Zapomniał wół, jak cielęciem był Cały miniony tydzień zapraszany byłem do telewizorni przeróżnych, żeby dać głos oburzenia na fanów-chuliganów. OK, każdy ma prawo mieć własne zdanie, ale oceniający w większości zapominają... własną młodość. Tylko jeden program: przede mną Romek Kosecki, dziś poseł Platformy, który dwakroć rzucał się na mnie z pięściami, do tego w Ziemi Świętej. Za chwilę Czarek Kucharski, który dostał nawet zakaz gry w futbol z amatorami, bo... również bił i bluźnił. Ochłońcie, nic wielkiego się nie dzieje, a że jakiś małolat się rzuca, to najwidoczniej nie ma anemii. I tyle! Ale planowałem napisać o sporcie, tylko, o czym? Że Wisełka ma mistrza? Ha, tam też mamy chuligana młodocianego - jak go zwą - Patryka Małeckiego, mojego ulubionego zawodnika, to przykład inteligentnego cywilizowania się, a nie chamienia. Może Anglia? Manchester opędzlował Chelsea - czy wiecie, że oba te kluby na gwałt szukają chuliganów, bo na trybunach, mimo tylu tytułów, chce się ziewać? W Stanach też nuda, gdyby nie to, iż David Beckham (był kiedyś taki piłkarz) walnął cadillakiem w inne auto, no i tamtego kierowcę bolą teraz plecy. Znając kalifornijskie zwyczaje, tamtego boleć będzie wszystko do końca życia, co wyliczy odpowiednio kancelaria prawnicza Shapiro & Dershowitz (to ci od OJ Simpsona, gwiazdora futbolu amerykańskiego, który zadźgał żonę i jej kochanka i... uszedł cało, bo detektyw, który go oskarżał, podobno nie lubił Murzynów, więc jego zeznania o nożu i odciskach palców wyrzucono do śmieci, this is America!). Uwaga o tym rasizmie o tyle jest na miejscu, że właśnie chcą wywalić z pracy selekcjonera kadry Francji. Bo miał gdzieś tam powiedzieć, że we francuskich drużynach powinno się zostawiać tylko 30 proc. miejsc dla młodzieży pochodzenia arabskiego i afrykańskiego. Ja pomijam, że ma rację, bo według demografów Francuzi, rdzenni, za kilkanaście lat staną się we własnym kraju beretową mniejszością. Ale… Laurencie Biały! Gdyby nie imigranci, nigdy nie zostałbyś mistrzem świata! W twojej drużynie Francuzów było dwóch - ty i Barthez. Reszta to Korsykanin, Ghańczyk, Kameruńczyk, Argentyńczyk, Ormianin, nawet jakiś gostek z Nowej Kaledonii, no i ten najlepszy z Algierii, Zidane'em zwany. Czy ty, Biały, jemu też dałbyś wilczy bilet? Aha, José Bakero (Lech) uczcił śmierć wielkiego mistrza golfa Ballesterosa. I ja wspominam go świetnie, zwłaszcza za jedną odpowiedź na konferencji prasowej. Zapytano, czemu wciąż zmienia kobiety. A Severiano: "A czy wyobrażacie sobie golfistę, który całe życie gra na tym samym polu?". Paweł Zarzeczny
Polski antysemityzm. Nie zakładam absolutnie a priori, że Żydzi w jakiś szczególny sposób są mniej bezinteresowni od innych nacji – nie znam żadnego ortodoksyjnego wyznawcy judaizmu, nie mogę, więc empirycznie zaświadczyć o jakichś wyczuwalnych odmiennościach. "(...) Nie zajmowałam się studiowaniem relacji polsko-żydowskich, ten temat wciąż wracał. Jakby mimochodem. Wzięłam do ręki pamiętnik mojego praprapradziadka Henryka Wielowieyskiego, urodzonego na początku XIX wieku. Jako młody chłopak musiał wziąć odpowiedzialność za swój majątek i rodzinę, jego ojciec umarł bardzo wcześnie. A tu jeszcze wojna i obowiązki wobec ojczyzny. Pojawiły się kłopoty finansowe. "Na pomoc przyszedł mi niespodziewanie stary żyd z sąsiedniego miasteczka, dowiedziawszy się, że jestem w kłopotliwem położeniu, przyniósł mi potrzebne pieniądze, a kiedym zdziwiony tem, serdecznie mu podziękował i pytał o procent, jakiby żądał, odpowiedział mi: ''Ja się z łaski ojca pańskiego dorobił tego, co mam, to od pana procentu nie wezmę, dasz mi pan, co będziesz chciał i czekać będę dopóki się pan nie dorobisz, abyś mi mógł z łatwością oddać." I pomiędzy żydami trafiają się ludzie z sercem i uczciwością. Nie wyszedł on źle na tem, bo oprócz prawego procenta dawałem mu nieraz to pszenicy na macę, to ryb na szabas, w zimie trochę drzewa na opał - obie strony były zadowolone i robiliśmy sobie wzajemnie reklamę ja rozpowiadając pomiędzy szlachtą jego bezinteresowny i szlachetny uczynek, a on zaś moją wytrwałą pracę, rzetelność i sumienność i obydwu nam to na dobre wychodziło''. Miły to fragment, gdyby nie zdanie, że nawet wśród Żydów są ludzie uczciwi. Znów uczucie żalu, choć przecież z tej historii wniosek płynie prosty - moi przodkowie, Henryk i jego ojciec Paweł, byli wzorem obywateli bez uprzedzeń narodowościowych."
Autorce tych słów, Dominice Wielowieyskiej (TokFM i GW), zawsze czujnej na froncie walki z polskim wrodzonym antysemityzmem, najwyraźniej w tekście opublikowanym w kwietniu 2008 roku na stronach GW nie przyszło do głowy, iż jej pradziad mógł był takie słowa napisać w swym kajecie nie na podstawie rojonych dziś przez środowisko GW i samą Redaktorkę bzdur o jakimś szczególnym, polskim antysemityzmie – a na podstawie swoich osobistych doświadczeń z Żydami. Być może imć Henryk Wielowieyski, zaskoczony bezinteresowną uczynnością starego żyda, skonfrontował jego postępowanie z – być może! – Zdecydowanie odmiennym postępowaniem innych, znanych sobie "starszych braci", z którymi z racji liczebności na terenach polskich musiał jakieś interesa robić. Nie zakładam absolutnie a priori, że Żydzi w jakiś szczególny sposób są mniej bezinteresowni od innych nacji – nie znam żadnego ortodoksyjnego, lub przynajmniej obnoszącego się ze swoim żydostwem wyznawcy judaizmu, nie mogę, więc empirycznie zaświadczyć o jakichś wyczuwalnych odmiennościach. Zapewne wśród mych znajomych znalazłbym (gdyby mnie to interesowało...) kogoś o pochodzeniu żydowskim, również nie zdziwiłbym się gdyby w którejś z gałęzi mej rodziny – zarówno obecnej jak i mych przodków – znalazł się ktoś wywodzący się z narodu wybranego. Jednak trudno mi uwierzyć, że opinie o żydach tak negatywne - z dzisiejszego politpoprawnościowego punktu widzenia - jak u imć pradziada Wielowieyskiego wzięły się z sufitu. Wiadomo, ze łyżka dziegciu może zepsuć beczkę miodu, podobnie, więc wystarczyła nieliczna mniejszość parająca się tzw. geszeftem i lichwą, by zniekształcić opinię całej społeczności żydowskiej. Jeśli do tego dołożyć absolutnie wszędzie spotykaną, wręcz naturalną niechęć do tzw. Obcych i wynikającą z procesów historycznych (choćby katolickie widzenie lichwy - przyp. mój) faktyczną monopolizację przez żydów drobnego handlu i obrotu pieniądzem, to na wyjściu otrzymujemy to, o czym napisała pani redaktor Wielowieyska. Oczywiście zjawisko, opisywane przez cyngielkę z GW, właściwie nie ma nic wspólnego z antysemityzmem, jako takim. Doszukiwanie się w sposób obsesyjny przejawów antysemityzmu, opartego o jakąś ledwie zwerbalizowaną niechęć do "żyda", jest dla pracowników, wyznawców i miłośników organu Agory jednym z głównych zajęć w codziennym rozkładzie. Nie wątpię, że ordynarne odzywki jakichś skończonych prostaków pod kościołami czy wypranych z rozumu kretynów na stadionach mogą ranić czyjeś ucho lub zawstydzać – tak jest w moim przypadku – jednak nigdy nie zgodzę się na nazywanie ich antysemityzmem. Mieszkając na Śląsku niejednokrotnie słyszałem tak ordynarne i szowinistyczne teksty na temat folksdojczów-fryców-szwabów, że ręce opadają, jednak jakoś nikt nie kwapi się nazwać tego niczym innym niż prostactwem albo chamstwem – a zgodnie z logiką prezentowaną m.in. przez Wielowieyską winniśmy to obwołać antygermanizmem i piętnować, w co drugim wydaniu Gazety! Dodatkowo trzeba by bardzo nagimnastykować się nad udowodnieniem, że po wojnie Żydzi, jako nacja byli bardziej prześladowani w Polsce od Niemców. Ergo – brak edukacji historycznej i społeczne przyzwolenie na podtrzymywanie stereotypów dot. żydów jest niewątpliwie czymś wstydliwym i niepożądanym, jednak w kontekście realnego antysemityzmu, występującego choćby w Niemczech czy Francji, objawiającego się koniecznością całodobowej ochrony synagóg przed zbezczeszczeniem i podpaleniem, czy pobiciami i zabójstwami osób pochodzenia żydowskiego, ten nasz swojski, przaśny, podwórkowo-stadionowy "antysemityzm" to jakaś śmieszna namiastka. Ktoś kiedyś dobrze określił to mianem "antysemityzmu bez Żydów" - przecież większość zachowań antyżydowskich ma swoje źródło w jakiś chorym, durnowatym nawyku językowym, a nie w rzeczywistej nienawiści do osób pochodzenia żydowskiego! Jak wcześniej pisałem - nie oznacza to, że ten nawyk nie jest problemem, jednak, czym innym jest organiczna nienawiść i chęć siłowego rozwiązania nieistniejącego przecież w Polsce "problemu żydowskiego", a czym innym używanie słowa "Żyd" w charakterze inwektywy tożsamej z inwektywą "chciwiec", "skąpiec", "lichwiarz" etc. Kwestie stadionowe tu świadomie pomijam, bo to wymyka się jakimkolwiek rygorom umysłowym, jako przejaw typowego "schujowacenia mózgowia" - to nie żaden antysemityzm tylko zwykłe skretynienie, nieuleczalne całkowicie - i to niezależnie od szerokości geograficznej, pod którą występuje. U nas przeciwnicy szalikowców z Łodzi to "juden-żydy", gdzieś indziej inny, równie sympatyczny synonim-inwektywa, niejednokrotnie odwołujący się do stereotypów narodowościowych. Tu warto jednak oddać jednorazowo sprawiedliwość kibolom, że płachta z napisem "Szechter, przeproś za ojca i brata" była wybitnie celną i adekwatną odpowiedzią na histeryczne ataki GazWybu na kibiców, jako takich. Gdyby jednak nie stosowano szeroko pałki "anty-antsemickiej", to, czym wtedy zajmowało by się towarzystwo salonowe z GW? I Lis? I Żakowski? Parandowska? I wielu, wielu innych? Najgorsze jest to, że oni dzień za dniem żyją w jakimś straszliwym matrixie, wypchanym po brzegi demonami antysemityzmu, podczas gdy np. ja od wielkiego dzwonu widzę głupkowaty napis na murze, głupkowaty wpis w internecie, albo na ulicy słyszę jakąś stereotypową bzdurę. I to wszystko. Problem jednak zasadza się gdzie indziej - w pułapkę "nienawistnego języka antysemityzmu" wpada się także wtedy, gdy się wyraża opinie absolutnie nieoznaczające niechęci do Żydów. Przykład? Wg kryteriów wyznaczonych przez GW antysemickie treści wyraża również bezczelnik, ośmielający się zauważać fakt dominacji Żydów w najwyższych sferach prawniczych choćby w USA, wśród hollywoodzkich producentów filmowych czy wśród rekinów finansjery, kręcących amerykańskim - a zatem również światowym - systemem finansowym. Taka konstatacja do niczego prowadzi, jest tylko stwierdzeniem faktu, ale nawet takie nieskutkujące niczym "stwierdzenie faktu" i postawienie ewentualnego znaku zapytania o przyczyny takiego stanu rzeczy jest kwalifikowane, jako niedopuszczalne zachowanie antysemickie. Próbuję wyobrazić sobie los polskiego doktoranta, chcącego zrobić socjologiczną analizę związków pomiędzy narodowością, wyznaniem a osiągnięciem tzw. sukcesu społecznego... Jeden już był, i znaleziono go w stanie zaawansowanego rozkładu w zaparkowanym pod hipermarketem Renault Kangoo. Tak, chodzi o zaszczutego dokumentnie dr Ratajczaka z opolszczyzny. Historię tego człowieka można bez problemu wygooglać. Przykład drugi? Pytanie:, „Dlaczego w trzech z czterech amerykańskich filmów czy seriali co najmniej jeden z kluczowych, pozytywnych bohaterów wręcz musi być Żydem i dlaczego wyraźnie jest to zaznaczone?" - automatycznie skazuje na posądzenie o antysemickie zapatrywania. Można zastanawiać się do woli, dlaczego Włoch to mafiozo, Polak czy Irlandczyk to policjant, Niemiec to terrorysta, Chińczyk to mistrz sztuk walki, a Japończyk to bandzior z Yakuzy. Zapytać, dlaczego w świetnych "Przyjaciołach" przez cały odcinek widać na kanapie - nie wiedzieć, czemu - narzutę z wielkimi gwiazdami Dawida, podczas gdy krzyża na ścianie lub półksiężyca nie uświadczysz - to skazuje na antysemicką banicję. A to wszystko przy bodajże 2% (w porywach) udziale amerykanów żydowskiego pochodzenia w ogóle ludności USA. Wedle tych danych tylko w niecałych 2 filmach na 100 powinno pojawić się jakiekolwiek odniesienie do symboli judaizmu i niego samego.. To idiotyczne. Nikt nie burzy się, gdy chodzi o poruszanie tematu dominacji Chińczyków w gastronomii, Koreańczyków w małym handlu detalicznym (odnoszę się do rzeczywistości USA), natomiast, gdy tylko poruszony zostaje temat prawników-żydów lub finansistów-żydów - od razu poczyna się stąpanie po kruchym, wiosennym lodzie. Oczywiście, perspektywa kraju, z którego pochodzi ów "bezczelnik", ma ogromne znaczenie. Podczas gdy w Stanach w dyskursie publicznym dozwolone jest używanie słowa "żyd", bo ma ono konotację neutralną, o tyle w Polsce - m. in. dzięki wieloletnim staraniom mającego na tym celu obsesję Michnika i jego towarzystwa, szczerze nienawidzących tzw. demony postendeckie - jest to absolutnie niemożliwe. Dziwne. Nie można zaprzeczyć, że paru dziwaków próbowało zrobić karierę na werbalnym "antysemityzmie" pewnych grup Polaków, jednak skończyło się to podobnie jak historia Leszka Bubla czy odrodzonej w latach 90-tych Młodzieży Wszechpolskiej. I to wszystko. Wracając do tematu - jest jedno, wcześniej wspomniane, malutkie, „ale” - gdyby nie kreatywne tworzenie i karmienie "demona antysemityzmu", czym żywiłby się Michnik? Wielowieyska? Beylin, Warszawski i reszta? Pierwszy z nich przecież sążniste "wypracowania" swego czasu na ten temat pisał, reszta z cyngli Michnika w codziennym trudzie i znoju na Czerskiej - dzięki wykreowaniu wspólnego wroga "nienawistnego antysemityzmu" - również ma, co robić (vide tekst Wielowieyskiej). Podsumowując - w Polsce z dyskursu publicznego wyrugowano kompletnie możliwość dyskutowania o Żydach/żydach, chyba że dyskusja odbywa się na fundamentach filosemickich, bezkrytycznych i idealistycznych. Zasługę w tym mają z jednej strony przede wszystkim ludzie pokroju Michnika czy Geremka, bredzący o powszechnym polskim antysemityzmie oraz kreowani przez nich idole, z drugiej - wszelkie środowiska z żenującym prymitywizmem bazujące na nośnych w niektórych, powtarzam: niektórych środowiskach społecznych stereotypach "żyda-krwiopijcy" i tworzące naprawdę paranoidalne teorie spiskowe. Najgorsze jest to, że jest to sytuacja bez wyjścia. Emocjonalność i rozgorączkowanie obydwu skrajnych stron "konfliktu" wyklucza możliwość jakiejkolwiek dyskusji, z tym, że strona postępowo-michnikowa usadowiła się na nieporównanie wygodniejszych pozycjach, umożliwiających łatwe stygmatyzowanie oponentów nie tylko faktycznie antysemickich w mowie i czynach, ale również oponentów nie dość uległych, nie dość filosemickich i zdobywających się na konstruktywny krytycyzm (vide: Marek Chodakiewicz czy niektórzy historycy z IPN-u zajmujący się historią polsko-żydowską). "Obojętność Polaków wobec Zagłady nie była czymś rzadko spotykanym.". Autorka tych słów, Dominika Wielowieyska, pławiąc się w luksusach wynikających z zarobków jednej z najbardziej znanych dziennikarek i komentatorek w Polsce, bardzo łatwo i lekkomyślnie pisze o obojętności - "antysemickich" w domyśle - Polaków wobec Zagłady. Żenujące jest to, że osoba będąca istotnym uczestnikiem opinii publicznej ma odwagę napisać taką bzdurę. Jestem ciekaw, czy gdyby za podanie żydowi słoika z zupą czy bochenka chleba groziłoby Dominice Wielowieyskiej i jej rodzinie (rodzicom, dzieciom) natychmiastowa śmierć przez rozstrzelanie lub spalenie żywcem we własnym domu, to czy pani Wielowieyska byłaby tak bohaterska? Domaganie się od Polaków - będących w czasie wojny dla Niemców zwierzyną łowną - takiego bohaterstwa w sytuacji, gdy w każdej chwili, każdy z nich mógł zostać na ulicy rozstrzelany jak pies, jest skrajnie bezczelne. Dlaczegóż to Polak miałby ryzykować życie swoje i rodziny dla innego Polaka, tyle, że narodowości żydowskiej? Czy bycie Polakiem determinuje konieczność nie oglądania się na własne życie, tylko ratowanie za każdą cenę życia innych? Powtarzam - to bezczelne. Szkoda, że tak łatwo jest niektórym zapomnieć o rodzinie Ulmów, o bez mała siedmiu tysiącach Polaków w Yad Vashem. Szkoda, że tak łatwo można pominąć tysiące Polaków, którzy nie zostali wyróżnieni medalem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata - bo zginęli w wojnie, bo zmarli wkrótce po niej, bo uratowany przez nich Żyd nie dożył dnia, by zaświadczyć o ich heroizmie. Szkoda, ze można zlekceważyć kolejne tysiące Polaków, którzy razem ze swymi rodzinami umierali z rąk Niemców, zabici jednako za pomaganie swoim żydowskim sąsiadom. To są w sumie dziesiątki tysięcy ludzi, którym należy się odrobina szacunku, odrobina obiektywizmu... Jeśli łyżka dziegciu "żydowskich krwiopijców" tak nieuczciwie zakłamuje beczkę uczciwości Narodu Wybranego, to, dlaczego łyżka dziegciu "polskich szmalcowników" może - za przyzwoleniem środowisk bezkrytycznie filosemickich - tak strasznie psuć beczkę polskiego bohaterstwa w czasie wojny? Liczy się tymczasem zdrada-szmalcownictwo-gwałt-rozbój-i-krew- pokarm prawomyślnych mediów. To jest nośne i to się sprzedaje. A że przy okazji - niszcząc pamięć prawdziwych bohaterów - rozgrywa się swoje małe, nędzne polityczne wojenki? Cóż... Obrzydliwość. MisQot
Śladami Urbana Tygodnik „Nasza Polska” specyficznie uczcił beatyfikację Jana Pawła II. W numerze z 2 maja oznajmił, że Papież-Polak był tchórzem i dziś stanąłby po stronie Komorowskiego, Wałęsy, Michnika i Kiszczaka. „Też byłby po naszej stronie… Bo kto nie jest z nami tego wysyłamy…” mówią zgodnym chórem o Janie Pawle II: Bronisław Komorowski, Bogdan Klich, Lech Wałęsa, Adam Michnik i Czesław Kiszczak. Obok gen. Wojciech Jaruzelski głosi: „Nieprawdą jest, że na jego widok trzęsły mi się portki. A to wiatr ze wschodu wiał!” Zmroziło mnie to jasne, zaakceptowane przez kierownictwo redakcji z (jak wynika ze stopki) prezes Marią Adamus i redaktorem naczelnym Tomaszem Zbigniewem Zapertem na czele, przesłanie. Poprzez dopuszczenie rysunku do druku podpisano się pod tezą, iż Jan Paweł II był tchórzem, który w czasie terroru junty Jaruzelskiego i likwidacji swobód obywatelskich bał się komunistów i klękał przed generałami J. i K. Dziś za to byłby za pan brat z laicyzującym salonem od Michnika i spółki, przeciwnikami lustracji i różnymi „Bolkami” - tajnymi współpracownikami SB, a także politykami PO idącymi pod rękę z Putinem w sprawie „katastrofy” smoleńskiej”. Wszak w innym przypadku zostałby „wysłany” (na Sybir?). Na coś takiego nie poszedł nawet TVN24. Nad tym, że rzeczywistość była zupełnie inna, że Papież Polak doprowadził do demontażu światowego komunizmu, że traktowany przez Kreml, jako wróg numer jeden o mały włos nie zginął w zamachu w 1981 r. zleconym przez Moskwę, (co udowadnia Claire Sterling w znakomitej książce, wydanej przed kilkoma laty w Polsce), że jego wartości moralne, etyczne i nauka społeczna stoją w sprzeczności do tych wciskanych Polakom przez poprawnościowy salon i jego media nie ma sensu się rozwodzić. To oczywiste dla każdego. Tylko nie dla kierujących „Naszą Polską”, pisma lansującego siebie, jako forpocztę myśli niepodległościowej i patriotycznej. Nie ma się, co temu dziwić, skoro na łamach „NP” w zasadzie próżno szukać np. tematyki smoleńskiej. To ten „patriotyzm” i „myśl niepodległościowa”… Takie jak w wykonaniu Komorowskiego, Wałęsy i rządu Tuska! Kupowałem „NP” od początku, mimo – od ponad roku - coraz słabszych tekstów (za wyjątkiem tych red. Wiesławy Mazur), drogiej ceny w stosunku do marnej szaty graficznej i licznych błędów korektorskich, by wspierać nieliczną prasę niezależną od tzw. mainstreamu. Numer z 2 maja jest jednak ostatnim numerem „Naszej Polski”, który wziąłem do ręki. Rysunek obrażający Jana Pawła II, fałszujący polską historię najnowszą, idący po linii i na bazie propagandy Urbana z czasów jego rzecznikowania kolejnym ekipom z lat 80, a potem antyklerykalizmu tygodnika „Nie”, przelał moją czarę goryczy. Z nostalgią będę wspominał czasy, gdy tygodnikiem kierował red. Piotr Jakucki. Przez okres bodajże czternastu lat „Nasza Polska” była pismem prawdziwym, jednoznacznym, robionym z nerwem, przebojowym, konsolidującym środowiska niepodległościowe. Dziś stała się przystawką do „Nie”, „Wprost”, czy „Newsweeka”. Obecne kierownictwo zdjęło maski?
Antypeerel
Rząd kończy z budowaniem dróg
1. Przyspieszenie budowy autostrad i dróg ekspresowych było jedną z wielu obietnic wyborczych Platformy. Donald Tusk w swoim ekspose mówił o tym kilkakrotnie i mógł to deklarować po poprzedni rząd przygotował oprzyrządowanie prawne i finansowanie wielkiego programu inwestycji drogowych z wykorzystaniem środków europejskich głównie z Funduszu Spójności. I rzeczywiście nakłady na budowę dróg corocznie rosły. W roku 2008 wyniosły około 14 mld zł, w 2009 roku ponad 18 mld zł, w 2010 roku 20,5 mld zł, w roku 2011 29,5 mld zł by w roku 2012 zmaleć do 21,5 mld zł a w 2013 tylko 7 mld zł. Powiedzmy sobie wprost, inwestycje drogowe będą trwały do momentu rozpoczęcia w Polsce mistrzostw Europy w piłce nożnej w 2012 roku, a najdalej do końca roku 2012. W roku 2013 ich finansowanie wraca do poziomu niższego niż było przed naszym członkostwem w Unii Europejskiej.
2. Finansowanie inwestycji drogowych wyglądało jeszcze nieźle na jesieni 2010 roku przed wyborami samorządowymi. Wtedy Minister Infrastruktury Cezary Grabarczyk ogłaszał drogowe programy inwestycyjne do 2015 roku i zapewniał, że nie będzie problemu z ich finansowaniem. Ale już w grudniu po przejęciu przez PO władzy we wszystkich samorządach województw, a także w większości dużych miast, minister zweryfikował programy inwestycyjne zmniejszając ilość budowanych dróg o około 1000 km w tym także zrezygnował z budowania blisko 50 obwodnic w ciągu ważnych dróg krajowych. Skutkowało to unieważnieniem tylko w roku 2011 przetargów na budowę dróg o wartości blisko 10 mld zł i oznacza wyraźne zmniejszenie finansowania dróg już w roku 2012, a w roku 2013 wręcz jego załamanie.
Konsekwencje takich decyzji dla firm realizujących inwestycje drogowe szczególnie tych średnich i małych, które najczęściej występują w roli podwykonawców, nietrudno sobie wyobrazić.
