633

Święty Mikołaj czeka na naszą pomoc! Wydawałoby się, że nie ma popularniejszego świętego niż św. Mikołaj. Niemal przez cały grudzień imię biskupa Miry odmieniane jest w mediach przez wszystkie przypadki. Jednak czy rzeczywiście przedmiotem tego kultu jest patron żeglarzy i dzieci? Należy żywić obawę, że osoba, której niecierpliwie wygląda polska dziatwa (i nie tylko) już wieczorem 5 grudnia, dla sporej jej części jest mieszkającym na biegunie północnym przerośniętym krasnalem, dla pozostałych to biskup przebierający się, nie wiadomo dlaczego, w śmieszny skrzaci strój. [Mała uwaga gajowego: w wielu krajach w ogóle nie używa się imienia Św. Mikołaja] Na naszych oczach dokonują się zmiany w obyczajowości Polaków. Kultura wyrosła z chrześcijaństwa ustępuje miejsca konsumpcyjnemu stylowi życia promowanemu przez media. Swoista ewolucja postrzegania postaci św. Mikołaja przez Polaków jest dobrym przykładem, aby zrozumieć, jak ten proces przebiega.

SZCZODROŚĆ BISKUPA MIRY Żyjący na przełomie III i IV wieku św. Mikołaj był biskupem Miry w Azji Mniejszej (dziś Turcja), człowiekiem wielkiej dobroci i hojności. Majątek, którym dysponował, przeznaczył na pomoc ubogim. Ta szczodrobliwość, a jednocześnie roztropność w obdarowywaniu, połączona z wielką pobożnością, sprawiły, że po śmierci został zaliczony przez Kościół do grona świętych. Wielkim kultem otaczany był szczególnie w średniowieczu. Świadczy o tym duża ilość kościołów ufundowanych w tym okresie, noszących jego wezwanie. Dokładnie nie wiadomo, kiedy narodził się zwyczaj obdarowywania prezentami dzieci w dzień wspomnienia św. Mikołaja. Pierwsze wzmianki na ten temat pochodzą z XIII w. W Polsce zwyczaj ten znany jest co najmniej od początku XVIII stulecia. Świadczy o tym choćby wydana w 1748 r. książeczka – modlitewnik autorstwa ks. Macieja Frączkiewicza pt. Delicje dziecinne. Św. Mikołaj biskup… Wynika z niej, że już wtedy istniały dwie formy tego obyczaju, obie znane zresztą do dzisiaj. Pierwsza, starsza, polegała na podkładaniu prezentów śpiącym dzieciom w wigilię św. Mikołaja. Co warto podkreślić, działo się to nocą i w tajemnicy, co upamiętniało fakt, że św. Mikołaj czyniąc dobro starał się uniknąć rozgłosu. Przykład takiego postępowania przekazuje nam opowieść o obdarowaniu przez biskupa Miry trzech dziewcząt. Złoto podrzucone nocą przez Świętego uchroniło córki ubogiego mieszkańca Miry przed zejściem na drogę nierządu. Drugą, o wiele młodszą formą tego swoistego kultu św. Mikołaja, jest wręczanie dzieciom prezentów „osobiście” przez Świętego. Naturalnie, w rolę Biskupa, podobnie jak dzisiaj, wcielali się członkowie rodziny dziecka bądź wynajęte osoby. Miało to tę zaletę, że św. Mikołaj „osobiście” sprawdzał, czy obdarowywani umieją się przeżegnać, znają modlitwy, przykazania Boże, itp. Czasem poinstruowany przez rodziców pouczał latorośl o konieczności unikania złych zachowań… Czym św. Mikołaj obdarowywał dziatki w XVIII w.? Za książeczką ks. Frączkiewicza możemy wymienić: krzyżyki, chleb, święte obrazki, pieniądze, tabliczki, orzechy, ptaszki w klatce, a gdy dziecko bywało niegrzeczne – pozłacane rózgi. W XIX i XX w. rozpowszechnione były także pierniki przedstawiające postać św. Mikołaja. Oczywiście, święty spotykający się z dziećmi nosił na sobie odpowiedni kostium. Był nim strój wzorowany na szatach liturgicznych, na który składały się najczęściej: przewiązana sznurkiem alba, na głowie infuła, ramiona okrywała kapa, którą w pewnym okresie wyparł ornat. W ręce św. Mikołaj trzymał pastorał. Najczęściej świętemu towarzyszył anioł oraz, upoważniony do wręczania rózg, diabeł. Naturalnie, zwyczaj obdarowywania dzieci w nocy z 5 na 6 grudnia znany był w wielu państwach katolickich. Tradycje w poszczególnych regionach różniły się od siebie w szczegółach, obrastały, bowiem w miejscowe zwyczaje i legendy.

„ZREFORMOWANY” SANTA CLAUS Zwalczająca kult świętych reformacja uderzyła także w ten „mikołajowy” obyczaj. Zamiast św. Mikołaja domy dzieci protestanckich zaczęły odwiedzać różnego rodzaju postaci, jak: gwiazdorzy, świąteczni ludzie (Weihnachtsmann), osobnicy w futrzanych ubraniach itp. Nie stanowili oni jednak realnego zagrożenia dla silnie osadzonego w katolicyzmie i tradycjach ludowych św. Mikołaja. Zagrożenie przyszło z innej strony… Do wyrosłych w krajach protestanckich zwyczajów „postmikołajkowych” należy zaliczyć rozkwitły w XIX-wiecznych Stanach Zjednoczonych zwyczaj obdarowywania dzieci przez Santa Clausa. Postać ta wywodzi się z utworów satyrycznych wyśmiewających zwyczaje nowojorczyków holenderskiego pochodzenia. Przywieziony z metropolii zwyczaj obdarowywania dzieci w imieniu św. Mikołaja okazał się bardzo atrakcyjny dla Amerykanów, którzy go przejęli, niestety w zmodyfikowanej formie. Miejsce świętego biskupa Miry zajął karłowaty gnom, noszący czerwone ubrania, przemieszczający się po niebie saniami ciągnionymi przez renifery i wciskający się z prezentami do pokoi dzieci przez komin. Jego amerykańska nazwa – Santa Claus, powstała z przekręcenia holenderskiej wersji imienia św. Mikołaja – Sinter Klaas. Takiego spoganizowanego dostarczyciela prezentów spopularyzowała w całym świecie amerykańska Coca-Cola. Ubrała „Santę” w barwy firmowe – czerwony kubrak obszyty białym futerkiem – i zaczęła przeznaczać ogromne środki finansowe na coroczne kampanie reklamowe. Z czasem Santa Claus zawładnął wyobraźnią dzieci z całego świata. Rubaszny krasnal szybko wyparł lokalne tradycje bożonarodzeniowe. Podobny proces zaczął się także w Polsce. Na kartkach świątecznych wydawanych jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym już można zobaczyć postać przypominającą „Santę”.

NOWA ŚWIECKA TRADYCJA – DZIADEK MRÓZ Po II wojnie światowej zamach na kult św. Mikołaja zorganizowały w naszym kraju władze komunistyczne. W ramach walki z kulturą chrześcijańską (i pogłębiania więzi ze Związkiem Sowieckim) władze PRL starały się w miejsce św. Mikołaja zaszczepić rosyjskiego Dziadka Mroza. Chcąc stworzyć atrakcyjną dla dzieci imprezę świąteczną, która byłaby w stanie wyprzeć ze świadomości maluchów zwyczaje bożonarodzeniowe, w połowie lat 30-tych XX w. władze sowieckie postanowiły organizować w Nowy Rok tzw. Choinkę. By ubarwić „nową tradycję”, sięgnięto do przedrewolucyjnych zwyczajów i zarządzono, że prezenty będzie dzieciom wręczał właśnie Dziadek Mróz. Postać ta wywodziła się z rosyjskich baśni ludowych i literatury. Straszliwa postać bezlitosnego mrozu, bez zmrużenia oka zabijającego ludzi, pod koniec XIX w. przekształciła się w wesołego staruszka – przyjaciela dzieci. Decyzją centralnych władz partyjnych, zwalczany dotąd, jako burżuazyjny przesąd Dziadek Mróz został rozpropagowany na całym terytorium pierwszego państwa komunistycznego.W Polsce szybko okazało się, że Dziadek Mróz nie ma szans na zdobycie serc dzieci. Po „odwilży” 1956 roku nacisk na wprowadzenie noworocznych obyczajów sowieckich zelżał, a z czasem zanikł zupełnie. Zwyciężył św. Mikołaj, choć nie do końca. W mediach, na wystawach sklepowych zaczął dominować nowy wizerunek Świętego – przerośniętego krasnala, od Santa Clausa różniącego się jedynie szczegółami.

PRODUKT ARELIGIJNEJ KULTURY Niestety zmiany ustrojowe i gospodarcze 1989 r. nie przyniosły ze sobą triumfu tradycyjnego św. Mikołaja. Wręcz przeciwnie, dzieci bombardowane filmami zza Oceanu coraz bardziej identyfikują św. Mikołaja, biskupa Miry, z „Santą”. W starciu z ateistyczną cywilizacją, polski katolicyzm znajduje się w wyraźnej defensywie, skoro nie potrafi wykorzystać nawet tak wspaniałego atutu, jakim jest posiadanie pięknej postaci św. Mikołaja. Wspomniana wyżej zmiana stroju jest tylko zewnętrznym objawem procesu dekatolicyzacji Świętego, który nie tylko traci dostojeństwo biskupie, aniołów zmienia na elfy, przenosi się na biegun północny, ale nawet zyskuje towarzyszkę życia – „Mikołajową”. Oczywiście, zachodzą także zmiany neutralne, jak zaprzężenie sań świętego w renifery (w tradycji polskiej chodził on raczej pieszo) czy ubranie go w czerwone szaty (dawniej infuła, kapa czy ornat były zazwyczaj złote lub srebrne). Jednak nawet one świadczą, że warunki dyktuje kultura areligijna. Za groteskowy symbol tego zjawiska może posłużyć coraz częściej spotykana na głowach „św. Mikołajów” infuła obszyta u dołu futerkiem.

ODWOJUJMY ŚWIĘTEGO MIKOŁAJA! Co w takim wypadku powinni czynić katolicy? Najgorszym wyjściem byłoby pogodzenie się z rzekomym „duchem czasu”. Zamiast tego warto postarać się samemu odwojowywać św. Mikołaja chociażby w najbliższym otoczeniu. Przecież to my, nasze dzieci, przyjaciele i znajomi organizujemy rodzinne wizyty Świętego. Mamy także możliwość wpływania na przebieg tego typu imprez w szkole, zakładzie pracy, parafii itp. Postarajmy się, więc, wszak wielkie zmiany zaczynają się od prób podejmowanych przez pojedyncze osoby.

Adam Kowalik

Lwów: zapowiedź rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego Franciszka Stefczyka List z prośbą o wszczęcie procesu beatyfikacyjnego Franciszka Stefczyka, współtwórcy polskiej bankowości spółdzielczej, przekazała arcybiskupowi Mieczysławowi Mokrzyckiemu Rada Naukowa Spółdzielczego Instytutu Naukowego. Metropolita Lwowski przyjął tę inicjatywę z radością, zaznaczył jednak, że procesu tego nie można rozpocząć od razu, gdyż najpierw trzeba uzyskać zgodę Kongregacji ds. Kanonizacyjnych w Rzymie. Według niego, możliwe byłoby to „w następnym roku”, razem z planowanym procesem beatyfikacyjnym bp. Rafała Kiernickiego. Dr Stanisław Stefczyk

W ramach obchodów 150. rocznicy urodzin Franciszka Stefczyka, 2 grudnia w hotelu „Leopolis” odbyło się uroczyste posiedzenie Rady Naukowej Instytutu, na które został zaproszony też metropolita lwowski. O tym, że Stefczyk opierał swoją działalność dla dobra wspólnego na zasadach chrześcijańskich mówił Marcin Konik-Korn, wicedyrektor Wydawnictwa Benedyktynów TYNIEC z Krakowa. Prelegent poinformował, że zebrano już dokumenty i korespondencję Stefczyka. Po otrzymaniu listu, podpisanego przez wszystkich obecnych członków Rady Naukowej Spółdzielczego Instytutu Naukowego, abp Mokrzycki dał wyraz radości z propozycji rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego. – Ojciec Święty Jan Paweł II uczył nas tego, żebyśmy dawali dzisiejszemu światu wzorce ludzi, którzy wskazywali na Chrystusa poprzez swoje życie, swoje powołanie nie tylko w kapłaństwie czy w życiu konsekrowanym, ale także jako osoby świeckie. Stąd tyle było beatyfikacji, tyle kanonizacji za jego pontyfikatu. I byłaby to wielka radość, gdyby nam się udało te dwa procesy przeprowadzić – zaznaczył abp Mokrzycki. Jednocześnie zasugerował, aby postulatorem procesu został Marcin Konik-Korn, o ile „jego szefowie się zgodzą”. Arcybiskup lwowski przypomniał, że Kościół rzymskokatolicki na Ukrainie ma już dwóch świętych: Józefa Bilczewskiego i Józefa Gorazdowskiego, a także błogosławioną: s. Martę Wiecką, szarytkę, „która oddała życie za drugiego człowieka w szpitalu w Śniatyniu”. Zdaniem inicjatorów beatyfikacji Franciszka Stefczyka, jest on postacią nie tylko historyczną, ale także niezmiernie żywą, ważną w chwili obecnej. Zaznaczono, że Spółdzielcza Kasa im. Franciszka Stefczyka liczy 750 tys. członków. Jest to największa spółdzielnia w Europie pod względem liczby członków. Według księdza infułata Ireneusza Skubisia, redaktora naczelnego tygodnika „Niedziela”, zebrany dotychczas materiał na temat życia Stefczyka jest bardzo dobry do rozpoczęcia szczegółowego procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego. – Nawet sam nie przypuszczałem, że tak to dobrze wygląda. Tacy ludzie jak Franciszek Stefczyk powinni być wzorem chrześcijańskiego życia – podkreśla ks. Skubiś. – Ekonomia według Stefczyka, była na drugim miejscu, na pierwszym była antropologia, był człowiek, była miłość bliźniego – mówi prof. Janusz Ossowski, prezes Spółdzielczego Instytutu Naukowego. Grzegorz Bierecki, senator i prezes Krajowej SKOK, podkreśla, że obecnie mówimy o heroiczności cnót Franciszka Stefczyka. – To niezwykły człowiek, który jest przykładem dla wielu Polaków. Znajdujemy w jego pismach, jego działaniach inspiracje do aktualnych przedsięwzięć. To człowiek, który pokazywał swoim działaniem, jak można w praktyce realizować Ewangelię. To jest człowiek, który zasłużył na wyniesienie na ołtarze – dodaje Bierecki. Według prezesa SKOK im. Franciszka Stefczyka, Andrzeja Sosnowskiego, idea Franciszka Stefczyka sprawdziła się, gdy Polska była pod zaborami. – W obecnych realiach Kasy także walczą z wykluczeniem finansowym – to jedno z naszych zadań – mówi. – Dzięki tej idei, prości chłopi, prości włościanie uzyskali możliwość wyrwania się z pęt lichwy i jednocześnie byli w stanie podnieść swój byt ekonomiczny i społeczny. Teraz znajdują u nas wsparcie osoby, które nie miałyby szans na rynku komercyjnym – wyjaśnia Sosnowski.

Franciszek Stefczyk (1861–1924) zainicjował i organizował gminne kasy oszczędnościowo-pożyczkowe. W 1890 r. założył pierwszą na ziemiach polskich spółdzielnię oszczędnościowo-pożyczkową w Czernichowie koło Krakowa. W latach 1899-1918 był dyrektorem Biura Patronatu dla Spółek Oszczędności i Pożyczek przy Wydziale Krajowym we Lwowie. Od 1918 r. kierował Centralną Kasą Spółek Rolniczych. Był inicjatorem, współtwórcą i prezesem Związku Spółdzielczości Rolniczej. Źródło: KAI, Stefczyk.info

http://www.piotrskarga.pl

http://www.kasastefczyka.pl/

https://www.stefczykonline.pl/

http://www.stefczyk.info/

http://www.skok.pl/

Nie musimy dodawać, że „polski” rząd toczy od dawna wojnę z kasami Stefczyka, których organizacja i statut wzbudziły podziw na całym świecie. I nie musimy wyjaśniać, komu zależy na ich zniszczeniu bądź osłabieniu. – admin.

Unia Europejska, jako młot na socjalistów? Należy rozdzielić samo wejście do strefy euro od dążenia do spełnienia warunków przyjęcia tej waluty. Jestem przeciwnikiem wspólnej waluty jednak nie widzę żadnego powodu, aby Polska miała nie dążyć do spełnienia warunków przyjęcia euro. Dlaczego? Ponieważ same te kryteria nie są wcale takie złe. Proponuję sobie je przypomnieć klikając tutaj: Warunki przyjęcia euro. Dla ułatwienia dodam, że Polska nie spełnia tylko jednego:

"Kryterium sytuacji finansów publicznych zakłada, że państwo członkowskie nie może być objęte procedurą nadmiernego deficytu. Oznacza to, że wysokość deficytu budżetowego danego państwa nie może przekroczyć poziomu 3% produktu krajowego brutto (PKB), a jego dług publiczny nie może być wyższy niż 60% PKB;" Podobno w przyszłym roku deficyt ma być zbity do 2.9% PKB tak przynajmniej we wrześniu zapowiedział szumnie minister Rostowski. Na początku lat 90-tych wolnościowcy z ramienia UPR postulowali wprowadzenie do konstytucji zakazu uchwalania budżetu z deficytem. Cała sala sejmowa wybuchła śmiechem. Ciekawe czy dalej jest im tak do śmiechu, kiedy dziś słuchają Merkozego? Uchwalenie takiego postulatu w Polsce było nierealne wtedy i jest nierealne dzisiaj tylko z jednego acz niezwykle istotnego powodu: polscy socjaliści nigdy na to nie pozwolą. A więc jeśli 0% nie było i nie jest realne od 1989 roku i najprawdopodobniej nie będzie przez następne lata również ustanowienie zakazu nieprzekraczania 3% nie byłoby w Polsce możliwe bez wymuszenia z zewnątrz. W tym przypadku propozycja Merkozego wydaje się sensowna, bo Unia może zostać użyta, jako młot na socjalistów:

"Deficyt budżetowy państw uczestniczących w porozumieniu nie będzie mógł przekroczyć 3 procent PKB. W przeciwnym razie naliczana będzie kara, od której będzie można odstąpić tylko wtedy, gdy zgodzi się na to kwalifikowana większość sygnatariuszy. Francja i Niemcy pragną także wprowadzenia w prawodawstwie wszystkich krajów strefy euro tzw. złotej reguły, czyli zasady utrzymywania w ryzach równowagi budżetowej przez dane państwo. Oceną realizacji "złotej reguły" miałby zajmować siętrybunał konstytucyjny danego kraju. Liderzy obu państw potwierdzili,że Europejski Trybunał Sprawiedliwości nie będzie mógł "anulować" budżetów narodowych naruszających równowagę budżetową."źródło

Być może stoimy przed szansą realizacji jednego z ważnych wolnościowych postulatów, czyli zakazu uchwalania budżetu z deficytem. Obecnie państwa do tego jeszcze nie dorosły, ale od czegoś trzeba zacząć i właśnie propozycja Merkozego może być krokiem w dobrym kierunku. Nie oszukujmy się, że Polska sama tego dokona skoro nie udało się to nam przez ostatnie 22 lata. Z ostateczną oceną poczekajmy na grudniowy szczyt unijny jednak, jeśli powyższy postulat zostałby wprowadzony w takiej formie to Polska powinna się pod nim podpisać. Nie oznacza on przecież decyzji o wprowadzeniu euro w Polsce. Moraine

Jacek Kurski dla nczas.com o jednoczeniu prawicy O prawicy, Solidarnej Polsce i bieżących wydarzeniach politycznych z posłem JACKIEM KURSKIM rozmawia Rafał Pazio (nczas.com)

Rafał Pazio: Coraz więcej ugrupowań w Polsce twierdzi, że reprezentuje prawicę. Jaka powinna być, według Pana, ta formacja prawicowa, aby mogła wygrywać wybory? Jacek Kurski: To powinna być formacja, która odbuduje jedyną do tej pory zwycięską formułę. To musi być formacja wielonurtowa, wieloskrzydłowa. Od środowisk, które wyszły z Prawa i Sprawiedliwości, na przykład w obronie życia poczętego – chodzi tu o Marka Jurka – do środowisk konserwatywno-liberalnych. Tylko taka wieloskrzydłowa formuła ma jakikolwiek sens.

Można taką strukturę stworzyć? Musi być spoiwo, czyli wspólny przeciwnik, a taki jest. To demoliberalna Platforma Obywatelska, bardzo szkodząca naszemu krajowi. Musi być też wiarygodny przywódca. Akurat Zbigniew Ziobro wydaje się tu odpowiednią osobą. Musi być też zdolność do słuchania innych.

Kiedy będzie taki moment, żeby usiąść do stołu z organizacjami, które Pan wskazał? Ja bym nie fetyszyzował tej sprawy. Dziś zebranie wszystkiego, co było poza PiS, stanowi mimo wszystko ułamki. PiS udawało się zagospodarować 96-98 proc. głosów, które padały na prawicę. Nikt nie wygra, zbierając drobnicę. Problem polskiej prawicy polega na tym, że istniała duża część ludzi, która z jakiś powodów nie wierzyła w sukces małych organizacji, a na dużego, czyli na PiS, głosować nie chciała.

Czy to jest duża grupa? 15 albo nawet 20 procent. Prawicowe przekonania ma 55-60 proc. społeczeństwa, a 30 proc. głosuje na PiS. Co dzieje się z resztą? To do tych ludzi trzeba skierować ofertę, a nie tylko łączyć mniejsze podmioty. Trzeba wyjść z nowym przekazem do nowych ludzi, którzy do tej pory nie chodzili na wybory, a mają nasze, prawicowe przekonania.

Czyli docelowo planowane jest połączenie z PiS, aby stworzyć dużą reprezentację elektoratu konserwatywnego? Nie. To jest paradoks politologiczny, ale powinien dać dużo do myślenia Jarosławowi Kaczyńskiemu. Dziś nie ma syndromu lat 90. Polska prawica od kilku lat jest zjednoczona pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego i wszystkie wybory uroczyście przegrywa. Jedynie wygraliśmy w 2005 roku, ale to zwycięstwo było dziełem dwóch prawic – PiS i LPR.

Czyli jakie są warunki zwycięstwa w przyszłości? Trzeba dołożyć wartość dodaną do tego, co już jest. PiS dostanie kilka procent mniej, ale naszym przeciwnikiem nie jest PiS. My szukamy tych, którzy mogliby zagłosować na prawicę, tylko z jakichś powodów nie akceptują Jarosława Kaczyńskiego. Już nie wnikajmy, z jakich, ale są jakieś powody.

A gdzie znajdą się według tego planu małe środowiska prawicowe? Nie należy niczego robić pochopnie. Trzeba obserwować. Zobaczymy, jak to się ułoży. Nie biegajmy spotykać się od razu z Januszem Korwin-Mikkem, Markiem Jurkiem czy Pawłem Kowalem. Takie rozmowy oczywiście powinny się odbyć w nieodległej przyszłości, ale nie podpalajmy się i nie przebierajmy nogami. Budować trzeba spokojnie. Jak już mówiłem, wszystkie badania pokazują, że około 60 proc. Polaków ma przekonania prawicowe, ale tylko połowa głosuje na PiS. Solidarna Polska jest ofertą dla tych osób.

W sondażu partia Zbigniewa Ziobry otrzymała około 3 procent. Ukazał się jeden sondaż robiony między 17 a 20 listopada, kiedy trwała procedura odwoławcza w PiS. Nie było żadnych informacji o nowej formacji. Pojawił się twór o roboczej nazwie „partia Zbigniewa Ziobry”. Nie ma takiej partii. Jeśli nieistniejąca partia otrzymuje 3 proc., to już wiadomo, ile będzie miała formacja, która naprawdę powstanie. Wynik dwucyfrowy.

Na razie pozyskujecie posłów do klubu sejmowego… Cały czas odbieramy sygnały, że ludzie chcą przechodzić do klubu. Ale my nawet o to tak usilnie nie zabiegamy – z różnych powodów: wewnętrznych, politycznych czy organizacyjnych. Nam w zupełności wystarczy, a z każdym, który będzie chciał przejść, porozmawiamy.

Czy obecna sytuacja z Solidarną Polską nie przypomina sytuacji z PJN, które Pan krytykował? Nie żałuję żadnego słowa. Wtedy celem było zaszkodzenie PiS. Inicjatywa powstała półtora tygodnia przed wyborami samorządowymi. Nasza inicjatywa zmierzała nie do konkurencji wobec PiS, ale do uratowania i reformowania. I została podjęta dzień po szóstych z rzędu przegranych wyborach. Poczekaliśmy, aż wypełnią się dni. Nasze działania zmierzały ku ratowaniu prawicy.

Dziś głośno zrobiło się po deklaracji Jarosława Kaczyńskiego o potrzebie przywrócenia kary śmierci. To taki prawicowy postulat. Moje sumienie podpowiada mi, że kara śmierci jest czymś głęboko sprawiedliwym. A czymś niemoralnym jest to, że państwo poprzez swoje instytucje i prawo daje paradoksalnie gwarancję życia sprawcom zabójstw i mordercom, a nie nogami daje gwarancji życia strażakom, których wysyła do pożaru czy powodzi, żołnierzom, których wysyła na wojnę, policjantom, których wysyła do patrolowania ulic i zwalczania przestępczości. Brak kary śmierci immunizuje morderców i zbrodniarzy. To jest problem moralny. Niemniej oczywiście sprawa ma głęboki kontekst etyczny. 13 protokół konwencji praw człowieka Rady Europy zabrania kary śmierci w warunkach pokoju. Trudno byłoby być członkiem Rady Europy, stosując karę śmierci. Z kolei Unia Europejska w Karcie Praw Podstawowych w artykule 2 także wyklucza karę śmierci. Karta Praw Podstawowych jeszcze nie jest ratyfikowanym przez Polskę dokumentem. PiS nie udało się dotrzymać słowa i zabezpieczyć Polski przed przyjęciem Karty Praw Podstawowych poprzez zgodę wszystkich sił politycznych na traktat lizboński. W dowolnej chwili Platforma Obywatelska z lewicą może wprowadzić Kartę Praw Podstawowych. Ci, którzy dziś podnoszą karę śmierci, wcześniej, godząc się na traktat lizboński, uniemożliwili niestety realne wprowadzenie kary śmierci. Popieramy karę śmierci, ale żałujemy, że wcześniej kierownictwo państwowo-partyjne PiS zaaplikowało nam traktat lizboński, w wyniku, którego nie będziemy mogli w Polsce wprowadzić kary śmierci. Praktycznie nie ma szans na usytuowanie kary śmierci w polskim systemie prawnym. Tu warto posypać głowę popiołem, bo gdyby nie traktat lizboński, można by jeszcze udowadniać na forum Unii, że kara śmierci jest prawem kraju członkowskiego do stosowania w swoich przepisach. Jednak klamka zapadła.

To, czemu prezes Jarosław Kaczyński tak to eksponuje? To świadczy o tym, jak wielkim poparciem cieszy się Solidarna Polska i jak bardzo nasi bracia i siostry z PiS chcą przypomnieć o swoich konserwatywnych postulatach. Nie chodzi tu o karę śmierci, tylko o Solidarną Polskę.

Co Pan sądzi o zamieszaniu wokół PZPN? Można odnieść wrażenie, że ta sprawa, przy słuszności wielu postulatów, jest przykrywką wobec bankructwa i fiaska programu infrastrukturalnego budowy magistral kolejowych i autostrad łączących miasta-gospodarzy Euro 2012. Jeśli się to nie udało, to można odnieść wrażenie, że postanowiono zaatakować PZPN.

A sprawa Gromosława Czempińskiego?To może być wierzchołek góry lodowej. Może odsłaniać szerszą skalę patologii i tym należałoby się zająć. Warto sobie przypomnieć wynurzenia Gromosława Czempińskiego, że czuje się ojcem i pomysłodawcą Platformy Obywatelskiej. Powstaje pytanie, o co w tym wszystkim chodzi; czy nie wyemitowano sygnału do Gromosława Czempińskiego, żeby nic więcej już nie mówił.

Dziękuję za rozmowę.

Faszyzm jedyną alternatywą dla bankrutującej UE? Tradycyjnie faszyzm pełni w demoliberalnej propagandzie rolę straszaka. Jest tak szczególnie w Polsce, gdzie żywe są wspomnienia zbrodni popełnionych przez III Rzeszę. Z tego też powodu – poza wrocławskim ośrodkiem, gdzie wydawane są „Studia nad Faszyzmem i Zbrodniami Hitlerowskimi” – w naszym kraju nie prowadzi się badań nad faszyzmem. Ideologia ta nie jest badana, lecz jest potępiana, jako zbrodnicza ex definitione. Przez kilka lat, na marginesie moich głównych zainteresowań naukowych związanych z konserwatyzmem, zajmowałem się także faszyzmem, czego pokłosiem jest książeczka „Faszyzmy łacińskie. Sen o rewolucji innej niż w Rosji i w Niemczech” (dostępna tutaj), stanowiąca zbiór tekstów zamieszczonych wcześniej głównie we wspomnianych „Studiach nad Faszyzmem i Zbrodniami Hitlerowskimi”. Zaznaczę od razu, że zawsze żywo interesował mnie nie faszyzm niemiecki (narodowy socjalizm), a nawet nie klasyczny faszyzm włoski Benito Mussoliniego, lecz rozmaite pomniejsze i mało w naszym kraju znane faszyzmy francuskie, hiszpańskie, portugalskie, włoskie (opozycyjne wobec faszyzmu oficjalnego). Paradoksalnie są to ideologie znacznie ciekawsze intelektualnie niż sprymitywizowane do propagandowych sloganów wzorce niemieckie i włoskie. Ruchy w Italii i w Niemczech doszły do władzy stosunkowo szybko po swoim powstaniu, w związku, z czym nie miały czasu na wypracowanie zaawansowanej intelektualnie ideologii. Zaś będąc u władzy, nie miały już ochoty tworzyć takowej, gdyż mogłaby utrudniać rozmaite ideowe i polityczne kompromisy. Kto więc chce zapoznać się z ideologią faszystowską w formie intelektualnie czystej, ten musi badać faszyzmy łacińskie (ewentualnie angielski), czyli te, o których jest moja książka. Czy faszyzm jest dzisiaj martwy? Jeszcze do niedawna tak myślałem. Wydawało się, że są to idee nazbyt skompromitowane, aby było możliwe ich odżycie. Jednakże krach europejskiego socjalizmu, autentyczne bankructwo Unii Europejskiej powoduje, że nie jestem dziś tak bardzo pewny swojej odpowiedzi. Sytuacja coraz bardziej zaczyna przypominać „wielką depresję” z 1929 roku. Powstało podglebie do rozwoju rozmaitych lewackich ideologii „oburzonych”, „wk****onych” i tym podobnych. Tylko patrzeć, aż pojawi się jakiś Lenin i pociągnie całe to zradykalizowane towarzystwo na barykady przeciwko „kapitalizmowi”. Z tego też powodu stosunek konserwatysty do faszyzmu nie jest i nie może być jednoznaczny. Jeśli spojrzymy na faszyzm z punktu widzenia konserwatywnej czy konserwatywno-liberalnej myśli politycznej, to oczywiście wydaje się on kolejną socjalistyczną aberracją, tyle, że nie internacjonalistyczną, lecz narodową. To taki socjalizm w jednym kraju – wysokie podatki, etatyzm. W sumie system dziecinny, rodzaj karykatury konserwatywnego postulatu silnego państwa. Dla katolika poza tym to system mocno podejrzany, ponieważ państwo zostaje podniesione do rangi absolutu, wraz z własnym systemem etycznym, gloryfikującym przemoc i rozwiązywanie konfliktów za pomocą siły. Dzielenie ludzi wedle kryteriów narodowych też jest bardzo wątpliwe, bowiem zaprzecza chrześcijańskiemu uniwersalizmowi. Wszak, jak uczy św. Paweł, „nie ma więcej ani Żyda, ani Greka”. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że faszyzm zawsze pojawia się w specyficznych warunkach ekstremalnego zagrożenia rewolucją lewacko-bolszewicką i uzyskuje wtenczas masowe poparcie tych grup społecznych, które są przerażone wizją bolszewizacji, zaboru własności i terroru czerwonych band. W sytuacji, gdy pod wpływem kryzysu gospodarczego i załamania się liberalnego systemu politycznego na horyzoncie pojawia się bolszewik, trzeba sobie zadać pytanie, czy aby faszyzm nie jest jednak mniejszym złem. Tak, jest lewicowy i socjalistyczny, ale chroni państwo przed rewolucją internacjonalistyczno-komunistyczną, proponując bardziej umiarkowaną – socjalno-narodową. Propozycja faszystów w okresie międzywojennym była prosta: albo bolszewicka rewolucja totalna, włącznie z pełną nacjonalizacją mienia i masowymi mordami, albo rewolucja faszystowska z siermiężnym nacjonalizmem-socjalizmem. Wybity niemiecki badacz Ernst Nolte ma rację, twierdząc, że w obliczu bolszewickiej apokalipsy w 1922 roku w Italii, a w 1933 w Niemczech faszyzm wydawał się całkiem „konserwatywny”, „kontrrewolucyjny” i „umiarkowany” w porównaniu z partiami politycznymi kierowanymi z Moskwy przez samego Józefa Stalina. Więcej, faszyzm miał przewagę nad tradycyjnymi partiami parlamentarnej prawicy: nie miał oporu przed strzelaniem do komunistów, przed rozlewem krwi. I dlatego tylko faszyści byli zdolni powstrzymać bolszewików. Dziś Unia Europejska bankrutuje i z umierającego cielska tego potworka mogą zrodzić się lewackie radykalizmy. Boję się, że alternatywą dla tej apokalipsy znów będzie tylko faszyzm. Właśnie, dlatego zebrałem moje teksty i wydałem, jako książkę. To może być proroczy głos z przeszłości.

