotu, nie zgodziły się na wskazanie lotniska zapasowego i nie wydały rozkazu zamknięcia lotniska. Nie ustalono do dzisiaj, na czyje polecenie kontrolerzy z wieży w Smoleńsku wprowadzali polskich pilotów w błąd, podając fałszywe informacje, co do wysokości i odległości od pasa lotniska. Nie ustalono też, jaką naturę miały eksplozje, które doprowadziły do katastrofy i kto bezpośrednio jest za nie odpowiedzialny.
5 Zespół Parlamentarny wskazał, że również po katastrofie doszło do działań na szkodę interesu RP, nierzadko sprzecznych nawet z Konstytucją RP. W szczególności:
- Rząd Donalda Tuska przystał na to, że Rosjanie zaniechali ratowania ofiar, bez zbadania sytuacji, założywszy, że nikt nie przeżył.
- Minister Radosław Sikorski winny jest zaniechania zabezpieczenia eksterytorialności wraku, przez co doprowadził do zagrożenia bezpieczeństwa państwa poprzez umożliwienie przejęcia przez obce mocarstwo informacji ważnych dla bezpieczeństwa państwa polskiego. Minister Sikorski winny jest także upowszechniania fałszywych informacji, co do przyczyn katastrofy przez bezpodstawne obciążanie nimi polskich pilotów.
- Minister Sikorski nie dopełnił też ciążących na nim obowiązków przez: ukrywanie dowodów w postaci rozmów m.in. z Centrum Operacyjnym; zaniechanie niezbędnych działań na rzecz właściwego trybu badania przyczyn katastrofy oraz odzyskania dowodów pozwalających ustalić prawdziwe przyczyny katastrofy.
- Marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski przejął władzę na podstawie stanowiska prezydenta FR Dmitrija Miedwiediewa i nie czekając na dowody śmierci Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, co było złamaniem Konstytucji RP.
- Premier Donald Tusk oddał postępowanie wyjaśniające w ręce rządu rosyjskiego, zgadzając się na to, by w miejsce porozumienia z 1993 r. regulowane ono było zarządzeniem Władimira Putina z 13 kwietnia 2010 r., gdzie wskazano załącznik 13 do konwencji chicagowskiej, jako tryb pracy komisji. Premier Donald Tusk winny jest zaniechania starań o zwrot Polsce dowodów w postaci wraku, czarnych skrzynek, telefonu satelitarnego i innych rzeczy przetrzymywanych przez Federację Rosyjską.
- Rząd Donalda Tuska winny jest także wywierania presji na prokuraturę celem odmowy dopuszczenia do sekcji zwłok ekspertów zagranicznych przybranych przez rodziny, co jest działaniem bez precedensu w dziejach państw cywilizowanych.
- Prokurator NPW Krzysztof Parulski winny jest zaniechania zabezpieczenia i zbadania miejsca katastrofy, a w szczególności ciał ofiar, dokonania sekcji zwłok w obecności polskich prokuratorów i patologów, a także zaniechania zbadania ciał ofiar po ich powrocie do Polski, przez co mogło dojść do utraty ważnych dowodów w sprawie.
- Strona rosyjska oraz rząd Donalda Tuska utrudniały prowadzenie polskich postępowań wyjaśniających przyczyny i okoliczności katastrofy. Było to skutkiem rezygnacji premiera Tuska ze stosowania polsko-rosyjskiego porozumienia z 1993 r. i oddania postępowania stronie rosyjskiej. Decyzja ta obciąża Donalda Tuska, jako działanie na szkodę RP i stanowi delikt konstytucyjny. Wszelką dostępną pomoc w badaniu tragedii proponowały Stany Zjednoczone, lecz strona polska nie skorzystała z tej oferty. Również eksperci Unii Europejskiej zgłaszali gotowość pomocy, ale rosyjscy i polscy decydenci odrzucili te propozycje podczas posiedzenia Komisji Putina w Moskwie 13 kwietnia 2010 roku.
- Minister Bogdan Klich oraz akredytowany płk Edmund Klich winni są działania na szkodę śledztwa i bezpieczeństwa RP poprzez ukrycie raportu polskich ekspertów sporządzonego w dniu 15 kwietnia i przekazanego do władz RP, a stwierdzającego, że "za katastrofę odpowiedzialność ponosi strona rosyjska".
- Minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller utrudniał prowadzenie polskich postępowań wyjaśniających, podpisując 31 maja 2010 r. w imieniu rządu Donalda Tuska polsko-rosyjskie memorandum pozostawiające w rosyjskich rękach kluczowe dowody (będące własnością RP czarne skrzynki) i składając niezgodne z prawdą zapewnienia o zgodności z oryginałem przekazanych polskim badaczom kopii nagrań z rejestratora głosów w kokpicie.
- Polska opinia publiczna i Sejm RP były systematycznie dezinformowane przez stronę rosyjską i rząd Donalda Tuska w najistotniejszych kwestiach dotyczących katastrofy oraz badania jej przyczyn i okoliczności. Takie postępowanie wskazuje na w pełni świadome współdziałania przedstawicieli rządu Donalda Tuska z władzami Federacji Rosyjskiej na szkodę polskiego śledztwa w celu uniemożliwienia dojścia do prawdy. Ponadto przedstawiciele rządu ponoszą odpowiedzialność za brak odpowiedniej reakcji na rosyjską kampanię oczerniającą ofiary katastrofy: w żaden sposób nie przeciwdziałali oni rozpowszechnianiu kłamliwych stwierdzeń na temat m.in. Dowódcy Sił Powietrznych RP gen. Andrzeja Błasika.