3. Wprawdzie pojawiają się ministerialne zapewnienia, że w roku 2015 finansowanie inwestycji drogowych znowu wzrośnie, bo wtedy rozpocznie się realizacja kolejnej perspektywy finansowej UE na lata 2014-2020. Tak naprawdę to jest to palcem na wodzie pisane, bo nie bardzo wiadomo jak ten nowy wieloletni budżet UE będzie wyglądał, a szczególnie, jakie środki przypadną w nim naszemu krajowi. Sytuacja ta wskazuje na to, że bez pieniędzy europejskich, 40 mln kraj położony w środku Europy i 5-6 pod względem potencjału gospodarczego w Unii Europejskiej, nie jest w stanie budować odpowiedniej ilości dróg umożliwiających jego normalne funkcjonowanie. Jeżeli w wydatkach budżetowych, które w 2012 wyniosą ponad 320 mld zł nie jesteśmy w stanie wygospodarować samodzielnie kilkunastu miliardów złotych na budowę dróg, które są przecież swoistym krwioobiegiem każdego państwa, to trzeba postawić pytanie o sensowność takiej struktury wydatków budżetowych. Jak w takiej sytuacji można budować jakiekolwiek strategie rozwoju, jeżeli o własnych siłach nie jesteśmy w stanie wygospodarować w budżecie państwa środków na jej realizację? Dopiero pieniądze pochodzące z budżetu UE mobilizują nas do znalezienia wkładu własnego do przedsięwzięć inwestycyjnych na poziomie 15-20% ich kosztów, zresztą najczęściej te pieniądze na wkład własny to pieniądze pożyczone. Tak zresztą wygląda finansowanie dróg ze środków własnych. Krajowy Fundusz Drogowy, z którego inwestycje drogowe są finansowane pożyczył do tej pory na ten cel około 30 mld zł. Mimo tego, że na drogi w ostatnich latach przeznaczyliśmy znaczące nakłady inwestycyjne to w zasadzie nie ma takiego ciągu drogowego w Polsce o standardzie autostrady albo drogi ekspresowej, którą można by przejechać nieprzerwanie z zachodu na wschód albo z północy na południe. Potrzebne jest, więc kontynuowanie wysiłku finansowego przynajmniej na poziomie 20-30 mld zł rocznie. Rząd Tuska zdecydował jednak inaczej i od roku 2013 na 3 lata przerywa budowanie dróg, bo nie będzie na ten cel pieniędzy europejskich. Widać, że ekipa Donalda Tuska mimo tego, że przygotowała strategie rozwojowe do roku 2030, to nie jest w stanie funkcjonować w dłuższym horyzoncie czasowym niż 3-4 lata i sytuacja w budowie dróg to potwierdza. Zbigniew Kuźmiuk
Walcz czynem z płac-minem! Pośrodku okładki "Super Expressu" z 18 kwietnia figuruje zdjęcie p. Tadeusza Szurowskiego z Rawicza. Pan Szurowski jest rencistą. Otrzymuje 603 zł. Po podwyżce: niecałe 16 zł. I napisał do p. Premiera list: "Jak mam za to wyżyć". Otóż p. Szurowski nie jest emerytem ani inwalidą. Jest rencistą - dostaje te 603zł, jako kompensatę za częściową utratę zdolności do pracy. P. Szurowski ma kłopoty z kręgosłupem, ale może siedzieć w domu, to mógłby i w pracy. Umie napisać list do p. Premiera? To mógłby otworzyć Biuro Pisania Podań i Listów. Dlaczego tego nie robi? Bo z tym wiążą się liczne absurdalne formalności. Bo trzeba od razu płacić ZUS, bo trzeba się rozliczać. I nie wiem, czy nie utraciłby renty, gdyby zaczął za dużo zarabiać... A może p. Szurowski mógłby wynająć się do jakiejś pracy? Cóż, to człowiek schorowany. Jako pracownik - niepełnowartościowy? Jednak na pewno ktoś by go zatrudnił za np. 800 zł... Ale nie może! Nie może, bo związki zawodowe przeforsowały ustawę o płacy minimalnej. Jak ktoś chce p. Szurowskiego zatrudnić, musi zapłacić mu, co najmniej 1386zł. A tyle jego praca nie jest warta. No to siedzi, kwęka i pisze listy, by podniesiono mu rentę. Mógłby żyć godnie za własne pieniądze, a żyje jak żyje... Ustawa o płac-minie to najgorszy cios w ludzi niezdolnych, upośledzonych, rencistów. Tylko człowiek bez serca mógł taką ustawę przeforsować. A teraz jeszcze chcą płac-min podnieść. Do 1500 albo jeszcze wyżej! No to podnieśmy płac-min do 3000 zł! Prawda, że będzie katastrofa i tragedia? Polską gospodarkę diabli wezmą. Płac-min 1500 to po prostu połowa tej katastrofy. Dla p. Szurowskiego - cała tragedia. Natomiast organizacje zwane "związkami zawodowymi" nalegają na podniesienie płac-minu. Dlaczego? Dlatego, że stolarz wyrzuci z pracy dwóch takich Szurowskich, bo przecież nie zapłaci im dwa razy po 1386, a za to zatrudni Kowalskiego za 1800. Kowalski potrafi zrobić to samo, co dwóch Szurowskich... Czyli stworzy się popyt na pracę tych średnich Kowalskich. Nie najlepszych pracowników (ci do ZZ nie należą!) - tych średnich. Jak nie dostanie pracy parędziesiąt tysięcy Szurowskich, to zarobki Kowalskich wzrosną może do 2000? Albo nawet do 2200? "Rząd", też organizacja przestępcza, w gruncie rzeczy ustępuje związkom zawodowym. Dla równowagi stawia się... Kibicom. Ale uwaga! Dopóki kibole po prostu rozrabiali, to "rząd" nic nie robił. Jak zamiast tłuc się między sobą, zawarli pokój i zaczęli wywieszać na stadionach hasła antyrządowe - o, to od razu "rząd" zaczął mobilizować opinię publiczną przeciwko "chuliganom stadionowym”. A ja cenię chłopaków, którzy umieją dać w mordę - bo kto będzie bronił Polski, gdy wszyscy będą wychowani na potulnych baranków? I dopóki leją się między sobą, mnie to nie przeszkadza. A jeśli występują przeciwko rządzącym oszustom i socjalistom udającym liberałów, to ich popieram! JKM
Kibic – wróg publiczny Nr 1? Gdyby filozofów tomistów, przybyłych na dyskusję, zrewidowano przy wejściu, posadzono na jednym końcu sali i otoczono policją – a na drugim końcu sali usadzono podobnie potraktowanych neo-augustynistów, to zamiast naukowej dyskusji zaczęłyby przez salę lecieć wyzwiska, a przy wyjściu zwolennicy św. Tomasza mogliby solidnie stłuc miłośników św. Augustyna. A przynajmniej: na pewno mieliby na to ochotę. To, co dzisiejsze państwa wyczyniają z kibicami woła o pomstę do Nieba. Ale jest to wina dzisiejszych „państw”, a nie kibiców! Zacznijmy od pojedynków. W normalnych czasach dwóch facetów mogło umówić się na pojedynek – i czasem jeden z nich ginął. I nikt z tego powodu nie wzywał policji!! Jeśli uważamy, że Kowalskiemu wolno popełnić samobójstwo i Wiśniewskiemu wolno popełnić samobójstwo – to, dlaczego Kowalski i Wiśniewski nie mogą się umówić na pojedynek na szpady albo pistolety??? Ba! Dziś poważnie mówi się o czymś tak okropnym i niemoralnym, jak eutanazja, gdzie pomagamy w tym, że Kowalski rozstanie się na pewno z tym światem – a jednocześnie nie dopuszczamy do pojedynku, gdzie Kowalski lub Wiśniewski być może przeniesie się na łono Abrahama??? Pojedynki były dla szlachty. Natomiast „ustawki” kibiców to d***kratyczna wersja pojedynków. Normalny zdrowy młody chłopak chce od czasu do czasu spróbować swych sił w bijatyce – i to jest normalne. Młody mężczyzna powinien umieć się bić, powinien lubić się bić, – bo skąd będą brali się żołnierze, gdy ktoś zagrozi Polsce? Kto będzie bronił Polski? Studenci europeistyki?!? Nie – właśnie ci kibole! To są właśnie patrioci – i właśnie ludzie, którzy lubią walką. Ilu może być w zawodowym wojsku, w policji, w gangach? Reszta nie chce być zawodowymi zabijakami, – ale chce raz w tygodniu nabrać wprawy w mordobiciu. Starają się nie wchodzić nikomu w drogę, robią tę ustawkę w jakimś ustronnym miejscu – a policja i w tym im przeszkadza. No, to tłuką się na stadionie, gdzie jest ich dużo i nie boją się policji. Powiedzmy jasno: awantury na stadionie, łamanie ławek, zakłócanie imprezy – powinno być surowo karane – niezależnie od tego, czy ktoś zakłóca mecz, zakończenie roku w szkole, czy mszę świętą. Natomiast niedopuszczalne jest traktowanie ludzi, jako kandydatów na przestępców – a tak traktuje się kibiców. To, że PO MECZU kibice „Legii” wybiegli na boisko by cieszyć się ze zwycięstwa nie jest czynem kryminalnym! Po co policja ich prowokowała?? A koszty tych interwencyj to jeszcze inna sprawa! Proszę popatrzeć: z kibiców np. „Legii” formuje się jednolity oddział, umundurowany w szaliki i otoczony policją; z kibiców „Lecha” podobnie. Przepraszam: to, co mają robić dwie wrogie armie, jak nie tłuc się ze sobą???? Gdyby na nieszczęsnym meczu w Bydgoszczy kibice „Lecha” i „Legii” siedzieli na jednej trybunie, najlepiej:, co drugie krzesełko – to najprawdopodobniej do niczego by nie doszło. A może by się pobili, – kto wie? Natomiast na wydzielonych sektorach stadionów, chronionych, siedzieliby spokojni widzowie, którzy nie maja zamiaru się tłuc – i w najgorszym razie mieliby za darmo dodatkowe widowisko. Reżymowe telewizje i prasa pomijają przy tym fakt, że kibice obu drużyn zgodnie na 15 minut opuścili trybuny – protestując przeciwko działalności PZPN oraz polityce „Rządu”. Tego dotąd nigdy nie było, – ale nikt o tym jakoś nie mówi. „Rząd” rozhuśtuje za to nastroje przeciwko „wrogom publicznym”: grającym na „automatach”, pedofilom, sprzedawcom „dopalaczy”, spekulantom i kibicom – zamiast zając się aferami w PZPN, UEFA i FIFA, zamiast wsadzić do kryminału „Mira”, „Rycha” i „Zbycha” - czyli... Siebie. JKM
Spiskowa teoria dziejów Dziś na chatcie ktoś spytał mnie, czy mam dowód, że śp. Usama ibn Ladin nie żyje od prawie dziesięciu lat. Odparłem, że nie - ale nie ma też dowodu, że żył do 1-V-2011. Do "Dziennika Polskiego" napisałem, więc: Wielka lipa Moje przekonanie, że „mord na ibn Ladinie” to lipa - rośnie. Właśnie dowiedziałem się, że komandosi znaleźli w Jego rezydencji „bogate archiwum Al-Qua'idy”. Rajd trwał 38 minut, noktowizory, posiadłość spora - czyżby to archiwum leżało sobie na podłodze sypialni? Hmmmm... Może było w jednym komputerze, który zabrali... Odezwali się też dwaj byli ludzie CIA zaklinający się, że widzieli już osiem lat temu ciało Ladinowicza – w zamrażarce. Potraktowałem to, jako bajki. Jednak przedwczoraj p. dr Stefan Pieczenik, przez trzy kadencje asystent Sekretarzy Stanu, oświadczył, że gotów jest zeznać przed sądem pod przysięga, że książę Usama nie żyje już od 2001 roku. Wg dra Pieczenika ibn Ladin wcale nie zginął w Tora-Bora, tylko zmarł w 2001 r. na „zespół Marfana”. CIA nie ujawniła tego, bo zniknąłby znakomity pretekst do inwazji na Irak i Afganistan. A udawali, że żyje – by dostawać pieniądze na Jego ściganie. I teraz był świetny moment – odwróciło to uwagę od kłopotów ze sfałszowaną metryką p. Prezydenta... Przyznacie Państwo w każdym razie, że jeśli CIA istotnie zaciukała ibn Ladina 1 maja - to bardzo się starała byśmy nie mieli na to żadnego dowodu. JKM
Zamach 30 lat temu, 13 maja 1981 roku, na oczach całego świata z sowieckiej inspiracji wynajęty morderca chciał zabić Jana Pawła II. I wtedy nastąpił cud - Ojciec Święty ocalał, chociaż został bardzo ciężko ranny. Pamiętam, jak wtedy głęboko modliłem się o Jego życie i zdrowie. Obiecywałem i przysięgałem sobie, że się zmienię, że się poprawię, jeżeli Papież przeżyje. I wtedy nastąpił jeszcze jeden cud Jana Pawła II - to on zmienił moje dotychczasowe grzeszne życie, to on wpływał na moje trudne wybory, jakie sam z sobą toczyłem w swoim sumieniu i w sercu. Istnieją przesłanki, które pozwalają przypuszczać, iż od samego początku, od 16 października 1978, Jan Paweł II zdawał sobie sprawę z możliwości zamachu na swoje życie. Zamordowanie Jana Pawła II według planów Moskwy miało nie tylko zmienić losy świata i powstrzymać proces dziejowy, tak, aby nigdy nie "odnowiło się oblicze ziemi". Mord na Janie Pawle II miał być też ostrzeżeniem dla Zachodu, dla Kościoła w szczególności: nie próbujcie eksperymentów z Rosją, nie z Polakami! Nie chodziło o zwyczajne wyeliminowanie Ojca Świętego gdzieś po kryjomu, skrytobójczo. Śmierć polskiego Papieża miał zobaczyć cały świat, tak, aby odczuć zgrozę i przestraszyć się imperium zła. Takiego zamachu nigdy wcześniej nie było na żadnego papieża w historii. Polski Papież przelał krew w imię wartości najwyższych: w imię wiary, w imię wolności, w imię prawdy, a także w imię swojej Ojczyzny. Był gotów za te wartości poświęcić swoje życie i tylko prawdziwy cud jego życie wtedy uratował! Jakich jeszcze potrzeba dowodów jego świętości? Papież miał zginąć, bo tak zaplanowali na Kremlu przywódcy imperium zła. Decyzja o zamordowaniu Jana Pawła II zapadła w Moskwie po jego pielgrzymce do Polski w czerwcu 1979 roku. Już 13 listopada 1979 r. KGB otrzymało do wykonania uchwałę Biura Politycznego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego do działań przeciwko Janowi Pawłowi II z "(...) Wykorzystaniem wszystkich niezbędnych dostępnych możliwości, by zapobiec nowemu kierunkowi w polityce, zapoczątkowanemu przez polskiego papieża, a w razie konieczności sięgnąć po środki wykraczające poza dezinformację i dyskredytację". Breżniew, Andropow, Czernienko, Susłow, Ustinow i inni przywódcy imperium zła uznali, że Jan Paweł II musi zginąć, jest, bowiem "(...) przebiegłym i niebezpiecznym wrogiem politycznym, walczącym antykomunistą, mającym złe zamiary (...) Jest to pokorny, a zarazem perfidny i zacofany lizus amerykańskich militarystów, walczący z socjalizmem w interesie swoich wspólników zza oceanu i ich nowego szefa Reagana w Białym Domu". Tak wyglądała dyskusja na Kremlu członków Politbiura KC KPZR według stenogramu, który zachował się w Moskwie. Sowiecki minister spraw zagranicznych Gromyko dodawał od siebie: "Wywiera on na masy taki sam wpływ, jak Ajatollah Chomeini w Iranie". Prawdopodobnie zaplanowanie zabójstwa Papieża akurat 13 maja 1981 r. nie było przypadkowe. Ludobójcze i zbrodnicze sowieckie KGB znakomicie wiedziało, że Prymas Stefan Wyszyński umiera. Chodziło o to, aby w tym samym czasie, niemal jednocześnie, Polska i Polacy stracili obu swoich najważniejszych przywódców. Nie ma na to bezpośrednich dowodów i na pewno nie będzie. Papież cudownie ocalał, mimo że sam zamach się udał. O cudzie był przekonany nawet morderca. Natomiast władcy Rosji sowieckiej - imperium zła, a później ich następcy działali przeciwko Ojcu Świętemu konsekwentnie aż do jego odejścia. Moskwa pozostała zamknięta dla Jana Pawła II, mimo że Papież wielokrotnie chciał udać się tam z pielgrzymką, przesłaniem i pojednaniem. Wkrótce po 16 października 1978 r. został wezwany do Moskwy generał Witalij Pawłow, szef rezydentury KGB w Warszawie. Jurij Andropow, szef KGB, zapytał wprost Pawłowa: "Jak mogliście dopuścić do wyboru na papieża obywatela kraju socjalistycznego?". Rezydent zaś odpowiedział: "Towarzysz przewodniczący powinien zapytać o to bardziej w Rzymie niż w Warszawie". Ten dialog dwóch generałów KGB przytacza w oparciu o wiarygodne źródła autor monumentalnej biografii Jana Pawła II pt. "Świadek nadziei" George Weigel. Sam generał Pawłow w swoich cynicznie szczerych pamiętnikach pisze, że znał i przekazał do centrali KGB wszystkie materiały operacyjne polskiego MSW i SB na Papieża. Który z "polskich" polityków i generałów dostarczał sowieckiemu KGB "polskie" materiały operacyjne na Karola Wojtyłę. Jaruzelski, Kania, Kiszczak? Na ile te materiały zostały wykorzystane do zbrodni zamachu na życie Jana Pawła II w maju 1981 roku? "Zamach był efektem działania sowieckich służb specjalnych przy udziale funkcjonariuszy z Bułgarii, Szarych Wilków, ale także - niestety - przy współpracy kogoś z Polski.. (...) Brali oni udział także w przygotowaniu zamachu na życie Ojca Świętego wspólnie ze służbami ze Związku Sowieckiego i Bułgarii" - stwierdza Ferdinand Imposimato, włoski prokurator prowadzący śledztwo w sprawie zamachu. Na osobiste polecenie prezydenta Reagana amerykańska CIA przeprowadziła śledztwo i doszła do takich samych wniosków. Wiadomo też, że szef KGB Andropow spotkał się z Kanią i Jaruzelskim w nocy z 8 na 9 kwietnia 1981 r. na granicy sowiecko-polskiej w rosyjskim wagonie kolejowym. Tematem supertajnego spotkania była m.in. osoba Jana Pawła II. Sumienie demokracji rosyjskiej i badacz tajemnic Kremla Władimir Bukowski nie ma wątpliwości: "To właśnie Andropow zorganizował zamach na Jana Pawła II, bo przecież okazało się, że miał rację!". Racja zaś polegała na tym, że polski Papież był zagrożeniem dla istnienia zbrodniczego, komunistycznego, totalitarnego imperium zła. Józef Szaniawski
Gry i zabawy Premiera Tuska
1. Wczorajszy transfer Bartosza Arłukowicza z SLD do Platformy i obdarzenie go funkcją sekretarza stanu w Kancelarii Premiera i pełnomocnika rządu ds. osób wykluczonych, to kolejny wręcz jaskrawy przykład wykorzystywania stanowisk i pieniędzy publicznych do budowania przez Premiera Tuska przed wyborami parlamentarnymi swoistego Frontu Jedności Narodu. Takich transferów do Platformy przed różnymi wyborami było sporo i z prawej i lewej strony sceny politycznej. Przed ostatnimi wyborami do Parlamentu Europejskiego takim głośnymi przejściami z lewej strony było pozyskanie komisarz UE Danuty Huebner, a z prawej strony byłego szefa AWS Mariana Krzaklewskiego. Nie zostało to odebrane jednoznacznie dobrze przez wyborców Platformy. Pani Heubner została wprawdzie eurodeputowaną, ale Marian Krzaklewski przegrał wybory. Trudno sobie wyobrazić, znając sposób funkcjonowania administracji rządowej, aby na 5 miesięcy przed rozstrzygnięciem wyborczym, ktokolwiek będzie w stanie nie tylko przygotować program ograniczania wykluczenia społecznego w Polsce, ale i zacznie go realizować. Premier już bez nawet próby ukrywania tego, wykorzystuje pieniądze publiczne, żeby odwracać uwagę wyborców od realnych problemów nurtujących Polaków jak wszechobecna drożyzna czy bardzo wysokie bezrobocie, które wśród absolwentów wyższych uczelni sięga już 50%.
2. Liczni specjaliści od PR -u w otoczeniu Premiera bardzo intensywnie pracują jak zatrzeć w świadomości wyborców bardzo niekorzystne wrażenia, jakie spowodowało zabranie składki ubezpieczonych w OFE i przeznaczenie jej na zasypanie dziury budżetowej, czy licznik długu publicznego wiszący w centrum Warszawy, w którym szybkość zmieniających się cyfr pokazujących wzrost zadłużenia naszego kraju, może przyprawiać o zawrót głowy. Zdaniem PR-owców Tuska zasłony dymnej wymaga także szybki wzrost cen artykułów żywnościowych, cen usług związanych z korzystaniem z mieszkań i paliw, czy ponad 2 mln bezrobocie w tym w szczególności brak w tym roku środków na aktywne formy ograniczenia bezrobocia. Stąd właśnie, w co jakiś czas kreowane jest przez specjalistów od PR-u jakieś wydarzenie, które ma odwracać uwagę Polaków od spraw zasadniczych.
3. Kiedy na jesieni 2008 roku Komisja Europejska zakwestionowała przygotowany przez Ministra Grada plan restrukturyzacji stoczni w Gdyni i w Szczecinie i jasne już było, że to prosta droga do ich upadłości, rząd wprowadził kuratora do PZPN, ale po ostrej reakcji UEFA po 2 tygodniach się poddał. Przez wiele dni jednak w mediach nie było problemu upadłości stoczni tylko walka rządu z ze znienawidzonym PZPN-em. Później po jakiś wyjątkowo odrażającym gwałcie dziecka, Premier Tusk zapowiedział chemiczną kastrację pedofilów, ale mimo nadania tej sprawie priorytetu, do tej pory tego rodzaju zabiegi nie są jeszcze prowadzone. Kiedy rząd skierował do Sejmu ustawę o podwyżce stawek VAT i opozycja zaczęła silnie ten projekt krytykować zwracając uwagę, że będzie ona pretekstem do znacznych podwyżek cen, (co zresztą się potwierdziło) to wtedy Donald Tusk rozpoczął walkę ze sprzedawcami dopalaczy zamykając w ciągu kilku dni ich sklepy na podstawie jednej decyzji administracyjnej Szefa Głównego Inspektoratu Sanitarnego. Później wprawdzie przyjęto stosowną ustawę zakazującą handlu dopalaczami, ale w sądach administracyjnych jest wiele procesów podważających legalność tamtej decyzji administracyjnej z dużymi szansami na wygraną, a w konsekwencji i odszkodowania Skarbu Państwa. Wreszcie ostatnio rząd przyjął projekt ustawy budżetowej na 2012 rok, w której mamy zamrożenie płac w całej sferze budżetowej, co faktycznie oznacza ich realny spadek o około 3% (taki, jaka będzie średnioroczna inflacja) i natychmiast uruchomiono wojnę z tzw. kibolami, co zaowocowało na razie zamknięciem 2 stadionów piłkarskich i spektakularnymi aresztowaniami dokonywanymi przez oddziały specjalne policji.
4. I tak już pewnie będzie do wyborów. Jeżeli tylko będzie jakieś niekorzystne wydarzenie dla rządu to natychmiast będzie reakcja w postaci kolejnej zasłony dymnej. Już teraz mówi się, że kolejną grupą, z którą rząd zamierza walczyć będą piraci drogowi. Będą również kolejne transfery polityczne do Platformy. Być może jeszcze przynajmniej dwóch osób z SLD, ale w znacznie większym zakresie pewnie z PJN. I zaprzyjaźnione media będą to eksploatować. Gry i zabawy Premiera Tuska za publiczne pieniądze będą trwały dalej. Zbigniew Kuźmiuk
Trzydniowy tydzień premiera, czyli o czytaniu ze zrozumieniem Wiadomość o samolotowych podróżach premiera Tuska do domu przedarła się do mediów elektronicznych. Tyle, że uparcie akcentuje się w niej to, co akurat bynajmniej szefa rządu w złym świetle nie stawia. Tak zresztą fałszywie ustawiono akcenty już u źródła, w tygodniku „Wprost”. Którego szef, mówiąc nawiasem, dał w ten sposób popis hipokryzji, przynajmniej w świetle jego nie tak dawnych krytyk pod adresem populizmu tabloidów, krytykujących wysokie zarobki tych, którzy powinni więcej zarabiać, bo ponoszą większą odpowiedzialność. Prędzej zresztą można przyznać rację tabloidom, wyrzucającym władzy drogie limuzyny czy zbyt wysokie premie. Być może, gdy trzeba oszczędzać, (choć − jak to, trzeba oszczędzać, skoro ciągle słyszymy, że wielki sukces?) władza powinna ciąć także swoje apanaże. Ale samolot dla premiera czy prezydenta nie jest luksusem. Niech lata, ile potrzebuje, dopóki oczywiście celem lotu nie jest wyborczy wiec. Zapewne, wizja premiera tracącego całe dnie w korkach albo w notorycznie opóźnionych pociągach, dogadza poczuciu sprawiedliwości, jako zasłużona kara za badziewiaste rządzenie, ale interesom państwa by to nie służyło. Z przedstawionej analizy lotów premiera z Warszawy do rodzinnego Trójmiasta i z powrotem wynika niezbicie, że Donald Tusk od lat pracuje tylko przez trzy dni! Co innego stawia tutaj włosy na głowie, niż te − pal diabli − sześć milionów czy ile tam. Z przedstawionej analizy lotów premiera z Warszawy do rodzinnego Trójmiasta i z powrotem wynika, bowiem niezbicie, że Donald Tusk od lat pracuje tylko przez trzy dni! Bo już w czwartek praktycznie go nie ma aż do następnego poniedziałku. To jest prawdziwy dynamit zawarty w tej informacji, nie tam rachunki za benzynę lotniczą. Najbardziej radykalni syndykaliści nie wyszli w swych postulatach poza 35-godzinny tydzień pracy. A „liberalny” premier wprowadził tydzień pracy 24 godzinny! Co prawda, tylko dla siebie, ale od czegoś trzeba przecież zacząć. Przeciętny Polak, tyrający pełny limit i w nadgodzinach, powinien doprawdy patrzeć na to z zachwytem i radością, że jest ktoś, kto pełną piersią wypoczywa w jego imieniu. A tymczasem ten niezwykle pro socjalny rys działalności premiera umyka uwadze życzliwych mu mediów. Nawet w chwili, gdy mają rachunki w ręku! Rafał A. Ziemkiewicz
Skazany za “Solidarność” wciąż winny. Sędzia skazujący w latach 80 opozycjonistów dalej orzeka. Władysław Walec, inwigilowany przez Służbę Bezpieczeństwa opozycjonista, skazany na karę więzienia w 1984 r., nie może doczekać się rehabilitacji. Kolejne instancje sądownicze oddalały jego sprawę, uzasadniając to brakiem związku między skazaniem a działalnością niepodległościową. Zdaniem opozycjonisty, na tych postanowieniach zaciążył fakt, że skazujący go w latach osiemdziesiątych sędzia Marian Buliński orzeka teraz w składzie Sądu Najwyższego – Izbie Wojskowej. Do niej właśnie Walec kierował wnioski o rewizję wyroku. - Pan Władysław Walec był od 1981 r. aktywnym działaczem NSZZ “Solidarność”. W związku z powyższym poddano go inwigilacji, jak również został skazany na karę roku pozbawienia wolności za odmowę pełnienia służby wojskowej – informuje mec. Lech Obara, który doradzał byłemu skazanemu w ubieganiu się o rehabilitację. Prawnik przyznaje, że sam czyn nie stanowił bezpośrednio działalności na rzecz niepodległego bytu państwa polskiego. – Ale był pośrednio związany z tego rodzaju działalnością, a skazanie nastąpiło z jej powodu – tłumaczy adwokat. Władysław Walec od dwóch lat toczy sądową batalię o uznanie za nieważny wyroku skazującego go na karę pozbawienia wolności wyrokiem Sądu Garnizonowego w Olsztynie z 1984 r. i uzyskanie stosownego zadośćuczynienia. Sprawę aż trzy razy skierowano do Sądu Najwyższego, który przekazywał ją do ponownego rozpoznania przez Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie. Ostatecznie wniosek Walca o rehabilitację oddalono. Postanowienie w tej sprawie wydał Sąd Najwyższy – Izba Wojskowa 15 czerwca 2010 roku. W biurze prasowym Sądu Najwyższego usłyszeliśmy wczoraj, że sędziowie nie udzielają żadnych komentarzy, a jedyną możliwością jest przesłanie uzasadnienia postanowienia. - Rzeczywiście, ojciec odmówił służby w wojsku. Natomiast władze znalazły pretekst, żeby zlikwidować jego działalność opozycyjną i w tym celu wykorzystano umieszczenie go w zakładzie karnym. Były ku temu istotne poszlaki w toku procesu. Fakt, że był aktywnym działaczem NSZZ “Solidarność”, bardzo mocno eksponowała ówczesna władza – zaznacza Bogumił Walec, syn skazanego opozycjonisty. Pan Władysław powołuje się na ustawę z 23 lutego 1991 r. o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych za działalność na rzecz niepodległego bytu państwa polskiego. Podczas procesu prezentował materiał dowodowy wskazujący, że kara 1 roku pozbawienia wolności była spowodowana jego działalnością opozycyjną. – Z dokumentów przekazanych przez IPN w Białymstoku wynika, że od 1982 do 1984 r. byłem objęty przez Służbę Bezpieczeństwa kontrolą operacyjną w ramach akcji “Klon”. Zostałem zarejestrowany 22.01.1982 r. pod nr. 12693 w Wydziale III i otrzymałem kryptonim “Walc” – informuje opozycjonista. Wskazuje również, że skazujący go organ sądowniczy nie uwzględnił jego wniosku o wyrok w zawieszeniu ze względu na stan zdrowia – potwierdzony przez wojskową komisję lekarską – oraz trudną sytuację rodzinną. – Po osadzeniu mnie w areszcie tymczasowym rozpoczęły się wielogodzinne przesłuchania mojej żony Cecylii, która nie była przecież podejrzana ani oskarżona. Po tych przesłuchaniach zastraszono personel szpitala kolejowego do tego stopnia, że żona została wypisana zaraz po przeprowadzeniu zabiegu podtrzymującego ciążę – relacjonuje Władysław Walec. - Sprawiedliwy sąd wezwał również moją żonę na rozprawę w charakterze świadka, choć mogła poronić z uwagi na traumatyczne przeżycia. Ta moja trudna i obiektywna sytuacja nie wystarczyła sądowi do zasądzenia wyroku w zawieszeniu. Władze wojskowe liczyły, że doprowadzą swoim bezdusznym postępowaniem do poronienia i znikną wtedy obiektywne przesłanki rodzinne do odroczenia służby wojskowej i zasądzenia wyroku w zawieszeniu – opowiada Władysław Walec. Obecne instancje sądowe, do których kierował wnioski i zażalenia o zrewidowanie wyroku z 1984 roku, nie uwzględniły jednak przedłożonego przez niego materiału dowodowego, świadczącego o politycznym podłożu skazania. W postanowieniu Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie z 22 kwietnia 2010 r. czytamy, że “Nie stanowią również takich dowodów wskazywane przez wnioskodawcę, na posiedzeniach tut. Sądu w dniach 17 lutego oraz w dniu dzisiejszym dokumenty, z których wynika jedynie, że ówczesne władze zdawały sobie sprawę z jego działalności w ramach NZZS “Solidarność”, a nawet inwigilowały go w związku z tą działalnością. Tymczasem związek pomiędzy działalnością niepodległościową, – o której mowa w art. 1 ust. 1 ustawy z dnia 23 lutego 1991 r. o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych za działalność na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego – a wydanym orzeczeniem, które może ewentualnie podlegać unieważnieniu, musi być niewątpliwy”. Postanowienie to utrzymał w mocy Sąd Najwyższy – Izba Wojskowa w dniu 15 czerwca 2010 roku. Walec nie ma złudzeń, co do motywów, jakimi kierowali się sędziowie orzekający w jego sprawie. W jego opinii chodzi o koleżeńską przysługę w najwyższym wymiarze sprawiedliwości. – Twierdzę, że fakt obecności wśród sędziów Sądu Najwyższego sędziego, który skazywał mnie w 1984 r., miał wpływ na sposób postępowania obu sądów – konkluduje opozycjonista. Jak ustalił “Nasz Dziennik”, chodzi o Mariana Bulińskiego, jednego z sędziów Sądu Najwyższego – Izby Wojskowej. Jacek Dytkowski
Nie chciałem przysięgać Sowietom Z Władysławem Walcem, represjonowanym w latach 80. działaczem NSZZ “Solidarność”, rozmawia Jacek Dytkowski. W jaki sposób był Pan represjonowany w okresie komunizmu? - Represje dotyczyły ciągłego nękania i przesłuchiwania przez “opiekunów” z SB. Jednak główny ciężar, który przyszło mi dźwigać, spadł na mnie, gdy odmówiłem służby wojskowej. Zostałem skazany na rok więzienia, który odsiadywałem w Barczewie. Zdaję sobie sprawę, że w tamtym systemie prawnym złamałem prawo, gdy odmówiłem przyjęcia karty powołania do wojska, co było główną przyczyną skazania. Jednakże sytuacja rodzinna i zdrowotna dawały podstawy do tego, żeby przynajmniej zawiesić mi ten wyrok.
Jak wyrok więzienia zaciążył na Pana dalszym życiu? - Poniosłem w związku z tym konkretne straty ekonomiczne i moralne. Utraciłem pracę, bo byłem nauczycielem w szkole. W efekcie zostało mi odebrane prawo do nauczycielskiej emerytury, – chociaż nie to jest największą tragedią. Ucierpiałem na skutek braku możliwości zatrudnienia. Z nauczyciela stałem się zbrojarzem w betoniarni, bo tylko taka praca była w moim zasięgu.
W dokumentach miał Pan wpisaną informację o karalności, czyli ludzie mogli przypuszczać, że jest Pan kryminalistą… - Tak. Kiedy pojawiła się możliwość pewnej rekompensaty za to, co przeszedłem, starałem się o rehabilitację? Chciałem, by unieważniono wyrok z 1984 r., żeby uznano, iż nie byłem w stanie wojennym przestępcą, a odmówiłem przyjęcia karty powołania do wojska, jako działacz “Solidarności”.
Od kiedy Pan działał w opozycji? - Od 1980 r. byliśmy z żoną Cecylią działaczami “Solidarności” – tzw. nauczycielskiej. Ja pracowałem etatowo w biurze Regionalnej Sekcji Pracowników Oświaty i Wychowania, żona była członkiem ścisłego Zarządu. Współtworzyliśmy Biuletyn Informacyjny “ROTĘ” – ukazały się w sumie dwa jego numery. Byłem, więc w pełni zaangażowany w działalność polityczną, związkową i odzyskiwanie wolnej Ojczyzny – tak można to szumnie określić. Jeszcze jakiś czas studiowałem polonistykę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Olsztynie. Wybuchł stan wojenny… Nie poddaliśmy się, wytrwaliśmy z podniesionym czołem. Było jednak bardzo ciężko, szczególnie, kiedy żona trafiła do szpitala na podtrzymanie wysoko zagrożonej ciąży, a ja w tym czasie – do więzienia w Barczewie. Odmówiłem, bowiem przyjęcia karty powołania do wojska w 1983 r. i co było konsekwencją tej odmowy, nie stawiłem się w wyznaczonej jednostce wojskowej. Moje motywy działania były takie, że nie mogłem przysięgać na wierność Związkowi Sowieckiemu i udawać, że nic się nie stało. Czyli według mnie, w moim sumieniu stanąłem na wysokości zadania. Wtedy zaczęły się wspomniane przeze mnie szykany.
