42 Wymarzony przyjaciel

MARGIT SANDEMO

WYMARZONY PRZYJACIEL

Tytuł oryginału: „Drømmen om en venn”

PRZEDMOWA

Tę krótką opowieść napisałam dawno, w roku 1963, może 1964, zanim jeszcze odważyłam się myśleć o wysyłaniu czegokolwiek do wydawcy. W owych czasach nie wypadało pisać niczego z gatunku science - fiction, dlatego zrobiłam to dla siebie, z samej po­trzeby pisania.

Nigdy o niej nie zapomniałam, choć sądziłam, że albo już dawno gdzieś przepadła, albo zostały z niej jakieś fragmenty. Aż wreszcie, w roku 1995, prze­prowadzaliśmy się. Wtedy ją znalazłam, po prostu jakby spadła z nieba na sam wierzch skrzyni pełnej maszynopisów. Pięć minut wcześniej na pewno jej tam nie było! Maszynopis był kompletny, jedyne, co pozostało mi do zrobienia, to drobne zmiany re­dakcyjne i uwspółcześnienie tekstu.

Opowieść przemówi być może najbardziej do młodzieży i tych, którzy zachowali młodzieńczy umysł i marzenia. Przyjmijcie ją łaskawie jako mo­ją pierwszą, naiwną próbę pisarską!

Margit Sandemo

ROZDZIAŁ I

Dzień, w którym Lindis dowiedziała się prawdy, oznaczał dla niej koniec świata.

Już sam ranek był fatalny.

Nocna kłótnia rodziców, której nie starali się ukryć, nie dała jej długo zasnąć. Rano Lindis była niewyspana i poirytowana. Rzuciła jakąś kąśliwą uwagę w stronę swej przemądrzałej młodszej sio­stry, co natychmiast sprowokowało rodziców do wzięcia małej w obronę.

Lindis nie mogła się powstrzymać od złośliwego komentarza:

- Dziwne, że potrzebujecie wspólnego wroga, aby działać razem...

Ojciec przytrzymał ją mocno za ramię.

- Nie bądź bezczelna! Chodzisz do szkoły śred­niej, dostajesz od nas ubrania i jedzenie. Nie masz powodu nas o nic oskarżać!

- Nie rozumiem, co to ma wspólnego z całą spra­wą - mruknęła nieco ciszej. - Dlaczego nigdy nie krzyczycie na Karin? Ona może robić, co jej się tyl­ko spodoba!

Ojciec nieświadomie przybrał łagodniejszy wy­raz twarzy.

- Przecież wiesz, że Karin...

- Wiem, że Karin ciężko chorowała jako dziec­ko. Było mi jej wtedy żal, musiałam mieć na nią wzgląd i być grzeczną dziewczynką. Ale teraz, u diabła, jest...

- Nie przeklina się w moim domu - rzuciła mat­ka swym najchłodniejszym tonem. Była elegancką damą w tak zwanym kwiecie wieku, poważaną przez wszystkich i mocno przywiązaną do konwe­nansów. - Czy ja muszę zawsze się za ciebie wsty­dzić, Lindis? Jesteś najbardziej niewdzięcznym stworzeniem, jakie kiedykolwiek spotkałam. Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam!

Lindis nie chciała po raz kolejny wysłuchiwać znanego tekstu. Złapała teczkę i wybiegła z domu. Kątem oka dostrzegła jeszcze triumfalny uśmie­szek siostry.

Ich troje. Trzymali się razem, wspierając nawza­jem, a ją odsuwając na dystans.

Siedemnastoletnia Lindis przechodziła właśnie okres buntu i nie zawsze właściwie oceniała rzeczy­wistość. Chciała czuć się odrzucona i niezrozumia­na, chciała cierpieć! Był to kolejny etap jej rozwo­ju, o tym jednak nie wiedziała.

Karin miała dopiero dwanaście lat i nie dosięgło jej jeszcze charakterystyczne dla nastolatków gwał­towne pragnienie samodzielności. Dokuczała Lin­dis po dziecinnemu, pewna rodzicielskiego wspar­cia, często wykorzystując dawną chorobę. Była już zdrowa i silna, ale trzymała to w tajemnicy.

Wspaniale było czuć się uprzywilejowaną w sto­sunku do starszej siostry, wspaniale móc się wykrę­cać od nieprzyjemnych prac domowych, mówiąc ci­chutko: „Ale ja przecież nie dam rady...” Lindis przejrzała jej fortele, dlatego tym bardziej cieszyło Karin, gdy starsza siostra obrywała burę.

Przepełniona buntem Lindis czekała na szkolny autobus. Nie zjadła śniadania, jak zwykle od czasu tej fatalnej lekcji wuefu. Nadepnęła wtedy na nogę Inger - Lise, która krzyknęła:

Uważaj, gdzie leziesz, ty wielka, tłusta, niezdar­na krowo!”

Dla Lindis był to prawdziwy szok. Zawsze uwa­żała, że ona jest normalnie zbudowana, a Inger - Lise jest niedożywioną szczapą. Jednak złośliwe słowa zapadły jej głęboko w serce i zupełnie się załamała. Nie miała już odwagi jeść. Porównując się z najszczuplejszymi dziewczynami o drobnych kościach, czuła się przy nich jak stodoła.

Nie miała racji. Doskonale mieściła się w grani­cach normy, jeśli chodzi o wagę. Była zdrową, zgrabną dziewczyną o żywym usposobieniu. Teraz jednak znajdowała się na drodze ku przepaści. Oczywiście, słyszała o anoreksji, ale sądziła, że jej to nie dotyczy. Uważała, że w pełni się kontroluje i że musi tylko schudnąć parę kilo. Jeszcze tylko pa­rę. Fakt, że już dawno zeszła poniżej wymarzonej wagi, przeoczyła.

W domu zauważano czasem, że Lindis rezygnu­je z obiadu i że jada bardzo mało, jednak fakt ten przesłaniały rodzicom ich własne zmartwienia. Wystarczało, że rzucili czasem: „No, jedz wresz­cie!”, albo: „Boże jedyny, dziewczyna niedługo skończy osiemnaście lat, najwyższy czas, żeby sa­ma dbała o siebie! Przecież gorzej jest z Karin, która znów nie może wyjść z przeziębienia. Przy jej słabych płucach i niskiej odporności... Biedulka, chyba się znów nie rozchoruje?”

Drogą nadeszły koleżanki z klasy Lindis, rozma­wiając o czymś, co Anne Sofie trzymała w ręce.

- Co to jest? - spytała Lindis.

- Dostałam to! - promieniała Anne Sofie. - To zdjęcie mojego ukochanego. Och, nie mogę, jaki on jest piękny! Nie wiem, co mi napisał, ale to mu­si znaczyć, że mnie kocha! Bezgranicznie!

Było to zdjęcie angielskiego muzyka rockowego na tle grupy. Marit, chluba klasy, poprosiła o podanie jej zdjęcia tego ubranego w skóry i metal półboga.

- Napisane jest: „Best wishes”. Najlepsze życzenia.

- Zawsze musisz wszystko popsuć - mruknęła Anne Sofie lekko zażenowana.

Nie należała do najlepszych, jeśli chodzi o ję­zyki obce, jakoś jednak udało się jej sklecić list do swego idola. Kirsten, przyjaciółka Anne Sofie, też nie należała do geniuszy, ponieważ jednak by­ła skończoną pięknością, nie miała żadnych kom­pleksów.

- I tak masz szczęście - westchnęła Solveig, pa­trząc na Anne Sofie.

Solveig była mała i szara jak mysz. Trzymała się tych koleżanek, którym to akurat nie przeszkadzało.

Liderka grupy jeszcze się nie wypowiedziała. Miała na imię Tone i posiadała autorytet wynikają­cy z urody, sprawnego umysłu, porządnego domu i wielu wielbicieli oraz wielbicielek. Podbudowywa­ły go też wypowiadane przez nią sądy. Z wydaniem aktualnego zaczekała, aż wszystkie obrócą się w jej kierunku.

- Kochanie się w idolach jest nieszkodliwe i nie­co dziecinne - orzekła. - Wykazuje tylko, że ma się małe szanse w kręgu znajomych.

Radość Anne Sofie wyraźnie minęła. Nadjechał autobus, dziewczyna wsunęła z westchnieniem zdjęcie do książki od matematyki.

Dlaczego ludzie są dla siebie tak okropni? pomy­ślała Lindis, wsiadając do autobusu. Choć w zasa­dzie ja też taka jestem w domu...

Muszę być trochę milsza, postanowiła.

Nagle dotarło do niej, że takie postanowienie podejmowała już wiele razy w ciągu tego roku. Bez specjalnego rezultatu...

Ojciec był wicedyrektorem w jej szkole. To nie była korzystna sytuacja dla niej jako uczennicy. Może właśnie to sprawiło, że odsunęła się od ojca, nawet nieświadomie?

Gdyby tylko mogła z kimś szczerze porozmawiać! Z prawdziwym przyjacielem. Z dziewczynami było dobrze tylko pozornie. Żadnej z nich nie odważyła­by się zwierzyć. Wątpiła, czy interesuje je to samo, co ją, poza tym wszystkie miały spokojne domy.

Bo ona nie miała, to było pewne. Wina w dużej mierze leżała po jej stronie, ale tak trudno jest być miłą i grzeczną, kiedy dusza wyraża sprzeciw! To minie, mawiała mama. To tylko dojrzewanie.

Skąd ona to wiedziała? Przecież nie mogła zaj­rzeć do wnętrza Lindis!

Lisbeth Lund, uśmiechnięta, niewysoka nauczy­cielka angielskiego, pewnie by ją zrozumiała. Z nią na pewno by się dobrze rozmawiało, choć to nie to samo, co przyjaciel chłopak...

Tego jednak nie było jej jeszcze dane zaznać. Durzyła się w kilku, lecz zachowywała się zbyt nie­zręcznie, aby któryś odważył się do niej zbliżyć.

Autobus zatrzymał się przy szkole w momencie, gdy zabrzmiał dzwonek. Gromada uczniów tłoczy­ła się przy drzwiach w przepychance, kto ostatni przekroczy główne wejście.

Na korytarzu Lindis napotkała ojca stojącego z Lisbeth Lund. Przyjeżdżał do szkoły samocho­dem, dlatego ją wyprzedził. Podwoził czasem Ka­rin, gdyż, jak twierdził, Lindis stale zaśmiecała mu auto resztkami chipsów.

Skinęła na powitanie głową, lecz ojciec zatrzy­mał ją.

- Podobno coraz gorzej się uczysz, Lindis. Po­staraj się bardziej skoncentrować. Został ci prze­cież jeszcze tylko rok.

- Ja nie mogę narzekać - odezwała się przyjaźnie Lisbeth Lund. - Jest dobra z angielskiego i uważa na lekcjach.

Kochana Lisbeth! Lindis ogromnie ją lubiła. Na­uczycielka wstawiała się za nią i może dlatego dziewczyna na jej lekcjach starała się bardziej niż na innych.

Gdyby tak to ona była moją matką zamiast tej chłodnej, obojętnej bizneswoman, która zjawiała się w domu tylko wtedy, gdy robiła przyjęcie dla przyjaciółek... Nie, jestem niesprawiedliwa. Mama wspaniale prowadzi dom i to pewnie moja wina, że mnie nie lubi. Ojciec bywał w domu rzadko. Każ­de głupstwo tak go wyprowadzało z równowagi, że może to i lepiej. Także on miał słabość do Karin i traktował Lindis jak zło konieczne, które powin­no możliwie najszybciej opuścić dom.

Co ze mną jest nie tak? pomyślała wojowniczo, wchodząc do klasy. W szybie napotkała swoje odbi­cie: owalną twarz o dużych, ciemnych oczach, z ostro zaznaczonymi kośćmi policzkowymi - za­sługą lub winą intensywnego odchudzania, ładny nos i usta, ciemnobrązowe włosy obcięte domo­wym sposobem na pazia, kanciaste ramiona i bio­dra, ale ogólnie zgrabną figurę i ładne nogi.

Mogło być gorzej. Ale w domu i to nie wystar­czało, by ją akceptowali. Może tylko jako opiekun­kę Karin, gdy rodzice wychodzili.

Najlepiej schudnąć. Wtedy na pewno mnie polu­bią. Przecież jestem wielka i niezgrabna, tak powie­działa Inger - Lise.

Lindis udawała, że nie zauważa głodu. Najbar­dziej dokuczał przez pierwsze trzy doby. Teraz mogła nic nie jeść przez długie dni. Czasem jed­nak nadchodził i uderzał mocno. Starała się wte­dy kłaść spać, aby przeczekać fantazje o jedzeniu dobrych rzeczy.

Była osłabiona. Na nic nie miała siły. Ale wyda­wało jej się to naturalne na przedwiośniu, gdy śnieg topnieje i wszyscy czekają na wiosnę.

W czasie ostatniej przerwy stała z dziewczynami, z którymi razem dojeżdżała autobusem i z którymi w związku z tym przebywała najczęściej. Anne So­fie, Marit, Kirsten, Solveig i Tone. Nie była im po­trzebna, ale trzymała się ich, starając się być niezau­ważalna. Dzięki temu ją tolerowały.

Kirsten odwróciła się nagle w jej stronę z zaska­kującym pytaniem:

- Co założysz na imprezę w przyszły piątek?

- W piątek?

- No tak! U Tone. B. R.

Zapadła niezręczna cisza. Lindis wiedziała, że B.R. oznacza „bez rodziców”, ale jej nikt nic nie mówił o piątku...

Tone wyglądała, jakby miała zamiar odejść, lecz w końcu zmieniła zdanie. Posłała Kirsten pełne złości spojrzenie i rzuciła do Lindis:

- Nie dostałaś wiadomości? U mnie w domu, o ósmej. Musisz mieć ze sobą chłopaka, do użytku ogólnego. Ale musi być sensowny!

Potem odwróciła się na pięcie i odeszła w towa­rzystwie niezmiennie ją podziwiającej Solveig. Pozo­stałe dziewczyny zaczęły głośno o czymś rozmawiać i Lindis znów poczuła się wykluczona z ich kręgu.

Nie miała ochoty iść na imprezę, na którą wła­ściwie nie zamierzano jej zapraszać! I to „weź ze so­bą chłopaka”. Tone wiedziała przecież, że Lindis nie mogła w nich przebierać. „Do użytku ogólne­go”... Brzmiało to dość brzydko, ale już wiedziała, o co chodzi: aby nie siedziała cały wieczór, trzyma­jąc tego chłopaka za rękę, ale żeby wszyscy bawili się ze wszystkimi.

Nie, na pewno nie chce tam pójść!

- Niestety, nie mam czasu! - zawołała w ślad za Tone i pozostałymi dziewczynami. Zdążyły już jed­nak wejść do środka, więc jej odważna odmowa nie wywarła na nich żadnego wrażenia.

Muszę o tym opowiedzieć...

Zatrzymała się. Czy jest ktoś, komu mogłaby o tym opowiedzieć?

Lisbeth Lund?

Nie, z jakiej racji? Po pierwsze, byłby to rodzaj porażki, że ma się tylko nauczycielkę za powierni­cę. Po drugie... No właśnie, po drugie? Z pewnym niepokojem przypomniała sobie rozmowę sprzed kilku dni. Ktoś w klasie powiedział, że Lisbeth Lund chyba lubi Lindis, bo zawsze zwraca się do niej takim miękkim głosem. Gdy dziewczyna od­parła z niedowierzaniem, zarumieniona: „Napraw­dę?”, inny uczeń powiedział ze śmiechem: „A co na to twoja mama?”

Lindis nie zrozumiała aluzji, choć wyczuła, że coś chciał przez to powiedzieć.

Niechętnie powlokła się w stronę budynku szkoły.

Czuła się strasznie samotna.

Gdyby tak mieć przyjaciela!


Gdy wróciła do domu, zastała w nim tylko ma­mę. Najwyraźniej nie usłyszała, jak córka wcho­dzi, gdyż na jej widok szybko zabrała coś ze sto­łu i schowała. Lindis jednak zdołała dostrzec, co to było: bluzka, o jaką dopominała się Karin już od kilku dni.

Matka spostrzegła, że odkryto tę małą tajemni­cę, i rzuciła z wymuszonym uśmiechem:

- Ojciec kupił ją dla Karin. Naprawdę na nią za­służyła, biedna maleńka.

Lindis spostrzegła, że matka płakała, ale nie by­ła w nastroju do współczucia.

- Dlaczego mnie ojciec nigdy nic nie kupuje?

Poniewczasie zrozumiała, że matka była na kra­wędzi załamania. Przypomniała sobie nieprzyjem­ną atmosferę ostatnio panującą w domu, drobiazgi umykające jej uwagi. Ostre sprzeczki rodziców, gwałtownie urywane, gdy wchodziła któraś z có­rek, trzaskanie drzwiami, wszystkie te detale, których Lindis, zapatrzona w siebie nastolatka, nie zauważała.

Jej agresywne pytanie zadziałało jak iskra powo­dująca wybuch.

Matka wstała z pałającymi policzkami i podeszła do okna. Nagle córka dostrzegła ją w nowym świetle. Nie była już tak młoda, elegancka ani pew­na siebie. Na ułamek sekundy Lindis ujrzała jej na­gą, bezbronną twarz.

Ale to trwało tylko moment. W następnej chwi­li matka przybrała swą maskę i powiedziała, nie pa­trząc na Lindis:

- Twój ojciec? Twój ojciec nigdy nie dbał o cie­bie. Poszedł sobie i zostawił mnie z tobą na karku. Był tchórzem, zawsze uciekającym przed odpowie­dzialnością. Dla mnie poczucie odpowiedzialności było najważniejszą sprawą w życiu. Sama zapraco­wałam na moją obecną pozycję mimo utrudnienia, jakim dla mnie byłaś. Tego mi nikt nie odbierze!

Lindis zmarszczyła czoło.

- Ojciec uciekł? Przecież widziałam go w szkole - bąknęła niepewnie. - Nawet ze mną rozmawiał, to znaczy mnie strofował, ale on tak zawsze. Dla­czego nigdy nie powie nic miłe...

Matka stała nadal przy oknie, znów chłodna i wyniosła, pomimo zapłakanych oczu, czerwonych plam na szyi zdradzających gorycz przekwitania i włosów choć raz nie uczesanych idealnie.

- Nie mówię o moim mężu - powiedziała lodo­watym tonem. - Mówię o twoim biologicznym oj­cu. O tym, który obiecywał mi złote góry i lata szczęścia. Niech to, musiałam do wszystkiego dojść sama. A on? Po prostu zniknął! Wiele, wiele lat te­mu. Mówił, że jedzie do Australii, ale nie wiem, do­kąd go zaniosło.

Prawda powoli docierała do Lindis. Więc to dlatego ojciec prawie nigdy jej nie zauważał poza przypadkami, gdy jej robił wyrzuty!

Miała w głowie taki zamęt, że trudno jej było skupić się na tym, co mówi matka.

- Tak to już jest, gdy wychodzi się za mąż za czarującego wdowca z córką. Był aktorem podzi­wianym przez wszystkich, ale bez pracy. No, mo­że tylko w reklamówkach. Na co mi był ten ślub? Dostałam rozwód po tym, jak dowiedziałam się, że utonął. Nie wiem, czy to prawda, ale nie dbam o to. Miałam go dosyć raz na zawsze! A gdy twój ojciec się oświadczył...

Lindis podniosła rękę.

- Chwileczkę! Ten, który się oświadczył, nigdy więc nie był moim ojcem?

Matka odwróciła się w jej stronę z zaciętą twarzą.

- Zajmował się tobą przez te wszystkie lata, za­pewnił ci byt, więc nie uważam, że masz prawo na­rzekać.

- Przecież tego nie robię. Ale nie o to mi chodzi. Mówiłaś, że pierwszy mąż był wdowcem z córką. Ta córka to ja?

- No, a kto? Zostawił mnie z dzieckiem innej kobiety! Jakie miałam szanse na ponowne zamążpójście? Ale udało mi się!

Lindis nie była w stanie podzielać triumfu mat­ki. Była zdezorientowana, nie mogła poskładać fragmentów w całość.

- Czy to znaczy, że nie jesteś moją matką?

Matka prychnęła.

- Nie, a widzisz jakieś podobieństwa? Ale uwa­żam, że dobrze spełniłam swój obowiązek. Nigdy ci niczego nie brakowało, przyznasz sama!

Spojrzała na swą przybraną córkę, jakby widzia­ła ją po raz pierwszy.

- Ależ ty jesteś chuda!

- Prawda? - rozjaśniła się na chwilę Lindis. - I schudnę jeszcze bardziej!

- Lindis! - wykrzyknęła, wreszcie przestraszona, matka. - Chyba nie masz... nie jesteś...

Krótka chwila radości minęła. Lindis ujrzała na­gle swoją sytuację w nowym świetle i poczuła, jak ogarnia ją zimna fala samotności i wyobcowania.

- Oszukaliście mnie! - krzyknęła, tracąc panowanie nad sobą. - Całe życie mnie oszukiwaliście! Nic nie mam wspólnego z waszym sztucznym domem lalek!

Wybiegła na dwór.

Musiała uciekać, uciekać od tego bólu!

ROZDZIAŁ II

Bardzo szybko Lindis zauważyła, że straciła swo­ją dawną dobrą formę. Była tak słaba i zmęczona, że niemal wlokła nogi za sobą, starając się wybiec spomiędzy domów. Musiała nawet zwolnić, żeby nie upaść.

Co się ze mną dzieje? pomyślała zirytowana.

W głębi duszy jednak znała odpowiedź na to py­tanie. Po prostu nie miała w ustach porządnego po­siłku już od kilkunastu dni.

No i co z tego, za to jestem szczupła, uznała bun­towniczo. Nikt nie może powiedzieć, że jestem tłu­sta i niezgrabna, a już na pewno, jeśli jeszcze schud­nę parę kilo.

Zatrzymała się, nagle bezradna. Na co się przy­da to chudnięcie, jeśli nikt, nikt na całym świecie się nią nie przejmuje? Nawet nie ma już rodziny! Wszystko było kłamstwem od początku do końca.

Bezwiednie zaczęła iść wzdłuż skał nad morzem. Nie zwróciła uwagi na to, że lód ściął wodę w ka­łużach na skale, że śnieg już zdążył stopnieć na wrzosowisku, nie zauważyła czerwono zachodzą­cego słońca.

Szła zrozpaczona, zbuntowana, ze wzrokiem przesłoniętym łzami, nie widząc, gdzie stawia sto­py. Nagle poślizgnęła się na oblodzonym kamieniu i straciła równowagę. Zaciekle walcząc o jakieś za­czepienie dla nóg czy rąk, zsuwała się nieubłaganie na dół. Wylądowała na piaszczystym skrawku lą­du, ponad którym wznosiły się strome, wygładzo­ne skały. Fale uderzały o nie rytmicznie, mocząc jej buty i spodnie.

Upadek okupiła kilkoma otarciami, ale nie to było najgorsze.

Znalazła się w pułapce!

Próby wspięcia się po skałach spełzły na niczym.

Popatrzyła zdesperowana w morze. Któż jednak o tej porze, na przedwiośniu, wybiera się na ryby? Większe statki tędy nie przepływały, miały inną tra­sę. Pływali tu tylko niedzielni wędkarze.

Dopiero teraz spostrzegła, że słońce już niemal zaszło, było dokładnie na linii horyzontu. Musiała długo tak chodzić, pogrążona w ponurych rozmy­ślaniach.

Spojrzała na skały. Dostrzegła ślad, który przy­prawił ją o kolejny szok. Linia przypływu!

Więc dochodził aż tak wysoko! Woda sięgałaby jej ponad talię. Ale czy to na pewno jest najwyższy poziom? Codziennie chyba aż tak się nie podnosi?

Lindis ogarnęła panika. Zawołała o pomoc, naj­pierw ostrożnie, onieśmielona własnym głosem w tej pustce, potem głośniej. Jeszcze kilka razy.

Któż ją usłyszy?

Ma wejść do wody i płynąć? Fale wydawały się agresywne, mogły nią uderzyć w skały. Nie wiedzia­ła zresztą, jak daleko jest do płaskiego brzegu, nic nie widziała z tego osłoniętego miejsca.

Woda była zresztą okropnie zimna. Już dawno zlodowaciały jej uda.

Co za beznadziejna sytuacja!

Ja przecież chcę żyć, stwierdziła ze zdumieniem, mimo że w ciągu ostatniej godziny przez głowę przelatywały jej nawet samobójcze myśli. Uświado­miła to sobie teraz, gdy śmierć naprawdę zajrzała jej w oczy. Przecież nie mogę narzekać. Czy moja tak zwana matka nie zajmowała się mną przez te wszystkie lata? Grała co prawda męczennicę, ale te­raz już rozumiem lepiej, dlaczego. Przecież to nie­zwykłe, że wzięła odpowiedzialność za cudze dziecko. A mój własny tatuś po prostu uciekł.

Kim on mógł być? A mama?

Może mam gdzieś krewnych?

A nazwisko? Nazywam się Bergstrøm, jak cała rodzina. Czyli ojciec mnie adoptował.

Miło z jego strony. Choć poza tym nie okazał mi większego zainteresowania, to pewne.

Choć, może? Na początku? Ale gdy pojawiła się Karin, jego własna córka, istniała już tylko ona. Wszystko kręciło się wokół niej.

Chyba można to zrozumieć?

Ale czy muszę?

Lindis czuła, że cały jej świat runął jak domek z kart. Tak, bardziej stabilny nigdy nie był, mimo starań tych dwojga obcych ludzi.