6 Zespół Parlamentarny skierował do prokuratury 20 pism zawiadamiających o podejrzeniu popełnienia przestępstw przez osoby takie jak m.in.: gen. Marian Janicki, Edmund Klich, Jerzy Miller, Radosław Sikorski, Bogdan Klich, z których prokuratura:
- 15 umorzyła lub odrzuciła, a pozostałe nadal rozpatruje.
7 Zespół Parlamentarny wspierał rodziny ofiar katastrofy poprzez m.in.:
- interweniowanie w sprawie zaproszonego przez rodziny amerykańskiego specjalisty prof. Michaela Badena, niedopuszczanego przez prokuraturę i przedstawicieli rządu do udziału lub asystowaniu przy badaniu ekshumowanych ciał ofiar śp. Przemysława Gosiewskiego i śp. Janusza Kurtyki,
- dementowanie kłamstw szkalujących śp. gen. Andrzeja Błasika, członków załogi samolotu Tu-154M nr 101 oraz Prezydenta RP śp. Lecha Kaczyńskiego,
- stałą współpracę z pełnomocnikami rodzin.
8 W trakcie blisko 200 posiedzeń w salach Sejmu, Senatu lub Parlamentu Europejskiego przeprowadził około 80 w większości publicznych wysłuchań:
- świadków wydarzeń (w tym pierwszych polskich świadków obecnych 10 kwietnia 2010 r. na miejscu katastrofy),
- ekspertów w zakresie prawa (w tym prawa międzynarodowego i prawa lotniczego), bezpieczeństwa (w tym ochrony VIP-ów), nawigacji lotniczej i innych pomocnych w badanej sprawie dziedzin wiedzy lub umiejętności,
- przedstawicieli rodzin ofiar katastrofy i ich pełnomocników,
- trzeba tu odnotować, że jedynie przedstawiciele rządu Donalda Tuska, którzy po katastrofie kierowali pracami podległych sobie urzędów państwowych, a niekiedy także uczestniczyli w przygotowywaniu wizyty 10 kwietnia 2010 r., nie przyjęli zaproszeń na posiedzenia Zespołu połączone z ich wysłuchaniem. Ponadto Zespół zorganizował około 150 konferencji prasowych, w trakcie, których udostępniano przedstawicielom mediów dokumenty, raporty, prezentacje, ustalenia i oceny Zespołu oraz pisma kierowane do rządu RP i prokuratury.
9 Zespół Parlamentarny udostępniał opinii publicznej wyniki swoich badań także poprzez przygotowanie i przedstawienie m.in.:
- "Białej Księgi smoleńskiej tragedii",
- wirtualnej wizualizacji obrazującej miejsce katastrofy,
- prezentacji raportów z wyników badań ekspertów Zespołu: prof. Wiesława Biniendy (Ohio, USA), prof. Kazimierza Nowaczyka (Maryland, USA) i dr. inż. Gregory´ego Szuladzinskiego (Australia), pokazanych w trakcie publicznych wysłuchań na posiedzeniach Zespołu za pomocą telemostów łączących Polskę z USA i Australią oraz podczas publicznych wysłuchań w Parlamencie Europejskim,
- publicznych wysłuchań na posiedzeniach Zespołu w gmachu Sejmu RP z udziałem nie tylko świadków wydarzeń, ale także uznanych badaczy, m.in. prof. Marka Żylicza, członka KBWLLP, znawcy zagadnień prawa lotniczego międzynarodowego, oraz prof. Michaela Badena z USA, światowej sławy patologa sądowego.
10
Zespół Parlamentarny zabiegał u umiędzynarodowienie badań przyczyn i przebiegu katastrofy smoleńskiej poprzez m.in.:
- spotkania i rozmowy na temat powołania międzynarodowej komisji smoleńskiej z politykami zagranicznymi, w tym zwłaszcza z przedstawicielami władz Unii Europejskiej i NATO, kongresmanami i senatorami USA oraz politykami krajów europejskich,
- działania na rzecz powołania międzynarodowej komisji poprzez wsparcie inicjatywy obywatelskiej, w wyniku której zebrano blisko 500 000 podpisów na rzecz powołania takiej komisji. Podpisy te zostały przekazane przewodniczącej Komisji Spraw Zagranicznych Kongresu USA. W celu powołania tej komisji podjęto współpracę z licznymi organizacjami polonijnymi, w tym z Kongresem Polonii Kanadyjskiej, Związkiem Narodowym Polskim oraz z licznymi organizacjami stanowymi Kongresu Polonii Amerykańskiej,
- wspieranie rodzin ofiar i stowarzyszeń zabiegających o upamiętnienie ofiar katastrofy, kierujących dotyczące tej sprawy pisma i memoranda do Organizacji Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego (ICAO), Parlamentu Europejskiego oraz innych podmiotów zagranicznych,
- przetłumaczenie na język angielski i upowszechnienie w internecie "Białej Księgi smoleńskiej tragedii",
- uczestniczenie i współorganizowanie dwu przeprowadzonych w Parlamencie Europejskim pod patronatem grupy parlamentarnej Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy (EKR) publicznych wysłuchań poświęconych katastrofie smoleńskiej i ustaleniom Zespołu.
Zespół Parlamentarny ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z dnia 10 kwietnia 2010 r.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
740
740, Szkoła podstawowa, Scenariusze
Epson Stylus Color 440, 640, 740 (2)
740 741
740
Brother MFC 730, 740 Parts Manual
DZ.U.1997.114.740, OCHRONA
740 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
740
740
sciaga 740
740
Instrukcja obslugi do Aristo Pico 740
740
740
740

więcej podobnych podstron