Podniósł Pan te okoliczności, wnioskując o rehabilitację? - Przedstawiłem dowody w czasie procesu, który zainicjowałem 2 lata temu. Wydano jedno korzystne dla mnie postanowienie Sądu Okręgowego w Warszawie, po moich odwołaniach, kiedy to skład sędziowski uznał moje racje, że m.in. byłem represjonowany w stanie wojennym. Natomiast w ubiegłym roku otrzymałem postanowienie Sądu Najwyższego – Izby Wojskowej, utrzymujące niekorzystne orzeczenia sądu, że nie było represji. Smaczku sprawie dodaje fakt, że SN działał najwyraźniej w interesie swojego kolegi zatrudnionego w Izbie Wojskowej, a który był dosłownie za ścianą podczas ogłaszania orzeczenia. Mam na myśli tego samego sędziego wojskowego, który skazywał mnie w stanie wojennym na rok więzienia.
Dziękuję za rozmowę.
Państwo ustaszów Ante Pavelić sformował 17 kwietnia 1941 roku pierwszy rząd chorwacki, złożony z działaczy ustaszowskich, rezerwując dla siebie pozycję Poglavnika oraz szefa rządu. Po pokonaniu Jugosławii, Niemcy i Włosi ustali strefy okupacji tzw. „sfery wpływów” w Jugosławii, równocześnie Niemcy uznali część włoskich żądań w Dalmacji, uznając, iż spełnienie wszystkich żądań Rzymu musiałoby doprowadzić do upadku Pavelića. W porozumieniu chorwacko-niemieckim, III Rzesza zastrzegła sobie prawo do posiadania kontyngentu wojsk, ochraniających linie komunikacyjne do Serbii. Po dramatycznych negocjacjach z Włochami, Poglavnik zmuszony został do przekazania stronie włoskiej części wybrzeża dalmatyńskiego pomiędzy Zadarem i Splitem oraz port Suśak oraz większości wysp adriatyckich. Włosi zajęli łącznie 5.400 km2 chorwackiego terytorium, zamieszkałego przez 380 tysięcy ludzi, które określono, jako Włoskie Gubernatorstwo Dalmacji. Chorwatom zakazano utrzymywania okrętów na Adriatyku, z wyjątkiem jednostek policyjnych i celnych. Ponadto Rzym i Zagrzeb podpisały 25-letni Traktat Gwarancji i Współpracy, na mocy, którego Włochy zabezpieczały „polityczną niepodległość Królestwu Chorwacji i jego terytorialną integralność”. Rząd chorwacki nie mógł zawierać żadnych międzynarodowych porozumień, bez zgody Rzymu. Rzym pierwotnie dążył do ustanowienia królestwa w Zagrzebiu i powołania unii personalnej z królestwem Włoch. Wiktor Emanuel III wyznaczył nawet księcia Aimone di Savoir-Aosta na przyszłego króla Chorwacji – Tomisława II, jednak do koronacji nigdy nie doszło. Upokarzające warunki narzucone Zagrzebiowi przez Rzym doprowadziły do silnych antywłoskich nastrojów wśród większości Chorwatów. Niemcy wykazali się dużo większym wyczuciem, gdyż zadawali sobie sprawę, iż protekcjonalne potraktowanie słabszego sojusznika mogło mieć fatalne skutki u chorwackiej opinii publicznej. Z biegiem czasu doszło jednak do zaostrzonej eksploatacji gospodarczej Chorwacji przez Rzym i Berlin. Z drugiej strony Niemcy dostarczali Chorwacji sprzęt wojskowy i dbali o dostawy żywności. Jednym z pierwszych kroków dyplomatycznych nowego państwa było przystąpienie w czerwcu 1941 roku do Paktu Trzech oraz w listopadzie 1941 roku do Paktu Antykominternowskiego. Konsekwencją tej polityki było wypowiedzenie 14 grudnia 1941 roku przez Zagrzeb wojny Stanom Zjednoczonym oraz Wielkiej Brytanii. Nowopowstałe państwo obejmowało Chorwację, Bośnię, Hercegowinę i część Wojwodiny, określanej, jako Śrem. Ogółem liczyło ono 102 tysiące km2, które zamieszkiwało ponad 6,5 mln mieszkańców, spośród których 3,4 mln było Chorwatami, a 1,9 mln Serbami. Nowy podział terytorialny opierał się na 22 żupach oraz 141 powiatach. Najważniejszym organem w państwie pozostała Kwatera Główna Ustaszów podlegająca bezpośrednio Poglavnikowi. Poza Pavelićem wchodzili w jej skład: Rada Doglavników, Zgromadzenie Przyboczne oraz Komisarze – w sumie 26 najbliższych współpracowników wodza. Zgromadzenie parlamentarne nie miało większego znaczenia. Reaktywowany w styczniu 1942 roku Sobor miał być elementem utrwalającym władzę ustaszów i wyraźnym symbolem odnoszącym się do spuścizny państwowości chorwackiej. Wśród posłów znaleźli się członkowie ostatniego chorwackiego parlamentu sprzed 1918 roku, chorwaccy posłowie wybrani w 1938 roku, członkowie Kwatery Głównej Ustaszów, hierarchowie Kościoła katolickiego oraz dwóch przedstawicieli mniejszości niemieckiej. Wszyscy oni zostali mianowani przez Poglavnika. W mowie inauguracyjnej Pavelić w lutym 1942 roku podkreślał znaczenie parlamentu, oświadczając, że Sabor potwierdza powrót do życia „starożytnych instytucji ludu chorwackiego i elementów konstytucyjności chorwackiej”. Parlament na pierwszej sesji w końcu lutego 1942 roku anulował specjalnym aktem wszystkie dokumenty dotyczące prawa publicznego z lat 1918-1941, a parlamentarzyści „powitali z zadowoleniem i całkowicie akceptowali na całym terytorium zajmowanym przez lud chorwacki wszystkie akty dotyczące prawa publicznego stworzone od czasu ustanowienia NDH, a także po tym czasie”. Hierarchia kościelna na ogół poparła nowopowstałe państwo chorwackie, a prymas Chorwacji kazał, aby w kościołach 4 maja śpiewano „Te Deum” w podzięce za ustanowienie NDH. Równocześnie Pavelić utworzył autokefaliczny chorwacki kościół prawosławny, którego zwierzchnikiem został Germogen. Dominująca dotychczas Chorwacka Partia Chłopska przestała odgrywać znaczącą rolę, wybierając pasywną taktykę „czekaj i patrz”. Jej prawe skrzydło ewoluowało w kierunku ustaszów, podczas gdy lewe ciążyło ku komunistom. 30 kwietnia 1941 roku Pavelić podpisał dekret o „ochronie krwi aryjskiej i honorze ludu chorwackiego”, na mocy, którego zakazano zawierania małżeństw między aryjczykami a niearejczykami. Równocześnie zakazano zatrudniania Romów, Serbów i Żydów, jako urzędników państwowych. Władze powołały także państwowy Urząd dla Odrodzenia Gospodarczego, którego jednym z celów było przejmowanie majątków pożydowskich. 26 Czerwca wydano rozporządzenie „o kierowaniu niewygodnych i groźnych osób na przymusowy pobyt w obozach zbiorczych”. Utworzono także 32 specjalne trybunały I instancji i dwa apelacyjne, które zsyłały więźniów do obozów koncentracyjnych w Danicy, Jadovnie i na wyspie Pag. Od czerwca do września 1941 roku deportowano do Serbii 17 tysięcy Serbów chorwackich. Podstawowym problemem wewnętrznym Chorwacji była walka z czetnikami Draży Mihailovića oraz komunistycznymi partyzantami Josipa Broz-Tito. Czetnicy rozpoczęli działania bezpośrednio po kwietniowej klęsce, natomiast komuniści związani układami sowiecko-niemieckimi rozpoczęli walkę dopiero po wybuchu wojny na wschodzie. Większość początkowych akcji czetników miała charakter odwetu na „zdradzieckich” Chorwatach i Bośniakach. Już w połowie kwietnia 1941 roku czetnicy, wspierani przez ludność serbską, zamordowali kilkudziesięciu Chorwatów w Dervencie i Ćapljanie. W maju ofiarą czetników padło kilka tysięcy Chorwatów i Bośniaków. Te mordy kontynuowane były w następnych miesiącach. W odpowiedzi władze NDH rozpoczęły krwawe represje na Serbach, rozbudowując formacje staszowskie, które w 1942 roku liczyły około 30 tysięcy ochotników o wysokim morale i determinacji w obronie swego państwa. Do końca grudnia 1941 roku wymordowano ok. 40-50 tysięcy Serbów. Część mordów dokonali mahometańscy Bośniacy. W sumie w latach 1941-1944 wymordowano ok. 250-300 tysięcy Serbów oraz 50-80 tysięcy Chorwatów. Rywalizacja niemiecko-włoska o wpływy na Bałkanach doprowadziła do wsparcia czetników przez Włochy. Włoskie wsparcie uniemożliwiło Chorwatom całkowite spacyfikowanie kraju i zmusiło ich do rozpoczęcia pertraktacji z czetnikami Mohailovića w sprawie wspólnego zwalczania komunistycznej partyzantki. W maju 1942 roku doszło do podpisania porozumienia między czetnikami a ustaszami, na mocy, którego zaprzestano wzajemnych ataków, a czetnicy uznali suwerenność NDH. Równocześnie komuniści konsolidowali swoje siły – w listopadzie 1942 roku utworzyli Antyfaszystowską Radę Wyzwolenia Narodowego Jugosławii, stając się powoli najważniejszym graczem na Bałkanach. W maju 1944 roku komunistyczne Zgromadzenie proklamowało utworzenie Federalnego Państwa Chorwackiego w ramach Demokratycznej Jugosławii Federacyjnej. Upadek Mussoliniego spowodował unieważnienie porozumień rzymskich i objęcie przez Chorwację kontroli nad całą Dalmacją. Pavelić zgłosił także roszczenia do półwyspu Istrii z portem w Rijece, jednak nie zostały one uwzględnione przez Niemców. Ponadto Niemcy pozostawili w Zadarze przedstawiciela republiki Salo, a jednostki Wehrmachtu stacjonowały na wybrzeżu dalmatyńskim. Prasa ustaszowska z radością powitała upadek Włoch – „niewiernego sojusznika”. Podjęte przez niektórych polityków ustaszowskich ( Lorković, Vokić) próby porozumienia z Anglosasami zostały storpedowane przez Pavelića, który pozostawał lojalnym sojusznikiem III Rzeszy. W końcu września 1944 roku oddziały sowieckiego 3 Frontu Ukraińskiego wkroczyły na terytorium b. Jugosławii, zajmując – razem z jednostkami Tity – w połowie października 1944 roku Belgrad. Nowy rząd jugosłowiański, zdominowany przez komunistów, uzyskał oficjalne uznanie przez Sprzymierzonych. Wcześniej Niemcom udało się ewakuować wszystkie siły z Grecji, Macedonii i Albanii. Front ustabilizował się pod koniec listopada 1944 roku, a Chorwaci i Niemcy stawiali opór jeszcze przez siedem miesięcy. Siły komunistyczne bezskutecznie próbowały przełamać obronę doliny rzeki Uny, dopiero 30 kwietnia udało się to dokonać. 1 maja rozpoczął się odwrót obrońców w kierunku karlovackim. Ciężkie walki na przedpolu Karlovaca toczyły się przez kolejne siedem dni. Miasto zostało zdobyte dopiero 7 maja – tym samym droga na Zagrzeb stałą otworem. Stolica Chorwacji została zdobyta przez wojska Tito 9 maja. Politycy ustaszowscy próbowali walczyć do końca o przetrwanie państwa chorwackiego. W kwietniu 1945 roku doszło do spotkania Pavelićia z emisariuszami Mihailovićia, w trakcie, którego rozpatrywano umocnienie się w północno-zachodniej Chorwacji i nawiązanie kontaktu z Anglosasami nadciągającymi z Włoch. Innym niezrealizowanym projektem okazał się plan Konfederacji Naddunajskiej, zaproponowany przez tzw. grupę austriacką spośród przedstawicieli III Rzeszy zaangażowanych na Bałkanach. Plan zjednoczenie Austrii, Słowenii, Węgier i Chorwacji pod protektoratem Wielkiej Brytanii i Watykanu. Chodziło o ocalenie katolickiej ludności przed bezbożnym komunizmem. Jednak nieprzejednana niechęć mocarstw zachodnich uniemożliwiła rozwinięcie projektu nowego „przedmurza chrześcijaństwa”. W końcu 1944 roku także Sowieci prowadzili rozmowy z Chorwatami w Szwajcarii. Wysłannicy Stalina obiecywali uznanie Chorwacji w granica z 1941 roku, w zamian żądając zgody na przekroczenie granic NDH i umożliwienie Armii Czerwonej dotarcia do Triestu przed aliantami zachodnimi. Negocjacje trwały do lutego 1945 roku, lecz nie przyniosły żadnych efektów. Z drugiej strony sojusznicza wierność Pavelićia zaowocowała wydelegowaniem 3 maja 1945 roku ambasadora NDH na rozmowy z admirałem Karlem Donitzem, następcą Hitlera. Na początku maja Pavelić w publicznym przemówieniu do obywateli NDH w Zagrzebiu zaapelował o kontynuowanie nieustępliwej walki w obronie ojczyzny. Jednak 6 maja Poglavnik wraz z dowództwem ustaszowskim wyjechał ze stolicy i trafił do Leingreith w Austrii. Za nimi wyruszyła kolumna wojsk chorwackich oraz cywilów, licząca 100 tysięcy osób. Większości udało się dostać do Karyntii, zajętej przez Brytyjczyków. W ślad za nimi ruszyły tysiące Chorwatów. Wojska Tito starały się nie dopuścić do ucieczki żołnierzy ustaszowskich. W dniach 9-15 maja toczyły się gwałtowane walki w okolicach Dravogradu, Celje, Ferlach i Klagenfurtu. W sumie do niewoli jugosłowiańskiej dostało się około 50-60 tysięcy jeńców i uciekinierów. 15 maja kolumna żołnierzy i cywilów chorwackich osiągnęła rzekę Drawę, którą od północy obsadzali Bułgarzy. Aby dotrzeć do Austrii Chorwaci musieli złamać opór żołnierzy Tity, którzy przejęli kontrolę nad Dravogradem i Mariborem. Dzięki neutralności Bułgarów, którzy nie ulegli presji wysłanników Tito, Chorwatom udało się przełamać pozycje jugosłowiańskie. Jednak drogę do Austrii zagrodziły Chorwatom oddziały brytyjskiej V Korpusu 8 Armii. Rozmowy chorwacko-brytyjskie nie przyniosły efektów, tym bardziej iż uczestniczył w nich komisarz polityczny 51 Dywizji jugosłowiańskiej, który obiecał objęcie chorwackich żołnierzy prawami jeńców wojennych. W tej sytuacji Chorwaci skapitulowali i jedynie pojedynczym żołnierzom udało się przedrzeć przez pozycje brytyjskie i jugosłowiańskie. Chorwaci, a także Słoweńcy i czetnicy Mihailovićia, którym wcześniej udało się dostać do Karyntii zostali rozbrojeni przez Brytyjczyków a następnie – analogicznie jak Kozacy – przekazani w ręce Tity. Oddziały brytyjskie odnosiły się z niechęcią do wszystkich żołnierzy walczących u boku Niemców. Brytyjczycy nie dawali także wiary informacjom o okrucieństwie jugosłowiańskiego Urzędu Bezpieczeństwa Państwowego. 14 maja brytyjski generał Brian Robertson wydał instrukcję operacyjną dla 15 Grupy Armii, aby „cały poddający się personel narodowości jugosłowiańskiej, pozostający w niemieckiej służbie był zwracany do sił jugosłowiańskich”. Mimo sprzeciwu Aleksandra Kirk’a z Departamentu Stanu wobec repatriacji antykomunistycznych Jugosłowian, jako gwałcącego ”politykę anglo-amerykańską, nie mając umotywowania administracyjnego”, Brytyjczycy obiecali w Belgradzie Tito niezwłoczne wydanie 200 tysięcy uciekinierów. Lokalni dowódcy brytyjscy częstokroć oszukańczo informowali uciekinierów, że zostaną wysłani do Włoch. Mimo rozkazu marszałka Alexandra z 24 maja, stwierdzającego, iż „nie istnieją okoliczności, które będą umożliwiały repatriację Jugo, będących pod opieką Sprzymierzonych w ręce Jugo”, przymusowa repatriacja trwała do końca maja 1945 roku. Tylko w okresie 23-31 maja „zawrócono” do Tity 26 tysięcy Chorwatów, Słoweńców, Serbów i Czarnogórców. Wszyscy oni zostali w ten sposób skazani na śmierć, podobnie jak setki tysięcy obywateli Związku Sowieckiego, na podstawie porozumień jałtańskich, dotyczących repatriacji własnych obywateli. Brytyjskie repatriacje antykomunistów stały w oczywistej sprzeczności z wieloma artykułami Konwencji Haskiej oraz Konwencji Genewskiej z 1929 roku. Jednak władze zwycięskich mocarstw alianckich uznały, iż wobec kapitulacji wszystkich nieprzyjacielskich wojsk i ustania wszelkich działań zbrojnych nie są związane postanowieniami Konwencji Genewskiej o traktowaniu jeńców wojennych, jak i też innymi nomami prawa wojennego. Uznano tym samym, iż istnieje dowolność w postępowaniu z żołnierzami wojsk, które skapitulowały po 8 maja 1945 rok. Nie nazywano ich jeńcami, a „nieprzyjacielskim personelem, który się poddał”. W sumie w maju w ręce komunistycznych oprawców dostało się od 40 do 110 tysięcy Chorwatów. Część z nich została zamordowana już na drodze między Bleiburgiem a Mariborem. Wśród nich byli najwyżsi dowódcy armii chorwackiej, z generałami Ajanoviciem, Dandą, Dollezilem, Domanikiem, Hoćevarem, Novakiem, Paćakiem, Perkovićiem i Zornem na czele. Ci, którzy przeżyli masowe mordy nad granicą z Austrii, zostali zmuszeni do marszu „drogą krzyżową” w kierunku południowym i wschodnim. W czasie wędrówki eskorta zabijała jeńców na różne sposoby: strzelając do maruderów, topiąc skrępowanych w Drawie oraz Sawie, wywołując sztuczne lawiny skalne na maszerujących. Kolejnymi miejscami masowych mordów na jeńcach stały się: Baćki Jarci, Śt. Vid (25 tysięcy zamordowanych), Koćevski Rog (30 tysięcy zamordowanych), Naśice (4 tysiące), Seśtina (5 tysiące). Ci, którym udało się przeżyć trafili do obozów zbiorczych w Zagrzebiu, Samoborze, Krapine, Sisaku, Karlovacu, Bjelovarze i Slavonskej Pożege, gdzie również dochodziło do masowej eksterminacji więźniów. Wzorem sowieckiej NKWD jugosłowiańska UDB utworzyła łagry w Śt. Vidzie, Starej Gradiśce, Vojniciu, Zagrzebiu, Bjelovarze, Piśanicy, Siśaku, Koprivnicy i wielu innych miejscach w Chorwacji i Macedonii. W sumie zbrodniarze Tity zamordowali około 200 tysięcy jeńców. Trybunał wojskowy w Belgradzie wydawał taśmowo wyroki śmierci na przeciwników Tity, także duchownych. Łącznie zostało zamordowanych 273 duchownych, a 170 zostało uwięzionych. Jednym z nich został arcybiskup Stepinac, który nie zgodził się na zerwanie związków z Watykanem. W odwecie został skazany na 16 lat więzienia w Lepoglavie. W powojennej Chorwacji działały formacje partyzancie, zwane „krzyżowcami”. Ich żołnierze rekrutowali się spośród dawnych ustaszów. Terenem ich największej aktywności były górzyste obszary w północnej Bośni. Większość z nich zostało rozbitych przez komunistów w latach 1945-1947, nieliczne przetrwały w górskich rejonach Velebitu, Maloj i Vielikoj Kapeli do 1950 roku. Chorwacki Komitet Narodowy założony przez Kavrana i Susicićia powstał w 1946 roku na obczyźnie. Jego głównym celem było udzielanie wsparcia antykomunistycznej partyzantce w Chorwacji. Prowokacja tajnej policji jugosłowiańskiej doprowadziła do jego infiltrowania a następnie likwidacji. Mimo wspomnianej przymusowej, w rękach Anglosasów na początku czerwca 1945 roku pozostawało jeszcze ponad 70 tysięcy jugosłowiańskich uchodźców w obozach dla przesiedleńców. Stamtąd Chorwaci stopniowo wyjeżdżali do miejsc tradycyjnej diaspory – Kanady, USA, Argentyny (35 tysięcy) i Australii (10 tysięcy). W Argentynie od 1951 roku działał chorwacki rząd na uchodźstwie.
Wybrana literatura: Stosunki narodowościowe w Europie Środkowej i Południowo-Wschodniej
H. Batowski – Podstawy kryzysu jugosłowiańskiego (konflikt chorwacko-serbski) H. Bartoszewicz – Polityka Związku Sowieckiego wobec państw Europy Środkowo-Wschodniej w latach 1944-1948
M. Zacharias – Jugosławia w polityce Wielkiej Brytanii 1940-1945 W. Felczak, T. Wasilewski – Historia Jugosławii
Godziemba's blog
RPA: Wolność, równość i… dobrobyt? Południowoafrykańskie kopalnie złota, będące w posiadaniu rodzin Nelsona Mandeli i Jacoba Zumy są oskarżane o wykorzystywanie politycznych koneksji w celu uniknięcia odpowiedzialności za nadużycia względem pracowników. Kompani wydobywczej zarzuca się również czerpanie zysku ze sprzedaży aktywów kopalni, które nie należą do politycznych klanów. 18 miesięcy temu powiązana z politykami kompania Aurora Empowerment Systems przejęła kontrolę nad dwoma kopalniami złota w pobliżu Johannesburga. Górnicze związki zawodowe w RPA przedstawiają dane, z których wynika, że właściciele firmy zalegają swoim pracownikom z wypłatą ponad 12 milionów randów (ok. 1,8 mln dolarów amerykańskich). Dyrektorem firmy Aurora jest Zondwa Gadaffi Mandela, wnuk byłego prezydenta RPA, Nelsona Mandeli. Przewodniczącym zarządu jest bratanek obecnego prezydenta Khulubuse Zuma, zaś kolejnym członkiem zarządu jest osobisty doradca prezydenta Jacoba Zumy – Michael Hulley. Pomimo braku jakiegokolwiek doświadczenia w zarządzaniu kopalniami złota, po bankructwie poprzedniego właściciela, sąd najwyższy przyznał kontrolę nad kopalniami firmie Aurora. Tym samym Aurora pokonała inne kompanie górnicze w wartym 92 miliony dolarów interesie. Od tego czasu firma stała się obiektem kontrowersji w RPA. Jej krytycy, w tym pracownicy, mówią o poważnych nadużyciach prawnych, których uniknęła dzięki rodzinnym powiązaniom zarządu z najważniejszymi ludźmi w państwie. Gdy w październiku 2009 roku Aurora przejęła kontrolę nad dwoma kopalniami, nowi właściciele obiecali pracownikom stałą pracę, zapewnienie godnych warunków mieszkaniowych i dofinansowanie stypendiów dla dzieci pracowników. Zwątpienie w te obietnice wyraził m.in. Frans Baleni, sekretarz generalny największego związku zawodowego, Narodowego Związku Pracowników Kopalni (NUM), bliskiego politycznego sojusznika rządzącego Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC). ANC, który cieszy się opinią pogromcy apartheidu, bazował na hasłach komunistycznych, blisko współpracował przez cały okres działalności z Komunistyczną Partią Południowej Afryki (SACP). Po obaleniu systemu segregacji, prowadzeni przez Mandelę i ANC czarni mieszkańcy RPA zostali omamieni obietnicami nie tylko wolności i równości, ale i dostatniego, bezpiecznego życia pod skrzydłami komunizujących opiekunów narodu. Głosząc ideały komunistyczne, skrywane przez media przed światową opinią publiczną w zamian za serwowaną jej tezę o „walce o rasową równość”, ANC jawił się, jako siła wyzwolenia i gwarancji dobrobytu Południowej Afryki. Kolejne lata zweryfikowały ten entuzjazm. Po zaledwie dwóch miesiącach od objęcia władzy nad kopalniami Aurora zaczęła zalegać z wypłatami dla pracowników. Przez pierwsze trzy miesiące 2010 roku pracownicy nie otrzymali żadnej zapłaty za swoją pracę. W tym czasie zarząd odmawiał mediom jakichkolwiek komentarzy w tej sprawie, nie chciał też wydać stosownego oświadczenia. Wielu z ponad pięciu tysięcy zatrudnionych w dwóch kopalniach pracowników żyje dziś z podarunków i paczek żywnościowych dostarczanych przez związki zawodowe.
Tymczasem paczki żywieniowe dostarczane są dla nich również przez partię ANC, która nie podjęła żadnych kroków w celu wyegzekwowania od zarządców Aurory płatności dla pracowników, ani nie zajęła się tematem w żaden sposób. Pracownicy nie mają złudzeń, co do motywów działania partii, paczki z jedzeniem mają skłonić ich do oddania głosu na rządzący od 16 lat Kongres. Nie są to jednak wszystkie upokorzenia, które znosić muszą oni z ręki tych, którzy „przynieśli im wolność i równość”. Podczas gdy pracownicy nie otrzymują wynagrodzenia, prezes Aurory przeznacza milion randów (ok. 150 tysięcy dolarów) na kampanię wyborczą ANC! Przeciwko temu posunięciu zaprotestował związek NUM, żądając od partii zwrotu pieniędzy do firmy, ta jednak odmówiła. Obopólna korzyść zarządu firmy i władz krajowych zostaje podtrzymana. Ci pierwsi nie są krytykowani przez władze, które sami hojnie sponsorują, ci drudzy nie zaprzątają sobie głowy interwencją w obronie miejsc pracy i naprawą sytuacji, w jakiej znaleźli się pracownicy.
Rabunek w biały dzień W kopalniach rozpoczęła się również realizacja znanego już w RPA scenariusza, podobnego do tego, jaki miał miejsce w przypadku przekazywanych w ramach redystrybucji czarnym właścicielom farm. A ten obejmuje wyprzedawanie z kopalni, co się tylko da. Znajdująca się w Grootvlei kopalnia była jedną z najnowocześniejszych w kraju, dopóki kontroli nad nią nie przejęła Aurora. Wtedy zezłomowano warte 6 milionów dolarów maszyny. „-To, co tu widzimy to najlepszy przykład rozboju w biały dzień, ponieważ Aurora właściwie nie posiada już kopalni” – mówi Gideon du Plessis, zastępca sekretarza generalnego Solidarity, związku zawodowego pracowników kopalni, reprezentującego wykwalifikowanych, głównie białych pracowników. Od początku Aurora nie zabezpieczyła właściwie finansowania wydobycia, pomimo zapewnień prezesa Mandeli o planowanym zysku od 5 do 10 miliardów dolarów w ciągu pierwszych 10 lat. „-Niektórzy ludzie wierzą, że Aurora tak naprawdę nigdy nie była zainteresowana prowadzeniem kopalni, widząc duży i szybki zysk w wyprzedaży jej wyposażenia” – powiedział du Plessis. Władze Aurory twierdzą, że sprzęt został rozkradziony i sprzedany przez nielegalnych wydobywców, stanowiących w RPA poważny problem. Du Plessis twierdzi jednak, że ten scenariusz jest mało prawdopodobny, gdyż nielegalni górnicy nie mieliby sprzętu transportowego, by być zdolnymi zlikwidować całą kopalnię, nie mówiąc już o tym gdzie i komu mieliby sprzedać skradzione maszyny. Zamknięcie szybów kopalni w Grootvlei dotknęło mocno gospodarkę w pobliżu miasta Springs. Byli pracownicy Aurory (biali i czarni) sprzedają posiadane dobra, by przetrwać po likwidacji miejsc pracy. Desperacja pozbawionych dochodów pracowników prowadziła nawet do największych tragedii jak samobójstwa. Tak, na przykładzie jednej tylko gałęzi gospodarki będącej niegdyś, obok rolnictwa, ostoją stabilności RPA, wygląda dziś rzeczywistość tego kraju. Rządzonego przez uwielbianych na świecie „bojowników o wolność”, którzy mieli wyzwolić ich od władzy znienawidzonych białych i zapewnić dobrobyt, wolność, równość i szczęście zgodne z komunistycznymi ideałami czarnych liderów.
Marucha
Komorowski myje okna Bikont Ponad 34 tys. zł zarobiła Anna Bikont, dziennikarka „Gazety Wyborczej”, wynajmując swoje mieszkanie na siedzibę sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego – wynika z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska”. Z kolei rysownik Marek Raczkowski („Przekrój”, „Polityka”) za trzy rysunki satyryczne wykonane na potrzeby kampanii wyborczej obecnego prezydenta otrzymał 10 tys. zł wynagrodzenia. Raczkowski „zasłynął” wcześniej z tego, że wtykał polską flagę w psie odchody. Anna Bikont w marcu 2011 r. z rąk Bronisława Komorowskiego otrzymała Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, jako zasłużona dziennikarka. Obserwujący uroczystości telewizyjni widzowie w większości nie zdawali sobie sprawy, że kilka miesięcy wcześniej w mieszkaniu Anny Bikont mieścił się sztab wyborczy Bronisława Komorowskiego. W trakcie prezydenckiej kampanii media ujawniły, że sztab kandydata Bronisława Komorowskiego mieści się w lokalu przy ul. Wiejskiej 14/5, którego właścicielem jest czołowa dziennikarka „Gazety Wyborczej”. O sprawie lokalizacji komitetu kandydata Platformy pisała „Rzeczpospolita” w artykule Pod jednym dachem ze sztabem. Informację o właścicielce lokalu przekazali autorom tekstu mieszkańcy kamienicy, w której kandydat PO ulokował siedzibę swojego komitetu wyborczego. Wówczas jednak nikt ze sztabu nie chciał tego potwierdzić, także odpowiadający za finanse komitetu wyborczego kandydata Platformy Obywatelskiej Andrzej Wyrobiec nie chciał powiedzieć, do kogo należy mieszkanie.