To nie była przecież normalna adopcja, w której dwoje ludzi decyduje się na właśnie to dziecko, które oboje wybrali. Na właśnie to jedno. Nie, ona wylą­dowała im prosto na kolanach i matka, dla której obowiązek był sprawą świętą, poczuła się zmuszona do dalszego zajmowania się córką swego zaginione­go męża. Wstyd jej było oddać dziecko, a że nie chwaliła się jego pochodzeniem? Musiałaby się wte­dy przyznać, że została porzucona! Nie, dosyć tego, niechciane dziecko nie powinno tak myśleć.

Większa fala ochlapała Lindis. Dziewczyna za­drżała z zimna.

Pasek piasku zwęził się do szerokości jej stóp.

- Ratuuunku!

Zawołała jeszcze kilka razy coraz bardziej roz­paczliwie.

Nagle zesztywniała. Wydało jej się, że coś usły­szała nad sobą.

Spojrzała w górę.

Ktoś stał i patrzył na nią. Ulgę odczuła jak otu­lające ją ciepło.

Z tej perspektywy dostrzegła tylko biały kombi­nezon i buty na grubych podeszwach. Może to ja­kiś monter?

- Błagam, pomóż mi się stąd wydostać - jęknęła. - Idzie przypływ, strasznie zmarzłam.

Pewnie była już sina z zimna, ale teraz nie my­ślała o swym wyglądzie. Ważniejsza była ta postać na górze.

Nagle jednak znowu przeniknęło ją zimno.

Człowiek zniknął.

- Wracaj, do dia...

Nie, nie przeklinaj. Nie histeryzuj. Ktoś cię zo­baczył, więc masz szanse na ratunek. Spokojnie, on wróci. Na pewno poszedł po pomoc. Zaraz przyśle helikopter albo łódź, albo coś takiego.

Po skale jak blady wąż spłynęła lina.

No, dobre i to. Ktoś jeszcze zawiązał na niej wę­zły, żeby Lindis było łatwiej.

Z trudem chwytała sztywnymi palcami linę, jed­nak, z największym wysiłkiem, udało jej się wspiąć na górę. Nikt jej nie wciągnął.

Wreszcie poczuła suchą, twardą i równą skałę pod palcami. Lina prowadziła dalej, aż do kępy karłowatych sosen. Do jednej z nich była przymo­cowana.

Dzięki ci, sosenko!

Wybawiciela nie było nigdzie widać.

Dziwne! Ludzie lubią, gdy się im dziękuje i chwali za okazaną pomoc.

- Dziękuję! - zawołała w pustkę. - Bardzo dzię­kuję!

Była jednak tak wyczerpana, że nie mogła stanąć. Leżała na plecach z rozrzuconymi ramionami, nie­zdolna do ruchu. Z trudnością wciągała powietrze do płuc, serce biło tak mocno, że aż bolało, w gło­wie jej się kręciło.

Że też mam tak słabą kondycję, pomyślała z za­mkniętymi oczami. To niepodobne do mnie. Wie­le razy o mało nie puściłam liny. Na nic nie mam siły!

Nagle poczuła, że nie jest już sama. Wyczuwała czyjąś obecność tak wyraźnie, jakby jej dotykała.

- Jesteś chora? - spytał ktoś.

Otworzyła oczy.

To był on, ten ubrany na biało monter.

Poczuła się niepewnie, patrząc na niego z ziemi. Zerwała się na nogi i zachwiała.

Mężczyzna wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać.

Wtedy wreszcie mu się przyjrzała. No, właści­wie nie całkiem, bo łuna zachodzącego słońca ją oślepiała i widziała nieznajomego jako czarny zarys na tle nieba. Przesunęła się odrobinę i wtedy mogła normalnie patrzeć.

Wciągnęła głęboko powietrze.

Nigdy jeszcze nie widziała tak przystojnego męż­czyzny! Miał kruczoczarne, lekko falujące włosy, jego kombinezon nie był biały, właściwie mienił się srebrzyście. U pasa, okalającego silnie zbudowane ciało, wisiał podłużny woreczek.

Cała ta sytuacja wydawała się dziewczynie kom­pletnie nierzeczywista. Czas jakby zatrzymał się w miejscu, fale uderzały miarowo o skały, wiatr świstał. Miała wrażenie, że cały świat składa się tyl­ko z tego uroczyska. Nieznajomy patrzył na nią tak intensywnie, jakby chciał ją przejrzeć na wylot i po­znać do głębi.

Nie mógł być Norwegiem, nie umiała też odgad­nąć, skąd pochodził. Jednego była pewna: miała do czynienia z człowiekiem inteligentnym, o ogromnej kulturze osobistej. Oczy pod mocno zarysowanymi brwiami były podłużne, lekko skośne, ale nie w spo­sób orientalny, nos prosty i krótki, a linia ust bardzo interesująca: mocna i zdecydowana, lecz z ledwie zau­ważalnym grymasem w kącikach, świadczącym o po­czuciu humoru. Twarz, choć opalona słońcem i wia­trem, sprawiała wrażenie wyrzeźbionej z marmuru.

Najbardziej jednak zaskoczył Lindis kolor oczu nieznajomego. Tęczówki miał jasne, mieniące się od szarego do zielonego, jak oczy kota albo istot żyją­cych w morzach czy rzekach; było to niezwykle fa­scynujące. Właściwie samo pojawienie się tego mężczyzny było niespodziewane, jak grom z jasnego nieba.

Lindis wciągnęła gwałtownie powietrze. On też się jakby odprężył.

- Twoja obecność zaskoczyła mnie - uśmiechnął się. - Nie przypuszczałem, że spotkam tu ludzi.

Wreszcie odzyskała zdolność mówienia i mogła podziękować mu za uratowanie życia. Zbył ją stwierdzeniem, że nie chciał jej potem przeszka­dzać, ale ponieważ zobaczył, że nie jest w stanie ustać na nogach, wrócił. Przeprasza za kłopot.

Nie chciał przeszkadzać? Przeprasza? O co mu chodzi?

- Co pan tu... co tu robisz? - spytała Lindis.

- A, to - otworzył dłoń i pokazał mały kamień. - Zbieram próbki minerałów.

Miał szczupłe dłonie o niezwykle długich pal­cach.

- Jesteś geologiem?

Patrzył na nią przez chwilę, zastanawiając się, aż pomyślała, że użyła niewłaściwego słowa. Wreszcie uśmiechnął się.

- Tak. W każdym razie prawie.

Lindis spróbowała odgadnąć, ile mógł mieć lat. Chwilami wyglądał na chłopaka, a chwilami na trzy­dziestolatka. Uznała, że ma dwadzieścia kilka lat.

- Szukasz jakichś specjalnych okazów? - spyta­ła z nadzieją, że nie zabrzmi to głupio.

Bardzo chciała wywrzeć na nim wrażenie osoby inteligentnej. Zrobiła krok w jego stronę, lecz zatrzymała się, gdy się cofnął. Opuścił ją zapał i sta­ła bezradnie, kopiąc ziemię czubkiem buta.

Wtedy podszedł do niej i pokazał zawartość wo­reczka.

- Nie, nie szukam konkretnego minerału, zbie­ram tylko takie, których wcześniej nie widziałem. Dużo ciekawych rzeczy tu znalazłem. Biorę je do... laboratorium.

Lindis była jeszcze zbyt oszołomiona, aby zau­ważyć tę małą przerwę między słowami.

- Widzę, że wziąłeś też kamyki z plaży.

Dlaczego jej głos zabrzmiał tak niepewnie? Bro­da jej drżała tak, że nie panowała nad nią.

- Tak, stamtąd z dołu. Potrzeba mi będzie jeszcze dużo więcej tych próbek, ale nie miałem czasu.

Lindis przerwała mu bez namysłu:

- Och, może mogłabym ci pomóc? Ja... To zna­czy, jeśli nie będę przeszkadzać...

Spojrzała na niego z lękiem. Znów zachowała się beznadziejnie. Narzucała się. Zupełnie nie miała do­świadczenia w kontaktach z chłopakami.

Otrzymała jednak uprzejmą odpowiedź:

- Będę wdzięczny za pomoc. Jest tu dużo rzeczy do zbadania. Ale teraz jest ci zimno, masz mokre ubranie, powinnaś iść do domu.

- E, tam, dam sobie radę - odpowiedziała buń­czucznie, choć szczękała zębami z zimna.

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, co ją jeszcze bardziej zbiło z tropu. Wyciągnął w końcu z wo­reczka niebieski jak lawenda szalik i owinął go wokół jej szyi. Był niewiarygodnie miękki, jak puch. A jak grzał!

- Pomaga? - spytał.

- O, tak! - szepnęła. Ciepło rozchodziło się po jej ciele. - Niesamowicie!

Przez moment wyglądał na zaniepokojonego, zaraz jednak poprosił:

- Postaraj się znaleźć jak najwięcej różnych ka­mieni, zarówno tych wygładzonych przez morze, jak i tych o ostrzejszych krawędziach.

Lindis ochoczo zeszła na plażę, która zresztą by­ła zadziwiająco blisko tej zatoczki, do której nie­chcący się zsunęła, i zaczęła zbierać kamienie. Wy­pychała nimi kieszenie swetra, aż zupełnie stracił fason. Mężczyzna też szukał. Cały czas rozmawia­li ze sobą, to znaczy paplała głównie Lindis. Naj­pierw o każdym kamieniu, gdyż każdy był godny wzmianki, potem o swoich zmartwieniach. Zanim się zorientowała, opowiedziała mu całą swą histo­rię. On odpowiadał i pytał o różne rzeczy, a Lin­dis czuła się swobodna jak nigdy dotąd. Nie krę­powała się już, nie lękała, że się wygłupi. Po raz pierwszy czuła, że może być z kimś szczera i natu­ralna bez obawy, że ten ktoś ją wyśmieje czy spoj­rzy z pogardą.

Najbardziej nieznajomego zaintrygowało oświadczenie Lindis, że szczególnie interesuje ją pa­leozoologia, że wie „wszystko” o wymarłych zwie­rzętach. Zawsze ją ciekawiły, o wiele wcześniej, niż Steven Spielberg nakręcił „Park Jurajski”. Jej wybawca nie mógł się nasłuchać do syta. Nagle wyda­ło się jej, że może sobie z niej żartuje. Nie zdążyła głośno wyrazić wątpliwości, gdy powiedział, że wie­dza na ten temat ma wielkie znaczenie dla jego badań. Wydało jej się nieco dziwne, że geolog nie stu­diował paleontologii, ale radość ze znalezienia przy­jaciela zatarła to wrażenie.

Zorientowała się nagle, że za bardzo się oddaliła, a ponieważ kieszenie i rodzaj worka, jaki zrobiła, podwinąwszy sweter, stały się bardzo ciężkie, po­biegła z powrotem do nieznajomego. Wciąż zadzi­wiał ją swą urodą.

- Nie zauważyłam, że aż tak daleko odeszłam. Słyszałam cię tak dobrze, to pewnie dzięki wiatro­wi - zaśmiała się. - Oto moja zdobycz.

Zrzuciła zebrane kamienie, wygładziła rozcią­gnięty sweter i czekała na jego osąd.

Podszedł do niej. Lindis aż ugięły się kolana, gdy poczuła jego bliskość. Zupełnie jakby miał w sobie jakąś magnetyczną siłę przyciągania.

Obejrzał każdy kamień. Wiele odrzucił, część włożył bez większego zainteresowania do worka, z kilku jednak wyraźnie się ucieszył. Lindis poczu­ła wtedy, że zrobiłaby dla niego wszystko.

W kieszeni namacała jabłko i podała mu je. Podziękował i schował owoc do worka.

- Nie zjesz? - spytała dziewczyna.

- Jeśli można, wolałbym je zjeść później.

- Oczywiście.

Lindis nagle uświadomiła sobie, że zrobiło się bardzo późno. Zapadł już zmrok. Z niechęcią zdję­ła piękny szalik i oddała mu go. Od razu poczuła, jak ostry wiatr przenika ją na wskroś, a jej mokre ubranie lodowacieje.

Nieznajomy włożył szalik do kieszeni. Lindis nigdy jeszcze nie widziała równie wspaniale zbudo­wanego mężczyzny: tak szerokiego w barach i wą­skiego w biodrach. Pewnie jest niezwykle silny, po­myślała z podziwem zmieszanym ze strachem.

- No, muszę już iść do domu - rzucił jakby w od­powiedzi na jej myśli. - Bardzo ci dziękuję za po­moc, informacje i jabłko. I za to, że opowiedziałaś mi tyle o sobie. Bardzo to cenię. Zapamiętaj jedną rzecz: ludzie nie zawsze są tacy, jakie sprawiają wra­żenie. Może to brzmi banalnie, ale tak już jest. Wiem to. Wydaje ci się, że nikt o ciebie nie dba, ale gdybyś zajrzała do wnętrza dusz swoich bliskich, zobaczy­łabyś coś zupełnie innego. Pod słowami i czynami le­żą myśli, a pod nimi właściwe ja człowieka. Widzę, że nie za bardzo mnie teraz rozumiesz, ale pewnego dnia to pojmiesz. Tak w ogóle: czy ty kogoś lubisz?

Lindis patrzyła na nieznajomego zaskoczona. Też pytanie! Przecież lubi... no...

Och, nie! Nikt jej nie przychodzi do głowy! Po­za nim, oczywiście, ale...

Nie zdążyła zakończyć myśli, gdy przerwał jej spokojnie:

- Nie musisz liczyć. Może zrozumiałaś, że ten problem nie jest taki prosty. No, idź już do domu, musisz być głodna.

- Nigdy nie jestem głodna - odparła szybko, choć kłamała. Była tak głodna, że żołądek aż krzyczał. Znów jeden z tych dni, pomyślała gorzko. Musi się zaraz położyć spać, żeby nie rzucić się na jedzenie. Dotychczas jeszcze tego nie zrobiła, ale zdawała sobie sprawę, że to byłoby niebezpieczne.

Aby oddalić niezręczny temat, powiedziała szybko:

- Dzięki, że tu byłeś! Straciłam nadzieję, że ktoś mnie uratuje, tym bardziej ktoś tak... no, że w ogóle ktoś tu będzie. Dziękuję!

Uśmiechnął się krzywo i przez to stał się jeszcze bardziej pociągający.

- Znów marzniesz - stwierdził. - Dasz radę dojść do domu? Wyglądasz na niedożywioną. Wszyscy tacy jesteście?

Nie do końca zrozumiała to pytanie.

- Jacy wszyscy?

Nie odpowiedział. Lindis właściwie była dumna, że nazwał ją niedożywioną. Oznaczało to, że choć daleko jej do ideału, to na pewno jest szczupła.

Pogrążona we własnych myślach rzuciła:

- Ale nie zaproszono mnie do Tone. Wszystkich zaprosiła, a mnie nie.

Popatrzył na nią badawczo.

- Chyba wiem dlaczego. Tone się ciebie boi, bo jesteś zbyt ładna.

- Ja? - wykrzyknęła Lindis. - Wcale nie jestem ładna. Jestem wielka, tłusta i niezgrabna. Tak po­wiedziała Inger - Lise.

- Przeciwnie! Zobacz sama! Łokcie ci sterczą, ręce i nogi masz jak patyki. Myślisz, że to ładnie wy­gląda? Widziałem inne dziewczyny tutaj, miały krągłe ramiona i piękne ciała. Mogłabyś pobić je wszystkie pod względem urody, gdybyś nie była ta­ką wychudzoną szczapą. Rozumiem jednak, jesteś chora i dlatego wyglądasz tak brzydko.

Lindis nie zorientowała się, że on chce ją spro­wokować i sprawić, żeby odzyskała rozsądek. Łzy stanęły jej w oczach.

- Nic nie rozumiesz. Jak możesz mówić, że je­stem chuda? Ja chcę być chuda, ale nie udaje mi się, mimo że wcale nie jem.

- Chcesz się jeszcze ze mną spotkać, Lindis?

- Tak, bardzo - odparła, zdumiona pytaniem.

- Więc idź do domu i zjedz coś porządnie. Bez oszukiwania! Powinnaś zacząć ostrożnie i powoli zwiększać porcje. Jeżeli nadal będziesz się odchu­dzać, zniszczysz organy wewnętrzne, a w końcu umrzesz! Chcesz tego?

Czy nie chciała tego? Przecież czuła, że wszyst­kim zawadza, chciała uciec...

Zdarzyły się jednak dwie rzeczy: znalazła się w rzeczywistym niebezpieczeństwie oraz spotkała wspaniałego przyjaciela. To znaczy, on chciał zo­stać jej przyjacielem. Jeśli zacznie jeść. Czy chcia­ła? Teraz, gdy zbliżała się do ideału? Miałaby to zmarnować?

A może nie przejmować się sądem Inger - Lise, cóż ona znaczyła?

- Tak, chcę - odpowiedziała, ale zdała sobie sprawę, że odpowiada na własne myśli, a nie na jego py­tanie. - To znaczy, nie chcę. Nie chcę umrzeć. Nie teraz. Zrobię, jak mówisz.

- Wspaniale! I nie zapomnij opatrzyć kolana!

- Skąd wiesz? - znów się zdumiała.

Uśmiechnął się tylko i podniósł dłoń w geście po­zdrowienia. Wspiął się na skały i zniknął.

Lindis szła do domu zamyślona. Czuła się o wie­le lepiej. Gdy dotarła do pierwszych zabudowań, spróbowała nawet wskoczyć na murek. Nie miała jednak dość sił i upadła. No cóż, zaśmiała się do siebie.

W myślach powtarzała sobie całą rozmowę z nie­znajomym. Aż się wzdrygnęła, gdy uświadomiła sobie, że zapomniała go spytać o imię. Skąd był? I dokąd po­szedł? Przecież tam nikt nie mieszkał. Żadnego domu, same wrzosowiska i nieużytki.

No, może znał jakiś skrót.

Najgorsze, że się nie umówili! A jeśli go już nie zobaczy? Był taki miły. Wydawało się, że się dobrze rozumieją, często odpowiadał jej, niemal zanim za­dała pytanie. To właśnie o takim przyjacielu i kole­dze marzyła. Fakt, że był tak męski i przystojny, na pewno stanowił zaletę, ale nie liczył się najbardziej.

Czyli jednak był Norwegiem, mówił bez żadne­go akcentu. A głos...

Głos?

Zaraz, jaki on miał głos? Absolutnie nie mogła sobie przypomnieć jego głosu. A przecież nie tak dawno się pożegnali! Starała się sobie go przypomnieć ze wszystkich sił, lecz nie mogła. Jak go znów spotka, a musi, inaczej życie straci sens, to zwróci uwagę na jego głos.

Wcale go nie pamiętała.

ROZDZIAŁ III

Powrót do jedzenia nie był jednak taki prosty, jak sądziła. A naprawdę się starała. Okazało się, że sam widok pożywienia ją odrzucał. Organizm jak gdyby odmawiał jego przyjęcia. Jakaś bariera w mózgu mówiła: nie jedz, bo będziesz gruba i brzydka! Pierwszego dnia nic się jej nie udało przełknąć.

Ratunku! pomyślała. Czy zabrnęłam aż tak da­leko? Pomocy! A jeśli już nie będę w stanie nic zjeść? Czytałam o takich przypadkach...

Lindis nie wiedziała, że choć znalazła się w stre­fie zagrożenia, nie groziła jej śmierć. Jeszcze nie. Osoba cierpiąca na anoreksję i pragnąca wylecze­nia jest w o wiele lepszej sytuacji niż taka, która nie chce przyznać się przed samą sobą do choro­by. Lindis na szczęście nie zapadła na bulimię. Ob­żeranie się, a potem wymuszanie torsji wydawało jej się po prostu obrzydliwe, nie była w stanie te­go zrobić. Nie chciała być nieapetyczna...

Dziewczyna miała niezwykłe szczęście, że zosta­ła obudzona na czas.

Powrót do normalności był jednak trudny. Lęk przed jedzeniem wciąż jej nie opuszczał. Każdemu kęsowi towarzyszyły wyrzuty sumienia. Zmuszała się jednak do tego, co jeszcze niedawno wydawało się jej nie do pomyślenia: starała się przybrać na wa­dze. Piła niewielkie ilości mleka i nawet próbowała takich zakazanych słodkości, jak ciastka z kremem. To jednak się nie udawało. Czuła mdłości na samą myśl, że miałaby jeść coś takiego.

Jedno wiedziała na pewno: musiała znów spotkać swego wybawiciela. Ale jak?

W domu nie zastała rodziców. Matka była pewnie na jakimś zebraniu, a ojciec został jeszcze w szkole. Ostatnio często tak robił.

Trzeciego dnia Lindis zrozumiała, że potrzebuje pomocy. Najchętniej pobiegłaby na uroczysko, ale nie mogła, ponieważ nie zaczęła jeść. Tylko trochę mleka, pół talerza zupy... Tyle co nic.

Poszła do szkolnego lekarza.

Lekarz dobrze znał wszystkich w tej miejscowości. Dzieci leczył od niemowlęctwa poprzez choro­by wieku dziecięcego.

Lindis przeszła od razu do sedna sprawy:

- Wydaje mi się, że mam anoreksję. Chciałabym z tego wyjść.

Poprosił ją o zdjęcie bluzy i koszulki. Na widok odsłoniętego ciała dziewczyny aż się lekko wzdry­gnął.

- Twoi rodzice cię nie oglądali?

- Raczej nie - stwierdziła Lindis z rezygnacją. - Mama powiedziała coś przedwczoraj, ale chyba za­pomniała.

Lekarz westchnął głęboko. Spytał, jak to się wszystko zaczęło. Z wahaniem opowiedziała mu o tej fatalnej lekcji gimnastyki. Nie zdradziła, z czyich ust padły te brzemienne w skutki słowa, ale doktor od razu odgadł.

- To pewnie moja jadowita sąsiadeczka, Inger - Lise, która chwali się wszem i wobec, jaka jest drobna i krucha. Nie zwracaj na nią uwagi. Jest po prostu zazdrosna! Uważa, że wszyscy inni są góra­mi tłuszczu niezależnie od tego, jak naprawdę wy­glądają.

Lindis aż się zaśmiała.

- No, ja nie jestem ładna.

- Tak uważasz? - zastanowił się lekarz. - No tak, raczej byłaś ładna. Byłaś wtedy sobą, a nie tym wy­suszonym szkieletem. Nie jesteś doskonałością, ale bije od ciebie blask, którego inne mogą ci tylko za­zdrościć.

Dziewczyna chłonęła jego słowa. Czuła, że to część terapii, ale przecież zgadzały się z tym, co mówił jej przyjaciel ze skał. Czy odważy się im uwierzyć?

Doktor otrzeźwił ją:

- Muszę jednak przyznać, że ten blask ostatnio nieco przygasł. Nie jesteś już pogodna.

- Nie wiem, czemu - szepnęła. - Czuję się nie­chciana.

Lekarz popatrzył na nią uważnie.

- Raczej nie masz powodu. Tacy wspaniali rodzi­ce, miła siostrzyczka, tyle koleżanek...

Nie odrzekła nic. Wiedziała już teraz, że wina leży po obu stronach. Żądała miłości od innych, ale czy da­wała coś w zamian? „Jesteś w trudnym wieku”, mówi­li niezależnie od tego, co zrobiła. Może i tak. A nuż nie jest z nią tak źle? Gdyby dano jej trochę czasu...

Lekarz pouczył ją, jak może przybrać na wadze. Poprosił, żeby przejrzała się w lustrze wiszącym na ścianie.

- Jestem strasznie gruba - mruknęła.

Doktora najwyraźniej to zaniepokoiło.

- A więc nie oglądaj się już więcej w lustrze. Masz się kimś zająć? Możesz zapomnieć na trochę o swo­jej szanownej osobie? Masz psa?

- Ha! - wykrzyknęła gorzko. - Próbowałam kil­ka lat temu. Usłyszałam najstanowczejsze „nie” w moim życiu.

- Najbardziej stanowcze - poprawił lekarz odru­chowo. - Dobrze, przyjdź do mnie pojutrze, usta­limy wtedy terminy kontroli. Przepiszę ci tabletki stymulujące apetyt...

Mówił dalej, roztaczając przerażające wizje zni­szczonych nerek i wątroby, rozregulowanego ukła­du trawiennego, ustania miesiączki, psucia się zę­bów... Lindis z dumą przyznała, że tak daleko jeszcze nie zaszła.

Doktor kontynuował wywód, wspominając szko­dy w układzie kostnym, zmiany w mózgu... To dopiero poważnie ją zaniepokoiło, bardzo bowiem ce­niła swój mózg. Zakończył wizją całkowitego zała­mania organizmu i jego śmierci.

Miłe widoki na przyszłość, nie ma co! Lindis jed­nak była wdzięczna lekarzowi za wsparcie mimo tych czarnych barw. Chciał przecież jej dobra!

Da sobie radę. To będzie trudne, wiedziała. Jed­na jej połowa chciała jeszcze schudnąć, podczas gdy druga chciała zasłużyć na spotkanie z wybaw­cą znad morza. Sama Lindis była gdzieś pośrodku...

Weszła do domu z mocnym postanowieniem przeproszenia za swoje zachowanie w ciągu ostat­niego roku. Niestety, dom, jak zwykle, był pusty. Cała zmobilizowana odwaga powoli uciekła. Po­czuła, jak gdyby nikogo nie obchodziło, gdzie by­ła ani co robiła. Czy już spisali ją na straty? No tak, mogła tylko sobie za to podziękować. Szcze­rze mówiąc, bywała nieznośna...

Nie mogła się powstrzymać i przepytała się dys­kretnie, jakby mimochodem, czy w okolicy nie po­jawiła się ostatnio jakaś grupa geologów. Nikt o ni­czym nie wiedział. Nie odważyła się dociekać, czy ktoś nie widział niezwykle przystojnego nieznajo­mego, aby nie wydać się naiwną.

Powinna sama pilnować swych rozlicznych zna­jomych...