Adam Wielomski

Zdrada stanu liderów PO Gdy rok temu pisałem wraz ze Stanisławem Michalkiewiczem książkę zatytułowaną „Wariant rozbiorowy” (dostępna tutaj), nie spodziewałem się, że nasze prognozy zaczną spełniać się aż tak szybko. A właściwie to w ogóle nie spodziewałem się, że tacy dygnitarze jak były prezydent, urzędujący minister spraw zagranicznych czy również aktywny doradca prezydenta ds. międzynarodowych kiedykolwiek będą otwarcie wzywać do likwidowania niepodległości państwa polskiego. Tymczasem właśnie takie deklaracje padły w minionym tygodniu z ust Aleksandra Kwaśniewskiego, Radosława Sikorskiego i Romana Kuźniara. Nie ma specjalnych wątpliwości, że mamy do czynienia z sytuacją, którą kiedyś określano mianem zdrady stanu, choć być może w najnowszych podręcznikach do europeistyki jest wyłożone, że to pojęcie przestarzałe i zdrady stanu na rzecz UE po prostu z samej zasady nie można popełnić. W dodatku wyżej wymienione osoby znają przecież polską historię i wiedzą, że u nas zdrajcom nic nie grozi – wszak niemal nikt z Polaków, którzy przyczynili się do poprzednich rozbiorów, nie został ukarany. Na szczęście najprawdopodobniej wariant rozbiorowy na razie nie zostanie zrealizowany z tego banalnego powodu, że Unia, o ile się po prostu sama z siebie nie rozleci, w najbliższym czasie wpadnie w sytuację praktycznej bezwolności. Właśnie pojawiły się przecież pomysły, by państwa europejskie zaczęły na nowo ustalać europejski porządek poza Komisją Europejską czy Parlamentem Europejskim. Może to oznaczać, że te instytucje stracą na znaczeniu. Wbrew panującej w Polsce unijnej gorączce wygląda, więc na to, że czas ponownie przygotować się na powrót Europy w stare, przedunijne tory. I właśnie przygotowanie się na taką sytuację jest obecnie prawdziwym wyzwaniem stojącym przed polskimi elitami politycznymi. Trzeba powoli zacząć zapominać o unijnych mrzonkach i propagandzie „300 miliardów”.

Tomasz Sommer

TW "Spokojny"? Lustracja po publikacji "GP" Zaczął się niejawny proces lustracyjny Andrzeja Towpika, b. wiceszefa MSZ i głównego negocjatora sprawy wstąpienia Polski do NATO. Zaprzecza on zarzutowi IPN, by był tajnym i świadomym współpracownikiem wywiadu PRL. Akta dotyczące Towpika, jako pierwszy opisał Maciej Marosz w "Gazecie Polskiej". Jak dowiedziała się PAP w źródłach sądowych, dziś w specjalnie zabezpieczonej sali Sądu Najwyższego Towpik składał wyjaśnienia. Jako świadek zeznawał też b. oficer służb specjalnych PRL. Sprawę odroczono do 19 grudnia. Pion lustracyjny IPN podejrzewa, że 72-letni Towpik (ostatnio przedstawiciel RP przy ONZ w Nowym Jorku) zataił w oświadczeniu lustracyjnym związki ze służbami specjalnymi PRL. Wniosek IPN o stwierdzenie jego kłamstwa lustracyjnego trafił do sądu w maju 2010 r. We wrześniu 2010 r., gdy Sąd Okręgowy Warszawa-Praga postanowił wszcząć jego lustrację, Towpik powiedział, że nigdy nie nawiązywał współpracy ze służbami specjalnymi PRL. Podkreślił, że dopiero w IPN dowiedział się, że był traktowany przez nie, jako "kontakt operacyjny" i że nadały mu one "jakiś kryptonim". Sąd ujawnił, że IPN uznał jego wyjaśnienia za niewiarygodne, uznając (po przesłuchaniu m.in. oficerów służb PRL i analizie akt IPN), że Towpik w latach 80 podjął tajną i świadomą współpracę z departamentem I MSW.

Towpik mówił wtedy, że nie był agentem. Wyjaśnił, że podczas swej służby dyplomatycznej rozmawiał z różnymi osobami, nie zawsze wiedząc, kim naprawdę jest rozmówca. Dodał, że jego wcześniejszych oświadczeń lustracyjnych nie zakwestionował Rzecznik Interesu Publicznego.. Osoba uznana prawomocnie przez sąd za "kłamcę lustracyjnego" traci na okres od 3 do 10 lat prawo do pełnienia funkcji publicznych. Według IPN Towpik jest lustrowany, jako "osoba wchodząca w skład służby zagranicznej", obecnie jest on w tzw. dyspozycji kadr MSZ. Jak pisała "Gazeta Polska", Andrzej Towpik został zarejestrowany przez wywiad PRL w 1977 r. Według dokumentów archiwalnych, werbunek miał motywy „patriotyczne” i „ideowo-polityczne”. Towpik udawał się wówczas do pracy w ambasadzie PRL w Madrycie. Według akt IPN, współpraca „Spokojnego” z Departamentem I MSW trwała do stycznia 1990 r. Kilka miesięcy po wyrejestrowaniu go jako kontaktu operacyjnego w Departamencie I MSW, w 1990 r. Andrzej Towpik został wicedyrektorem, a następnie dyrektorem Departamentu Instytucji Europejskich MSZ, któremu podlegały także kwestie NATO. Wielokrotnie wypowiadał się wówczas przeciwko członkostwu w Sojuszu oraz temu, że winien to być strategiczny, długofalowy cel polskiej polityki zagranicznej. Twierdził, że wystarczające gwarancje bezpieczeństwa Polski daje członkostwo w KBWE (Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie). Jak to możliwe, że właśnie on został pierwszym ambasadorem RP przy NATO w Brukseli i pozostawał na tym urzędzie w latach 1997–2002? W rządzie SLD–PSL Towpik awansował do rangi wiceministra. Wówczas minister Dariusz Rosati (zarejestrowany, jako TW „Delta”) w wystąpieniach publicznych nazywał Towpika „mózgiem MSZ”. W 1997 r. Aleksander Kwaśniewski (zarejestrowany, jako TW „Alek”) powołał go na szefa zespołu negocjacyjnego z NATO. W warszawskim sądzie trwa lustracja kilkunastu przedstawicieli MSZ, w tym innego b. wiceszefa MSZ Macieja Kozłowskiego. Według IPN, w latach 1965-1969 miał on być najpierw kandydatem, a potem tajnym współpracownikiem SB w Krakowie. Kozłowski zaprzecza, by złożył nieprawdziwe oświadczenie. Za kłamców uznano już m.in. ambasadora tytularnego Tomasza Turowskiego z ambasady w Moskwie, b. konsula generalnego RP w Montrealu Włodzimierza Zdunowskiego i b. konsula RP w Grodnie Witolda Raczkowskiego. Dyplomaci to obecnie najliczniejsza - po samorządowcach - kategoria urzędników lustrowanych na wniosek Instytutu. Niezalezna

Prof. Marciniak: co zrobi Rosja? Wczorajsze wyniki wyborów w Rosji oraz powstałą w ich wyniku sytuację polityczną skomentował dla portalu Stefczyk.info prof. Włodzimierz Marciniak, politolog, sowietolog i ekspert ds. rosyjskich. - Zacznijmy od omówienia wyników – one się dosyć znacznie różnią od tych, które wynikały z ostatnich badań sondażowych, aczkolwiek generalnie rzecz biorąc, potwierdzają zasadniczą tendencję, którą można było obserwować od początku roku – stały spadek poparcia dla Jednej Rosji i wzrost poparcia dla trzech pozostałych partii. Z tym, że poparcie dla Jednej Rosji jest wyraźnie większe niż to wynikało z ostatnich badań sondażowych i publikowanych wyników. Znacznie zwiększyli swoje poparcie również komuniści, no i wynik Sprawiedliwej Rosji jest bardzo wysoki, bo jakiś czas temu rozważano, czy oni w ogóle przekroczą próg wyborczy. Głosowanie generalnie miało charakter plebiscytarny, zwłaszcza w kontekście dokonanej rotacji w obrębie tandemu Putin-Miedwiediew. Można więc chyba mówić o początku delegitymizacji Putina, przy czym nie chodzi wyłącznie o wyniki wyborów i liczbę uzyskanych głosów, ale o inny bardzo ważny fakt. Otóż wielu obywateli Rosji z własnej inicjatywy dokumentowało przypadki fałszerstw wyborczych. One były, jeśli była taka możliwość, od razu publikowane w Internecie, choć na wiele takich stron został przeprowadzony atak hakerski. Niemniej jednak dysponujemy licznymi nagraniami i zdjęciami, gdzie jest dokumentowany fakt fałszowania wyborów. I to wydaje mi się jest najważniejsze. To jest zapewne mniejszość, ale dla tej aktywnej mniejszości istotną wartość mają uczciwe wybory i nie godzą się oni na ich fałszowanie. Oczywiście to nie jest nowość, że wybory są fałszowane, ale wcześniej to było akceptowane z powodu powszechnej apatii, a w tej chwili zaczyna budzić aktywny sprzeciw. I to jest najistotniejsza nowość w obecnej sytuacji politycznej Rosji.

- Jakie mogą być tego konsekwencje? - Od mniej więcej dwóch lat, w obozie rządzącym toczyła się dyskusja na temat koniecznych zmian – wynikało to z wielu publikowanych raportów, analiz ośrodków analitycznych pracujących czy to dla Kremla, czy to dla rządu oraz z publicznie prezentowanych wypowiedzi. Wynikało to ze świadomości, że są konieczne zmiany, polegające generalnie na rozszerzeniu pola wyboru i uczynienia systemu politycznego bardziej pluralistycznym niż jest to obecnie. I nic z tego nie wyszło, tzn. diagnoza można powiedzieć jest poprawna, ale ludzie rządzący Rosją widać doszli do wniosku, że mają wszystko pod kontrolą, więc nie ma sensu wprowadzać żadnych zmian. Dobitnym tego potwierdzeniem była właśnie zapowiedź rotacji między Miedwiediewem a Putinem.

I teraz sytuacja może rozwijać się według dwóch scenariuszy – po pierwsze nie wiadomo, jak zachowają się te partie, które przeszły do Dumy – czyli komuniści, Sprawiedliwa Rosja i Liberalni Demokraci, w sytuacji udokumentowanych fałszerstw wyborczych, udokumentowanych na ich szkodę. Czy oni podejmą spór, czy będą kwestionować wyniki głosowania na drodze sądowej, czy też nie. Czyli innymi słowy – czy dojdzie do konfliktu politycznego wewnątrz systemu, na przykład w Dumie. Oznaczałoby to, że niezadowolenie społeczne, które w Rosji jest bardzo duże, jest przez system polityczny amortyzowane. Czy też raczej obóz rządzący pójdzie po linii dalszego tłumienia niezadowolenia społecznego, sfałszowania wyborów prezydenckich w marcu przyszłego roku, tak, żeby zapewnić elekcję Putinowi. Więc sytuacja może rozwijać się w formie kontrolowanego konfliktu politycznego, sporu politycznego w obrębie systemu albo według scenariusza białoruskiego – to znaczy stopniowego upodabniania się sytuacji Putina do sytuacji Łukaszenki.

- A jakie może to mieć przełożenie na marcowe wybory prezydenckie? - Sondaże pokazują od początku roku systematyczny spadek poparcia dla Putina, spadek zaufania i spadek gotowości głosowania na niego. Według ostatnich sondaży gotowość głosowania na Putina jest na poziomie trzydziestu paru procent. Głównym źródłem siły Putina wydaje się jednak niemożliwość pojawienia się alternatywy personalnej w obecnym systemie – przy obecnych przepisach wyborczych, presji obozu rządzącego na opinię publiczną, braku wolności słowa. Wydaje się więc, że możliwość przejęcia przez Putina fotela prezydenckiego w marcu przyszłego roku nie jest zagrożona, ale pod warunkiem dokonania fałszerstw wyborczych na dużą skalę. Dlatego też wiele zależy od zachowania się samych obywateli Rosji w tej chwili jak i partii, które umownie możemy nazwać opozycyjnymi, jak one wykorzystają tę sytuację, która powstała po głosowaniu do Dumy – czy wejdą w jakiś istotny konflikt i spór polityczny z obozem rządzącym czy też nie. Jeśli takiego sporu nie podejmą, to w zasadzie utrzymają sytuację bezalternatywności wobec Putina do marca, co mu powinno gwarantować ponowne objęcie urzędu prezydenckiego. not. Greg • stefczyk.info

Europionierzy 2011. „Państwo nieistotne, Europa cool, a państwo to dla nicha nadal tylko zabawa"

Ostatnie europejskie inicjatywy polityków Platformy Obywatelskiej, które skutkować będą utratą przez Polskę suwerenności oraz podmiotowości, choć szokujące, są tylko konsekwentnym rozwinięciem sposobu funkcjonowania i rozumowania rządu Donalda Tuska. PO od przejęcia władzy w Polsce wmawia opinii publicznej, że państwo to zabawa, że najważniejszy urząd w kraju to „żyrandol”, polityką nie należy się zajmować, a postawy propaństwowe są powodem do wstydu. To rozumowanie przebijało ze sposobu prowadzenia debaty publicznej przez Platformę, walki ze znienawidzonym przez rząd śp. Lechem Kaczyńskim oraz PiSem. Rząd w przeciągu swojej czteroletniej kadencji doprowadził do degradacji odpowiedzialności politycznej oraz wmówił Polakom, że państwo może działać w chaosie, bez przestrzegania prawa i procedur oraz bez przejrzystości i kontroli mediów. One nie są potrzebne, bo wszystko załatwi dobry rząd Donalda Tuska – taki przekaz dominował przez ostatnie lata w Polsce. Drugim typem rozumowania, jaki przebija z wielu wypowiedzi i działań polityków PO, jest przekonanie o wspaniałości projektu integracji Europy. Unia załatwi, Unia da. Unia pobuduje drogi, Unia zbuduje lotnisko, Unia załata dziury, Unia, Unia... W potoku zachwytów nad korzyściami płynącymi z bycia beneficjentem unijnych funduszy zagubiono jednak ważne pytania. Czy Polska sama nie powinna załatwiać części swoich spraw? Jaką cenę musi płacić za rozwój kosztem Unii? Czy finansowanie Polski z unijnej kasy nie powiększa patologii polskiej administracji, polityki i procedur związanych z rozwojem? Co będzie, jeśli kasa się skończy? Te pytania, choć powinny padać, z premedytacją nigdy nie zostały wypowiedziane. Zamiast tego rząd Tuska oraz chór medialnych klakierów krzyczał, że Polska potrzebuje jeszcze więcej Europy w Europie, bo tylko dzięki temu będziemy europejscy i dogonimy Zachód. Wraz z rozpoczęciem kampanii zachwytów nad Unią rząd Tuska zrezygnował z twardej postawy na arenie unijnej. Polska rządzona przez PO jest jak kelner, usługujący możnym. Czeka na rozkazy i liczy na napiwek. Polski rząd liczył, że postawą taką zyska sympatię i opiekę najsilniejszych graczy w UE. Jak na razie zyskał tylko brak zaufania i marginalizację Polski na unijnym forum. Wydarzeniem symbolicznymi dla pierwszego charakterystycznego zachowania PO jest katastrofa smoleńska. Dziś już nikt nie może mieć wątpliwości, że do tragedii w Smoleńsku doprowadziło m.in. nieprzestrzeganie przepisów, brak poważnego podejścia do bezpieczeństwa Prezydenta RP, brak nowoczesnej floty lotniczej itp. Również śledztwo ws. tragedii pokazuje, w jak głębokim poważaniu PO ma polskie państwo. W dziwnych okolicznościach polskie władze oddały je Rosjanom, nie zapobiegły niszczeniu dowodów, powtarzały niczym nieudokumentowane tezy rosyjskiego raportu, a minister Miller kłamał w swoim raporcie na temat przyczyn katastrofy, nie przeprowadzono żadnych badań, nie otwierano trumien z ciałami, bo „zabrania tego prawo rosyjskie” itd. Katastrofa i śledztwo w tej sprawie są dowodem zupełnego upadku podejścia do państwa polskiego oraz powagi w tym zakresie. Drugim symbolicznym dla myślenia PO wydarzeniem była obietnica złożona Polakom w czasie kampanii wyborczej. Głosujcie na nas, załatwimy 300 miliardów z Unii – to jedno z haseł Platformy. Ostatnio Rafał Grupiński przyznał, że walczymy nawet o więcej. I znów życzeniowe myślenie – Unia da, Unia załatwi, Unia pomoże i wszystko będzie dobrze. Upadek suwerennego myślenia połączony z wręcz patologicznym brakiem przywiązania do jakiejkolwiek idei państwowej jest wstępnym stadium zrzeczenia się niepodległości i podmiotowości Polski. Skoro – jak zdają się przekonywać politycy PO - państwo polskie nie jest ważne, a wszystko załatwi za nas Unia, to po co nam w ogóle Polska? To tylko zbędny balast. Lepiej oddać się we władanie unijnych polityków. Oni załatwią wszystko za nas. I wygląda na to, że właśnie Radosław Sikorski i Donald Tusk postanowili przekonać do tego pomysłu polską opinię publiczną, wzywając Niemcy, by rozpoczęły panować w Unii Europejskiej. Polska, jak przyznał Sikorski, zadowoli się statusem jednego ze stanów USA. Dziś jest coraz mniej wątpliwości, że politycy rządzący swoją inicjatywę złożenia hołdu lennego Niemcom przygotowywali od lat. Grunt pod taką decyzję zaczęli przygotowywać zaraz po objęciu władzy przez PO, a środowiska liberalne znacznie wcześniej. Zastanawiające jest jednak, dlaczego Sikorski wyszedł ze swoją inicjatywą właśnie teraz? Wszystko wskazuje na to, że polscy politycy odegrali na rzecz Francji i Niemiec rolę pożytecznych idiotów, którzy mówią to, czego tamtym nie wypada. Zaskakująco szybko po słowach Sikorskiego inicjatywę ws. zmian traktatowych przejęli politycy z Berlina i Paryża. To oni przygotują zmiany w traktatach i to oni będą decydowali o kształcie przyszłej Europy. Sikorski i Tusk co najwyżej będą mogli się podpisać pod zmianami negocjowanymi przez Merkel i Sarkozyego. Teoria o pożytecznych idiotach zdaje się być bardzo prawdopodobna. Jak zaznaczają eksperci zajmujący się Unią, od dawna na spotkaniach, na których Polski nie było, mówiło o podobnych propozycjach. Jednak one są wciąż niepewne, ponieważ na dalszą integrację nie ma zgody w samych państwach Wspólnoty, nawet w Niemczech. Sikorski nie dość, że powtórzył to co inni mówili od dawna, to dał impuls do tłumienia w krajach członkowskich sceptyków Federalizacji. Przecież Polska wzywa do budowy superpaństwa. Nie możemy odmówić – taki argument Sikorski z Tuskiem włożyli politykom europejskim w ręce. Wydaje się, że cena, jaką zapłaci Polska za propozycję Sikorskiego i Tuska będzie ogromna. Powoli na naszych oczach znów możemy stać się poddanymi we własnym kraju. Dyktować nam reguły gry będzie berliński decydent (chyba, że cała Unia się wcześniej rozpadnie). Jednak i sami polscy politycy mogą zapłacić za swój wybieg. Przecież przywódcy unijnych krajów dobrze wiedzą, że się oni zbłaźnili i zagrali swoją rolę. Nie jest żadną tajemnicą, że i Tusk i Sikorski liczą na objęcie jakiegoś lukratywnego europejskiego stanowiska w przyszłości. I wydaje się, że wykorzystali moment, by znaleźć sobie silnego niemiecko-francuskiego protektora. Ten zapewni im upragnione stanowisko. A że Polska przy tym straci znamiona państwa, a oni będą chodzić na pasku europejskich decydentów z Berlina i Paryża, to nie ważne. Przecież państwo jest mało istotne, a Europa jest cool... Blog Stanisława Żaryna

Kampania to nie dobry czas na mówienie o gospodarce pierwszego Zegara Długu Polski, ekspertem Instytutu Globalizacji. Czy dług Polski jest już wyższy niż 55 procent PKB? Marek Łangalis*: Ten poziom polskie zadłużenie osiągnęło już w zeszłym roku. Z danych Komisji Europejskiej wynikało, że na koniec 2010 roku polskie zadłużenie wyniosło równo 55 procent PKB. Jednak rząd dokonał kilku ruchów księgowych, przesunął środki pomiędzy różnymi kategoriami i dzięki temu udało się ukryć kilka procent długu i zejść poniżej 55 procent. Dokonano skoku na Lasy Państwowe, przesunięć w Funduszu Drogowym, by zdobyć dodatkowe środki do zaksięgowania. Dzięki temu udało się oficjalny dług nieco zmniejszyć.

Ile teraz może dług wynosić? To wie tylko minister Rostowski. Jednak w ostatnim czasie euro skoczyło bardzo w górę, nasze zadłużenie zagraniczne również stale rośnie. Można się spodziewać, że poziom 55 procent na pewno przekroczyliśmy.

Co to oznacza? Granica 55 procent PKB jest ważna? Zgodnie z ustawą o finansach publicznych, gdy dług przekroczy tę granicę, następny budżet państwa powinien być zrównoważony. Nie może w nim być żadnego deficytu. W mojej ocenie obecny rząd jest w stanie taki budżet opracować, ale nie będzie potrafił go zrealizować.

Na ile sztuczki księgowe, których dokonuje rząd, są skuteczne? Dzięki takim ruchom Grecja przez pięć lat oszukiwała Komisję Europejską na temat stanu swoich finansów. Jedna z instytucji finansowych dokonywała przewalutowania obligacji greckich, raz na dolary, raz na euro. Na papierze robiła to według kosmicznych kursów, a faktycznie było jak wyszło. Gdy Grecy dowiedzieli się, jaki jest stan zadłużenia państwa, kryzys zatrząsł całą strefą euro. Ona może teraz upaść, z powodu jednego niedużego kraju. I u nas na papierze wszystko wygląda ładnie, ale ten dług faktycznie istnieje, jego trzeba będzie spłacić. Gdy to dotrze do opinii publicznej, gdy okaże się, na jakim poziomie jest polski dług, może być źle.

Zadłużenie państwa ma wpływ na codzienne życie obywateli? Najszybciej widoczne przykłady takiego wpływu to problemy z kredytami. Wysokie zadłużenie sprawia, że banki przestają chcieć pożyczać ludziom pieniądze. Wolą pożyczać państwu na pewny procent, niż dawać kredyty ludziom. To codzienny problem. Jednak o wiele groźniejszym jest brak funduszy na inwestycje. Wraz z zadłużeniem państwo może nie mieć pieniędzy na dokończenie wielu inwestycji, czy utrzymanie wybudowanych obiektów. Rozkopana obecnie Polska taką może pozostać. Obecnie państwo inwestuje stosunkowo duże pieniądze. Jednak one nigdy nie są opłacalne, do państwowego zawsze trzeba dopłacić. Przykładem mogą być stadiony. Do stadionu w Poznaniu trzeba dopłacać około 10 milionów złotych rocznie za utrzymanie. Dodajmy do tego odsetki od kosztów pożyczki, jakie państwo zaciągnęło na budowę tego obiektu. Wyjdzie nam, że stadion w Poznaniu generuje koszty w wysokości 30 milionów rocznie.

Dlaczego państwo tak łatwo sięga po pożyczki? Inaczej na inwestycje musiałoby środki pozyskiwać od obywateli. A ci prawdopodobnie nie byliby tak chętni, by finansować wyszukane inwestycje. Łatwiej, więc zaciągnąć kredyt, choć wiadomo, że i tak trzeba będzie go spłacić.

W Pana ocenie gospodarka jest w obecnej kadencji marginalizowanym tematem? Nie mam wątpliwości, że tematami gospodarczymi będziemy się zajmować głównie po kampanii. Jeśli ministrem finansów będzie nadal Jan Vincent Rostowski możemy być pewni, że kilka tygodni po wyborach dowiemy się, jak wygląda stan finansów. Przypuszczam, że jest on krytyczny, że trzeba będzie podnosić podatki. To umożliwiają zapisy ostatniej ustawy, która wprowadza furtkę do podniesienia stawki VAT do 25 procent. O poprzedniej podwyżce dowiedzieliśmy się po wyborach prezydenckich oraz zakończonej kampanii. Prawdopodobnie tak samo będzie teraz.

Dlaczego nikt w takim razie nie zajmuje się teraz tematami gospodarczymi? Kampania nigdy nie jest dobrym czasem na mówienie o gospodarce. Partia polityczna, która będzie mówiła, że Polska nie ma pieniędzy, trzeba spłacić długi, trzeba skończyć z chorymi inwestycjami, mamy za wysokie emerytury, zbyt wysokie pensje nauczycieli czy urzędników, że jest ich za dużo, ma jakiekolwiek szanse na wygranie wyborów? Janusz Korwin-Mikke mówi o tym od 20 lat i nie udaje mu się. Wątpię, by komukolwiek się to udało. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Aktualna propaganda PO, a umowa z Gazpromem

Nam płaci Gazprom i wszyscy jesteśmy rosyjskimi agentami

http://www.przeglad-tygodnik.pl/pl/artykul/jak-cos-znajda-koniec

6.12.2011 Krzysztof Puzyna; ze strony http://iddd.de/Frac2.htm

"Komu potrzebny jest gaz łupkowy?"- Rozmowa Dominiki Cosic z eurodeputowanym PO, Jackiem Saryusz-Wolskim ze strony Salon brukselski TV.Saryusz-Wolski:, Kto nie chce łupków?

http://dominikacosic.salon24.pl/

Kto jest zagrożony gazem łupkowym? -Pyta Pani D. Cosic

Odpowiada i dezinformuje! (moja uwaga) eurodeputowany PO Jacek Saryusz-Wolski w rozmowie nagranej na wideo z Dominiką Cosic

youtube.com/watch?v=aVz90q3SMM0&feature=player_embedded

(...) Ci, co mają zagwarantowane stałe dostawy gazu klasycznego na wiele, wiele lat, czyli Niemcy oraz ci, co dostarczają tego gazu klasycznego, czyli Rosja.(...) Jest to jedno z wielu propagandowych kłamstw, euro-kolaboranta, który chce pozbawić Polskę własnej suwerenności. Wolski "zapomina" o umowie z Gazpromem. Z niej wynika, że nie tylko Niemcy, ale i Polska musi sprowadzać aż do 2022 r. 1,5 raza więcej gazu niż potrzebuje. Czyli Polska gazu łupkowego nie potrzebuje i nie będzie potrzebować jeszcze długo. Polska będzie zapchana drogim gazem z Rosji. Wskazuję na tylko jeden aspekt dezinformacji Wolskiego, gdyż na jego dalsze, niesolidne, tanie wypowiedzi szkoda mojej uwagi - ten poseł kłamie, w co trzecim zdaniu np., że wydobycie gazu z łupków oraz gaz z rurociągu Nabucco mają zwiększyć bezpieczeństwo energetyczne Polski, jeśli Polska musi rocznie odbierać więcej gazu z Gazpromu niż zużywa, jednocześnie nie mając pozwolenia na sprzedaż niezużytej reszty gazu, to dodatkowy odbiór gazu z rurociągu Nabucco (patrz mapę poniżej) prowadzi do dalszego zadłużenia i niszczenia polskiej gospodarki, logiczne?!

Trasa gazociągu Nabucco Dalej, wg Wolskiego gaz łupkowy ma być 2-3 razy tańszy niż gaz klasyczny - przy urządzeniach amerykańskich Halliburtona i milionów ton drogiej chemii, kosztach walki z mieszkańcami, kosztach wysiedlenia ludzi i kosztach zatrucia wody - gaz łupkowy będzie zawsze droższy niż łatwo produkowany gaz z Syberii. Koszty naprawy środowiska, a przede wszystkim zakupu wody w okolicach zatrutych przez szczelinowanie, będą przekraczać każdą kalkulację opłacalności tego gazu przez najbliższe 20 lat w Polsce. Dlaczego nie zostawić złóż niekonwencjonalnych gazu następnym pokoleniom? Gaz łupkowy to nie są wirtualne ( w komputerze) obligacje bankowe tylko mogą stanowić kapitał przyszłych pokoleń Polaków. Poczekać na nietrujące (może nawet polskie) technologie wydobycia, które nie niszczą ani geotermii ani wód pitnych. Wolski także tutaj kłamie za Amerykanami mówiąc o "zielonych" chemikaliach i nowoczesnych technologiach. Dla multilateralnego hydroszczelinowania Multi Fracced Horizontal Well ("MFHW") używa się substancji toksycznych o stężeniach przekraczających setki -tysiące razy dopuszczalne normy dla środowiska naturalnego. Jeszcze tylko ustosunkuję się do insynuacji pani Cosic - strona internetowa http://iddd.de/

posiada informacje aktualniejsze niż to, co D. Cosic mówi, polecam do przeczytania pani Domenice. Mówienie na wideo o technologiach starych, z przed 20-30 lat to niestety pani wkład w propagandę Euro-Wolskiego. Ruchowi oporu w USA, Kanadzie, Niemczech, a teraz w Polsce przeciwko terrorowi łupkowemu, chodzi o techniki i technologie hydroszczelinowania z ostatnich 6 lat. Amerykański wzrost wydobycia gazu z łupków nastąpił dopiero w roku 2005 za rządów Busha Juniora, byłego prezydenta USA, nieukaranego jeszcze zbrodniarza wojennego. Bush Junior zniósł dla firm wydobywczych prawo ochrony środowiska takie jak "Safe Drinking Water Act". Dopiero wtedy dla korporacji wydobywczych jak Halliburtona na czele z szwagrem Busha Dickiem Cheney (reżyserem wojny w Iraku i pomysłodawcą tajnych obozów tortur CIA), stało się możliwe bez oglądania się na szkody w środowisku, zastosowanie intensywnego chemicznego hydroszczelinowania skał, co spowodowało wzrost wydobycia ponad poziom nieopłacalności. Ale z tą opłacalnością to jest wg analiz inwestorów sprawa bardzo niepewna i aktualne forsowanie wydobycia gazu łupkowego globalnie przez USA, ma raczej sens w związku z planem strategicznym USA zniszczenia gospodarczego Rosji, patrz:

Opłacalność wydobycia gazu łupkowego w USA nie jest potwierdzona!

http://iddd.de/Frac2.htm#opla

Od perspektywy amerykańskiego sępa do perspektywy bakterii: rozmnażać i zarażać

http://iddd.de/Frac2.htm#sepy

"Kulisy umowy gazowej między Polską a Rosją" to tytuł artykułu Leszka Szymowskiego w numerze 23/2011 "Najwyższego Czasu" z 4 czerwca 2011 roku. Można go przeczytać na stronie internetowej "NCz!"

http://nczas.home.pl/publicystyka/kulisy-umowy-gazowej-miedzy-polska-a-rosja/

- strona iddd.de dysponuje też oryginalnym artykułem wydrukowanym w formacie pdf, 10 MB

http://iddd.de/rys/gazlupkow/PawlakzdradaSzymowskiNCz04062011.pdf

Omówione w nim są dwa protokoły (tzw. protokoły zdrady) podpisane w dniu 29.10.2010 przez Waldemara Pawlaka oraz Igora Sieczina. Zawierają one postanowienia skrajnie niekorzystne dla Polski. Aż do 2022 r. będziemy sprowadzać 1,5 raza więcej gazu niż potrzebujemy. Nasz kraj stracił kontrolę nad Europol Gazem, zajmującym się przesyłaniem gazu. Firma ta umorzyła Gazpromowi 1,2 mld złotych długu. Szymowski pisze: "Mamy, więc do czynienia z gigantyczną aferą, której skutki będziemy odczuwać, co najmniej przez 11 lat." Redakcja "Najwyższego Czasu" dotarła do tekstu dwóch protokołów podpisanych w dniu 29.10.2010 przez Waldemara Pawlaka i wicepremiera rosyjskiego rządu Igora Sieczina. Zmieniają one kontrakt jamalski podpisany w 1993 r. i zawierają postanowienia skrajnie niekorzystne dla strony polskiej. Aż do 2022 będziemy kupować od Rosji 1,5 raza więcej gazu niż potrzebujemy, bez prawa odsprzedaży. Uniemożliwi to dywersyfikację źródeł jego dostaw. Polski rząd stracił kontrolę nad Europol Gazem SA, a spółka ta nie może już ustalać cen przesyłu. Z kolei po 2022 roku zgodnie z umową będziemy kupować niemal cztery razy więcej gazu. Rząd Polski zgodził się na ceny przesyłu nieuwzględniające unijnych przepisów, co może skutkować karami nałożonymi przez KE. Co więcej, Polska umorzyła Gazpromowi 1,2 mld złotych długu, Szymowski pisze: "Mamy, więc do czynienia z gigantyczną aferą, której skutki będziemy odczuwać, przez co najmniej 11 lat."