Kto wyremontuje mieszkanie dziennikarki „GW” „Gazeta Polska” dysponuje dokumentami dotyczącymi wynajmu przez sztab obecnego prezydenta mieszkania przy ul. Wiejskiej 14/5. W bardzo szczegółowej umowie najmu zawartej 26 kwietnia 2010 r. dokładnie opisano, co może robić w mieszkaniu najemca, (czyli sztab Bronisława Komorowskiego) i do czego jest zobowiązany. Umowa została zawarta pomiędzy Anną Bikont (wynajmującym) a Komitetem Wyborczym Kandydata na Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Bronisława Komorowskiego reprezentowanym przez Andrzeja Wyrobca, pełnomocnika finansowego komitetu wyborczego. „Wynajmujący oświadcza, że jest jedynym właścicielem lokalu mieszkalnego położonego w Warszawie przy ul. Wiejskiej 14/5 o powierzchni 122 m (...). Strony ustaliły, że opłata miesięczna za najem lokalu wynosi 6500 złotych (słownie sześć tysięcy pięćset złotych)” – czytamy w umowie najmu. Z dokumentów wynika, że mieszkanie było wynajęte od 26 kwietnia do września 2010 r. W punkcie czwartym umowy napisano: „Najemca obowiązany jest dokonywać na własny koszt napraw, zabezpieczeń, mycia okien, odnawiania przedmiotu najmu w rozmiarze i na zasadzie przewidzianych przepisami Kodeksu Cywilnego”. Z rachunku znajdującego się w dokumentach dotyczących wynajmu mieszkania wynika, że w sumie sztab wyborczy Bronisława Komorowskiego zapłacił Annie Bikont 34 308,93 gr.
Na politycznym froncie Rok temu po pierwszych niepotwierdzonych przez sztab Bronisława Komorowskiego informacjach o wynajęciu mieszkania od Anny Bikont zapytaliśmy Radę Etyki Mediów o opinię. – Dziennikarz z pewnością naraża na szwank swoją niezależność i wiarygodność, określając się politycznie w tak wyraźny sposób. Czytelnicy artykułów dziennikarki będą o tym pamiętać – mówiła przewodnicząca REM. – Jeśli dziennikarz zajmuje się bieżącymi sprawami, powinien dbać, by być niezależnym i by być postrzegany, jako osoba niezależna – stwierdziła wówczas Magdalena Bajer, szefowa Rady Etyki Mediów. Na próżno jednak szukać stanowiska Rady Etyki Mediów odnośnie Anny Bikont. Na stronie REM owszem, są stanowiska potępiające, ale Jana Pospieszalskiego, „Gazetę Polską” czy „Nasz Dziennik”. Anna Bikont, czołowa dziennikarka „Gazety Wyborczej, w swoich tekstach często podejmuje bieżącą tematykę polityczną. Gdy trwały rządy Prawa i Sprawiedliwości, pytała w swoim wywiadzie z Jerzym Szackim, „czym grozi populistyczny styl rządzenia”. Zastanawiała się też, czy „rządy braci Kaczyńskich” będziemy wspominać, jako soft-populizm, gdy „władzę zdobędzie populista w wersji hard”. Z wyrzutem pisała o oklaskach, jakie zebrał Jarosław Kaczyński po przemówieniu w 2001 r., gdy kandydował na szefa PiS, i mówił o próbie zniesławienia Polaków, jako pogromców ludności żydowskiej. Gdy PiS sformowało rząd, niepokoiło ją, czy w IV RP jest jeszcze miejsce na Jedwabne. W 1996 r. w jednym z tekstów poszła śladem milionów dolarów, które wpompowywać miały na przełomie lat 1990 i 1991 w spółkę Telegraf związaną z partią Porozumienie Centrum poważne firmy, także państwowe. Rok temu w wywiadzie dla bułgarskiego tygodnika „Kultura” stwierdziła: „Po napisaniu książki nie miałam sił, żeby zostać w Polsce (...). Zostałam i się wyizolowałam. Podczas pisania »My z Jedwabnego« spotkało mnie dużo nienawiści i obojętności. Odczuwałam ból, zostawiając samych w Jedwabnem tych nielicznych dobrych ludzi, którzy odważyli się na spotkanie ze mną (zazwyczaj wieczorem, żeby sąsiedzi nic nie widzieli). Za swoje człowieczeństwo zapłacili dużo – do dziś o nich w Jedwabnem mówi się, że się sprzedali za żydowskie pieniądze. (...)”. Jej specyficzne podejście do Polski uwidoczniło się już w latach 90. To właśnie Anna Bikont była autorką nagonki na Wojciecha Cejrowskiego, o którym pisała „brunatny kowboj” – chodziło o jego program w TVP w 1995 r. „WC kwadrans”, który – według „Gazety Wyborczej” i Anny Bikont – miał propagować treści faszystowskie. W rzeczywistości Wojciech Cejrowski odwoływał się do patriotyzmu, konserwatyzmu i wartości chrześcijańskich, co widocznie już samo w sobie było dla „GW” „faszyzmem”.
Pan od psich kup rysuje dla Komorowskiego Anna Bikont nie była jedyną osobą z mediów, która zawarła umowę ze sztabem Bronisława Komorowskiego. „Gazeta Polska” dotarła do umowy pomiędzy Andrzejem Wyrobcem, pełnomocnikiem finansowym sztabu Bronisława Komorowskiego (zamawiającym), a rysownikiem Markiem Raczkowskim (wykonawcą), zawartej 24 maja 2010 r. „Zamawiający powierza, a Wykonawca zobowiązuje się do wykonania trzech rysunków satyrycznych na potrzeby Komitetu Wyborczego Kandydata na Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Bronisława Komorowskiego, zgodnie z przepisami prawa, wewnętrznymi procedurami i ze wskazówkami Zamawiającego. Wykonawca przyjmuje do wykonania prace i zobowiązuje się wykonać je ze szczególną starannością i dbałością o interesy Zamawiającego. (...) Za wykonanie pracy Wykonawca otrzyma wynagrodzenie w wysokości 10 000,00 (słownie: dziesięć tysięcy złotych brutto)” – czytamy w umowie. Marek Raczkowski od kilku lat pozuje na rysownika-skandalistę. Jego kariera w salonowych mediach tak naprawdę rozpoczęła się w 2006 r., kiedy to w Radiu Tok FM powiedział, że wetknął kilkadziesiąt polskich flag w psie odchody, żeby nagłośnić problem kynozanieczyszczeń. Od tego momentu stał się celebrytą szanowanym przez elektorat Dominika Tarasa i Janusza Palikota. Jego wcześniejsze wyczyny nie przeszkodziły (a może właśnie zadecydowały), że został wynajęty przez sztab Bronisława Komorowskiego, jako rysownik w kampanii wyborczej. Dorota Kania
Iluminacja z przeszłości Habent sua fata libelli –to łaciński przysłowie można rozszerzyć na wszelkie wytwory myśli ludzkiej. Bo czyż nie mają swoich losów kredensy, kolie, obrazy, łyżki, a nawet… nocniki? (wielbiciele Sienkiewicza wiedzą, o czym mówię). Nic, więc dziwnego, że w XX wieku pojawiła się nowa kategoria przedmiotów materialnych obdarzonych Losami. Mowa oczywiście o nośnikach audio-wideo. Wśród cudownie odnalezionych lub bezpowrotnie straconych kopii filmowych czy taśm z nagraniami, mieści się opowieść o kasetach magnetofonowych nagranych w ośrodkach internowania dla Joanny Wierzbickiej-Rusieckiej. Pani Joanna odwiedzając internowanego syna, Aleksandra Rusieckiego, współpracownika KOR, zorientowała się, że uwięzieni niewiele wiedzą o sytuacji w kraju, gubią się w domysłach i albo trwają w złudnej nadziei, że „zima wasza, wiosna nasza”, albo bliscy są kompletnego załamania. Z tej obserwacji zrodziła się koncepcja pisma informacyjnego dla internowanych. Zostało nazwane „Skrót”. Pani Joanna i jej współpracownicy przez rok kursowali po całej Polsce, krążąc między Iławą, Kielcami, Kwidzynem, Łowiczem, Mielęcinem, Nowym Łupkowem, Rzeszowem, Strzebielinku, Suwałkami, Uhercami. Dokonywali cudów przebiegłości wynajdując preteksty do odwiedzania znajomych, których nie widzieli latami czy podszywając się pod członków rodzin. Joanna Wierzbicka-Rusiecka zbierała informacje ze wszelkich odstępnych źródeł niezależnych i oficjalnych, redagowała, przepisywała na maszynie, organizowała ludzi do powielania. Z tymi materiałami kilkadziesiąt następnych osób z całego kraju docierało do ośrodków dla internowanych. W rozprowadzaniu „Skrótu” za kratami pomagali internowani i księża, a niekiedy nawet pracownicy Służby Więziennej (np. sierżant Andrzej Deptuła z Iławy). Tymi samymi kanałami szły na Zachód dokumenty dotyczące internowanych, listy osób przetrzymywanych w poszczególnych obozach i więzieniach, opisy panujących tam warunków oraz relacje. Wszystkie te materiały zostały opublikowane w paryskich „Zeszytach Historycznych” pod tytułem „Głosy zza muru”. Czym jednak zajmowali się internowani? Oczywiście – gównie knuciem w celu obalenia ustroju siłą. Pisali wywrotowe teksty przy lampkach z więziennej margaryny i bandaży, organizowali protesty i głodówki, wymyślali kawały o klawiszach i esbekach, dyskutowali do upadłego, organizowali wszechnice i kursy, a nawet tajne drukarnie… Ale wachlarz działań dla ludzi za kratami jest mocno ograniczony. Ileż można dyskutować i grać w brydża? Co robić, gdy ogarnie cię beznadzieja i przejmująca tęsknota, a w duszy rodzi się wściekły gniew, który nie znajduje ujścia? Można… śpiewać. Więc prawie we wszystkich obozach śpiewano. Nie zawsze było to takie bezpieczne. W Załężu koło Rzeszowa za śpiewanie nieprawomyślnych piosenek aresztowano czterech internowanych pod zarzutem „szkalowania ustroju PRL w miejscu publicznym”. W pieśni internowali chcieli wykrzyczeć swój bunt i rozpacz, wyszydzić znienawidzonych komunistów, znaleźć nadzieję i przeżyć chwile wspólnoty. Śpiew pozwala zjednoczyć się grupie i solidarnie stawić czoła wrogowi. Śpiewając dawne pieśni można było poczuć więź z przodkami, układanie nowych piosenek dawało siłę do przetrwania. Zarazem pieśni te dużo więcej mówiły o nastrojach panujących za kratami i na tzw. wolności niż stosy depesz czy wywiadów. Stanowiły żywy dokument wręcz rozsadzany emocjami. Pani Joanna i współpracownicy „Skrótu” od razu zorientowali się, jak doniosłe znaczenie ma ta sfera działalności internowanych. Zapadła błyskawiczna decyzja: „nagrywamy i wydajemy zeszyt z tekstami” (był rok 82, jeszcze nikt nie myślał o wydawaniu podziemnych kaset). Nagrania zrealizowano w 5 ośrodkach – w Głogowie, Kwidzyniu, Nowym Łupkowie, Uhercach i Załężu, znów dokonując cudów improwizacji. Szmuglowano magnetofony, pozorowano wesołe zabawy towarzyskie, byleby tylko klawisze się nie zorientowali. W Nowym Łupkowie Małgorzata Jedynak z Redakcji Muzycznej Polskiego Radia weszła do obozu, jako siostra Tadeusza Jedynaka, którego w życiu na oczy nie widziała. Nagranie w Kwidzyniu miało miejsce na kilka dni przed brutalną pacyfikacją tego obozu, w której obrażenia, niekiedy bardzo poważne, odniosło 81 osób. Później było żmudne przesłuchiwanie kaset. Tak po skończonej pracy wspominali ją twórcy „Skrótu”: Miesiące te SKRÓT wspominać będzie, jako czas rozwiązywania skomplikowanych zagadek: porównywania mało czytelnych tekstów, wsłuchiwania się w nienajlepsze niekiedy nagrania, tropienia szlaków, jakimi wędrowała piosenka. Nieoczekiwane odpowiedzi na trudne pytania, fantastyczne zbiegi okoliczności. Ale przede wszystkim – chwile wzruszeń, wieczorne słuchanie obozowych pieśni, czytanie górniczych strof. Może w przyszłości krytyk-polonista weźmie pod lupę te wiersze, przepisywane niekiedy ręką bardziej nawykłą do kilofa, może niektórym zabroni wstępu do literatury. Ale teraz, dziś – poprzez skuteczność swego oddziaływania na serca i sumienia ludzkie – zasłużyły one sobie w pełni na naszą uwagę. Wybór piosenek z obozowego repertuaru ma służyć dziś – do śpiewania w więzieniu, do którego ciągle przybywają nowi internowani, ale ma też ocalić dla jutra piosenki, – jako pamiątki i jako świadectwo losu, jaki Polakom zgotowali Polacy: losu jeńców wojennych w rodzinnym kraju, w haniebnej wojnie, którą całemu Narodowi ważyła się wypowiedzieć WRON-a. Tak powstał III Zeszyt „Skrótu”, przedrukowany zaraz potem w Paryżu. A kasety zaległy w archiwum. Jakimś cudem nie skonfiskowała ich bezpieka, gdy w 86 aresztowała całą redakcję kolejnego pisma wydawanego przez panią Joannę – KAT-a, czyli Krajowej Agencji Terenowej. Zapewne szukali tylko materiałów drukarskich. Po 1989 taśmy nadal leżały w prywatnych zbiorach pani Joanny. Nie było zainteresowanych. Żaden krytyk polonista, żaden historyk, żaden muzykolog nie zajął się nimi. Skromne tomiki krajowego przedruku „Głosów zza muru” z 83 roku znikały z domowych archiwów, trafiały na makulaturę, do bibliotek, jako pochłaniacz kurzu. Pani Joanna wyprowadziła się z Warszawy, zajęła się organizowaniem znanego na całym świecie festiwalu filmów przyrodniczych im. Braci Wagów, powoli traciła nadzieję, że kogoś jej zbiory mogą zainteresować. Aż przyszedł 10 kwietnia… Nie wiedziałem, jak my wszyscy, co ze sobą zrobić. Snułem się jak otępiały, odbierając świat jak przez dźwiękoszczelną szybę. I nagle przypadkiem sięgnąłem po „Głosy zza muru”, które trafiły do mnie w spadku po teściu. Pamiętam, że gdy pół roku wcześniej likwidowaliśmy jego mieszkanie, chciałem tę „bibułę” wyrzucić. Tylko syn ze swoją naturą chomika uratował broszurę przed oddaniem na makulaturę. 12 kwietnia czytałem te teksty po raz pierwszy w życiu i doznałem olśnienia. Wiedziałem, że muszę uratować je przed zapomnieniem. Usiadłem do skanera, przejechałem 200 stron ocr-em, sczytałem, zamieściłem w internecie, rozesłałem do wszystkich podmiotów, jakie mi przyszły na myśl. I odnalazłem panią Joannę. Kiedy zdradziłem jej swoje marzenie, by ktoś nagrał na nowo te piosenki (zdążyłem napisać do Pietrzaka i do De Press), usłyszałem: „A co by pan powiedział na autentyczne nagrania z internatów?” W ten sposób stałem się kustoszem tych materiałów. I stanę na głowie, żeby oprócz nagrań archiwalnych, których jakość jest w tej chwili dużo lepsza niż plików wejściowych, słowo, znaleźć współczesnego wykonawcę lub wykonawców dla tych pieśni. Mam wobec nich dług wdzięczności. Dzięki nim obudziłem się z letargu, zacząłem na nowo pisać, działać. Nie wiem, jak mógłby wyglądać mój alternatywny życiorys po 10 kwietnia, nie wiem, dokąd mnie obecna ścieżka zaprowadzi. Ale wiem, że bez „Głosów zza muru” byłbym w tej chwili w zupełnie innym miejscu. I na tyle, na ile mogę to ocenić, obecne podoba mi się dużo bardziej. Pani Joanno, chyba nawet nie przypuszczała Pani, że 30 lat po wydaniu III Zeszytu „Skrótu” Pani praca diametralnie odmieni czyjeś życie?
Yuhma
Skorumpowany sędzia i niezłomna sprzątaczka A to III RP właśnie... Życiorysy – załgane i stracone, ukryte w cieniu lub przeżyte w trudzie. Draństwo niesłusznie nagrodzone i zapomniani dzielni ludzie. Wiele jest grzechów III RP, ale czy będziemy mówić o rabunkowej prywatyzacji, czy o grubej kresce, czy też o systemie korporacyjno-kastowym, zawsze powrócimy do jednego decydującego czynnika – LUDZI. Bo nic przecież nie dzieje się w próżni – ktoś ten majątek narodowy rozkradał, kto inny unikał odpowiedzialności, dla czyjejś korzyści się to wszystko działo. Ten medal ma też drugą stronę – kogoś okradziono, komuś nie oddano sprawiedliwości, ktoś nie otrzyma tego, co mu się należy. Na takim odwróceniu zasad zbudowano gmach III RP, to jej fundament i podstawa. A jak sama nazwa wskazuje, budowla ta obejmuje całą Polskę, jest w każdej wsi i mieście, we wszystkich grupach społecznych i zawodowych. Wszyscy wiemy o Urbanie, Kiszczaku czy Kapuścińskim z jednej, a małżeństwie Gwiazdów, Annie Walentynowicz czy Zbigniewie Herbercie z drugiej strony. Ale to tylko wierzchołek piramidy. Jej podstawa to setki dzielnych ludzi wyrzuconych na śmietnik historii, by armia łotrów, zbrodniarzy lub zwyczajnych padalców miała się jak najlepiej. Nie tak dawno Morsik z „Wielkiej Solidarności” przesłał mi do adiustacji wywiad z Joanną Wierzbicką-Rusiecką. (O pani Joannie pisałem już w różnych miejscach wielokrotnie, wystarczy zajrzeć choćby tu). Do wywiadudołączona była lista współpracowników pani Joanny ze „Skrótu”, Agencji Informacyjnej Solidarności i Krajowej Agencji Terenowej. Przeczytałem te ponad 100 nazwisk, z których większość kompletnie nic mi nie mówiła, i pomyślałem: „Co też z tymi ludźmi się stało?” A że podobną refleksję niewiele wcześniej wzbudziła we mnie tzw. lista Kisiela, czyli zbiór 41 nazwisk najgorszych dziennikarskich kłamców na służbie Jaruzelskiego, postanowiłem przyjrzeć się losom ludzi z obu list. Wtedy przypomniało mi się moje śledztwo sprzed 4 lat, jeszcze w salonie24, w sprawie osób z raportu Rokity. W ten sposób powstała moja grupa badana. Poszedłem tropem 106 osób działających w podziemiu i ponad 100 wiernych sług WRONY-y. Wyniki nawet dla mnie, choć spodziewałem się najgorszego, w paru miejscach okazały się szokujące.
Z raportu Rokity czyli sprawozdania Sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do Zbadania Działalności MSW. Na jej czele stanął 30-letni wówczas Jan Rokita, wschodząca gwiazda polskiej polityki. Komisja w ciągu 2 lat działania zbadała 122 przypadki niewyjaśnionych zgonów działaczy opozycji w czasach stanu wojennego. Uznała, że aż 88 budzi uzasadnione podejrzenia o popełnienie ich przez funkcjonariuszy MSW. Ustaliła także nazwiska ok. 100 osób (milicjantów, prokuratorów, biegłych), wobec których powinny zostać podjęte kroki prawne. Odbyły się nawet jakieś śledztwa (np. w sprawie Konrada Kornatowskiego, umorzone, w 1992), ale nikomu nie postawiono zarzutów. Komisja sejmowa nie jest sądem ani prokuraturą, ale czy mogła mylić się we wszystkich 100 przypadkach? Co stało się a tymi ludźmi? Karierę Konrada Kornatowskiego wszyscy zapewne pamiętamy. Co prawda IPN oczyścił go ostatecznie z zarzutów stawianych przez komisję Rokity, ale wystawiając fałszywe alibi ministrowi Kaczmarkowi, Kornatowski pokazał się, jako typowy przedstawiciel PRL-owskiego aparatu represji. Okazało się, że bardzo wiele osób z raportu Rokity pozostało na swoich stanowiskach w sądownictwie, prokuraturze, policji, stopniowo dochodząc do coraz wyższych godności. Inni przekwalifikowali się na radców prawnych, notariuszy, w najgorszym razie adwokatów. Kilka przykładów:
Marek Byliński (Sąd Rejonowy w Przemyślu) jest dziś prezesem tego sądu.
Zdzisław Sznycer (Prokuratura Rejonowa Gdańsk) jest współwłaścicielem Kancelarii Radców Prawnych „Koneksja”. Nazwa bardzo odpowiednia, bo jakże, jeśli nie przez koneksje kancelaria zdobyła kontrakty na obsługę samorządów, wielkich inwestycji oraz banków? Z. Sznycer był doradcą Marszałka Senatu, a także został zakwalifikowany do Rad Nadzorczych NFI.
Zbigniew Stańczewski (Prokuratura Wojewódzka Kraków) i Henryk Handzel (Prokuratura Rejonowa w Przemyślu) przekwalifikowali się na adwokatów, pierwszy wchodzi w skład komisji egzaminacyjnych Okręgowej Rady Adwokackiej.
Zygmunt Gardy (wiceprezes Sądu Wojewódzkiego w Przemyślu) co najmniej do 2005 pracował w tym samym sądzie. I publikował. Najśmieszniejsza wydaje się praca z 2003 roku Refleksje praktyka, co do wykonywania kary pozbawienia wolności. Faktycznie, praktyk. Powinien dodać ze szczególnym uwzględnieniem wyroków na mocy dekretu o stanie wojennym.
Norbert Chalecki (Prokuratura Rejonowa w Olsztynie) awansował na stanowiska Naczelnika Wydziału w Prokuraturze Okręgowej. Był nim jeszcze, w 2007, ale już nie jest, choć pracuje nadal. Zapewne zeszłoroczne protesty społeczne w 25 rocznicę śmierci Marcina Antonowicza, którą badał Chalecki i błyskawicznie umorzył śledztwo, odniosły skutek. To jedyny pocieszający fakt w całym przebadanym materiale.
Hipolit Starszak (zastępca Prokuratora Generalnego) znalazł ciepłą posadkę w Urbanowym „Nie”. Weryfikował prawdziwość esbeckich kwitów, które publikowało pismo Urbana. Urban rekomendował go do sądu koleżeńskiego Izby Wydawców Prasy.
Ryszard Kot (prezes Sądu Wojewódzkiego w Przemyślu) awansował na przewodniczącego II Wydziału Karnego w Sądzie Apelacyjnym w Rzeszowie. I to jest prawdziwy skandal! Za sędzią Kotem ciągnie się smród jak za pułkiem wojska.
Dwa cytaty: Z końcem kwietnia 2002 podczas imprezy imieninowej sędziego Ryszarda Kota w stawie utopił się sędzia Kret. Sprawa stała się głośna, kiedy ujawniliśmy, że imieniny odbywały się w posiadłości Kazimierza J[akubczyka], znanego podkarpackiego biznesmena, oskarżonego w [aferze Kolmer Holding] największej w Polsce sprawie wyłudzeń podatku VAT (ciążą na nim zarzuty wyłudzenia od Skarbu Państwa prawie 3 mln zł). http://arch.pressmedia.com.pl/
Danuta Majka: Czy wiedział Pan, że Pański podwładny poręczył kredyt rodzinie oskarżonego w aferze VAT-owskiej?
Sędzia Zbigniew Różański, prezes rzeszowskiego sądu apelacyjnego: - Nie miałem o tym pojęcia. Dowiedziałem się z "Gazety Wyborczej" [o tym, że sędzia Ryszard Kot poręczył kredyt rodzinie oskarżonego Kazimierza J. po raz pierwszy napisaliśmy w piątkowej "Gazecie Wyborczej" - przyp. red].
http://wiadomosci.gazeta.pl/
W czerwcu 2007 Ryszard Kot został skazany przez sąd dyscyplinarny w Lublinie za niedopełnienie obowiązków. W połowie lat 90. jako wiceprezes Sądu Rejonowego w Kraśniku nie zrobił nic, by do więzienia trafił mężczyzna skazany za spowodowanie śmiertelnego wypadku po pijanemu. Trochę to przypomina Ala Capone skazanego za oszustwa podatkowe. Ale tylko trochę, bowiem pół roku później sędzia Kot został oczyszczony przez Sąd Najwyższy.
Więcej o Raporcie Rokity i obywatelskim śledztwie:
http://hej-kto-polak.pl/?p=13952
Z „listy Kisiela” 2 grudnia 1984 cotygodniowy felieton Stefana Kisielewskiego w „Tygodniku Powszechnym" nosił tytuł „Moje typy". Składał się z 82 wyrazów napisanych ciurkiem. Były to same imiona i nazwiska w kolejności alfabetycznej bez żadnego komentarza. Każdy, kto doszedł do słów „Broniarek Zygmunt” (albo „Urban Jerzy”, – jeśli czytał od końca), orientował się, że jest to lista najgorszych swołoczy dziennikarskich, zaprzedanych duszą i ciałem władzom stanu wojennego. Kisiel, nie mogąc ich splantować w normalnej polemice, wybrał taką formę obejścia cenzury. Jest na tej liście trochę znanych nazwisk (Andrzej Bilik, Zygmunt Broniarek, Marian Podkowiński, Janusz Stefanowicz, Jerzy Urban, Grzegorz Woźniak, Ryszard Wojna), kilka nieco mniej znanych (Zbigniew Safjan, Karol Szyndzielorz, Marian Dobrosielski, Maksymilian Berezowski, Zdzisław Kamiński, Ryszard Drecki, Ignacy Krasicki, Włodzimierz Łoziński, Jerzy Tepli, Henryk Zdanowski), a poza tym osoby, których nikt już nie pamięta. Niby w większości przypadków ich kariera została przerwana. Jednak... Najlepiej ustawił się, rzecz jasna, Jerzy Urban. Najmniej oporów budzi sytuacja Zygmunta Broniarka – pracuje w branżowej prasie, co jak dla niego na pewno było deklasacją, za to wydał 13 książek. Wiadomo jednak, że ten facet umiał gadać i pisać, a ma, o czym. Również Franciszek Nietz, który uwił sobie ciepłe gniazdko, jako zastępca redaktora naczelnego tygodnika „Polska Gazeta Transportowa”, jest do zaakceptowania. Ale już Janusz Stefanowicz, jako autorytet studentów (16 publikacji) musi oburzać. Czego on ich może nauczyć – serwilizmu? O ile nie dziwi kariera Krystyny Szelestowskiej w „Trybunie” (ale sam fakt tak długiego trwania „Trybuny” zdumiewa), o tyle sprzeciw budzi praca Jerzego Tepliego (Polsat, „Trybuna Śląska”, „Dziennika Bałtycki”), Waldemara Kedaja („Wprost”) i Andrzeja Bilika („Kurier Polonijny", „24 Godziny”, „RTV", „Gazeta Prawna") w mediach. A ten ostatni na dodatek ma za sobą karierę ambasadorską! Kto chciał czytać nowe powieści Safjana, że tak ochoczo znajdowali się wydawcy? Ktoś słyszał o 7 jego powieściach wydanych po 1989 r.(nie wspominając o wznowieniach „Stawki większej niż życie”)? Śmiem powątpiewać w literackie talenta i wspaniałe merytoryczne przygotowanie pozostałych 13 pań i panów. Znam się trochę na tej robocie – Grzegorz Woźniak nie miał szansy sam przetłumaczyć w ciągu 20 lat 46 poważnych pozycji. Ani Stanisław Głąbiński napisać 7 własnych książek i przetłumaczyć 30. Albo mieli murzynów, albo odwalali robotę za pomocą tłumacza komputerowego, a potem ktoś się musiał męczyć. Podejrzewam dla poziomu literackiego osób z listy Kisiela reprezentatywna jest znaleziona w internecie opinia o jednym z nich: to, co zrobił pan Daniel Luliński [24 tłumaczenia], potwierdza jedynie, że zna on język niemiecki. Poprzestańmy na wytknięciu mu braku znajomości niemieckiej terminologii wojskowej oraz zawiłości wydarzeń na froncie wschodnim i Bałkanach. Podobnie jego przypisy wołają o pomstę do nieba. Ale przyjmijmy, że nie było tak źle. Skąd jednak sypały się zlecenia? Trudno uwierzyć, że powodem mogło być coś innego niż znajomości wyniesione jeszcze z PRL. Pani Ewa Boniecka, jakim cudem namówiła 30 polityków na prywatne rozmówki przy porannej kawie (książka Bliżej polityków)? A redaktorem naczelnym wydawnictwa Europejskiej Wyższej Szkoły Prawa i Administracji została w wyniku konkursu? Ciekawy jest też spis wydawców, dla których pracowali ci wszyscy autorzy/tłumacze. Głownie była to „Bellona”, (czyli dawne Wydawnictwo MON), PAN, PWN, Wydawnictwo Adam Marszałek. Firmy państwowe i nomenklaturowe. Czy Karol Szyndzielorz swoim talentom zawdzięcza lukratywne stanowiska w Siemensie i u Zasady? To rzecz jasna pytanie retoryczne. O udział Marka Jaworskiego w spółce Włodzimierza Czarzastego „Polska Dystrybucja Książki” nie warto pytać nawet retorycznie. Oburza ambasadorska kariera Andrzeja Bilika (1996-97 ambasador RP w Algierze), Włodzimierza Łozińskiego (rzecznik prasowy prezydenta Jaruzelskiego, współautor jego wspomnień, 1995-96 doradca premiera Oleksego), ale rekord bije sukces Marii Wągrowskiej. W 2007 r. ta była korespondentka „Rzeczpospolitej” w Brukseli, redaktor naczelna tygodnika „Polska Zbrojna” (dawny „Żołnierz Wolności”), wicedyrektor „Bellony” (dawniej Wydawnictwo MON), szef Programu Bezpieczeństwo Międzynarodowe w Centrum Stosunków Międzynarodowych, wiceprezes Stowarzyszenia Euro-Atlantyckiego przez 10 dni zajmowała stanowisko podsekretarza stanu w MON. Oficjalnym powodem jej dymisji były problemy rodzinne, ale nieoficjalnie mówi się o informacjach z IPN. To jej jednak w niczym nie zaszkodziło. W 2010 została współautorką książki Bronisława Komorowskiego Prawą stroną, życie, polityka, anegdota. To po prostu kompromitacja III RP, całej PO i Bronisława Komorowskiego w szczególności. Kompromitujące jest jeszcze jedno – wszyscy z wymienionych zachowywali się przyzwoicie (czytaj: zniknęli z życia społecznego) na początku lat 90. A później, stopniowo, z każdym rokiem ośmielali się coraz bardziej. W tej chwili na pewno czują się urażeni takimi tekstami jak mój. Intuicyjnie przypuszczam, że nie przyczaili się, by po okresie z góry założonej kwarantanny znów wyjść w świat. Sądzę, że najpierw bali się, co też im się stanie, a gdy zobaczyli, że nikt o nich nie pamięta, że wiele gorszych szuj robi kariery, przestali odczuwać wstyd za swoją działalność w PRL. Ktoś im sumienia znieczulił, ktoś ich zachęcił do powrotu. Wielbiciele grubej kreski mogą sobie pogratulować. Paradoksalnie, najgorzej w III RP zadomowili się najlepsi dziennikarze z tego towarzystwa – wspomniany już Broniarek i Ryszard Wojna (1 książka). Jest w tym sprawiedliwość, że najbardziej utalentowani płacą więcej, bo większy talent oddali na usługi komunistom, ale żurnaliści mniejsi za łatwo się zaadoptowali. A o 20 osobach z listy Kisiela nic nie wiadomo. Jakoś dziwnie spokojny jestem o ich losy, na pewno dobrze im się wiedzie.