Piątkowy wieczór u Tone zbliżał się przerażająco szybko. Lindis coś się zaczęło marzyć, ale nie chciała się do tego głośno przyznać. Na razie powiedziała Tone, że tego wieczora jest zajęta, ale jeśli zajdzie coś nieprzewidzianego, to może... Zosta­wiła sobie małą furtkę.

To się nie może udać! Na pewno już dawno stąd wyjechał...

We wtorek po południu nie wytrzymała.

Po szkole wróciła do pustego domu i spróbowa­ła wmusić w siebie nieco jedzenia. Skończyło się jednak na chlupoczącej w żołądku filiżance czeko­lady. Potem powędrowała nad morze.

Wiosna jeszcze nie nadeszła. W ostrym powie­trzu fruwały małe płatki śniegu.

Na plaży nie dostrzegła nikogo, skały także by­ły puste. Czegóż oczekiwała?

Gdyby tylko wiedziała, kim jest, mogłaby go od­szukać. A tak musiała czekać, aż on da znak Niby dlaczego miałby to zrobić? Nie była żadną piękno­ścią. Czy chciałby mieć coś wspólnego z jakąś siedem­nastolatką, no, prawie osiemnastolatką? Dziewczyną zajętą rozmyślaniem o własnej figurze, żebrzącą o okruchy sympatii, a nie interesującą się zmartwie­niami innych? Nienawidzącą połowy świata, mówią­cą tylko o sobie? Dziewczyną, która nie spytała swe­go najlepszego przyjaciela o imię?!

Bezwiednie zaczęła zbierać kamyki.

Gdy słońce zaczęło zachodzić, uzbierała już nie­zły ich pagórek. Co najmniej setny raz spojrzała w kierunku skał, gdzie wtedy zniknął. Była już kil­ka razy na górze i wpatrywała się w dal, ale nikogo nie dostrzegła. Tylko pofałdowany, kamienisty te­ren z wrzosami i kępkami drzew.

Zrozpaczona i zmarznięta snuła się wzdłuż pla­ży, kopiąc nogą piasek. Była przygnębiona. On nie przyjdzie, powinna to przewidzieć. Ale nie chciała.

Może szukał minerałów gdzie indziej? O co mu właściwie chodziło? Tyle paplała o swoim życiu, nie dała mu powiedzieć nic o sobie. Był geologiem - prawie - i dostarczał próbki do jakiegoś laborato­rium. To wszystko, co o nim wiedziała. Niewiele...

Ogarnęła ją ochota na rozwalenie piramidki ka­mieni, ale się rozmyśliła. Niech sobie leży na pa­miątkę niespełnionej miłości!

Niespodziewanie poczuła, jakby przepłynęła przez nią jakaś fala. Zesztywniała. Nie miała odwagi się odwrócić.

Był tu! Był niedaleko, czuła to tak wyraźnie, jak­by go widziała.

Powoli się obróciła. Daleko na skale, odcinając się na tle nieba, stał on. Lindis zrobiło się gorąco. Pomachała do niego, a on w odpowiedzi podniósł rękę. Po chwili był już na plaży i zbliżał się do niej.

Lindis zachowała w pamięci wyidealizowany obraz mężczyzny, mimo to doznała szoku. Właściwie zapo­mniała, jak bardzo był fascynujący i przystojny. Nie­samowite, mieniące się zielenią oczy aż zaświeciły spod czarnych brwi, gdy uśmiechnął się do niej, uka­zując białe, mocne zęby. Poruszał się miękko jak kot, choć był solidnie zbudowany. Miał na sobie ten sam kombinezon, ale już bez woreczka u pasa.

- Ja... nie sądziłam, że przyjdziesz - odezwała się Lindis, szczęśliwa.

- Analizowałem próbki w laboratorium - odpowie­dział. - Teraz mogę trochę odpocząć. Długo tu jesteś?

- Nie, dopiero przyszłam.

Spojrzał na piramidkę kamieni i pewnie pomy­ślał swoje, ale tylko się uśmiechnął.

Lindis nie mogła rozgryźć, skąd pochodzi. Nie był Latynosem ani Arabem, mimo że dostrzegała jakiś azjatycki rys w twarzy, coś w oczach i kościach po­liczkowych. Wiele innych cech wykluczało jednak orientalny rodowód. W ogóle nie pasował do żadne­go ze znanych Lindis typów antropologicznych.

- Wydaje mi się, że masz dziś bardziej zaróżo­wione policzki - rzucił zamyślony.

Aż się rozjaśniła.

- O, tak, chodzę do lekarza. Pomaga mi powrócić do normalnego jedzenia. Trochę mi to wolno idzie, muszę przyznać. Nie mogę przezwyciężyć strachu przed przytyciem. Ale się nie poddaję. Wytrzymam. Dzięki, że mówiłeś o mnie takie okropne rzeczy!

- Doprawdy, mówiłem?

- No, a wychudzona szczapa? Tak mnie nazwa­łeś. Mówiłeś o innych miłych dziewczynach z róż­nymi krągłościami. To zrobiło na mnie wrażenie. O wiele większe, niż gdybyś mi współczuł.

- Muszę przyznać, że zrobiłem to celowo - za­śmiał się. - Chciałem cię nastraszyć.

- I udało ci się! Starałam się także więcej myśleć o innych. Miałam przeprosić przybraną matkę za mo­je nieznośne zachowanie. Ale nigdy nie było jej w do­mu, tak jak ojca i Karin. Zawsze coś mają do roboty.

- A ty?

- No... zdarza się. Słyszysz, jaka jestem miła?

- Tak. I zadowolona! No właśnie. Jeśli jest coś, co nikomu nie sprawia przyjemności, to właśnie skwaszona mina. To największy wróg człowieka w kontaktach z innymi ludźmi.

- Zapamiętam to sobie. Trudno być zadowolo­nym, mając uczucie, że się komuś zawadza.

Jedna myśl nie dawała jej spokoju. Ogarnęła ją nieodparta chęć spytania go o coś, jednak strasznie się krępowała.

- No? - rzucił, zerkając na nią z ukosa. - O co chciałaś zapytać?

Mówił tak przyjaźnie, że zebrała całą odwagę i zaryzykowała:

- Mam iść do... koleżanki w piątek wieczór. No i pomyślałam... - głos jej zamierał, więc dokończy­ła niemal niedosłyszalnie: - Zastanawiałam się, czy nie mógłbyś pójść tam ze mną.

Długo patrzył na nią. Dziewczyna zerknęła na niego, zażenowana. Dlaczego tak od razu go spy­tała? Dopiero co się przywitali. Powinna była za­czekać. Albo dać spokój.

- Dziękuję, że mnie zaprosiłaś - odparł w koń­cu. - Niestety, nie mogę.

Czyżby zgasło słońce? Dlaczego wszystko tak poszarzało?

- Aha - zawiesiła głos. - Jesteś zajęty?

- Nie, nie jestem. To po prostu... Tak, to niemoż­liwe.

- Ale dlaczego?

Widziała, jak mięśnie jego twarzy napinają się pod skórą, jednak nie odpowiedział. Patrzył w mo­rze. Lindis grzebała nogą w piasku, boleśnie zawie­dziona. Właśnie sobie uświadomiła, jak bardzo chciała, żeby on poszedł z nią do Tone. Wcześniej myśl ta tkwiła gdzieś głęboko, nieuświadomiona.

Dotknął delikatnie jej włosów. Serdecznie, jak­by odgadywał jej rozczarowanie i chciał pomóc, ale nie mógł. Wydawało się, że jest mu równie przy­kro, jak jej.

Zadziwiające, jak bardzo dobrze wyczuwali swo­je nastroje. Pasowali do siebie jak nikt inny!

Mimo to było w nim tyle zagadek. Na przykład to, że zawsze się odwracał, kiedy mówił. A jeśli nie, to patrzył na nią tak intensywnie tymi swoimi ja­snymi oczami, jakby ją hipnotyzował.

Nagle przypomniała sobie, że postanowiła zwrócić uwagę na jego głos. Dziwne, nadal nie mog­ła stwierdzić, jaką miał barwę. Chyba bardziej pa­sowała niska. Teraz posłucha.

- Czy laboratorium jest daleko stąd? - spytała.

Jego podłużne, sugestywne oczy popatrzyły na nią z góry. Tym razem nie da się im rozproszyć. Zmusiła się do patrzenia na jego usta.

- Nie, to niedaleko.

Lindis poczuła lodowaty dreszcz.

Z niezwykłą wyrazistością usłyszała szum fal.

Uniosła drżącą dłoń ku twarzy, jakby w obronie.

Odpowiedział, słowa słyszała wyraźnie. Jednak nie poruszył ustami, nie wydobył żadnego dźwięku.

Jego odpowiedź Lindis usłyszała w swojej gło­wie!

On nie miał głosu!

ROZDZIAŁ IV

Lindis zaczęła krzyczeć.

Krzyczała z całych sił, uciekając w panice w kie­runku osady. Właściwie nie w strachu, a w prote­ście. W proteście przeciw złemu losowi, który odbierał jej jedynego przyjaciela, jakiego kiedykol­wiek miała. W ostatniej chwili dostrzegła, jak jego oczy robią się ogromne ze zdziwienia i strachu. Słyszała jego miękkie, szybkie kroki za sobą i czu­ła, jakby coś ją zmuszało do zatrzymania. Wytęży­ła jednak wszystkie siły i biegła dalej, zapadając się w piasku po kostki. Wydawało jej się, że to scena z jakiegoś sennego koszmaru.

Gdy dotarła do skał, nogi odmówiły jej posłu­szeństwa. Zużyła całkiem swoje nędzne siły.

On już jej nie gonił, nie słyszała jego kroków. Gdy tak stała oparta o skalną ścianę, starając się odzyskać oddech, poczuła coś przedziwnego.

Coś otuliło ją ze wszystkich stron, jakby mgła ciepła, bezpieczeństwa i przyjaźni. Wrażenie było tak silne, że osunęła się na kolana. Z czołem wspar­tym o zimną skałę rozpłakała się głośno.

Poczuła jego dłoń gładzącą jej włosy i wtedy strach zniknął. Pięścią otarła oczy. On ukucnął obok, czekając cierpliwie, aż się całkiem uspokoi.

- Wybacz mi - powiedział miękko. - Musiałem cię zatrzymać.

- Jesteś brzuchomówcą? - spytała, pociągając no­sem.

Uśmiech przemknął przez jego twarz.

- Nie, nie jestem.

- No to... - zawstydziła się, lecz pytała dalej: - Ja­kimś duchem?

- Nie! - zaśmiał się. - Czy odważysz się pójść ze mną? Do laboratorium?

Zawahała się, ciągle jeszcze przestraszona.

- Pamiętam - zaczął ciepło - pamiętam, jak pew­na dziewczyna mówiła ostatnio o Przygodzie. Ża­łowała, że się nic nie dzieje, że jest tak nudno...

- Tak, to prawda, ale mówiłam o niewielkiej przygodzie, nie o takiej, która mnie przytłoczy.

Popatrzył na nią przyjaznymi, mądrymi oczami, aż uśmiechnęła się nieśmiało.

- Nie wiem, czy jesteś potworem, ale jeśli tak, to na pewno miły z ciebie potwór.

Delikatnie postawił ją na nogi.

- Chodź.

Wspięli się na skały, minęli wrzosowisko, prze­szli kilka wzniesień i dotarli do świerkowego lasku. Słońce już dawno zaszło, w lesie było ciemno i nieprzyjemnie, ale Lindis ufnie szła za nieznajomym. Nie odwracał się, aby sprawdzić, czy za nim idzie, ale przytrzymywał gałęzie, żeby jej nie uderzyły. Nadal nic nie rozumiała, ale w jakiś przedziwny sposób ten niezwykły mężczyzna przekazał jej, że nie powinna się bać i że może mu zaufać. Nie czu­ła już strachu, tylko igiełki podniecenia.

Ależ mam dzisiaj kondycję, pomyślała zdziwio­na. Czy sprawiły to rzeczywiście te szklanki mle­ka i porcyjki jedzenia? Zadziwiające!

Weszli na kamienne rumowisko, przez które prowadził ją jakby niewidzialną ścieżką, aż dotarli do głębokiego wąwozu, niewidocznego z zewnątrz.

To nie mogę być ja, pomyślała. Takie rzeczy nie zdarzają się Lindis Bergstrøm.

Tylko jeden raz „przemówił” do niej. Spytała go, dlaczego zszedł do niej właśnie dzisiaj.

- Wołałaś mnie - stwierdził krótko.

- Naprawdę?

- Tak. Kilka razy pomyślałaś przecież: „Przyjdź, musisz do mnie przyjść”.

- No tak. Usłyszałeś to?

- Oczywiście. Przecież zwracałaś się bezpośred­nio do mnie. Nie powinienem był przychodzić, bo to jest niebezpieczne dla nas obojga, ale usłysza­łem, jaka jesteś smutna. Sama rozumiesz, już nasze pierwsze spotkanie było niedozwolone, ale jeszcze gorzej, że przyszedłem do ciebie dzisiaj. No cóż, jakoś to naprawimy.

Zatrzymał się na polance.

- Dlaczego stoimy? - spytała Lindis.

- Wołam pozostałych.

Jej oczy rozwarły się szeroko. Pozostałych? Było ich tu więcej?

- Jest nas trzech - odpowiedział.

Miała teraz dowód, że umiał czytać w myślach, gdyż nie spytała głośno.

Znów się odezwał:

- Nie musisz mówić. To tylko przeszkadza, gdyż nie rozumiem twojego języka. Jeśli chcesz mi coś przekazać, po prostu pomyśl! To wystarczy.

- Czytasz moje wszystkie myśli? - spytała prze­rażona Lindis.

- Wszystkie - przyznał z uśmiechem.

Lindis ucieszył fakt, że zapadły już ciemności, bo zorientowała się, jak palą ją policzki.

Nieznajomy zadał jej jednak ostateczny cios.

- I widzę w ciemności - dodał.

Lindis poddała się i wybuchnęła śmiechem. On przyłączył się do niej, widać też chciał rozładować napięcie. Już nie wstydziła się, że obcy widzi ją na wskroś. Wiedziała, że ją lubi i że dobrze się z nią czuje.

Nagle znów się przestraszyła. Z lasu po drugiej stronie polany wyszło dwóch mężczyzn. Lindis i jej towarzysz ruszyli im na spotkanie. Ze strachu dziewczynie aż szczękały zęby.

Jeden z przybyszów był wysokim, władczym mężczyzną w średnim wieku. Spojrzał ostro na Lindis oczami o niezwykłej sile wyrazu. Znów miała uczucie, którego zaznała przy pierwszym spo­tkaniu z przyjacielem - że oto ktoś zagląda jej w duszę. Drugi z nich był jeszcze starszy, patrzył na nią przyjaznymi, mądrymi oczami. Obaj byli równie niezwykli, przystojni i ciemnowłosi jak jej towarzysz.

Ich „rozmowa” przebiegała najwyraźniej burzli­wie, o ile mogła się domyślić ze ściągniętych brwi tamtych dwu i ich oczu ciskających błyskawice.

Wreszcie ten, którego w myślach nazwała sze­fem, zwrócił się do niej.

- Lo popełnił kardynalny błąd, spotykając się z tobą ponownie - „powiedział”. - Obarczył w ten sposób twoje młode barki zbyt wielkim ciężarem. Uważa jednak, że jesteś mądrą dziewczyną, co zre­sztą też stwierdziliśmy z uczonym Tanem. Dlate­go witam cię i zapraszam na poważną rozmowę.

Poszli przodem przez las. Lo wziął ją za rękę, chroniąc przed upadkiem.

A więc miał na imię Lo. Wiedziała, że po szwedzku „lo” znaczy tyle co „ryś”. To imię paso­wało do jej przyjaciela. Był silny i zwinny jak kot.

Pomiędzy drzewami zarysował się potężny blok skalny.

Przywódca podszedł bliżej i odsunął wejście w „skale”.

Serce Lindis waliło mocno. Ścisnęła dłoń Lo. Odwzajemnił jej uścisk uspokajająco.

- Czy to jest UFO? - szepnęła. - Latający talerz?

- Tak, tak je nazywacie - odpowiedział szef. Musieliśmy go dobrze ukryć, aby nikt go nie zna­lazł. Proszę, wejdź!

Lindis zawahała się.

- Wejdź, nie bój się. Nie wzniesiemy się w po­wietrze z tobą - uśmiechnął się najstarszy z nich, ten, którego spontanicznie nazwała profesorem.

Jego słowa brzmiały bardzo przyjacielsko. O ile w ogóle mogła coś takiego stwierdzić... Przecież nic nie powiedział głośno.

Wzięła głęboki oddech i wkroczyła do środka. Gdy drzwi zasunęły się za nimi, Lo zapalił niewi­doczne światło, dyskretnie oświetlające pomie­szczenie.

Znajdowali się w czymś w rodzaju salonu. Przy­mocowane do podłogi meble o linii, jakiej dotych­czas Lindis nie widziała, wydawały się być najlep­szego gatunku. Miały łagodne kolory, połączone w zaskakujące zestawienia. W pomieszczeniu zoba­czyła wiele drzwi, teraz zamkniętych. Panowało mi­łe ciepło. W zasadzie nie wiedziała, czy to, co dostrzega powinna nazywać meblami, lampami czy może ścianami...

Mężczyźni śmiali się z jej zmieszania. Przywódca zaprosił ją, żeby usiadła. Z wahaniem wybrała sie­dzenie wielkości wanny, ale o wiele wygodniejsze. Przy wszystkich siedziskach wisiały szerokie pasy.

- To pasy bezpieczeństwa - odpowiedział Lo.

- Jesteście z Marsa? - spytała Lindis nieśmiało.

Lo pokręcił przecząco głową z uśmiechem. Zdą­żyła już polubić ten jego ciepły, melancholijny uśmiech. Czuła, że traktował ją trochę jak dziecko, jednak nie demonstrował przy tym wyższości, tyl­ko opiekuńczość.

Wszyscy usiedli. Lo przyniósł jeszcze tacę z owo­cami i orzechami, jakich nigdy nie widziała. Ostroż­nie wzięła jakiś czerwony owoc. Smakował wybor­nie: był słodki i aromatyczny.

Nagle dostrzegła swoje jabłko, leżało pokrojone na szklanym blacie. Lo podążył za jej wzrokiem.

- No tak, wybacz mi, ale nie mogłem się oprzeć pokusie zbadania go. Wykorzystujemy każdą oka­zję, która się nadarza.

Szef wziął cząstkę czegoś, co nie przypominało jej niczego znanego, i odpowiedział na zadane wcześniej pytanie:

- Nie, na Marsie nie ma ludzi. Lo, przynieś ma­pę tutejszego nieba, którą narysowałeś.

Lo wstał. Jedne z drzwi otworzyły się i Lindis dostrzegła laboratorium ze stołem zastawionym różnymi aparatami.

Wrócił, przestawił tacę z owocami i rozłożył ma­pę nieba. Lindis rozpoznała Wielki Wóz, Kasjopeję i jeszcze kilka innych gwiazdozbiorów. Mapa była dokładna i czytelna.

Przywódca dał znak „profesorowi” Tanowi, który spojrzał na Lindis swymi ciepłymi oczami.

- We wszechświecie jest około trzydziestu miliar­dów gwiazd, przynajmniej o tylu wiemy - usłyszała jego myśli. - Jedną z nich jest wasze Słońce. Wokół wielu z nich krążą planety. Liczba planet we wszechświecie nie jest znana, ale na pewno wielokrotnie przekracza liczbę gwiazd. W tym systemie słonecz­nym, w którym teraz jesteśmy, tylko na Ziemi, po procesie trwającym miliony lat, pojawił się człowiek Najmniejsze odchylenie mogłoby spowodować, że rozwinęłaby się zupełnie inna forma życia.

Spojrzał na nią, aby sprawdzić, czy nadąża, i kon­tynuował:

- Można wobec tego oczekiwać, że wśród tak ogromnej ilości ciał niebieskich znajdą się i takie, na których istnieją podobne warunki do życia, jak na Ziemi. Jest ich wiele! Niektóre leżą w podobnej odległości od swego słońca, liczne spośród nich mają podobne do ziemskich warunki do rozwoju form życia. Potrzebny jest jeden związek chemicz­ny, na razie o nim nie będę mówił, niezbędny do otrzymania wody. Wiesz, że twoją planetę nazywa­ją „niebieskim klejnotem”? To oceany nadają jej ta­ką przepiękną barwę. Jest mnóstwo planet, na któ­rych stwierdzono takie czy inne formy życia. Ale tylko na jeszcze jednej z nich, o ile wiemy, powsta­li ludzie. To zakrawa na cud, że na dwóch plane­tach rozwinęły się niemal identyczne stworzenia.

- Gdzie jest ta planeta? - spytała Lindis podniecona.

Profesor pochylił się nad mapą.

- Mamy tu niebo półkuli północnej. Widzisz te trzy jasne gwiazdy stojące w szeregu...

- Pas Oriona - skinęła głową Lindis.

- Tak to nazywacie? - zdziwił się Tan. - Tuż po­nad nimi są dwie duże gwiazdy.

- Rigel i Betelgeuse - pomyślała dziewczyna.

- Znasz je, słyszę. Jeśli przeciągniemy linię od nich w lewo, dojdziemy do tej gwiazdy. Może i ją znasz?

Lindis była zadowolona, że astronomia intereso­wała ją od dawna.

- To Procjon w Małym Psie.

Lo i jego szef spojrzeli na nią z uznaniem, a ona odwzajemniła ich spojrzenie radosnym uśmiechem.

- To nasze słońce - powiedział profesor Tan. - A jego czwarta planeta to nasz dom.

Lindis spojrzała na Lo z rezygnacją. Skoro już wreszcie znalazła przyjaciela, to czy nie mógłby mieszkać choć trochę bliżej?

- Ale jak to jest, Procjon stanowi chyba układ podwójny?

Trzej mężczyźni popatrzyli po sobie.

- Wiesz co? - spytał przywódca. - Coraz bardziej cię lubię, Lindis. Lo rzeczywiście dobrze cię ocenił po pierwszym spotkaniu. Nie mógł wybrać lepiej, skoro już absolutnie musiał zaplątać się w układy z Ziemianami.

Lindis aż promieniała.

- Tak, nie mylisz się, mamy dwa słońca - przy­znał Tan. - Jedno nas nie obchodzi, bo jest małe i leży za daleko, aby wywierać jakikolwiek wpływ na nasz klimat. To dzięki temu drugiemu nie ma­my śniegu ani lodu takiego jak u was.

- Czy na waszej planecie jest ładnie? - spytała Lindis z ciekawością, nadal nie mogąc w to wszy­stko uwierzyć. Aż się uszczypnęła ukradkiem. Lo uśmiechnął się, a ona zalała rumieńcem.

- Jest bardzo ładnie - odrzekł szef. - Wspaniałe ko­lory, bujna natura, właśnie ze względu na wodę, zaa­wansowana cywilizacja. Mamy miasta, które są klej­notami piękności i stanowią arcydzieła miękkich linii.

- Czyli to raj?

- Nie, aż tak nudno tam nie jest. Zauważyłaś pewnie, że jesteśmy solidnie zbudowani i mamy wysoko rozwinięte zmysły. Nie wspięliśmy się jed­nak na nasz poziom tak całkiem bez wysiłku. Jeste­śmy pokojowo nastawionym ludem o wysokiej mo­ralności. Przestępczości nie ma u nas prawie wcale.

Lindis słuchała z napięciem jego słów, przerwała w końcu:

- Powiedz mi, żyjecie o wiele bliżej Syriusza niż my. To najpiękniejsza gwiazda, jaką znam. Czy wi­dziana u was jest równie ładna?

- Odległości na niebie są często mylące. Jest mo­że nieco większa - wyjaśnił profesor. - Stanowi układ podwójny, a właściwie potrójny. Właśnie dla­tego ładniej wygląda stąd.

Odwróciła się w stronę przyjaciela.

- Czy to nie dziwne stać tu i widzieć swoje słoń­ce jako maleńką gwiazdę?

- Tak - skinął głową Lo. - To budzi tęsknotę.

- Tęsknisz do domu?

- Czasem.

- Lo jest najlepszym badaczem kosmosu młodej generacji - wtrącił profesor. - Jest w przestrzeni już dziesięć lat.

- Dziesięć lat?

- No tak, podróż na Ziemię nie trwa bynajmniej kwadrans.

Lindis zamilkła na chwilę.

- Czy odwiedziliście wiele miejsc w kosmosie?

- Na przestrzeni dziejów tak. Jesteśmy daleko przed wami pod względem rozwoju. Nasze zainte­resowanie skupia się jednak na tej planecie - tłu­maczył przywódca. - Na tej biednej, pięknej pla­necie z jej wiecznymi wojnami. Ma coś w sobie, co zapada w serce. Te melancholijne, rozmarzone wiosny, gwałtowne burze śnieżne... To dziwne, ale ta część planety bardziej nam się podoba niż boga­te, przyciągające wzrok południe.

- Tak - zgodziła się zamyślona Lindis. - My, mie­szkańcy północy, chętnie podróżujemy, by oglądać świat. Ale im dalej na południe docieramy, tym mocniej tęsknimy za domem. Mówi się, że najgo­rzej pod tym względem mają Eskimosi.

Lo pokiwał głową.

- Coś jest w tym, o czym mówisz. Myślę, że dla­tego lubimy tę część Ziemi, gdyż przypomina nam naszą planetę. Nie mamy co prawda zimy, ale jest coś podobnego w powietrzu, w świetle. Nasza przyroda jest bogatsza, zbiory obfitsze, ale ta wa­sza, północna, w swej surowości ma coś pięknego.

Lindis poczuła patriotyczną dumę.

- Jesteście tu już długo?

- Tutaj jesteśmy już drugi tydzień, ale byliśmy też w innych miejscach na Ziemi.

- To was można spotkać jako UFO?