Komentarze ze strony niezależna.pl - my informujemy oni kłamią:

http://niezalezna.pl/11646-szymowski-oskarza-pawlaka-i-rzad-protokoly-zdrady

Warto tu przypomnieć, iż pierwotnie porozumienie, miało obowiązywać aż do 2045 r. Tylko sprzeciw Unii Europejskiej spowodował, że tak się nie stało. Co u licha mogło skłonić polski rząd, a w szczególności Waldemara Pawlaka do forsowania czegoś tak dla Polski niekorzystnego? Pierwsza możliwość to "wariant Schrödera", czyli zwykłe przekupstwo. Za kilka lat może się okazać, że Gazprom zafunduje Pawlakowi i jego kolegom dobrze płatne posady. Druga - to szantaż, na przykład sprawą Smoleńska. Jest bardzo prawdopodobne, że Rosjanie są w stanie ujawnić coś, co całkowicie pogrąży cały obecny rząd Polski. Ze strachu przed tym Pawlak zgodził się na wszystko. Na zakończenie tej notki chciałabym napisać kilka słów o drugim sygnatariuszu tych protokołów, Igorze Sieczinie. Jest on wicepremierem Rosji odpowiedzialnym za sprawy energetyki, reprezentantem resortów siłowych Rosji. Według WikiLeaks, to on stał za odcięciem w roku 2006 dostaw ropy naftowej do zakupionej przez Orlen rafinerii w Możejkach. Podobno aranżował też kolejne procesy Chodorkowskiego. Ostatnio było o nim głośno pod koniec marca 2011, gdy prezydent Miedwiediew zmusił go do rezygnacji ze stanowiska przewodniczącego rady nadzorczej Rosniefti. Podpisz petycję!

PROTEST PRZECIW USTAWIE NOWE PRAWO GEOLOGICZNE I GÓRNICZE

Inicjatywa Demokracji Bezpośredniej

Pożegnajmy FrAAAncję, AAAustrię, HolAAAndię i kilka innych krajów Eurostrefy Standard and Poors ogłosiło, że umieszcza Austrię, Francję, Finlandię, Holandię, Luksemburg i … tak tak … Niemcy na negatywnej liście obserwacyjnej w celu obniżenia ratingu z AAA na niższy. Rating Francji może spaść o dwie kreski. Decyzja zapadnie niezwłocznie po szczycie strefy euro 9 grudnia, jeżeli działania podjęte na szczycie nie będą wystarczająco skuteczne w powstrzymaniu kryzysu. Rozpoczęła się gra rynków finansowych z rządami, w tej grze agencje ratingowe stoją po stronie rynków. Gra polega na tym, żeby tak nastraszyć rządzących, żeby na szczycie 9 grudnia podjęli decyzję o drukowaniu pieniędzy na masową skalę i zmusili do tego EBC. Jak donosi blog zerohedge, Deutsche Bank namawia klientów na sprzedawania ryzykownych aktywów spodziewając się masakry na rynkach w pierwszej połowie 2012roku? Goldman Sachs doradza to samo swoim klientom. Ja sam sobie to samo doradziłem prawie rok temu, teraz sam sobie doradzam żeby dalej trzymać pozycję risk-off przez 6-12 miesięcy. Jak przestrzegałem we wpisie poniżej, Germanizacja polityki gospodarczej południa Europy jest skazana na niepowodzenie. Są tylko dwie metody zatrzymania kryzysu i rozpadu strefy euro:

- bankructwo Włoch jak najszybciej, połączone z nacjonalizacją większości banków w strefie euro, bo wtedy większość banków padnie i bez nacjonalizacji będą run-y na banki

- wprowadzenie nowego euro, o czym wielokrotnie pisałem, ale euromatoły nie są w stanie tego zrozumieć

Drukowanie pieniędzy tylko odkłada problem w czasie i czyni go groźniejszym. Na razie wyrok dla strefy euro brzmi – kilka lat w więzieniu recesji. Za rok, jak będziemy tę niebezpieczną zabawę przeciągać, wyrok dla strefy euro będzie tylko jeden – SMIERĆ. Krzysztof Rybiński

Część pierwsza agenci -SB Michał Boni i Piotr Stasiński przedstawiają, ostatni numer "woli". Przed nami nowy czas i nowe, trudne zadania. Bądźmy w tym czasie razem, zachowajmy te szczerość, odwagę i wierność, które przez tyle lat towarzyszyły nam w pracy konspiracyjnej

OŚWIADCZENIE MKK I " WOLI" Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny, prowadzący swoja działalność nieprzerwanie od pierwszych tygodni stanu Wojennego i wydający gazetę "WOLA" postanawia w porozumieniu z przyjaciółmi z "WOLI" zrezygnować wydawania podziemnego pisma z dniem 11 września 1989 roku. Powołaliśmy nasz komitet i zdecydowaliśmy się wydawać gazetę w najtrudniejszych dla Solidarności chwilach Działaliśmy przez wiele lat organizując wsparcie dla Tajnych Komisji Zakładowych, spotykając sie i dyskutując o wielu ważnych dla przetrwania naszego związku sprawach. Dzisiaj, w nowej sytuacji politycznej, po legalizacji Solidarności, po zwycięskich wyborach i ustanowieniu społecznej reprezentacji parlamentarnej, przy szansach na odbudowę komitetów obywatelskich, po wyborze Tadeusza Mazowieckiego, człowieka Solidarności na premiera — uznajemy, że nadszedł czas zawieszenia wydawania naszego pisma, które w ostatnich miesiącach pełniło role regionalnego pisma związkowego. Mamy nadzieje na trwałe zmiany polityczne w Polsce Mamy nadzieje, że działając na różnych szczeblach funkcjonowania naszego związku od komisji zakładowych poczynając, a na "Tygodniku Solidarność kończąc będziemy dalej służyli idei solidarności, idei zasadniczych zmian gospodarczych w Polsce, idei demokracji. Po raz pierwszy od wielu lat ta droga jest dla nas realna Będziemy nią kroczyli mimo wielu trudności, które na pewno jeszcze napotkamy. Zawieszamy naszą wydawniczą działalność, choć w każdej chwili jesteśmy gotowi do niej wrócić i służyć idei wolności Polaków. Jako Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny będziemy istnieli dalej, wspomagając się wzajemnie doświadczeniem i umiejętnościami w budowaniu niezależnego społeczeństwa obywatelskiego? Dziękujemy wszystkim tym. Którzy przez trudne lata wspomagali naszą prace? Dziękujemy tajnym komisjom zakładowym, drukarzom, transportowcom, kolporterom, redaktorom. Dziękujemy wielu bezimiennym współpracownikom, którzy pomagali nam technicznie, finansowo, lokalowo. Dziękujemy Regionalnej Komisji Wykonawczej Mazowsze za współprace oraz naszym przyjaciołom z zagranicy: Jerzemu Giedroyciowi z paryskiej "Kultury", Irenie Lasocie. Mirkowi Chojeckiemu. Kolegom z paryskiego regionuCFDT oraz wszystkim innym, których nie sposób dzisiaj wymienić. O tej pomocy i przyjaźni będziemy pamiętali. Przed nami nowy czas i nowe, trudne zadania. Bądźmy w tym czasie razem, zachowajmy te szczerość, odwagę i wierność, które przez tyle lat towarzyszyły nam w pracy konspiracyjnej.

Warszawa., 11 Września 1989 r. Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny Redakcja tygodnika „wola”

Część druga - agenci SB w podziemiu Andrzej Urbański współpracownik SB u ś.p.Prezydenta Lecha Kaczyńskiego „a przed „Tygodnikiem Mazowsze". Mało, kto wie jednak, ze wraz z pierwszym numerem zespół poniósł 50-procentowe straty. W wyniku przypadkowej wpadki z częścią nakładu aresztowano redaktora Piotra Stasińskiego z Gazety wyborczej

ANDRZEJ URBAŃSKI i kłamstwa byłego współpracownika ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

P I E R W S Z Y ROK "WOLI" Wiadomo, że "WOLA" była jednym z pierwszych pism stanuwojennego w regionie. Obok "Wiadomości „Tygodnika Wojennego „ a przed „Tygodnikiem Mazowsze". Mało, kto wie jednak, ze wraz z pierwszym numerem zespół poniósł 50-procentowe straty. W wyniku przypadkowej wpadki z częścią nakładuaresztowano Piotra Stasińskiego. Pismo wymyśliliśmy we dwóch, a tworzyliśmy w oparciu o tajne komisje "S Biblioteki Narodowej i IBL PAN. żony, przyjaciół i jeden jedyny kontakt z wydawnictwem "Krąg". Ówczesny szef "Kręgu" u siebie, w jednopokojowym mieszkaniu, drukował lwią część podziemnych gazetek regionu. Później zespół stale się powiększał, ale trzon pierwszej redakcji stanowiły 4 osoby: Krzysiek z Instytutu Podstawowych Problemów Techniki PAN. Maciek z Polonistyki UW. i ja z Andrzejem Zielińskim z Instytutu Książki i Czytelnictwa BN. Kolportaż, skrzynki, archiwum zapewniały dwie wspaniałe dziewczyny z BN. Strukturę zakładową tworzył Maciek przy pomocy ocalałych działaczy robotniczych, z których jeden zresztą szybko zmył sie z jakimiś skromnymi funduszami firmy. Współpraca gazety z Międzyzakładowym Komitetem Koordynacyjnym czyniła pisma coś więcej niż instrument publicystycznej myśli. Zmuszała do stałej konfrontacji tego, co sądziliśmy z tym, czego domagali się podziemni działacze w zakładach „na zakładach”.W tym bym szukał przyczyntego, że "WOLA" wśród kilkudziesięciupisemek w regionie zyskała ważne znaczenie. To było pismo nowej Solidarności, tej, którą jakoś ufundował stan wojenny. To, że gazetka walczyła z "czerwonym”, było mniej ważne niż fakt, że od pierwsego numeru widoczny jest w niej namysł nad sytuacją polityczna Polski. Dyskutowaliśmyco tydzień polityczną naiwność przywódców i ekspertów związku z 16 miesięcy legalnej działalności. Byliśmypoza jakimkolwiek układami ito uwalniało nas od jakiś sztucznych zobowiązań.Opisując złą totalitarnąnaturę systemu jednocześnie pytaliśmy, dlaczegoSolidarność nie była przygotowana myślowo do konfrontacji, która nastąpiła. Pytaliśmy jakiejestnaprawdę społeczeństwo, które stworzyło wspaniały ruch ajednocześnie nie potrafiło obronić przed agresją. Wreszcie pytaliśmy o państwo."WOLA" była jednym zniewielu podziemnych pism, Które od początku głosiły, że najważniejsze jest państwo, iże "czerwonych nieda sie wywieść "na Madagaskar". Mówiąc opaństwie jednocześnie walczyliśmy z mitami "związkowości" iruchu społecznego, jako panaceum na polskie kłopoty. Związek miał bronićpracowników, a Polsce…. jak wierzyliśmy….. przede wszystkim potrzebnabyła polityka nowa sytuacjawymuszająca kompromis. Kiedy dzisiaj przeglądam powielaczowe odbitki pierwszych 50 numerów "WOLI" utwierdzam sie wprzekonaniu, że tworzyłem tę gazetę z dwóch buntów: przeciwko władzy, PZPR, ale i przeciwko tym, którym zawierzyłam po Sierpniu,że rozwiążą polski problem. Wmoim i w imieniu 10 milionów jakoś podobnych miludzi. Myślę za ten drugi bunt był ważniejszy. To, że postanowiłem sobie, że nikt nie będzie już ciągleza mnie decydował: ani czerwony, ani różowy, ani biały. Myślę,że dopiero wówczasstałem się "obywatelem", czyli kimś,kto chce odpowiadać za siebie sam W tydzień powydaniu 50 numeru przyjechało po mnie 12 SBeków w ten sposób uniemożliwiając mi dalszy kurs kształtowania obywatelskości. Kiedy w maju1983 wyszedłem z Rakowieckiej i Piotr Stasiński, który zdążył już się wykaraskać z pierwszeji wpadki wręczył mu kolejny numer " WOLI " , wiedziałem,że nam się udało. Że stworzyliśmy pismo niezależne od osób, układów, sytuacji. Pismo, które zaczęło żyć już bez nas.

http://mkkwolaurbanski.blog.interia.pl/?pack=1

Część trzecia - MACIEJ ZALEWSKI agent SB szefem BBNu u Bolka Jak zaczynaliśmy? Pewnie na seminariach uniwersyteckich. na polonistyce, gdzie spotykali się i poznali wszyscy agenci Służby Bezpieczeństwa.

MACIEJ ZALEWSKI POCZĄTEK Jest jeden powód:, dla którego zdecydowałem się napisać do ostatniego numeru starej "WOLI" wspomnienie o jej początku. i kolegach, bez których "WOLI” by nie było ani też tego wspomnienia Ten powód brzmi dziś jak deklaracja i jeszcze trochę czasu i wysiłku trzeba, by brzmiał inaczej w czasie dokonanym i trybie oznajmującym Jest prosty: dla mnie "WOLA" się nie kończy, chociaż wydajemy ostatni jej numer w dotychczasowej formule. I to wspomnienie ludzi, bez których " WOLI" by nie było ma w sobie coś z zaproszenia "WOLA" wciąż jest dla nas zadaniem. Przynajmniej mówię za siebie. Jak zaczynaliśmy? Pewnie na seminariach uniwersyteckich. na polonistyce, gdzie spotykali się i poznali wszyscy późniejsi redaktorzy "WOLI", gdzie czytaliśmy wspólnie" Legendę Młodej Polski"i eseje Jana Strzeleckiego. Byliśmy wówczas nadzieją krytyki literackiej j cudownie bawiliśmy się w."Literaturę". A może jeszcze wcześniej, na Powiślu, gdzieśmy chodzili do podstawówki, kopali podrywali dziewczyny? Znaleźliśmy się po trzynastym bez pytania i było w tym coś narkotycznego - kto nie przeżył, nie zrozumie,i dobrze. Struktura wolskich zakładów pracy ukonstytuowała się w drugi dzień świąt w Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny. Trzydziestu chłopów i pół litra wódki, dobrze pamiętam. Bez bibuły nie było, o czym rozmawiać Trafiła do mnie prawda banalna. Będziemy mieli w Tym związku, w tym kraju, dla siebie tyle przestrzeni wolnej. tyle możliwości mówienia i robienia polityki,ile będziemy sobie w stanie zorganizować. "WOLA" nie miała redaktorów, drukarzy, kolporterów -miała ludzi, którzy chcieli mówić do innych i robić politykę - musieli uczyć się od początku wszystkiego. O każdym po jednym zdaniu:

Piotr Stasiński - poszedł siedzieć pierwszy: Andrzej Urbański - był szefem naszej grupy, nawet wtedy, gdy przestałnim być.J ędrek Zieliński popełniał najmniej błędów odszedł najprędzej: Elek Sitarski - bez niego nie dałbym sobie rady. Sławek Swiderski zawsze zasypiał w pociągu, gdy rano wracaliśmy z towarem jak to się udawało bez wpadki trudno

uwierzyć: Witek - pierwsza prawdziwa? drukarnia; Kochana Pani Doktor - kuli jej ściany w piwnicy, by znaleźć naszego Rexa; Lis wielka wpadka, poszedł siedzieć z synem, zostawił fermę lisów w okresie rui, wściec się można: Janek Skarżyński nie wiedział, że wiezie mnie na pierwsze spotkanie z Bujakiem, Janek Zajda, Andrzej Klaman. Krzyś Szeliga, Staś Chrupek Warszawski Gang Taksówkarzy -z Jankiem jeździło się najszybciej: 58 skrzynek, nawet nie wiadomo, komu było najtrudniej: Ola Zawłocka.Magda Zawidzka. Iza Zielińska. Zosia Mędzyk - były za "młode " by je przyjąć do pracy (uległem, gdy 31 sierpnia zobaczyłem Olę obok siebie jak rzuca kamieniami:) wreszcie-nasi dublerzy, potrafią o sobie opowiedzieć. Niewygodnie pisać o przeszłości. Nie wiem. czy "WOLA" wykorzystała wszystkie swoje szanse. Rejestr błędów, zaniechań godzenia się z okolicznościami jest tak długi, jak tych osiem wspólnych lat. Ale zawsze, odkąd moja przygoda z "WOLĄ" się zaczęła, przyjmowałem zasadę: musimy być pierwsi na starcie. Na mecie wszyscy są zawsze wygrani.

PS. Wraz z kolegami podjąłem wysiłek wydawania legalnej gazety tygodniowej. Będzie zatytułowana tak samo w wyniecie ta sama gruba czcionka, do której wszyscy zdążyli się przyzwyczaić. Jestem redaktorem naczelnym tej nowej "WOLI", gazety, której nie ma. Taki koniec "WOLI" ma jakiś sens. Moi drodzy, tymczasem. Alfred Rosłoń

Dlaczego państwo żąda kontroli nad pieniądzem Wyobraź sobie, że stoisz na czele państwa, instytucji posiadającej terytorialny monopol na podejmowanie ostatecznych decyzji w przypadku każdego konfliktu, wliczając w to konflikty z udziałem samego państwa i jego pracowników. Taki monopol oznacza, że masz prawo do nakładania podatków, czyli jednostronnego decydowania o cenie, jaką muszą zapłacić twoi poddani, abyś mógł podejmować ostateczne decyzje. Działanie w ramach tych ograniczeń — albo raczej braku ograniczeń — konstytuuje politykę i działanie polityczne, od początku powinno być więc jasne, że polityka ze swej natury jest nieszczęściem. Oczywiście nie z twojego punktu widzenia, tylko z punktu widzenia twoich poddanych. Prawdopodobnie wykorzystasz swoją pozycję do wzbogacenia się ich kosztem Sądzę, że możemy także przewidzieć, jaka będzie twoja postawa i działanie dotyczące pieniędzy i bankowości. Przyjmijmy, że panujesz nad społeczeństwem, które rozwinęło się i wyszło z prymitywnej gospodarki barterowej, oraz że obowiązuje tam jeden powszechny środek wymiany, tj. pieniądz. Od razu widać, dlaczego byłbyś szczególnie zainteresowany pieniądzem i sprawami monetarnymi. Jako władca państwa możesz konfiskować praktycznie wszystko, co chcesz i zapewniać sobie niewypracowany przez siebie dochód. To normalne, że zamiast konfiskować rozmaite dobra produkcyjne lub konsumpcyjne, będziesz wolał konfiskować pieniądze. Pieniądz jest najłatwiej oraz najszerzej zbywalnym i akceptowalnym dobrem. Zapewnia ci największą swobodę kupowania — dzięki niemu możesz uzyskać najszerszą gamę produktów. Dlatego nałożysz na społeczeństwo podatki o charakterze pieniężnym od własności lub od dochodów. Chcesz przecież zebrać w podatkach jak najwięcej pieniędzy. W swoich wysiłkach szybko możesz napotkać pewne przeszkody. Ostatecznie próba dalszego zwiększenia dochodów podatkowych napotka opór, a wyższe stopy podatkowe spowodują ich zmniejszenie. Twoje dochody (a więc i twoje wydatki) maleją, ponieważ producenci obciążeni większymi podatkami po prostu mniej produkują. Jeśli w tej sytuacji nadal chciałbyś zwiększać lub przynajmniej utrzymać swój obecny poziom wydatków, masz tylko jedno wyjście: musisz pożyczyć potrzebne ci fundusze. W tym celu musisz udać się do banków i dlatego właśnie będziesz szczególne zainteresowany branżą bankową. Jeżeli pożyczysz pieniądze od banków, od razu będą one żywo zainteresowane twoim przyszłym powodzeniem. Będą chciały, byś został w grze, a więc będą chciały, by państwo kontynuowało swoją eksploatacyjną działalność. Biorąc pod uwagę, że banki często pełnią w życiu społecznym kluczową rolę, takie poparcie jest z pewnością korzystne. Z drugiej strony, pożyczając pieniądze od banków, będą one oczekiwać, że spłacisz nie tylko samą pożyczkę, ale że spłacisz ją z odsetkami. W jaki sposób możesz uwolnić się z tych dwóch ograniczeń, tj. od spadających przychodów podatkowych i konieczności pożyczania i płacenia odsetek bankom? Nie jest trudno znaleźć ostateczne rozwiązanie twojego problemu. Możesz osiągnąć niezależność od podatników i banków tylko wtedy, gdy uczynisz się terytorialnym monopolistą w produkcji pieniądza. Na twoim terytorium tylko tobie będzie wolno produkować pieniądze. To jednak nie wystarczy, ponieważ dopóki pieniądz będzie dobrem powszechnym, które musi być produkowane, dopóty będziesz musiał ponosić koszty jego produkcji. Musisz, zatem wykorzystać swój monopol poprzez redukcję kosztów produkcji i jakości pieniądza do wartości jak najbliższej zeru. Zamiast pieniądza wysokiej, jakości, jak złoto czy srebro, za pieniądz mogą ci przecież służyć bezwartościowe kawałki papieru, które mogą być produkowane przy praktycznie zerowych kosztach. (Normalnie nikt nie przyjąłby bezwartościowych kawałków papieru, jako zapłaty za cokolwiek. Kawałki papieru mogą być zaakceptowane, jako zapłata, tylko, jeśli są tytułami do czegoś innego, to znaczy są tytułami własności. Innymi słowy: musisz zastąpić kawałki papieru, które były tytułami do pieniędzy, kawałkami papieru, które są tytułami do niczego). W warunkach konkurencji, czyli w sytuacji, w której wszyscy mogliby produkować tego typu pieniądze, byłyby one wytwarzane przy prawie zerowych kosztach i produkowane w ilości, w której krańcowy przychód równa się krańcowemu kosztowi, a ponieważ krańcowy koszt to zero, to krańcowy przychód — siła nabywcza tego pieniądza — także równałaby się zero. Dlatego trzeba zmonopolizować produkcję pieniędzy po to, aby ograniczać jej podaż. Uniknie się wtedy zarówno hiperinflacji, jak i odpływu pieniędzy z rynku („ucieczka do realnych wartości”) — trzeba będzie tak czynić tym bardziej, im tańszy jest towar uznawany za pieniądz.

W pewnym sensie udało ci się, więc osiągnąć to, czego pragnęli wszyscy alchemicy i ich mecenasi: wytworzyłeś coś wartościowego (pieniądze z siłą nabywczą) z czegoś praktycznie bezwartościowego. Naprawdę wspaniałe osiągnięcie! Bez żadnego wysiłku żyjesz coraz dostatniej — stać cię teraz na kosztowne rzeczy. Może mieć dom lub mercedesa i załatwiać je nie tylko dla siebie, ale i dla przyjaciół lub znajomych. Widzisz, że nagle masz ich znacznie więcej niż dawniej (wliczając w to wielu ekonomistów, którzy będą wyjaśniać, dlaczego twój monopol jest bardzo dobry dla wszystkich). A co z konsekwencjami? Przede wszystkim należy zauważyć, że rosnąca ilość papierowych pieniędzy nie wpływa na ilość lub jakość dóbr niepieniężnych. Ilość pozostałych dóbr jest taka sama jak wcześniej. To od razu obala przekonanie — żywione chyba przez większość, jeżeli nie wszystkich ekonomistów głównego nurtu — że „większa” ilość pieniądza może jakoś zwiększyć „dobrobyt społeczny”. Wyznawać taki pogląd oznacza wierzyć w magię, że kamienie — lub raczej papier — można zamienić w chleb. Tak myślą najwyraźniej zwolennicy tzw. polityki łatwych pieniędzy, uważając ją za skuteczne i „odpowiedzialne społecznie” lekarstwo na problemy gospodarcze. Drukowanie przez ciebie pieniędzy spowoduje dodatkowo dwie rzeczy. Po pierwsze, ceny będą wyższe, a siła nabywcza pieniądza obniży się. W konsekwencji będziemy mieli do czynienia zinflacją. Ważniejsze jest jednak to, że zwiększająca się ilość pieniędzy nie wpłynie na absolutny poziom bogactwa społecznego (całkowitej ilości wszystkich dóbr w społeczeństwie), jednak spowoduje jego redystrybucję do ciebie i twoich znajomych, to znaczy do tych osób, które jako pierwsze otrzymają nowo wydrukowane pieniądze. Innymi słowy: ty i twoi przyjaciele wzbogacicie się (będziecie posiadać większość całkowitego bogactwa społecznego) kosztem zubożenia innych. Problemem nie będzie dla was działanie tego systemu. Działa on świetnie, zawsze z korzyścią dla ciebie (i twoich przyjaciół) i zawsze kosztem innych. Musisz tylko strzec się hiperinflacji, gdyż, jeśli nadejdzie, ludzie będą unikali używania pieniędzy i zaczną uciekać do realnych wartości, a ty stracisz swoją magiczna różdżkę. Jedyny problem z twoim monopolem może być taki, że zacznie on być postrzegany przez innych, jako wielki przekręt, co zresztą będzie zgodne z prawdą. Tego także można uniknąć. Wystarczy, że oprócz posiadania monopolu na produkcję pieniędzy, sam zaczniesz pełnić rolę bankiera i wejdziesz do biznesu, zakładając bank centralny. Możliwość tworzenia pieniędzy z powietrza powoduje, że w ten sam sposób możesz tworzyć kredyty. Skoro, więc potrafisz je tworzyć z niczego (bez żadnych swoich oszczędności), możesz oferować pożyczki z odsetkami niższymi niż ktokolwiek inny, o oprocentowaniu zero procent (lub nawet ujemnym). Dzięki temu uniezależnisz się od banków, a być może uzależnisz je nawet od siebie i w konsekwencji uda ci się wykuć żelazny sojusz między nimi a państwem. Nie musisz nawet osobiście angażować się w udzielanie kredytów. Zadanie to, wraz z towarzyszącym mu ryzykiem, możesz bezpiecznie pozostawić bankom komercyjnym. Wszystko, co ty (twój bank centralny) musisz zrobić, wygląda tak: tworzysz kredyt z powietrza, a następnie pożyczasz te pieniądze — na niższy od rynkowego procent — bankom komercyjnym. Zamiast płacenia odsetek bankom, banki płacą teraz odsetki tobie. One z kolei udzielają pożyczki swoim zaprzyjaźnionym biznesmenom po trochę wyższej, ale nadal nierynkowej, stopie procentowej (w ten sposób zarabiają na różnicy między oprocentowaniem). Dodatkowo, by jeszcze bardziej zachęcić banki do współpracy z tobą, możesz im pozwolić na stworzenie pewnej ilości własnego kredytu (pieniądza bankowego) z kredytu wykreowanego przez ciebie (system rezerw cząstkowych). Jakie są konsekwencje takiej polityki monetarnej? W dużym stopniu pokrywają się z polityką łatwych pieniędzy. Po pierwsze, polityka łatwego kredytu także jest inflacyjna. Do obiegu wprowadza się więcej pieniędzy, więc ceny rosną, a siła nabywcza pieniędzy spada. Po drugie, ekspansja kredytowa również nie ma wypływu na ilość czy jakość istniejących dóbr. Więcej pieniądza oznacza tylko jedno: więcej papieru. Nawet odrobinę nie zwiększa to i nie może zwiększyć dobrobytu społecznego. Po trzecie, polityka łatwego kredytu sprzyja tobie, bankowi centralnemu i bankom komercyjnym z twojego kartelu. Dzieje się tak, ponieważ regularnie redystrybuuje ona bogactwo na waszą korzyść. Otrzymujesz, więc dochód z odsetek od kapitału, który stworzyłeś praktycznie przy zerowych kosztach zupełnie z niczego (a nie z ciężko oszczędzanych pieniędzy, które zarobiłeś). Banki z kolei, korzystając z twoich darmowych pieniędzy, zarabiają na dodatkowym oprocentowaniu. Ty i twoi przyjaciele bankierzy przywłaszczacie, więc sobie „niezarobiony dochód”. Bogacicie się kosztem ludzi „rzeczywiście” oszczędzających, (którzy otrzymują niższy dochód z odsetek niż normalnie powinni, tj. bez wstrzykiwania taniego kredytu do rynku kredytowego). Z drugiej strony, istnieje zasadnicza różnica między polityką łatwego pieniądza a polityką łatwego kredytu. Polityka łatwego kredytu znacząco wpływa na strukturę produkcji. Zmieniają się, zatem ci, którzy produkują, i to, co jest produkowane. Jako szef banku centralnego możesz tworzyć pieniądze z powietrza. Nie musisz najpierw oszczędzać części swojego dochodu, tzn. ograniczać swoich wydatków i powstrzymywać się od zakupu pewnych niepieniężnych dóbr. Wystarczy, że włączysz maszynę drukarską i już możesz zaoferować niższą stopę procentową niż ktokolwiek na rynku. Przyznawanie kredytów nie wymaga od ciebie żadnych poświęceń, (dlatego jest takie „fajne”). Jeśli wszystko pójdzie dobrze, twoja papierowa inwestycja zapewni ci dodatni zwrot. Jeśli nie, to, jako jedynemu producentowi pieniądza zawsze będzie ci łatwiej niż innym pokryć straty. Ciągle możesz przecież drukować jeszcze więcej. Nie ponosząc kosztów i nie będąc osobiście zagrożonym stratami, możesz przyznawać kredyty każdemu i na jakikolwiek cel, nie przejmując się jego zdolnością kredytową czy sensownością biznesplanu. Dzięki twojemu „łatwemu” kredytowi fundusze otrzymują pewni ludzie (w szczególności bankierzy inwestycyjni), którzy normalnie nie byliby uznani za wiarygodnych oraz pewne projekty (w szczególności banków i ich głównych klientów), które nie byłyby uznane za zyskowne. To samo dotyczy banków komercyjnych z twojego kartelu. Dzięki waszym wyjątkowym relacjom, banki — jako pierwsi odbiorcy niskooprocentowanego kredytu — także mogą zaoferować pożyczki o oprocentowaniu niższym od rynkowego. Jeśli wszystko pójdzie dobrze — to dobrze, a jeśli pójdzie źle — to dobrze, że mają ciebie. Jako jedyny producent pieniądza pomożesz im tak samo, jak pomógłbyś sobie: większą ilością papierowych pieniędzy. Banki będą oczywiście łagodniejsze w selekcjonowaniu biznesplanów swoich klientów i chętniej będą finansować „niewłaściwych” ludzi oraz „niewłaściwe” projekty. Istnieje też druga znacząca różnica między polityką łatwych pieniędzy oraz polityką łatwego kredytu. Ta różnica wyjaśnia, dlaczego redystrybucja dochodu i bogactwa, którą przeprowadzasz razem z bankierami dzięki łatwemu kredytowi, przybiera specyficzną formę czasowego cyklu koniunkturalnego. Po początkowej fazie pozornego ożywienia i powszechnejprosperity (napędzanej nadziejami na przyszłe zyski), następuje faza powszechnego zubożenia, gdy boom okazuje się tylko iluzją. Ta koniunkturalna cecha jest logiczną — i fizycznie konieczną —konsekwencją kredytu stworzonego z powietrza, kredytu nieopartego na oszczędnościach, kredytu fiducjarnego (czy jak jeszcze można go nazwać) oraz tego, że przy każdej inwestycji potrzeba czasu, by przekonać się, czy będzie udana. Przyczyna cyklu koniunkturalnego jest banalnie prosta. Robinson Crusoe może udzielić Piętaszkowi pożyczki w postaci ryb, których nie skonsumował. Piętaszek może te oszczędności przekształcić w sieć rybacką (w ten sposób, że ryby posłużą mu za posiłek podczas pracy nad siecią). Z pomocą sieci jest w stanie spłacić pożyczkę Robinsonowi (wraz z odsetkami) i nadal wypracować dla siebie zysk w postaci dodatkowych ryb. Nie jest to jednak fizycznie możliwe, jeśli pożyczka Robinsona to jedynie papierowy banknot określony w rybach, lecz niezabezpieczony oszczędnościami w postaci prawdziwych ryb, czyli wtedy, gdy Robinson nie ma ryb, bo je zjadł. W takim wypadku przedsięwzięcie Piętaszka skazane jest na porażkę. W prostej gospodarce barterowej od razu staje się to oczywiste. Po pierwsze, Piętaszek mógłby się zgodzić jedynie na kredyt towarowy i dlatego nie zaakceptuje kredytu papierowego. Nie zacznie się również cykl koniunkturalny. Natomiast w złożonej gospodarce pieniężnej fakt wytworzenia kredytu z powietrza jest niedostrzegalny: wszystkie noty kredytowe wyglądają tak samo i właśnie, dlatego są akceptowane przez kredytobiorców. Nie zmienia to jednak fundamentalnej prawdy, że nie da się wyprodukować czegoś z niczego i że inwestycje bez realnego finansowania (z oszczędności) nie powiodą się. Model Robinsona Crusoe wyjaśnia natomiast, w jaki sposób może powstać boom — zwiększony poziom inwestycji z towarzyszeniem oczekiwań wyższych zysków w przyszłości (Piętaszek akceptuje asygnatę zamiast od razu odmówić). Wyjaśnia także, dlaczego mija trochę czasu, zanim rzeczywistość potwierdzi swoje prawa i odkryje złudność takich oczekiwań. Co tam znaczy dla ciebie mały kryzysik? Nawet, jeśli droga do bogactwa prowadzi przez powtarzające się kryzysy, spowodowane istnieniem papierowego pieniądza i działaniami banku centralnego, to z twojego punktu widzenia, jako głowy państwa i szefa banku centralnego redystrybucja w formie polityki łatwego kredytu jest wygodniejsza od polityki łatwego pieniądza, nawet mimo tego, że na jej efekty trzeba czekać dłużej. O wiele trudniej przecież dostrzec, czym tak naprawdę jest. Zamiast prowadzić politykę łatwego pieniądza i wyjść na zwykłego oszusta i pasożyta, możesz udawać, że podejmujesz bezinteresowne działania „inwestowania w przyszłość” (a nie wydawania na doraźne głupstwa) lub „walczenia” z kryzysami (a nie powodowania ich). W jakim my świecie żyjemy! Instytut Misesa

"Kampania PO była oszustwem" - Skwapliwość, z jaką część polskich elit chce lekką ręką oddać część polskiej suwerenności mocno niepokoi – ocenia w rozmowie z portalem Stefczyk.Info prof. Zdzisław Krasnodębski, socjolog z Uniwersytetu w Bremie, znawca spraw europejskich. W jego ocenie zadziwia także forma, w jakiej jest to czynione – w Berlinie, bez poważnej rozmowy na forum parlamentu polskiego.