Z „listy Joanny" Sytuacja współpracowników podziemnej prasy wydawanej przez Joannę Wierzbicką-Rusiecką, wygląda zgoła inaczej. Ze 106 osób 22 nie żyją. 14 wyemigrowało, a raczej zostało zmuszone do emigracji przed rokiem 1989. Tylko o 45 można znaleźć informacje w internecie. Sześcioro zostało odznaczonych za swą działalność podziemną. Stało się to dopiero za prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Te 106 osób to pełny przekrój społeczny, wiekowy, zawodowy, polityczny. Trudno oprzeć się jednej refleksji – to byli ludzie aktywni, zaangażowani, świadomi, odważni, zdecydowani. Zapewne w większości nie pragnęli żadnej kariery, ale nie odżegnaliby się od pracy dla Polski. Nie dziwi mnie, że tylko Ryszard Kardasz został prezesem wielkiej spółki, że nikt nie poszedł w ministry (Krystyna Sienkiewicz zajęła stanowisko wiceministra), że zaledwie troje (Stefan Śnieżko, Michał Stręk i Teresa Romerowa) objęli wysokie stanowiska państwowe. Ale troje posłów (wspomniana już Krystyna Sienkiewicz z ramienia SLD-UP, śp. Wojciech Pęgiel z KPN i Franciszek Szelwicki z AWS-u) to chyba za mało, a zaledwie czworo samorządowców (Andrzej Perlak - PiS, Adam Bobryk – SLD, Jerzy Stopa i śp. Elżbieta Duszak) woła już o pomstę do nieba. Ze „Skrótem” współpracowało 6 dziennikarzy i 4 filmowców. Dziś tylko trzy osoby (m.in. Michał Bukojemski) pracują w mediach. Razi to zwłaszcza, gdy porówna się z podobną liczbą z listy Kisiela, i weźmie pod uwagę, że Maciej Kwaśniewski w latach 80. Był dopiero studentem, a Janusz Bargieł pracuje w prasie regionalnej. Ponadto Dionizy Garbacz jest zasłużonym regionalnym wydawcą i autorem. Inni wykonują lub wykonywali najróżniejsze zawody. Są wśród nich: nauczyciele, naukowcy, inspektor ubezpieczeniowy, analityk danych, strażnik miejski, informatyk, sprzątaczka, pracownica hurtowni, strażnik więzienny, tłumacz, lekarz, artysta ludowy, rolnik, działacz „S”, inżynier budowlany, kierowca. Większość z nich poznała krócej lub dłużej gorzki smak bezrobocia. Ci, którzy zrobili karierę, zawdzięczają ją swoim talentom i pracowitości. Najlepszym przykładem jest Wiesław Radłowski, w PRL tokarz, obecnie radca prawny. Trudno również nie zauważyć, że trwałe miejsce na szczytach III RP zdobyły wyłącznie osoby związane z SLD i UW. Dla innych przygoda sejmowa lub rządowa była właśnie tylko jednorazową przygodą. Taka jest cena III RP. Życiorysy zmarnowane dla Polski – setki ludzi, którzy mogliby służyć swojemu krajowi, gdyby dano im szansę. Ale nie dostali tej szansy, my wszyscy nie dostaliśmy szansy na tych ludzi, jako naszych radnych, posłów, urzędników, dyrektorów, bo komunistyczne szuje były pod ochroną. Mówiąc symbolicznie, Krystyna Kuta, poetka, działacz SW musi być dziś sprzątaczką, by sędzia Ryszard Kot mógł poręczać kredyty aferzystom. Yuhma
SUPER MEN, CZYLI ILE HALL TRWA MAĆ? UWAŻAJ, BO PRZYJDZIE KACZYŃSKI I CIĘ ZJE. ALE JAK BĘDZIESZ GRZECZNY TO PRZYJDZIE KOCHAJĄCY TUSK I DA CI WSZYSTKO, CZEGO PRAGNIESZ. DZIADZIA DONALDZIA CIĘ KOCHA SYNECZKU! Mamy nowy pomysł minister Hall: dane drażliwe o każdym uczniu będą gromadzone przez MEN w systemie o wdzięcznej nazwie: SIO. W niedalekiej przyszłości pracownik MEN wstuka sobie PESEL ucznia w klawiaturę swojego komputera i otrzyma istotne dane o przebiegu nauki ucznia, o jego chorobach, pomocy psychologicznej czy zajęciach pozalekcyjnych, na które uczęszczał. Zapewne w miarę upływu czasu będą gromadzone jeszcze inne dane drażliwie. A zatem rząd będzie miał do dyspozycji dużą cześć informacji o szkolnym ( i nie tylko) życiu obywatela od piątego do dziewiętnastego roku życia. Z biegiem czasu znajdą się tam dane o rodzinie ucznia, no, bo przecież sytuacja rodzinna ma wpływ na postępy w nauce, pojawią się informacje o branych lekach czy używaniu narkotyków. Dla mnie oczywistym będzie, że z czasem pojawia także inne „konieczne” dane. Wyobraźnia urzędnicza nie zna granic, a pani minister Hall udowodniła wielokrotnie, że nawet granice przyzwoitości potrafi bardzo szybko przekraczać. Projekt tej ustawy głosami PSL i PO przyjął sejm, pozostali posłowie byli temu skandalicznemu pomysłowi przeciwni. Dotychczas istniała statystyka dla MEN, lecz w formie bezosobowej, a więc nie była powiązana z konkretnym uczniem. Niedługo będzie inaczej. Genialny pomysł pani Hall otwiera dosłownie ocean możliwości. Nie trzeba być prorokiem, żeby zobaczyć oczami wyobraźni, jak te drażliwe dane wyciekają z MEN „tak zupełnie przypadkiem” podobnie do corocznych przecieków tematów maturalnych. Potrafimy sobie wyobrazić pracodawców, banki czy choćby firmy marketingowe, które wprost ślinią się, aby dostać się do tej bazy danych, uszczknąć choćby parę rekordów… A gdy w grę wchodzą duże pieniądze, to żadne zabezpieczenia nie są wystarczające. Zawsze decyduje czynnik ludzki. A przecież do tych danych nie będzie miała dostępu jedna osoba, lecz wiele (dla obróbki statystycznej) oraz firmy zewnętrzne, które na zlecenie MEN będą opracowywały raporty. To wprost niewyobrażalne chamstwo i bydło. Pod światłymi rządami PO, tylnymi drzwiami wprowadzane są regulacje prawne, które prowadzą do państwa policyjnego. Nie ma, bowiem żadnego uzasadnienia do prowadzenia takiej bazy danych przez MEN. Nie mamy do czynienia ze stanem wojny z terroryzmem jak w przypadku USA. Chyba, że to obywatel jest terrorystą? Może mam rację. Ostatnie wydarzenia na stadionach i reakcje rządu skłaniają mnie do stwierdzeń, że Donald Tusk wprost uwielbia stosować odpowiedzialność zbiorową w celu wyeliminowania jednostek. Chodzi, bowiem o stworzenie „atmosfery”. Może rząd zacznie zamykać banki, bo ktoś je czasem napada? Może rząd zamknie drogi i autostrady, bo ktoś kogoś zabija czy potrąca? A może rząd zamknie stacje benzynowe, bo zdarzają się przypadki oszukiwania na paliwie? A może po prostu rząd sam siebie zamknie, bo zdarzają się przypadki nepotyzmu, kradzieży, Rysia, Grzesia, Zbycha czy fałszowania wyborów w Wałbrzychu? Jak się mówi A to trzeba powiedzieć B. Ale przecież rządowi nie o to chodzi. W przypadku zbierania danych drażliwych o dzieciach i młodzieży, nie mamy przecież do czynienia z tematem „kiboli” przy okazji, którego będą wyeliminowani kontestatorzy obecnej władzy lubiący mecze, ale możemy sobie wyobrazić jak dane o naszych dzieciach mogą być wykorzystywane np. przy określaniu „grupy targetowej” w wyborach parlamentarnych. MEN będzie miało wszelkie dane do wykorzystania, gdy w swoim pierwszym głosowani młodzi ludzie będą dokonywali wyborów, uzyskali, bowiem bierne prawo wyborcze. Firmy od wizerunku wprost sikają w majty, żeby te dane uzyskać. A MEN da im czy nie? Jak myślicie? „Państwo nie ma prawa pozyskiwać danych wrażliwych o człowieku bez wskazania potrzeby konstytucyjnej. W tej kadencji sejmu, nie było ważniejszego głosowania dla wolności jednostki” – powiedział poseł PiS Kazimierz Michał Ujazdowski. „Jeżeli ustawa wejdzie w życie, będziemy jedynym krajem w Europie, który zbiera zindywidualizowane dane o uczniach”. Ustawa nie tylko u posłów budzi przerażenie. Oprotestowały ja także organizacje obywatelskie, np. „Rodzice Szkole” czy Polskie Towarzystwo Psychologiczne: „Szczegółowe gromadzenie danych osobowych o uczniach nie tylko grozi negatywnymi konsekwencjami dla prawidłowego rozwoju i edukacji dzieci, ale nie znajduje żadnego uzasadnienia w (…) celach działania systemu informacji oświatowej”. Gromadzenie danych zbiorowych jest w zupełności wystarczające. Naukowcy obawiają się stygmatyzacji uczniów, co w Polsce przy kompletnym idiotyzmie urzędników jest całkiem możliwe.
Pytam się, ile razy znajdowano dane drażliwe na śmietnikach? Poza tym, rodzice nie będą mieli żadnego wpływu na dane o ich dzieciach zapisywane w systemie. Już sam ten fakt prowadzi do stwierdzenia, że mamy do czynienia z próbami faszyzowania systemu oświaty. To oczywisty skandal dla każdego człowieka, ale nie dla rządu i koalicjanta. Ustawę w sejmie poparło 212 posłów PO i PSL, przy czym przeciw było 207. Pani Małgorzata Szumańska ( członkini Zarządu Fundacji Panoptykon) stwierdza: „Zawartymi w nim informacjami (w omawianym systemie – przypis mój) zainteresowani mogliby być potencjalni pracodawcy, banki czy towarzystwa ubezpieczeniowe. Nie mówiąc już o osobach nieprzychylnych, które mogłyby chcieć je wykorzystać. Na podstawie tych danych można stworzyć bardzo szczegółowy profil osoby, której one dotyczą. To problem natury fundamentalnej, pytanie. Ile państwo powinno wiedzieć o obywatelach. W Polsce różne instytucje zbierają coraz więcej danych o ludziach, PROTESTU ZE STRONY OBYWATELI NIESTETY NIE MA (podkreślenie moje).
CO NA TO PLATFORMA OBYWATELSKA? Ze znanym sobie wdziękiem pierdzieli głupoty ( przepraszam, ale już inne określenia się wyczerpują) ustami posłanki Urszuli Augustyn, której zdanie możemy streścić następująco: „temat wykorzystywany jedynie dla celów kampanii wyborczej, Właściwie ona (ustawa – przypis mój) nic nie zmienia, jedynie to, że teraz dane nie będą na papierze, ale w komputerze, i będą informacje dokładne. Proszę Szanownych czytających o kulturę i zaprzestania używania wyrazów uznanych za obraźliwe. Sam „rzucałem mięsem”, gdy usłyszałem słowa posłanki PO. To już nie jest kretynizm, ale zwyczajna kpina z obywateli. Dla porównania przypomnijmy sobie owe świńskie komentarze „dupozycyjnych” dziennikarzy i mediów, kiedy próbowano Polakom wmówić, że Kaczyński zagłusza telefony komórkowe pielęgniarek protestujących przed URM. Naród w większości uwierzył w te brednie, bo Kaczyński to „faszysta i dyktator”, podejrzliwa bestia, która u wszystkich widzi zło. To była bajeczka dla idiotów, a tutaj mamy FAKTY!
Jak byśmy nazwali takie działania MEN? Oczywiście, że to polityka miłości, harmonii, doskonałości, dobrobytu. A polityka Kaczyńskiego to skrajny faszyzm, zamordyzm, bandytyzm i dyktatura, która obywatelowi zabiera jego prawa. Zapewne „młode małżeństwa” straszyły swe niesforne dzieci:
UWAŻAJ, BO PRZYJDZIE KACZYŃSKI I CIĘ ZJE. ALE JAK BĘDZIESZ GRZECZNY TO PRZYJDZIE KOCHAJĄCY TUSK I DA CI WSZYSTKO, CZEGO PRAGNIESZ. DZIADZIA DONALDZIA CIĘ KOCHA SYNECZKU!
Taki to Kaczyński policmajster, a Tusk polityczny kupidyn.Zastanawiam się, do jakich jeszcze bandyckich pomysłów rządu PO musi dojść, żeby ludzie zrozumieli, że cweluje się ich na potęgę? Jakie tragiczne zdarzenia musza nastąpić, żeby obywatel zrozumiał, że ma do czynienia z jakimś panoptikum władzy, a nie z ludźmi, którzy powinni nam służyć, zgodnie z łacińskim pochodzeniem słowa „minister”? Co się jeszcze musi stać, żeby stwierdzić, że minister Klich doprowadził do zupełnego rozkładu Polskiej Armii? W czterech katastrofach lotniczych w przeciągu 2,5 roku giną najważniejsze osoby w Polsce (łącznie 122 osoby), a on jest nazywany wprost zbawicielem dla armii. Zapewniam państwa, że chyba nie ma żołnierza w Polskiej Armii, który nie jest przerażony i wkurzony, gdy słyszy nazwisko Klicha.
Kiedy Naród Polski zrozumie, że jest robiony w tak ogromniastego wała, że nie ma na świecie powodzi, która mogłaby się przez ten wał przelać? Pozostaje jeszcze Senat. Ale nie liczyłbym tutaj na wsparcie. Chyba nikt z PO już nie kieruje się rozumem przy podejmowaniu decyzji. Nasze dzieci będą śledzone i basta! Czym się kieruje PO, pozostawiam Państwu do oceny. Naprawdę przerażony AmAn. AmbiwalentnaAnomalia
Sezon na kapusia. Jeszcze nie wybrzmiały fanfary na cześć Pawki Morozowa, a już jak świat długi i szeroki pojawili się jego następcy. Społecznicy niewątpliwie, bo jakże inaczej nazwać bezinteresowną działalność takich osobników jak choćby Rafał Maszkowski, czy też Radek Sikorski. Pan Rafał to człowiek wykształcony, o ciekawym życiorysie i zacnej jak sądzę rodzinie. Działacz opozycji, naukowiec, pionier polskiego internetu. (poniżej link do filmu o Pawce Morozowie).
Najmłodszy Judasz wszechczasów. PAWKA MOROZOW Ma wiele zainteresowań, pisze o sobie tak - „...Przez wiele lat zajmowałem się fizyką, skończyłem astronomię i mam wielki sentyment do tych nauk, które nauczyły mnie, czym jest naukowa metodologia badania świata i miały wpływ na utwierdzenie mojego światopoglądu....”. „...Od kiedy, dzięki wychowaniu i Radiu Wolna Europa, pod koniec lat 70-tych zacząłem zyskiwać świadomość polityczną, nie mogłem się pogodzić z tak marnymi rządami, jakie wówczas mieliśmy i z niecierpliwością czekałem na czas, kiedy z bardzo młodocianego biernego obserwatora działań „Solidarności” stanę się uczestnikiem...”. „...Walka z komunizmem przeszkadzała mi w studiowaniu i w zajmowaniu się komputerami, ale w końcu go obaliłem...”. „...Po dziesięciu latach poświęconych komunizmowi i kolejnych dziesięciu – Internetowi i UNIX-owi zająłem się Radiem Maryja...”. I chwała mu za to, widać to ważne zjawisko (Radio Maryja), skoro następny po Bolku „obalacz komuny” nim się zajął i to z wielkim zaangażowaniem. Sam osobiście nie jestem stałym słuchaczem Radia Maryja, z wieloma poglądami prezentowanymi na jego antenie się nie zgadzam, podobnie, a nawet bardziej nie zgadzam się też z innymi medialnymi prezentacjami poglądów choćby w TOK FM, TVN24 i GW. I to jest zaleta wolności umysły, ducha i wypowiedzi. Choć z tym ostatnim jest pewien kłopot, monopolu w Polsce nie ma bynajmniej Ojciec Tadeusz Rydzyk. Mam sporo pretensji do Ojca Dyrektora, a główna to tak, iż nie postarał się tak pokierować swoimi działaniami, iżby nie można mu przyklejać łatek, nacjonalizmu, antysemityzmu, ciemnogrodu. Jego Radio i TV są potrzebne i nie wyobrażam sobie Polski bez całek różnorodności poglądów, często nawet skrajnych. Bo przecież poglądy lewicy o eutanazji i aborcji są gorsze niż nacjonalizm, a właściwie to idą z nim po drodze. Inaczej widzi to jednak nasz „badacz”. I gdyby badania i monitoring były bezstronne, były niejako udokumentowaniem działalności medialnej Ojca Dyrektora, to nawet bym przyklasnął. W końcu statystyki, analizy pomagają nam z dystansem pojąć swoisty fenomen, choć podobne istnieją na całym świecie. Niestety Pan Maszkowski jest daleki od obiektywizmu. W sposób bardzo wybiórczy przedstawia nam treści i poglądy prezentowane przez słuchaczy i gości Radia Maryja i TV Trwam. Niewątpliwie sporo czasu poświęca swojej pasji, korzysta z różnych źródeł, niestety według mnie piękna gra przez cały mecz może być przekreślona przez choćby jeden zamierzony, brutalny faul. A na swojej stronieIdeologia Radia Maryjatakich brutalnych zagrań jest sporo.
ks. Coughlin [123,4, samo nagranie:1] - amerykański prototyp o. Rydzyka działający w latach 1926-1942.
Karykatura pokazująca Hitlera chwalącego gazetę Coughlina narysowana w 1942 r. przez dr. Seussa (Theodora Seussa Geisela). Zob."Dr. Seuss goes to War". I temu podobne. Godna podziwu jest też postawa obywatelska Pana Maszkowskiego, ten uzdolniony naukowiec poświęca sporo czasu na zawiadamianie prokuratury o niecnych występkach Radia Maryja. Dobrze, że jest ktoś taki, społecznik, który stawia na baczność organy ścigania niedostrzegające, jakie zagrożenie dla Polaków, Polski, poprawności politycznej i Unii Europejskiej stanowią media Ojca Rydzyka i ich widzowie i słuchacze. „...Skargę na Radio Maryja złożył Rafał Maszkowski, który od lat prywatnie monitoruje toruńską rozgłośnię. Wcześniej złożył on m. in. na policji zawiadomienie o prowadzeniu na antenie toruńskiej rozgłośni bez odpowiednich zezwoleń zbiórki publicznej na funkcjonowanie Telewizji Trwam, Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej oraz wierceń geotermalnych. W wyniku tego zawiadomienia sąd nałożył na dyrektora rozgłośni o. Tadeusza Rydzyka, grzywnę w wysokości 3,5 tys. zł. za nielegalną zbiórkę publiczną. Wyrok jest nieprawomocny, redemptorysta złożył apelację...”- źródłowww.onet.pl.
Zniewaga Rzeczypospolitej i sądu przez o. T. Rydzyka. Redakcja Radia Maryja posługuje się w propagandzie politycznej treściami dyskryminującymi ze względu na narodowość ... (PDF) - pismo do KRRiT. Na swojej stronie autor zamieszcza wiele linków do artykułów, wpisów na blogach, grafik. Ich ładunek emocjonalny jest jednowymiarowy. Radio Maryja jest..., no właśnie, czym jest? Czy wieloletnia działalność Ojca Tadeusza Rydzyka doprowadziła do samosądów na Żydach, Murzynach, homoseksualistach, na mordowaniu członków lobby aborcyjnego? Niestety nie, pomimo zbożnych życzeń, jakie ślą z Czerskiej i Wiertniczej i z wielu innych bastionów Jedynej Oświeconej Prawdy, nie ma ofiar. No nie tak do końca, widzowie i słuchacze to ofiary manipulacji. Tylko może z powodu demencji starczej nie zatłukli kulami i przejechali wózkami inwalidzkimi Michnika i Waltera. Za chwilę dowiemy się, iż wychowankiem Ojca Dyrektora, a może nawet przybranym synem jest Piotr S., pseud. Staruch. A w podziemiach Imperium Ojca Dyrektora szkolone są grupy pseudokibiców, mające obalić Nierząd Tuska i doprowadzić do uznania przez UEFA wygranej Polski w EURO 2012 bez udziału w rozgrywkach, a także do opodatkowania każdego meczu piłkarskiego na świecie na rzecz Fundacji Ojca Dyrektora. Pawka Morozow też miał dobre intencje, uznał, bowiem „z małą pomocą przyjaciół', iż Ojczyzna ważniejsza niż Rodzina. Zapewne dobro Ojczyzny przyświeca obywatelskiej działalności byłego opozycjonisty, istnieje też syndrom „styropianu”. Takie „walczaki” z opozycji nie mogą zasnąć spokojnie w normalnym łóżku, dla nich walka nie kończy się nigdy. Dziwnie się tak jakoś składa, iż obecnie zagrażają im często ludzie, którzy jak oni też walczyli z tzw. „komuną”. A co najmniej niesmaczne, a właściwie obrzydliwe jest to, że GóWno, TVN24 i ZNAK są dla nich wyrocznią. Tak jakoś się dziwnie składa, iż ostatnio obywatelsko, choć nie bez prywaty uaktywnił się ostatnio Radek Morozow, znaczy się Sikorski. W ramach walki o swoje dobre imię, w ramach tejże walki oraz walki z chamstwem w internecie z pomocą mecenasa Giertycha łazi gdzie się da i cytuje komentarze na temat swojej osoby. Oczywiście nieeleganckie, żałosne i nie do przyjęcia w normalnej dyskusji. Jeżeli ktoś ma do Pana Radka jakieś zarzuty, to najlepiej merytorycznie, jak ktoś nie lubi Żydów, to niech wyłuszczy na spokojnie swoje racje, a nie leci „obrzezańcami”, „głównymi czosnkami N.Y.”, a przy podejrzeniach Ministra Sikorskiego o agenturalną działalność lepiej odwołać się do faktów, swoich podejrzeń, a nie walić w niego agentami „MOSAD-u” i „KGB”. Ma Pan Sikorski święte prawo do obrony dobrego imienia, życzę mu powodzenia. W sądzie dadzą mu papier, może jednak sobie nim okno przetrzeć. Całokształt działalności tego Pana wystawia mu nie lepsze świadectwo niż chamskie uwagi pod jego adresem komentatorom z forum Faktu. A po za tym, dlaczego to tak łazi i mendzi zamiast urzędować. Wynajął mec. Giertycha i kwita. Co nam do tego. Ano wiele. Pawka Morozow zaczyna Krucjatę. Sam Pawka, skurwiel pierwszej wody, sprzedał swoich rodziców bezpiece, ale od innych wymaga nienagannej postawy. Gdzie był Pan Ministrze Spraw Zagranicznych gdy znane z imienia i nazwisko, często Wasi koledzy publicznie znieważali Urząd Prezydenta RP za kadencji Ś.P. Lecha Kaczyńskiego. Pańskie nawoływanie do dorżnięcia watahy to niewinny żart, a jak Wam Sikorski ktoś czosnkiem przywali to wołanie o pomstę do Nieba i walka o kulturę w sieci. I Sikorski i Maszkowski zapewne nie widzą nic nagannego w seansach chorych z nienawiści i wściekłych z bezsilności wobec milionów Polaków, w seansach w całodobowych multipleksach medialnych. Od radia do telewizji przy wsparciu mediów papierowych i internetowych. Aż dziw bierze, że w przeciwieństwie do niezależnych i obiektywnych ekspertów i dziennikarzy, rozpalonych do białości, iż ktoś z drugiej strony barykady nie wkurwił się na maksa. Bo to co robi Ojciec Dyrektor przy Olejnikowej, Lisie, Miecugowie, Żakowskim, Kuczyńskim i wielu innym pospolitym zaprzedańcom i gnidom pospolitym (zgodnie z wolnością słowa wyrażam swoje odczucia i zdanie o w/w, nie stwierdzam faktu, te mówią za siebie ), wśród których awansował kolejny nawrócony z prawicowości na Szechteryzm, Cezary Michalski, stać go wreszcie na nowy sweter, a nawet na marynarkę, nie stać go już jednak na własne poglądy. A może tak tylko płynął, jak gówno potokiem, raz prawym raz lewym bokiem. To, co robi Gazeta Polska, Nasz Dziennik, Radio Maryja, TW Trwam to tylko dziecinna igraszka, konik na biegunach. Tamto jak ocean bezkresne w swej nienawiści, w misji wdrażania..., często się zastanawiam, co tak naprawdę tu się dzieje, do czego jesteśmy przyuczani. Ale o tym cisza, pieprzą tylko o „Czarnym Ludzie” ( to właściwie niepoprawne) - czytaj Złym Ojcu Dyrektorze i Okrutnym Kaczorze. Można mieć wiele zarzutów do braci Kaczyńskich, również, iż małego wzrostu, ale prawdziwe „Karły Moralne” to ta cała salonowa hołota. I to właśnie oni bliżej są totalitaryzmu, Stalina i Hitlera, oni chcą wykluczenia, czystości rasowej. To salon wystawiłby jęzor, merdałby ogonem i szczekał na zawołanie tyrana i dyktatora. Niektórzy bywalcu salonu mają to w genach, wynieśli z domu, im jednak nie wystarcza Tusk czy Komorowski, marzą o salonach Berlina i Moskwy. Jeżdżą jak Znajda i Pychnik i skarżą na nas, niedobrych Polaków, złych Europejczyków, może, kto wysłucha, może przytuli. A w Ryj dać takim kanaliom, nikt ich za wyjątkiem lewackich mediów poważnie nie traktuje, owszem medalik jakiś za sprzedajność, ale nie słyszałem by Rosjanie lub Niemcy chcieli wśród Rodaków mieć takich skarżypytów ( może się za pytę nie obrażą). Bowiem ten, który przekonał Pawkę Morozowa by doniósł na swoich rodziców, sam zapewne swojego syna, który by tak postąpił udusił gołymi rękami. I tu widać jak poważne zaniedbania wychowawcze powodują tak haniebne postawy salonowców wobec Bliźnich, Rodziny i Ojczyzny. Tylko powiedzcie mi, od kogo się mieli uczyć?, a może mieli, tylko jak Pawka po tym jak mu do rozumu przemówili zapomniał, co jest w życiu najważniejsze, wybrali swoją drogę. Bo sezon na kapusia trwa wiecznie, na szczęście nie jest to sezon ochronny. To tak na strzemiennego proponuję się zastanowić jak szybko szlag by trafił Imperia Medialne Waltera i Michnika, gdybyśmy wspólnie za pomocą wybitnych prawników i adwokatów zasypali prokuratury i sądy doniesieniami i pozwami przeciwko tym mediom, a dobrze wiemy, iż jest, za co. Uderzmy w przeciwnika jego własną bronią, a agonia, co prawda będzie długa, ale tak wykrwawione bestie nie podniosą się już nigdy. Podobnie można uczynić z bezkarnymi jak dotąd salonowcami i politykami. W końcu dał nam przykład Pawka, a teraz Radek, jak zwyciężać mamy. Donosić Obywatele, donosić.
jwp - Hr. Skrzyński - Panie Marszałku, a jaki program tej partii ? Marszałek Piłsudski - Najprostszy z możliwych. Bić kurwy i złodziei, mości hrabio. "May you stay forever young" - B. Dylan.