- No, jest ich wiele typów, my latamy jednym z nich - odpowiedział szef. - Kilkakrotnie o mało nie natknęliśmy się na ludzi, ale udało nam się ukryć. Ty jesteś pierwszą osobą, z którą nawiązali­śmy kontakt.

- Ale dlaczego nie... Znaczy, jesteście przecież mi­li i pokojowo nastawieni. Dlaczego nie chcecie się ujawnić?

Oczy profesora posmutniały.

- Nie mamy odwagi. Tak długo, jak toczą się tu wojny, nie możemy. Człowiek, na którego byśmy trafili, mógłby chcieć nas wykorzystać przeciw swojemu wrogowi. Nie mówiąc już o tych szcze­gółowych badaniach i kwarantannach, jakie musie­libyśmy przejść, aby zostać zaakceptowanymi. O ile, oczywiście, nie zastrzelono by nas w panice, zanim zdołalibyśmy się odezwać...

Lindis uznała jego racje.

- A właśnie... czy wy ze sobą nigdy nie rozmawia­cie? Tak, jak my?

- Rozmawiamy, ale rzadko. Mamy swój język, ale go nie potrzebujemy. Tylko w nim czytamy. Nauczyliśmy się zresztą angielskiego i rosyjskiego na wypadek zaskoczenia. Tak jak to przydarzyło się Lo. Przypuszczał, że uwierzysz, że rozmawia z to­bą po norwesku. Najwyraźniej cię nie doceniał.

Lindis pokazała Lo język, a on odpowiedział śmiechem.

Długo siedziała, rozmawiając z obcymi przybyszami. Opowiadali o kosmosie i swych podróżach tak wspaniałe rzeczy, że Lindis z podniecenia aż pło­nęły uszy. Dowiedziała się też, że oni żyją dwa ra­zy dłużej niż ziemscy ludzie i że Lo, który ma trzy­dzieści cztery lata - o rany, aż tyle?! - odpowiada wiekiem tutejszemu siedemnastolatkowi. No, to już lepiej brzmi. Sto pięćdziesiąt lat profesora Tana od­powiada w takim razie siedemdziesięciu pięciu.

- A gdybym do was przybyła, miałabym z po­wrotem osiem lat? - zastanawiała się Lindis.

Zaśmiali się.

- Nie, to niemożliwe. Zachowałabyś jednak mło­dość jeszcze przez wiele lat.

- Przecież jestem z Ziemi. Chyba nie mogłabym dożyć dwustu lat?

- Mogłabyś. Mamy specjalną dietę, która by to sprawiła. Spreparowaliśmy pewne związki, które opóźniają proces starzenia.

Lindis zaniemówiła. W głębi duszy powstało pewne ciche i beznadziejne marzenie...

Nie pokazali jej pozostałych pomieszczeń, nie prosiła zresztą o to. Gdy wstała, szykując się do wyjścia, przywódca powiedział:

- Zdajesz sobie sprawę z odpowiedzialności, ja­ka teraz na tobie spoczywa. Jeżeli piśniesz o nas choć słowo...

Lindis przysięgła, że będzie milczeć.

Wspomniała jeszcze o imprezie u Tone i o tym, że chciała, by Lo poszedł tam z nią. Po krótkiej, niesłyszalnej dla niej dyskusji szef stwierdził:

- Ryzyko jest zbyt duże. Byłoby to rzeczywiście interesujące, gdyby Lo mógł poobserwować ludzi z tak bliska, może nawet by mu się udało, ale jesteś jeszcze ty, Lindis. Znalazłabyś się w trudnej sytua­cji, musiałabyś z pewnością odpowiadać na pod­chwytliwe pytania. Nie możemy wymagać aż takiej dyplomacji od siedemnastolatki. Dlatego niestety musimy odmówić.

- Za kilka dni skończę osiemnaście! - sięgnęła po ostatni argument.

- Niemożliwe - uśmiechnął się Lo.

- I ty to mówisz! - zdenerwowała się dziewczy­na. - Sam masz ledwo siedemnaście.

- Trzydzieści cztery - odparł Lo.

- Siedemnaście!

- Trzydzieści cztery - upierał się.

- Dzieci! - westchnął Tan. - Gdy ciebie teraz słu­cham, Lo, wydaje mi się, że nasz preparat opóźnia także rozwój inteligencji... Lo skończył trzydzieści cztery lata, Lindis.

- No, to w takim razie jest dziadkiem - mruknę­ła, bo chciała, żeby do niej należało ostatnie słowo.

- Jeśli zechcesz znów tu przyjść, serdecznie zapra­szamy - odezwał się dowódca przyjaźnie. - Jesteś mądra, chętnie dowiedzielibyśmy się za twoim po­średnictwem czegoś więcej o ludziach. Chciałabyś?

- O, tak! - wykrzyknęła Lindis z oczami promie­niejącymi szczęściem. Do diabła z imprezą u Tone, to było stokroć ciekawsze! - Jesteście tacy mili i wszystko jest tu strasznie ciekawe. Możecie mnie pytać, o co chcecie, i badać mnie, ile chcecie!

Zaśmiał się.

- Nie będziemy natarczywi, obiecuję.

Lindis znów miała wrażenie, że się wygłupiła.

- Lo odprowadzi cię przez las. Dalej pójdziesz już sama. Do widzenia!

Cóż za wspaniałe słowa!

W lesie było już całkiem ciemno. Ponad drzewa­mi migotały gwiazdy.

Gwiazdy... Zawsze myślała o nich jak o jasnych punkcikach o ładnych nazwach, światełkach wiszą­cych gdzieś w przestrzeni. Dopiero teraz uprzyto­mniła sobie niezwykłość sytuacji, w jakiej się zna­lazła. Mężczyzna idący przed nią pochodził gdzieś stamtąd, z dalekiej gwiazdy. Procjon... Aż szepnę­ła tę nazwę do siebie.

Dotarli na skraj lasu. Przed nimi rozciągało się wrzosowisko skąpane w zimnym blasku księżyca. Lo zatrzymał się i odwrócił do Lindis.

Aż się wzdrygnęła.

- Lo! - krzyknęła - Twoje oczy świecą!

- To tylko odbicie księżyca - uśmiechnął się. - Przestraszyłaś się?

Zadrżała.

- Wygląda to trochę niesamowicie...

- Przyzwyczaisz się. Widzisz tę drogę?

Lindis niczego nie dostrzegła.

- Tam, pomiędzy wzgórkami. Idź tamtędy, bę­dziesz szybciej w domu. Pospiesz się, na pewno się o ciebie niepokoją.

- A niech tam - prychnęła gorzko.

- Na pewno! No i... Idź na tę imprezę w piątek! Za dużo przebywasz sama. Ależ ty marzniesz! Chcesz ten szalik? Ładnie ci w nim było.

- Och, dajesz mi go? Dzięki, Lo! Też coś ci dam... Zobacz, to moje zdjęcie. Zawsze możesz wziąć pa­pier do analizy - zakończyła ironicznie.

- Przyjdziesz jutro? - Zerknął na zdjęcie i uśmiech­nął się. - Dziękuję!

Ucieszyła się.

- Jutro? Na pewno! Gdzie się spotkamy?

- Tutaj. To bliżej niż z plaży.

- Przyjdę od razu po szkole. Gdy słońce będzie nad morzem. Dobranoc, Lo! Dziękuję za wspania­ły wieczór!

- Dobranoc, mała Lindis!

Zniknął pomiędzy drzewami. Stała jeszcze i pa­trzyła za Lo. Po prostu stała i myślała o nim. Wes­tchnęła głęboko z bezgranicznego szczęścia.

Jej marzenie o przyjacielu się spełniło. I to jak!

Nagle zasmuciła się. Przecież w końcu go straci, należy przecież dosłownie do innego świata...

Nieważne! Jutro go znów zobaczy! Czyż może być większe szczęście?

ROZDZIAŁ V

Zegar kościelny wybił jedenastą, gdy Lindis szła przez ulice z szalikiem powiewającym na wietrze. Tak późno jeszcze nigdy nie była sama poza do­mem. Możliwe, że macie tam gdzieś w gwiazdach wysoki poziom moralności, pomyślała, jednak tu na Ziemi zwabiacie niewinne dziewczyny na dro­gę pokus. Pomyśleć, jedenasta w nocy, a ja sobie idę! Stłumiła triumfalny śmiech.

Siedzieli i czekali na nią wszyscy troje... Ojciec zerwał się z fotela i krzyknął:

- Gdzieś ty, u diabła, była o tej porze?! Myślisz, że możesz robić, co ci się żywnie podoba? Gdzie byłaś? Wytłumacz się!

- U przyjaciela - odpowiedziała Lindis cicho.

- U jakiego znów przyjaciela? U chłopaka?

- Nie, nie u chłopaka. Nie mogłam wrócić wcześ­niej. Chcieli jeszcze ze mną rozmawiać.

- Chcieli? To było ich więcej?

- Tak, było nas czworo. Zaprosili mnie na owo­ce i orzechy i rozmawialiśmy o astronomii.

Trochę to głupio zabrzmiało, ale przecież było prawdą!

- Astronomia do jedenastej w nocy - zadrwił ojciec. - Nieźle, nie ma co. Były was dwie pary, tak? I rozmawialiście o astronomii? Na pewno zgasili­ście światło, żeby lepiej widzieć gwiazdy, co? - grzmiał dalej. - Czy z tobą muszą być same awan­tury? Jeżeli się w coś zapłaczesz, wylecisz z domu! Rozumiesz?

Nieźle by to wyglądało, córka wicedyrektora...

Lindis próbowała z całych sił doszukać się miło­ści za tymi surowymi słowami, tak jak radził Lo. Rozumiała, że ojciec krzyczał na nią, bo się o nią bał, jednak uważała, że jest niesprawiedliwy.

Matka nie poprawiła jej nastroju. Nakrzyczała za zniszczony sweter. Nosiła w nim kamienie? No i co to za bzdury, że ona nie chce jeść?

Zanim Lindis zdołała odeprzeć atak, matka spy­tała:

- Co to w ogóle są za ludzie? Gdzie mieszkają?

- Nie znacie ich. Spotkałam jednego niedawno, a dzisiaj zaprosili mnie do siebie. Mieszkają poza miastem. Jeden jest profesorem, drugi geologiem, a trzeci... a trzeci to astronom.

- I co, chcieli z tobą rozmawiać? - spytał ojciec uszczypliwie. - Mamy w to uwierzyć?

- Trzej mężczyźni? - dziwiła się Karin. - Byłaś sam na sam z trzema mężczyznami? Masz ty rozum?

- Byli bardzo mili - tłumaczyła się Lindis roz­paczliwie. - Zapewniam was, nic podejrzanego się nie działo.

- No dobrze, ale jak się oni nazywają? - nie pod­dawała się matka.

- Geolog nazywa się Lo. Nazwisk pozostałych nie pamiętam.

- Lo? - spytał ojciec nieco spokojniej. - Dziw­nie. Jest w książce telefonicznej?

Lindis nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Nie sądzę.

Nadal zasypywali ją pytaniami. Starała się odpo­wiadać jak najbardziej dyplomatycznie. Jednak cierpliwość jej się skończyła, gdy Karin pogardli­wie dała do zrozumienia, że siostra nie jest już pewnie tak niewinna, jaką udaje.

- I ty to mówisz, a sama palisz trawkę za szkołą! - wybuchnęła.

Zapadła śmiertelna cisza.

- Przepraszam - bąknęła Lindis. - Nie chciałam tego powiedzieć.

- Pewnie, że chciałaś! - zapiszczała Karin. - Tyl­ko że kłamałaś!

Lindis westchnęła, zmęczona.

- Dobra, kłamałam.

Rodzice znów rzucili się na nią z pretensjami. Jak mogła oskarżyć o coś takiego swoją dwunasto­letnią siostrę! Co jej przyszło do głowy?!

Lindis wiedziała, że więcej uczniów z klasy Ka­rin podpala marihuanę, ale było jej już wszystko jedno. Znów zaczęli ją pytać o nowych znajomych.

- Zaprosili mnie na jutrzejsze popołudnie - rzu­ciła Lindis, idąc w stronę drzwi. - Ale wrócę wcze­śniej. Będę w domu około szóstej. Mam im pomóc sortować zebrane kamienie.

Przerwała nowe upomnienia, zamykając drzwi. Zdołała jeszcze dostrzec, jak rodzice przytulają Ka­rin, mówiąc uspokajająco: „Biedne dziecko...”


- Ależ Lindis! - wykrzyknęła Kirsten na dziedziń­cu szkolnym. - Po raz pierwszy od dawna widzę, że masz ze sobą drugie śniadanie!

- Prawidłowa obserwacja - uśmiechnęła się Lin­dis. - Znów zaczęłam jeść.

- Dzięki Bogu - odetchnęło kilka koleżanek. - Bałyśmy się, że masz anoreksję albo coś takiego.

Więc niepokoiły się o nią! Ogarnęło ją wzrusze­nie pomieszane z lekkim poczuciem winy. A tak źle o nich myślała!

- O mało co bym miała - przyznała. - Inger - Lise któregoś dnia powiedziała mi coś niemiłego o mo­im wyglądzie i odtąd nie chciałam jeść. Ale teraz to się zmieniło.

- Inger - Lise! - prychnęła Anne Sofie. - Wyobra­ża sobie, że jest ósmym cudem świata.

- To raczej wynika z niepewności - stwierdziła Tone. - Taki ktoś wytyka innym wady, aby same­mu poczuć się lepiej.

- Ale Lindis nigdy nie była gruba - zaprotesto­wała Anne Sofie. - Byłaś chyba dla niej zbyt dosko­nała. Chciała cię jakoś pogrążyć.

- Prawie jej się to udało - rzekła Lindis, czując, jak po plecach przebiega jej dreszcz.

Popatrzyła zdziwiona po swoich koleżankach. To były właściwie jej przyjaciółki, nie traktowały jej jak kłopotliwego dodatku.

Może to dlatego, że stała się milsza? W takim ra­zie to zasługa Lo. I lekarza. Obaj poczęstowali ją niezłą garścią prawdy o niej samej.

Spytała Marit, co dostała z klasówki z matema­tyki, pochwaliła sweter Solveig, poprosiła Kirsten o radę w związku z nową płytą... I tak dalej! Lin­dis odkryła, że to wspaniale interesować się inny­mi. Wszystkim sprawiało to miłą niespodziankę.

- Przyjdziesz w piątek, prawda? - upewniła się Tone szczerze.

Lindis powiedziała, że się postara. Nie wspo­mniała nic o osobie towarzyszącej, gdyż raczej nie będzie jej miała. Mimo to cieszyła się.

Okazało się, że nie zawsze trzeba wystawiać kolce.


Na lekcji norweskiego klasę czekała niemiła nie­spodzianka.

- Macie dziś trzygodzinne pisanie wypracowania - zapowiedział nauczyciel. - Nie było zapowiadane, bo trzeba je tak właśnie przeprowadzić. Oto tematy.

Lindis spojrzała na tablicę. Źle spała w nocy, a lek­cje odrobiła wcześnie rano. Bez większego entuzja­zmu przeczytała: „Dramaty Ibsena i Bjørnsona”, „Je­sienna przechadzka po lesie”, „Sytuacja polityczna w Afryce południowej”... Nagle drgnęła. „Gwiaździ­ste niebo jesienią”!

Kilka chwil siedziała, gryząc ołówek, aż zaczęła pisać.

Ołówek fruwał po papierze. Wypełniała stronę po stronie wiedzą z lekcji, własnych lektar, ale przede wszystkim tym, co poprzedniego wieczora usłyszała od profesora Tana, dowódcy i Lo. Gdy w końcu spojrzała na zegarek, zorientowała się, że powinna już zacząć przepisywać na czysto. Pracę kończyła bez brudnopisu. Ostatnie zdanie dopisała w ostatniej chwili i oddała wypracowanie, dumna i kompletnie wyczerpana. Nauczyciel z ciekawością zajrzał na pierwszą stronę i aż uniósł brwi ze zdzi­wienia, gdy zobaczył, który temat wybrała.

Jego zdziwienie zwiększyło się jeszcze na widok liczby zapisanych kartek.

Lindis uśmiechnęła się. Nie mógł tego oczekiwać po najbardziej leniwej uczennicy w klasie...

Panna Lund była dla niej szczególnie miła na na­stępnej lekcji mimo nie odrobionej pracy domowej. Ojciec też lubił Lisbeth Lund. Stali często razem na korytarzu, rozmawiając. Matka, przeciwnie, nie znosiła jej. Mama chyba nie zna się na ludziach, po­myślała Lindis.


Od razu po szkole popędziła w kierunku uroczy­ska, upewniwszy się wcześniej, czy na pewno nikt nie widzi, dokąd ona zmierza.

Na skraju lasu czekał na nią Lo. Jak zwykle na jego widok serce uderzyło Lindis dodatkowo co najmniej pięć razy. Chyba nigdy się nie przyzwy­czai do jego niezwykłej siły przyciągania.

- Dziś nie mogę długo zostać - rzuciła głośno. Uświadomiła sobie jednak coś i potem już „myśla­ła” do niego. - Udało mi się wczoraj odpowiedzieć na wszystkie pytania o to, gdzie byłam.

- Świetnie - ucieszył się Lo.

Wspaniale było znów „usłyszeć jego głos”! Być przy nim blisko, patrzeć na niego...

Wyciągnęła paczkę z plecaka.

- To dla ciebie - uśmiechnęła się zażenowana. - Kupiłam ją za kieszonkowe. Jest po angielsku, więc powinieneś zrozumieć.

Lo rozwinął papier. Książka traktowała o mine­rałach i rodzajach skał, o wieku geologicznym i in­nych niezrozumiałych dla Lindis rzeczach. Kupiła ją na przerwie za pieniądze ze skarbonki.

Lo przewracał kartki z zainteresowaniem.

- Jest wspaniała - rzekł z zachwytem, a Lindis czuła, że mówi szczerze. - Dokładnie to, czego po­trzebujemy! Nie moglibyśmy tak po prostu pójść i kupić czegoś takiego. Jak mogę się zrewanżować? Jesteś bardzo miła.

Ona? Miła? Teraz naprawdę poczuła się zażeno­wana.

- Nie chcę, żebyś się rewanżował - rzuciła. - To przecież prezent. Nie zniosę, jeśli będziesz czuł, że masz jakiś dług wdzięczności w stosunku do mnie. To już lepiej oddaj ją z powrotem.

Ukrył książkę za plecami, śmiejąc się.

- Nie, nie oddam! Jest zbyt cenna. Pod wieloma względami.

Powstała sytuacja, w której Lindis nie czuła się zbyt pewnie, rzuciła więc niezręcznie:

- Będziemy tu stać cały dzień, czy...

- Nie, oczywiście, że nie. Idziemy? Bardzo bym chciał cię zbadać, jeśli pozwolisz.

- Królik doświadczalny? Dobra, pewnie. O ile nie będzie bolało, zniosę wszystko.

Obiecał, że nie będzie bolało.

W „salonie” przywitali ją Tan i dowódca, który wreszcie się przedstawił. Miał na imię Ari. Lo po­kazał im książkę. Dosłownie się na nią rzucili, czym niezwykle uradowali Lindis. A więc wybrałam wła­ściwy prezent, pomyślała z dumą.

Lo zaprowadził ją do sąsiedniego pokoju pełne­go różnych aparatów i instrumentów. Wygląda to ciut niebezpiecznie, pomyślała.

- Połóż się na tej wysokiej ławce - polecił i znik­nął za drzwiami.

Posłuchała go i leżała spokojnie, czekając. Wrócił przebrany w białe spodnie i koszulkę z krótkimi rękawami. Wiedziała, że nie wypada ga­pić się na mężczyzn, ale nie mogła oderwać oczu od jego ramion. Ramiona są najładniejszą częścią ciała mężczyzny, pomyślała. Kiedy się odwrócił, zmieniła zdanie na korzyść pleców. A kiedy usiadł koło niej na ławce, była już całkiem zdezoriento­wana, bo teraz najładniejsza wydała jej się jego twarz. Westchnęła. Bycia tak doskonałym należa­łoby zabronić...

Otulił ją dużym, ciężkim kocem.

- Nie bój się - usłyszała jego myśli. - To nie jest niebezpieczne.

Do koca podłączył jakieś przewody i przekręcił wyłącznik na tablicy rozdzielczej. Lindis poczuła, jak­by koc otulił ją mocno, nie było to jednak przykre.

- Możesz tak poleżeć przez kilka minut? - spy­tał. - Możemy porozmawiać, jeśli chcesz.

- Tak, mam parę pytań. Jak to jest, że ty czytasz moje myśli, a ja dostaję ładnie okrojoną wersję twoich?

- To proste. Dysponujemy wysoko rozwinię­tym zmysłem telepatii. Możemy zarówno nada­wać, jak i odbierać. Poza tym kontrolujemy to, co wysyłamy. To tak, jak u was z mową. Nie wysyła­my innych myśli niż te, które chcemy. Ty nie masz takiej kontroli. Dlatego widzę wszystkie twoje myśli i muszę przyznać, że są czasem mocno po­plątane...

- Uff, chyba tak - westchnęła Lindis. - Może bym i wolała, żebyś nie był aż tak przenikliwy.

Lo uśmiechnął się przelotnie.

- Myślałem dużo o tobie i twoich problemach, Lindis. Chyba wiem, co mogłoby ci pomóc. Zda­rza się u was, że osoby słabo widzące lub słyszące dostają specjalne aparaty?

- Tak - pokiwała głową. - Okulary i tym podob­ne.

- No właśnie. Jeśli u nas czyjś zmysł telepatycz­ny ulega przytępieniu, ten ktoś dostaje pewien apa­rat. Umieszcza się go za uchem. Oto on. Na ile zrozumiałem, nie masz harmonijnych kontaktów z otoczeniem.

- Raczej nie. Ale to się poprawia. Szybko.

- Nie wierzysz ludziom, masz z góry ustalone są­dy na ich temat. Czy chcesz pożyczyć ten aparat na jeden dzień? Chcesz czytać myśli innych?

- Ojej! - Lindis była zachwycona i przerażona jednocześnie. - Oczywiście, że chcę!

- Myślę, że ci pomoże. Nie możesz go jednak nadużywać, to może być niebezpieczne. No i nikt nie może go zobaczyć!

- No tak, to zrozumiałe. A do czego jest ten ma­ły przełącznik?

- Ten? Poczekaj, uwolnię cię z tych okowów. No, teraz lepiej, prawda? Zbadane zostało twoje serce, płuca i inne organy. Teraz to się wydrukuje, a potem wszystko przeanalizujemy. A więc ten przełącznik jest po to, by móc wejść głębiej w psy­chikę danej osoby. Mówiłem kiedyś, że słowa, my­śli i charakter to trzy różne rzeczy. Już ci tłumaczę, jak to wygląda. Oto rozmawiasz z jakimś człowie­kiem. Mówi ci przykre słowa. Czytasz jego myśli. Widzisz, że boli go coś, czego nie wyraża słowami. Przekręcasz przełącznik. Wchodzisz wtedy pod zwykłe myśli i widzisz to, czego ten człowiek mo­że sam nie być świadomy. Widzisz, że on cię kocha, może ma wyrzuty sumienia w stosunku do ciebie i dlatego, broniąc się przed tym, jest na ciebie zły. Czy to może brzmi zbyt skomplikowanie?

- Nie - Lindis usiadła. - Myślisz o moich rodzicach?

- Nie znam ich - powiedział Lo wymijająco - ale sądzę, że mogą tak myśleć. Czy z twojej strony to nie wygląda tak samo? Wewnątrz siebie ich lubisz, a na zewnątrz jesteś niemiła?

- Tak, zgadza się... czasami bywam bardzo nie­miła.

- Jesteś po prostu samotna i nieszczęśliwa. Mu­sisz znaleźć kogoś, kogo polubisz.

Odwróciła głowę, aby nie zauważył łez, ale on odwrócił ją z powrotem. Zacisnęła mocno oczy.

Po chwili odezwał się:

- I to ja, pewny siebie idiota, mówię o pomocy!

Wreszcie odważyła się na niego spojrzeć. Nadal stał i patrzył na nią. Pokręcił głową.

- Żaden ze mnie dobry przyjaciel, Lindis. Jeśli powiem, że nie chciałem cię zawieść, nie uwierzysz mi chyba?

- Uwierzę - przyznała słabo. - Chyba... użyłeś niewłaściwych słów.

Pokiwał głową.

- Na pewno. Ale wracając do przełącznika... przekręcaj go jak najrzadziej! Najlepiej będzie dla ciebie, jeśli nie poznasz najgłębszych pokładów du­szy innego człowieka. Połóż się jeszcze, pobiorę próbki krwi. Musimy cię wykorzystać, Ziemianko, skoro już tu jesteś!

Znów poczuła do niego zaufanie.

- Dotarłeś do mojego wnętrza?

- Tak. Wtedy, gdy się spotkaliśmy. Wymaga to od nas wielkiej koncentracji i jest męczące.

- Rzeczywiście, pamiętam coś takiego. I wtedy, w lesie, przy spotkaniu z pozostałymi. No i co zna­lazłeś?

- Nie, tego nie powiem. Mogłoby to dla ciebie okazać się ciężarem ponad siły.

- Było aż tak źle?

- Mała, gdyby było źle, nie zaprosilibyśmy cię tu­taj. Nie rozumiesz, że nawet świadomość tego, że jesteś dobrym człowiekiem, może stać się ciężarem? No niech ci będzie, jesteś w porządku. Przerażają­co niedojrzała i niezadowolona z siebie samej, ale absolutnie „czysta”.

- A ty sam? Czy kiedykolwiek przestałeś kontro­lować własne myśli?

- Tak, raz. Wtedy, gdy uciekałaś ode mnie i chcia­łem cię powstrzymać.

- W takim razie masz wspaniałą duszę - powie­działa Lindis cicho.