- Sprawa dotyczy rzeczy fundamentalnej, a próbuje się ją przedstawić, jako rozstrzygnięta już, oczywistą. Widać w tym lekceważący stosunek do Polaków, do narodu i suwerena, jakim jest właśnie on – podkreśla. Jego zdaniem widać, że nie ma mowy o tym by „Europa mówiła Sikorskim”, bo decyzje podejmują "pani Merkel z panem Sarkozym i można mówić o otwartej hegemonii Niemiec".

- Prasa niemiecka otwarcie pisze, że dawny dylemat Kissingera, do kogo zadzwonić by dowiedzieć się, jakie jest stanowisko Europy został rozstrzygnięty. Wiadomo, że trzeba zadzwonić do pani kanclerz Merkel. To ona podejmuje decyzje. Tak wygląda ten system - podkreśla profesor Krasnodębski. Pytany o realne znaczenie propagandowo przedstawianego, jako sukces wystąpienia ministra Sikorskiego w Berlinie, socjolog odpowiada: - Zasadnicze przesłanie ministra Sikorskiego było takie, że Polska nie będzie przeszkadzała, że Polska zgadza się ze stanowiskiem niemieckim, właściwie podpisujemy czek in blanco. Charakterystyczne, że konkretnych propozycji Sikorskiego nikt na poważnie nie analizował, nie rozważał. Z całego zamieszania, zdaniem rozmówcy Stefczyk.info, płyną dwa wnioski. Pierwszy, że Polaków to poruszyło, nareszcie zaczęli o tym rozmawiać, zobaczyli, że coś się dzieje, że jest jakiś historyczny moment, że ten kryzys ma poważne konsekwencje polityczne. - Na chwilę przynajmniej mniej zajmujemy się ubiorem ministra Nowaka czy sytuacją w PiS - podkreśla profesor. Drugi wniosek jest zaś taki, że ujawniło się w jak dużym stopniu kampania wyborcza Platformy Obywatelskiej była oszustwem.

- Przecież przed wyborami rządząca Platforma Obywatelska twierdziła, że nadal trwa zielona wyspa, ledwie na marginesie, troszeczkę wspominano o jakiś tam reformach. A z exposé dowiedzieliśmy się, że sytuacja jest tak dramatyczna, że trzeba specjalnej mobilizacji i wielkich cięć. Nagle woła się, że potrzebne jest wydłużenie wieku emerytalnego, choć jeszcze kilka miesięcy temu minister finansów Jacek Rostowski o tym nie wspominał. Podobnie, gdy chodzi o politykę zagraniczną w kampanii wyborczej nikt nie powiedział, jakie są prawdziwe zamiary tej ekipy. W expose premier o tym milczał. I nagle minister Sikorski wygłasza taką mowę w Berlinie… O tym powinno się uprzedzić wyborców, na tym polega uczciwa kampania. Ta prowadzona przez PO w dużym stopniu była oszustwem – mówi Zdzisław Krasnodębski. Gim

EuroKundle Stały kundle u stołu Ten z lewej, ów w środku Inny z prawej skomlał Zgodnie, pospołu A Pan rzecze - Sehr gut piesek (хорошая собака) Gdy mu Polskę W pysku niesie.

Osobiście nic nie mam do kundelków, bywają mądre i wierne. Jednak zawsze istnieje obawa, iż mogą się okazać wybuchową mieszanką. Znacznie gorzej sprawa wygląda z naszymi kundelkami. Czy też raczej z pieskami salonowymi. Ja osobiście lubię czystą rasę. Wszelkie krzyżówki, hybrdy niczego dobrego nie wróżą. Nie sądzę bym był odosobniony w poglądach, tylko poprawność nakazuje się bardziej zachwycać kolejnym chemicznym mutacjom tulipanów, niż starą odmianą jabłek. Oczywiście trudno zakreślić granicę między tym, co wolno człowiekowi, a co jest już wtrącaniem się w Boże dzieło, jenakowoż nieliczni jeszcze ją widzą. Czy dlatego, że jakiś opętaniec chce paradować z przerasowionym potworem, mamy się na to godzić. Czy nauka i postęp mają służyć najbardziej chorym pragnieniom ludzi? A co gorsza poprzez poważne zaniedbania i ogólne rozpasanie w dążeniu do stworzenia świata bez granic, bez właściwie żadnych granic, za wyjątkiem ograniczania samodzielnego myślenia, mamy słuchać kolejnych fałszywych proroków i bezmyślnie za nimi podążać. Każdy, kto odebrał, choć podstawowe i przyzwoite wychowanie oraz wykształcenie, przy odrobinie wysiłku być może nie jest w stanie ogarnąć całości tego kociokwiku, czuje jednak, że jest to ślepa uliczka. Gdy wali się budynek i ekspertyza wskazuje zarówno na błędy w projekcie, budowie, jak i konserwacji, to właściciel i zarządca mają odpowiedzialność go wyburzyć, a potem przeanalizować błędy i zastanowić się dobrze czy go w ogóle budować, a jeżeli już to jak by nie powtórzyć błędów. Trzeba zmienić projektanta, wykonawcę i nadzór budowlany. Nie bez winy jest też indywidualny odbiorca lokalu, a i administrator. Przecież widziały gały, co brały. A tu burek, jeden z drugim i każdy następny ogłasza, że było dobrze, a będzie jeszcze lepiej i w żadnym wypadku nie są winni w/w, tylko jak zwykle lokatorzy niezdyscyplinowani i Czarny Lud, albo inny Potwór z szafy. Czy myślenie stało się, aż tak deficytowym towarem?, czy też ufność bezbrzeżna do Cudotwórców z Unii Europejskiej, wbrew ogólnym nastrojom w Europie, ma się u nas doskonale. Bo inaczej nie można wytłumaczyć tej niepohamowanej chęci bycia bardziej Ejwropejczykiem, niż Polakiem. Jakieś talony na balony rozdają, czy też kupon na garnek z zupą za takie deklaracje. Bo o ile nietrudno sobie wyobrazić ślinotok naszych kundli i pomniejszych kundelków salonowych na sam widok łaskawej rączki Merkosego. Widzą już kolejne splendory w postaci tytułów, orderów i te bardzie wymierna, które ustawią ich rodziny na dziesiątki lat. A i być może roją sobie, że w razie, czego, a wisi w powietrzu, znajdą schronienie u swoich pryncypałów. I tu mogą zaliczyć małe zdziwko. Bo przeważnie bywa tak, że za tylnymi drzwiami tłum żądny krwi już czeka, a nawet, gdy uda się czmychnąć, to nikt się nie chce przyznać. Wyższe szarże wolą znaleźć kozła ofiarnego u podwładnych. Obrzydzenie budzą u mnie ludzie, którzy nie to, iż na oczy przejrzeli i odnaleźli drogę do Polski, a raczej depczą po Ojczyźnie w wędrówce do Europy. Z ręką wyciągniętą. Co łaska i kto da więcej za wierną służba, oczywiście wierną do czasu. Strasznie ich muszą ogony boleć o radosnego machania, a ich kundla sierść przerzedza się od ciągłego nadstawiania. Zęby popsute od smakołyków rzucanych w nagrodę za kolejny aport lub postępy w tresurze. Im bardziej napluje kundel na Polskę, a zamerda w temacie Unii, tym większe go czekają łaski u Pani i Pana. Ostatni wraca zapożyczone z wiary przez komunistów „Uciekanie się pod opiekę”. Na widok Afagana, wabiącego się Radzio, który skamle, by go pod swoją opiekę, wraz z rodakami całym dobytkiem wzięła Angela musiała chyba szczytować, dosłownie i w przenośni. Bo za kilka dni razem z Sarkozym odnalazła Gralla, którym uratuje Europę. A będzie nim, to, czego nawet Hitler nie dokonał. Lekką rączką Minister Spraw Granicznych, bo takim chyba będzie, specjalistą od likwidacji granic Państwa Polskiego, lekką rączką w naszym imieniu proponuje bynajmniej nie naszym przyjaciołom, deal. Jakiż to dla nas interes ma być opłacalny. Jak nie przymierzając za zaborów i okupacji. Wtedy też zachowaliśmy „część” suwerenności. Wolno było mówić po polsku, nawet czytać. Co prawda nie w urzędach, ale zawsze wolno było. Teraz też będzie wolno. Co prawda jak tak dalej pójdzie, to ze względów „czysto praktycznych” na terenie obecnej Polski językiem urzędowym będzie niemiecki. Nie angielski, co byłoby bardziej logiczne ze względu na jego międzynarodowy charakter i stosowanie. Nie Angielski, bo Merkoza już pogroziła paluszkiem Cameronowi – Jak nie pasuje, to won. Zatem niemiecki, bo praktykę już mamy, a i bardziej poważny i urzędowy ma charakter niż miłosny reranie żabojadów. No i oczywiście zachowamy takie suwerenne obszary jak edukacja, wiara, czy też religia, jak kto woli i sferę obyczajowo moralną. To już jawne kpiny. Jaką edukację, tą bez historii od 2 klasy liceum i z ograniczonym językiem polskim. Edukację, która szykuje dzieci do zdawania kolejnych testów, a nie uczy samodzielnego myślenia. Nie daje klucza do wiedzy, a jedynie kalkę pojęciową, jak widzieć świat, nie rozumieć, nie postrzegać. Gotowy wzorzec i obraz. A przekaz jest coraz bardziej widoczny i wychodzą już spod surduta kopytka o ogon lewacko – liberalnego diabełka. Kusiciela i Mesjasza Postępu. Gdzie nie będzie miejsca dla Ciemnogrodzian. Któż uwierzy w jakąkolwiek suwerenność, tym bardziej w tych obszarach, które cieszą się największym zainteresowaniem naszych sąsiadów. Z jednej strony naprawdę Zgniłego Zachodu, jak to kiedyś prawili czerwoni, a z drugiej silnej tożsamości narodowej, odbudowującej imperialną potęgę Rosji. My mamy im oddać we władanie gospodarkę, i tak już w mały stopniu naszą oraz finanse, które leżą i kwiczą, a wtedy dokończą dzieła. Pozbawią nas resztki suwerenności. Bo bez fundamentu, jakim dla państwa jest jego majątek narodowy, gospodarka, zasoby naturalne, własna waluta i zdrowe finanse nie będzie demokratycznego państwa. Obywatele na Unijnej Rencie i pasku bankierów zostaną zmuszeni do wyzbywania się dóbr, by spłacić kredyty i pokryć podstawowe koszta utrzymania, zostaną zmuszeni do zastawiania resztek majątku w niemieckim lombardzie. Bez perspektyw na wykupienie. I ciekawe jest, co pójdzie na pierwszy ogień, czy LCD, czy też może babcina obrączka, przekazywana z pokolenia na pokolenie. O siebie i swoją Rodzinę się nie boję. W końcu, po co mi w lesie telewizor. Byle harmonia lub gitarka była i pełny magazynek, nie tylko zapasów na zimę. Chcą nasi mili sąsiedzi dokończyć dzieła, które trwa od wieków, nigdy im się to jednak do końca nie udaje. Tym razem Niemcy i Rosja po raz kolejny zjednoczyły się, by już bez czołgów rozjechać Polskę. Nie ma jeszcze w urzędach Volksklisty, a już się zdrajcy dopchać do kolejki nie mogą. A co jeden to gorliwszy. I co tragiczne i znamienne w chórze po nocach i w dzień wyją jak kundle do księżyca. PO, SLD i RPP. PSL nie gorsze, choć próbuje zachować pozory głosem Kłopotka. Wszak chłop swój rozum ma i wie, że wiatr może zmienić kierunek z dnia na dzień. Oczywiście robią to z wyrachowania. Ciemność widzę i ciemnotę. Na nic studia na prywatnych uczelniach, młodzież wie, kogo wybrać „Kałtorytetem Roku”. Bo może MO łaskawym okiem spojrzy na takiego wyborcę, a nawet na praktykę przyjmie do swojej „kuriewskiej” zaiście pracy. Co to za Naród, który za garść paciorków Własne Bogi zdradza. By w konsekwencji zapić się w rezerwacie na śmierć „ognistą wodą” lub umrzeć od tyfusu w darowanym kocu? Gdy wielu Indian walczyło do końca, inni się układali o prawo do części ziemi, przywileje handlowe i przyszłe profity. Bo wiele lat później na pozornie bezwartościowych terenach zakwitły kasyna. Nie widać tego tu i teraz. Ciekawym jest, co konkretnie, jaka „suwerenność” pozostanie naszym sprzedawczykom. Jakby dobrze pogrzebać, to zapewne gdzieś w Polsce burdelu jeszcze nie ma, ale fundamenty wylewają. Czego jeszcze trzeba, jakich zdrad i upokorzeń, by Polki i Polacy zrozumieli, do jakiej pozycji ich się sprowadza. Bo przecież nasze pieski salonowe, a i owszem łaszą się i próbują polizać pańskie ręce, ale do nadstawienia zadku do końca nie skorzy. Jak zwykle to my mamy ponieść koszty, które oni wygenerowali. Rozdęta biurokracja i zbytek. Zbędne stanowisko i dotowanie wielu niepotrzebnych, a najczęściej szkodliwych organizacji pozarządowych i fundacji. Debilne projekty, badania, normy i zarządzenia, za które lekką rączką płaci się abnegatom z naszej kieszeni. Nie troszczę się o tych moich rodaków, którzy pogrążyli się w Chocholim tańcu Tęczowej i Multi-Kulti Europy, nie obchodzi mnie ich los, tak jak nigdy ich mój nie obchodził. Nie liczą się dla mnie ludzie, którzy nie mają w serach Ojczyzny, a głowie Polski, jako wspólnego dobra. Im pozostanie chyba tylko darmowa eutanazja. Choć wątpię czy darmowa. Jak już w Europie do końca rozgości się nisko opłacana siła robocza, która prędzej czy później zażąda statusu bezrobotnego, to wtedy zza zaropiałych od jadu sączonego im do serc i umysłów ujrzą co utracili. Bo życie i budowanie wspólnoty i kraju nie polega na tym, że pierwiej niż silne państwo buduje się stadiony, by do chleba, którego już niektórym brakuje dołożyć igrzyska. Bóg zaczął od trudu tworzenia, a dopiero potem odpoczął. A my, co?, lepsi od Boga. Cuda czynimy? Zaburzenie naturalnej kolei rzeczy, prawa naturalnego nieuchronnie prowadzi do zagłady gatunku, nacji. Bo dopiero po naprawdę ciężkie pracy przychodzi czas na odpoczynek i zabawę. Tym bardziej smakują. Są też tacy, co od razu idą w tango, licząc, że reszta, że naiwniacy i frajerzy będą zapieprzać by zapłacić ich rachunki. A wtedy im się pozwoli wejść na koniec balu i zezreć resztki z pańskiego stołu. Był Rzym i go nie ma, jest Unia i Rosja i nie będą trwać wiecznie. A my nie powinniśmy nic więcej oddawać za „opiekę”, bo nigdy jej nie było. Była troska, troska o interesy narodowe Niemiec, Francji i Rosji. Troska, której innym odmawiają. Bierzmy z nich przykład. Jak należy dbać o własny interes. A sądzę, że stać nas na to by Przywództwo spoczęło w Naszych Rękach. Nasze Ręce są do pracy zwyczajne i wyjątkowo sprawne, jak i umysły wielu z Nas. Polska póki, co ma jeszcze olbrzymi potencjał rozwojowy i intelektualny, temu ponoć nikt nie przeczy. Jak mało, kto nie zbrukaliśmy naszych rąk krwią sąsiadów i braci własnych w taki stopniu jak inne narody Europy. Nie kolonizowaliśmy, obce na są krwawe podboje zamorskich krain. A skoro suwerenność ma być zachowana, to chyba my będziemy je lepszymi strażnikami. Lepszymi niż spadkobiercy największych w historii zbrodniarzy i twórcy równie zbrodniczych ideologi. I z tym niech kundelki do Berlina polecą. Może ktoś pojmie, że Polsce nie da się odebrać suwerenności. Ani siłą, ani podstępem. A EuroKundle niech sczezną i nie roznoszą więcej po Polsce swoich niewolniczych genów i takiż charakterów. jwp • blogpress.pl

USTA – USTA TUSKA, CZYLI O SMOLEŃSKIEJ UMOWIE Kilka dni temu, portal „W polityce.pl” podał do publicznej wiadomości to, o czym widzieli wiedzieli już dawno oszołomy, spiskowcy i paranoicy smoleńscy. Otóż wyżej wymieniony portal opublikował oficjalną odpowiedź Kancelarii Prezesa Rady Ministrów na zapytanie jednego z pełnomocników rodzin Smoleńska. W piśmie stoi czarno na białym, że wszelkie decyzje dotyczące postępowania w sprawie katastrofy były podejmowane ustnie. Konsultacje w tym zakresie były dokonywane na bieżąco i roboczo, w czasie umożliwiającym natychmiastowe podjęcie badania przyczyn katastrofy, dlatego nie miały formy dokumentów w rozumieniu art. 6 ust. 2 ustawy z dnia 6 września 2001 r. o dostępie do informacji publicznej. Krótko mówiąc, sprawa załatwiona na gębę.Żadnego dokumentu regulującego współpracę. Ni słówka, nawet na marnym skrawku papieru. Zero. Nul. Trudno sobie wyobrazić, żeby w normalnym, cywilizowanym kraju, którego najważniejsi ludzie – prezydent, dowódcy wojskowi, szefowie instytucji publicznych – giną w niejasnych okolicznościach na terenie obcego państwa, doszło do podobnego procederu. Tymczasem polski premier, wespół z rosyjskim odpowiednikiem ustalają sobie ustnie, jak będzie wyglądała współpraca. Trudno sobie wyobrazić coś takiego tym bardziej, że oddając na przykład, głupi telefon komórkowy do komisu trzeba podpisać świstek, ponadto, niech państwo spróbują adoptować metodą usta-usta porzuconego zwierzaka ze schroniska. Po ponad półtora roku od 10 kwietnia 2010 news ten w zasadzie nie dziwi. Premier nie podpisał żadnej umowy, bo jest niekompetentnym chłopcem w krótkich spodenkach, tchórzem albo zdrajcą. A może wszystko naraz, licho wie. To i tak nie ma większego znaczenia, bo już jedna z wymienionych wyżej trzech opcji dyskwalifikuje go nie tylko na stanowisku szefa rządu, ale i jakiejkolwiek funkcji publicznej w jakimkolwiek poważnym kraju. Na nasze nieszczęście, jak wiadomo, nie żyjemy w poważnym kraju. Żyjemy w Polsce. W Polsce, jak się okazuje, można nie tylko na gębę prowadzić dochodzenie w sprawie śmierci prezydenta, wysokich urzędników państwowych, generałów i innych zasłużonych dostojników. Można też w ogóle nie mówić o tym. Bo, po co? Żeby sprawiać premierowi przykrość? Toć on, na czele swojej drużyny z mozołem działa na placu pt. Polska w Budowie (w przerwach między urlopami, naturalnie); mają media mu zawracać zatroskaną głowę jakimiś umowami, podpisami? Podobnie było z uwagami RP do raportu tandemu Anodina – Morozow. Nikt pod nimi się nie podpisał; pod oficjalnym dokumentem rządowym nie ma żadnych personaliów; a co, potrzebne to, komu? Przynajmniej nikt z nazwiska nie naraził się pani generał A.Milczenie mediów w sprawie oficjalnego przyznania się do karygodnego zaniedbania, działania na szkodę Rzeczypospolitej przez rząd tuskowy, jest gorzej niż haniebne. Taki news, znów posłużę się frazą – w normalnym, cywilizowanym państwie – wywołałby polityczne trzęsienie ziemi, a media wyłyby nad sensacją i zmieszały premiera i jego ekipę z błotem. Nie tylko, dlatego, że 10 kwietnia ubiegłego roku stało się coś więcej niż oddanie telefonu do komisu (proszę wybaczyć te słowa), ale także z tego powodu, jak wiele w trakcie tak zwanego śledztwa było nieprawidłowości, zaniedbań, dezinformacji, matactw, czy mówiąc wprost fałszerstw. Przecież za to wszystko odpowiedzialna jest nie tylko strona rosyjska. Ktoś na ten ruski model pozwolił. Spotkał się w namiocie z rosyjskim odpowiednikiem i tam metodą usta-usta porozumiał się z nim. I cisza… Media nie wyją. Nikt, poza garstką „oszołomów” z niezależnych mediów i blogerów nie podnosi kwestii. Za to jest Sikorski i jego wizje, listy Muchy do Platiniego, Żołądkowy Gorzki i jego Rodzynek z gównianego EIN, minister wielu imion i jego antycypacje wojenne oraz zielone karty, i paru innych prymitywnych sztukmistrzów z nędznego cyrku… Nie wiem, może Tadeusz Borowski jest zbyt mocny, żeby kończyć jego cytatem ten tekst. Ale w świetle tego, co się działo, co się dzieje i co będzie się dziać, trudno mi od niego uciec… Zostanie po nas złom żelazny i głuchy drwiący śmiech pokoleń.

http://wpolityce.pl/wydarzenia/19111-kancelaria-premiera-juz-oficjalnie-przyznaje-w-sprawie-sledztwa-1004-nie-podejmowano-zadnych-decyzji-na-papierze

http://martynka78.salon24.pl/370133,na-biezaco-i-roboczo-czyli-nie-mamy-pana-plaszcza

rossonero • salon24.pl

Ciemny lud to kupi Wisła wysycha, faszystowskie bojówki opanowują Warszawę 11 listopada, stolicę paraliżują korki, wichura zrywa dachy na Podkarpaciu, drożeje paliwo i prąd. Za wszystko odpowiada Jarosław Kaczyński. Cała Polska czyta dzieciom? Tak było kiedyś. Dziś cały mainstream odwołuje Jarosława Kaczyńskiego z funkcji prezesa PiS, który jak wiadomo i tak nic nie znaczy, ale przezorności nigdy za wiele. Tym bardziej, że prezes w szkodnictwie nie ma sobie równych, na co nowe, choć nie do końca, światło rzucił Jacek Kurski. Oto u Moniki Olejnik, ku zaskoczeniu – przyznajmy gwoli bezstronności- prowadzącej, obarczył Jarosława Kaczyńskiego oraz pośrednio jego brata, śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego odpowiedzialnością za całe zło współczesnej Polski, to jest podpisanie Traktatu Lizbońskiego. Zupełnie jak byśmy słyszeli obecnego ministra spraw zagranicznych. Radosław Sikorski w udzielonym niedawno wywiadzie Tomaszowi Lisowi stwierdził, iż „to Jarosław Kaczyński przez telefon negocjował Traktat Lizboński, a ratyfikował go Lech Kaczyński. Dał on Niemcom większą siłę głosu w Parlamencie Europejskim niż poprzedni system nicejski, wynegocjowany przez premiera Jerzego Buzka.” Słowem wzrastającej hegemonii Niemiec na Starym Kontynencie nie jest winien Sikorski, ale prezes PiS i poległy pod Smoleńskiem prezydent RP. Traktat wprawdzie podpisali Tusk i Sikorski, ale dziś po skandalicznym wystąpieniu szefa MSZ w Berlinie trzeba zadbać o PR i wykazać, że uznanie hegemonii Niemiec to nie kierunek dyplomacji rządu Tuska, ale kukułcze jajo podrzucone przez braci Kaczyńskich. Kto by się jednak spodziewał, że Ziobro i Kurski tak szybko wejdą w kwestiach europejskich w buty Sikorskiego. Nagle zapomnieli, że to dzięki Kaczyńskim, mimo ironicznych uwag ówczesnej opozycji udało się zbudować wspólny front europejski przeciwko rosyjskiemu szantażowi energetycznemu. Zablokowane zostało przekształcenie UE w superpaństwo z własnym hymnem i flagą. Mimo kpin opozycji – Platformy i lewicy – z „pierwiastka”, udało się wynegocjować obowiązujące do 2014 r. korzystne zasady głosowania w Radzie UE, ustalone w traktacie z Nicei. A przecież Platforma i postkomuniści przekonywali, że nie warto o to się bić. Obecny prezydent Bronisław Komorowski na Lechu Kaczyńskim nie pozostawiał suchej nitki: „Pan prezydent walczy o Joaninę, która jest warta, szczerze mówiąc, pietruszki. To jest walka o pietruszkę, o nic więcej. To jest mechanizm pozbawiony większego znaczenia dla Polski.”– podkreślał. A poza tym jeszcze, co również nie było w smak Platformie, Polska złożyła swój podpis pod tzw. Protokołem brytyjskim, co zastopowało wprowadzenie nad Wisłą Karty Praw Podstawowych. Jak mówił ówczesny premier Jarosław Kaczyński, chodziło m.in. o to, „żeby zapobiec jakimkolwiek interpretacjom prawa przez Europejski Trybunał Praw Człowieka, które doprowadziłyby do zmiany definicji rodziny i przymuszały państwo polskie do uznawania małżeństw homoseksualnych.” Zemsta na PiS przyszła po wygranych przez PO przyspieszonych wyborach parlamentarnych. Rząd Tuska złamał porozumienie z prezydentem RP zawarte w Juracie na początku 2008 r., podczas którego uzgodniono zmiany w ustawie kompetencyjnej, tak by decyzje dotyczące unijnych aktów prawnych wymagały zgody nie tylko parlamentu, ale i prezydenta jako Głowy Państwa – zgodnie z konstytucją reprezentującego państwo na zewnątrz i współdecydującego o kierunkach polityki zagranicznej.PiS chciał także doprowadzić do przeprowadzenia nad traktatem ogólnonarodowego referendum, co Sejm odrzucił wczesną wiosną 2008 r. Tusk odetchnął wówczas z ulgą i stwierdził, że dobrze się stało, gdyż w referendum dokument mógłby zostać odrzucony ze względu na zbyt małą frekwencję. Na początku marca 2008 r. Sejm zakończył się awanturą, jakiej dawno już na Wiejskiej nie było. Bój poszedł o Traktat Lizboński, gdy Prawo i Sprawiedliwość zgłosiło postulat obwarowania przedłożenia rządowego upoważniającego prezydenta do ratyfikowania traktatu specjalną preambułą o wiążącym charakterze ustawy zabezpieczającą naszą suwerenność i zapisy wynegocjowane w grudniu 2007 r. w stolicy Portugalii. „Znajdziemy sposób na awanturnictwo Kaczyńskiego” – grzmiał w Brukseli premier Donald Tusk. W podobnym tonie wypowiadali się Stefan Niesiołowski z PO i Ryszard Kalisz z LiD, zarzucający PiS-owi, w kolejności, „szantaż” i „działanie przeciwko Polsce”. Kto by wtedy pomyślał, że na tę samą melodię zacznie śpiewać trzy lata później Jacek Kurski? 30 listopada w Radiu RMF FM wytoczył takie działa, że Ostachowicz, odpowiedzialny za PR w rządzie Tuska musiał poczuć oddech konkurencji: „Traktat Lizboński był fatalnym błędem. Przyjęto go, łamiąc sumienia wielu ludziom. To ten, kto podpisał traktat, przesądził, że w Polsce nie będzie kary śmierci dla patologicznych morderców. Winne jest kierownictwo partyjno-państwowe w czasie, kiedy traktat był wprowadzany. (…) Solidarna Polska jest potrzebna, żeby nie było takich fatalnych błędów jak Traktat Lizboński.” Platforma wprawdzie przywrócenia kary śmierci nie popiera, ale w kwestii niedopuszczalności jej zastosowania w państwach Unii mówi jednym głosem z Solidarną Polską, to znaczy odwrotnie – ugrupowanie nowoczesnej prawicy Zbigniewa Ziobry i Jacka Kurskiego, które na pewno będzie wygrywać wybory, mówi jednym głosem z PO. Czy do końca prawdziwym? 20 lutego 2008 r. w bawarskim parlamencie w Monachium odbyło się posiedzenie poświęcone Traktatowi Lizbońskiemu. Na spotkaniu tym profesor prawa Karl Albrecht Schachtschneider z Uniwersytetu w Norymberdze zwrócił uwagę na dotychczas przemilczany paragraf, potwierdzający, że dokument ten nie mówi o bezwzględnej niedopuszczalności kary śmierci. Co prawda Karta Praw Podstawowych stanowi, że „nikt nie może być skazany na karę śmierci ani poddany jej wykonaniu”, jednak w przypisie do tego artykułu stwierdza się wyraźnie, iż może być ona być jednak wykonywana w wypadku wojny, zamieszek, czy przewrotów. Cokolwiek znaczą te szczególne okoliczności konkluzja jest taka, że nie jest wcale tak, iż Karta Praw Podstawowych wyklucza jednoznacznie orzekanie i wykonywanie kary śmierci. Nie mówiąc, że nawet gdyby bezwzględnie zakazywała, to nas to i tak nie dotyczy, z uwagi na to, że Polska i Wielka Brytania zastrzegły w tzw. Protokole brytyjskim ograniczenie stosowania tego aktu. 4 października 2007 r. rząd Jarosława Kaczyńskiego zdecydował, że Polacy nie będą podlegać ochronie zagwarantowanej w Karcie tak jak obywatele pozostałych krajów członkowskich Unii Europejskiej, a zatem nieporozumieniem jest powoływanie się na ten dokument jako obowiązujący i wykluczający przywrócenie kary śmierci. Owszem, Traktat Reformujący, podpisany 13 grudnia 2007 r. w Lizbonie, nadał Karcie status jednoznacznie wiążącego aktu prawnego i Karta Praw Podstawowych UE zaczęła obowiązywać razem z Traktatem Lizbońskim od 1 grudnia 2009 r. Jednak nie u nas. Te zdawałoby się oczywiste i powszechnie znane sprawy da się jednak zakrzyczeć na zasadzie „siła złego na jednego”. Media głównego nurtu rządowi na ręce nie patrzą, zajmują się do znudzenia liderem opozycji. Koalicja też zajmuje się prezesem PiS. I nowoczesna prawica się nim zajmuje. Kaczyński dziś obrywa za Traktat Lizboński, a już niedługo pewnie będzie głównym winowajcą złego stanu przygotowań do Euro2012. Julia M. Jaskólska, Piotr Jakucki

Państwo w państwie Tajne służby wymagają kontroli, gdyż mają tendencję do wykraczania poza prawo i zamiast pilnować bezpieczeństwa państwa i obywateli, biorą się za opozycję i robienie własnych interesów. Mają też tendencję do usamodzielniania się i brania udziału w polityce, a nawet zagrażania rządzącym. Wydaje się jednak, że Tusk postanowił zawrzeć ze służbami prosty układ: Róbta, co chceta, byleście mnie nie tykali. Po aferze Olina, w 1996, kiedy Józef Oleksy został oskarżony o pracę dla KGB i służb rosyjskich, Urząd Ochrony Państwa wyjęto ze struktury MSW i podporządkowano premierowi. W jego imieniu nadzór nad UOP miał sprawować minister-koordynator służb specjalnych. W 2002 na miejsce UOP powołano Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencję Wywiadu, które nadal w imieniu premiera miał nadzorować minister-koordynator. W 2006 na miejsce rozwiązanych Wojskowych Służb Informacyjnych utworzono Służbę Wywiadu Wojskowego i Służbę Kontrwywiadu Wojskowego, które miał także kontrolować minister-koordynator, ale za pośrednictwem MON. Pod jego nadzorem znalazła się również nowa służba – powołane wówczas Centralne Biuro Antykorupcyjne. Po wygraniu wyborów w 2007 Tusk zastąpił ministra-koordynatora Pełnomocnikiem rządu ds. bezpieczeństwa i Koordynatorem służb specjalnych, na szczeblu podsekretarza stanu. Obniżenie rangi było ukłonem w stronę służb i pierwszym krokiem do wyjęciach ich spod jakiekolwiek kontroli.

Benny Hill Donald Tusk mianował na stanowisko Pełnomocnika i Koordynatora Pawła Grasia. W środowisku służb uchodził on za imprezowicza i faceta, który wszystko zawali. Był, więc doskonałym kandydatem na nadzorcę w stylu Benny Hilla. Zaraz naciśnięto przycisk z napisem „dziennikarze” i w mediach zaczęto z niego robić Jamesa Bonda. Fakt, Graś oglądał filmy i czytał książki o Bondzie. Zawód Bonda kojarzył mu się jednak raczej z częstym piciem Martini. W wąskim gronie pozował, więc z tym trunkiem, choć zabawowy chłop wolał coś bardziej słowiańskiego. No ale służba nie drużba. Później okazało się, że zarabiał pilnując mieszkanie. Nie był to jednak lokal kontaktowy czy konspiracyjny żadnego wywiadu państwa miłującego pokój, a zwłaszcza Polskę, tylko willa niemieckiego biznesmena, w której nasz Benny Hill mieszkał za darmo.Zabawa w Tuskowego Bonda trwała dwa miesiące. Graś chciał się wykazać, nie rozumiał, że jego pryncypał jest jak na człowieka chytrego przystało, ostrożniejszy. A później się przestraszył i został usunięty. Dymisję ukrywano prawie tydzień. W 2008 partia skierowała Benny Hilla służb na bardziej odpowiadające mu stanowisko rzecznika rządu. Przestał ponosić konkretną odpowiedzialność i poczuł się lepiej. Jako rzecznik mógł wreszcie poratować zdrowie, które było oficjalnym powodem jego dymisji. Kuracja rzecznikowa mu posłużyła, gdyż obecnie prezentuje się całkiem zdrowo i beztrosko.