Aleksandrze Smolar! Czy mógłbyś wreszcie zamknąć swoją bolszewicką mordkę! Kim ty jesteś, człowieczku, że rościsz sobie prawo do odbierania głosu innym ludziom??? Twój dzisiejszy występ u Moniki Olejnik i wygłoszone językiem nienawiści prymitywne kłamstwa, dobitnie wykazały, że nigdy mentalnie nie rozstałeś się ze swoją ukochaną KPZR i PZPR! Jesteś kolejnym przedstawicielem tego samego środowiska wrogów Polski i Polaków, którzy - czerpiąc z tego profity - całe swe życie poświęcają szkalowaniu wszystkiego, co polskie i osłabianiu pozycji Polski na arenie międzynarodowej. Tak nisko się cenisz, że za Odznake Honorowa "Bene Merito" gotów jesteś każdą brednię wygłosić, łącznie z tą dzisiejszą, że: „... polityka zagraniczna Polski jest niezależna i dobrze prowadzona...”? Co, nie wypada odznaczającego krytykować? Tym bardziej, że ostatnio ten, o którym mowa, ma jeszcze więcej za kołnierzem, w szerzeniu nienawiści, niż ty? Czy rozgłaszanie wszem i wobec, że to Jarosław Kaczyński używa języka nienawiści a nie właśnie Radosław Sikorski, jest jakimś elementem spłaty jakichś twoich zobowiązań? Dlaczego obaj, swoją postawą, usiłujecie sztucznie wywołać w społeczeństwie nastroje antysemickie? Kto was do tego zmusza? Powiedz również, kto cię upoważnił do odbierania prawa głosu, w sprawach aktualnie prowadzonej polityki zagranicznej, takim ludziom jak Jarosław Kaczyński, zarzucania jemu, że niewiele wie o świecie i nakazywania milczenia w tych sprawach? Zdradzisz, kto ci płaci za ten bełkot? Pewnie nie zdradzisz... To może należy na własną rękę poszukać, gdzie tkwią korzenie kłamstwa i niegodziwości u takich, jak ty, ludzi... Może warto przeczytać tę "Sagę rodzinną z czerwienią w tle" o dwóch braciach, co się kulom nie kłaniali "Są w naszym życiu publicznym ludzie, którzy nigdy nie byli i zapewne nie będą posłami czy ministrami, a mimo to posiadają wpływy większe niż niejeden znany polityk. Przeciętny wyborca często nawet nie wie o istnieniu takich "szarych eminencji" ani tym bardziej o tym, jak znaczącą rolę odgrywają one w polskiej polityce. Do tej kategorii ludzi bez wątpienia należą bracia Smolarowie - Aleksander i Eugeniusz. Oficjalnie jeden jest politologiem, a drugi radiowcem, ale w rzeczywistości są o wiele bardziej znaczącymi postaciami, a znajdziemy w niej także kilka innych znajomych postaci, które lubią "gdzieś" od czasu do czasu, się zagubić. "Starszy z braci, Aleksander, szybko poszedł w ślady ojca. W latach 60. jako asystent na Wydziale Ekonomii Politycznej Uniwersytetu Warszawskiego był już członkiem PZPR, a od 1962 r. mocno angażował się w działalność Politycznego Klubu Dyskusyjnego, który powstał z inicjatywy Komitetu Uczelnianego Związku Młodzieży Socjalistycznej. Z ramienia KU ZMS patronat nad klubem objął Karol Modzelewski (również pochodzący z rodziny żydowskich komunistów), a wśród aktywistów znaleźli się m.in. Waldemar Kuczyński i Stanisław Gomułka - dzisiaj czołowi ekonomiści opcji udeckiej. Aleksander Smolar związał się wówczas ze środowiskiem tzw. rewizjonistów, czyli niedawnych stalinowców, którzy teraz pozowali na demokratów i liberałów. Było to o tyle naturalne, że na uczelni był asystentem prof. Włodzimierza Brusa, żydowskiego ekonomisty, który wcześniej "zasłużył się”, jako oficer polityczny LWP, a także ożenił się z osławioną prokurator stalinowską - Heleną Wolińską."
republika.pl/gazetawyborcza/smolar.htm
Ciekawe, czy Piotr Rachtan, ten "chłopak, co zajdzie daleko"
tinyurl.com/637skqx
Użalający się, ponad rok temu, nad "niesprawiedliwymi" ocenami PO: "O okropnym upadku Platformy, jej pysze, próżności, lenistwie, pijarze, wodzowskim stylu, wewnętrznym rozpadzie, zmęczeniu materiału, wypaleniu, braku programu, sprzeniewierzeniu się zobowiązaniom wyborczym, zemście odsuniętych dworaków, niespójności i całym katalogu grzechów, win, błędów i zawstydzających, skrzętnie ukrywanych tajemnic pisali publicyści, komentowali politycy – jedni z nieukrywaną satysfakcją, inni z udawaną troską, a wszyscy twierdzili, że Platforma ma, czego chciała. Gazety i stacje telewizyjne z lubością dawały swoim tekstom i wiadomościom tytuły „POczątek zjazdu” albo „POchylnia, mrugając do czytelnika/widza okiem, że to taka cienka aluzja. Z ust obecnych i byłych polityków oraz ekspertów płynęły obłudne, pełne schadenfreude, słowa o słabnącej w oczach PO." i jednocześnie krytykujący ciebie: "Poruszający był zwłaszcza komentarz Aleksandra Smolara (panie profesorze, zwracał się do niego Kamil Durczok, rozparty i rozświetlony wewnętrznym zadowoleniem) i Władysława Frasyniuka (panie Władysławie, mówił Durczok – Władysław to pewnie tytuł naukowy byłego szefa PD). Obaj niezaangażowani, bardzo obiektywni, jeden naukowo, drugi – bo zna ludzi – uzasadniali, że to. co sPOtyka Platformę było nieuniknione. Bo błędy, błędy, błędy."
tinyurl.com/66rgw6t
Tym razem zje swój język, słysząc jak chwalisz obecny rząd? A może zje swój język, dopiero po zapoznaniu się z twoim czerwonym życiorysem ... 1normalnyczlowiek
Gen. Petelicki: "Gratuluję premierowi Donaldowi Tuskowi pierwszej samokrytyki rządu..." To się porobiło, rząd strzela sobie samobójczą bramkę. Wszyscy śmieją się z logo polskiej prezydencji w UE, a Tusk ma dobry humor. Czyli wszystko w normie, to tylko Polska, a karawana jedzie dalej. "Gratuluję premierowi Donaldowi Tuskowi pierwszej samokrytyki rządu zawartej w zaprezentowanym w dniu dzisiejszym logo POLSKIEJ prezydencji w UE (Tutaj). Została ona wyrażona nieśmiało, ale inteligentnie. Przedstawienie premiera i głównych ministrów, jako sześciu bezgłowych, (czyli bezmózgowych) ludzików trzymających się za ręce jest trafne i dowcipne. Trzymacie się za ręce żeby nie porwał was wiatr przemian. Ale dlaczego zamiast bączka - oficjalnego upominku od was dla gości - trzymacie flagę Polski? Tego nie powinniście robić, bo Polska jest w NATO a wy o tym zapomnieliście. Nie włączając organów Paktu Północnoatlantyckiego do pomocy w śledztwie dotyczącym największej w powojennej historii tragedii, postawiliście Polaków w roli bezbronnych petentów Rosji. I za to staniecie przed Trybunałem Stanu. Co prawda Aleksander Kwaśniewski (po wypuszczeniu T. Lisa z tematem lenistwa premiera i jego wydatków na wielokrotne rządowe przeloty weekendowe (Tutaj) obiecał, że będzie was bronił za cenę oddania mu teki premiera i nawet wysłał do pilnowania was posła Arłukowicza - Ale to się nie uda! Polacy są coraz mądrzejsi i w nadchodzących wyborach nie dadzą się nabrać na bajki, że w spełnieniu obietnic przeszkodzili wam pedofile i kibice. Jedno muszę wam przyznać! Macie lidera, który osobiście wybierając logo prezydencji i zatwierdzając puszczanie bączka miał odwagę potwierdzić Polakom, że jego rząd to w większości nieudacznicy! Jednocześnie premier podkreśla europejskość tego rządu zatrudniając, jako swojego rzecznika osobę pracująca do niedawna, jako nocny dozorca u niemieckiego biznesmena." Sławomir Petelicki generał GROMu
Bartek wędrowniczek Rozpoczął się sezon nie tylko na szparagi, ale i na polityczne transfery. Wiadomo, wybory za pasem. Najnowszą gwiazdą na transferowym rynku jest Bartosz Arłukowicz, który czmychnął z obozu SLD na stanowisko rządowego pełnomocnika do walki z wykluczeniem. Opuścił obóz lewicy, a nie samo ugrupowanie, bo w Klubie Sojuszu zasiadał, jako bezpartyjny. Zapewne odnajdziemy go na listach Platformy. No cóż – SLD, które szydzi, że Arłukowicz połakomił się na rządową limuzynę, nie powinno być zaskoczone. Grzegorz Napieralski zwodził go od miesięcy, nie ujawniając, jakie miejsce na listach SLD chce mu przyznać i w którym okręgu. Ale też Arłukowicz sam nigdy nie mógł zdecydować, czy chce być politycznym singlem, czy też planuje zawalczyć o przywództwo na lewicy. Teraz trafi do rezerwy kadrowej PO, która lubi mieć w swoich szeregach najrozmaitsze postacie. Cztery lata temu Platforma wykorzystała w ten sposób – bez sukcesu – Mariana Krzaklewskiego, a dziś utrzymuje na stanie etosowców jak Antoni Mężydło czy konserwatystów jak Paweł Zalewski. Czy to atrakcyjny status? Zależy, jakie ma się aspiracje. Zyskuje się pewny poselski mandat, ale traci się podmiotowość. Trzeba powtarzać przekaz dnia i nie mieć nadziei na jakiś spektakularny awans. Na razie były as lewicy zaskakująco szybko łapie aktualny ton PO. „Od wielu tygodni wymagano ode mnie głosowania ramię w ramię z Jarosławem Kaczyńskim w bardzo wielu sprawach” – poskarżył się rządowy debiutant. Jakoś dziwnie ściśle pasuje to do najnowszej taktyki Donalda Tuska straszącego powyborczą koalicją SLD z PiS. Czy to już pierwszy wyrecytowany przekaz dnia wysłany z komórki Igora Ostachowicza? Semka
Nasz wywiad. Piotr Semka: "Arłukowicz w świecie plastikowej Platformy. To co zrobił jest karierowiczostwem" wPolityce.pl: Trochę zaskoczeni jesteśmy wszyscy transferem Bartosza Arłukowicza do obozu Platformy, bo sądziliśmy, że choć to człowiek lewicy, to ideowy, młody, nonkonformistyczny. W śledczej komisji hazardowej dał się też poznać, jako człowiek trochę niepokorny. A tu nagle - przechodzi do rządu, na dodatek za dosyć niewielką cenę. Piotr Semka, publicysta "Rzeczpospolitej", autor książek, znawca najnowszej historii Polski: To prawda, był w nimi taki rys. Pamiętam jednak, że pierwszy raz zetknąłem się z Bartoszem Arłukowiczem w studiu TVP.Info, gdzie miotał płomienie na Instytut Pamięci Narodowej. Podpisywał się niemal pod hasłem "spalić archiwa". Było to dla mnie jednak niemiłe zaskoczenie, bo palenie dokumentów nie kojarzy się, po doświadczeniach III Rzeszy, najlepiej. Potem rzeczywiście Arłukowicz nieco zyskiwał w moich oczach. Zawsze jednak sprawiał wrażenie człowieka, który chce zjeść ciastko i mieć je nadal. Chciał być w obozie lewicy, ale nie wstąpił do SLD. Chciał być w czołówce, ale nigdy nie podjął walki o przywództwo, nie skrzyżował szabli ani z Olejniczakiem ani z Napieralskim. Był sympatyczny, ale nie potrafił walczyć o swoje.
Co więc wybrał? Role kogoś, kto będzie w rezerwie kadrowej Platformy Obywatelskiej. To jest rola dosyć bezpieczna. Ale obarczona kosztem.
Jakim? Przestaje być postacią kreującą politykę. Mimo wszystko wpływ Arłukowicza na oblicze SLD był większy niż będzie w wielkiej PO. Nie jest pierwszy, więc możemy spojrzeć, co spotkało inne postacie, które ten los wybrały. Choćby Antoniego Mężydło, który nie ma w Platformie, delikatnie mówiąc, za dużo do powiedzenia. Ciekawy jest wątek pokoleniowy w tym wydarzeniu. Często narzekamy na polityków starszego pokolenia, ale wygląda na to, że pomimo wszystko pierwiastka ideowego jest w nich więcej niż wśród polityków młodych. Tak. Co ciekawe, plotki o tym, że Arłukowicz kontaktuje się z PO, chociaż przez niego przemilczane, wracały od dawna. Zastanawiam, więc czy nie potwierdzą się także pogłoski o zabiegach Michała Kamińskiego by dostać się do korpusu dyplomacji unijnej, co wymaga wsparcia PO. To faktycznie ciekawy wątek. Dziś przecież koszt ideowości jest dużo mniejszy niż kiedyś, chociaż można być pobitym przez strażnika miejskiego. A jednak młodzi politycy wydają się niezdolni do "długiego marszu", do trwania przy swoim pierwotnym wyborze, do czekania na swoją szansę.
Jak wiele elementów lewicowych Platforma może wchłonąć jeszcze bez wyrazistej zmiany oblicza? To są naczynia połączone. Skoro trwanie przy prawicowości wymaga dzisiaj pewnej niezgody na rzeczywistość, pewnego nonkonformizmu, od początku płaci się za to pewną cenę, to PO łatwiej będzie przyciągać ludzi lewicy niż autentycznej, ideowej prawicy. Ciekawe jest to, że i Gowin i Mężydło raczej tracą wpływy w PO niż je zyskują, nie są też wysuwani na pierwszy plan. To w sumie dobra wiadomość dla PiS, bo widać, że twarda szkoła funkcjonowania w sytuacji ciągłych prób zepchnięcia na margines, kształtuje ludzi - oby - bardziej ideowych, bardziej wytrzymałych. Także na różne pokusy. W świecie plastikowej Platformy, która jest partą ładu liberalnego dużo łatwiej odnajdą się jednak karierowicze. Bo to, co zrobił Arłukowicz jest, nazwijmy to po imieniu, karierowiczostwem.
Krążą też plotki o możliwym transferze także Marka Borowskiego do PO. Może to jest plan by zagrać o samodzielną większość w kolejnej kadencji przez próbę zdobycia wyborcy lewicowego? Może Tusk doszedł do wniosku, że tam jest klucz do kolejnych czterech lat w fotelu premiera? Sądzę, że strategia jest prosta - Platforma chce być coraz bardziej liberalna w sprawach obyczajowych przy zachowaniu konserwatywnego podejścia do kwestii ekonomicznych. Na przykład na portalu TVN24.pl pojawiła się, sądzę, że nieprzypadkowa, interpretacja przejścia Bartosza Arłukowicza, jako próby zbalansowania rzekomo "klerykalnej" Elżbiety Radziszewskiej, pełnomocnika rządu do spraw równego traktowania.
Jak pan przyjął słowa Arłukowicza o tym, że zmuszano go do głosowania ramię w ramie z Kaczyńskim, że zrobi wszystko by nie dopuścić do powrotu PiS do władzy. Nie widzieliśmy wcześniej u posła takich emocji. To pójście pod publiczkę o dokładne dostosowanie się do najnowszej linii propagandowej premiera. Źle to wróży panu Arłukowiczowi, że zaczyna swój transfer od stawania na paluszkach, żeby dosięgnąć aktualnej linii swojego nowego ugrupowania. Źle wróży. Podobnie jak wątek osobistego odegrania się na Grzegorzu Napieralskim przez start z pierwszego miejsca w Szczecinie z list Platformy. Bo on będzie miał może satysfakcję, ale efektem będzie wzmocnienie tendencji do stworzenia partii władzy, takiej jak kiedyś partia Rewolucyjno-Instytucjonalna w Meksyku. Która wysysała ludzi ze wszystkich środowisk obiecując im dobre życie i posady. Faktycznie, życie jest po takich transferach lepsze, ale demokracja w takim systemie słabnie. Bezideowość potężnego obozu władzy i brak perspektyw podduszanej opozycji to bardzo niedobra mieszanka. zespół wPolityce.pl
W Polsce była sowiecka broń atomowa. Pułkownik Kukliński widział te arsenały Panowie spokojnie POKiN od sześciu lat zabiega o uhonorowanie płk. Kuklińskiego Orderem Orła Białego. Na zdjęciu - uroczystość nadania imienia pułkownika wiaduktowi w Bydgoszczy Często kłamliwie dementowaną przez komunistycznych generałów informację o zlokalizowaniu na terytorium PRL sowieckich głowic jądrowych, jako pierwszy upublicznił śp. pułkownik Ryszard Kukliński podczas swojego pobytu w Polsce wiosną 1998 roku. Kilkakrotnie wspominał on wówczas, że - jako wysoki oficer Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego - widział te arsenały i był wtajemniczony w sposób ich użycia w planowanej przez Związek Sowiecki ofensywie na państwa NATO. To właśnie uświadomienie sobie, jakie będą skutki odwetowego uderzenia jądrowego NATO na Polskę po nuklearnym ataku Sowietów, było jedną z przyczyn podjęcia przezeń współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. Uznał, bowiem, że uniknięcie nuklearnej hekatomby będzie możliwe tylko wówczas, gdy dowództwo wojsk NATO posiądzie - za jego pośrednictwem - pełną wiedzę o ofensywnych planach Układu Warszawskiego, włącznie z lokalizacją trzech schronów jego strategicznego dowództwa, które miały zostać zniszczone w pierwszych godzinach III wojny światowej. Właśnie tą wiedzą zaszachował prezydent Ronald Reagan sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego Michaiła Gorbaczowa podczas gorącego szczytu w Reykjaviku. Płk Kukliński przywoływał na potwierdzenie swych słów tajne dokumenty Układu Warszawskiego. Dlatego też konsekwentnie i stanowczo domagał się odtajnienia archiwum UW, by dla wszystkich Polaków stało się jasne, jaki los gotowali im Sowieci, planując przyjąć główne kontruderzenie atomowe na linii Wisły w celu odcięcia wojsk pierwszego i drugiego rzutu. W wyniku takich działań zginęłyby miliony Polaków, zniszczeniu uległyby wszystkie ważne ośrodki przemysłowe i wiele miast, a z Ludowego Wojska Polskiego pozostałyby tylko nieliczne zwarte oddziały, skierowane wcześniej do szturmowania Danii. Zachowałyby się natomiast ulokowane w głębi terytorium ZSRS główne siły strategiczne Armii Czerwonej. Polacy odegraliby klasyczną rolę nie tyle armatniego, co nuklearnego mięsa. Gdyby poprzedni ministrowie obrony narodowej III Rzeczypospolitej zdecydowali się odtajnić pozostałe po Układzie Warszawskim archiwa, Polacy lepiej zrozumieliby, na czym polegała bohaterska misja płk. Kuklińskiego, który z narażeniem życia ratował światowy pokój, osłabiając siły zbrojne sowieckiego imperium zła poprzez przekazywanie jego ludobójczych planów Amerykanom. Niestety, ujawnił je dopiero kilka lat po śmierci pułkownika ówczesny szef MON Radosław Sikorski. Dobrze się stało, że zapisy zbrodniczych planów - w pełni akceptowanych przez polityczne kierownictwo PRL i przez zdających sobie sprawę z tragicznych konsekwencji nuklearnego kontruderzenia NATO na linii Wisły dowódców LWP z generałem Wojciechem Jaruzelskim na czele - wyszły wreszcie na światło dzienne. Mam nadzieję, ze w wyniku stopniowego ujawniania dramatycznej prawdy, którą doskonale znał i chciał już 13 lat temu przekazać Polakom płk Kukliński, ocena motywów jego działania stanie się bardziej przejrzysta i przekonująca nawet dla tych rodaków, którzy w dalszym ciągu widzą w nim zdrajcę. Historia wprawdzie dawno przyznała mu już rację, ale teraz trzeba uczynić wszystko, by ją upowszechnić, a samego pułkownika Ryszarda Kuklińskiego uhonorować pośmiertnie Orderem Orła Białego i awansem generalskim za ogromne zasługi, jakie poniósł dla ratowania nie tylko swej ojczyzny przed nuklearną zagładą. Jerzy Bukowski
Osama - tylko wróg czy również niewygodny świadek? Nie jestem pacyfistą, jestem zwolennikiem ostrej i zdecydowanej walki z Al-Kaidą i terrorystami, którzy w imię wojny z cywilizacją zachodnią są w stanie zabijać setki ludzi. Jestem zwolennikiem karania śmiercią tych, którzy zabijają niewinne osoby, traktując je jak przedmioty, odmawiając im człowieczeństwa. Jednak ciężko mi zaakceptować zabicie Osamy bin Ladena, a w szczególności sposób, w jaki do tego doszło. Dziwi mnie również powierzchowność debaty, jaka na ten temat toczy się w mediach na całym świecie. Świat zachodni oszalał po wiadomości o śmierci twórcy Al-Kaidy. Osama zabity we własnym domu! Szaleństwom, tańcom na ulicach nie było końca, szczególnie w USA. Wszyscy z dumą powtarzali, że bin Ladenowi się należało, a Amerykanie odnieśli niebywały sukces. I niewątpliwie sukcesem jest, że po latach udało się wytropić najsłynniejszego terrorystę na świecie. I w pełni popieram opinię, że Osama za organizację zamachu na WTC z 2001 roku powinien zostać ukarany śmiercią. Jednak wyroku tego nie powinni wykonywać amerykańscy komandosi. Osama powinien zostać schwytany, osądzony a potem skazany na śmierć. I wyrok ten powinno się wykonać jak najszybciej. Tak powinno działać państwo, które na sztandarach niesie demokratyczne wartości i krzewi je w świecie. Tak powinno działać państwo, które szczyci się wypełnianiem roli globalnego policjanta. Taki kraj musi się bardziej niż inne pilnować, musi spełniać standardy wyższe niż ktokolwiek. Zabicie Osamy bin Ladena w czasie operacji wojskowej odbiega od tych standardów. Bowiem USA zniżyły się do poziomu islamskich zamachowców, którzy zabijają nie zadając pytań, a po śmierci bezczeszczą zwłoki wroga. Zachowanie Amerykanów w tej operacji przypomina zachowanie islamskich zamachowców. Oczywiście operacje wojskowe i działania wojenne mają swoją specyfikę. Osama nie dałby się przekonać, że powinien oddać się w ręce komandosów z USA. Dlatego walczył. Jednak wątpię, by CIA obserwująca od miesięcy kryjówkę bin Ladena, nie miała w tym czasie możliwości schwytania go żywego. Wciąż nie jest jasne, czy w chwili akcji US Army Osama był uzbrojony. Wątpliwe, by Osama swoim zachowaniem nie dał szans na schwytanie go. Szczególnie, że bardzo prawdopodobne jest, że za powodzeniem amerykańskiej akcji stoi zdrada szefa AL-Kaidy przez jego współpracowników. To tłumaczyłoby, dlaczego ukrywający się w pakistańskim mieście od lat Osama stał się nagle tak łatwym celem dla USA. Wciąż istnieje, więc wiele niejasności dotyczących akcji w Pakistanie. Nie rozwiewa ich również prezydent Barack Obama ani amerykańscy wojskowi, którzy jedynie ogłosili sukces w tej sprawie, jakby na złapaniu żywego Osamy im nie zależało. Debata na ten temat prowadzona w mediach jest prowadzona na bardzo niskim poziomie. Nie stawia się kłopotliwych pytań, które powinny paść. Nikt również nie zauważa, że zabicie Osamy jest korzystne dla USA i administracji Obamy. On sam stał się obecnie bohaterem swojego kraju i ogromnie zwiększył szansę na reelekcję. Jednak złapanie Osamy też miałoby taki skutek. Amerykanie również pokochaliby swojego prezydenta, który złapał sprawcę największego zbiorowego koszmaru amerykańskiego społeczeństwa od lat. Ważniejsza jest natomiast natychmiastowa śmierć bin Ladena. Bowiem obecnie nie stanie on przed sądem. A zeznania tego człowieka, które skupiłyby na sobie oczy całego świata, mogłyby być bardzo kłopotliwe dla USA. Po pierwsze, dlatego, że powiązania terrorystów ze światem zachodnim nie są wykluczone. Al-Kaida werbowała swoich bojowników w tym samym środowisku, które uchodziło za sojuszników USA w walce z ZRSR w Afganistanie. To wtedy powstały więzi łączące służby pakistańskie oraz tamtejszych polityków z mudżahedinami. Bowiem przez Pakistan szła pomoc z USA do Afgańczyków walczących z sowietami. Te związki obecnie są patologią w walce z terroryzmem i często są przyczyną „pakistańskiej zdrady". Niewykluczone, że podobne powiązania istnieją np. ze światem służb amerykańskich. Pojawiały się nawet informacje, że sam bin Laden był w przeszłości współpracownikiem CIA. Choć brzmi to dla wielu niesłychanie, wcale takim nie jest. Powiązania takie nie powinny dziwić nikogo, kto zna specyfikę pracy służb specjalnych. Niewykluczone, że nawiązały one współpracę z bin Ladenem, by mieć pod kontrolą środowisko terrorystów, a potem on się im „urwał". Jednak nawet pomijając hipotezy, które dla większości są tylko wytworem chorego umysłu, zeznania bin Ladena byłyby bardzo bolesne dla amerykańskiej opinii publicznej. Prawdopodobnie pokazałyby, bowiem znacznie więcej patologii i zaniechań USA związanych z organizacją zamachów z 11 września 2001 roku. Wtedy mogłoby się okazać, że Amerykanie zlekceważyli zagrożenie ze strony muzułmańskich zamachowców i stali się ofiarami nieudolności swoich służb bezpieczeństwa. To mogłoby z kolei obudzić bardzo groźne dla władzy nastroje wśród opinii publicznej. Wiele osób porównywało zachowanie służb wywiadowczych przed atakiem na wieże WTC oraz Pearl Harbour z 1941 roku. Oba wydarzenia stały się pretekstem do rozpoczęcia działań wojennych. Dziś wiadomo, że ataku na morską bazę wojskową można było uniknąć, a przynajmniej zmniejszyć straty. Niewykluczone, że podobnie było z atakiem na WTC. Reakcja na ujawnienie takich wiadomości przez bin Ladena oraz ich uprawdopodobnienie się nie jest trudna do przewidzenia. Skutki tej reakcji mogłyby wywołać prawdziwe trzęsienie ziemi w USA. W debacie prowadzonej o bin Ladenie nie słychać podobnych wątków. Ich się nie bada. Nikt nie zastanawia się również nad różnicą w traktowaniu przez USA Saddama Huseina i Osamy bin Ladena. Pierwszego złapano na oczach świata, filmowano go, transmitowano jego proces, a potem niemal publicznie powieszono. Osama został zabity, jego ciało wrzucono do morza, a zdjęć ani filmów z całej akcji nikt nikomu nie pokazał. Nie ma nawet dowodu, że on naprawdę nie żyje. Dlaczego w tym przypadku postąpiono diametralnie inaczej? Czyżby USA chciały coś ukryć? A może Osama wciąż żyje? Dziś te pytania nie padają, a szkoda. Bowiem choć Osama, powinien zginąć, choć terroryści powinni być ścigani, sądzeni i traceni za swoją działalność, należy działać w tej sprawie wedle standardów, które obowiązują w naszej cywilizacji. W wojnie cywilizacyjnej z islamskimi ekstremistami nie powinniśmy stosować metod rodem ze świata islamu. Nie tylko, dlatego, że jest to to moralnie naganne, ale również, by poznać prawdę o wojnie z Al-Kaidą i jej przyczynach. Zeznania Osamy w tej sprawie mogłyby być bardzo ciekawe... Stanisław Żaryn
Radca Rostowskiego oskarżona o oszustwo Śledczy uważają, że radca ministra finansów bezprawnie przejęła mieszkanie i oczyściła konta staruszki zdradzającej upośledzenie umysłowe. Od ponad roku w Sądzie Okręgowym w Warszawie leży akt oskarżenia przeciwko Jolancie W., radcy ministra finansów. Mimo że sprawa dotyczy oszustwa na ponad pół miliona złotych, sąd nawet nie wyznaczył terminu pierwszej rozprawy.
Nie ma sprawy Z danych resortu sprawiedliwości wynika, że w sądach okręgowych pierwsze terminy w sprawach karnych wyznaczane są po 3,2 miesiąca. Także w wydziale XVIII Sądu Okręgowego w Warszawie tak długi termin jest wyjątkiem. Na 289 spraw rocznie 271 zaczyna się przed upływem 12 miesięcy. Gdy „DGP” zapytał, dlaczego proces Jolanty W. jeszcze się nie rozpoczął, biuro prasowe sądu okręgowego stwierdziło, że przy wyznaczaniu terminu pierwszeństwo mają sprawy, w których występuje areszt. Ta sprawa jest jednak o tyle wyjątkowa, że akt oskarżenia dotyczy wysokiego urzędnika. Jolanta W. w 2009 r. awansowała na radcę ministra finansów. Prokuratura stawia jej dwa zarzuty. Pierwszy dotyczy doprowadzenia przez Jolantę W. do niekorzystnego rozporządzenia mieszkaniem wartości 359 600 zł przez 81-letnią Eulalię M. Urzędniczka miała wykorzystać niezdolność staruszki do prawidłowej oceny sytuacji i kupiła od niej mieszkanie na warszawskim Służewcu za 170 tys. zł. Dodatkowo z analiz prokuratury wynika, że, – mimo iż Eulalia M. potwierdziła w akcie notarialnym, iż pieniądze przyjęła – w rzeczywistości nawet ta kwota nie została wypłacona. Akt notarialny został sporządzony w Pensjonacie Seniora w Magdalence zaledwie 16 dni przed śmiercią Eulalii M. Zdaniem biegłego neurologa stan kobiety nie pozwalał na świadome składanie oświadczeń woli. Osoby, które miały z nią wówczas kontakt, przyznawały, że zdradza upośledzenie umysłowe. Mieszkanie jest wynajmowane. Zarabia na tym Jolanta W.
Zwrot z lokaty – Moja klientka wcześniej przyjaźniła się z Eulalią M., opiekowała się nią i planowała, że w przyszłości będzie opiekować się nią i jej synem. Rozmowy na ten temat miały miejsce, zanim jeszcze Eulalia M. trafiła do szpitala – tłumaczy mec. Jolanta Turczynowicz-Kieryłło, pełnomocnik urzędniczki. Eulalia M. trafiła do szpitala w 2008 roku, gdy złamała rękę. Wówczas ona i jej niepełnosprawny umysłowo syn upoważnili Jolantę W. do dysponowania pieniędzmi z ich konta. Zdaniem biegłego także wówczas staruszka nie była zdolna do przewidywania skutków swoich działań. Jolanta W. wypłaciła w sumie ponad 185 tys. zł. Zdaniem prokuratury niewiele ponad 29 tys. zł wydała na potrzeby właścicieli konta. Resztę, czyli ponad 156 tys. zł, sobie przywłaszczyła. – Wszystkie wyliczenia dotyczące rozdysponowania środków pobranych z konta pani M. prokuratura czyniła dzięki mojej klientce. To ona dostarczyła wszystkie dokumenty. Według mnie pieniądze te zostały wiarygodnie rozliczone – mówi, więc Turczynowicz-Kieryłło. 100 tys. zł trafiło na lokatę Jolanty W. – Lokata została zawarta zgodnie z wolą pani M. Moja klientka jest gotowa w każdej chwili te pieniądze zwrócić – mówi mec. Turczynowicz-Kieryłło. Dodaje, że do tej pory nikt nie domagał się oddania tych środków. Tyle, że na razie nie ma, kto. W sądzie cywilnym toczy się postępowanie o ubezwłasnowolnienie Grzegorza M. O opiekę nad nim starają się jego przyrodnia siostra Anna i właśnie Jolanta W.