- Już nie - odrzekł Lo poirytowany. - Zachowa­łem się jak głupiec i o mało nie zniszczyłem pięknej przyjaźni tylko dlatego, że chciałem być szlachetny. Żaden ze mnie rycerz - zakończył, podciągając rę­kaw jej swetra.

- U nas pobiera się krew ze zgięcia ręki - mruk­nęła.

Często zapominała się i mówiła na głos. Nie mogła się przyzwyczaić, że Lo rozumiał jej myśli lepiej niż słowa.

Wkłuł coś ostrego w jej ramię. Odwróciła wzrok, póki nie wyjął tej igły czy czegoś. Pobrał kilka próbek. Leżała spokojnie i patrzyła na jego fascynują­cą twarz, zagadkowe oczy i usta.

Ciekawe, jakby to było, gdyby on mnie pocałował, pomyślała w roztargnieniu. W tym momencie on spoj­rzał na nią pytająco, uśmiechnął się i pokręcił głową.

Lindis spiekła raka.

- No, to wszystko - rzucił. - Dziękuję! Byłaś dzielna.

Nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Wstała i obciągnęła rękawy swetra.

- Pójdziemy do nich? - spytał.

Skinęła głową, nadal umierając ze wstydu.

Zaprosili ją na obiad złożony ze wspaniałych, nieznanych dań, które jej bardzo smakowały. Po­czuła, że strasznie chciałaby zaprosić ich do domu, ale wtedy podziękowali jej uprzejmie, gdyż oczy­wiście odczytali jej myśli.

Następnie znów zadawali Lindis mnóstwo py­tań na wszelkie tematy dotyczące życia ludzi, a ona odpowiadała najlepiej, jak umiała.

Tym razem to nie Lo odprowadził ją przez las, lecz Ari. Lindis była zawiedziona, lecz starała się to ukryć. Na ile jej się to udało, nie wiedziała. Gdy się żegnali, mężczyzna spojrzał na nią poważnie.

- Postarasz się przebywać jak najczęściej ze swy­mi kolegami, Lindis? - spytał.

Nie zrozumiała.

- Dlaczego?

- Byłoby dla ciebie dobrze, gdybyś się zakocha­ła w którymś z nich.

Teraz już nic nie rozumiała.

- Ale ci chłopcy... są beznadziejni. Nie można z nimi o niczym porozmawiać!

Ari skrzywił się.

- Właśnie tego się bałem. To zmierza w złym kie­runku. Bądź ostrożna, Lindis! Bardzo cię cenimy wszyscy trzej, byłaś dla nas prawdziwą pomocą, i dla­tego nie chcemy, żebyś cierpiała. Nie możemy z cie­bie zrezygnować, bo cię nadal potrzebujemy, poza tym cię lubimy. Czyżbyś tego nie rozumiała? Jesteś przecież taka wrażliwa. Rozstanie może okazać się bardzo bolesne, jeśli nie opamiętasz się w porę. Po­staraj się rozejrzeć wokół siebie, może znajdziesz ja­kiegoś sensownego chłopaka... To moja rada. Pocie­sza nas fakt, że jesteś młoda i że szybko zapomnisz. Poza tym mało ostatnio spałaś. Postaraj się wypocząć przez kilka dni, potem zobaczymy.

Chciała zaprotestować, ale zmieszana zgodziła się i pożegnała.

Ależ jej nagadał! Tego wieczoru on i Lo tyle mówili o tych idealnych chłopakach dla niej.

Lindis przeszedł dreszcz. Może to było przeczu­cie? Przeczucie przyszłego bólu...

ROZDZIAŁ VI

Lindis przyglądała się ukradkiem siedzącym przy stole, pochłoniętym rozmową koleżankom.

Wśród nich najbardziej małomówna była Solveig, która dzisiaj wyglądała na zmartwioną. Nie­korzystne wrażenie pogłębiał dodatkowo jej niee­fektowny wygląd; ta drobna, niska dziewczyna miała na sobie obszerną puchową kurtkę, jakby zdjętą ze starszego brata. Kurtka była mocno wy­gnieciona, bo, jak oznajmiła jej właścicielka, „do­piero co wyszła z prania”. Rzeczywiście, na ramio­nach widać jeszcze było ślady po spinaczach do bielizny. Nagle Lindis zrobiło się żal Solveig, która siedziała teraz ze spuszczoną głową i przypomina­ła zranione, porzucone przez rodziców pisklę.

Lindis nie miała dotąd okazji wypróbować, jak działa magiczne urządzenie, które pożyczył jej Lo. W domu rodzice na pewno nie pochwaliliby takiej zabawy. Teraz sięgnęła do kieszeni. To dopiero by­łaby frajda, gdyby mogła poznać najskrytsze myśli i pragnienia koleżanek!

Przez nikogo nie zauważona, Lindis wymknęła się z pokoju i zniknęła za drzwiami łazienki. Drżą­cymi rękoma umocowała maleńki aparacik za lewym uchem, przysłoniła go luźno opadającymi na ramiona włosami, po czym, jak gdyby nigdy nic, wróciła do towarzystwa. Serce waliło jej niczym ko­walski młot. Żeby tylko nikt nie zauważył niczego podejrzanego...

Była tak podniecona, że z początku nie mogła wyłowić żadnych głosów. Czy zdoła poznać taje­mnice koleżanek, skoro sama nie może poradzić sobie z własnymi problemami? Po chwili jednak coś zwróciło jej uwagę. Stopniowo zaczęła rozróż­niać zdania, które nigdy nie zostały wypowiedzia­ne na głos. Były to rozmowy, o których nikt nie miał się dowiedzieć, rozmowy, które dziewczęta prowadziły same z sobą. Początkowo Lindis nie potrafiła oddzielić poszczególnych wypowiedzi, myślała nawet, że powinna dać sobie spokój z tą wątpliwą zabawą. Wkrótce zrozumiała, co należy robić; po prostu musi skoncentrować się na obser­wacji tylko jednej z dziewcząt.

Najpierw zajęła się Marit, atrakcyjną dziewczy­ną i zarazem najzdolniejszą uczennicą w klasie, która zawsze niezwykle jej imponowała.

Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Lindis objęła głowę dłońmi, by głos z małego aparatu był wyraźniejszy. Serce dziewczyny nadal biło jak sza­lone. Mimo że Marit od czasu do czasu włączała się do ożywionej dyskusji, Lindis słyszała, o czym roz­myśla jej koleżanka w skrytości ducha.

Chyba poczęstuję się ciastkiem, wygląda tak ape­tycznie. Za to jutro do wieczora nic nie wezmę do ust; u Tone muszę wyglądać wystrzałowo. Żeby tyl­ko nie skończyło się tak, jak w przypadku Lindis. Ona wyraźnie przesadziła, choć przestrzegano ją, że nadmierne odchudzanie jest niebezpieczne dla zdrowia. Jednak mnie to chyba nie grozi, przez je­den dzień nie zdążę ani utyć, ani specjalnie stracić na wadze. Ach, wezmę kawałeczek. Dlaczego mia­łabym sobie wszystkiego odmawiać? Zasłużyłam na odrobinę słodyczy. Ojej, co za ulga! Lindis znowu mi się podejrzliwie przygląda. Ciekawe, o czym te­raz myśli? Kto wie, może snuje marzenia o króle­wiczu z bajki, a tymczasem królewicza ani śladu? Dziwna z niej dziewczyna. Chodzi i szuka jakiegoś geologa. Pewnie poznała kogoś i zaraz się zakocha­ła, a jej wybranek zniknął bez śladu. Ostatnio Lin­dis bardzo wydoroślała. Może właśnie ten geolog tak na nią wpłynął, o ile nie jest wytworem jej wy­obraźni. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby to by­ła prawda. Biedna dziewczyna, w domu kłopoty, poza domem też... Ojej, wcale nie mam chęci na to jutrzejsze wyjście, chociaż co ja mówię? Przecież będzie tam Dagfinn. Dobrze, że nikt nie wie, jak bardzo jestem w nim zakochana. I nigdy się nie do­wiedzą. Inteligentna Marit nie pozwoli sobie na ta­ką słabość. Niech myślą, że on mnie wcale nie in­teresuje. Kto wie, może nawet dziewczyny by mnie wyśmiały? Na przykład taka Tone? Uważa, że po­zjadała wszystkie rozumy. Nienawidzę jej. Cieka­we, czemu Lindis ma taką tajemniczą minę...”

Lindis przeżywała rozterkę. Z jednej strony nie miała ochoty odkrywać kolejnych tajemnic Marit, krępowało ją to i odczuwała wyrzuty sumienia, z drugiej jednak korciło ją, by przyjrzeć się pozo­stałym dziewczętom.

Po chwili w maleńkiej słuchawce usłyszała głos drugiej koleżanki, Anne Sofie. Gdy do Lindis do­tarły myśli dziewczyny, o mało się nie zdradziła.

Panie Boże, zachowaj mnie w swojej opiece! To nie może być prawda! Już siedem dni po terminie! Skończyłam przecież dopiero siedemnaście lat! Co ja zrobię, co powie mama, przecież ona wyrzuci mnie z domu! Taki wstyd! Jak to się mogło stać, skoro spędziłam z Tomem tylko ten jeden jedyny wieczór! Mateńko Przenajświętsza, błagam, wysłu­chaj moich próśb!”

Lindis przestraszyła się nie na żarty, kiedy zro­zumiała, jakie problemy ma koleżanka. Ogarnęły ją wątpliwości. Choć z całego serca pragnęła pomóc Anne Sofie, nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby to uczynić.

Rozmyślania przerwał Lindis słodki jak miód głos. To Solveig zwróciła się do niej z pytaniem:

- Lindis, czy odrobiłaś już angielski?

- Jeszcze nie całkiem - odpowiedziała spokojnie Lindis. Zaraz potem przeniosła swoją uwagę na no­wą „rozmówczynię”.

Lindis wcale mnie nie lubi”, myślała wojowni­czo Solveig. „To dlatego, że tak wyładniała i uważa się za cudo. Właściwie to ona wcale nie jest taka ład­na. O mnie nikt się nie martwi, w ogóle ich nie obchodzę. Gdybym tylko miała przyjaciółkę! Najle­piej Tone, bo jej wszystkie nadskakują. Anne So­fie w głowie tylko chłopaki i nikogo poza nimi nie potrzebuje, za to Marit jest przebiegła i zarozumia­ła. Kirsten też jest zimna jak lód i nigdy się nie odzywa, tylko mierzy wszystkich ponurym, podejrzliwym wzrokiem. Z nią w ogóle nie chcia­łabym się przyjaźnić, na pewno nie jest szczera. Lindis z kolei wiecznie opowiada te swoje niestwo­rzone historie. Ona też nie ma żadnej przyjaciółki. Ciekawe dlaczego? Ostatnio bardzo się zmieniła. Wszystkie i tak myślą tylko o sobie. Wcale im na mnie nie zależy. A ja przecież tak się staram, tak bardzo chciałabym być z nimi bliżej! A zresztą, czy to warto? Niech sobie idą do diabła!”

Lindis poczuła niesmak. Nie mogła się nadziwić, że Lo okazał się takim znawcą ludzkich dusz. Jej niechęć do magicznego urządzenia z każdą chwilą rosła, jednak korciło ją, by poznać także najskryt­sze myśli Kirsten.

Tym razem jednak nie wszystko poszło tak gład­ko. Lindis nadstawiła uszu, ale docierały do niej je­dynie bardzo niewyraźne, chaotyczne fragmenty zdań, których nie mogła połączyć w sensowną ca­łość. Z trudem odgadywała, o czym w danej chwi­li myśli Kirsten.

Ciekawe, czemu Lindis się tak na mnie gapi? Let me know..., jak to szło dalej? Jutro na pewno wy­gram, ale ani słowa nikomu. O matko, ale ta Marit się opycha! Niedługo będzie gruba jak słoń. Przyjechał jakiś samochód. Już późno, muszę iść. Lubię Lisbeth Lund. Ojciec Lindis to przystojny facet. Ja­ka ta Tone głupia...”

Lindis ogarniało coraz większe zdumienie. Nie sądziła, że Kirsten jest taką prostą dziewczyną. Jej jedyną bronią okazało się milczenie. Stanowiło, jak widać, skuteczniejszą metodę niż ta, którą stoso­wała Solveig. Chcąc przypodobać się koleżankom, robiła wszystko, co jej kazały. Niestety starania Solveig przynosiły odwrotny efekt: zamiast okazy­wać przyjaźń, koleżanki coraz bardziej były Solveig niechętne.

Pozostała jeszcze Tone. Tak naprawdę Lindis nie znała jej zbyt dobrze. Mimo że chodziły do jednej klasy, rozmawiały tylko przelotnie, i to zawsze na błahe tematy. To jedyna okazja, by poznać ją bliżej.

Co one się tak uczepiły Lindis, ciągle tylko o niej mówią. Ale ja jej jeszcze pokażę! Niech no tylko spo­tkam tego geologa, o którego niedawno pytała. Już ja jej wtedy dopiekę! Powiem jej, co myślę o romansie jej ojca! Dojrzały mężczyzna, a ładny przykład daje młodym! Z tym geologiem to też na pewno bujda. Może powiedzieć dziewczynom? Nie, na razie je­szcze poczekam. Swoją drogą, Lindis wyładniała i ma ładny szalik. Do twarzy jej w błękicie. Muszę ko­niecznie mieć taki sam. Ciekawe, gdzie go kupiła?”

Lindis uśmiechnęła się pod nosem. Sięgnęła dys­kretnie za ucho, by wyciszyć aparat, ale jej myśli nadal błądziły wokół Tone, Anne Sofie i Marit. Mia­ła wyrzuty sumienia, że odkrywa najskrytsze tajemnice koleżanek. Jednocześnie dowiedziała się, że wszystkie te dziewczęta są w rzeczywistości zupeł­nie zwyczajnymi nastolatkami, ani lepszymi, ani też gorszymi od niej samej. I żadnej z nich nie jest obca samotność. Była też zawiedziona, bo zdała so­bie sprawę, że żadna z dziewcząt nie jest tak na­prawdę sobą, że starają się udawać kogoś innego.

Lindis przypomniała sobie teraz, jak bezpiecznie czuje się w towarzystwie Lo, jak jej przy nim do­brze. To wielkie szczęście, że może mieć takiego przyjaciela.

Dziewczyny mi nadskakują, ale w gruncie rze­czy to się mnie boją”, myślała dalej Tone. „Sądzę, że tak naprawdę wcale mnie nie lubią. Mogłabym okazywać im więcej serdeczności, ale odczytałyby to jako oznakę słabości. Na myśl o tym, że zosta­nę sama jak palec, chce mi się po prostu płakać...

Lindis wyczuła w myślach Tone wyraźny lęk przed samotnością, taki sam zresztą jak i u innych dziewcząt. Teraz, gdy już wiedziała, co naprawdę o niej sądzą, kamień spadł jej z serca. Nieoczeki­wanie uznała, że może kiedyś będzie im jednak po­trzebna.

- No nie, dziewczyny, lekcje! Jesteśmy spóźnio­ne! - krzyknęła przerażona Marit.

Koleżanki poderwały się w mgnieniu oka i wy­biegły z pokoju. Lindis chwyciła w pośpiechu tecz­kę z książkami i popędziła za nimi, zapominając o urządzeniu do odczytywania ludzkich myśli, które nadal tkwiło za uchem.

Na szkolnym korytarzu wpadła prosto na pannę Lund.

- Witaj, Lindis, jak się masz? - zagadnęła słodko nauczycielka.

- Dzień dobry pani. Spieszę się na zajęcia, już je­stem spóźniona.

Nagle Lindis zamarła, bo doszły do jej uszu sło­wa, które w duchu wypowiadała panna Lund.

Że też muszę się tak krygować przy tej smarkuli! Ale co zrobić, chcę ją sobie zjednać, chcę, żeby mnie polubiła. Teraz, gdy już owinęłam Ernsta wokół pal­ca, reszta powinna pójść gładko. Jego żona wkrótce spakuje manatki. Skoro Ernst koniecznie chce za­trzymać jedną z córek, niech będzie nią Lindis, bo ona przynajmniej darzy mnie sympatią. Wprawdzie przechodzi trudny okres i może się trochę buntować, ale już ja ją sobie wychowam, jak należy”.

Lindis gwałtownie skręciła za róg. Wielkie nieba! Co to wszystko ma znaczyć, co się tu dzieje? Oj­ciec i panna Lisbeth Lund razem? Nie, to niemoż­liwe! Nie wolno na to pozwolić!

A jeszcze nie tak dawno wyobrażała sobie, że panna Lisbeth Lund jest jej matką! Teraz nawet nie chciała dopuścić do siebie takiej myśli. Jak nigdy przedtem poczuła głęboką solidarność z macochą i z całego serca zapragnęła jej pomóc.

Na korytarzu po raz drugi zadźwięczał dzwonek na lekcje, jednak Lindis była tak oszołomiona, że nie mogła zrobić kroku. Przez nikogo nie zauważo­na, wsunęła się ukradkiem do pustej o tej porze auli i przycupnęła pod ścianą. Dopiero teraz pojęła, dlaczego rodzice wciąż się ze sobą sprzeczają, dla­czego sprzeczki kończą się płaczem matki, a kole­żanki czynią niedwuznaczne uwagi.

Lindis nie miała pojęcia, jak powinna zachować się w takiej sytuacji.

- Lo, Lo, gdzie jesteś, przyjacielu... - chlipnęła ci­chutko.

- Co się stało, Lindis?

Drgnęła. Była pewna, że słyszy głos Lo, ale ni­kogo w pobliżu nie zauważyła.

- Masz przy sobie aparat, a poza tym wołałaś mnie. Więc jestem.

- Czy to naprawdę ty? Zostań ze mną przez chwilę, nie odchodź, proszę. Gdzie ty się podziewasz?

- Jestem u siebie, w bazie. To miejsce wy, lu­dzie, nazywacie statkiem kosmicznym albo latają­cym talerzem. Widzę, że z twoją formą dziś nie najlepiej?

Lindis zacisnęła bezradnie pięści.

- Nie wiem, co powinnam zrobić. Ojciec ma no­wą przyjaciółkę, pannę Lund...

- Wiem o tym. Domyśliłem się od razu, gdy mi o nich opowiadałaś.

- Czy sądzisz, że mogę jakoś pomóc mamie?

- Raczej nie. Lepiej nie mieszaj się do tych spraw. Mama musi to rozwiązać sama.

- Ale przecież...

- Dobrze ci radzę. Zresztą spróbuję nad tym pomyśleć. A co poza tym u ciebie? Jak ci się podoba mój aparat?

- To... wcale nie takie przyjemne, jak sądziłam...

- Naprawdę?

Lindis wydawało się teraz, że słyszy Lo tak, jak­by znajdował się tuż obok. A jednak nie zwracał się do niej słowami, tylko przesyłał jej swoje myśli. Mi­mo to Lindis nie mogła powstrzymać się, by nie po­prawić włosów czy wygładzić ręką zmiętej bluzki. Pragnęła podobać się Lo. Złudzenie, że przyjaciel jest w pobliżu, dodawało jej otuchy.

- Może trochę przesadziłam. Wypróbowałam go na moich koleżankach z klasy. Nie miałam pojęcia, że każda z nich odczuwa samotność i tak bardzo tęskni za bratnią duszą. Do tej pory uważałam, że tylko ja jestem biedna, nieszczęśliwa i opuszczona. Tymczasem inne dziewczyny są tak samo zagubio­ne jak ja. Czy to normalne, Lo, czy wszyscy ludzie czują podobnie?

- O, tak, zwłaszcza gdy mają po osiemnaście lat.

Kontakt myślowy z przyjacielem poprawił samo­poczucie Lindis.

- Wiesz, twój aparat ma jedną wielką zaletę. Mo­gę rozmawiać z tobą do woli, nawet gdy znajdujesz się daleko stąd. Dzięki temu małemu przedmioto­wi już nie czuję się samotna. Wiem, że jesteś bli­sko. Inne koleżanki nie mają tak wspaniałego przy­jaciela.

Tym razem Lindis nie odebrała kolejnych sygna­łów od Lo.

- Lo, jesteś tu? Wcale cię nie słyszę, Lo! - prze­straszyła się nagle dziewczyna.

Po chwili nadeszła odpowiedź:

- Jestem, Lindis.

- O, jak się cieszę. Bałam się, że kontakt został przerwany.

Lindis usłyszała delikatny śmiech przyjaciela.

- Czy wypróbowałaś już mój aparat na rodzi­cach i siostrze? - spytał nagle Lo.

- Jeszcze nie... jakoś nie mogę się przemóc.

- A to szkoda. Przecież właśnie po to ci go poży­czyłem.

- Wiem, ale coś mnie powstrzymuje. Może jed­nak dam sobie z tym spokój. A jeśli się okaże, że ich naprawdę nic a nic nie obchodzę? Jeśli mój dom jest zimny i pozbawiony serdeczności? Nie przeży­łabym tego. Wolę żyć w przekonaniu, że rodzice choć trochę troszczą się o mnie. Wspominałam ci o pannie Lund, prawda? A pomyśleć, że naprawdę ją lubiłam! Odnosiłam wrażenie, że chociaż ona mnie rozumie. Tymczasem była to jedynie bardzo zręczna gra.

- No dobrze, jak chcesz. A teraz zajmijmy się czymś przyjemniejszym. Mieliśmy wszyscy na­dzieję, że nas wezwiesz. Brakowało nam ciebie.

W jednej chwili Lindis poczuła, że robi jej się ciepło na sercu. Nagle dzień wydał się piękniejszy, a słońce jaśniej zaświeciło, oblewając korony drzew złocistym blaskiem.

- Naprawdę? A ja myślałam, że Ari mnie nie lubi...

- Ari chce jedynie twojego dobra, uwierz mi. Dla­tego chciałbym cię o coś poprosić. Czy możesz się ze mną spotkać po zmroku?

- Pewnie, że mogę - rzuciła bez zastanowienia Lindis.

- Świetnie. Będziesz miała okazję przeżyć coś niepowtarzalnego. Coś, czego dotąd nie doświad­czyła żadna ludzka istota.

- O czym myślisz, Lo?

- Trochę cierpliwości, dziewczyno. Niczego się nie bój, możesz na nas polegać. Nic złego ci się nie stanie.

- W porządku, tylko że nie mogę zostać długo.

Lo milczał przez chwilę.

- Dasz radę wymknąć się z domu nie zauważona?

- Nie wiem, postaram się. Rodzice na ogół zja­wiają się późno i zaraz kładą się spać.

- Musisz jednak wiedzieć, że chcę zabrać cię na dalszą wyprawę. Potrwa to pewnie pół nocy, a mo­że i dłużej - wyjaśnił Lo.

- Naprawdę? Na szczęście jutro nie będę musia­ła zrywać się tak rano do szkoły. Idę dopiero na trzecią lekcję. Jakoś sobie poradzę. Ale wolałabym wiedzieć, co mnie czeka?

- Chcą cię poznać nasi naukowcy pracujący w przestrzeni kosmicznej - rzekł z wahaniem Lo.

- Z przestrzeni kosmicznej? Przecież mówiłeś...

- Nasz mały łatający talerz to tylko jeden z bar­dzo wielu obiektów uczestniczących w badaniach kosmosu. Poza ziemską atmosferą znajdują się niezmierzone przestrzenie i one także interesują na­szych badaczy. Nie wyobrażasz sobie chyba, że zdołalibyśmy wrócić na naszą odległą o lata świet­lne planetę tym maleńkim pojazdem?

- To nie do wiary! Naprawdę nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Mimo to jestem gotowa na to spotkanie - oświadczyła z powagą w głosie Lindis, po czym dodała ciszej: - Lo?

- Słucham cię, przyjaciółko?

Dziewczyna, wyraźnie zawstydzona, rzekła:

- Wiesz, dzisiaj są moje osiemnaste urodziny i chciałabym, żebyś życzył mi wszystkiego najlep­szego. Tylko nie mów, że wyglądam dziecinnie. Naprawdę, wiele się ostatnio nauczyłam.

Lo roześmiał się serdecznie i odparł:

- Ależ, Lindis, nic takiego nie miałem na myśli. Jesteś naprawdę wspaniałą, mądrą dziewczyną. Mam nadzieję, że ten nadchodzący rok będzie dla ciebie wyjątkowo szczęśliwy. Trzymam kciuki za twoje powodzenie.

- W każdym razie zacznę go wystrzałowo, praw­da? Skoro czeka mnie podróż w kosmiczne prze­stworza! - zauważyła rozbawiona.

Po chwili jednak poczuła na plecach dreszcz strachu.

- Widzę, że mimo wszystko trochę się boisz. Pa­miętaj, że cały czas będę nad tobą czuwał - pocie­szał Lo. - Przy mnie nic ci nie grozi. Chyba że nie masz ochoty na tę wyprawę? Nie chciałbym cię zmuszać.

- Ależ skąd! Jestem do waszej dyspozycji - od­parła nieco zawstydzona Lindis. - Z tobą jestem go­towa wybrać się na kraj świata, jeśli zajdzie taka ko­nieczność.

Te słowa Lindis tak rozbawiły Lo, że długo nie mógł opanować śmiechu.

- To ci się udało. Właśnie polecimy aż poza kraj świata!

- Masz rację. No, ale teraz już czas na mnie, zwłaszcza że ktoś nadchodzi. Będę czekała pod la­sem tuż po zmroku.

- Świetnie. I pamiętaj, nie ma się czego bać! Ubierz się ciepło, weź sweter i długie spodnie, żebyś nie zmarzła.

Do auli zajrzała Tone. Kiedy zobaczyła siedzącą w kucki przy ścianie koleżankę, wykrzyknęła:

- Lindis, tu cię mam! Co ci jest? Panna Lund po­wiedziała, że źle się czujesz.

- Nie, wszystko w porządku. Tone, czyż świat nie jest piękny?