Figurant Jednocześnie Tusk zlikwidował stanowisko Pełnomocnika i ogłosił, że sam przejmuje kontrolę nad służbami. Jednocześnie dla zabawy powołał na sekretarza Kolegium ds. służb specjalnych i swego doradcę Jacka Cichockiego. Kolegium ma zaledwie głos doradczy i wydaje opinie w kwestiach dotyczących służb specjalnych oraz straży więziennej, celnej, BOR, kontroli skarbowej itp., czyli jest ciałem fasadowym, na które zawsze można zepchnąć jakąś część odpowiedzialności: przecież tak uważało Kolegium. Jacek Cichocki był wieloletnim pracownikiem Fundacji Batorego, a następnie Ośrodka Studiów Wschodnich, czyli instytucji zajmującej się białym wywiadem. Główną jego dewizą było nikomu się nie narażać i nie przeszkadzać, nie wydawać żadnych zdecydowanych ocen. Szybko, więc awansował na dyrektora OSW (2004-2007). Służby mogły, więc zająć się swoim ulubionym fachem, czyli robieniem interesów. Zaprzyjaźnione państwa żadnych kłopotów w Polsce nie miały, więc i Tusk był zadowolony. Pozwalał na wszystko, w tym na budowę imperium ABW Bondaryka, oczekując w zamian jedynie braku kłopotów: daję wam wolną rękę, a w zamian otaczacie miłością moich przeciwników tak, żeby nawet nie pisnęli.

Kozioł ofiarny Rozwiązanie to miało jednak poważny minus – premier, jako oficjalny „kontroler” służb ponosił odpowiedzialność za ich działania, gdyby coś poszło nie tak. Należało, więc znaleźć kozła ofiarnego, który jednak nikomu by nie przeszkadzał, a jego upadku nawet nikt nie zauważy. A chętny w swej naiwności człowiek – NIKT był pod ręką. Cichocki jest niezwykle miły i kulturalny, a jego główną dewizą jest: nie widzieć, nie słyszeć, nie wiedzieć i siedzieć cicho, bo możni są potężni i mogą krzywdę zrobić, a wtedy bezrobocie czeka. Takie zalety rozstrzygnęły i został teraz „nagrodzony” stanowiskiem ministra spraw wewnętrznych, któremu ponownie podporządkowano służby specjalne, jak przed 1996. Tylko, że tym razem ministrem jest szara myszka bojąca się własnego cienia, a jej podwładnym Krzysztof Bondaryk – najpotężniejsza osoba w państwie. Ciekawe, czy bawi go ta sytuacja czy raczej czuje się urażony kalibrem „kontrolera”. To, bowiem Bondaryk jest kontrolerem wszystkich służb specjalnych. Pozostałe służby mają, bowiem obowiązek poprzez Centrum Antyterrorystyczne przekazywać zdobyte informacje właśnie ABW. Pod pretekstem walki z nieistniejącym w Polsce terroryzmem można wszystko. W 2010 roku, co 30 Polak był podsłuchiwany lub sprawdzano jego bilingi, nie licząc dziesiątków tysięcy podsłuchów krótkich, na które nie trzeba uzyskać zezwolenia prokuratury lub sądu. I oto szef ABW – specjalista od telekomunikacji i miłośnik podsłuchów, który poznał działalność w konspiracji i więzienie, a w służbach pracuje od roku 1990 z małą przerwą na biznes, gdzie zresztą też zajmował się monitorowaniem podsłuchów w spółkach telefonii komórkowej, ma podlegać miłemu chłopcu, który pracował przy biurku, czytając gazety i prowadząc miłe pogwarki z kolegami w OSW. Nawet najbardziej zaufani współpracownicy w chwili pojawienia się problemów, zaczynają myśleć wyłącznie o sobie. Tusk o tym wie, ale mianowanie Cichockiego wskazuje, że nie tyle nie boi się samodzielności szefa ABW, co po prostu już nic sam nie może. Józef Darski

To Rudy Donek z Killerami naszej elicie kopał grób Słuchaj – to jęknął świat Jak chory pies u pana stóp Tak to elicie kopią grób… Było grubo przed jedenastą. Duży samolot majestatycznie zbliżał się do miejsca swojego przeznaczenia. „Ścieżka zdrowia” już czekała. Nieoczekiwany rozwój wypadków wymusił na zamachowcach radykalizację działań. Ryzyko wzrosło, mimo iż teren został dodatkowo zabezpieczony przed wzrokiem osób postronnych. Ale nie wszyscy od razu zginęli. I wielu z nich podjęło próbę kontaktu ze światem zewnętrznym (za pośrednictwem jedynego środka komunikacji, jaki posiadali). Zagłuszarka telefonów nie zdołała w całości zabezpieczyć terenu. Przykładowo jedna z ofiar zdążyła nagrać wiadomość swojej żonie. I to razem z odgłosami pacyfikacji. Neutralizacji tego dość niewygodnego faktu podjęli się konfidenci z dużej stacji radiowej. Potem nikt już nie dociekał, o której godzinie został nagrany na skrzynkę ten komunikat. Czas „kupiony” kłamstwem „8:56″ – pozwolił najbardziej zainteresowanym ochłonąć i zracjonalizować fakt, że przecież Prawda nikomu życia już nie przywróci, a jeszcze kolejne osoby pozbawić może. Aluzję, by zaprzestać rozsiewania niepotrzebnych „plotek” – w lot zrozumiała żona funkcjonariusza BOR, który zdołał się do niej dodzwonić ze smoleńskiego piekła. A już dla przykładu syn pewnej znanej posłanki kojarzonej ze Śląskiem – od razu uznał, iż nie należy afiszować się z wiedzą, iż 8:56 to wierutne kłamstwo. Zaaresztowanie (już w nocy z 10/11 przez „naszych śledczych”) dementi do „godziny 8:56″ było bardzo przydatne. Komuś, kto w głowie miałby 8:41 zamiast 8:56 – mogły przecież puścić nerwy. Skopiowałby jeszcze jakieś informacje i kłopot gotowy. W kontekście 8:56 można było iść w zaparte i opowiadać bajki o błyskawicznie uruchamianych telefonach na pokładzie, o błyskawicznie wybieranych numerach i błyskawicznie zestawianych połączeniach na roamingu z samolotu pędzącego z prędkością 270 km/h. Właściwą ścieżkę mataczenia dobitnie wskazał „naszym” pewien rosyjski minister, który w ekspresowym tempie otrzymał raport z czasami ostatnich prób połączeń telefonicznych. I to właśnie było przyczyną opowieści o zniknięciu samolotu z radarów dopiero o g.8:50.

W rynku syren jęk, na jezdni żółty kurz Niebiesko szklanka miga Blacharnia Ziutka zwija już I odtąd spoza krat Ziutek i Mundek bez elity widzą świat

Padł na nich blady strach, że kolejne szokujące przecieki doprowadzą do linczu. Pacjentowi zaserwowano, więc metodyczną kurację z kolejnych znieczuleń. Przygotowaną wg starej, sprawdzonej szkoły Radia Erewań. Nietrudno przyporządkować, który potencjalny przeciek każde z nich miało za zadanie przykryć:

1. „Эдмунд Клих дал объяснения: “Некоторые пассажиры действительно скончались спустя какое-то время после катастрофы, однако это связано с тем, что при падении они получили травмы, не совместимые с жизнью”.”

(Edmund Klich wyjaśnił: „niektórzy pasażerowie prawdopodobnie skonali jakiś czas po katastrofie, jednak w czasie upadku ulegli obrażeniom, nie dającym szans na przeżycie”)

http://www.mk.ru/incident/accident/article/2010/10/03/533783-samolet-kachinskogo-razbilsya-na-mnozhestvo-versiy.html

Część pasażerów bez większego uszczerbku na zdrowiu przeżyła upadek samolotu.

(a przygotowana była już narracja o „przedśmiertnym dzwonieniu z komórek”)

2. „albo rozmawiano albo wysyłano SMS-y, w każdym razie część tych telefonów wykazuje, że rzeczywiście były one używane w momencie, może nie samego podejścia do lądowania, ale w końcowej fazie lotu.”

http://www.rmf24.pl/tylko-w-rmf24/wywiady/kontrwywiad/news-andrzej-seremet-prokuratura-sporzadzi-profil-psychologiczny,nId,277512

Większość pasażerów przeżyła i usiłowała się dodzwonić do Polski zaraz po upadku samolotu.

3. „mąż nagrał się na skrzynkę pocztową jej telefonu w chwili katastrofy” (tu akurat podano antidotum już po dostaniu się toksyn do organizmu, zresztą „szczepionka” uszyta została nićmi grubymi niczym kabel od żelazka)

http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/fakty/news-posel-psl-nie-dzwonil-do-zony-z-pokladu-tu-154,nId,305647

Poseł PSL dzwonił do żony 10 kwietnia 2010r po godzinie 8:41.

4. „operator ERA odnotował połączenia z telefonu osobistego należącego do funkcjonariusza Biura Ochrony Rządu Pawła Krajewskiego, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Informację tę potwierdziła przed polskimi prokuratorami jego żona Urszula. Telefon oficera BOR został użyty po katastrofie”

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101103&typ=po&id=po01.txt

Funkcjonariusze BOR zadzwonili do kraju 10 kwietnia 2010r po godzinie 8:41, a twarde tego dowody znajdują się w bilingach.

Ostatnia wrzutka miała miejsce niemal bezpośrednio po deklaracji/eskalacji p.Joanny Krasowskiej-Deptuły:

„To na 100 procent był głos męża. Jestem tego pewna – mówi wdowa po polityku PSL.”

Zwykły zbieg okoliczności czy może komuś puściły zwieracze? Kto chce, niech wierzy w takie „zbiegi okoliczności”…

„Czyżbym tego dnia tylko ja miała taki telefon…? Nie sądzę – dodaje.” Pani Joanna nie sądzi. Pani Joanna wie. Zresztą, nie tylko ona. Naprawdę sporo osób. A w służbach specjalnych też trafiają się bezdzietni patrioci. Wiecie więc, że ja was bawiłem śpiewem swym Tylko dla zwykłej draki W ogóle prawdy nie ma w tym To zwykły kawał jest Darujcie, to już ballady kres… celina.salon24.pl

Lipiński: to absurdalne zarzuty Szef PiS Jarosław Kaczyński oświadczył, że ma stuprocentowe zaufanie do wiceprezesa partii Adama Lipińskiego. Spekulacje mediów o "krecie" w PiS są "absurdalne, niemądre i obraźliwe" - ocenił z kolei sam Lipiński. W dwumiesięczniku "Arcana" socjolog dr Barbara Fedyszak-Radziejowska (należąca do stowarzyszenia Ruch Społeczny im. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego) powiedziała, że Jarosław Kaczyński miał i nadal ma w swoim otoczeniu dobrze schowanego "kreta", do którego ma pełne zaufanie. Powtórzyła tę opinię w rozmowie opublikowanej na vod.gazetapolska.pl. Najnowsze "Wprost" napisało zaś, że socjolog nie powiedziała, kogo ma na myśli, ale rozmówcy tygodnika z otoczenia szefa PiS uważają, że chodzi o Adama Lipińskiego. Absurdalne, niemądre i obraźliwe są spekulacje pojawiające się w mediach na temat domniemanego "kreta" w szeregach Prawa i Sprawiedliwości. A już szczytem absurdu jest łączenie tego ze mną - napisał w przesłanym oświadczeniu Lipiński. "Obraża mnie to jako człowieka, polityka i opozycjonistę w czasach PRL, jest sprzeczne z wiedzą, logiką i zdrowym rozsądkiem" - podkreślił. Jak zapowiedział, jeśli "te niedorzeczne dywagacje" będą nadal dotyczyły jego osoby, "przeciwko tym, którzy je rozpowszechniają", wystąpi "na drogę prawną". Pojawiły się rzeczywiście informacje, że w kierownictwie Prawa i Sprawiedliwości jest "kret" i jeszcze, że tym kretem jest ni mniej, ni więcej tylko Adam Lipiński, wiceprezes partii, mój bardzo bliski współpracownik od 20 lat. Otóż ja chcę powiedzieć, że to jest całkowita nieprawda - oświadczył już wcześniej na konferencji prasowej Jarosław Kaczyński. Jak ocenił, "albo ktoś tu prowadzi jakąś intrygę, albo doszło do jakiegoś niebywałego nieporozumienia". Szef PiS podkreślił, że do Lipińskiego ma stuprocentowe zaufanie. "Te rozwinięcia tej tezy, które odnoszą się do poszczególnych faktów - a to namówił do tego, a to namówił do tego - są całkowicie nieprawdziwe, bo akurat często było dokładnie odwrotnie niż to można odnaleźć w mediach. Tzn. Adam Lipiński w dyskusjach wewnątrzpartyjnych zajmował dokładnie odwrotną pozycję do tej, która jest mu przypisywana" - powiedział Kaczyński. "Mówiąc najkrócej - wyraźnie niektórym nie wystarczy to, co się dzieje wokół mojego byłego zastępcy (Zbigniewa Ziobry), bo to chyba nie najlepiej wychodzi. Więc trzeba czegoś nowego. Otóż to nowe jest oparte o całkowitą nieprawdę, jest to - najłagodniej mówiąc - stuprocentowe nieporozumienie" - oświadczył szef PiS. PAP

Szczurołap czy My? Widzisz drogi Przyjacielu, dziś możemy tylko i wyłącznie sobie pogdybać. Co najwyżej nieco poutyskiwać na takie czy inne poczynania „magików” pod przywództwem swego rodzaju „artysty” stojącego o zgrozo w dalszym ciągu na czele naszego rządu. Widzisz drogi Przyjacielu, dziś możemy tylko i wyłącznie sobie pogdybać. Co najwyżej nieco poutyskiwać na takie czy inne poczynania „magików” pod przywództwem swego rodzaju „artysty” stojącego o zgrozo w dalszym ciągu na czele naszego rządu? Tyle i tylko tyle możemy na więcej jak widać Polaków niestety nie stać. Ogół niemalże większość „ludności tubylczej” zachowuje się zgodnie z wytycznymi aplikowanymi w różnej formie zwłaszcza zaś poprzez tzw. „środki masowego rażenia”, czyli media. A wszystko to od bez mała 20 lat. Wprawdzie proces to długotrwały, ale wszystko na to wskazuje jest za to niezwykle skuteczny w działaniu. Potrafi uczynić bezwolnym nawet zdawałoby się światłe umysły. Pozwolę sobie nie przytaczać na potwierdzenie żadnych danych z uwagi na to, że musiałbym nadszarpnąć i tak wątpliwą reputację całej rzeszy „magistrów” ukształtowanych w naszych pożal się Boże „uczelniach wyższych” (z małymi wyjątkami), zgodnie z (w dalszym ciągu jak najbardziej obowiązującą) doktryną, zapoczątkowaną przez takich myślicieli „Szkoły Frankfurckiej” jak choćby Herbert Marcuse czy jemu podobni. Toteż począwszy od stanu wojennego poprzez okrągły stół oraz wszelkie występujące w jego następstwie zmiany, jeśli już owe coś zmieniły to tylko na gorsze. Po chwilowym „zachłyśnięciu się wolnością”, jesteśmy, jako społeczeństwo coraz bardziej spychani na margines wręcz reglamentuje się ową wolność. A co mamy w zamian za nasze oddanie i poświęcenie czy też i inne jeszcze wyrzeczenia? Brak lustracji, dekomunizacji i dojście komunistów do władzy, obalenie rządów premiera Jana Olszewskiego, zawłaszczanie mediów, degradacja nauki, patriotyzmu, korupcja polityczno – gospodarcza, skandaliczne wyroki sądowe dla ewidentnych przestępców, upadek rządów J.Kaczyńskiego, tragedia smoleńska ataki na Krzyż, ostatnie zaś wyniki jesiennych wyborów z 2011 r. dopełniły jedynie ten kielich goryczy. Zatem jak do tego mogło dojść? Jakie są przyczyny staczania się naszej państwowości, marginalizowania społeczeństwa, zawłaszczenia środków masowego przekazu i tej postępującej degrengolady, jaką, na co dzień możemy zaobserwować niemalże gołym okiem? Właśnie okazuje się, że to nie przypadek sprawił, że zmiany poszły w takim a nie innym kierunku. To jak najbardziej zaprogramowany na długo wcześniej proces przejmowania kontroli nad całą społecznością a w konsekwencji przejmuje się kontrolę polityczną nad całym państwem. Dokładnie krok po kroku omawia ten proces były specjalista ds. tzw: „wojny ideologicznej” czy jak kto woli wojny propagandowej, usytuowany bardzo wysoko w hierarchi politycznej dawnego Związku Sowieckiego (prawdopodobnie w randze płk.KGB) – Jurij Aleksandrowicz Bezmienow po zmianie tożsamości Tomas Dawid Schuman, w swoim czasie pełnił funkcję atache kulturalnego na placówce dyplomatycznej w Indiach. Stamtąd realizował dalekosiężne cele ekspansji politycznej i gospodarczej ówczesnego Związku Sowieckiego a wyznaczone mu przez jego zwierzchników z KGB. Stąd tak dokładna znajomość, jakich „narzędzi” propagandowych w danej chwili użyć by osiągnąć zamierzony cel. Nieco szczegółów na ten temat można odnaleźć także w tekście pod linkiem:

„Jak zawładnąć opinią publiczną w demokracji„

Dlaczego do tego materiału publikowanego już przecież nieco wcześniej wciąż nawiązuję? Okazuje się, że jest to niemalże sposób uniwersalny na bezkrwawe niemalże przejęcie całych społeczności w swe władanie. Ba całych państw. Okazuje się że i tą samą metodą posługują się obecni „władcy pieniądza” by posiąść w swe władanie społeczeństwo całego globu. Pisząc o władcach pieniądza mam na myśli oczywiście wielką finansjerę i wielkie korporacje w tym zwłaszcza te medialne o zasięgu globalnym pozostające na ich usługach. Okazuje się, że od zakończenia II wojny światowej także swój wielki wpływ na obecne przemiany miała sama ONZ. O jej znaczącym nie koniecznie chwalebnym wpływie na przemiany geopolityczne w obecnym świecie doskonale opowiada książka Pani M.A.Peeters wydana nie tak dawno na zachodzie pod tytułem „Globalizacja zachodniej rewolucji kulturowej„. Pozwolę sobie powrócić do tego materiału w dalszej części publikacji. Na co dzień zaś w swej znakomitej większości polska prasa i TV podporządkowana jest tylko i wyłącznie jednej linii politycznej zatem reprezentująca właściwie wszystko i wszystkich z wyłączeniem tych, którzy mieliby czelność wspomnieć czy nie daj Bóg upomnieć się o jakieś istotne cele strategiczne Polski . O Ojcu Rydzyku bądź „Radiu Maryja” czy też „TV Trwam” koniecznie należy, ba wypadałoby, co najmniej milczeć, chyba, że w zgodzie z wszelkimi tzw. „wytycznymi” wspomniane instytucje czy osoby miesza się z błotem bądź stawia za wzór wszelkiego zacofania wręcz uwstecznienia cywilizacyjnego. Nie ważne, że statystyki dowodzą czegoś zgoła odwrotnego a mianowicie:, że owego „uwsteczniającego” medium słucha około 50% ludzi z wyższym wykształceniem. Ten argument jak zawsze główne media skrzętnie omijają wręcz pomijają, jako mało wiarygodny bądź mało prawdopodobny. Nie bez powodu skrzętnie izoluje się wpływy owego medium zaś Kościół Katolicki stawia się w jednym szeregu z sektami czy też innymi dość skrajnie odbieranymi społecznie ruchami religijnymi. Wszystko po to by odizolować mogących mieć jakikolwiek wpływ na masy zwłaszcza zaś, gdy owi hierarchowie mają odmienny punk widzenia na sprawy naszej Ojczyzny. Odmienny do oficjalnie przyjętych i głoszonych wszem i wobec „wytycznych”. Czyli – w zgodzie z miłościwie nam panującą POprawnością polityczną. Dziś zaś nie tyle orężem, co nade wszystko wiedzą i uporem należy się przeciwstawić zwłaszcza zaś owym szaleńcom, którzy uzurpują sobie mieć mandat demokratyczny do sprawowania władzy w imieniu naszego Narodu. Tylko kompletny idiota dałby się nabrać na tego typu demagogię. Wszystko na to wskazuje a co więcej po wnikliwych badaniach dotyczących przemian i to o zasięgu globalnym spowodowanych wpływem zwłaszcza wielkiej finansjery, okazuje się, że w praktyce demokracja to tylko fasada. Dowodzi tego w swej znakomitej książce pt. „Globalizacja zachodniej rewolucji kulturowej” jej autorka pani M.Peeters, poświęconej kwestii wpływu globalizacji i wszelkim przemianom za tym idącym na całym naszym globie, a których to wpływ zwłaszcza zaś na nasze także i najbliższe nam otoczenie można już zaobserwować niemalże gołym okiem. Pozwolę sobie, zatem przytoczyć wypowiedzi Pani prof. M.Peeters dla TV Trwam w programie „Polski Punkt Widzenia”:, Dlaczego tylko tam została zaproszona? Sami sobie państwo odpowiedzcie na to pytanie po zapoznaniu się z całością materiału. Pozwoliłem sobie zaprezentować państwu treść w formie drukowanej pod spodem natomiast umieściłem także oryginalny plik video z zapisem całości. Rozpoczynając rozmowę redaktor prowadzący nawiązał do tez zawartych w niedawno wydanej książce Pani M. Peeters a dotyczących wręcz planu propagowania tej rewolucji kulturowej, który niesie za sobą negatywne owoce jak stwierdza to w swej książce sama autorka, jest on też zarazem propagowany przez konkretnych agentów. To zaś zakłada że istnieje jakiś cel . Kto zatem stoi za tym planem i jakie to są cele pyta redaktor?

M.P:Jest to plan ale i zarazem konsekwencja , skutek. Jest to skutek apostazji zachodu.[Apostazja to kompletne odrzucenie wiary chrześcijańskiej.] Jest rzeczą normalną że jeśli odrzucimy Boga Ojca, to postępujemy zgodnie z inną logiką, która prowadzi nas coraz dalej. Bardzo ważna jest znajomość tej rewolucji zachodniej, aby zrozumieć jak doszło do sytuacji, w jakiej znajdujemy się dzisiaj.I ta analiza sytuacji pozwala nam zrozumieć, że istniały takie kluczowe postacie. Jedną z takich kluczowych postaci o największym wpływie w XX wieku była Margaret Sanger.

Margaret Higgins Sanger (ur. 14 września 1879 w Corning, stan Nowy Jork, zm. 6 września 1966 w Tucson, stan Arizona) – amerykańska feministka, aktywistka na rzecz planowania rodziny i eugeniki, założycielka American Birth Control League (Liga Kontroli Urodzin). źródło .

Dziś jest to jedna z najpotężniejszych organizacji na świecie.

Jest też Herbert Marcuse (ur. 19 lipca 1898 w Berlinie, zm. 29 lipca 1979 w Starnbergu) – niemiecko-amerykański filozof i socjolog żydowskiego pochodzenia, członek Szkoły Frankfurckiej.- źródło .

Herbert Marcuse, można powiedzieć, że jest on ojcem rewolucji seksualnej z lat 60-tych XX wieku. Istniały takie osoby charyzmatyczne, które założyły różne instytucje. W latach 90-tych XX, w kiedy miały miejsce te wielkie konferencje organizowane przez ONZ, bardzo potężne organizacje pozarządowe na zachodzie, wywarły bardzo silny wpływ na ONZ, który okazał się o wiele silniejszym wpływem niż ten wpływ, jaki wywierały rządy poszczególnych państw.

red: Nie tylko myśliciele, ale i organizacje propagują rewolucję kulturową. M.P: Jak najbardziej.To wyszło jakby od umysłów konkretnych ludzi. Od pewnych idei, ale bardzo szybko za tym poszły ruchy, które wojują na rzecz różnych celów. Podczas tych wielkich konferencji organizowanych przez ONZ, które zresztą zbiegły się z wielkim rozwojem internetu. Widać było, że powstały takie partnerstwa pomiędzy organizacjami ONZ-u, którym wydaje się że posiadają pewną misję normatywną znaczy definiują pewne normy dla świata a organizacjami pozarządowymi ich ekspertami. Instytutami, które wszystkie wywodzą się z tej samej postmodernistycznej inteligencji.

red: Czyli problem zachodu jest właściwie problemem globalnym? To, co kończy się w Europie zachodniej jest propagowanej coraz dalej. Jak traktowane są kraje, które sprzeciwiają się temu trendowi? M.P: Nie ma już krajów, które się temu sprzeciwiają. Wszystkie kraje świata, wszystkie kraje należą do Narodów Zjednoczonych o w związku z tym przyjęły ten światowy konsensus. Nawet, jeśli się z tym nie zgadzają. Kraje rozwijające się, do których często jeżdżę np: afryki, są kupowane przez ONZ. Tzn. ludność tych krajów całkowicie sprzeciwia się tym poglądom, ale ten rząd światowy mówi, że nie da im pieniędzy, jeśli nie przyjmą tych norm światowych.

red: Ale to oznacza że jest to zaprzeczenie demokracji? M.P: Tak, jak najbardziej. Demokracja znajduje się w głębokim kryzysie.Ludzie nie zdają sobie jeszcze sprawy z tego kryzysu.My już nie jesteśmy rządzeni przez Lud. Bo Demokracja była sprawowane przez Lud i dla ludu. Dzisiaj jesteśmy rządzeni przez garstkę ekspertów. To jest zupełnie niezwykłe stwierdzić coś takiego mianowicie, że ta nowa mowa globalna została wymyślona przez maleńką garstkę, maleńką, znikomą mniejszość osób i rozprzestrzeniła się na całym świecie. We wszystkich rządach świata. Tej mowy używają nie tylko rządy, ale jest ona stosowana również na poziomach zupełnie lokalnych. Na poziomie władz lokalnych. W podręcznikach szkolnych dla dzieci. W wielkich przedsiębiorstwach międzynarodowych, Na Uniwersytetach. W organizacjach pozarządowych. I ta nowa mowa utworzyła nową kulturę globalną. Sztuczną. Ponieważ normalna kultura wyrasta z ludu, z konkretnych ludzi a tutaj jest to kultura globalna. Zwykli ludzie nie znają ani korzeni tej kultury ani jej celów, ale mimo to ich mentalność stopniowo się zmienia pod presją tych, którzy sprawują kontrolę nad rządami światowymi.

red: Jakże bardzo to pasuje do polskiej rzeczywistości zwłaszcza z ostatnich miesięcy, kiedy czujemy, że to co dzieje się na szczytach władzy w żaden sposób nie odzwierciedla tego co myślą Polacy. Jak bardzo też zmienia się sposób myślenia Polaków? Powiedziała Pani wcześniej że ta rewolucja kulturowa wchodzi w czas zmierzchu, kończy się. Co będzie kolejnym etapem? M.P: To zależy od nas. To całkowicie zależy od nas, ponieważ obecnie znajdujemy się w swoistej próżni. Mamy bardzo wiele pracy do wykonania. Pierwsza rzecz, jaką powinniśmy zrobić to przełamać swoją ignorancję, swoją niewiedzę. Teraz jesteśmy sparaliżowani ignorancją a to można przezwyciężyć dość szybko. Na podstawie mojego doświadczenia, ponieważ rozmawiam z wieloma ludźmi w wielu różnych krajach. Widzę, że w ciągu godziny, w ciągu jednej godziny mogę przedstawić ogólną prezentację tej kultury globalnej i niezależnie od tego, kim są ci ludzie i jakiej są narodowości bardzo szybko zauważają związek swojego konkretnego doświadczenia z wielkimi przemianami globalnymi. Więc pierwszy etap to przezwyciężenie własnej ignorancji, jeśli jej nie przezwyciężymy to grozi nam, że damy się zmanipulować jeszcze głębiej jeszcze dalej.A kiedy przezwyciężymy swoją niewiedzę to wówczas sobie uświadomimy, że istnieją bardzo szczęśliwe okoliczności dzisiaj dla wprowadzenia cywilizacji miłości.

Marguerite A. Peeters autorka głośnej książki „Globalizacja zachodniej rewolucji kulturowej” w programie „Polski Punkt Widzenia” emitowanym przez TV Trwam.

źródło: Marguerite A. Peeters w programie „Polski Punkt Widzenia” emitowanym przez TV Trwam.

Z ław Parlamentu Europejskiego grzmi w tym samym tonie Pan Nigel Farage! W jednym z ostatnich swoich wywiadów dla włoskiego dziennika przestrzega:

Tak zaczyna się dyktatura!

Nigel Farage: Tak zaczyna się dyktatura!

Jak wielu jeszcze przykładów owej perwersyjnej i bezwzględnej gry z tamtej „diabelskiej” strony, należałoby tu jeszcze zaprezentować byś drogi Przyjacielu zrozumiał, że to nie żarty ani też żaden dowcip? To niestety okrutna i bezwzględna gra o życie. W tym wypadku Nasze życie. Zatem już na sam koniec należałoby przypomnieć tym z nas, którzy czy też zwątpili czy chwilowo zasklepili się w skorupie obojętności próbując przetrwać najgorsze, że Polska to nasz wspólny święty obowiązek złożony na nasze barki przez walecznych dziadów i Ojców naszych, którzy to zamieszkiwali te ziemie na długo przed nami. Byśmy tą świętą a należącą bez mała od 1000 lat dziedzinę do naszych walecznych przodków utrzymali z myślą o następnych pokoleniach, które, w co święcie wierzę – nastaną i po nas. By przynajmniej nie musieli się wstydzić za nas. Uczyńmy, zatem wszystko, co w naszej mocy by stać się godnymi spadkobiercami tych, co nieśli dumnie orła białego na tarczy pod Cedynią, Grunwaldem, Płowcami, Chocimiem czy Wiedniem. Którzy w imię wolności Ojczyzny prali Moskali pod Racławicami, Stoczkiem czy do końca pozostając na posterunku zginęli pod Wizną? Zwłaszcza, że dziś w tych nieco innych ale przez to także niezwykle trudnych czy wręcz i nie przełomowych czasach, gdy właściwie jesteśmy kolejny już raz w naszych dziejach niemalże bezbronni – tym bardziej musimy stawić czoło tym, którzy za wszelką cenę próbują nas unicestwić. Ponownie wymazać z mapy świata. Wszystkim, zatem którym na sercu leży dobro i wolność naszej Ojczyzny przypomnijmy słowa wielkiej Polki i patriotki Pani Zofii Kossak-Szczuckiej. Polki miłującej Ojczyznę ponad swe własne życie.. Zacytujmy, zatem jej niezniszczalny, bo pozostający na zawsze w pamięci i naszych sercach…. Który to nadal obowiązuje, jakże potrzebny zwłaszcza teraz , niezwykle aktualny i urzekający w swej wymowie :

„DEKALOG POLAKA”,

„Jam jest Polska, Ojczyzna twoja, ziemia Ojców, z której wzrosłeś”

Wszystko, czymś jest, po Bogu mnie zawdzięczasz”.

1. Nie będziesz miał ukochania ziemskiego nade mnie.

2. Nie będziesz wzywał imienia Polski dla własnej chwały, kariery albo nagrody.

3. Pamiętaj, abyś Polsce oddał bez wahania majątek, szczęście osobiste i życie.

4. Czcij Polskę, Ojczyznę twoją, jak matkę rodzoną.

5. Z wrogami Polski walcz wytrwale do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi w żyłach twoich.

6. Walcz z własnym wygodnictwem i tchórzostwem. Pamiętaj, że tchórz nie może być Polakiem.

7. Bądź bez litości dla zdrajców imienia polskiego.

8. Zawsze i wszędzie śmiało stwierdzaj, że jesteś Polakiem.

9. Nie dopuść, by wątpiono w Polskę.

10. Nie pozwól, by ubliżano Polsce, poniżając Jej wielkość i Jej zasługi, Jej dorobek i Majestat.

„Będziesz miłował Polskę pierwszą po Bogu miłością.”

” Będziesz ją miłował więcej niż samego siebie”.