Mariusz Staniszewski
Pieniądze na bezrobotnych rząd zagarnia dla siebie Te pieniądze powinny wspierać ludzi z zamykanych zakładów pracy. Uzbierało się ich z wpłat przedsiębiorców tyle, że wystarczyłoby na 600 lat. Co się z nimi dzieje? Rząd Donalda Tuska kładzie na nich rękę. Rząd łata budżet pieniędzmi z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych (FGŚP) i Funduszu Pracy. Zamiast na ustawowe cele społeczne nadwyżki z opłat pobieranych od pracodawców wykorzystuje według własnego uznania. Jak wynika z projektu budżetu na 2012 rok, w funduszach ma być 10,2 mld zł nadwyżki. Tymczasem firmy wpłacają tam dodatkowe 10,3 mld zł, nie mając żadnego wpływu na sposób wykorzystania tych funduszy. – To przestępstwo. Niech rząd powie uczciwie, że podatki dla firm są w Polsce o około 1,5 pkt proc. wyższe – mówi nam Jerzy Bartnik, prezes Związku Rzemiosła Polskiego. W podobnym tonie wypowiadają się wszystkie organizacje pracodawców zasiadające w komisji trójstronnej, z którymi rozmawiał „DGP”. Rząd arbitralnie przejmuje nadwyżki, żeby poprawić sobie w ten sposób wskaźniki zadłużenia i na tym zarabiać. Na koniec 2012 roku aż 5 mld zł – z 10-mld nadwyżki – będzie się znajdować – jak czytamy w załączniku 6 do ustawy budżetowej – „w zarządzaniu lub depozycie u ministra finansów”. – To oburzająca praktyka. Pracodawcy nie po to wpłacają pieniądze do FP, aby zarabiało na nich państwo. Mają aktywizować bezrobotnych, aby firmom łatwiej było o wykwalifikowanych pracowników – mówi Jeremi Mordasewicz z PKPP Lewiatan. Wskazuje, że rząd powinien w tej sytuacji obniżyć składkę. – Firmy lepiej wiedzą, co zrobić z pieniędzmi, niż urzędnicy – mówi Mordasewicz. Absurd pobierania składek najlepiej obrazuje sytuacja w FGŚP. W przyszłym roku fundusz, który wypłaca wynagrodzenia pracownikom w razie upadłości lub likwidacji firmy, ma wydać na ten cel 5 mln zł. Tymczasem od firm pobierze 381 mln zł, a na koncie będzie miał 3,08 mld zł nadwyżki. Ma, więc pieniądze na wypłatę zobowiązań na 616 lat. – Apelowaliśmy do ministra finansów, aby w 2012 roku nie pobierał składki do FGŚP. Odpowiedział, że nie pozwala mu na to nałożona przez Brukselę na Polskę procedura nadmiernego deficytu – mówi nam Adam Ambroziak z Pracodawców RP. Podobna sytuacja, choć na mniejszą skalę, ma miejsce w FP. Na początek przyszłego roku będzie miał do dyspozycji 5,3 mld zł nadwyżki, a jego wydatki mają w całym roku wynieść 8,8 mld zł. Mimo to pobierze od firm prawie 10 mld zł. Ale nie po to, aby więcej pieniędzy przeznaczyć na aktywizację. Podobnie jak w tym roku na ten cel wyda 3,4 mld zł. Pieniądze ze składek mają dać 7,1 mld zł nadwyżki. – Taka sytuacja budzi wątpliwości konstytucyjne. Rząd pobiera składki, które z definicji mają służyć określonemu celowi, a traktuje je jak podatki – mówi Bartnik. Deklaruje, że jeśli nie pomogą postulaty zmiany tej polityki w komisji trójstronnej, związek będzie się starał zaskarżyć te praktyki do Trybunału Konstytucyjnego. Bartosz Marczuk
PRAWO BECKHAMA I PRAWO TUSKA Zależność „przestrzennego” rozmieszczenia talentów ludzkich od obciążeń podatkowych staje się coraz bardziej oczywista. To gdzie grają najlepsi piłkarze wynika z polityki podatkowej państwa, w którym grają. Tak twierdzą Henrik Kleven z London School of Economics, Camille Landais z Stanford Institute for Economic Policy Research i Emmanuel Saez z University of California. Ich pracę „Taxation and migration of international superstars: evidence from the European footbal market” wydało National Bureau of Economic Research, Cambridge, Massachussets (NBER Working Paper 16545). Co prawda piłka „ustawiana” (od „ustawiania wyników” przez działaczy, sędziów, piłkarzy i „mafie totalizatorskie”) stanowi margines europejskiego rynku pracy, jeśli chodzi o ilość miejsc pracy, ale znajduje się chyba zaraz za sektorem finansowym, jeśli chodzi o wysokość wynagrodzeń przypadających na „top menagement”. Piłkarze to, co prawda nie menagerowie, ale pewne odniesienia jak najbardziej do nich pasują. Zwłaszcza, że na boisku niektórzy rzeczywiście pokazują cuda, za które pobierane przez nich wynagrodzenia są bardziej uzasadnione niż wynagrodzenia niektórych, pożal się Boże, „finansistów” wykonujących (według słów prezesa Goldmana) „Boską robotę”. To chyba nie ilość dni słonecznych w roku tylko zapowiadane przez premiera Gordona Browna w 2009 roku zmiany przepisów podatkowych w Wielkiej Brytanii od „najbogatszych” spowodowały, że Cristiano Ronaldo postanowił przenieść się z Manchesteru do Madrytu, gdyż w Hiszpanii obowiązywało tak zwane „prawo Beckhama” czyli linowy podatek dochodowy od nie-rezydentów w wysokości 24%, wprowadzono w czasie gdy były gwiazdor „Czerwonych Diabłów” i reprezentacji Albionu zaczynał grać w Realu.
Kleven, Landais i Saez sprawdzili współzależność między:
- stawkami podatkowymi od wynagrodzeń piłkarzy zagranicznych, a liczbą cudzoziemców w klubach danej ligi,
- stawkami podatkowymi dla rezydentów, a ich liczbą w klubach lig narodowych,
- stawkami podatkowymi, a pozycjami poszczególnych lig narodowych w europejskim rankingu.
Ich badania ujawniły silne ujemne korelacje między tym zmiennymi – wzrostowi stawek podatkowych dla piłkarzy nie-rezydentów towarzyszył spadek ich liczby w lidze, wzrostowi stawek podatkowych dla rezydentów towarzyszył także spadek ich liczy w lidze, a wzrostowi marginalnych stawek podatkowych towarzyszyło obniżenie pozycji ligi narodowej w rankingu europejskim. Zmiany w korelacjach dowodzą niezbicie, że niższe obciążenia podatkowe sprzyjają imigracji zagranicznych talentów piłkarskich i powstrzymywaniu rodzimych gwiazd przed emigracją. Jest to wniosek potwierdzający rozumowanie zdroworozsądkowe. Interesująco wynika porównanie Hiszpanii i Włoch. Panuje tam podobny klimat, podobna jest kultura i języki, i podobny poziom reprezentują ligi narodowe Primera Divison i Serie A. Ale różne są obecnie przepisy podatkowe, choć w latach dziewięćdziesiątych też były podobne. Dało to asumpt do bardzo ciekawych spostrzeżeń. Po zniesieniu „pańszczyzny” na europejskim rynku futbolowym, czyli uznaniu przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości w 1995 roku (tak zwana „sprawa Bosmana”), że limity ograniczające ilość cudzoziemców mogących występować w klubach narodowych w rozgrywkach europejskich są sprzeczne z prawem europejskim zaczął się piłkarski exodus. W obu ligach istotnie wzrosła liczba, ale w podobnym procencie i podobnym tempie. Proporcje uległy zasadniczej zmianie po wprowadzeniu w Hiszpanii „prawa Beckhama”. Na skutek różnicy w wysokości marginalnej stawki podatkowej sięgającej 35 punktów procentowych krzywe zatrudnienia piłkarzy zagranicznych w obu ligach natychmiast się „rozjechały”. Liczba cudzoziemców w Primera Division wzrosła o 50%, podczas gdy w Serie A nie zmieniła się. Podobne wnioski wypływają z porównania dwóch innych podobnych krajów i ich lig piłkarskich: Danii i Szwecji. W Danii w 1992 roku wprowadzono ulgi podatkowe dla naukowców: tzw. „Researchers Tax Scheme”. Z czasem zaczęli korzystać z nich także sportowcy, – choć obejmowały one tylko wynagrodzenia do pewnego progu, (które w Hiszpanii i Italii osiągane są pewnie przez początkujących zawodników III ligi). Ale w Szwecji, w której ulg takich w ogóle nie było liczba piłkarzy cudzoziemców w 2008 roku stanowiła jedną szóstą w porównaniu do Danii. Wszyscy sympatycy futbolu wiedzą, że potęgę Barcelony budowali Holendrzy: zarówno na boisku, jak i z ławki trenerskiej. Podobno, dlatego, że w Holandii jest świetny system szkolenia młodzieży. Chyba rzeczywiście jest świetny, – co pokazuje modelowy chyba system naboru talentów w Ajaxie, – ale to nie jest jedyne wytłumaczenie. Bo tak samo jak system szkolenia jest dobry, to system opodatkowania jest zły. Od 1972 roku obowiązuje w Holandii przepis zobowiązujący piłkarzy do „oszczędzania” 50% ich wynagrodzeń „na emeryturę”. A oni jakoś nie chcą oszczędzać i uciekają choćby do Hiszpanii, ale nie tylko w poszukiwaniu słońca, ale także bardziej przyjaznych przepisów podatkowych. My w Polsce „nie gęsi” i też swój rozum (nie tylko „język”) mamy. Oczywiście nie chodzi o przepisy podatkowe wprowadzone przez polityków, ale rozwiązania wymyślone przez praktyków. Otóż właśnie przeczytałem, – co było bezpośrednim powodem umieszczenia tego wpisu, – że Robert Jeż i Michal Gasparik z Górnika Zabrze to cypryjscy biznesmeni. Na Słowacji mają podatek liniowy, więc płacenie podatków progresywnych w Polsce i jeszcze składki na ZUS i OFE by im się absolutnie nie opłacało. Więc płacą podatki na… Cyprze. Jako że Pan Łukasz Mazur, zanim został Prezesem Górnika (jeszcze zanim go „wyciurlali”) był znanym doradcą podatkowym rozwiązania zastosowane w Górniku nie mogą zaskakiwać. W końcu rezydentami podatkowymi na Cyprze jest kilku biznesmenów z listy najbogatszych Wprost i Forbesa, to, dlaczego Jeż i Gasparik będący rezydentami podatkowymi na Cyprze nie mieliby móc świadczyć usług i użyczać wizerunku Górnikowi Zabrze?
Co prawda Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie zapowiada zmianę polsko cypryjskiej umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania, ale Cypryjczycy nie tacy znowu głupi, żeby się go mieli słuchać. My nie mamy „Prawa Beckhama”, ale za to mamy „Prawo Tuska”. Rodzimi futboliści i cypryjscy rezydenci pod nieobecność „Fryzjera”, który ich odpowiednio „ustawiał”, są jacyś tacy zagubieni, że większe zainteresowanie mediów wzbudzały wyczyny „kiboli. A jak media się czymś interesują, to wiadomo, że i politycy muszą się zainteresować. Więc najpierw Pan Premier Donaldinio postanowił po raz kolejny wykazać zdecydowanie godne męża stanu (jak w przypadku „dopalaczy”) i kazał pozamykać stadiony w Warszawie i Poznaniu, – czym „puknął” niewdzięcznego Prezydenta stolicy Wielkopolski. Siłą rzeczy Pan Przewodniczący Kaczyński, który pewnie nie za bardzo wie, co to jest „spalony” postanowił zachować się jak na męża opatrznościowego opozycji przystało i przystąpić do „kiboli”. Oczywiście, jako świeżo upieczony kibol nie musi się niczego obawiać, bo sądy 24-godzinne, które miały sądzić chuliganów (i „kiboli”), których utworzenie miało być wielkim sukcesem Pana Premiera Kaczyńskiego i jego dzielnego Ministra Sprawiedliwości, zgodnie z przewidywaniami nie działają, – bo w takiej formule, w jakiej działać miały, działać nie mogą. Ale za to mamy transfer czterolecia, przy którym przejście Ronaldo do Realu to jest mały pikuś: lewy obrońca „gwardyjskiego” klubu SLD – Pan Bartosz Arkułowicz – przeszedł do „zawodowców” z Kaszub i okolic. Jeszcze nie wiadomo, na jakiej pozycji będzie grał, (choć pewnie będzie „grzał ławę”), ale powód transferu jest pewnie taki sam, jak w przypadku Ronaldo. Chodziło oczywiście o słońce, albo może zawodnik podążył za głosem serca i jakąś swoją miłością. Bo przecież nie można insynuować, że chodziło o to, o czym piszą Kleven, Landais i Saez, – czyli o kasę. No i jeszcze może o chęć przeciągnięcie paru „kiboli” „gwardzistów” na stronę nowej drużyny. Gwiazdowski
Zwierzęca nienawiść oszalałych paranoików W każdym społeczeństwie znajdzie się garstka ludzi gotowych uwierzyć w dowolną bzdurę, ale w Polsce nie dość, że jest ich zadziwiająco dużo, to jeszcze zyskali poparcie wielu, zdawałoby się, inteligentnych i racjonalnych osób – W wolnym, demokratycznym kraju każdy, także szaleniec, może wyrazić swoje opinie na dowolny temat. Jednak artykuł Joanny Lichockiej "Wszystko już było" przekracza wszelkie granice cywilizowanej debaty i dziwię się, że poważna gazeta, jaką jest "Rzeczpospolita", w ogóle zdecydowała się go opublikować. Tu widać, jak doprawdy uzasadnione są niekiedy zastrzeżenia, co do bezwzględnej wolności słowa. Od lat wyrażam poparcie dla stanowiska pełnej wolności wypowiedzi, czuję się jednak całkowicie bezradny wobec takich tekstów, jak ten pani Lichockiej.
Totalitarna propaganda Trudno prowadzić polemikę z tezami autorki, nade wszystko z przyjętymi założeniami, które przedstawiła, jako coś oczywistego w swoim tekście. Porównanie "Gazety Wyborczej" do "Żołnierza Wolności", na którym autorka oparła swój artykuł, jest czymś po prostu niewiarygodnie obrzydliwym. W istocie, sensowną odpowiedzią na taki tekst byłoby skierowanie na badania psychiatryczne albo pozew do sądu. Jak widać, tekst niesie tak potężny ładunek negatywnych emocji, że nie potrafię się powstrzymać przed odpowiedzią emocjami. Nawet zdając sobie sprawę, że to nie jest dobry sposób na prowadzenie debaty. Niestety, to nie jest tekst, z którym można dyskutować: oznaczałoby to konieczność potraktowania na poważnie przyjętych z góry założeń, zasadniczo wrogich i oskarżycielskich wobec całego świata poza własnym. Artykuł Lichockiej może służyć za sztandarowy przykład paranoi, w którą popada część środowisk prawicowych po katastrofie smoleńskiej. Ludzie, którzy lubią prezentować się, jako wykluczeni i zmarginalizowani, sami używają języka nacechowanego pogardą i skrajną, zwierzęcą wręcz nienawiścią do tych, którzy mają inne zdanie. Dotyczy to nie tylko pani Lichockiej, ale większości spośród tych, którzy zebrali się w rocznicę katastrofy smoleńskiej pod Pałacem Prezydenckim. Jaką dyskusję można nawiązać z ludźmi, którzy umieszczają swastykę albo sierp i młot w nazwiskach demokratycznie wybranych premiera i prezydenta? Rozpętana przez PiS paranoja polityczna zaszła za daleko i od jakiegoś czasu zaczęła zagrażać fundamentom naszego państwa. To właściwie na przykładzie tekstu Lichockiej można uczyć młode pokolenie, w jaki sposób działała totalitarna propaganda.
Totalny bunt Paranoja oznacza całkowicie nierealistyczny obraz świata, ale zawsze odwołujący się do jakiejś realnej cechy lub wydarzenia, które lokuje się w niedorzecznym kontekście. Cechą myślenia paranoidalnego jest to, że posługuje się ono żelazną logiką. Ta logika wyrażona jest w tekście Lichockiej niemal jak w tabliczce mnożenia, że tylko totalny bunt przeciwko władzom państwa i podstawowym, demokratycznym regułom naszego życia społecznego jest właściwą "postawą patriotyczną". Według takiej logiki działały totalitarne ruchy, które doprowadziły do największych tragedii XX wieku. To właśnie pani Lichocka uprawia dziś propagandę gorszą chyba od tej z "Żołnierza Wolności". Nienawiść, która bucha zarówno z jej tekstu, jak i z haseł, które wznosili uczestnicy manifestacji na Krakowskim Przedmieściu, z pewnością przebija nienawistne teksty tej gazety skierowane do przeciwników "realnego socjalizmu" PRL. A jest to nienawiść kierowana do przedstawicieli legalnie wybranych władz demokratycznego państwa, do konkretnych osób, takich jak premier Tusk czy prezydent Komorowski. Dla każdego racjonalnie myślącego człowieka jest oczywiste, że samolot z prezydentem na pokładzie w ogóle nie powinien startować, a już tym bardziej lądować we mgle. Tymczasem okazuje się, że zadziwiająco łatwo zmobilizować w Polsce tłumy wokół paranoidalnej idei jakiegoś wszechogarniającego spisku, który doprowadził do katastrofy, jakiejś prawdy, do której koniecznie trzeba dojść. W każdym społeczeństwie znajdzie się garstka ludzi gotowych uwierzyć w dowolną bzdurę, ale w Polsce nie dość, że jest ich zadziwiająco dużo, to jeszcze zyskali poparcie wielu, zdawałoby się, inteligentnych i racjonalnych osób. Jedną z nich jest właśnie pani Lichocka.
Niespójna i absurdalna wizja Do dziś otwarte pozostaje pytanie, dlaczego kilkadziesiąt lat temu tak wielu intelektualistów skusił komunizm w wydaniu stalinowskim. Znacznie trudniej będzie jednak znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego w dzisiejszej Polsce tak wielu nabiera się na paranoiczną propagandę PiS. Komunizm był przynajmniej spójnym projektem przebudowy społeczeństwa, utopijną wizją społeczną. Wizja Jarosława Kaczyńskiego, Joanny Lichockiej i demonstrantów spod Pałacu Prezydenckiego jest natomiast niespójna i zupełnie absurdalna: tak dalece, że poza dojściem do władzy wbrew decyzjom większości obywateli trudno wskazać inny cel, do którego ci ludzie dążą. Niezwykle agresywna retoryka jest charakterystyczna dla całkowicie skrajnych, ideologicznych orientacji: takich, które wierzą, że posiadają absolutną prawdę, a w jej imię mają prawo atakować i likwidować każdego przeciwnika i myślącego inaczej. Jarosław Kaczyński odniósł kilka lat temu sukces wyborczy dzięki zdefiniowaniu naszego kraju, jako siedliska wszelkiego rodzaju zła, które należy wyplenić. III RP – wolne państwo polskie, które niemal cudem powstało w 1989 roku – miało być nosicielem tego zła. Jedyną odpowiedzią miała być nowa, IV RP. Ta koncepcja zyskała teraz inne, o wiele bardziej absurdalne i niebezpieczne wcielenie. Jest to koncepcja zburzenia obowiązującego porządku i budowy na jego gruzach jakiegoś nowego, lepszego państwa. Wszystkim, którzy podzielają jego poglądy, radzę przejechać się przez Polskę, żeby zobaczyli prężnie rozwijający się kraj, i przejrzeć wyniki badań, które pokazują rosnące zadowolenie obywateli. Może zrozumieją, jak wyabstrahowana od rzeczywistości jest wizja zupełnego upadku Polski roztaczana przez prezesa PiS.
Krok do katastrofy Polskim mediom radzę natomiast, żeby przestały traktować poważnie urojenia szaleńców. Od uznania paranoików za pełnoprawnych uczestników debaty publicznej, a ich opinii za pełnoprawny opis rzeczywistości, jest już tylko mały krok do katastrofy. Warto przypomnieć w kontekście antyrosyjskim tych, których popiera Lichocka, że trudno znaleźć lepszy przykład paranoi społecznej, jaką w społeczeństwie rozwinął Józef Stalin. Miejmy nadzieję, że ten przykład – na pewno przesadny – uzasadni jednak realne niebezpieczeństwo praktyk Jarosława Kaczyńskiego i tekstów jego popleczników. To przykre, ale z niektórymi ludźmi po prostu się nie rozmawia. Ireneusz Krzemiński
Język nienawiści prof. Krzemińskiego Są teksty, z którymi zwyczajnie nie da się polemizować. Istnieje język, który wyklucza stosującego go z debaty. I tym razem posłużył się nim profesor Ireneusz Krzemiński, który zdecydował się rozprawić z tezami Joanny Lichockiej. Zamiast jednak podjąć polemikę obrzucił publicystkę błotem, bez choćby próby uzasadnienia swoich oskarżeń. A oto i najciekawsze fragmenty „polemiki” profesora, który zaprezentował się jak menel spod budki z piwem, który nie mając argumentów rzuca mięsem. „W wolnym, demokratycznym kraju każdy, także szaleniec, może wyrazić swoje opinie na dowolny temat. Jednak artykuł Joanny Lichockiej "Wszystko już było" przekracza wszelkie granice cywilizowanej debaty” – oznajmia profesor. A dalej uzupełnia, że nie będzie polemizował z Lichocką, bo „ porównanie "Gazety Wyborczej" do "Żołnierza Wolności", na którym autorka oparła swój artykuł, jest czymś po prostu niewiarygodnie obrzydliwym. W istocie, sensowną odpowiedzią na taki tekst byłoby skierowanie na badania psychiatryczne albo pozew do sądu”. Już na samym początku znajdujemy, zatem sugestię, że Lichocka jest szalona i powinna zostać skierowana na badania psychiatryczne (niestety nie jest jasne, czy przymusowe i czy może w jakimś rosyjskim zaprzyjaźnionym ośrodku). Ale na tym nie kończy się inwencja profesora. „Artykuł Lichockiej może służyć za sztandarowy przykład paranoi, w którą popada część środowisk prawicowych po katastrofie smoleńskiej. Ludzie, którzy lubią prezentować się, jako wykluczeni i zmarginalizowani, sami używają języka nacechowanego pogardą i skrajną, zwierzęcą wręcz nienawiścią do tych, którzy mają inne zdanie. Dotyczy to nie tylko pani Lichockiej, ale większości spośród tych, którzy zebrali się w rocznicę katastrofy smoleńskiej pod Pałacem Prezydenckim” – przekonuje profesor językiem, w którym – jego zdaniem – w ogóle nie ma zwierzęcej nienawiści i pogardy. Jest za to porównanie wyrzuconej z pracy dziennikarki do totalitarnych propagandzistów. „Rozpętana przez PiS paranoja polityczna zaszła za daleko i od jakiegoś czasu zaczęła zagrażać fundamentom naszego państwa. To właściwie na przykładzie tekstu Lichockiej można uczyć młode pokolenie, w jaki sposób działała totalitarna propaganda” – napisał profesor „Paranoja oznacza całkowicie nierealistyczny obraz świata, ale zawsze odwołujący się do jakiejś realnej cechy lub wydarzenia, które lokuje się w niedorzecznym kontekście. Cechą myślenia paranoidalnego jest to, że posługuje się ono żelazną logiką. Ta logika wyrażona jest w tekście Lichockiej niemal jak w tabliczce mnożenia, że tylko totalny bunt przeciwko władzom państwa i podstawowym, demokratycznym regułom naszego życia społecznego jest właściwą "postawą patriotyczną". Według takiej logiki działały totalitarne ruchy, które doprowadziły do największych tragedii XX wieku” – oznajmia profesor, sugerując, że Lichocka jest totalitarystką. A dalej jest tylko mocniej. Otóż okazuje się, że projekt Jarosława Kaczyńskiego jest dla Ireneusza Krzemińskiego gorszy nawet niż komunizm. „Do dziś otwarte pozostaje pytanie, dlaczego kilkadziesiąt lat temu tak wielu intelektualistów skusił komunizm w wydaniu stalinowskim. Znacznie trudniej będzie jednak znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego w dzisiejszej Polsce tak wielu nabiera się na paranoiczną propagandę PiS. Komunizm był przynajmniej spójnym projektem przebudowy społeczeństwa, utopijną wizją społeczną. Wizja Jarosława Kaczyńskiego, Joanny Lichockiej i demonstrantów spod Pałacu Prezydenckiego jest natomiast niespójna i zupełnie absurdalna: tak dalece, że poza dojściem do władzy wbrew decyzjom większości obywateli trudno wskazać inny cel, do którego ci ludzie dążą. Niezwykle agresywna retoryka jest charakterystyczna dla całkowicie skrajnych, ideologicznych orientacji: takich, które wierzą, że posiadają absolutną prawdę, a w jej imię mają prawo atakować i likwidować każdego przeciwnika i myślącego inaczej” – oznajmia Krzemiński, który sam chyba sądzi, że posługuje się językiem nieagresywnym. I na koniec następuje porównanie Lichockiej do Stalina. „Polskim mediom radzę natomiast, żeby przestały traktować poważnie urojenia szaleńców. Od uznania paranoików za pełnoprawnych uczestników debaty publicznej, a ich opinii za pełnoprawny opis rzeczywistości, jest już tylko mały krok do katastrofy. Warto przypomnieć w kontekście antyrosyjskim tych, których popiera Lichocka, że trudno znaleźć lepszy przykład paranoi społecznej, jaką w społeczeństwie rozwinął Józef Stalin”. Cóż, wypada wrócić do jednego z pierwszych zdań tekstu profesora i zadedykować mu jego własne słowa. „W istocie, sensowną odpowiedzią na taki tekst byłoby skierowanie na badania psychiatryczne albo pozew do sądu”. Dokładnie tak, panie profesorze. Tylko, że uwagę tę trzeba odnieść do pana tekstu. Tekstu, który jest przykładem języka nienawiści do inaczej myślących.