Zaskoczona Tone zmierzyła koleżankę zimnym spojrzeniem.

- Czyś ty zwariowała, Lindis?

- Tone, dzisiaj wieczorem wybieram się w pod­róż, w niesamowitą podróż!

Tone z politowaniem pokiwała głową i wyszła z auli, pozostawiając Lindis z głową w chmurach.

ROZDZIAŁ VII

Gdy Lindis pojawiła się w domu, żadnego z ro­dziców nie zastała. Nie było też Karin. Korzystając z tego, bez namysłu zabrała się do pracy. Najpierw przystawiła pod swoje okno drabinę, następnie na­oliwiła wszystkie zamki i dokładnie sprawdziła, które deski w podłodze skrzypią. Od czasu do cza­su uśmiechała się do siebie, rozmarzona.

Potem postanowiła chwilę się zdrzemnąć. Sen na pewno jej się przyda.

Popołudnie spędziła z rodzicami i siostrą przy skromnym urodzinowym poczęstunku. W czasie kolacji ostentacyjnie ziewała, udając bardzo zmę­czoną.

Znalazłszy się wreszcie w swoim pokoju, od ra­zu zaczęła przygotowania do nocnej eskapady. Wydobyła z szafy gruby, biały golf i z niemałym trudem wciągnęła go przez głowę. Potem poprawi­ła włosy i korzystając z drabiny, cichutko wysunę­ła się przez okno na podwórko. Gdy znalazła się na dole, pofrunęła jak na skrzydłach w stronę lasu i po kilku minutach ponownie witała się z Lo.

Była ogromnie uradowana, że znowu go widzi.

- Zwracam twój aparat, Lo. Dziękuję - powiedziała, podając przyjacielowi magiczne urządzenie.

Lo schował je do kieszeni, po czym podniósł wzrok w niebo i z uśmiechem zapytał:

- No i jak, boisz się?

Lindis skinęła lekko głową.

Lo ujął dziewczynę za rękę i poprowadził drogą w głąb lasu. Choć znała tę okolicę, za żadne skar­by nie wypuściłaby teraz dłoni przyjaciela. Lo do­skonale zdawał sobie z tego sprawę i nie miał za­miaru zostawiać jej samej w leśnym gąszczu.

Gdy uszli już spory odcinek, Lindis usłyszała ci­chy warkot. W miarę jak las się przerzedzał, war­kot stawał się coraz głośniejszy.

Na koniec stanęli na przestronnej polanie, a oczom Lindis ukazał się ogromnych rozmiarów pojazd w kształcie talerza. Mimo że Lindis była już raz na pokładzie tego niezwykłego statku, dopiero teraz ujrzała go w całej okazałości. Była zafascyno­wana. Przytłumione światło masywnych reflekto­rów, które oblewało całą polanę, nadawało scenerii nieprawdopodobny, tajemniczy wyraz. Tuż przy ła­godnie wznoszącym się ku maszynie podjeździe oczekiwali Ari i Tan.

Lindis czuła wyraźnie, że krew szybciej płynie w jej żyłach, tak jakby miała za sobą wielokilome­trowy bieg. Czy ta przygoda na pewno skończy się dla niej szczęśliwie? A może powinna się wycofać?

Rozglądała się niepewnie dookoła, gdy Ari rzekł z serdecznym uśmiechem:

- Witaj, Lindis. Cieszymy się, że przyszłaś. Za chwilę wyruszamy. Właśnie zakończyliśmy spraw­dzanie instrumentów pokładowych. Zapraszam do środka.

Pod Lindis ugięły się nogi. W pierwszej chwili nie mogła zrobić ani kroku. Zaraz jednak poczuła na swojej dłoni pewny uścisk Lo, który łagodnie podprowadził ją do wejścia.

We wnętrzu pojazdu wszystko wyglądało zupeł­nie inaczej niż podczas jej pierwszej wizyty. Lo po­kazał teraz Lindis pomieszczenia, których istnienia wcześniej mogła się jedynie domyślać. Większość z nich wypełniona była najróżniejszą aparaturą i wysokimi, pozamykanymi regałami. Na pulpi­tach i pod sufitem zamontowano setki lamp, mi­goczących i rozświetlających wnętrze jaskrawym światłem.

- Nie widziałaś jeszcze tylko naszych sypialni oraz kuchni - powiedział Lo, kiedy zatrzymali się w małym pomieszczeniu przypominającym wypo­sażeniem gabinet lekarski. Potem Lo poprosił Lin­dis, by ułożyła się wygodnie na obciągniętej ceratą szerokiej kozetce.

- Ręce trzymaj luźno wzdłuż tułowia - dodał. - Złącz stopy, o, tak, dobrze. Czy wszystko mamy na miejscu? - spytał Ariego.

Obok kozetki znajdowały się przeróżne aparaty i przyrządy. Na ich widok Lindis drgnęła.

- Nie bój się, Lindis - rzekł uspokajająco Lo. - Ta aparatura najprawdopodobniej w ogóle nie bę­dzie nam potrzebna. Zamontowano ją tu wyłącznie na wypadek wystąpienia nieprzewidzianych okoliczności. A teraz przygotuję cię do lotu!

Lindis starała się leżeć spokojnie, podczas gdy Lo wkładał na jej stopy ciężkie, masywne buty jak do jazdy na nartach. Mocno zacisnął ich klamry, a po­tem przypiął dziewczynę grubymi pasami na wyso­kości talii, kostek i przegubów rąk. Dolną część ko­zetki nieco opuścił, zaś część górną lekko uniósł, tak że Lindis pozostawała w pozycji półleżącej.

Ari oraz profesor Tan przez chwilę obserwowa­li czynności kolegi, lecz wkrótce wyszli. Lindis jed­nak nadal nie traciła ich z oczu, gdyż najbliższe po­mieszczenia były pooddzielane przezroczystymi ścianami. Ari zasiadł w wygodnym fotelu przed pul­pitem sterowniczym, na którym znajdowały się nie­zliczone ilości małych i dużych przycisków i miga­jących lampek.

Lindis przypuszczała, że założą jej skafander, ta­ki jakiego używają kosmonauci, ale tak się nie sta­ło. Cóż, pozostawało jej zaufać wiedzy przybyszów z dalekiej planety.

Lo wstał, podszedł zdecydowanym krokiem do masywnych drzwi, wykonanych z materiału przy­pominającego pleksi, i zatrzasnął je. Następnie dał znak kolegom, że wszystko gotowe do odlotu, i po­nownie przysiadł obok Lindis, która ani na chwilę nie spuszczała swojego opiekuna z oczu.

- Zwykle pomagam Ariemu przy starcie. Manew­rowanie w atmosferze ziemskiej wymaga sporej wprawy - wyjaśnił. - Tym razem jednak postanowiłem dotrzymać ci towarzystwa. Jesteś pierwszą ludzką istotą, która wyruszy w kosmiczną podróż w międzyplanetarnej maszynie tego typu. Wiemy, że i wy, Ziemianie, dysponujecie nowoczesnymi statkami kosmicznymi, ale nasze pojazdy to ma­szyny dużo nowszej generacji. Dlatego nie jeste­śmy pewni, jak zniesiesz ten lot, rozwiniemy bo­wiem ogromną prędkość. Zastanawiam się, czy nie zaaplikować ci zastrzyku znieczulającego. Podczas wznoszenia się statku możesz odczuwać dotkliwy ból w uszach.

- Oszalałeś? Nie chcę żadnego znieczulenia!

- Nie zamierzam cię straszyć, ale zanim nie opu­ścimy atmosfery i nie znajdziemy się poza strefą przyciągania ziemskiego, może być naprawdę nie­przyjemnie.

- Nie boję się - skłamała Lindis.

Lo uśmiechnął się pod nosem.

- Wyjątkowo dzielna z ciebie dziewczyna.

Profesor Tan włączył silnik i ustawił parametry lotu. Lindis zauważyła, że trójka pilotów jest nie­zwykle skoncentrowana.

- Ruszamy - „usłyszała” myśli profesora Tana.

- Oczekujemy was - rozległ się niski głos, dobie­gający od strony niewielkiego monitora. - Uważaj­cie na deszcz meteorów na waszym kursie. Czy jest z wami dziewczyna z Ziemi?

- Owszem. Zdecydowała się na tę podróż.

- Znakomicie. Zwróćcie szczególną uwagę na jej reakcje. Poruszajcie się z minimalną prędkością! Lo ma rację, mówiąc, że ludzie z planety Ziemia nie są tak odporni jak my. Wprawdzie ci ludzie używają skafandrów kosmicznych, ale w tym przypadku na­wet i one nie na wiele by się zdały. Pozostaje nam wierzyć, że wszystko pójdzie dobrze.

Głos ucichł, a tymczasem Lo ułożył się na drugiej kozetce tuż obok Lindis i przypiął starannie pasami. Ręce i nogi miał jednak wolne na wypadek, gdyby musiał pomagać współtowarzyszce podróży. Wcześ­niej jeszcze owinął ramię dziewczyny szerokim pa­sem. Lindis odniosła wrażenie, że w ten sposób Lo mierzy jej ciśnienie.

W pewnej chwili statek zaczął się kołysać, a sil­nik zawył przejmująco. Z sekundy na sekundę owo napawające Lindis lękiem kołysanie wzmagało się, a po upływie minuty lub dwóch nagle wszystko się uspokoiło i ucichło.

- Natychmiast otwórz usta! - zawołał nieoczeki­wanie Lo.

- Dlacze... - chciała zapytać Lindis, lecz nie zdą­żyła. Nagła zmiana ciśnienia wewnątrz pojazdu sprawiła, że z płuc Lindis w ułamku sekundy wy­dostało się zalegające tam powietrze. W pomie­szczeniu rozległ się jej rozdzierający krzyk.

- Jestem przy tobie, spokojnie - starał się uspo­kajać przyjaciółkę Lo.

Lindis tymczasem nie mogła złapać tchu. Bęben­ki w uszach bolały niemiłosiernie, a nieznana siła rozsadzała jej płuca i wciskała ciało w kozetkę. Dziewczyna miała nieodparte wrażenie, że gałki oczne wbijają się głęboko w jej mózg. Skóra na twarzy napięła się tak, jakby za moment miała pęk­nąć. Po chwili pod nosem Lindis pojawiły się kro­pelki krwi.

Lo obserwował dziewczynę z przerażeniem. Na chwilę kompletnie stracił głowę i nie był w stanie zareagować. Opanował się jednak, ostrożnie otarł z twarzy Lindis krew i pot, jeszcze bardziej uniósł górną część kozetki, po raz kolejny zmierzył Lin­dis ciśnienie i sprawdził pracę serca. W pewnej chwili zrozpaczony krzyknął w stronę pilotów:

- Zawracajcie!

Oddychanie przychodziło Lindis z niewyobra­żalnym trudem. Zsiniała i była już bliska utraty przytomności. Tan wskazał dłonią na aparat tleno­wy, wiszący ponad głową dziewczyny, i Lo błyska­wicznie zrobił z niego użytek.

Lindis poczuła wyraźną ulgę i wreszcie udało jej się wciągnąć większy haust powietrza do płuc. Ostatkiem sił skierowała do Lo przesłanie:

- Nie zawracajcie. Wytrzymam.

Wcale jednak nie była tego taka pewna. Czuła, że opada z sil, ale nic nie mogła na to poradzić. Nie była w stanie nawet ruszyć się z miejsca, gdyż krę­powały ją pasy bezpieczeństwa, zaś ciśnienie we­wnątrz kabiny nie pozwoliłoby na najmniejsze uniesienie głowy czy ręki. Wydawało jej się, że cier­pieniom nie będzie końca.

Ari odwrócił się, spojrzał na dziewczynę i z tro­ską w głosie spytał:

- Lo, jak ona to znosi?

Lo w milczeniu pokręcił tylko głową. Wyglądał na bezradnego.

- Za chwilę znajdziemy się poza strefą przycią­gania. To już nie potrwa długo - pocieszał Ari.

Lindis nigdy przedtem nie przeżywała tak okrop­nego bólu. Miała wrażenie, że jakaś niewyobrażal­na siła rozrywa jej ciało na tysiące kawałeczków, płuca pracują niczym kowalskie miechy, zaś z oczu, czoła, a nawet uszu spływają pomieszane z potem łzy. Czuła na sobie dłonie Lo, ale nie widziała jego twarzy. Wydawało jej się, że wszystkie światła po­gasły. Wokół niej zapanowała głęboka ciemność. Raz miała wrażenie, że marznie, innym razem oble­wała ją fala gorąca.

Profesor Tan zaczął mówić do mikrofonu, infor­mując macierzystą jednostkę o stanie pasażerki.

- Wygląda na to, że dziewczyna nie wytrzyma.

- Spróbujcie zrobić jej zastrzyk z...

Co zamierzano jej zaaplikować, tego Lindis nie dosłyszała. Poczuła jedynie lekkie ukłucie w przed­ramię i już po chwili jej serce zaczęło bić spokoj­niej. Nadal jednak nie ustępowało bolesne napięcie w uszach i płucach, a skronie wciąż dudniły. Dziew­czyna odwróciła wykrzywioną bólem twarz w stro­nę, gdzie, jak sądziła, siedział jej przyjaciel.

- Nie miałem pojęcia, że między mieszkańcami Ziemi a nami jest taka różnica. Gdybym przypu­szczał, jakie sprowadzę na ciebie cierpienia, nigdy nie pozwoliłbym na tę podróż - powiedział załamany Lo. - Za bardzo zaufałem podobieństwom, są­dziłem, że wiele nas łączy. Teraz wiem, że nie mo­żecie obyć się bez skafandra. O ile w ogóle na coś by się tu zdał.

- Jesteśmy słabymi istotami - . wyszeptała z tru­dem Lindis.

Czuła się tak, jakby za chwilę miała umrzeć, a jed­nak się nie bała. Być może sprawiła to obecność Lo, a może fakt, że jej organizm znajdował się w stanie krańcowego wyczerpania. Nie miała siły do dalszej walki. Teraz było jej obojętne, jak zakończy się ta przygoda.

Naraz wszelkie bóle i uciążliwości minęły jak rę­ką odjął. Lindis poczuła się znacznie lepiej. Napię­cie w całym ciele ustąpiło, powrócił wzrok, lepiej słyszała. Zdeformowana, ściągnięta skurczami twarz odzyskała normalny wygląd. Lindis z niedo­wierzaniem popatrzyła na Lo; on również wyda­wał się zaskoczony.

- Udało się - rzekł z westchnieniem ulgi i uśmiech­nął się, patrząc na spokojną już dziewczynę. - Och, Lindis, nareszcie! Tak się o ciebie bałem. Teraz nie­bezpieczeństwo minęło, jesteśmy już poza zasięgiem przyciągania ziemskiego.

Przez moment wyglądało na to, że Lo rzuci się Lindis na szyję i uściska ją z radości. Nie uczynił tego, tylko wstał, uwolnił Lindis z pasów bezpie­czeństwa i otarł jej z czoła pot. Wyglądał na bar­dzo zmęczonego, ale i uradowanego.

Lindis odetchnęła głęboko.

ROZDZIAŁ VIII

Jakiś czas leżała bez ruchu i odpoczywała po dra­matycznych przeżyciach. Teraz nie byłaby w stanie poruszyć choćby palcem. Tymczasem profesor Tan przy użyciu specjalnego wziernika dokładnie obej­rzał uszy dziewczyny.

- No, na szczęście nic poważnego się nie stało. Masz wprawdzie uszkodzone bębenki, ale z czasem same się wygoją. Na razie możesz mieć kłopoty ze słuchem. Nic się jednak nie martw.

- Właściwie uszy nie są mi aż tak bardzo potrzeb­ne. Przecież i tak wiem, co mówi do mnie Lo.

- Ach, więc tylko on cię interesuje? A twoi przy­jaciele tam, na Ziemi?

- Profesorze, chwilami odnoszę wrażenie, że ma­ją niewiele do powiedzenia, dlatego nie żałuję, że ich nie usłyszę.

Lindis uniosła się na łokciu i ostrożnie spuściła no­gi na podłogę. Dobre samopoczucie powoli powraca­ło. Nie mogła uwierzyć w to, co jeszcze kilka minut wcześniej działo się z jej ciałem. Była niezmiernie dumna, że jako jedyna Ziemianka może brać udział w tak dalekiej międzyplanetarnej ekspedycji.

Gdy wstała, Lo ujął ją pod ramię i podprowadził w kierunku okienka.

- Chodź, coś ci pokażę - powiedział.

Lindis odniosła wrażenie, że prawie nic nie wa­ży. Tylko dzięki ogromnym, ciężkim butom, któ­rych Lo nie pozwolił jej zdejmować, mogła nor­malnie chodzić po podłodze.

- Gdybyś nie miała na sobie tych specjalnych bu­tów, unosiłabyś się pod sufitem jak balonik. A te­raz spójrz tam, w dół.

Niektóre elementy pokładu wykonano z prze­zroczystego materiału, przypominającego szkło, tak że można było przez nie wyglądać na zewnątrz.

- Wielkie nieba, Lo! - zawołała bezmiernie zdu­miona Lindis. - Czy my naprawdę znajdujemy się tak daleko od Ziemi?

Nisko pod stopami, w gęstej mgle, dostrzegła wiszącą niczym bombkę choinkową, lśniącą nie­zwykłym blaskiem planetę.

- To nie jest Ziemia - powiedział Lo z uśmiechem.

- A co, Księżyc? Nie, to niemożliwe. W ciągu kilkunastu minut nie mogliśmy pokonać aż takiej drogi?

- Masz przed sobą Wenus w całej okazałości, moja mała.

- Co takiego? Lo, ja chcę do domu! - wykrzyk­nęła Lindis już nie na żarty przerażona.

- Nic się nie bój. Wszystko jest pod kontrolą. Chodź, pokażę ci twoją ukochaną Ziemię, ale mu­simy przejść na drugą stronę. Spójrz, oto ona - powiedział i wskazał na jaśniejącą błękitem kulę. - Ta największa. Księżyca w ogóle stąd nie zobaczysz.

Lindis wcześniej nie zdawała sobie sprawy z te­go, że może znaleźć się tak daleko od planety mat­ki. Ogarnięta lękiem ukryła twarz w dłoniach.

- Boję się - zaszlochała.

Lo delikatnie otoczył ją ramieniem. Gdy tak przez chwilę stali przytuleni, Lindis nagle opuścił niepokój. W ramionach przyjaciela czuła się cał­kiem bezpieczna.

- Podróż powrotna nie będzie już taka drama­tyczna - zapewnił łagodnie. - Najgorsze już za to­bą, wierz mi.

Lindis spojrzała z wdzięcznością na Lo, a po chwili rzekła:

- Strasznie tu u was gorąco.

- Nic dziwnego, teraz znajdujemy się blisko Słońca.

Mogłabym tak stać w jego ramionach całą wiecz­ność, pomyślała, ale powinnam zachować wobec niego dystans.

Tymczasem Lo wypuścił ją z objęć i oboje zno­wu podeszli do okienka, z którego wcześniej pa­trzyli na Wenus.

Jakby to było dobrze móc kontrolować swoje własne myśli, rozmarzyła się Lindis. To niesprawie­dliwe, że Lo może o mnie wiedzieć wszystko, pod­czas gdy sam stanowi dla mnie zagadkę!

- Wenus, jak zapewne wiesz, jest drugą planetą, licząc od Słońca - wyjaśniał Lo. - Choć spośród wszystkich planet pod względem rozmiarów i gęstości najbardziej przypomina Ziemię, wy, ludzie, nie moglibyście na niej zamieszkać. Na Wenus panuje bardzo wysoka temperatura, no i prawie nie ma tam tlenu.

Pojazd tymczasem zatoczył duże półkole i wró­cił na poprzedni kurs. Po upływie minuty lub dwóch z kabiny pilotów odezwał się Ari:

- No, jesteśmy prawie na miejscu.

Lindis podbiegła do znajdującego się najbliżej sta­nowisk pilotów okienka i wyjrzała przez nie. Dość wysoko ponad nimi zawisł olbrzymich rozmiarów statek, również zbliżony kształtem do - jak określa­li to ludzie - latającego talerza. Pod jego płaskim spodem przelatywały w tę i z powrotem pojazdy identyczne jak ten, którym podróżowała Lindis. Niektóre z nich wlatywały do wnętrza olbrzyma, inne wylatywały z niego niczym pszczoły z ula.

- No, Lindis, masz przed sobą bardzo ważne spo­tkanie - odezwał się zza jej pleców Tan. - Jak czu­jesz się jako pierwsza istota ludzka, która dotarła tak daleko?

- Czyżbyście wy nie byli ludźmi? - spytała za­skoczona dziewczyna.

- Owszem, tylko w dużo bardziej zaawansowa­nym stadium rozwoju niż Ziemianie. Wybacz, jeśli cię uraziłem. Wszystkie pojazdy, które tu widzisz, łącznie ze statkiem - bazą, zostały wybudowane spe­cjalnie do celów badawczych. Szczególnie interesu­je nas Ziemia i wy, jej mieszkańcy. Przykro mi, że nie pomyśleliśmy o skafandrze dla ciebie, ale właśnie te mniejsze statki są dla nas tym, czym dla lu­dzi z Ziemi kosmiczne skafandry. Sama przed chwi­lą boleśnie doświadczyłaś, że nie są one jednak do­statecznie bezpieczne dla istot takich jak ty. Jesteście, jak się okazało, znacznie mniej odporni na wahania ciśnienia. My używamy skafandrów tylko wówczas, gdy schodzimy na całkiem odmienne od naszej ob­ce planety. Na Ziemi możemy się bez nich obejść.

Lindis z rozdziawionymi z przejęcia ustami ob­serwowała rozgwieżdżone niebo. Naraz wybuchła głośnym śmiechem, czym wszystkich wprawiła w zdumienie.

- Co się stało, co cię tak cieszy?

- Przypomniałam sobie, że za kilka godzin mam wieczorek u koleżanki, która mieszka na tamtej ma­łej planecie.

- Oj, chyba się mylisz, moja droga. Tamta plane­ta nazywa się Mars - wyjaśnił Lo.

- Jak to, przecież dopiero mi ją pokazywałeś i mó­wiłeś, że to Ziemia! - zawołała oszołomiona Lindis.

- Poruszamy się z zawrotną prędkością - powiedział spokojnie Ari. - Specjalnie dla ciebie nadłożyliśmy drogi i zatoczyliśmy półkole, by przelecieć blisko We­nus. To piękna planeta i warto na nią popatrzeć. Taka okazja nieprędko się powtórzy. Przede wszystkim jed­nak chcieliśmy uniknąć niebezpiecznego spotkania z deszczem meteorów. Nie rozumiem, dlaczego nie mogę teraz połączyć się z bazą - dodał poirytowany.

- Czy macie może lusterko? - zapytała nieocze­kiwanie Lindis.

Lo nie mógł opanować wesołości.

- Ciekawe, czy ktoś spotkał kiedyś kobietę, któ­ra mogłaby obyć się bez lusterka? - zapytał. - Chodź, zaprowadzę cię do łazienki. Tam znaj­dziesz wszystko, co potrzeba.

Pokładowa łazienka urządzona była naprawdę wspaniale. Zachwycona Lindis spytała, czy nie mo­głaby się wykąpać.

- Lindis, obawiam się, że to na razie niemożliwe - rzekł Lo. - Woda rozchlapie się po całym pomie­szczeniu, nie utrzymasz jej w wannie.

Lindis rozejrzała się uważnie dookoła.

- Zastanawiam się, gdzie przechowujecie swoje przybory do golenia. Wprost nie mogę się nadzi­wić, każdy z was wygląda zawsze tak świeżo, jak­by wyszedł prosto spod brzytwy!

- Ależ z ciebie dociekliwa osóbka! Rzeczywiście, nie musimy się golić zbyt często, wystarczy raz na pół roku.

Lindis odruchowo uniosła dłoń, by dotknąć po­liczka przyjaciela, ale zaraz, zawstydzona, cofnęła ją.

- Proszę bardzo, możesz sprawdzić - rzekł roz­bawiony Lo.

Przez chwilę przyglądała się twarzy przybysza z dalekiej planety, po czym pogłaskała czule jego policzek, a nawet palcami leciutko musnęła jego wargi. Przez moment odniosła wrażenie, że Lo spe­cjalnie przybliżył twarz, zaraz jednak się cofnął.

Lindis poprawiła rozwichrzone włosy i uznała, że prezentuje się całkiem dobrze. Razem z przyjacielem wróciła do pomieszczenia za kabiną pilotów.

Wreszcie nadszedł najważniejszy moment.

- Jesteśmy gotowi do połączenia ze statkiem - bazą - rzekł Ari. - Proszę zapiąć pasy.

Lindis oczekiwała gwałtownego uderzenia, tym­czasem wpłynęli gładko przez otwarty luk i mięk­ko wylądowali.

Po kilku minutach mogli już opuścić swój po­jazd. Gdy po podstawionym szerokim trapie zeszli na dół, Lindis rozejrzała się ciekawie dookoła. Oto znalazła się na głównym pokładzie statku - bazy. Po­tem wraz z trzema towarzyszami przeszła do duże­go pomieszczenia, w którym czekało już kilku ro­słych mężczyzn o nieprzeniknionych twarzach. Przedłużająca się pełna napięcia cisza sprawiła, że Lindis poczuła się nieswojo. Przełknęła nerwowo ślinę. Żebym tylko dobrze wypadła, pomyślała.

- Dasz sobie radę, Lindis - rzekł z przekonaniem Lo, który wiedział, co czuje teraz dziewczyna. - Pa­miętaj, że oni są mili i przyjaźnie do ciebie nasta­wieni.

Tymczasem zbliżył się do nich jedyny w tej gru­pie krępy i niski mężczyzna.

- Witam, słyszałem, że miała pani wyczerpującą podróż.