Andruch • andruch.blogspot.com

Internowani „farciarze” Zbliża się 30 rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Wśród stałych punktów programu obchodów nie zabraknie nocnego protestu pod domem Jaruzelskiego na ul. Ikara, a na ekranach telewizorów znów będą królowały koksowniki, zomowcy i wojskowe skoty. Oczywiście nie zabraknie kombatanckich wspomnień internowanych, wśród których zawsze wiodą prym doświadczeni martyrologią w ośrodku internowania Jaworzu. Dziwi mnie zawsze, dlaczego akurat oni? Czyżby z powodu wyjątkowości tego miejsca? Podczas gdy większość działaczy opozycji trafiało do zakładów karnych i aresztów śledczych „Jaworzanie”, można powiedzieć mieli mnóstwo szczęścia nie tylko z powodu warunków, jakie tam zastali, ale i dlatego, że większość z nich po 89 roku stało się elitą III RP. Był to jeden z nielicznych ośrodków internowania znajdujący się w ośrodku wypoczynkowym. W tym wypadku domu wczasowym należącym do dowództwa wojsk lotniczych. W pokojach nie było krat i istniała swoboda poruszania się gdyż pokoje nie były zamykane. Na tym tle los choćby takiego Antoniego Macierewicza można by nazwać tragicznym. Areszt Śledczy w Kielcach, więzienie w Rzeszowie, więzienie w Iławie i w końcu Zakład Karny w Nowym Łupkowie usytuowany na Przełęczy Łupkowskiej 10 km od Komańczy, z którego to więzienia Macierewicz brawurowo zbiegł. Nie wszyscy nasi rodacy wiedzą, że oprócz ośrodków internowania istniały również wojskowe obozy specjalne, do których wcielano niewygodnych dla reżimu. Można tu wymienić takie miejscowości jak Czerwony Bór, Chełmno, Rawicz, Trzebiatów, Unieście, Budowo, Czarne, Wędrzyn, Węgorzewo. Była to ukryta forma internowania i co ciekawe pełna dokumentacja dotycząca tych obozów nadal objęta jest klauzulą 30 i 50-letniej tajności. Dlaczego? Myślę, że warto na koniec wymienić niektórych internowanych w Jaworzu, których na tle tysięcy pozostałych można określić, jako szczęśliwców czy prawdziwych farciarzy:

Tadeusz Mazowiecki
Władysław Bartoszewski
Bronisław Geremek
Stefan Niesiołowski
Bronisław Komorowski
Lesław Maleszka
Andrzej Drawicz
Andrzej Szczypiorski
Andrzej Celiński
Aleksander Małachowski
Waldemar Kuczyński
Jerzy Holzer
Henryk Karkosza
Piotr Amsterdamski
Stefan Amsterdamski
Wiktor Woroszylski
Piotr Wierzbicki
Maciej Rayzacher
Jerzy Jedlicki

kokos26 • niepoprawni.pl

Polacy zdradzeni przez rząd Tak się złożyło, że tuż przed 30 rocznicą stanu wojennego, władza nasza dokonała odsłonięcia pomnika Ronalda Reagana w Warszawie. W wyselekcjonowanym gronie (Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Gromosław Czempiński) wygłoszono stosowne przemówienia, ściągnięto z popiersia płachtę i już. Było tego towarzystwa kilkanaście osób na trawniczku obok ambasady USA. Gadu–gadu i sprawa odfajkowana. Żadnego zgromadzenia mieszkańców Warszawy, z których wielu od lat domagało się uczczenia zasłużonego dla Polski amerykańskiego prezydenta. Żadnej delegacji NSZZ "Solidarność” z pocztem sztandarowym. Dziwne to obyczaje. Nie codziennie staje w stolicy pomnik człowieka, który wywarł tak olbrzymi wpływ na losy Polski, dla którego bunt "Solidarności” był potwierdzeniem wiary w siłę wolności. Jako pierwszy z przywódców zachodniego świata po ogłoszeniu stanu wojennego skierował listy do Jaruzelskiego i Breżniewa, w których ostrzegał przed konsekwencjami użycia siły zbrojnej w Polsce. 19 grudnia został ogłoszony dniem modłów za Polskę i solidarności z nią. "W chwili, gdy przemawiam do Was, decydują się losy dumnego narodu polskiego. Przez ponad tysiąc lat Boże Narodzenie obchodzone jest w Polsce, kraju o głębokich tradycjach religijnych. Ale tegoroczne święta nie przyniosły Polakom radości. Zostali oni zdradzeni przez swój własny rząd.” 24 grudnia 1981 roku w oknach Białego Domu, i w oknach wielu domów amerykańskich pojawiły się zapalone świece na znak solidarności z "dzielnym polskim narodem”. Obecnie "dzielny polski naród” nie został zaproszony na odsłonięcie Jego pomnika. Z inicjatywy prezydenta Reagana stworzono program telewizyjny "Żeby Polska była Polską” wyświetlany w Stanach i kilkudziesięciu innych krajach. W Izbie Gmin w 1982 r. powiedział, że Polska leży w centrum cywilizacji europejskiej, następnego dnia w Bundestagu stwierdził, że sytuacja w Polsce jest dowodem na potrzebę wzmocnienia obronności Zachodu, dwa dni później w Berlinie Zachodnim mówił o cierpieniach Polaków w Warszawie. Sytuację w Polsce określił, jako obcą okupację i brutalny despotyzm. W tragicznych dla Polski latach terroru Jaruzelskiego i spółki, świadomość tego, że "Ameryka” czuwa, pozwalała żywić nadzieję, że wszystko jest jeszcze możliwe, nawet wolność. Zwłaszcza, że w tej samej intencji modlił się za Polskę codziennie Jan Paweł II.Wszystkie spotkania z publicznością w stanie wojennym kończyłem słowami "do zobaczenia w wolnej Polsce”, na co mam dowód w postaci donosów Służby Bezpieczeństwa. Co z tą wolnością zrobiliśmy w III Rzeczpospolitej, to już odrębny temat… Jan Pietrzak

Grupa trzymająca się razem Podejrzany w aferze łapówkowej Gromosław Czempiński jest związany towarzysko z politykami i biznesmenami należącymi do frakcji Grzegorza Schetyny. Są wśród nich Mirosław Drzewiecki, Ryszard Sobiesiak, Bronisław Komorowski, Paweł Piskorski i Andrzej Olechowski. Prokuratura Apelacyjna w Katowicach zamierza w najbliższym czasie przesłuchać gen. Gromosława Czempińskiego, byłego szefa Urzędu Ochrony Państwa. Śledczy oczekują także na dodatkowe materiały dotyczące majątku gen. Czempińskiego oraz zatrzymanych razem z nim pozostałych pięciu osób. Wszyscy są podejrzani o korupcję przy prywatyzacji STOEN i LOT. Były szef tajnych służb usłyszał zarzuty przyjęcia łapówki i prania pieniędzy – ok. 600 tys. euro.

Znani sąsiedzi „Gazeta Polska Codziennie” ustaliła, że Gromosław Czempiński zajmuje mieszkanie obok prezydenta Bronisława Komorowskiego w okazałej kamienicy na warszawskim Powiślu. Jest to tzw. kamienica resortowa – mieszkają w niej wysocy rangą byli funkcjonariusze służb specjalnych PRL, a także osoby zajmujący ważne funkcje w PZPR. Gdy po wygranych wyborach dziennikarze zapytali jednego z mieszkańców kamienicy, czy nie będzie przeszkadzała obecność oficerów BOR chroniących prezydenta, sąsiad Bronisława Komorowskiego odparł: - To nic nowego, bo w większości ci, co tutaj mieszkają są ze służb. Według informacji „Gazety Polskiej Codziennie” Gromosław Czempiński zna się bardzo dobrze z Bronisławem Komorowskim i to nie tylko z racji sąsiedztwa – ich kontakty sięgają czasów, gdy Czempiński był szefem UOP a Komorowski posłem. Znanymi sąsiadami generała są Mirosław Drzewiecki i Ryszard Sobiesiak (jeden z bohaterów afery hazardowej) - panowie mieszkają po sąsiedzku na Florydzie w USA. Ustaliliśmy, że Gromosław i Barbara Czempińscy mają apartament nr 23-E, który kupili 11 maja 2007 r. za 450 tys. dol. Drzewiecki wraz z żoną i synem ma na Florydzie łącznie trzy apartamenty, z czego dwa obok generała: nr 20-C kupiony 29 listopada 2007 r. za 305 tys. dol. oraz 15-F za 380 tys. dol., z kwietnia 2008. Wisienką na torcie jest znajdujący się w pobliżu apartament biznesmena Ryszarda Sobiesiaka – jednego z głównych bohaterów wspomnianej afery hazardowej. Co ciekawe, Drzewiecki nie wykazał tych nieruchomości w swoich zeznaniach majątkowych w czasie, kiedy był ministrem, a dwa z trzech lokali wynajmuje. Sprawą zajmuje się CBA i prokuratura.

Majątek pod lupą śledczych Ustaliliśmy, że pochodzeniem majątku gen. Czempińskiego zainteresowani są śledczy.

- Sprawdzamy, czy ma on pokrycie w dochodach uzyskanych przez podejrzanego – mówi nam jeden z oficerów zajmujących się sprawą. Postawienie zarzutów Czempińskiemu i pięciu innym osobom w sprawie korupcji przy prywatyzacji STOEN i PLL LOT było możliwe dzięki otrzymanym ze Szwajcarii materiałom dotyczącym kont i przepływających przez nie pieniędzy. Równolegle z katowickim śledztwem toczy się w warszawskiej Prokuraturze Okręgowej postępowanie dotyczące zniknięcia 2 mln dolarów ze szwajcarskiego konta Gromosława Czempińskiego. Zawiadomienie w tej sprawie złożyło w 2009 r. Centralne Biuro Antykorupcyjne, którego szefem był wówczas Mariusz Kamiński. Według nieoficjalnych informacji część materiałów, które zostały przekazane polskim śledczym przez Szwajcarię w ramach pomocy prawnej dotyczy szczegółowych przepływów finansowych m.in. właśnie z tego konta. Po zatrzymaniu podejrzanych w aferze korupcyjnej śledczy mieli zamiar skierowania wniosków o areszt – dowiedziała się „Codzienna”. Tydzień temu ujawniliśmy, że zatrzymanych miało być w sumie siedem osób. Do Katowic przewieziono tylko pięć, ponieważ dwie przebywają za granicą. Dorota Kania, Katarzyna Pawlak

KRUGMANOKOMIA Paul Krugman zaciekle rywalizuje o miano największego ekonomisty i alterglobalisty z innym guru współczesnej ekonomii i również Noblistą – Josephem Stiglitzem. Ledwo, co ten drugi obwieścił światu, że oszczędności są „receptą na więcej bezrobotnych, większą recesję, spowolnienie wzrostu i upadek gospodarki” a już ten pierwszy popisał się twierdzeniem, że, że prawdziwym problemem nie są zbyt duże wydatki w zadłużonych krajach, lecz zbyt małe wydatki w całej Europie”? W filozofii marksistowskiej jak coś wydawało się nielogiczne, było tłumaczone „dialektyką”. Skoro w Europie wszystkie kraje są zadłużone, to, jakim cudem wydatki całej Europy mogą być zbyt małe? „W odpowiedzi na nieuchronny i napędzający recesję wzrost deficytów zażądano, by wszystkie rządy - a nie tylko kraje zadłużone - ograniczyły wydatki i podniosły podatki. Ostrzeżenia, że może to pogłębić kryzys, zignorowano” - twierdzi Pan Profesor Krugman. Ale nie podaje przykładu kraju „niezadłużonego”. Trudno się temu milczeniu dziwić, bo poza Chinami wszystkie kraje są zadłużone. Oczywiście Pan Profesor jak na alterglobalistę przystało potwierdza, że „system bankowy wymknął się spod kontroli” i dodaje w tym samym zdaniu: „a dług narastał błyskawicznie”. Nie wyjaśnia jednak, o jakim długu mówi. Przecież nie o długu jednych instytucji finansowych wobec drugich, które „wymknęły się spod kontroli” tylko o długu państw, który „wymknął się spod kontroli”. Ale jak pisze Noblista – alterglobalista „w Europie jedne kraje udzielały pożyczek drugim, kredyty z Niemiec płynęły do południowej Europy (…) duża część tych kredytów trafiała do sektora prywatnego, a nie rządowego”. Jeśli tak, to skąd się wzięły długi rządów? Średni stosunek długu do PKB wynosił w 27 krajach UE w roku 2008 62,5%. W roku, 2004 czyli w roku rozszerzenia Unii wynosił 62,3 – czyli że się utrzymywał przez lata na podobnym poziomie. Natomiast na koniec 2010 wzrósł do 80,1!!! W Niemczech z 66,7% do 83,2%!!! We Francji z 68,2% do 82,3%. W Polsce z 47,1% do 54,9%. Rozumiem, że jak się jest Noblistą, to na liczby nie ma już potrzeby zwracać specjalnej uwagi. Ani na logikę. Mnie to specjalnie nie przeszkadza, gdyby nie fakt, ze ci, którzy nie zwracają uwagi ani na arytmetykę, ani na logikę, nie zwracali aż tak wielkiej uwagi na „ratowanie rynków finansowych” poświęcając podatników i realną gospodarkę. Gwiazdowski

Nie dla zawłaszczenia prawicy przez “solidarne państwo”O tegorocznym Marszu Niepodległości i zdarzeniach rozgrywających się wokół niego napisano już mnóstwo komentarzy. Można zaryzykować również hipotezę, że wydarzenie to będzie stanowiło pewną cezurę dla krajowej polityki. Coraz bardziej widoczne staje się, że Polską rządzi w praktyce jedna filozofia polityczna, która nie potrafi wiarygodnie wytłumaczyć zmian zachodzących w otaczającej nas rzeczywistości oraz przedstawić skutecznych sposobów przeciwdziałania narastającym zagrożeniom. Pomimo że partia rządząca wydaje się silniejsza niż kiedykolwiek, to raczej swój Stalingrad ma już za sobą. To samo dotyczy zresztą ugrupowania Kaczyńskiego, które siłą rzeczy w wyniku kolejnej klęski wyborczej podlega silniejszym wstrząsom niż jej rządząca konkurentka. Kaczyński w sensie formy fizycznej wygląda i zachowuje się, jakby był dużo starszy, niż pokazuje jego metryka, a za trzy-cztery lata z pewnością nie będzie bardziej witalny, zaś w kategoriach programowych nie ma nic więcej do zaoferowania niż dotychczas. Walcząc o utrzymanie partii zapewnieniami, że „my także jeszcze będziemy rządzić”, wie, że trzyma główne blotki; wie również, że niczego poza blefem nie jest w stanie zaproponować nie tylko wyborcom, ale nawet swoim partyjnym akolitom. Osobiście nigdy nie miałem złudzeń, że rozpad PiS jest warunkiem koniecznym do zaistnienia w świadomości wyborców ruchu reprezentującego prawicę wolnorynkową i konserwatywną; tak samo można przypuszczać, że w przewidywalnej przyszłości zmaleje również urok politycznej palikociarni. Zniszczy ją własna głupota, tak jak pierwszym rachunkiem dla lewicy spod znaku „Krytyki Politycznej” były wydarzenia z 11 listopada. Nie pomagają nadludzkie wysiłki libertyńskich mediów, nie pomogą też listy otwarte celebrytów, których zawodowe credo wyznacza dewiza drinking and fucking, szczerze ujawniona niedawno przez jednego z aktorów filmowego gniota pt. „Bitwa Warszawska”.

Złodzieje prawicowych szyldów Problemem prawicy jest natomiast umiejętne wykorzystanie tego widocznego przecież bankructwa systemu ekonomicznego, politycznego oraz kompromitacji określonych ideologii i środowisk. Jednakże skoro na czele „ruchu oburzonych” mógł niedawno maszerować niejaki Jeffrey Sachs, to jest wielce prawdopodobne, że i u nas nie braknie chętnych do zagospodarowania elektoratu sprzeciwiającego się dotychczasowym porządkom. Mamy już zresztą wiele przykładów, jak przeciwnicy środowisk organizujących wspomniany na wstępie Marsz Niepodległości usilnie zabiegają o zdyskontowanie propagandowego efektu tego wydarzenia. Czytamy wprawdzie słuszne wypominki pod adresem władz o finansowanie z pieniędzy podatników przedsięwzięć, które odsłoniły swoje ideowe oblicze, ale czy przypadkiem Sławomirowi Sierakowskiemu wybiórczogościnna propisowska „Rzeczpospolita” nie udostępniała swoich łamów do publikowania tam jego bałamutnych wypocin? Czy nie publikowała na tych samych łamach aktywistka ruchów proaborcyjnych, a obecna wicemarszałek Wanda Nowicka? Oczywiście wiele można wytłumaczyć pluralizmem, ale „ci, co wiedzą”, to wiedzą, że na tych „prawicowych” łamach był i jest zapis na tematy i osoby mające poglądy bardziej na prawo od Semki czy Wildsteina. Innymi słowy: nadal „lewa wolna”. Analogicznie dziennikarzom i współpracownikom „Uważam Rze” do dzisiaj cierniem w oku pozostaje „endecja”, ale nie przeszkadza im, że w tej samej gazecie stałym publicystą jest lewak, onegdaj członek PZPR i kandydat do parlamentu z list SLD, redaktor naczelny „Trybuny Ludu” – Janusz Rolicki. Lewa wolna. Tomasz Sakiewicz, szef „Gazety Polskiej”, stojący obecnie w rozkroku pomiędzy Kaczyńskim a Ziobrą, tak na gorąco skomentował wydarzenia towarzyszące Marszowi Niepodległości: „Zamieniono 11 listopada w wielką burdę. Nie zamierzałem brać udziału w żadnym z tych marszów (…). Proponuję przerwanie tego horroru. Za rok zorganizujemy śpiewanie pieśni patriotycznych i wielkie świętowanie”. Podobne propozycje skanalizowania aktywizujących się poza POPiS-em ruchów prawicowych przedstawiają także inni „patrioci” – vide niedawna wypowiedź Dawida Wildsteina, publicysty „Gazety Polskiej Codziennie” i nomen omen Forum Żydów Polskich. Młody Wildstein w rozmowie z panią red. Kanią stwierdza wyraźnie, że dotychczasowi organizatorzy Marszu Niepodległości powinni „sami zrozumieć, że formuła marszu się wyczerpała” – i w domyśle: scedować to przedsięwzięcie na lepiej urodzonych. Czyli jak zwykle: jeżeli marsz okazał się frekwencyjnym sukcesem, to należy go ukraść organizatorom. Tłumaczenia zaś jakby rodem z ciągle aktualnego dowcipu: – Towarzyszu Gierek, cieszycie się, że Polak został wybrany papieżem? – Oczywiście, że się cieszymy, tylko wolelibyśmy, żeby wybrano towarzysza Gucwę. Chyba też na tej zasadzie do przewodniczenia przyszłorocznemu marszowi szykuje się prezydent Bronisław Komorowski.

Kolejni chętni na przystawki Do reprezentowania narodowego i konserwatywnego elektoratu pretenduje także „partia Ziobry”, której działacze doskonale zdają sobie sprawę, że ideologia i praktyka ich starej partii odbiega od rzeczywistych przekonań tej części elektoratu. Gdyby Ziobrze nie udało się przejąć PiS lub uzyskać znaczącego poparcia dla nowego ugrupowania, to bardzo prawdopodobne wydaje się utworzenie wspólnego ruchu z PJN, zwłaszcza że działacze obu frakcji działali niedawno w jednej partii, a dzielą ich nie spory ideowe, ale pewne animozje osobiste. Jest też całkiem możliwe, że taki neo-PiS byłby bardziej otwarty na współpracę z Markiem Jurkiem i tymi, których Jurek chciałby i mógłby pociągnąć za sobą, co w efekcie stworzyłoby dwa konkurencyjne ugrupowania, tj. PiS i umownie nazwany neo-PiS. Powstanie dwóch konkurujących o głosy partii walczących o władzę z PO z pewnością wykluczałoby zdobycie przez jedną z nich poparcia na poziomie gwarantującym pozycję hegemona przy tworzeniu większości rządowej, stąd nic nie stałoby na przeszkodzie, aby do tej rywalizacji mogła skutecznie przystąpić trzecia siła, gotowa reprezentować nurty wolnorynkowe, konserwatywne czy narodowe, które obecnie stara się zawłaszczyć Ziobro z pomocą Kurskiego. Ani Kaczyński, ani Ziobro, ani wreszcie Tusk nie zrezygnują z operowania hasłami miłymi dla ucha wyborcy konserwatywnego czy wolnorynkowego, mają oni jednak tę słabość, że muszą operować na poziomie chwytów piarowskich, gdyż każde zejście do konkretów obnażałoby rozbieżność między głoszonymi hasłami a tym, jak sobie realizację tych haseł wyobrażają w praktyce. Oni muszą mówić tak, aby nie musieć wprost wyartykułować swojego stanowiska, dlatego np. zapytani o pogląd na temat aborcji czy in vitro odpowiadają w stylu: jestem katolikiem, stąd obowiązuje mnie nauka Kościoła, ale wiem, że są to sprawy trudne i wymagające głębokiego namysłu. Wolny rynek – ależ tak, gdyż wiemy, czym jest socjalizm, ale państwo nie może wyrzec się też swoich podstawowych funkcji, ludzie gorzej sytuowani nie mogą być zostawieni samym sobie, a w ogóle to w obecnej sytuacji… etc., itp. Interes narodowy – jasne, że jesteśmy jego pierwszymi obrońcami, tylko nie można z tego wyciągać wniosku, że pochwalamy nacjonalizm, bo my jesteśmy przeciwnikami każdego nacjonalizmu. Marsz Niepodległości – jasne, tylko bez Młodzieży Wszechpolskiej, ONR, kibiców, no i oczywiście nie pod pomnik Dmowskiego, tylko Piłsudskiego, a najlepiej to nie 11, ale 10, nie jedynie w listopadzie, ale najlepiej każdego miesiąca i nie pod żaden pomnik, tylko pod Pałac Prezydencki, celebrować święto namiotów. To samo dotyczy środowiska tzw. ziobrystów, o czym można przekonać się, czytając niedawny wywiad z Jackiem Kurskim, w którym polityk ten oskarża nawet Kaczyńskiego o zbytni liberalizm ekonomiczny (vide przykład likwidacji podatku spadkowego:, „(…) gdy umrze miliarder. Uważam, że jego zstępny powinien się podzielić ze społeczeństwem setkami milionów”. Proszę zwrócić uwagę, że słynny propagandysta nie użył określenia „syn”, „córka”, „krewny”, tylko „zstępny”. Kiedy przeprowadzający wywiad zarzuca Kurskiemu, że jest socjalistą, ten odpowiada w stylu streszczonym akapit wcześniej: „jestem w tworzeniu PKB (…) wolnorynkowcem, ale w redystrybucji wyznawcą społecznej nauki Kościoła?

Jaka baza dla prawicy Obecnie okoliczności aż się proszą, aby – używając niezbyt eleganckiego kolokwializmu – zagospodarować elektorat konserwatywno-liberalny, tak by nie został on znowu zawłaszczony przez jakąś frakcję spod znaku „solidarnego państwa” (nieprzypadkowo Kaczyński zagrożony spadkiem swoich notowań nagle odgrzebał hasło kary śmierci dla morderców). Wybory prezydenckie i ostatnie wybory parlamentarne wskazują, że największy elektorat grupował się wokół partii tworzonej właściwie ad hoc przez p. Korwin-Mikkego. Rzeczywisty rozmiar tego poparcia jest niestety zamazany przez fakt rejestracji list jedynie w połowie okręgów wyborczych, co powoduje różne spekulacje na temat możliwych wyników w wypadku startu na obszarze całego kraju. Moim zdaniem, można całkiem realnie założyć, że w takiej sytuacji Nowa Prawica mogłaby uzyskać wynik lepszy niż PJN (Korwin-Mikkego w pierwszej turze wyborów prezydenckich poparło 2,5 proc. wyborców, tj. ponad 412 tys. osób, a wybory te były jeszcze bardziej „spolaryzowane” niż wybory parlamentarne), natomiast radziłbym zachować dużą rezerwę wobec niektórych optymistycznych górnych szacunków tego poparcia. Istnieje znany nie od dziś problem poszerzenia bazy wyborczej w oparciu o słuszne, ale uchodzące za radykalne hasła prawicowe, który to problem próbuje się przeskoczyć odwołaniem do jeszcze większego radykalizmu propagandowego lub szukaniem elektoratu wśród części zwichrowanej i – powiedzmy sobie szczerze – zmanierowanej młodzieży (vide próby pozyskania poparcia „partii” marihuaniarzy).W takim przekonaniu może niektórych dodatkowo utwierdzać wyborczy sukces Palikota (Palikot też już przegrał, tylko jeszcze o tym nie wie), który na czele partii własnego imienia odegrał wyborczy one-man show, wciągając za sobą do Sejmu całkiem liczebny „klub Pickwicka”. Uważam takie przekonanie za fałszywe i wynikające z niewłaściwego odczytania rzeczywistości, w tym nastrojów tej grupy wyborczej, którą można potencjalnie pozyskać do swoich postulatów. Niekiedy można odnieść wrażenie, że ugrupowanie konserwatywno-liberalne odwołuje się do tego samego elektoratu, co Janusz Palikot, co czasami w odniesieniu do konkretnych osób kierujących się bardziej odruchem protestu niż przemyślanym światopoglądem może mieć miejsce, aczkolwiek zasadniczo chodzi o utrzymanie i powiększanie tej grupy wyborców, którzy widząc pewne skutki polityki dotychczasowych rządów, gotowi są poprzeć prawicową alternatywę.

Prostowanie prawicowego przekazu Wyzwaniem czasu dla formacji prawicowej, w szczególności dla ludzi mających ambicję liderowania czy kształtowania opinii tego środowiska, jest organizacyjne, ideologiczne i programowe uporządkowanie prawicy. Wydarzenia ostatnich kilku lat wprowadziły, bowiem po prawej stronie zamieszanie pojęciowe, personalne i ideowe. PiS miało być w oczach wielu prawicowych i „prawicowych” publicystów reprezentantem opcji konserwatywnej, patriotycznej, narodowej, klerykalnej, a nawet wolnorynkowej; co więcej – opcji takich upatruje się także w PO. Po katastrofie smoleńskiej doszły jeszcze teorie mgielne, helowe, paliwowo-ciśnieniowe, ostatnio wstrząsowe etc., skutkiem, czego naprzeciw szyderczo-racjonalnego lewactwa stanęła – używając terminu wymyślonego przez bp. Pieronka – „zadymiona” prawica. Dlatego dzisiaj zadymienie owo zostawmy politykom Błaszczakowi i Macierewiczowi, pisarzowi Rymkiewiczowi, poecie Wenclowi i redaktorowi Karnowskiemu, który nadal nie wie, co myśleć o Marszu Niepodległości, dywagując: „co powiedziałby nam po 11 listopada 2011 roku śp. Lech Kaczyński? Jak bardzo brakuje dziś jego głosu”. Prawica natomiast, aby zbudować nową, jakość po tej stronie sceny, musi dokonać oczyszczenia swojego przekazu ze wspomnianych miazmatów i pokazać potencjalnemu elektoratowi, iż rzeczywiście reprezentuje sobą nową, jakość polityczną. To nie myśl endecką trzeba oczyszczać z antysemityzmu – co jako działanie programowe proponuje red. Ziemkiewicz – ale obecny prawicowy przekaz trzeba oczyścić z głupot, w tym też sączonych od czasu do czasu przez wspomnianego redaktora, tenże przekaz jedynie zaśmiecających . Argumenty „od d**y strony” trzeba zostawić Urbanowi; zadaniem prawicy jest prostowanie bzdur wymyślonych przez ludzi, którzy już przeskoczyli swój poziom niekompetencji. Dla przykładu: patologie występujące w krajowym szkolnictwie osiągnęły rozmiary klęskowe – sam jakiś czas temu analizowałem skutki masowej produkcji absolwentów szkół wyższych, – ale czy klarowaniu tej kwestii służą tezy, że „załamanie się inteligenckiego etosu” było skutkiem przyzwolenia po 1968 roku na „wyśmiewanie się z profesora-Żyda”, co niektórzy potraktowali, jako przyzwolenie na „wyśmiewanie się z intelektu jako takiego”? Czekamy wobec tego na książkę pt. „Żyd wieczny intelekt”. Albo zestawienie „przerażającej” liczby 500 tys. studentów w 1979 roku ze zdaniem „w stanie wojennym przyszło szczęśliwe otrzeźwienie”. Jak rozumiem, m.in. za to otrzeźwienie należy walczyć o zachowanie emerytalnych przywilejów dla animatorów stanu wojennego. Wiem, wiem… – „prawa nabyte”. Jeden z beneficjantów tych praw nabytych, płk. Stanisław Kwiatkowski (ojciec byłego prezes TVP Roberta Kwiatkowskiego), członek powołanego po wprowadzeniu stanu wojennego „Zespołu Partyjnych Socjologów przy KC PZPR” (tak nazywano ówczesne komórki public relations), recenzuje obecnie na łamach „Przeglądu” Marsz Niepodległości, pisząc, że narodowcy terroryzują obywateli kraju swoją wizją patriotyzmu. Zarzuty te wobec organizatorów w zamierzeniu pokojowej manifestacji czyni facet, który pomagał Jaruzelskiemu i Kiszczakowi w faktycznym terroryzowaniu Polaków w stanie wojennym, a my w tym czasie mamy analizować intelektualizmy Urbana… Krzysztof M. Mazur

Federacja nie-PIS-owskiej prawicy sposobem na wejście do Sejmu? Dekompozycja PiS nabiera tempa. Po frondzie Marka Jurka, który wywiódł z tej partii frakcję katolicką, rozłamie Pawła Kowala, który uciekł z wolnorynkowcami, teraz na naszych oczach występują ze swej organizacji PiS-owscy socjaliści. Kto w takim razie pozostaje w PiS? Zakon PC, trochę młodych arywistów oraz tzw. posłowie z tylnych ławek. Jeśli poparcie dla Marka Jurka można oceniać na 1 proc. z możliwością wzrostu do 2-3 proc., poparcie dla PJN można szacować na 2-3 proc., a dla ziobrystów również na podobnym poziomie – to znaczy, że z PiS wyszli politycy zbierający od 5 do 9 proc. elektoratu. Jeżeli do tego dodać Nową Prawicę, która zbiera 2-3 proc. głosów, oraz trudną do oszacowania grupę wyborców lokujących swe głosy pomiędzy LPR a ONR, oznacza to, że nie-PiS-owska prawica (to oczywiście nie to samo co wolnościowa prawica!) zmierza śmiało w kierunku 20 proc. poparcia.

Marsz nowej siły Spektakularnym przejawem zmian na prawicy był Marsz Niepodległości. Ta największa od lat prawicowa demonstracja została zorganizowana przez środowiska spoza dotychczasowych centrów organizacji prawicy. Wprawdzie Janusz Palikot oskarżał przy tej okazji o wszelkie możliwe grzechy właśnie Jarosława Kaczyńskiego, ale świadczy to tylko o jego związkach z rzeczywistością. Bo Jarosław Kaczyński z Marszem Niepodległości nie miał dokładnie nic wspólnego. Co charakterystyczne, w marszu brali jednak udział przedstawiciele Klubów „Gazety Polskiej”, którzy wydają się nieco zdezorientowani obecną sytuacją. Jednym z liderów marszu był Janusz Korwin-Mikke. Jednak prawdziwi organizatorzy rekrutują się spośród bardzo młodych w większości członków Młodzieży Wszechpolskiej, ONR i Ruchu Wolności. Jeżeli na wezwanie tych ludzi udaje się przeprowadzić tak potężną demonstrację, świadczy to nie tylko o ich umiejętnościach, ale także o słabości innych organizacji prawicowych, które przecież mogły wpaść na taki sam pomysł. Kilka dni po marszu „Gazeta Wyborcza” ostrzegła, że jego komitet organizacyjny ma zamiar przekształcić się w oddzielny byt polityczny. Członkowie tego komitetu od razu zdementowali tę informację. Jak jednak udało się nam ustalić, taki pomysł rzeczywiście jest rozważany, ale najprawdopodobniej ostateczna decyzja w tej sprawie nie zapadnie zbyt szybko.

Konwent św. Katarzyny II Oczywiście fragmentacja PiS jak dotąd kończyła się obumieraniem odnóg, które wyszły poza partię-matkę. Jednak nie znaczy to, że tak musi być zawsze. Możliwy jest scenariusz, w którym dysydenci osiągną podobną siłę co dawne centrum. Jeśli tak się stanie, to może się okazać, że prawica wróci do stanu sprzed 20 lat, kiedy o elektorat prawicowy biło się pięć, sześć partii o często trudnym do określenia poparciu. W 1993 roku skończyło się to pogromem prawicy i zmarnowaniem oddanych na nią głosów. Jednak zupełnie inaczej byłoby, gdyby te partie poszły do wyborów razem. Wtedy nie byłoby pierwszego rządu SLD-PSL i historia III RP wyglądałaby pewnie zupełnie inaczej. Jarosław Kaczyński, widząc rodzącą się konkurencję, którą będzie traktował, jako zdrajców, zapewne nie będzie miał ochoty podejmować z nią wspólnych działań. Takie stanowisko wynika zresztą z jego listu do członków PiS, opublikowanego trzy tygodnie temu, w którym straszył sytuacją z 1993 roku. Jednak pozostałe już istniejące i jeszcze nieistniejące partie powinny tworzyć jakiś rodzaj federacji. Jeśli udałoby się do tego doprowadzić, to za cztery lata naprzeciw słabnącej PO mogłyby stanąć dwa ugrupowania prawicowe: PiS i prawica nie-PiS-owska, które po wyborach mogłyby utworzyć pierwszy w Polsce czysto prawicowy rząd. W tym sensie rację ma Zbigniew Ziobro, który stwierdził ostatnio, że jedyną szansą na powrót Jarosława Kaczyńskiego jest podział jego partii i elektoratu!