Tomasz P. Terlikowski
11 maja 2011 "W naszym miasteczku jest rynek a dookoła niego stoją domy publiczne”- napisało jakieś dziecko w wypracowaniu domowym, ale wypracowanie domowe zadane zostało w szkole tzw. publicznej, w odróżnieniu od niepublicznej - czyli wrednie prywatnej. Bo propaganda ściśle przestrzega reguł ustalonych…. No właśnie gdzie ustala się słowa, których należy używać, żeby skutecznie gmerać w ludzkiej i „obywatelskiej” świadomości i żeby ją zmieniać..? Musi być jakieś centrum ustalania słów odpowiednich do sytuacji, którą chce się przedstawić w określonym świetle.. Bo skąd dziennikarze wiedzą, żeby używać słowa „niepubliczna„ w stosunku do szkoły prywatnej oczywiście z państwowymi programami ustalanymi w ministerstwie Edukacji Narodowej, albo wobec chuliganów na stadionie używać słowa ”kibole”.. W ustach pani redaktor Iwony Sulik brzmi to słowo jakoś nieproporcjonalnie obłudnie.. Tak jakby mówiła dosadnie słowo ”k….a”…W ustach kobiety? Na wizji, przed milionami ogłupianych telewidzów? To, co publiczne przybiera formy pozytywne, a prywatne - wiadomo - prywaciarz kieruje się wyłącznie ”żądzą zysku”.. Musi być ze swej natury niedobry.. „Publiczne”- to się kojarzy pozytywnie.. Publiczna szkoła, publiczny plac, publiczna telewizja.. A wiadomo, że dom publiczny to zwykły burdel.. Skąd dziecku przyszło do głowy takie porównanie? Chyba, że ojciec w domu publicznym bywa, albo używa w domu, ale niepublicznym przy dziecku zbitki słownej „dom publiczny”.. Chociaż nie - jeśli już w nerwach – to powie „burdel”.. Wyjaśnienie jest tylko jedno.. Nasłuchał się z publicznej telewizji i publicznego radia słowa „ publiczny”. I zapadło mu ono w pamięć.. Potem już tylko rynek i domy…, Jakie? Choć prawdopodobnie prywatne, ale z telewizji publicznej, ale państwowej, i radia publicznego-, czyli państwowego, upolitycznionego do granic demokratycznej nieprzyzwoitości. A przy okazji: przydałoby się karać rodziców za używanie przy dzieciach brzydkich słów.. Można przecież powołać Miejską Straż Brzydkich Słów.. Bo przecież nic nie stoi na przeszkodzie, w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym brak zasad, czyli faworyzowanie sprawiedliwości społecznej.. Przecież pan prezydent Bronisław Komorowski, 3 maja, podczas wychwalania nieudanego zamachu stanu zorganizowanego przez masonerię w 1791 roku powiedział: „Państwo polskie okrzepło, ma stabilny system demokratyczny, jest państwem praworządnym”(???) Z tą praworządnością to jest tak, że wszyscy na górze demokratycznego państwa prawnego o niej mówią, a na dole - w demokratycznym państwie prawnym - nikt jej nie widział.. Chociaż sprawiedliwość jest ostoją III Rzeczpospolitej, tak jak PRL.. No tak, ale Ustawa Rządowa z maja 1791 roku miała wprowadzić monarchię dziedziczną.. Jak taka była dobra, że nawet „ święto” jest państwowo- publiczne - to, dlaczego takiej monarchii dziedzicznej nie wprowadzić dzisiaj? Nie byłoby urn, całego tego zamieszania demokratycznego, żadnych fundacji krzewiących demokrację lokalną czy centralną. Nie byłoby demagogii i kłamstwa... A te sto milionów można byłoby rozrzucić nad Warszawą z jednego z F-16… Gdyby oczywiście jakiś był sprawny. Mielibyśmy króla dziedzicznego i naprawdę stabilne rządy, bez demokratycznych naleciałości.. Nareszcie spokój zapanowałby w Warszawie.. Ciekawi mnie jak zrealizowana była by panująca funkcja religii katolickiej, bo przecież elektor saski Fryderyk August, który miał po śmierci Stanisława Augusta objąć w Polsce rządy - nie był katolikiem.. No i po co likwidowano w ustawie rządowej zasadę powszechnej zgody, czyli liberum veto, istniejącej w Polsce od 300 lat? Żeby można było się przegłosowywać.. Niby monarchia dziedziczna, ale pod spodem rządy większości.. Tym bardziej, że coraz bardziej utrwala się w Polsce system oligarchiczno-partyjny, z tymi samymi aktorami od dwudziestu lat demokracji. Na dobrą sprawę wszystkie te partie demokratyczne, mam na myśli ich obecne wcielenia, to jest SLD, PO, PiS i PSL, partie wyrosłe z Okrągłego Stołu demokratycznego, niczym szczególnym się nie różnią, pomiędzy sobą, jedynie retoryką uprawianą na użytek demokratycznych mas.. I przed każdymi demokratycznym wyborami następuje tzw. transfer, jak nazywa propaganda przemieszczanie się demokratycznych osobników z partii do partii, niekoniecznie mających zmieniać poglądy. Nawet wprost przeciwnie: niewskazane jest zmienianie poglądów, bo sprawy Polski muszą iść w określonym kierunku i żadna zmiana poglądów nie jest tu konieczna. Tym bardziej, że według ostatnich ”badań” demokratycznych tylko 83% narodu zadowolonych jest ze swojej bytności w Unii Europejskiej.. Pozostałe 17% nie jest zadowolonych, albo nie ma zdania.. Ale większość jest zadowolona.. I to w demokracji jest najważniejsze. Wczorajszym przebojem demokracji parlamentarnej, jest przejście pana posła Bartosza Arłukowicza, z gangu partyjnego o nazwie Sojusz Lewicy Demokratycznej, którego to gangu formalnym członkiem nie był, do gangu demokratycznego o nazwie Platforma Obywatelska.. Wcześniej kręcił lody, pardon kręcił się wokół gangu Unii Pracy. Był nawet członkiem Unii Pracy, partii na wskroś socjalistycznej, ale tego faktu nie ujawnił publicznie. To znaczy, nie ujawnił, że wstąpił, a to, że socjalistyczna, to wiadomo wszystkim, którzy interesują się polityką... Wstydził się tej Unii Pracy, czy co? Pan profesor Tomasz Nałęcz, też kiedyś był w Unii Pracy, a teraz doradza samemu panu prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu. Pan Bartosz - zwany pieszczotliwie przez panią Katarzynę Marię Piekarską, która przetransferowała się do SLD z Unii Wolności - Bartkiem: „będzie teraz nowym pełnomocnikiem pana premiera Donalda Tulska do spraw osób wykluczonych. To znaczy zupełnie nowym pełnomocnikiem, bo do tej pory takiej biurokracji jeszcze nie było - no to będzie”… Od razu powinien zająć się wykluczonymi z innych partii… W ramach zmniejszania biurokracji w Polsce, wszystko tak jak zapowiadał pan premier Donald Tusk. Zmniejszenie biurokracji poprzez jej zwiększenie. Tak jak balcerowiczowska koncepcja obniżania podatków, poprzez ich zwiększanie.. Wszystko będzie git, tak jak w sprawie Krzysztofa Olewnika, w wyniku, której już pomału wychodzi, że wszystkiemu winny jest policjant, kierowca policyjny, który przewoził dokumenty i prokuratora od czasu do czasu.. A sprzątaczka sprzątająca prokuraturę? Tak jak w „Stawce większej niż życie”, wynosiła dokumenty Abwhery dla J23… Bo „państwo polskie okrzepło, ma stabilny system demokratyczny, jest państwem praworządnym”.. Tak twierdzi sam pan prezydent Komorowski. Za wyjątkiem spraw, które zorganizowały służby specjalne. Wtedy morda w kubeł. Pan Arłukowicz to sprytny gość. Ma nawet uprawnienia do bywania członkiem różnych rad nadzorczych w spółkach skarbu państwa.. Wie skąd może zawiać wiatr pomyślności i jest przy tym bardzo wrażliwy społecznie. Jako lekarz, i jako działacz? Bardzo, ale to bardzo wrażliwy.. Dzisiaj bez wrażliwości społecznej ani rusz.. Im człowiek bardziej wrażliwy, tym lepszy społecznie. Za społeczne pieniądze.. No, bo przecież nie za swoje.. Pan Bartosz próbował również związków z Socjaldemokracją Polskę, z której transfery też się szykują, mówi się o wielkim socjaldemokracie Marku Borowskim. Był nawet przewodniczącym SDPL.. Był szefem sztabu wyborczego pana posła Jacka Piechoty, który chciał być prezydentem Szczecina.. Był w Kole Poselskim SDPL- Nowa Lewica, potem KPSLD. A w 2009 roku wstąpił do Unii, że tak powiem Pracy, ale faktu tego nie ujawnił… Pan Radek Sikorki transferował się z Ruchu Odbudowy Polski do Prawa i Sprawiedliwości a obecnie jest w Platformie Obywatelskiej.. Pan Bogdan Borusewicz tak samo, pan poseł Mężydło, pan Paweł Zalewski.. Czekamy na następnych.. ONI wszyscy powinni być w jednej partii.. Tylko, czym różniliby się pięknie od siebie? „W naszym miasteczku jest rynek, a dookoła niego stoją domy publiczne”… A czy Polska demokratyczna nie jest przypadkiem wielkim demokratycznym domem publicznym charakteryzującym się „elitami” sprostytualizowanymi politycznie? Myślę, że nie wątpię.. Ale stragany na rynku demokratycznym wciąż te same… Tylko szyldy się zmieniają. Ludzie ci sami. W końcu”: kadry decydują o wszystkim” – jak twierdził socjaldemokrata Lenin.. WJR
„POLSKO OJCZYZNO MOJA... Ty jesteś jak zdrowie. Ile Cię trzeba cenić – Ten tylko się dowie, KTO Cię stracił" Od czasu pierwszego, „historycznego” w pewnym sensie, wystąpienia Łażącego Łazarza minęło już kilka tygodni. W międzyczasie na łamach NE oraz innych „zaprzyjaźnionych” mediów pojawiło się sporo polemizujących artykułów od: Wilka Morskiego, Ściosa, Ciri, Fiatowca, Bielewicza itp. itd. Było mnóstwo komentarzy ZA a nawet Przeciw, sporo argumentów poparcia, mnóstwo inwektyw i oskarżeń - wprost o „agenturalność”, powiązania z WSI-ą i ze „Służbami” oraz konkretnymi osobami. Było też trochę przywołań NE/ŁŁ do szeregu, do rozsądku – typu „puknij się Pan w głowę – jeżeli ją masz”. Nawoływano, że działania NE osłabiają jedyną słuszną, godną zaufania Partię opozycyjną, prawdziwie polską- tj. PiS. Przy okazji mnie się też oberwało - jako w pewnym sensie inicjatorowi i prowodyrowi tego małego zamieszania na polskim rynku mediów, e-polityki –zwanego Nowym Ekranem. Wypominają mi znajomość np. z Gen. Czempińskim. Na ten temat pisałem. Nie zamierzam - nikomu przez najbliższe lata udowadniać, że „nie jestem wielbłądem” - bo nie jestem – dla NIKOGO. Jedyna służba, która mnie naprawdę interesuje – to służba Ojczyźnie – Polsce.Możecie mi Nam, Państwo wierzyć lub nie. Wasza sprawa. Czas i NE pokaże. Jednym słowem – „Polski kij został włożony w Polskie mrowisko”. Bez względu na to, kto ma historyczną rację – MY na NE będziemy robić swoje. Rozważmy jednak aktualny wariant na najbliższe lata i pokuśmy się o przewidywanie przyszłości:
1. Wariant „Status Quo”: Nic się nie zmienia. Nadchodzą wakacje, Polacy, (których na to stać), jadą na zasłużony wypoczynek – w kraju lub za granicę. Ci, co zostają, karmieni są pusto kaloryczną treściowo papką TVP, TVN, GW etc. Sielanka, wg scenariusza i reżyserii obecnych, miłościwie NAM panujących - trwa. Nadchodzi październik 2011 – JWP Prezydent ogłosił przecie Wybory. Będą to Wybory z pewnością - „nieparlamentarne” - Raczej całkowicie Partyjne. To będzie zwyczajna walka o byt, miejsca i o podział (według tzw. „klucza partyjnego”) dostępu do „poselskich koryt” - w chlewie zwanym przez Nich - Polska . PKW ogłasza wyniki (wbrew protestom wszystkich startujących i przegranych):
PiS – 33%; PO – 33% ; SLD – 20% ; PSL – 6%; Reszta - OUT. Po korektach PKW, zawodnicy finiszujący powyżej progu 5% - dostają proporcjonalnie premię. Wszyscy przegrani ogłaszają zwycięstwo wyborcze. A Przegrany Naród czeka na Mikołaja i Boże Narodzenie/Święta i Sylwester. Orkiestra – Róbta, co chceta – Gra. Naród świętuje i bawi się.
W tym samym czasie stratedzy partyjni ciężko pracują. Odbywają się Igrzyska – Prawica – Lewica - Targowica? Może by tak Jarek z Grześkiem - a może by tak Donek z Grześkiem i Waldkiem. Wszyscy robią mądre, zatroskane miny. Każdy Wódz blefuje, mieni się kolorami „męża stanu”. Każda partia dobra, każda do wzięcia, wszystko na sprzedaż, łącznie z ideałami, ideami i wyborcami. Tylko, kto da więcej kasy i gwarancji za stanowisko Premiera, Ministra.... Samochody jeżdżą na sygnale, odbywają się nocne konsultacje na różnych szczeblach – z JWP Prezydentem, Kanclerzem AM i Carem WP. Naprawdę ruch w interesie politycznym. Rzecz Jasna i Rzecz Pospolita i wszystko dla dobra Ojczyzny.
Karawana i Cyrk politykowania niegodny jedzie dalej. Oczywiście wszystkie obietnice przedwyborcze w międzyczasie dewaluują się do kłamstw i oskarżeń powyborczych. Sytuacja powoli się klaruje, życie wraca do normy. Informacje ze Świata pomagają odwrócić uwagę opinii publicznej od sytuacji w kraju – a to zamach stanu w..., zamach terrorystyczny w... , tsunami w.., pożary/powodzie w Australii...Nie ma się, czym przejmować. Bo i po co? W Polsce nie jest najgorzej... Przyjdzie przecie walec historii i wyrówna... A ja pytam: - Co za różnica, kto rządzi czy raczej - „nie-rządzi”. Massmedia zmuszają nas do opowiadania się tylko za złym „Kaczorem” lub dobrym Donaldem. A to przecież nie film o Pawlaku i Kargulu, czy nawet bajeczka o Muszce JK Miki. Czy ciągle Polską muszą rządzić ci „Sami Swoi”? To nie telewizor, nie DisneyLand i nie DiscoLand – TO Poland. A to Polska właśnie ! A oni... aby do następnych Igrzysk Wyborczych, choć ludziom coraz bardziej brakuje chleba... Mija parę lat– jest rok powiedzmy 2016? Prezentuję scenę z filmu przyszłości: „Wisi ci u nasz w Redakcji, w biurze, kopia obrazu Matejki „Rejtan”, malowana przez Jana Moniuszkę(syna Stanisława) - taki ładny landszafcik. Zabiera go komornik z DojczeBank – na zabezpieczenie kredytów i na wszelki wypadek. Zresztą Matejko był Czechem, pewnie nawet Sudeckim – wyjaśnia agent Angeli M. Zbliża się wieczór, jest zimno. Ale nikt nie musi gasić światła, jako ostatni - przyjacielski Gazprom wyłączył kurki – na rozkaz Cara P. Cicho wszędzie, ciemno wszędzie – czy tak odtąd zawsze będzie? Czy na zawsze zostaną z nami tylko Dziady?..”. Młodzi i sprytni zdążyli wyjechać nacht arbait. Paszportów przecie nie trzeba, drogi tamuj lepsze, a przede wszystkim jest praca, więcej płacą (i w ogóle płacą). W Polsce zostali się ino starzy i patrioci. Tych Nikt nie potrzebuje, ale biologia przecież zrobi swoje i pomoże Nam problem rozwiązać. Nie ma szpitali - kosztowni lekarze i pielęgniarki wyemigrowali.
Ale Rządowa logika trąbi – skoro niepotrzebne szpitale, to nasz sukces - nie ma chorych. Mniejszości narodowe uzyskały swoją autonomię. Zresztą granic od dawna już nie ma. Zostały wierzby płaczące. A przepraszam – zostało też Radio Maryja, muzeum Wojska Polskiego, (bo przecież Wojska dawno już nie ma). Jest też pomnik Kaczyńskiego, tego ostatniego z prawa i ze sprawiedliwych, parę innych rzeczy przypominających świetność Rzeczypospolitej. Bo tak naprawdę Rzeczypospolitej już nie ma, ale dzieciakom można przecież dalej bajki opowiadać. I Opara powie do Łazarza - „Miałeś chamie złoty róg – został Ci się ino sznur” - jak się nim podzielimy...? Kto pierwszy? Wiem, że to może bardzo uproszczona i apokaliptyczna wizja przyszłości Naszego Kraju. Ale czy taka wizja jest całkowicie wykluczona? Wszyscy, chyba zdajemy sobie sprawę, że sytuacja gospodarcza i finansowa Naszego Kraju jest wyjątkowo trudna. W najbliższej przyszłości trzeba będzie podejmować bardzo, ale to bardzo trudne, niepopularne decyzje, – aby uchronić Polskę przed Bankructwem!!! A Kto to ma zrobić? Dlaczego PO proponuje uchwalać budżet przed wyborami? Przecież to cyniczna, zwyczajna przedwyborcza manipulacja propagandowa. I nikt nie grzmi, nikt nie woła: – To skandal!!! Panowie PO-litycy, Opozycjo, – dlaczego milczycie? Odpowiadam, więc za Was: zaczniecie gardłować po przegranych, czyli wygranych Wyborach, bo tak będzie najlepiej dla Waszych partyjnych interesów. A gdzie Wasz honor – a gdzie Nasza Ojczyzna?! Jeżeli wariant „Status Quo” jest najlepszym rozwiązaniem to chciałbym także zapytać:
1. Czy Pan Prezes Kaczyński i PiS rzeczywiście chce wygrać wybory, czy naprawdę chce rządzić Naszym Krajem? Czy przypadkiem nie woli być męczennikiem Opozycji? A może chce poczekać w interesie Partii, do 2013, kiedy wszystko „budżetowo” się zawali i Naród, który wreszcie zrozumie, na kolanach przyjdzie do Ojca Narodu – po ratunek? Tylko, że wtedy może być już za późno. Zarzuca się ŁŁ i mnie (przy okazji), że inicjatywy NE osłabiają szanse PiS na zwycięstwo. Wołam -NIE! - to PiS sam się osłabia, nie idąc do przodu. Mam wielki szacunek dla Pana Prezesa Kaczyńskiego. Uważam Rze bardzo często Pan ma rację, – ale... Panie Prezesie, - brakuje ludzi i rozwiązań, brakuje wizji i konkretów! Na Polskiej scenie politycznej Pan Prezes istnieje przecież od czasów „Okrągłego Stołu”!!! PiS miało nawet kiedyś pełnię władzy (Pan Prezes ze Śp. Panem Prezydentem), pomimo przybudówek. Bo i koalicje ma się na życzenie. Pytam - co tak naprawdę zmieniło się w Naszym Kraju, w rezultacie Rządów PiS??? 2 lata dobrych początków, których nie potrafił zamienić na 4 i które zbyt łatwo można było odkręcić. Niektórzy autorzy przekonują: „Pan Prezes PiS to naprawdę uczciwy człowiek”. To prawda. Ale czy to wystarczy? Przecież wielu jest uczciwych. Zresztą, jest przysłowie: „Nie jest możliwe nauczyć starego konia nowych sztuczek”. Nam, Polsce potrzeba doświadczonych, ale i młodych, prężnych, prawdziwie pro-polskich menadżerów w typie Pana Orbana. A Nam się marzy nie jakaś „kurna chata”, ale żeby obywatelskie, oddolne inicjatywy NE, zmusiły PiS do konkretnych działań - dla dobra Naszego Kraju. Na razie, słyszymy tylko inwektywy i niespójne słowa krytyki. Co najwyżej wielokrotnie przerabiany pomysł „Rządu fachowców”. Bezpartyjnego, – ale tak naprawdę - to tylko partyjna zasłona dymna. Nasz Kraj wymaga zasadniczych, gruntownych ZMIAN – określenia roli Państwa i zmiany systemu sprawowania władzy na wszystkich szczeblach. To po prostu trzeba zrozumieć i umieć przeprowadzić oraz właściwie kontrolować. Być może jedyną szansą, aby to obecnie skutecznie zrobić – to we współpracy z PiS. Ale jak spowodować tę współpracę???
2. Czy tak naprawdę PO chce rządzić? Bo i PO, co? Przecież, co mogli to wzięli lub sprzedali – nie mają pomysłu na to - co dalej. Jest może jeden: złapać jak najwięcej miejsc w Parlamencie i przejść na wygodne i dobrze płatne ławy opozycji, może uda się załapać do Parlamentu Europejskiego??? Przy okazji pogra się w piłkę...
3. Oczywiście SLD i PSL ma podobne wspaniałe, „państwowotwórcze” ambicje –znane nam z historii ostatnich 20 lat. Władza jest potrzebna i pożyteczna dla interesów Partii – całe odium niepowodzeń zawsze bierze na siebie główny koalicjant i...Naród. Jak z tego widać- wszystkie obecne ugrupowania polityczne są za całkowitym utrzymaniem „status quo”. W rezultacie NIKT, żadna nowa siła polityczna nie ma szans, żeby powstać. W rezultacie NIKT też nie pociągnie obecnych „onych” do odpowiedzialności za ostatnie 20 lat błędów, wypaczeń. A zagwarantowane jest natomiast ustawowo finansowanie dalszej egzystencji (rzecz jasna z kasy państwowej). Szafa gra - przygrywa TVP/TVN. Przecież NIKT nie ma pieniędzy, środków, mediów. Nieważne są jakieś wyimaginowane prawa czy racje obywateli. Przecież Polska to tylko puste hasło na użytek propagandy. Opium dla Narodu. MY - miłościwie Wam panująca klasa polityczna -i tylko MY mamy racje i prawa. Przecież po to powstała obecna ordynacja wyborcza – aby NIKT , kto się odważy, nie miał szans na zmianę Status-Quo.!!! I tak jest od początku historii III Rzeczpospolitej, a właściwie od „okrągłego stołu” – trochę się porządzi, trochę się podzieli – żadnej, absolutnie żadnej odpowiedzialności. Ważna ciepła posadka, stanowisko w UE, i aby do poselskiej emerytury... Ludzie, Polacy - na miłość Boską! To wszystko -to ten sam Teatr, ci sami Aktorzy komedii politycznej – od 22 lat. Czasem zmienią maski i stroje lub nawet odważnie stwierdzą, że inną sztukę grają. Ale to ta sama komedia, re-adaptowany dramat lub „wojna domowa -trochę na gesty, trochę na słowa”- bez żadnego kroku naprzód. A Polska stanęła już na skraju przepaści gospodarczej i demograficznej. Na tę Polską komedię/dramat/wojnę, patrzy cały Świat, patrzą sąsiedzi... I co myślicie Państwo, że powtórka z historii jest niemożliwa? Że apokaliptyczna wizja przyszłości Naszego Kraju jest tylko czarnowidztwem??? Nie, nie będziemy przepraszać. Zrobimy wszystko, żeby NE zakłócił sielankę politycznego establishmentu. Panowie Politycy – Panowie Po-słowie – JWP Panie Prezydencie. Jest jeszcze NARÓD – są OBYWATELE. Dopóki oni są – jest POLSKA. Nowy Ekran rzuca rękawicę istniejącemu „status quo”. Inicjujemy budowę prawdziwego Państwa Obywatelskiego. Będziemy informować ludzi, elektorat, – jaki jest aktualny stan Rzeczpospolitej, jaki jest Bilans Otwarcia, jakie są zagrożenia. Będziemy informować, edukować – będziemy zmieniać „status quo”. Albo z tego skorzystacie albo ludzie sami skorzystają.
2. Wariant – Budowa Państwa Obywatelskiego.
Cdn Ryszard Opara
Herstory Dla nieznających angielskiego: "His” – to "jego”; "Her” – to "jej”. Anglosaskie feministki postanowiły, więc pisać na nowo nie historię, lecz: herstorię (czasem: "hertorię"). Wychodzi z niej, oczywiście, że Kopernik była jednak kobietą. Pamiętam, że już w 1950 czy 1951 roku nakręcono film o śp. Marii Curie (tylko w Polsce pisze się o Niej "Skłodowska–Curie”…). Na premierę przyjechała wtedy z mężem, śp. Fryderykiem Joliot, śp. Irena Joliot–Curie (wredna socjalistka zresztą) - i oburzona wyszła z sali, bo film zmarginalizował Jej Ojca, Piotra. Zrobił się skandal, film chyba zniszczono. Tamtego fałszerstwa dokonano ze względów "patriotycznych”. Obecnie feministki i szabes–samce robią to samo z innych powodów. Oto p. Marek Parkinson pisze o MS-C (na podstawie herstoryjki napisanej przez p. Barbarę Goldsmith): "Geniusz, który w swoim czasie został przyćmiony przez mężczyzn jej życia. Ale błyszczy teraz, gdy nikt już nie pamięta żadnego z tych mężczyzn, którzy nad nią dominowali i ogłaszali jej prace, jako własne”. Niesamowite! JKM
Przemysł rozrywkowy w służbie bezpieczeństwa Przemysł rozrywkowy stara się wychodzić naprzeciw rosnącym oczekiwaniom publiczności. Nie jest to łatwe tym bardziej, ze regułom przemysłu rozrywkowego podporządkowane są właściwie już wszystkie dziedziny życia, a Francuzi wymowni już dawno zauważyli, że apetyt wzrasta w miarę jedzenia. Alfred Hitchcock, słynny reżyser filmów grozy, które w przemyśle rozrywkowym zajmują czołowe miejsce, wyrażał tę myśl po swojemu - że najpierw powinna wybuchnąć bomba atomowa, no a potem napięcie powinno już tylko wzrastać. Dlatego też, kiedy prezydent Barack Obama zakomunikował swoją niezłomną wolę ponownego kandydowania na prezydenta Stanów Zjednoczonych, wiadomo było, że napięcie musi wzrastać. No i rzeczywiście - wkrótce okazało się, że akt urodzenia prezydenta, którego przez ostatnie kilka lat nie można było nigdzie odnaleźć, nagle się odnalazł i to w postaci oryginału. Wprawdzie wiadomość o tym wydarzeniu była nieco podobna do deklaracji prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy, który w swoim czasie, to znaczy - w okresie, kiedy jeszcze niezawisły sąd lustracyjny nie oczyścił go z zarzutu lustracyjnego kłamstwa - przechwalał się, że kupił sobie „same oryginały”, ale podobieństwo - podobieństwem, a radość z cudownego odnalezienia oryginału aktu urodzenia - swoja drogą. Inna rzecz, że gdyby tak prezydent Obama zechciał przedtem pomodlić się o wstawiennictwo Jana Pawła II w sprawie odnalezienia oryginału aktu urodzenia, to mielibyśmy drugi przypadek cudu, konieczny - jak się okazuje - do przeprowadzenia kanonizacji. Niestety prezydent Obama nie wpadł na ten pomysł, bo w ogóle w stosunku do naszego mniej wartościowego narodu specjalnie wylewny to on nie jest. Właśnie przyjeżdża do naszego nieszczęśliwego kraju, żeby przed rozpoczęciem owocnej kampanii wyborczej pokazać starszym i mądrzejszym, jak energicznie naciska na tubylców, żeby roszczenia organizacji przemysłu holokaustu uregulowali, co do ostatniego srebrnika - ale z punktu widzenia potrzeb przemysłu rozrywkowego to żaden interes. Dlatego też, żeby już nikomu nie przychodziło do głowy domaganie się weryfikacji cudownie odnalezionego oryginału, trzeba było wykombinować coś lepszego. Dlatego też w Pakistanie zabity został strzałem w głowę jakiś mężczyzna, w którym amerykańscy agenci już na pierwszy rzut oka rozpoznali straszliwego Osamę bin Ladena, za którym cały miłujący pokój świat bezskutecznie uganiał się od niemal dziesięciu lat. Co prawda w tym czasie Osama Bin Laden był zabijany już, co najmniej kilkakrotnie, co z punktu widzenia potrzeb przemysłu rozrywkowego jest nie do pogardzenia. Doceniał to nawet Jan Himilsbach. Kiedy w dobrym chmielu, przez pomyłkę odwiedził przyjaciela, który od dobrego roku już nie żył, trochę skonfundowany zapytał matkę nieboszczyka: „a Janek to cały czas tak nie żyje?” Tym razem jednak zabity został i to naprawdę na śmierć, prawdziwy Osama bin Laden. Skąd to wiemy? Ano po pierwsze stąd, że cóż lepszego amerykańscy tajniacy mogli podarować prezydentowi Obamie na szczęśliwe rozpoczęcie owocnej kampanii wyborczej, żeby przez następne lata uszczęśliwiał świat swymi zbawiennymi rządami, a po drugie - że ściśle przestrzegając islamskich przepisów religijnych, nakazujących pochowanie nieboszczyka w ciągu 24 godzin, natychmiast wrzucili nieboszczyka do morza. Dzięki temu żadna Schwein nie będzie mogła domagać się jego identyfikacji za pomocą badań DNA i na tej podstawie zaprzeczać oficjalnej tożsamości denata. W ten sposób doświadczenia zdobyte podczas katastrofy smoleńskiej zostały upowszechnione również w krajach o przodującej demokracji. Okazuje się, że wbrew początkowym opiniom, islam, a zwłaszcza rygorystyczne przepisy tej religii dotyczące pogrzebów, są dobre na wszystko. Kto by pomyślał, że fundamentalizm religijny też ma swoje dobre strony? Najciekawsze jednak jest to, że śmierć Osamy bin Laden stała się przyczyną gwałtownego wzrostu zagrożenia świata terroryzmem. Okazuje się, że nie ma rzeczy doskonałych. Dopóki Osama bin Laden żył - chociaż, jak pamiętamy, w tym okresie bywał już kilkakrotnie zabijany - zagrożenie terroryzmem cały czas wprawdzie istniało, ale było jakby mniejsze niż obecnie, kiedy Osama bin Laden został właśnie, już bez żadnych wątpliwości, zabity na śmierć. Wygląda na to, że śmierć Osamy bin Ladena wychodzi naprzeciw nie tylko potrzebom przemysłu rozrywkowego, którego regułom podporządkowane zostało życie polityczne w demokracji, ale również - a może przede wszystkim - potrzebom amerykańskiej razwiedki, która pod przewodnictwem tamtejszego wcielenia Wawrzyńca Berii, czyli pana Chertoffa, potrzebuje wziąć za łeb również miłujący wolność naród amerykański. Już teraz każdy, kto pragnie wejść na Statuę Wolności w Nowym Jorku, musiał rozebrać się aż dwukrotnie, żeby na własnej skórze przekonał się, że z wolnością nie ma żartów - i to w okresie przed ostateczną i nieodwracalna śmiercią Osamy bin Ladena, która zagrożenie terroryzmem skokowo zwiększyła. Co będzie teraz? Teraz może być tak, jak ze zmianą koszul przez Najjaśniejszego Pana. Kiedy uczeń w małomiasteczkowym chederze pytał mełameda, jak często zmienia koszulę miejscowy bankier, mełamed po namyśle odpowiedział, że na pewno, co tydzień? - No a Rotszyld? - A Rotszyld - ooo, on to pewnie codziennie. - No a Najjaśniejszy Pan? - A Najjaśniejszy Pan to wkłada koszulę i zaraz ją zdejmuje, wkłada i zaraz zdejmuje... Oczywiście Najjaśniejszy Pan robił to ze względu na hygienę , podczas gdy my wszyscy - w służbie bezpieczeństwa. SM
„Tusku, matole!” Rzekomo „liberalny Rząd” JE Donalda Tuska po wydaniu wojny pedofilom, dopalaczom, spekulantom i hazardzistom postanowił wziąć się za kibiców. Zastanawiam się, jak chce na tym zrobić interes? Walka z pedofilami, rozumiem: chodziło o rozbudowę „służb socjalnych”, które – jak to w każdym faszystowskim kraju – będą wchodzić do domów i pouczać rodziców, jak mają wychowywać własne dzieci. Z dopalaczami – rozumiem: robiły nieuczciwą konkurencję mafiom narkotykowym, które przecież opłacają polityków. „Spekulanci” - rozumiem: zarabiali pieniądze nie płacąc doli urzędnikom. Hazardziści – rozumiem: automaty i kasyna robiły nieuczciwą konkurencję reżymowemu Toto-Lotkowi (50% podatku od głupoty idzie przecież do skarbu państwa.) Ale kto chce zrobić szmal na walce z kibicami??? Warto bliżej przyjrzeć się temu problemowi. Demolka stadionów, niszczenie samochodów na trasach przemarszu, napadanie na Bogu ducha winnych ludzi – to, rzecz jasna, rzeczy niedopuszczalne. Policja powinna wkraczać zdecydowanie – a sądy karać. Przy okazji pytam: czy właściciele stadionów pozywają wandala, który połamał siedzenie – czy też inkasują forsę z ubezpieczenia i… siedzą cicho? Bo ubezpieczenia to największy rozsadnik demoralizacji i niszczyciel normalności. Natomiast, czym innym są normalne objawy radości. Jeśli kibice podczas meczu wtargną na płytę boiska i przeszkadzają w grze – to powinni ponieść konsekwencje karne i cywilne. Jeśli natomiast zrobią to po meczu, by swobodnie cieszyć się ze zwycięstwa swojej drużyny – a tak właśnie stało się w Bydgoszczy – to należy być tolerancyjnym. Niektórzy twierdzą, że ktoś specjalnie kazał policji sprowokować kibiców – by ci się wściekli i chcieli obalić „rząd” JE Donalda Tuska. To bzdura. Policja po prostu działała rutynowo, wedle z góry otrzymanych rozkazów. Mieli nie wchodzić na boisko – to nie wolno ich wpuścić. I tyle. A prezes klubu Lech też słusznie podniósł, że skoro kibice Legii per fas & nefas na murawę wtargnęli – to policja powinna była pozwolić na to również kibicom Lecha. Jakby się pobili – to nic strasznego by się nie stało. Lepiej, jak się okładają pięściami na murawie, niż gdy wyrywają krzesełka i miotają nimi po całym stadionie. Ale do tego by nie doszło, – bo akurat na tym meczu kibice Legii i Lecha doszli do porozumienia – i zgodnie na znak (słusznego!!) protestu przeciwko działaniom PZPN opuścili na kwadrans trybuny! I tego fenomenu, – bo to naprawdę ewenement – w TV się nie eksponuje, tylko pokazuje burdy. Chcę przypomnieć, że w latach przed upadkiem imperium rzymskiego rządy były obalane właśnie przez kibiców... Stronnictwa „ideologiczne”: Optymatów (Prawica) i Popularów (Lewica) gdzieś zanikły, a ich miejsce zastąpiły stronnictwa „Zielonych” i „Błękitnych” (od kolorów koszulek noszonych przez powożących rydwanami danej stajni). Były i inne stajnie ze swoimi kibicami. I tak znakomicie rządzony Rzym po prostu się rozleciał. Bo obydwu stronnictwom chodziło o tylko o większe przydziały darmowego zboża (tak – cesarze wprowadzili socjalizm i rozdawali L**owi zboże za darmo!). Trudno się, więc dziwić, że się rozpadł. Żadne państwo nie wytrzyma przez dłuższy okres socjalizmu – Unię Europejską z jej rozbuchanym ponad wszelkie granice euro-socjalizmem też wezmą diabli – i to już niedługo. Wracając do kibiców: patrząc na treść transparentów widzi się wyraźnie, że nie jest to akcja spontaniczna: ktoś za tym stoi. I tu człowiek ma dylemat. Bo z jednej strony „rząd” JE Donalda Tuska już od dawna zamiast liberalizmu buduje nam socjalizm w nie najlepszym – a na pewno bardzo kosztownym – wydaniu. Z drugiej jednak strony, jeśli za tym stoi Wczc. Jarosław Kaczyński z Jego projektem IV Rzeczypospolitej – to człowiekowi robi się zimno. Kaczyński popiera obecnie „inteligencję”. Ale jaką? PRL-owską! Tę, która wisiała u klamki państwowej. A obecnie domaga się „zwiększenia wydatków na kulturę”. Czyli zwiększenia liczby urzędników, którzy będą dawać dotacje na dzieła „swoich” twórców. To już wolę kiboli! JKM