Lindis uniosła głowę, dygnęła na przywitanie i odpowiedziała z dumą:

- Tak, ale wszystko dobrze się skończyło.

- To bardzo uprzejme z pani strony, że zechcia­ła nas pani odwiedzić. Proszę zająć miejsce, zaraz zaczynamy. Mamy niewiele czasu. Podobno wraca pani na swoją planetę za kilka godzin?

Lindis uśmiechnęła się pod nosem. Coś takiego! Wszyscy przejmują się tym, że musi niedługo wra­cać do siebie. Czyżby nie chcieli się z nią rozstawać?

Kiedy Lindis usiadła, otoczyli ją pozostali męż­czyźni. Zadawali jej tyle pytań, że po paru minu­tach poczuła się bardziej wyczerpana niż po najdłuższej odpowiedzi na ocenę w szkole. Intere­sowało ich wszystko: problemy społeczne, religia, przyroda, polityka, ekonomia, szkolnictwo, życie rodzinne, związki między kobietą a mężczyzną i wiele innych zagadnień. Im więcej padało pytań, im głębiej drążono temat, tym bardziej bezradna czuła się Lindis. Było jej wstyd, że ma takie luki w wykształceniu. Cóż, wiele przedmiotów trakto­wała po macoszemu, nic więc dziwnego, że teraz nie wszystko potrafiła wyjaśnić.

Lo nie odstępował Lindis i w ten sposób pod­trzymywał ją na duchu. Była wdzięczna, że chociaż w nim znajduje oparcie.

Dziewczyna wciąż nie mogła się nadziwić, że do­skonale słyszy każde z pytań, choć żaden z dostoj­nie wyglądających panów nie zadaje ich na głos. Zdążyła się już przyzwyczaić, że w ten szczególny sposób komunikuje się z Lo, ale przecież niezwy­kła komisja egzaminacyjna składała się z zupełnie obcych jej osób!

Po godzinie Lindis poczuła ogromne zmęczenie. Jej odpowiedzi nie były już tak staranne i przemyślane. Gdy jeden z mężczyzn zapytał ją, dlaczego jest taka chuda i dlaczego czuje się samotna, choć przecież ma wielu znajomych, o mało się nie roz­płakała.

Na szczęście krępy mężczyzna, ten który na po­czątku powitał Lindis, dostrzegł, jak bardzo jest wyczerpana, i stwierdził:

- Chyba najwyższy czas na przerwę, panowie. Nasz gość jest znużony. Pozwólmy mu odsapnąć. Myślę też, że powinniśmy coś zjeść.

Po chwili podano do stołu. Patrząc na smakowi­te, ładnie podane potrawy, Lindis ku swemu zdzi­wieniu poczuła wyraźny głód.

- Myślałam, że odżywiacie się wyłącznie tablet­kami - powiedziała z uśmiechem.

- Nie gardzimy dobrą kuchnią - odparł Tan. - Ja­kiś czas temu przeszliśmy na pokarm farmakolo­giczny, ale ludność podniosła bunt.

Po skończonym posiłku Lindis znów odpowia­dała na pytania obcych mężczyzn. Potem dziewczy­nie pobrano krew, zmierzono ciśnienie krwi, wyko­nano elektrokardiogram, tomografię komputerową mózgu i wiele innych badań, których celu nie zna­ła. Badanie, jakie na Ziemi przeprowadził Lo, było jedynie wstępem do mnóstwa analiz, które plano­wali przybysze z obcej planety.

Kiedy Lindis uznała, że nareszcie dadzą jej spo­kój, egzamin zaczął się od nowa. Chciała wypaść jak najlepiej, za nic nie chciała sprawić zawodu Lo. Choć była ledwie żywa i nie mogła się skupić, cierpliwie odpowiadała, aż wreszcie, kompletnie wy­czerpana, po prostu umilkła.

- Za dużo od niej wymagacie - oburzył się Lo. - Nie możecie oczekiwać, że nastoletnia uczennica wyjaśni wszystkie interesujące nas kwestie.

- Proszę nam wybaczyć, być może trochę przesa­dziliśmy - usprawiedliwiał się niewysoki mężczy­zna. - Po prostu tak bardzo interesujemy się Ziemią, jej mieszkańcami i ich życiem, że chcieliśmy do ma­ksimum wykorzystać obecność naszego gościa.

Zaczęli wymieniać między sobą ciche uwagi, a chwilami Lindis odnosiła nawet wrażenie, że się o coś spierają. Jeden z mężczyzn przywołał do sie­bie Lo i coś mu szepnął do ucha. Lo wyraźnie spochmurniał. Lindis dałaby teraz wiele za to, by mieć przy sobie urządzenie, które pozwala odgadywać cudze myśli.

Wreszcie Lo podszedł do Lindis. Stanąwszy za plecami dziewczyny, oparł jej głowę wygodnie na oparciu fotela i począł delikatnie masować skronie siedzącej.

Lindis spojrzała na niego pytająco, tym razem jednak nie przekazał jej żadnych wyjaśnień. Powie­ki Lindis stały się naraz ciężkie jak ołów i powoli zaczął morzyć ją sen. Wokół zapanowała cisza...

Po jakimś czasie poczuła, że ktoś delikatnie po­trząsa ją za ramię. Poderwała się na równe nogi.

- Lindis, wracamy na Ziemię, już czas - poinfor­mował Lo.

Niewysoki krępy mężczyzna podziękował Lindis serdecznie za spotkanie oraz udzielenie odpo­wiedzi na wiele ważnych pytań. Informacje, które dzięki niej zgromadzili, zostaną teraz szczegółowo przeanalizowane i wykorzystane do dalszych ba­dań, zapewnił.

Po jakimś czasie, gdy Lindis wraz z Lo, Arim i Tanem znaleźli się na pokładzie mniejszego stat­ku, Lindis zagadnęła przyjaciela, który siedział na­chmurzony:

- Co się ze mną działo, Lo?

- Zadali ci kilka pytań, na które nie chciałaś udzielić odpowiedzi - wyjaśnił, starannie unikając jej spojrzenia. - Musieliśmy poddać cię hipnozie, ponieważ tym razem nasze umiejętności czytania w myślach zawiodły.

Lindis zaniepokoiła się nie na żarty. Nie miała pojęcia, o jakie pytania chodzi. Zdarzało się prze­cież, że o pewnych sprawach nie miała ochoty roz­mawiać z nikim. Czasami bała się nawet o nich my­śleć. Poczuła się dotknięta do żywego.

- Nie miałeś prawa zmuszać mnie do niczego! - zawołała. - I to w obecności obcych mężczyzn!

- Nie miałem wyboru - odparł krótko.

- I co, dowiedzieli się tego, czego chcieli? - zapy­tała obrażona Lindis.

- Owszem, ale nie były to dla nas sprawy nowe. Okazało się, że jednak mamy wiele wspólnego.

Lindis odwróciła się na pięcie i usadowiła się w fotelu na drugim końcu pomieszczenia.

Lądowanie na Ziemi w porównaniu z przeżyciami, jakie stały się udziałem Lindis przy starcie, by­ło niemal przyjemnością. Powoli wstawał ranek, kościelne dzwony właśnie zaczęły wzywać na po­ranne nabożeństwo. Gdy słońce wychyliło się znad horyzontu, Lindis leżała już w swoim łóżku i zasy­piała. W zaciśniętej dłoni trzymała błękitny szalik.

ROZDZIAŁ IX

Odkąd Lindis sięgała pamięcią, czas spędzany w domu nie kojarzył jej się z niczym przyjemnym. Teraz, kiedy dziewczyna poznała prawdziwe za­miary panny Lund, czuła się tu jeszcze bardziej ob­co. Z drugiej jednak strony uznała, że nie wolno do­puścić do tego, by obca kobieta rozbiła jej rodzinę, choćby nawet ta rodzina różniła się od normalnych. Rozmyślała o tym całe przedpołudnie, aż wreszcie zdecydowała, że musi porozmawiać z ojcem.

Po obiedzie z duszą na ramieniu stanęła pod drzwiami jego gabinetu i delikatnie zapukała.

Ojciec uniósł wzrok znad biurka.

- Kogo widzę, Lindis! Co, skończyło się kieszon­kowe?

Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową i rzekła:

- Tym razem nie. Chciałabym z tobą poważnie porozmawiać.

Odetchnął z ulgą i odłożył na bok swoje papiery.

- Zamieniam się w słuch.

Zimny ton głosu ojca speszył Lindis, ale po chwi­li dziewczyna wzięła głęboki oddech i zaczęła:

- Dotarły do mnie nieprzyjemne plotki na twój temat, ojcze...

- Co takiego? - spytał pan Bergstrøm, wyraźnie blednąc.

- Wygląda na to, że nasza nauczycielka od angiel­skiego chwali się wszem i wobec, że wpadłeś jej w oko. Rozgłasza, że odchodzisz od żony. Słyszałam nawet, że chcecie mnie zabrać do siebie, a Karin zo­stawić mamie! Ja się na to stanowczo nie zgadzam! Nie zamierzam zostać pasierbicą panny Lund!

Na twarzy ojca wystąpiły czerwone plamy.

- Kto ci nagadał takich głupstw! - krzyknął, ude­rzając pięścią w stół. - To... to nieprawda.

Szloch ścisnął Lindis za gardło, tak że z trudem zdołała wykrztusić:

- Ja... słyszałam to od różnych osób... Pan Bergstrøm ciskał z oczu błyskawice.

- Tato, czy to prawda? - pochlipywała Lindis. - Chcesz naprawdę zostawić mamę? Czy dlatego ma­ma jest taka nieszczęśliwa?

- Lindis, wyjdź stąd natychmiast! Muszę pilnie zadzwonić! - Mężczyzna złapał się za głowę i opadł bez sił na fotel. - To jakaś kompletna bujda! Kto ci naopowiadał takich rzeczy? Zamiast słuchać podłych oszczerstw, powinnaś kategorycznie za­przeczyć!

Lindis opuściła gabinet ojca. Miała wrażenie, że pierwszą rundę wygrała. Wiedziała jednak, że na tym jeszcze nie koniec, że czeka ją kolejne starcie.

Pomyślała o swoim przyjacielu. Ani on, ani też Tan czy Ari nie wspomnieli nawet słowem o ewen­tualnym następnym spotkaniu. Tymczasem Lindis już nie mogła się doczekać, by znowu ujrzeć Lo. Od­nosiła wrażenie, że i Ari, i Tan nie pochwalają jej nadmiernego zainteresowania osobą Lo. Z pewno­ścią woleliby, żeby teraz usunęła się w cień. Lindis zaś targały sprzeczne uczucia: za żadne skarby nie chciała się narzucać, a jednocześnie tęskniła za nie­zwykłym przyjacielem, z którym tak wspaniale się rozumieli. Nie wiedziała nawet, w jaki sposób na­wiązać z nim kontakt, nie była pewna, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. Mogła tylko cierpliwie czekać na jakiś znak od niego. Chyba Lo nie opuści jej bez pożegnania? Samotna, spragniona miłości i przyjaźni Lindis cierpiała prawdziwe męki.


Mimo wielkiego przygnębienia postanowiła jed­nak pójść na wieczorek do Tone. Zastanawiała się, w czym byłoby jej najładniej. A może nie warto się stroić, tylko włożyć zwykłą trykotową koszulkę i wytarte dżinsy?

Jednak zdecydowała, że ubierze się starannie, na złość koleżankom. Poza tym uznała, że gdyby Lo jej towarzyszył, z pewnością ucieszyłby się, widząc ją elegancką i zadbaną. Ciekawe, w czym podoba­łabym mu się najbardziej? pomyślała.

Umyła włosy i zwinęła je wysoko, upinając w zgrabny kok. Włożyła obcisłą granatową spó­dniczkę, która odsłaniała smukłe nogi i podkreśla­ła szczupłą talię. Do tego świetnie pasowała jasno­niebieska bluzka z przezroczystymi szyfonowymi rękawami. Gdy Lindis była już gotowa, przejrzała się w lustrze. Uznała, że wygląda bardzo efektow­nie. Szczególnej elegancji dodały jej ciemne panto­felki na wyższym niż zwykle obcasie.

Czy mogę się tak pokazać w towarzystwie? A je­śli dziewczęta mnie wyśmieją?

Tymczasem do pokoju weszła mama Lindis. Na widok córki oniemiała.

- Ależ Lindis... jak... jak... ty...? - wykrztusiła po dłuższej chwili. - Chciałam powiedzieć, że prze­ślicznie wyglądasz, choć mnie wydajesz się stanow­czo za szczupła. Chyba skończyłaś z tym odchu­dzaniem? No, no, kto by pomyślał? Taka piękna dziewczyna!

- Mamo, właśnie przybyłam na wadze dwa kilo­gramy. Ostatnio jem za dwie, więc nie musisz się martwić. Czy mogłabym pożyczyć twoich perfum? Podobają mi się te o zapachu konwalii.

Pani Bergstrøm pozwoliła Lindis skorzystać nie tylko z perfum, ale też z pomadki i kredki do oczu. Doradziła także córce, by pociągnęła rzęsy czar­nym tuszem. Dzięki tym zabiegom twarz Lindis stała się dużo bardziej wyrazista.

Już stojąc w drzwiach, przed samym wyjściem, Lindis nieoczekiwanie powiedziała:

- Mamo, tak mi przykro, że ostatnio byłam wo­bec ciebie oschła Poprawię się, obiecuję. I wcale nie tęsknię za moimi biologicznymi rodzicami. Myślę, że z tobą jest mi najlepiej.

Zanim do zaskoczonej pani Bergstrøm dotarł sens słów, Lindis zniknęła.

U Tone było już gwarno. Na widok wchodzącej Lindis dziewczęta zamarły, po czym otoczyły ją i za­częły prześcigać się w komplementach, zachwycone jej nowym stylem. Ku swojemu zdumieniu Lindis stwierdziła, że podziw koleżanek jest szczery.

- Tylko pasek trochę ci się przekrzywił - rzuci­ła Tone, co najwyraźniej oznaczało, że cała reszta jest w najlepszym porządku.

Wśród gości Lindis dostrzegła Dagfinna, ku któremu tęskne spojrzenia słała Marit. On jednak pochłonięty był rozmową z inną. Anne Sofie spra­wiała wrażenie rozbawionej i wyjątkowo szczęśli­wej. Lindis domyśliła się, że obawy koleżanki oka­zały się przedwczesne. To dobrze, dziewczyna nie będzie musiała przerywać szkoły w połowie roku.

W drodze na wieczorek Lindis natknęła się na pannę Lisbeth Lund. Ukłoniła jej się grzecznie, jak zwykle. Nauczycielka tymczasem zmierzyła ją nie­chętnym wzrokiem, po czym szybko się oddaliła. Lindis wiedziała, że tego wieczoru ojciec postano­wił zostać w domu ku wielkiej radości matki. Lin­dis była z tego powodu niezwykle dumna. W koń­cu to jej zasługa.

W pewnym momencie do Lindis podeszła Marit.

- Nawet jak mnie poprosi, nie mam zamiaru z nim tańczyć - powiedziała trochę bez związku i znów posłała czułe spojrzenie Dagfinnowi. - Spójrz, jak ci chłopcy uganiają się za głupimi gąska­mi. Mnie nadmiar powodzenia nie grozi, prawda, Lindis? Oni wszyscy boją się mądrych dziewcząt!

- Ze mną też żaden nie chce tańczyć. Nawet nie mam tej pociechy co ty - z goryczą w głosie odrze­kła Lindis.

- No wiesz! Ty w ogóle nie okazujesz im zainte­resowania, dlatego omijają cię z daleka. Mrozisz ich swoim lodowatym spojrzeniem. Chodzisz z głową w chmurach albo zaczynasz rozmowę na zbyt skomplikowane tematy. Oni tego nie lubią. Wolą w kółko chwalić się swymi wątpliwymi sukcesami, przytulać się, uszczypnąć tu i tam. To wszystko, na co ich stać. Po co nadmiernie wysilać mózg?

- Marit, jesteś niesprawiedliwa - zauważyła ze śmiechem Lindis. - Ale co do mnie masz rację. Ja­koś żaden z nich mnie nie interesuje. Gdyby mieli same zalety, gdyby stanął przede mną sam Tom Cruise, to i tak nie dorastałby nawet do pięt...

- Ach, tak, więc nadal marzysz o tym geologu - powiedziała z przekąsem Marit. - Niech ci będzie.

Lindis przypomniała sobie słowa Ariego. Mówił, że powinna jak najwięcej czasu spędzać ze swoimi najbliższymi i z rówieśnikami. Cóż, kiedy nudziła się w ich towarzystwie. Nie było jej łatwo.

Żyję w dwóch różnych światach, pomyślała. Pierwszy to mój zwyczajny, powszedni dzień, ten drugi, niezwykły, to świat Lo. Największym pro­blemem jest to, że wciąż tęsknię za tym drugim.

Nagle Lindis zamarła. Mimo gwaru, jaki pano­wał w pomieszczeniu, usłyszała znajomy głos. Głos, który rozpoznałaby nawet wówczas, gdyby docho­dził z końca świata. To Lo wzywał ją do siebie.

- Lindis, wyjdź na dwór. Czekam w ogrodzie!

Na moment wstrzymała oddech. Była tak uszczę­śliwiona, że w pierwszej chwili nie mogła zrobić kro­ku. Zaraz jednak opanowała się i przeprosiła Marit.

- Wybacz mi, Marit, zaraz wracam.... - rzuciła tonem usprawiedliwienia i wybiegła na zewnątrz.

Obeszła dom w koło i znalazła się na jego ty­łach, koło werandy, której schodki prowadziły w dół, w stronę plaży. W ciemności dostrzegła po­łyskujący kombinezon przyjaciela. W okamgnie­niu znalazła się tuż przy Lo.

- Cześć, jak to dobrze, że przyszedłeś! - rzuciła zdyszana. - Czy będę wam znowu potrzebna? Nie wybieracie się czasem w kolejną podróż?

Lo spojrzał na Lindis, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.

- Nie, na razie nigdzie się nie wybieramy. My­ślałem tylko... Lindis, nie mogę wyjść ze zdumie­nia. Wyglądasz tak... tak elegancko...

Elegancko? Lindis spodziewała się innego kom­plementu. Sądziła, że Lo przywita ją bardziej ser­decznie. Nie mógł nie zauważyć, jak bardzo się zmieniła, miał wszak znakomity wzrok, nie prze­szkadzała mu najgłębsza nawet ciemność.

Lo dostrzegł zawiedzioną minę Lindis.

- Może źle się wyraziłem. Wyglądasz pięknie - poprawił się z uśmiechem.

Zanim Lindis zdążyła zareagować, mówił dalej:

- Wiesz, ciekawi mnie, jak się bawicie.

- No to chodź ze mną do środka - zapropono­wała uradowana.

- Lepiej nie. Podejdę tylko do okna i trochę pozaglądam. Chyba mnie nie zauważą.

- Może masz rację - rzekła, z trudem opanowu­jąc rozczarowanie. - Wyobrażam sobie, jakie wy­wołałbyś poruszenie.

- Zwłaszcza w tym kombinezonie - dorzucił.

- Myślę, że nie tylko ten strój spowodowałby za­mieszanie.

Że też tak się wygłupiła! Co jej przyszło do gło­wy, żeby zapraszać go na wieczorek? Obserwowa­ła ukradkiem, jak Lo przygląda się rozbawionej młodzieży, i tym bardziej żałowała swoich słów. Lo tak ogromnie różnił się od jej kolegów i koleżanek! Choć dla niej był po prostu wspaniałym mężczy­zną, jego niezwykłe oczy mogły wywołać szok u in­nych dziewcząt. A może przeciwnie, zachwyciłyby się nim, a potem nie mógłby się opędzić od rozhisteryzowanych wielbicielek, które starałyby mu się przypodobać. Nie, nade wszystko Lindis nie miała zamiaru dzielić się Lo, pokazywać go innym. Nale­żał tylko do niej, był jej wiernym przyjacielem i ta świadomość podnosiła ją na duchu.

Nagle zdała sobie sprawę, że Lo śledzi jej myśli, gdyż wyraźnie posmutniał. Lindis szybko zaczęła mówić na zupełnie inny temat, ale Lo zdawał się jej nie słuchać.

- Interesujące - wycedził przez zęby i w zamy­śleniu obserwował sączących drinki chłopców. - Nie mogłem sobie odmówić, żeby tu do was nie zajrzeć. Tyle ciekawych postaci...

- Ach, tak, więc tylko po to tu przyszedłeś?

Odwrócił się do Lindis i spojrzał jej głęboko w oczy.

- Tak, tylko po to.

- A co powiedzą na tę wizytę Ari i Tan?

- Nie wiedzą, że tu jestem.

- Naprawdę? - zawołała Lindis. - Wychodzisz bez powiadomienia swoich przełożonych?

- No, a co ty zrobiłaś wczoraj w nocy?

- Wczoraj wpatrywałam się w planetę Wenus w towarzystwie ukocha... Oj, przepraszam. Miałam zupełnie co innego na myśli - dodała zawstydzona.

- Ja nic nie słyszałem, Lindis.

Żadne z nich już się nie odezwało. W milczeniu przyglądali się gromadzie rozbawionych młodych lu­dzi. Lindis czuła się nieswojo, podglądając znajomych, ale wcale nie miała ochoty ruszyć się z miejsca.

- Powiedziałbym, że nie widzę w nich nic nad­zwyczajnego - powiedział w końcu Lo. - Uważam, że nie dorastają ci do pięt.

Lindis dopiero po chwili się zorientowała, że Lo do niej mówi. Po raz pierwszy usłyszała jego praw­dziwy głos. Tym razem Lo nie przekazywał swoich myśli, tylko je naprawdę wypowiadał. Głos miał ni­ski, ciepły, dźwięczny. Lindis była nim zachwycona.

- Zobacz, jakie piękne włosy ma ta dziewczyna - rzucił w pewnym momencie. - Takie jasne jak łan żyta!

To była Kirsten. Jej długie złotoblond włosy spływały pięknymi lokami na ramiona.

Lindis posmutniała. Niewiele brakowało, a roz­płakałaby się. Wiele dałaby za takie właśnie włosy...

- Lindis - zaczął Lo. - Dlaczego tak dziwnie rea­gujesz? Czy od razu zakochujesz się w chłopcu tyl­ko dlatego, że ma bujną czuprynę?

- Oczywiście, że nie.

- Dlaczego więc sądzisz, że ze mną jest inaczej?

- Przepraszam, nie chciałam zrobić ci przykro­ści. Powiedz, czy jesteś żonaty?

- Nie, od dziesięciu lat zajmuję się wyłącznie ba­daniem przestrzeni kosmicznej. Jakoś nie myślałem o ułożeniu sobie życia. Wcześnie opuściłem rodzin­ny dom.

- Nigdy nie tęsknisz za kimś bliskim?

- Może czasami - powiedział ostrożnie.

- Za kimś konkretnym?

- Lindis, daj spokój - uciął krótko.

Dziewczyna umilkła, zgaszona, a po chwili zmie­niła temat.

- Umiesz hipnotyzować? - spytała.

Lo spojrzał na Lindis w zamyśleniu. Jego zmru­żone jak u kota, lśniące jasnym blaskiem oczy kon­trastowały ze smagłą, jakby opaloną twarzą.

- Hm, może to nie jest najlepsze określenie. Nie wiem zresztą, o co tak naprawdę ci chodzi.

Lindis zerknęła na Lo i poprosiła:

- Czy mógłbyś sprawić, żeby Dagfinn zatańczył z Marit? Ona jest w nim taka zakochana, a Dag­finn zupełnie nie zwraca na nią uwagi. Niech po­prosi ją do tańca!

- Widzę, że pragniesz wszystkich uszczęśliwiać - uśmiechnął się Lo. - A który to Dagfinn?

Lindis wskazała na jednego z rozbawionych chłopców.

- No wiesz? Czemu miałoby to służyć? - zdzi­wił się Lo. - On nie zasługuje na jej zainteresowa­nie. Wolałbym skojarzyć ją z tym drugim, który stoi nieco w tyle. Zobacz tylko, jak często posyła w jej kierunku czułe spojrzenia.

- Niech więc Marit zmieni swój obiekt wes­tchnień!

- Lindis, kochanie, przecież nie jestem swatem! Uczuć nie można poddawać eksperymentom.

- A gdybyś znał dziewczynę, która ulokowała swoje uczucia nie w tej osobie, co należy, nie chciał­byś jej pomóc? Zwłaszcza gdyby nie chodziło o mi­łość, ale o zwykłą... przyjaźń?

Lindis zdawała sobie sprawę z tego, że jej głos zaczyna drżeć.

- Jeśli chodzi o przelotne zauroczenie, być mo­że uda mi się coś na nie poradzić, ale nie mam naj­mniejszego zamiaru mieszać się do prawdziwej mi­łości. Nie leży to zresztą w mojej mocy.

- Więc nie pomożesz Marit?

- Owszem, jej mogę pomóc, jeśli rzeczywiście tak bardzo ci na tym zależy.

Zależy? Tylko tego brakowało! Co ja narobiłam? Wtrącam się w nieswoje sprawy, a do tego ryzyku­ję utratą przyjaźni Lo. Ale co zrobić, platoniczna przyjaźń dziewczyny i chłopca nie może chyba trwać wiecznie. Prędzej czy później musi przerodzić się w głęboką zażyłość. Dotyczy to także mnie, zwłaszcza że chodzi o kogoś tak przystojnego i zmy­słowego jak Lo.

Tymczasem Lo skoncentrował uwagę na dwojgu młodych. W pewnej chwili Lindis zauważyła, że Marit podeszła do chłopca, który od dawna tęsknie spoglądał w jej stronę.

A jednak udało się! Lo jest naprawdę wspaniały, pomyślała z wdzięcznością Lindis.