Niestety znów czeka nas jednoczenie Mimo nieprzyjemnych doświadczeń z okresu poprzedzającego minione wybory parlamentarne, znów jedyną szansą dla prawicy jest zjednoczenie się – przynajmniej na czas wyborów. W tej chwili jest aż za dużo czasu, by podobny proces przeprowadzić. Być może dobrym testem możliwości takiej współpracy jest wspólny udział organizacji prawicowych w niekontrowersyjnym, jednoczącym, a jednocześnie konstruktywnym działaniu. Takim działaniem może być na przykład wspólna próba zniesienia progu wyborczego w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Z całą pewnością przy odpowiednim nacisku, po niedawnym wyroku sądu konstytucyjnego RFN w tej sprawie, jest to do przeprowadzenia. Gdyby wspólnym działaniem próg udało się znieść, wejście kilkunastu przedstawicieli prawicy do PE byłoby dobrym początkiem przed kolejnymi wyborami, które – jak pisałem w jednym z poprzednich numerów „NCz!” – skupią się za dwa i pół roku w okresie kilkunastu miesięcy. Tomasz Sommer

Towarzysz generał poszedł na wojnę ...premier peerelowskiego rządu, jaki by on nie był, składa na ręce szefa KGB dymisję - to świadczy o formacie tego człowieka Z Robertem Kaczmarkiem, reżyserem i producentem filmowym, współautorem wraz z Grzegorzem Braunem filmu pt. "Towarzysz generał idzie na wojnę", rozmawia Adam Kruczek Z okazji zbliżającej się 30 rocznicy wprowadzenia stanu wojennego nakręcili Panowie znów film z towarzyszem generałem w roli głównej. Skąd pomysł ponownego zwrócenia uwagi na Jaruzelskiego i stan wojenny, bo jak sądzę, nie chodzi tylko o odnotowanie okrągłej rocznicy? - Jeszcze do niedawna myślałem, że swoimi filmami wypełniamy jakieś białe plamy na mapie najnowszej historii Polski, ale teraz jestem przeświadczony, że ta cała mapa to jedna wielka ściema i pewne rzeczy trzeba wyjaśniać od podstaw. Tak też jest ze stanem wojennym, nad którym nikt tak naprawdę dotąd się nie pochylił. Świadczy o tym choćby los dokumentów kremlowskich, obecnie tajnych, ale wcześniej skopiowanych przez występującego w naszym filmie Władymira Bukowskiego. Pod koniec lat 90 zaniósł on kopie dokumentów dotyczących m.in. stanu wojennego do Sejmu i do dziś nie zostały nawet przetłumaczone na język polski.

Tymczasem żyjemy w sferze mitów wykreowanych przez media na temat tych wydarzeń. Obowiązuje dziś dyrektywa powstała w 1989 r. dotycząca traktowania stanu wojennego, jako tzw. mniejszego zła, która zastąpiła wcześniejszą mówiącą o obronie socjalizmu. Podczas pracy nad filmem "Towarzysz generał", czuliśmy niedosyt z powodu niemożności pełniejszego opowiedzenia o najistotniejszym etapie w życiu towarzysza Jaruzelskiego, czyli o stanie wojennym będącym zwieńczeniem jego kariery. A ponieważ dotarły też do nas nowe informacje, które są zarazem i szokujące, i bulwersujące, postanowiliśmy zrobić ten film właśnie teraz. Okrągła rocznica pomogła, bo wtedy jest zwykle większe zainteresowanie szerszej publiczności.
O jakich nowych materiałach Pan mówi? - Ostatnio zostały ujawnione diariusze i pamiętniki urzędników kremlowskich. Jeden z nich opublikował swoje, robione na bieżąco notatki, z początku lat 80. Pokazują one w zupełnie nowym świetle kulisy decyzji politycznych z tego okresu. Te nowe źródła całkowicie podważają narrację - jak to się dziś modnie mówi - Jaruzelskiego, jakoby przez prawie półtora roku walczył o pokój i zgodę w Polsce, aż w końcu, ponieważ ta "straszna ekstrema" nie ustępowała, nie miał innego wyjścia i dla dobra Polski, aby uniknąć rozlewu krwi, owego "targania po szczękach", musiał z wielkim bólem wprowadzić stan wojenny. Tak naprawdę przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego zaczęły się jeszcze przed powstaniem "Solidarności" w lipcu 1980 roku.
Wtedy wybuchły strajki na Lubelszczyźnie zwane "Lubelskim Lipcem"... - Tak, i wtedy właśnie zaczęto przygotowywać narzędzia prawne do rozprawy ze strajkującymi. Komuniści mieli manierę legitymizowania swoich poczynań za pomocą aktów prawnych. Przewidywali strajki o charakterze masowym, gdyż dysponowali regularnymi badaniami i doniesieniami z terenu, a także danymi makroekonomicznymi, z których wynikało, że wobec katastrofalnego stanu gospodarki społeczne niezadowolenie będzie się nasilać. Dysponując przesłankami, że szykuje się kryzys gospodarczy, który powoduje drżenie społeczne i dochodzi do ogromnej zmiany postaw w związku z pielgrzymką Jana Pawła II do Polski, komuniści zdawali sobie sprawę z tego, że strajki socjalne przekształcą się z czasem w polityczne, więc zawczasu szykowali się do ich spacyfikowania. Wtedy nie było jeszcze ustaw, które pozwalałyby wprowadzić stan wojenny, więc trzeba było zdecydować się na wybór ścieżki legislacyjnej.
Chyba nie dopracowali tego zagadnienia, skoro Trybunał Konstytucyjny uznał, że działali bezprawnie.
- Bo robili to w wielkiej tajemnicy. O działaniach tych wiemy ze sprawozdań obrad Komitetu Obrony Kraju, gdyż dokumenty z posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR w większości zniszczono. To właśnie na naradach KOK w październiku 1980 r. uznano, że legislacja stanu wojennego nie będzie wprowadzana drogą sejmową, gdyż nie dałoby się utrzymać akcji w tajemnicy i przepadłby atut zaskoczenia przeciwnika. W końcu zdecydowano się na legalizację przez Radę Państwa, co ostatecznie okazało się niezgodne z konstytucją PRL. Pierwsze gry sztabowe rozpoczęły się w marcu 1981 r., w czasie, gdy Jaruzelski, jako premier apelował do "Solidarności" o 90 dni spokoju, a jednocześnie postanowił, że stan wojenny trzeba przeprowadzić nagle, z zaskoczenia, z soboty na niedzielę.
Czy stanu wojennego można było uniknąć? - Tak, to jedna z tez naszego filmu. Od samego początku, niejako od genezy stanu wojennego w Polsce, mamy do czynienia z manipulacją historyczną, która trwa przez całe te 30 lat. To, co nam często umyka, gdy myślimy o stanie wojennym, i co jest zręcznie przemilczane w mediach, to geopolityka. To był czas szalenie sprzyjający zmianom politycznym w Polsce, którego nie wykorzystaliśmy. Sowieci byli też w katastrofalnej sytuacji gospodarczej. W pewnym momencie Leonid Breżniew bardzo poważnie zastanawiał się, czy nie odwołać ze względów ekonomicznych olimpiady w Moskwie. Sowieci mieli na głowie Afganistan i sankcje amerykańskie. Naszą politykę w czasie tzw. karnawału "Solidarności" w 1981 r. można było rozgrywać naprawdę na wielu fortepianach, gdyby istniała wola choćby częściowego uniezależnienia się od Moskwy. W dokumentach kremlowskich znaleźliśmy informację o telefonicznej rozmowie Breżniewa ze Stanisławem Kanią, ówczesnym I sekretarzem KC PZPR, przeprowadzoną w sierpniu 1981 r., w której Breżniew proponuje coś na kształt ograniczonej wolności dla Polski, taką finlandyzację z brzegowymi warunkami w postaci pozostania wojsk sowieckich i zabezpieczeniem tranzytu do baz w NRD. Potwierdzeniem gotowości daleko posuniętych ustępstw była wypowiedź Jurija Andropowa z 10 grudnia 1981 r., że jak trzeba będzie, to Kreml dogada się również z "Solidarnością". Wiadomo, że przy takiej postawie Moskwy po roku działalności "Solidarności", gdyby doszło nawet do namiastki wolnych wyborów, dotychczasowa władza zostałaby zmieciona i tego tak naprawdę bali się polscy komuniści.
Żal im było oddawać władzę... - Z tandemu Kania - Jaruzelski pierwszy był za rozwiązaniami politycznymi, czyli za doprowadzeniem do czegoś na kształt późniejszego Okrągłego Stołu, oczywiście przy wcześniejszym wprowadzeniu agentury w struktury "Solidarności" i podzieleniu jej na ekstremę i nurt "właściwy", z którym można rozmawiać. To, jak sądzę, było realne na wiele lat przed rzeczywistym Okrągłym Stołem. Jakaś jego forma mogła nastąpić już w 1982 r., tym bardziej, że na Kremlu zaczęło wymierać stare pokolenie. Ale w 1981 r. zwyciężyła grupa skupiona wokół Jaruzelskiego, która w stanie wojennym widziała możliwość utrzymania się u władzy i w różnych mutacjach kontroluje Polskę do dziś. Stan wojenny to był wyłącznie ich grupowy interes.
Ale naciski sowieckie na polskich towarzyszy, żeby załatwili problem "Solidarności" własnymi rękami, istniały? - Oczywiście, że Sowieci naciskali, bo obawiali się, że to może się rozprzestrzenić i zagrozić blokowi państw socjalistycznych. Zresztą, podobnie jak Erich Hoenecker, Gustav Husák i reszta. Jaruzelski im to obiecał, a jednocześnie bardzo się bał, stąd jego prośby o sowiecką pomoc, gdyby mu nie wyszło. Był nawet taki moment, że w kwietniu 1981 r. na spotkaniu z Dmitrijem Ustinowem i Jurijem Andropowem w Brześciu, w wagonie kolejowym złożył dymisję. To znamienne, premier peerelowskiego rządu, jaki by on nie był, składa na ręce szefa KGB dymisję - to świadczy o formacie tego człowieka. Sowieccy generałowie konsekwentnie utrzymywali, że nie wejdą do Polski. Wiedzieli, jak to mówiono w tych kręgach, że "Polacy to nie Szwejki", i poleje się krew. Będzie powstanie narodowe z tragicznymi konsekwencjami gospodarczymi i politycznymi dla całego bloku sowieckiego.
Nie tylko Sowieci bali się powstania w Polsce. Amerykanie też wiedzieli i nie powiedzieli. - W naszym filmie pokazujemy nowy i dający wiele do myślenia wątek dotyczący spotkania Helmuta Schmidta z Honeckerem 13 grudnia. Mamy relacje z rozmowy, w czasie której kanclerz Niemiec Zachodnich przekazuje tą drogą gratulacje dla Jaruzelskiego za sprawne wprowadzenie stanu wojennego. Nie może tego zrobić oficjalnie, bo nastroje w Niemczech są zdecydowanie prosolidarnościowe i trwa spontaniczna akcja paczkowa, zresztą bardzo na rękę komunistom, bo łagodziła problemy aprowizacyjne. Gest kanclerza Niemiec związany był z tym, że ewentualne krwawe rozruchy w Polsce mogłyby zaszkodzić stosunkom między Niemcami a Rosją, gdyż pociągnęłyby za sobą ogromne międzynarodowe sankcje, z których Niemcy nie mogłyby się wyłamać. Interesy niemiecko-rosyjskie to nie tylko ostatnie lata i Nord Stream, ale kręcący się od lat 70 biznes związany z gazem. Niemieckie koncerny montowały wówczas na Syberii ogromną infrastrukturę nastawioną na eksport rosyjskiego gazu do Niemiec. W filmie wypowiada się doskonale zorientowany w tej sprawie Richard Pipes, doradca Ronalda Reagana. Ciekawe, że w tym przedsięwzięciu uczestniczyli też Amerykanie, ale po wprowadzeniu stanu wojennego w ramach sankcji wycofali się wraz z licencjami dla firm zachodnioniemieckich, co znacznie zdezorganizowało tę inwestycje.
Helmut Schmidt, później Gerhard Schroeder, a teraz Angela Merkel - strategiczny sojusz Berlin - Moskwa stale aktualny... - Tak, to się nie zaczęło wczoraj ani przedwczoraj, ale jest to konsekwentna polityka niemiecka i rosyjska od wielu dziesięcioleci, jeśli nie wieków. Ostatnio padło z rosyjskich kręgów znamienne stwierdzenie, że w Europie Rosja w zasadzie graniczy z Niemcami, a państwa typu Białoruś, Polska, Czechy to tylko takie "cieśniny lądowe".
Okrągły stół 7 lat wcześniej, Jaruzelski dopingowany przez Breżniewa i Schmidta - chyba znów zanosi się na głośną premierę. Kiedy i gdzie będzie można zobaczyć Panów najnowszy film? - Film został wyprodukowany przez moją firmę Open Group i Dom Wydawniczy Rafael i wraz z książką będzie do nabycia w księgarniach na początku grudnia. Później będzie można go również kupić tylko na płycie DVD. Prowadzę też rozmowy z jedną z telewizji komercyjnych w sprawie wyemitowania go 13 grudnia w kanale tematycznym.
Telewizja Polska nie była zainteresowana? Przecież filmy Panów biły rekordy oglądalności.
- Od półtora roku nie podpisałem żadnego nowego kontraktu z TVP. System się uszczelnia. Już przerobiłem taką 5-letnią cenzurę polityczną za prezesa Roberta Kwiatkowskiego i teraz to się powtarza. Dziękuję za rozmowę.

Prof. Andrzej Nowak w "Uważam Rze": Niepodległość zawsze jest zagrożona. "Realizm imperialny, wielcy o małych" W rozmowie z tygodnikiem "Uważam Rze" historyk, twórca dwumiesięcznika "Arcana" profesor Andrzej Nowak ocenia, że propozycje zbudowania Europy federalnej pod przywództwem Niemiec, do czego z determinacją, choć bez konsultacji z parlamentem dąży także obecny polski rząd, to konstrukcja mało realistyczna:

Pomija niechęć wielu narodów i wielu polityków europejskich do wizji skupienia się wokół Niemiec. Do przyjęcia logiki imperialnej, w którym centrum jest Berlin, a pozostałe części Europy zostałyby zredukowane do roli peryferii imperium. Przecież każdy, kto rozumie politykę taka konstrukcja niesie jasne konsekwencje: na przykład taką, że do Berlina, stolicy europejskiego imperium przybywać będą wysłannicy innego imperium, na przykład rosyjskiego, i tam negocjować sprawy dotyczące także Kopenhagi, Pragi, Warszawy. Profesor Nowak przypomina, że takie sytuacje już się zdarzały, np. ostatnio okazało się, że Rosja uzgadnia z Niemcami decyzje dotyczące Mołdowy. Na jakiej zasadzie?

Na zasadzie realizmu imperialnego. Wielcy rozmawiają o małych. Są dwa ośrodki siły w regionie i bez ich zgody nic się w regionie stać nie może. I nie ma znaczenia, że istnieje np. Unia Europejska, że jest formalna równość państw unijnych. To bez znaczenia. Liczą się tylko tradycyjne centra siły, znowu gra koncert mocarstw. Oznacza to dominację gospodarczą, kulturalną, polityczną. I choć oczywiście Niemcy są krajem bardziej przyjaznym niż Rosja, która potrafi stosować przemoc militarną w obronie swoich interesów, to w planie skupienia się przy Niemczech jest błąd: brak jakichkolwiek gwarancji, że Niemcy porozumieją się raczej z Rosją niż z nami. Są przecież tradycje współpracy obu krajów i to nie te z okresu paktu Ribbentropp-Mołotow. Ale te, o których często wspomina Putin – z czasów wielkich kanclerzy Bismarcka i Gorczakowa. Putin mówi o tym sojuszu rosyjsko-niemieckim z XIX wieku, że to były najlepsze czasy dla Europy. Kultura, gospodarka – wszystko kwitło. I faktycznie kwitło. W tym kontekście warto zanotować jeszcze słowa profesora Nowaka o tezach, że dzisiaj nie trzeba się już troskać o suwerenność:

Niepodległość jest zawsze zagrożona. Cytując kardynała Richelieu – wieczna jest perspektywa boska, Francja może zginąć w każdej chwili. Główne zagrożenie to osłabienie wewnętrzne Polski, to rozbicie, w którym opozycję, ponad 1/3 społeczeństwa spycha się do narożnika, wypycha, która jest traktowana przez władzę z użyciem socjotechniki pogardy i nienawiści. Z kolei tezy o tym, że jesteśmy tak potężni iż "Unia mówi Sikorskim", prof. Nowak nazywa "groteskowymi". wu-ka, źródło: Uważam Rze

Łączenie kwestii strefy euro ze zmianą zasad działania Unii prowadzi do niebezpiecznego zjawiska Dyskusja przed zbliżającym się posiedzeniem Rady Europejskiej, które w celu ratowania euro ma zadecydować - jak mówią zapisy wcześniejszych ustaleń - o "niewielkich zmianach w traktatach", niespodziewanie weszła w fazę licytowania się, co do wizji przyszłej Unii Europejskiej i przebudowania jej instytucji.

Z pistoletem przy głowie Tymczasem, aby na poważnie rozmawiać o przyszłości integracji europejskiej, należy przede wszystkim oddzielić środki niezbędne do ratowania strefy euro i jej wewnętrznej stabilności od debaty o szerokiej reformie władzy w Unii. Te pierwsze, bowiem muszą być zastosowane doraźnie i szybko i być pochodną reguł wynikających z praw rynku finansowego, m.in. muszą liczyć się z opiniami i zachowaniami wielkich graczy na tym rynku, w tym tzw. agencji ratingowych. Natomiast zmiana reguł politycznych w Unii Europejskiej wymaga długiego namysłu, nie jest konieczna w krótkiej perspektywie, a przede wszystkim podlega ona grze interesów międzypaństwowych i nie powinna być powiązana z interesami aktorów gospodarczych. Ci, którzy łączą te dwie kwestie, czynią zasadniczy błąd intelektualny - powinno się do nich zastosować całkowicie odmienne logiki decyzyjne. Zgoda na łączenie kwestii strefy euro ze zmianą zasad działania Unii prowadzi do niebezpiecznego zjawiska wytworzenia się swoistego "szantażu reformatorskiego". Mając przyłożony do głowy pistolet, (czyli groźbę destabilizacji monetarnej w Unii), usiłuje się wywrzeć presję na państwa, by zgodziły się na zmiany zasad działania Unii, prowadzące do dalszego uszczuplenia ich suwerenności, mimo że zmiany te akurat dla ratowania euro nie są niezbędne. Niestety, obóz rządzący Polską, a szczególnie minister Radosław Sikorski, sam stanął w awangardzie tego nurtu myślenia, zgłaszając propozycje, które słusznie prof. Ryszard Legutko ocenił, jako "pod względem koncepcyjnym niemądre, pod względem politycznym szkodliwe, a pod względem ludzkim żałosne". Zachowanie takie jest skrajnie niekorzystne szczególnie w sytuacji Polski, która politycznie ma zagwarantowaną silną pozycję formalną (w procesie decyzyjnym), natomiast gospodarczo jest znacznie uboższa od innych dużych państw członkowskich. Jeśli zatem połączymy kwestie rozstrzygnięć gospodarczych z rozstrzygnięciami politycznymi, to tracimy nasze formalne atuty i kończy się to wezwaniem Sikorskiego, by Niemcy wzięły odpowiedzialność za reformy Unii. Co gorsza, wielu komentatorów w Polsce nie dziwi się temu wezwaniu, argumentując, że to naturalne, w końcu Niemcy są największą gospodarką Unii. Do tego właśnie prowadzi pułapka, o której tu mowa, czyli przełożenie wprost siły gospodarczej na władzę polityczną. Jest to zresztą zupełnie sprzeczne z samą ideą integracji europejskiej, w ramach, której nigdy nie stosowano tego typu prostego "lewara władzy". Wręcz odwrotnie - starano się, by państwa słabsze i mniejsze były "nadreprezentowane" w systemie instytucjonalnym i tym samym łagodziły skutki hegemonii gospodarczej najsilniejszych. Zatem pierwszym ważnym elementem powrotu do poważnej debaty o przyszłości Europy jest oddzielenie jej od bieżącego kontekstu kryzysu wewnątrz strefy euro. To, co należy zrobić dziś i co wymaga "niewielkiej zmiany traktatów", jest czymś całkowicie różnym od tego, o czym należy rozmawiać na przyszłość. I bynajmniej nie jest tak, że cała Unia przeżywa dziś kryzys przywództwa, który wymaga powierzenia większej władzy strukturom ponadnarodowym. Zapaść dotyczy mechanizmów działania strefy euro, które zresztą od samego początku w zasadzie nie funkcjonowały, ale teraz ich sprzeczności się skumulowały i nastąpił kryzys. Jeśli istnieje jakieś głębsze dno obecnego stanu rzeczy, to jest nim przede wszystkim zapaść kulturowa, cywilizacyjna i utrata przez Europę busoli wartości, które składały się na jej tożsamość, o czym pisałem także na łamach "Naszego Dziennika". Do naprawy potrzeba tu jednak nie sanacji instytucjonalnej, tylko moralnej.

Na co zgody być nie może Aby zrozumieć, na czym zasadza się koncepcja reformowania Unii, która stanowiłaby alternatywę dla propozycji "głównego nurtu", warto pokrótce rozprawić się z propozycjami, które dziś dominują w debacie i są bezmyślnie przedstawiane jako "wizjonerskie", "poważne" czy nawet "przełomowe".

Po pierwsze, trudno zrozumieć logiczną wartość tezy, że receptą na kryzys integracji jest pogłębienie integracji. Nie może być naszej zgody na to, by szwankujący mechanizm tworzenia coraz ściślejszego kokonu unijnych regulacji, które oplatają państwa narodowe, jeszcze przyspieszył i przejął kolejne kompetencje. Ta droga jest fałszywa z punktu widzenia efektywności i stanowi polityczną hochsztaplerkę, jeśli spojrzeć na nią z perspektywy systemu politycznego. Ponadnarodowa biurokracja Unii już dziś posiada władzę, której zakres lokuje się na granicy "wytrzymałości legitymizacyjnej" (tzn. wymaganej zgody ze strony obywateli). Osobiście, na miejscu elity urzędniczej Unii, siedziałbym cicho i jak najmniej wystawiał się na widok publiczny domaganiem się kolejnych kompetencji, bo ktoś w końcu głośno zapyta: A kiedy i w jakiej procedurze udzieliłem Pani/Panu zgody na wtykanie nosa w budżet mojego kraju albo w rodzaj żarówek, które mam w domu? Niełatwo będzie znaleźć prostą odpowiedź na tę wątpliwość.

Po drugie, nie może być zgody na trwałą, sformalizowaną hierarchię między państwami Unii Europejskiej zasadzającą się na wzajemnym wzmacnianiu się siły gospodarczej i władzy politycznej, o czym wspomniałem powyżej.

Po trzecie, nie ma zgody na koncepcję Unii opartej na podziale "centrum - peryferie" albo - jak chce w swej metaforze premier Tusk - koncepcji "stół - karta dań" (ktoś siedzi przy stole, ale ktoś jest w menu). Tego typu myślenie prowadzi bowiem do koniecznych prób utrzymania się lub wejścia za wszelką cenę do ośrodka centralnego, lub bycia do niego "podłączonym", inaczej postrzega się swoją pozycję jako marginalną. To również pułapka myślowa, a jej dalszą konsekwencją jest: po pierwsze - uznawanie, że jedno centrum ma jednego centralnego gracza (w tym przypadku to Niemcy), a po drugie - przyjmowanie na siebie obowiązków wynikających z przyłączenia się do owego centrum wskazanych przez jego hegemona. Powyższe prowadzi do ostatniego elementu, na który nie ma zgody, a mianowicie do uznania, że można na siebie przyjmować obowiązki bez otrzymywania praw. Jest to idea tak radykalnie sprzeczna z fundamentalną zasadą politycznej odpowiedniości, że aż trudno uwierzyć, iż rząd Tuska postuluje ją wobec samego siebie (i nietrudno zrozumieć, dlaczego jest za to chwalony w Berlinie). Czymże, bowiem innym jest postulat premiera, aby poddać się zaostrzonym regułom strefy euro bez jednoczesnego wchodzenia do tej strefy i wiążącego się z tym prawa głosu w jej decyzjach oraz zgoda na powołanie "unii fiskalnej", jeśli możemy teraz konkurować niższymi stawkami podatkowymi płaconymi przez podmioty gospodarcze? Nad szczegółami propozycji reform przedstawionymi przez Radka Sikorskiego trudno debatować, dlatego że musiałoby to się przerodzić w zwykłe znęcanie się nad absurdalnością i szkodliwością ich treści. Powiedzmy pokrótce: paneuropejskie listy kandydatów do Parlamentu Europejskiego są niewykonalne w praktyce i tworzą niebezpieczną fikcję pseudodemokratyzmu (negatywnie odbijając się na standardach demokracji w państwach europejskich); łączenie funkcji szefa Komisji Europejskiej z przewodniczącym Rady Europejskiej dla każdego, kto przeszedł podstawowy wykład z integracji europejskiej, brzmi równie groteskowo jak postulat, by połączyć funkcję premiera z marszałkiem Senatu. Komisja i Rada należą do różnych stron podziału władzy w systemie politycznym Unii i po prostu nie da się łączyć tych stanowisk; stworzenie zaś super-Komisji o politycznym charakterze, wybieranej przez Parlament i przez niego politycznie kontrolowanej, jest znowu propozycją tworzenia fikcyjnego wrażenia "demokratyzmu", podczas gdy tak naprawdę zarówno Komisja, jak i Parlament kierowane są przez tę samą grupę samoutwierdzającej się i samozwańczej elity brukselskiej, która nie jest zdolna do krytycznej refleksji nad samą sobą.

Alternatywna Europa Szczegółowe propozycje wizji alternatywnej dla tej, którą kreśli obóz rządzący, zostaną zaprezentowane przez Prawo i Sprawiedliwość 10 grudnia na konferencji w polskim parlamencie zatytułowanej "Nowe porządki w Europie". Zapowiadając tezy, które będą tam między innymi przedstawione, wspomnieć można, że nasza wizja Unii opiera się na czterech fundamentalnych zasadach.

Po pierwsze, Unia musi powrócić do korzeni integracji europejskiej, którymi była wolna i dobrowolna współpraca równych sobie państw mająca na celu znoszenie wzajemnych barier, a przez to wyzwolenie energii tkwiącej w Europejczykach. Unia musi być na nowo synonimem wolności i równości, a nie regulacji, nakazów, zakazów i nowych obowiązków.

Po drugie, Unia musi być solidarna, to znaczy jej sukces i dobrobyt mierzyć się powinien bogactwem najbiedniejszego regionu, a nie najbogatszego państwa. Unia powinna wziąć na siebie odpowiedzialność za tworzenie warunków i wspieranie rozwoju spójnego, który nikogo nie pozostawia poza cyklem wzrostu.

Po trzecie, Unia musi być policentryczna, a nie hierarchiczna. W jednej Unii może istnieć wiele równorzędnych ośrodków koncentracji i regionalnych sieci współpracy, może istnieć wiele alternatywnych wzorców integrowania. Rolą Unii i jej systemu instytucjonalnego nie powinno być podporządkowanie wszystkich jednemu wzorcowi, ale zapewnienie przejrzystych i równych reguł dla każdego państwa członkowskiego.

Po czwarte, Unia musi być rzeczywiście, a nie fikcyjnie demokratyczna. Demokracja w Europie działa zaś wyłącznie na poziomie i wewnątrz państw narodowych. Dlatego im więcej władzy obywateli państw, tym więcej demokracji - dotyczy to szczególnie instytucji referendum, które powinno być częściej stosowane w odniesieniu do decyzji europejskich. Taką Unię warto współtworzyć. Krzysztof Szczerski

Euro wielu prędkości...Opisany przez Barbarę Tuchman mechanizm "szaleństwa władzy" mógł doprowadzić do prawdziwej tragedii, niezbędne jest nie tylko szaleństwo, ale i władza. Szaleństwa w Europie dziś mamy w bród, ale silnej władzy w niej, Bogu dzięki, nie widać, i nie wydaje się, żeby ktoś w najbliższym czasie mógł ją stworzyć

Barbara Tuchman napisała kiedyś książkę o, jak to nazwała, "szaleństwie władzy". Na różnych historycznych przykładach analizowała tam (zresztą nie tylko tam, był to w ogóle częsty temat jej prac) mechanizm, sprawiający, że władza, która zrobi coś głupiego, i gdy już skutki błędu ujawnią się z całą mocą, zamiast wycofać się, brnie w głupotę coraz głębiej, coraz bardziej zajadle przy tym upierając się, że więcej tej samej głupoty jest jedynym zbawieniem. Gdyby amerykańska eseistka dożyła dzisiejszych czasów, miałaby do zanalizowania kolejny tego rodzaju przypadek, równie śmieszno -straszny jak ten znakomicie opisywany przez nią splot zacietrzewienia i tępoty, który doprowadził do wybuchu I wojny światowej. Jest nim paranoja "ratowania Europy" poprzez "przyśpieszenie", względnie "zacieśnienie" integracji strefy euro. Na setki sposobów powtarzana jest przez polityków, publicystów i tzw. ekspertów, utrzymywanych z unijnych funduszy, mantra, iż tylko przyśpieszenie, zacieśnienie i pogłębienie może uratować wspólną walutę, a wspólną walutę ratować trzeba, bo bez niej rozpadnie się Unia, a jeśli rozpadnie się Unia, to będzie wojna. Dmie ten balon cała eurokracja i uzależnione od niej media; dmą też, i to już szczególnie groteskowe, nasze establisz-męty. Pan minister Sikorski postanowił - zgodnie z dotychczasową strategią tego rządu, którą określiłbym, jako strategię "na prymuska" - wyskoczyć przed stado, by przez chwilę poudawać, że je prowadzi. Nasłodził, więc Niemcom takich farmazonów, jakich oni sami wygłaszać nie mieli dotąd śmiałości. Niemcy, nie bójcie się wziąć Europy za kark i zaprowadzić w jej finansach swój Ordnung - zawołał do niemieckiego hegemona z pozycji ubogiego krewnego, deklarując, że państwo polskie chętnie się temu dyktatowi podda. Przy okazji zaproponował połączenie urzędu przewodniczącego Komisji Europejskiej z urzędem przewodniczącego Rady Europejskiej, co miałoby niby dać Europie urząd o większym znaczeniu. Nie wiadomo, na jakiej zasadzie dodawanie zer miałoby dać coś więcej niż zero, bo przecież władza pana Barroso jest minimalna, a pana Van Rompuya całkowicie symboliczna. Taki hipotetyczny "barrompuy" nie byłby, więc żadnym przywódcą, ale na pewno zażywałby większych niż ktokolwiek dotąd we Wspólnocie splendorów; chodziłaby za nim krok w krok eskorta nie sześciu, jak za Buzkiem, ale ze dwunastu woźnych. Osobiście sądzę, że łącząc wiernopoddańczy hołd dla Niemiec z tą propozycją minister Sikorski zdradził faktyczne motywy swego postępowania: idę o zakład, że nasza gorliwość euro-prymusika służy zabieganiu o wymarzoną przesiadkę do Brukseli dla Tuska, bo przecież nie ma wątpliwości, kto miałby być kandydatem na takiego fasadowego "lidera Europy", maskującego faktyczne rządy nad nią Berlina. Media krajowe, na czele z niezawodną w takich razach "Wyborczą", zrobiły wokół wystąpienia propagandę tak głupią, nadętą i tromtadracką, jakiej nie pamięta Polska od czasów sławnego "silni, zwarci i gotowi" i "nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły Rydz". Polacy zasypani zostali bredniami o tym, jak to Sikorski [tu chodzi o tego nieszczęsnego Zdradka, nie o prawdziwego Sikorskiego md] "ustawił Europę", jak cały kontynent, a przynajmniej jego światła elita "mówi Sikorskim", i jak jeszcze ważniejsze okazały się dla Europy i świata o kilka dni późniejsze euro-przemyślenia samego Tuska. Wystarczy przejrzeć zachodnie gazety i witryny internetowe, żeby sprawdzić, że jest to czysta propaganda, bez najmniejszego pokrycia. Jeśli ktoś w ogóle odnotował polskie zaloty, to Anglicy, i akurat w tonie krytycznym. Natomiast z nielicznych i powściągliwych reakcji niemieckich można wnosić, iż Sikorskiego odebrano tam analogicznie, jak swego czasu nieuzgodnione przez Gierka z Kremlem wpisanie wieczystej przyjaźni z ZSSR do konstytucji "prylu". Breżniew, jak twierdzą historycy, zamiast Gierka pogłaskać, kazał go wtedy opierdzielić za niepotrzebną nadgorliwość. Jak widać, podobieństwo Tuska do Gierka nie ogranicza się tylko do robienia długów i przykrywania rozkładu państwa propagandą sukcesu. Bo, poważnie rzecz biorąc, Sikorski i inni postulatorzy pruskiego drylu wpuszczają Niemców w kanał. Jest w tym wpuszczaniu logika - dzięki wspólnej walucie otworzyliście sobie biedniejsze kraje na swój eksport, zarobiliście na tym krocie, to teraz bądźcie konsekwentni i ratujcie dyscyplinę budżetową w strefie, nikt inny za was tego nie zrobi. Ale nie wiem wcale, czy argument "jak się powiedziało A i poszło na ekspansję gospodarczą, to teraz trzeba powiedzieć B i dopełnić kolonizacji także w sferze politycznej" przeważy w Berlinie nad zdrowym rozsądkiem. A co mówi - wróćmy do początku tego tekstu - zdrowy rozsądek? Zdrowy rozsądek, mimo uporczywego zagłuszania go jazgotem o "konieczności" przyśpieszenia i pogłębienia integracji, przypomina, że integracja europejska znalazła się na ścieżce jugosłowiańskiej, i wprowadzanie niemieckiego dyktatu, o który błagają rzesze utrzymanków wspólnotowego budżetu, oznaczałoby definitywne wejście na równię pochyłą. Tak, wbrew bredzeniu naszych i zachodnich polityków, to nie rozpad strefy euro grozi wojną - ale właśnie jej scentralizowanie musi do wojny, a co najmniej poważnych rozruchów, doprowadzić. Bo takie jednoczenie przez centralę, narzucającą swą jedynie słuszną wolę jednoczonym podmiotom, nieuchronnie prowadzi do narastania poczucia krzywdy i wzajemnych pretensji. Kto pamięta jeszcze czasy wspominanego wyżej pre-Tuska, potwierdzi, że wszyscy Polacy uważali wtedy, że nędza w naszych sklepach bierze się stąd, że "wszystko wywożą do ruskich". A z kolei ruscy żyli wtedy w przekonaniu, że przyczyną ich biedy jest Polska, którą muszą utrzymywać, i do której wywożone są wszystkie towary. Podobnie Serbowie uważali, że pasożytują na nich Chorwaci, a Chorwaci, że Serbowie... I tak dalej. W scentralizowanej strefie euro też by tak było, a im gorzej - tym bardziej. Ale ponad animozje wzajemne wybiłaby się oczywiście w niej narastająca niechęć do Niemców. Siedemdziesiąt lat to nie aż tak dużo, żeby sobie nagle małe narody nie przypomniały, że niemiecka skłonność do imperialnej ekspansji już dwa razy spowodowała wojnę, i nie doszły do wniosku, że za sprawą Unii Europejskiej i wspólnej waluty Niemcy zrealizowali wreszcie testament kajzera i Hitlera, osiągając kredytem to, czego tamtym nie udało się osiągnąć podbojem wojskowym. Zresztą w Europie, w której wszyscy krajowi namiestnicy tłumaczyliby swoim rodakom, że nie chcą ich tak łupić, ale muszą, bo Berlin kazał, niemiecka centrala musiałaby szybko zacząć tłuc ich po łapach, a potem po łbach, żeby powstrzymać zapędy do oszukiwania kontrolerów kreatywną księgowością i sabotowania poleceń. Mówiąc krótko, jeśli Niemcy chcą znowu ściągnąć na siebie nienawiść całej Europy, to pomysł, by brać w swoje ręce przyszłość strefy euro, jest świetny. Problem w tym, że Niemcy, jak dowiedli tego wielokrotnie w swej historii, mają ponadnormalną skłonność do ulegania paranoi i zbiorowemu szaleństwu. Nie można wykluczyć, iż dadzą się eurolizusom przekonać, że raz jeszcze spoczęło na nich oko Opatrzności (tym razem świeckiej, oczywiście), która wyznacza im rolę zbawców euro, Unii Europejskiej i całego świata. Ale, na szczęście, tym razem Niemcy nie są, jak za kajzera i Hitlera, "w sztosie", tylko w kryzysie demograficznym i w nastroju raczej dekadenckim. Interes gospodarczych elit, które zapewne gotowe są na wszystko, aby podtrzymać jeszcze przez czas jakiś stan pełnego otwarcia Europy na niemiecki eksport i kapitał, nie musi znaleźć zrozumienia niemieckich mas. A to one, ostatecznie, zadecydują. I, choć zapewne nasz salon nigdy w to nie uwierzy, nadskakiwania Tuska i jego chwalców nie będą miały na tę decyzję najmniejszego wpływu. Zdrowy rozsądek podpowiadałby, że ze wspólnej waluty trzeba się jak najszybciej wycofać. Była ona pomysłem szalonym, zrodzonym z "chciejstwa" ignorującego prawa rządzące gospodarką, i narzuconym dzięki sterowanemu obłędowi, w którym hurtem zdelegalizowano cały istotny dział ekonomii, czyli teorię optymalnego obszaru walutowego. Każdy dzień podtrzymywania tej fikcji powiększa rachunek, który przyjdzie w przyszłości zapłacić. No, ale oczywiście w obecnym stanie Europy i jej przywództwa nie ma fizycznej możliwości, by taką decyzję podjęto. Honor nie pozwala się wycofać, nie mówiąc o całej rozrośniętej eurokracji, o tłumach euro-pasożytów, których w ostatnich dziesięcioleciach hodowano zresztą celowo, wierząc, że staną się siłą społeczną uniemożliwiającą cofnięcie jedynie słusznego procesu (tak, jak michnikowszczyzna wierzyła, że im więcej nakradnie nomenklatura, tym potężniejsze oparcie znajdą "reformy"). Z jednej strony - trzeba, z drugiej - nie można. Czy w takiej sytuacji da się znaleźć wyjście? Oczywiście. Jak wielokrotnie w historii, zwłaszcza Europy, wyjście się znajdzie i będzie nim - jak to ujął nasz wieszcz - "rajska dziedzina ułudy". To znaczy, stanie się, co się musi stać, ale Europa będzie intensywnie udawać, że stało się to, co się stać powinno. Tak jak Rzym Cezarów, który nie chciał stać się monarchią, choć musiał, więc wmawiał sobie i udawał, że wciąż pozostaje republiką rządzoną przez Senat. Osobiście, więc wróżę - i jest to zresztą wariant stosunkowo najbardziej optymistyczny - że strefa euro formalnie zostanie scentralizowana, ale de facto się rozepnie. Będzie nadal jedna wspólna waluta, tylko różna w różnych krajach. Będzie euro niemieckie i euro greckie, i różne inne euro. Nieważne, jak tam sobie poradzą wynajęci fachowcy ze szczegółami, pewnie wszystkie owe euro połączy się jakimiś "korytarzami", systemami przeliczeń i parytetów, mniejsza o samą inżynierię finansową. Specjaliści od euro-entuzjazmu będą w każdym razie krzyczeć, że wspólna waluta została uratowana i nadal się coraz bardziej integruje - a ktokolwiek zauważy, niczym ów chłopczyk z bajki o nagim królu, że przecież to już nie jest wcale jedna, wspólna waluta, zostanie przez nich wdeptany w błoto, wykpiony i obśmiany, jako faszysta, negacjonista, oszołom i co tam jeszcze. Na szczęście, bowiem, aby opisany przez Barbarę Tuchman mechanizm "szaleństwa władzy" mógł doprowadzić do prawdziwej tragedii, niezbędne jest nie tylko szaleństwo, ale i władza. Szaleństwa w Europie dziś mamy w bród, ale silnej władzy w niej, Bogu dzięki, nie widać, i nie wydaje się, żeby ktoś w najbliższym czasie mógł ją stworzyć. Rafał A. Ziemkiewicz

07 grudnia 2011 "Socjalista jet brakującym ogniwem pomiędzy małpą a człowiekiem" - odkrył jakiś czas temu pan Janusz Korwin- Mikke. A Darwin tyle lat poszukiwał brakującego ogniwa.. I patrzcie Państwo.. Znalazł się ktoś, kto to ogniwo znalazł. A merdia jakoś tajemniczo milczą na ten temat.?. Przecież to wielkie odkrycie, przynajmniej na skalę europejską, gdzie socjalizm doprowadza do ubóstwa miliony ludzi, wystarczy zrobić bilans przychodów i strat a okaże się, że wiele socjalistycznych krajów europejskich już jest bankrutami, albo bankrutami będzie w najbliższej przyszłości.. Pan Janusz powinien przynajmniej być nominowanym do Nobla, chociaż do Pokojowej Nagrody Nobla.. Tym odkryciem ostrzega ludzkość przed dalszym budowaniem socjalizmu i przestrzega przed wojną.. Ale pełnokrwiści socjaliści tego słuchać nie będą- ONI nadal socjalizm budować będą.. Bo albo socjalizm, albo – śmierć.. „Socialismo o muerte”- jak kończył swoje przemówienia towarzysz Fidel Castro. A ponadto, socjalizm jest najdoskonalszym systemem zalegalizowanej demokratycznie kradzieży organizowanej przez biurokrację.. Miliony biurokratów już żyją z okradania mieszkańców Europy, żyją nawet z okradzionych tych wszystkich, którzy jeszcze się nie urodzili.. Będę z wielką niecierpliwością czekał na moment, gdy w Polsce liczba urzędników przekroczy 1 milion, a ma to nastąpić około roku 2013.. Na razie mamy ich, około - bo liczba ta systematycznie rośnie- 715 tysięcy.. To z pewnością będzie wielkie „święto” dla lewicy wszelakiej.. Narodziny milionowego urzędnika.. To jest to! Dlaczego znowu wspominam o socjalizmie jako systemie redystrybucji, dotacji, dopłat, wyrównywania szans,, państwowego nadzoru finansowego, wspomagania małych i średnich przedsiębiorstw z budżetu państwa, wymogów i regulacji wszelakich, zabijających tak naprawdę przedsiębiorczość? Ano, dlatego, że właśnie pan Jan Biegniewski z Polskiego Związku Hodowców i Producentów Trzody Chlewnej o dźwięcznej nazwie ”Polsus” twierdzi, że” Mamy poziom produkcji taki jak w 1964 roku. To wstyd dla kraju, który jeszcze do niedawna był liczącym się eksporterem najwyższej, jakości mięsa wieprzowego”. Wszystko to oczywiście być może, i może więcej powinniśmy hodować świń, nawet tyle, żeby wykarmić całą Europę, może cały świat, a może i całą galaktykę.. A kto komu broni hodować świnie, spełniając przy tym wszystkie europejskie wymogi dotyczące wygód hodowanych świń? Niech pan Jan Biegniewski zakasze rękawy i hoduje, jak już wyhoduje, niech produkuje, jak wyprodukuje- niech hoduje.. I namówi do tego innych, skoro jest związany z Polskim Związkiem Hodowców i Producentów Trzody Chlewnej.. Mnie na oko wydaje się, że świń mamy w Polsce dostatek.. A jak jeszcze urodzi się milionowy urzędnik.(????). I koryto będzie jeszcze głębsze i szersze. Nic - tylko zostać świnią.. I do koryta. Wszystkie świnki się tam zmieszczą, tylko kwestia szerokości i głębokości.. Koryta! A jak w roku 2020 będziemy mieli przy korycie ze dwa miliony świń, pardon- urzędników? To, co wtedy robić? Jak koryto pogłębiać i poszerzać? Żeby wszystkie były zadowolone i wesoło merdały ogonkiem? No, bo odpowiednie oświetlenie będą miały, piłki zabawowe - też, odpowiedni metraż, płytki ceramiczne i inne atrybuty europejskości.. Bo świnie to też Europejczycy! A może przede wszystkim.. Problem pana Jana polega na tym, że – uwaga!- domaga się on” rządowego programu wsparcia rozbudowy stad”, który to program ma powstrzymać spadek produkcji mięsa wieprzowego. To jest właśnie socjalizm! Panu Janowi, chodzi de facto o to, żeby wszyscy ci, którzy nie są hodowcami i producentami trzody chlewnej, a są na przykład producentami, ale nie hodowcami kapci, złożyli się przy pomocy przemyślnego systemu podatkowego, na jego pomysł produkcji i hodowli świń, i żeby raz na zawsze skończyć ze wstydem w związku z tym, że tak mało świń produkujemy.. A ja powtórzę jeszcze raz: świń ci u nas dostatek! I programów rządowych dostatek, z których nic nie wynika poza marnotrawstwem znacjonalizowanych pieniędzy i tych świń, które te programy tworzą.. I napełnianiem brzuchów pełnych głodu- biurokracji.. A jeśli program miałby zwiększyć eksport, to będzie to nic innego, jak dopłacanie konsumentom niemieckim, francuskim, włoskim i innym do spożywanego mięsa wieprzowego, tworzonego w Polsce. Dlaczego biedny Polak miałby dopłacać Niemcowi do jego wieprzowego jadłospisu? Oczywiście rosnące koszty hodowli powodują ubywanie hodujących na rynku i żaden program niczego tu nie zmieni! Trzeba iść w kierunku obniżania podatków, żeby hodowla się opłacała producentom i hodowcom, żeby więcej osób chciało zajmować się produkcją i hodowlą trzody chlewnej, ale uwaga!- bez przynależności do Polskiego Związku Hodowców i Producentów Trzody Chlewnej i bez pana Jana Biegniewskiego, bo tam trzeba płacić składki i utrzymywać biuro Związku co podnosi koszty produkcji świń - tylko na wolnym rynku hodowli świń, bo – mam pewne podejrzenia, że pan Jan kombinuje, żeby pouczestniczyć sobie w programie rządowym mającym na celu” wsparcie rozbudowy stad” i pomacać te strumienie pieniędzy płynące od rządu do Polskiego Związku. To będzie najlepszy interes - i człowiek się nie na tyra, a opływać będzie w strumieniach płynących pieniędzy.. Oczywiście wcześniej rząd te pieniądze, które popłyną wartkim strumieniem do Związku musi odebrać tym, którzy w tym strumieniu pieniędzy uczestniczyć nie będą… Będą jedynie zasilać ten strumień. Często nieświadomie.. I taki jest plan! A przy tym rząd będzie musiał zajmować się inseminacją.. Będzie dyzmologicznie, a czego, jak czego, ale śmiechu nam potrzeba.. Tak jak plan pana Macieja Milczarskiego, przewodniczącego Krajowej Rady Piekarzy i Cukierników, znowu jakaś rada, jak to w kraju rad - który niedawno poinformował, że branża cukiernicza chce zmienić prawo unijne tak, by mogła korzystać z pieniędzy Unii Europejskiej na –uwaga!- promowanie pieczywa(???) A dlaczego tylko pieczywa, za pieniądze unijne, które tam się znajdują wtedy, gdy zapłacimy składkę obowiązkową w wysokości- 16 miliardów złotych rocznie? A nie na promocję napoleonek, serników czy drożdżówek? Podejrzewam, że pan Maciej ma akurat piekarnię i piecze chleb, a ciastkami jakoś nadgania i sobie radzi, ale w chlebie jest mały zastój. Poza tym musi mieć znajomego w branży reklamowej, bo chce przeprowadzić szeroką kampanię medialną pokazującą zalety pieczywa, na co potrzeba mu przynajmniej 1 milion złotych(???) Ale za pięć milionów – to by dopiero „ pokazał zalety pieczywa”. A za dziesięć? To niech wyciągnie z własnej kieszeni te miliony i trwoni.. Ale on swoich trwonić nie chce, chce trwonić cudze.. Bo tak najlepiej.. Przy braku odpowiedzialności.. Gdyby był sprytny i nie żądny unijnych pieniędzy nawiązałby ściślejszą współpracę z proboszczami, którzy częściej powtarzaliby podczas mszy” chleba naszego powszedniego”. Co – być może - uratowałoby sprzedaż chleba?. Gorzej byłoby z ciastkami, no i gofry oraz zapiekanki by szły gorzej, bo wzrosłoby spożycie chleba.. A „obywatele” w Polsce coraz częściej wybierają, czy myć ręce, czy też umyć nogi.. Bo rząd ich goli niemiłosiernie! Na tym świecie pełnym złości nie ma niczego, co zadowalałoby w pełni wszystkich.. Ale niektórzy próbują rozegrać swoje problemy kosztem innych - jak to w demokracji, wielu próbuje żyć na koszt innych.. Socjaliści są naprawdę brakującym ogniwem pomiędzy małpą a człowiekiem- obywatelem.. Bo prawdziwego człowieka stwarza sam Pan Bóg! Na swój obraz i podobieństwo - mam na myśli duszę człowieka.. WJR

Kilka cytatów o Niemcach i nie tylko Wypada zacząć od najważniejszego cytatu. A w najważniejszym znajdą się „mądrości” Radka Sikorskiego pełniącego kuriozalną funkcję ministra spraw zagranicznych, kuriozalną no, bo jaką Polska prowadzi politykę zagraniczną? Do podporządkowywania się Niemcom i podlizywania Rosji nie trzeba przecież ministerstwa spraw zagranicznych i tak wszyscy wiedzą, z której strony jest chleb posmarowany.

„Mniej się obawiam niemieckiej siły, zaczynam bać się niemieckiej bezczynności” – powiedział Sikorski na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej w Berlinie. Dodał, że największym zagrożeniem jest „nie terroryzm, nie talibowie, z pewnością nie niemieckie czołgi, (…) nawet nie rosyjskie pociski, których rozmieszczeniem w pobliżu granic UE groził prezydent (Rosji) Dmitrij Miedwiediew. Największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa i dobrobytu Polski byłby upadek strefy euro”. Równie dobrze mógłby powiedzieć, że władzom III RP nawet do głowy nie przychodzi dbanie o interesy Polski i, że już martwią się tylko tym, czym metropolia. A ta niemiecka bezczynność, to nic innego, jak zachęta, żeby Niemcy tą naszą biedną Polskę bez żadnego skrępowania wzięły pod but. Nie spotkają się z oporem, wręcz przeciwnie władze i tzw. elita będzie piała z zachwytu, że im dobrze i, że przed ewentualnym gniewem społeczeństwa, (w którego to wybuch nie bardzo wierzę) będą mogli schronić się pod solidnymi niemieckimi skrzydłami. Nie trzeba było wiernopoddańczych deklaracji Sikorskiego, żeby wiedzieć, że folksdojczów gotowych na każdą nikczemność w III RP nie zabraknie. Ale też minister spraw zagranicznych zdaje się sugerować, że teraz jest jakiś wyjątkowo dogodny moment dla otwartego podporządkowania Polski Berlinowi. Może i jest biorąc pod uwagę stopień degeneracji tych, co na górze i stopień apatii społeczeństwa. Najwyraźniej Sikorski chce być tym, który przyniesie Niemcom dobre wieści, takich spotykają przecież nagrody, a pieniądz jak wiadomo nie śmierdzi. Z wypowiedzi ministra spraw zagranicznych dowiedziałem się też, że w Polsce jest dobrobyt. Komu dobrobyt temu dobrobyt, taki Sikorski na pewno żyje nie tylko z „strefie zdekomunizowanej”, ale i w dobrobycie, ale nie wszyscy tak mają. Definicja ubóstwa absolutnego przewiduje, że osobnik, aby nie stracić tego zaszczytnego miana „może wydać na swoje utrzymanie mniej niż równowartość jednego dolara dziennie” (jest to cytat ze stron Wikipedii, a definicja tam zamieszczona powstała pewnie na podstawie jakiegoś psu na budę potrzebnego dokumentu ONZ). Jakby nie patrzeć wysokość moich dochodów sytuuje mnie wśród ludzi absolutnie ubogich. Ale wiemy już dzięki Jerzemu Urbanowi, że rząd wyżywi się sam, tym bardziej teraz, gdy w Polsce działa tyle różnego rodzaju fundacji finansowanych przez Berlin. Kiedyś Centrum im. Smitha opublikowało jakiś raport czy coś podobnego, z którego wynikało, że bogactwo obywateli zależy od jednego czynnika, od obowiązującego prawa. W końcu można i kopalnie złota obłożyć tak wysokimi podatkami, że wydobycie tego kruszcu stanie się nieopłacalne. Zamiast zająć się rozwiązaniami prawnymi, które umożliwiłyby ludziom godne życie ze swojej pracy, te skurwysyny martwią się „strefą euro”. Wiem, więc komu podziękować, za to, że na nic mnie nie stać. Dziękuję, więc ci III RP i tobie „wspólna Europo”! Nich cię szlag trafi! Teraz o „mądrościach” komisarza UE Janusza Lewandowskiego „Propozycja, by Unia kontrolowała budżety krajów członkowskich, to taki kaftan bezpieczeństwa groźny tylko dla grzeszników, tylko dla tych państw, które będą się zadłużać”. I dalej: „Słyszę histeryczne okrzyki w Polsce, że jest to zabranie suwerenności. Chwila na ten temat jest potrzebna, jako refleksja trzeźwa, a nie nietrzeźwa. Chcemy wspólnoty energetycznej, bo to też jest wspólnota losu. Chcemy, żeby kraje się nawzajem informowały o przedsięwzięciach energetycznych, które mogą zagrażać sąsiadom. Taką wspólnotą losu w jeszcze większym stopniu jest wspólna waluta. Ma siedemnastu udziałowców, z których jeden może pogrążyć wszystkich innych. To, że mogą sobie patrzeć w ręce, patrzeć na swoje plany budżetowe, nie jest utratą suwerenności. Natomiast sankcje grożą tylko grzesznikom – tym, którzy przez niefrasobliwość własną, niszczą dobrobyt innych. Jeżeli Polska wyobraża sobie siebie, jako kraj, który zadłuża się na poczet przyszłych pokoleń, to wtedy może się lękać tego kaftana bezpieczeństwa”. Ci ludzie potrafią wszystko wytłumaczyć, nawet, że w ZSRS jest dobrobyt, a Polska nie zadłuża się na poczet przyszłych pokoleń. A swoją drogą, komu potrzebny jest kaftan bezpieczeństwa? Chyba ludziom, którzy tracą kontakt z rzeczywistością i są zagrożeniem dla innych. Zdaje się, że wśród dygnitarzy UE pełno takich i stąd pewnie takie a nie inne porównanie przyszło do łepetyny Janusza Lewandowskiego. I ostatni cytat tym razem z Wirtualnej Polski: „60% Niemców uważa, że wprowadzenie euro nie było dobrym pomysłem – takie dane przynosi sondaż dla tygodnika „Focus”, który opisuje w niedzielę agencja AFP. Według tego badania 85% Niemców sądzi, że wprowadzenie euro pociągnęło za sobą wzrost cen. O tym, że dawna waluta narodowa – niemiecka marka, była bardziej stabilna względem obcych walut niż jest dziś euro, przekonanych jest 75% Niemców – wynika z sondażu”. I po co oni ciągną nas w to gówno? Ale czy oni potrafią coś innego niż wykazywać się na wyścigi posłuszeństwem wobec władzy radzieckiej, która teraz nazywa się inaczej. Michał Pluta • konfederata.bloog.pl

Towarzysz generał idzie na wojnę Z Robertem Kaczmarkiem, reżyserem i producentem filmowym, współautorem wraz z Grzegorzem Braunem filmu pt. „Towarzysz generał idzie na wojnę”, rozmawia Adam Kruczek

Z okazji zbliżającej się 30 rocznicy wprowadzenia stanu wojennego nakręcili Panowie znów film z towarzyszem generałem w roli głównej. Skąd pomysł ponownego zwrócenia uwagi na Jaruzelskiego i stan wojenny, bo jak sądzę, nie chodzi tylko o odnotowanie okrągłej rocznicy? - Jeszcze do niedawna myślałem, że swoimi filmami wypełniamy jakieś białe plamy na mapie najnowszej historii Polski, ale teraz jestem przeświadczony, że ta cała mapa to jedna wielka ściema i pewne rzeczy trzeba wyjaśniać od podstaw. Tak też jest ze stanem wojennym, nad którym nikt tak naprawdę dotąd się nie pochylił. Świadczy o tym choćby los dokumentów kremlowskich, obecnie tajnych, ale wcześniej skopiowanych przez występującego w naszym filmie Władymira Bukowskiego. Pod koniec lat 90 zaniósł on kopie dokumentów dotyczących m.in. stanu wojennego do Sejmu i do dziś nie zostały nawet przetłumaczone na język polski. Tymczasem żyjemy w sferze mitów wykreowanych przez media na temat tych wydarzeń. Obowiązuje dziś dyrektywa powstała w 1989 r. dotycząca traktowania stanu wojennego, jako tzw. mniejszego zła, która zastąpiła wcześniejszą mówiącą o obronie socjalizmu. Podczas pracy nad filmem „Towarzysz generał”, czuliśmy niedosyt z powodu niemożności pełniejszego opowiedzenia o najistotniejszym etapie w życiu towarzysza Jaruzelskiego, czyli o stanie wojennym będącym zwieńczeniem jego kariery. A ponieważ dotarły też do nas nowe informacje, które są zarazem i szokujące, i bulwersujące, postanowiliśmy zrobić ten film właśnie teraz. Okrągła rocznica pomogła, bo wtedy jest zwykle większe zainteresowanie szerszej publiczności.

O jakich nowych materiałach Pan mówi? - Ostatnio zostały ujawnione diariusze i pamiętniki urzędników kremlowskich. Jeden z nich opublikował swoje, robione na bieżąco notatki, z początku lat 80. Pokazują one w zupełnie nowym świetle kulisy decyzji politycznych z tego okresu. Te nowe źródła całkowicie podważają narrację – jak to się dziś modnie mówi – Jaruzelskiego, jakoby przez prawie półtora roku walczył o pokój i zgodę w Polsce, aż w końcu, ponieważ ta „straszna ekstrema” nie ustępowała, nie miał innego wyjścia i dla dobra Polski, aby uniknąć rozlewu krwi, owego „targania po szczękach”, musiał z wielkim bólem wprowadzić stan wojenny. Tak naprawdę przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego zaczęły się jeszcze przed powstaniem „Solidarności” w lipcu 1980 roku.

Wtedy wybuchły strajki na Lubelszczyźnie zwane „Lubelskim Lipcem”… - Tak, i wtedy właśnie zaczęto przygotowywać narzędzia prawne do rozprawy ze strajkującymi. Komuniści mieli manierę legitymizowania swoich poczynań za pomocą aktów prawnych. Przewidywali strajki o charakterze masowym, gdyż dysponowali regularnymi badaniami i doniesieniami z terenu, a także danymi makroekonomicznymi, z których wynikało, że wobec katastrofalnego stanu gospodarki społeczne niezadowolenie będzie się nasilać. Dysponując przesłankami, że szykuje się kryzys gospodarczy, który powoduje drżenie społeczne i dochodzi do ogromnej zmiany postaw w związku z pielgrzymką Jana Pawła II do Polski, komuniści zdawali sobie sprawę z tego, że strajki socjalne przekształcą się z czasem w polityczne, więc zawczasu szykowali się do ich spacyfikowania. Wtedy nie było jeszcze ustaw, które pozwalałyby wprowadzić stan wojenny, więc trzeba było zdecydować się na wybór ścieżki legislacyjnej.

Chyba nie dopracowali tego zagadnienia, skoro Trybunał Konstytucyjny uznał, że działali bezprawnie. - Bo robili to w wielkiej tajemnicy. O działaniach tych wiemy ze sprawozdań obrad Komitetu Obrony Kraju, gdyż dokumenty z posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR w większości zniszczono. To właśnie na naradach KOK w październiku 1980 r. uznano, że legislacja stanu wojennego nie będzie wprowadzana drogą sejmową, gdyż nie dałoby się utrzymać akcji w tajemnicy i przepadłby atut zaskoczenia przeciwnika. W końcu zdecydowano się na legalizację przez Radę Państwa, co ostatecznie okazało się niezgodne z konstytucją PRL. Pierwsze gry sztabowe rozpoczęły się w marcu 1981 r., w czasie, gdy Jaruzelski, jako premier apelował do „Solidarności” o 90 dni spokoju, a jednocześnie postanowił, że stan wojenny trzeba przeprowadzić nagle, z zaskoczenia, z soboty na niedzielę.

Czy stanu wojennego można było uniknąć? - Tak, to jedna z tez naszego filmu. Od samego początku, niejako od genezy stanu wojennego w Polsce, mamy do czynienia z manipulacją historyczną, która trwa przez całe te 30 lat. To, co nam często umyka, gdy myślimy o stanie wojennym, i co jest zręcznie przemilczane w mediach, to geopolityka. To był czas szalenie sprzyjający zmianom politycznym w Polsce, którego nie wykorzystaliśmy. Sowieci byli też w katastrofalnej sytuacji gospodarczej. W pewnym momencie Leonid Breżniew bardzo poważnie zastanawiał się, czy nie odwołać ze względów ekonomicznych olimpiady w Moskwie. Sowieci mieli na głowie Afganistan i sankcje amerykańskie. Naszą politykę w czasie tzw. karnawału „Solidarności” w 1981 r. można było rozgrywać naprawdę na wielu fortepianach, gdyby istniała wola choćby częściowego uniezależnienia się od Moskwy. W dokumentach kremlowskich znaleźliśmy informację o telefonicznej rozmowie Breżniewa ze Stanisławem Kanią, ówczesnym I sekretarzem KC PZPR, przeprowadzoną w sierpniu 1981 r., w której Breżniew proponuje coś na kształt ograniczonej wolności dla Polski, taką finlandyzację z brzegowymi warunkami w postaci pozostania wojsk sowieckich i zabezpieczeniem tranzytu do baz w NRD. Potwierdzeniem gotowości daleko posuniętych ustępstw była wypowiedź Jurija Andropowa z 10 grudnia 1981 r., że jak trzeba będzie, to Kreml dogada się również z „Solidarnością”. Wiadomo, że przy takiej postawie Moskwy po roku działalności „Solidarności”, gdyby doszło nawet do namiastki wolnych wyborów, dotychczasowa władza zostałaby zmieciona i tego tak naprawdę bali się polscy komuniści.

Żal im było oddawać władzę… - Z tandemu Kania – Jaruzelski pierwszy był za rozwiązaniami politycznymi, czyli za doprowadzeniem do czegoś na kształt późniejszego Okrągłego Stołu, oczywiście przy wcześniejszym wprowadzeniu agentury w struktury „Solidarności” i podzieleniu jej na ekstremę i nurt „właściwy”, z którym można rozmawiać. To, jak sądzę, było realne na wiele lat przed rzeczywistym Okrągłym Stołem. Jakaś jego forma mogła nastąpić już w 1982 r., tym bardziej, że na Kremlu zaczęło wymierać stare pokolenie. Ale w 1981 r. zwyciężyła grupa skupiona wokół Jaruzelskiego, która w stanie wojennym widziała możliwość utrzymania się u władzy i w różnych mutacjach kontroluje Polskę do dziś. Stan wojenny to był wyłącznie ich grupowy interes.

Ale naciski sowieckie na polskich towarzyszy, żeby załatwili problem „Solidarności” własnymi rękami, istniały? - Oczywiście, że Sowieci naciskali, bo obawiali się, że to może się rozprzestrzenić i zagrozić blokowi państw socjalistycznych. Zresztą, podobnie jak Erich Hoenecker, Gustav Husák i reszta. Jaruzelski im to obiecał, a jednocześnie bardzo się bał, stąd jego prośby o sowiecką pomoc, gdyby mu nie wyszło. Był nawet taki moment, że w kwietniu 1981 r. na spotkaniu z Dmitrijem Ustinowem i Jurijem Andropowem w Brześciu, w wagonie kolejowym złożył dymisję. To znamienne, premier peerelowskiego rządu, jaki by on nie był, składa na ręce szefa KGB dymisję – to świadczy o formacie tego człowieka. Sowieccy generałowie konsekwentnie utrzymywali, że nie wejdą do Polski. Wiedzieli, jak to mówiono w tych kręgach, że „Polacy to nie Szwejki”, i poleje się krew. Będzie powstanie narodowe z tragicznymi konsekwencjami gospodarczymi i politycznymi dla całego bloku sowieckiego.

Nie tylko Sowieci bali się powstania w Polsce. Amerykanie też wiedzieli i nie powiedzieli. - W naszym filmie pokazujemy nowy i dający wiele do myślenia wątek dotyczący spotkania Helmuta Schmidta z Honeckerem 13 grudnia. Mamy relacje z rozmowy, w czasie, której kanclerz Niemiec Zachodnich przekazuje tą drogą gratulacje dla Jaruzelskiego za sprawne wprowadzenie stanu wojennego. Nie może tego zrobić oficjalnie, bo nastroje w Niemczech są zdecydowanie prosolidarnościowe i trwa spontaniczna akcja paczkowa, zresztą bardzo na rękę komunistom, bo łagodziła problemy aprowizacyjne. Gest kanclerza Niemiec związany był z tym, że ewentualne krwawe rozruchy w Polsce mogłyby zaszkodzić stosunkom między Niemcami a Rosją, gdyż pociągnęłyby za sobą ogromne międzynarodowe sankcje, z których Niemcy nie mogłyby się wyłamać. Interesy niemiecko-rosyjskie to nie tylko ostatnie lata i Nord Stream, ale kręcący się od lat 70 biznes związany z gazem. Niemieckie koncerny montowały wówczas na Syberii ogromną infrastrukturę nastawioną na eksport rosyjskiego gazu do Niemiec. W filmie wypowiada się doskonale zorientowany w tej sprawie Richard Pipes, doradca Ronalda Reagana. Ciekawe, że w tym przedsięwzięciu uczestniczyli też Amerykanie, ale po wprowadzeniu stanu wojennego w ramach sankcji wycofali się wraz z licencjami dla firm zachodnioniemieckich, co znacznie zdezorganizowało tę inwestycje.

Helmut Schmidt, później Gerhard Schroeder, a teraz Angela Merkel – strategiczny sojusz Berlin – Moskwa stale aktualny… - Tak, to się nie zaczęło wczoraj ani przedwczoraj, ale jest to konsekwentna polityka niemiecka i rosyjska od wielu dziesięcioleci, jeśli nie wieków. Ostatnio padło z rosyjskich kręgów znamienne stwierdzenie, że w Europie Rosja w zasadzie graniczy z Niemcami, a państwa typu Białoruś, Polska, Czechy to tylko takie „cieśniny lądowe”.

Okrągły stół 7 lat wcześniej, Jaruzelski dopingowany przez Breżniewa i Schmidta – chyba znów zanosi się na głośną premierę. Kiedy i gdzie będzie można zobaczyć Panów najnowszy film? - Film został wyprodukowany przez moją firmę Open Group i Dom Wydawniczy Rafael i wraz z książką będzie do nabycia w księgarniach na początku grudnia. Później będzie można go również kupić tylko na płycie DVD. Prowadzę też rozmowy z jedną z telewizji komercyjnych w sprawie wyemitowania go 13 grudnia w kanale tematycznym.

Telewizja Polska nie była zainteresowana? Przecież filmy Panów biły rekordy oglądalności. - Od półtora roku nie podpisałem żadnego nowego kontraktu z TVP. System się uszczelnia. Już przerobiłem taką 5-letnią cenzurę polityczną za prezesa Roberta Kwiatkowskiego i teraz to się powtarza. Dziękuję za rozmowę. Adam Kruczek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
633
633
633 10
632 633
633
633
633
633
633
633 17
633
633
artykul 633
ustawa o ochronie baz danych 633 0
633 DUO Jameson Bronwyn Zmysłowy mężczyzna

więcej podobnych podstron