Nie minęło wiele czasu i Marit z chłopakiem, czu­le objęci, wyszli na werandę. Stali w milczeniu, zapa­trzeni w sierp księżyca na niebie. Lindis z Lo odeszli po cichutku trochę dalej, by para ich nie zauważyła.

- Jak oni mogą tak się obejmować! - zawołał w pewnej chwili oburzony Lo. - Przecież prawie się nie znają! A ta twoja Marit nawet go nie kocha! Nie pojmuję waszych zwyczajów. Dla nas miłość jest rzeczą wielką, bez niej nie ma mowy o bliskości i fi­zycznym kontakcie. Czy wy nie macie żadnych za­sad? Większość tych dziewcząt... Ich myśli wprawia­ją mnie w prawdziwe zakłopotanie. Muszę przyznać, że jestem zaszokowany.

Zawstydzona Lindis przypomniała sobie, że je­szcze niedawno sama chciała pocałować Lo.

- Ty jesteś zupełnie inna, przyjaciółko - powie­dział Lo, jak zwykłe odczytując jej myśli. - Z pew­nością podobałabyś się mieszkańcom naszej plane­ty, jesteś bowiem wrażliwą, myślącą dziewczyną. To nie tylko moje zdanie, ja to po prostu wiem. Otwartość, szczerość, serdeczny stosunek do dru­giego człowieka to zalety, które przyciągają do cie­bie innych, Lindis.

Lindis zadowolona chłonęła słowa Lo tak, jak gdyby już nigdy więcej nie miała ich usłyszeć. By­ła niezwykle wdzięczna i dumna, że Lo ma o niej tak dobre mniemanie.

Zerwał się wiatr. Lindis drgnęła.

- Zmarzłaś? Chodź do mnie, ogrzeję cię.

Lo otulił dziewczynę połą swojej kurtki i przy­tulił do siebie. Lindis z wrażenia niemal zamarła. Po chwili ostrożnie przyłożyła ucho do szerokiej piersi przyjaciela, a usłyszawszy, jak rytmicznie bi­je jego serce, wykrzyknęła zaskoczona:

- Lo, do tej pory sądziłam, że ty nie masz serca!

- Chyba żartujesz, Lindis. Czyżbyś uważała mnie za robota?

- No... raczej nie. Jak mocno bije! Czy zawsze tak je słychać?

Lo zmarszczył czoło i rzekł niemal z gniewem:

- Słuchaj, dziewczyno, jeśli nie przestaniesz mnie prowokować, już nigdy się nie spotkamy. Nie rozumiesz, że mnie po prostu dręczysz?

Zmieszana Lindis nie wiedziała, co powinna od­powiedzieć.

- Przepraszam, ale ja naprawdę nie chciałam sprawić ci przykrości - wyjąkała. - A tym bardziej nie miałam zamiaru cię prowokować. Nic nie pora­dzę, że tak cię lubię - dokończyła ledwie słyszalnie.

Lo uśmiechnął się smutno.

- No dobrze, już się nie gniewam. Wiem, że jest ci ciężko. I tak jeszcze niemało się nacierpisz.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi na weran­dę. Kiedy Lo podniósł wzrok na stojącą w nich dziew­czynę, ta wrzasnęła przerażona i jak burza wpadła do salonu.

Lo zareagował błyskawicznie. Jednym susem po­konał ogrodzenie i stojąc już po drugiej stronie, za­wołał:

- Lindis, skacz! Złapię cię. Potem biegnij szybko do wejścia, zabierz swój płaszcz i zmykaj. Czekam na ciebie za najbliższym rogiem.

Lindis bez namysłu rzuciła się do przodu i wylą­dowała w ramionach Lo. Zza ściany wciąż docho­dził histeryczny krzyk dziewczyny.

- Co jej się stało? Dlaczego tak krzyczy?

- Prawdopodobnie w moich oczach odbiło się światło. Możesz sobie wyobrazić, jak to wyglądało!

- Wielkie nieba! Już pędzę. Tylko mnie tu nie zo­stawiaj!

Gdy Lindis znalazła się w przedpokoju, zdjęła z wieszaka swój płaszcz i bez słowa wyjaśnienia czym prędzej opuściła dom Tone. Za najbliższym rogiem obejrzała się za siebie. Werandę wypełniał już tłumek gości.

- Myślę, że moi znajomi mają się teraz z pyszna - zauważyła z przekąsem Lindis.

Lo nie zareagował. Minęli w milczeniu kilka przecznic, aż wreszcie dotarli do domu Lindis.

- Tu właśnie mieszkam.

Zatrzymali się przy schodkach.

- Nie będę wchodził. Znowu narobiłbym zamie­szania. Powiedz, czy jesteś zadowolona z dzisiej­szego wieczoru?

- Było wspaniale! - powiedziała, a w duchu po­prosiła: Pocałuj mnie na pożegnanie, Lo.

Bliskość przyjaciela przyprawiała dziewczynę o zawrót głowy. Po raz kolejny uświadomiła sobie, że właśnie on jest tym człowiekiem, który mógłby wyrwać ją z zaklętego kręgu samotności.

Nic się jednak nie stało. Lo nagle spoważniał i pozostał głuchy na jej prośbę.

- Teraz nieprędko się zobaczymy - zakomuni­kował sucho. - Obiecałem to moim przełożonym. Jesteśmy bardzo zapracowani. Odezwę się do cie­bie, jak tylko będę miał chwilę czasu. Zresztą bę­dziemy cię jeszcze potrzebować.

Teraz wszystko stało się jasne. Stanowi dla Lo jedynie obiekt badań. Chciał poznać zachowanie i zwyczaje mieszkańców Ziemi i postanowił ją wy­korzystać do tego celu.

- Dobranoc, Lo - wyszeptała zawiedziona.

- Dobranoc.

Z krwawiącym sercem nacisnęła klamkę i weszła do mieszkania.

Kim ja tak naprawdę jestem? myślała rozżalona. Nie wiadomo, czy już dorosłam, czy jeszcze jestem małą dziewczynką. Osiemnaście lat, a taka niedoj­rzała, jak mawia Lo.

Nieodwzajemniona miłość bardzo boli. Czy zdo­łam sobie poradzić z tym wszechogarniającym uczuciem, które nigdy nie doczeka się odpowiedzi?

Dlaczego nikt mnie nie kocha? Czy robię coś nie tak, czy to jakiś żart okrutnego losu? Dla mamy i taty tak naprawdę istnieje tylko Karin, a mnie po­zostawiają samej sobie. Lisbeth Lund, jak się oka­zało, jest po prostu wyrachowana i nieszczera. Dla Lo stanowię wyłącznie obiekt badań naukowych. Dobrze wie, że jestem w nim zakochana, ale poza współczuciem nie jest w stanie nic mi ofiarować.

Czym się to wszystko skończy? Czy może mnie spotkać coś gorszego niż nieodwzajemniona mi­łość? Chyba pęknie mi serce...

ROZDZIAŁ X

Przez całą sobotę i niedzielę trwały nie kończące się dyskusje na temat potwora, którego Anette uj­rzała w ogrodzie Tone. Wszyscy byli pod wraże­niem, jakiś żartowniś twierdził nawet, że w ogrodzie pojawił się wilkołak. Ów potwór, jak oświadczyła Anette, ciskał z oczu błyskawice, a w dodatku miał wyjątkowo nieforemne ciało. Lindis doskonale wie­działa, co było tego powodem. Stała przecież wtu­lona w ramiona Lo i okryta jego kurtką. Jej samej nie było widać, ale sylwetka Lo z pewnością mogła wydać się zniekształcona. Anette mówiła także, iż owa groźna istota szykowała się do ataku na nią. Wszyscy w miasteczku byli poruszeni, kilku męż­czyzn wydobyło nawet broń myśliwską na wypa­dek, gdyby potwór miał się jeszcze pojawić.

Lindis słuchała tylko, co mówią inni, sama mil­czała jak zaklęta.


W poniedziałek na pierwszej lekcji był norweski.

Koleżanki i koledzy Lindis nie przestawali mó­wić o tym, co stało się w piątek wieczorem. Ktoś spytał Lindis, o której opuściła imprezę, ktoś inny z przejęciem zrelacjonował jej sensacyjne wydarze­nie. Lindis łgała jak z nut: na wieczorku u Tone źle się poczuła i wcześnie opuściła towarzystwo.

O ósmej do klasy wszedł nauczyciel norweskie­go w towarzystwie fizyka oraz starszego, nieznajo­mego mężczyzny o żywym spojrzeniu.

Nauczyciel norweskiego przedstawił zaskoczo­nym uczniom gościa.

- To jest pan profesor Andersen z laboratorium astronomicznego.

Wszyscy trzej panowie usiedli, a potem nauczy­ciel norweskiego wyjął z teczki stos wypracowań.

- Przejrzałem wasze prace - powiedział. - Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia.

Powoli obchodził klasę i zwracał kolejno wypra­cowania. Z każdym uczniem zamieniał przy okazji kilka słów.

- Olav, zupełnie nie zrozumiałeś tematu - rzekł. - Praca w zasadzie nawet nie najgorsza, ale za to błę­dy! Jens! U ciebie także błąd na błędzie. Ocena obni­żona o dwa stopnie. Przykro mi. Kirsten, zupełnie się nie przygotowałaś. Marit, jak zawsze bez zastrzeżeń.

Lindis siedziała jak na szpilkach. Wolała, by pan nie wypowiadał się głośno na temat jej pracy. Kie­dy nauczyciel rozdał wszystkie wypracowania, po­mijając tylko ją, przeraziła się nie na żarty. On tym­czasem podszedł do swojego stolika, przystanął przy nim i odetchnąwszy głęboko, rzekł:

- Kiedy wziąłem do ręki wypracowanie Lindis Bergstrøm, od razu uznałem, że jest naprawdę wy­jątkowe. Ponieważ sam nie znam się na tych spra­wach, poprosiłem o pomoc kolegę fizyka. Jak się okazało, on również musiał się poddać. Zasięgnęli­śmy więc opinii eksperta, pana Andersena. Pan pro­fesor dokładnie przeczytał pracę Lindis. Chciałby zadać jej kilka pytań. Dlatego jest tu dzisiaj z nami.

Nauczyciel usunął się na bok i ustąpił profesoro­wi miejsca przy swoim stoliku. Serce podskoczyło Lindis do gardła, nerwowo wycierała spocone dło­nie o spodnie.

Profesor odwrócił się w stronę uczniów i rzekł surowym tonem:

- Czy Lindis Bergstrøm może do mnie podejść?

Lindis z wielkim trudem starała się zapanować nad drżeniem kolan. Reszta klasy nie spuszczała z niej wzroku. Co ona znowu nabroiła, myśleli zapewne.

- Hm, tak... - odchrząknął z przejęciem profe­sor. - Właściwie nie bardzo wiem, od czego zacząć. Słyszałem, że Lindis Bergstrøm nie jest szczególnie wyróżniającą się uczennicą. Podobno nawet opu­ściła się trochę w ostatnim półroczu. Tym bardziej trudno jest mi pojąć, że ta młoda osoba jest autor­ką tak dojrzałej pracy, powiedziałbym, rozprawy naukowej. Byłbym nie mniej zdumiony, nawet gdyby napisał ją mój najlepszy student. Ja... po pro­stu jestem pełen uznania!

Lindis stała naprzeciw profesora ze spuszczoną głową, z wypiekami na policzkach. Ładne rzeczy, tego tylko brakowało!

- Twoje wypracowanie, Lindis, zawiera specjali­styczne sformułowania, a także szereg tez, których nie powstydziłby się najlepszy ekspert. Piszesz o faktach, które znane są wyłącznie badaczom. - Profesor z impetem złożył książkę, którą trzymał w dłoni. - Z wielkim zaskoczeniem muszę także przyznać, że znalazłem tu wyjaśnienie pewnej teo­rii, nad którą od dawna pracowaliśmy. Lindis za­prezentowała nam alternatywne rozwiązania kilku skomplikowanych problemów. Co zupełnie zaska­kujące, sprawdziliśmy te rozwiązania, i okazuje się, że są tym, czego od dawna szukaliśmy! Lindis, two­ja praca już teraz stała się sensacją w środowisku naukowym! Ciekawi mnie, skąd zaczerpnęłaś swo­ją wiedzę? Wydaje nam się niemożliwe, abyś doszła do tego na własną rękę. Wprawdzie wykazujesz ta­lent w dziedzinie astronomii, ale nie miałaś, zdaje się, dotąd dostępu do obserwatorium. Zresztą w tej części kraju obserwatoriów nie ma.

- Nie - przyznała skruszona Lindis.

- A zatem? Gdzie się tego wszystkiego nauczy­łaś? Wasz profesor twierdzi, że to wypracowanie jest dla niego ogromnym zaskoczeniem, dotąd two­je prace były przeciętne.

- Trochę czytałam - odparła dziewczyna. - Od dawna interesuję się gwiazdami. Ale najwięcej do­wiedziałam się od... od... znajomych.

Profesor nachylił się, by nie uronić ani słowa z re­lacji uczennicy.

- A jak oni się nazywają?

Wielkie nieba, Lo, wybaw mnie z tej opresji! Co ja im teraz powiem?

Na moment przymknęła powieki w nadziei na lepszą koncentrację. Z całego serca wierzyła, że uda jej się nawiązać kontakt z Lo. Tymczasem dzieląca ich odległość, a może zbyt małe telepatyczne zdol­ności Lindis sprawiły, że jej usiłowania nie przynio­sły oczekiwanego rezultatu. Była załamana.

Jednak po chwili poczuła w sobie nieznaną do­tąd odwagę. Wprawdzie nie sądziła, że kontaktuje się bezpośrednio ze swoim przyjacielem, była jed­nak pewna, że to on wspiera ją z daleka.

- Człowiek, który zainteresował mnie tą tematyką, nazywa się Lo - usłyszała własny zdecydowany głos, tak jakby to nie ona sama przemawiała. - Jest z wykształcenia geologiem, ale posiada wybitną wiedzę w dziedzinie astronomii.

Po klasie przeszedł szmer podziwu. Geolog, o którym wspominała Lindis! A więc on napraw­dę istnieje, skoro wypracowanie Lindis wywołało taką sensację!

Tymczasem profesor Andersen wyprostował się i rzekł:

- Hm, w środowisku naszym nie znamy osoby o takim nazwisku. Czy on mieszka gdzieś niedaleko?

- W tej chwili jest nieobecny - odparła Lindis. - Ale wkrótce znowu się pojawi.

- W takim razie koniecznie chcemy go poznać. Bądź tak miła i przekaż mu to. A propos, czy on jest Norwegiem?

- Nie.

Profesor z pewnością chciał uzyskać więcej infor­macji na temat tajemniczego geologa, ale porzucił ten zamiar, co Lindis uznała za ewidentną zasługę Lo; z pewnością udało mu się skierować myśli astro­noma na inne tory. Profesor Andersen zaś dodał:

- Muszę przyznać, Lindis, że masz bujną wyo­braźnię. W twojej pracy wysuwasz tezę, że istnie­ją planety, które zamieszkują żywe istoty. Na to nauka nie zdobyła jeszcze dowodów. Zauważyłem też, że szczególnie interesuje cię odległy od nas set­ki lat świetlnych Procjon. Dlaczego właśnie ta gwiazda?

Czy rzeczywiście coś podobnego napisałam? Co mi strzeliło do głowy?

Tymczasem profesor drążył nieubłaganie:

- Trochę puściłaś wodze fantazji, prawda?

- Tak - przyznała ze skruchą dziewczyna.

- No właśnie. Mimo to jestem zdania, że wypra­cowanie Lindis Bergstrøm zasługuje na najwyższą ocenę, ba, na celujący. Nauczyciel zaproponował bardzo ogólny temat: „Gwiaździste niebo jesienią”, tymczasem Lindis potraktowała go wyjątkowo konkretnie. Brawo! Choć elementy fizyki kwanto­wej lub kwazary nie są specjalnością norwegisty, zrobiły jednak na nim wielkie wrażenie. Ale to, jak sądzę, jest już zasługą twoich przyjaciół.

Lindis miała wielką ochotę przyznać, że kwazary zna od dawna, ale uznała, że lepiej więcej się nie odzywać.

- Pan nauczyciel przymknął oko na fakt, że wy­szłaś poza ramy zwykłego wypracowania. Ja nato­miast mogę dodać, że twoja praca posłuży za zna­komity materiał do rozprawy doktorskiej. Jeszcze raz proszę, abyś skontaktowała się ze swoim przy­jacielem i umówiła nas na spotkanie. Myślę także, że wkrótce będziemy mogli zaprosić was oboje na konferencję w stolicy poświęconą nowym trendom w fizyce i astronomii. Obiecaj mi to, Lindis.

- Naturalnie - przytaknęła bez namysłu dziew­czyna.

Na tym lekcja się skończyła. Lindis czuła się tak wyczerpana, że ledwie stała na nogach. Swoje pierwsze kroki skierowała do toalety, nie miała bo­wiem ochoty z kimkolwiek rozmawiać.

Gdy nieco już ochłonęła, wysłała telepatyczne podziękowanie do Lo.

Jestem ci dozgonnie wdzięczna, pomyślała.

Wydawało się jej, że Lo odpowiedział:

- Nie ma za co, przyjaciółko. Dałaś sobie radę...

Ktoś trzasnął drzwiami, a Lindis zdążyła jeszcze dorzucić:

- Na razie mi się udało. Nie wiem za to, jak so­bie dalej poradzę, jak to się skończy?

Tym razem odpowiedziała jej niczym niezmąco­na cisza. Lindis nie odebrała już żadnych wiadomo­ści i odtąd sama musiała radzić sobie z dalszymi problemami.

ROZDZIAŁ XI

Rozstanie nadeszło gwałtownie.

W czasie obiadu zadzwonił telefon. Odebrał oj­ciec. Lindis słyszała całą rozmowę.

- Alarm obrony cywilnej? Dziś wieczór? Dlacze­go?... Co mówisz? Harcerz? Co widział?... UFO?! No, tylko bez takich bzdur... Nieznany obiekt o charakterze militarnym? Niemożliwe!... Aha... Coś takiego!... Jak to było?... Wpełzł pod skalny blok i zobaczył... Podwozie?... Nie domyślił się, jakiego poja­zdu?... Nie, ja też nie wiem... Aha?... O!... Naprawdę?... W świerkowym lesie za wrzosowiskiem, już notuję... Tak, wiem, gdzie to jest... A co on tam robił?... Szu­kał gniazd gilów... Ci harcerze... Zadbaliście, żeby tam nikt nie chodził?... On nikomu nie powiedział, to dobrze... A więc czekamy na wojsko... Pełne uzbrojenie, no tak, to poważna sprawa... Zagrożenie dla kraju... Słyszał, jak ktoś się poruszał we wnę­trzu?... Nie do uwierzenia... Nie, nie będę mógł pójść, złapało mnie lumbago, ale zawiadomię moich... A więc przy szkole o dziesiątej. Będę!

Lindis zbladła jak kreda. Teraz była szósta. Zo­stały cztery godziny...

Jeszcze nigdy nie biegła tak szybko. Gdy dotarła do lasu, upadła na ziemię. Wymęczone płuca nie da­wały rady, widać jeszcze nie odzyskała pełni sił po intensywnym odchudzaniu. Leżała na mchu, z tru­dem łapiąc powietrze i przeklinając swoją słabą for­mę. A cenne minuty upływały...

Zmobilizowała siły i ruszyła dalej.

Pierwszy raz szła tą drogą sama. Gdyby nie nie­pokoiła się tak losem swoich przyjaciół, z pewnością przestraszyłaby się ciemności. Zmrok już zapadł, a las był gęsty. Starała się trzymać drogi. Najgorzej było na skalnym rumowisku. Kamienie wydawały się tak do siebie podobne... Kilka razy potknęła się i potłukła boleśnie. W lesie szła od drzewa do drze­wa. Przez chwilę miała wrażenie, że się zgubiła, gdyż droga wydała jej się zbyt długa. W końcu jednak znalazła się na polance. Przyspieszyła i wreszcie dopa­dła do skalnego bloku.

Załomotała pięściami.

- Otwórzcie! Otwórzcie! Tu Lindis. Szybko! Po­spieszcie się!

Słyszała, jak histerycznie brzmiało to wołanie, ale nic się nie liczyło. Byle tylko otworzyli!

Drzwi się uchyliły i Lo pomógł jej wejść. Była tak zmęczona, że osunęła się na kanapę.

- Jakiś harcerz odkrył wasz pojazd - wykrztusi­ła z trudem. - Przyjdą tu dziś wieczorem o dziesią­tej. Będą uzbrojeni żołnierze!

Rozmawiali między sobą, wyraźnie zdenerwo­wani. Spytali Lindis o czas, nie za bardzo wiedzie­li, jak długo trwa ziemskie półtorej godziny.

- Ruszamy zaraz - powiedział Ari do dziewczyny. - Dziękujemy za ostrzeżenie! Nie po raz pierwszy wyświadczasz nam przysługę. A teraz pędź do domu!

- Kiedy tu wrócicie? - rzuciła niecierpliwie.

Zatrzymali się z poważnymi minami.

- Nigdy nie wrócimy, Lindis - odparł Ari.

- Jak to... nigdy?... - spytała, patrząc na nich prze­straszona. - Jedziecie w inne miejsce? Mogę...

- W zasadzie skończyliśmy badanie tego syste­mu słonecznego. Teraz statek - baza wraca do domu. Byliśmy w przestrzeni kosmicznej już dziesięć lat. Dłużej w tych warunkach nie może przebywać ża­den badacz. Kiedy wyruszymy w kolejną ekspedy­cję, naszym celem będzie inny system słoneczny, odległy może o kilkaset lat świetlnych stąd.

Patrzyła na nich osłupiała. Lo wbił wzrok w pod­łogę i przygryzł wargę.

- Ale... poczekacie chyba, póki nie zabiorę z do­mu kilku rzeczy? - spytała niepewnie.

Profesor Tan pokręcił głową.

- Nie możesz z nami lecieć, Lindis.

Zapadła cisza. Patrzyła na nich nic nierozumiejącym wzrokiem.

- Nadszedł ten moment, o którym ci mówiłem, Lindis - powiedział Ari współczującym tonem. - Ostrzegałem cię przed nim. To koniec.

Skuliła się, zgnębiona.

Profesor Tan podszedł do niej i objął ją.

- Zegnaj, mała Lindis. Nigdy cię nie zapomnę.

- To nie może być prawdą - wyszeptała.

Teraz objął ją Ari.

- Gdyby tak wszyscy byli tacy jak ty...

Odszedł.

Lo patrzył na nią, stojąc bez ruchu. Do Lindis za­częło docierać, co się naprawdę zaraz stanie.

- Lo! - zawołała, jakby prosząc go o pomoc, i umilkła.

Objął ją mocno.

- No, już, już... - powiedział pocieszająco. - Wkrótce zapomnisz.

- Nie odjeżdżaj, Lo! Nie odjeżdżaj!

- Muszę - odparł łagodnie. - Sama widziałaś, że do was nie pasuję. Ari ma rację: gdyby wszyscy na Ziemi byli tacy jak ty, może mógłbym zostać. Ale przecież na własne uszy słyszałaś: wojsko i inni chętni do strzelania zawsze się znajdą. Najpierw strzelają, a dopiero potem patrzą, do kogo.

- No to weź mnie ze sobą!

- Jesteś jeszcze dzieckiem, Lindis. Nie mamy prawa tego zrobić. Pomyśl o rodzicach! Poza tym, nie dasz rady. Pamiętasz, co się działo podczas star­tu pojazdu?

- Wolę umrzeć z tobą, niż żyć tu bez ciebie - mruknęła, choć wiedziała, że to brzmi patetycznie.

Nadszedł Ari.

- Nie męcz go już, Lindis - rzekł ze smutkiem. - To się na nic nie zda. Musimy przygotować się do startu.

- Odprowadzę ją kawałek - zdecydował Lo. - Mamy jeszcze trochę czasu.

Najgorsze, że jej miłość była nieodwzajemnio­na. Wiedziała, że narzuca się Lo ze swym uczuciem mimo jego obojętności. Zawstydzało ją to niewy­powiedzianie, ale nie mogła powstrzymać łez. Mia­ła wrażenie, że jest rozdzierana na strzępy. Jedyna osoba na całej Ziemi, którą kiedykolwiek kochała... Czuła dojmujący ból, mając świadomość, że ta oso­ba... Nic nie pozostanie.

Znów szli przez las. Ostatni raz prowadził ją przez rumowisko. Lindis starała się powstrzymać płacz, ale łzy płynęły jej po twarzy nieprzerwanym strumieniem.

- Lindis - zaczął Lo cicho. - Nie wolno ci zro­bić tego, o czym teraz myślisz.

- Ale ja nie mam po co żyć!

- Tak nie można.

- Łatwo ci mówić. Nie rozpacza się po obiekcie badań...

- Nie mów tak, Lindis!

Nie zauważyła, kiedy doszli nad skały nad mo­rzem. Właśnie tam, gdzie się wtedy zsunęła. Nie chciała spojrzeć w dół, w miejsce, gdzie stała, za­nim on ją uratował.

- Tu cię znalazłem - powiedział. - I tu musimy się rozstać. Nie płacz już, Lindis! Wierz mi, wkrót­ce zapomnisz.

- Wiesz, że nie zapomnę, Lo.

- Tak, Lindis, wiem - odparł cicho. - Ale kiedyś musisz nauczyć się rezygnować. I akceptować.

- Nie ma żadnej nadziei? - Dziewczyna była nie­pocieszona.

Potrząsnął głową.

- Napiszesz... No nie, głupia jestem. A nie mo­żesz mi dać tego aparatu? Moglibyśmy wtedy ze so­bą rozmawiać...

- Na odległość bilionów kilometrów?

- Ależ Lo, to będzie tak, jakbyś umarł. Tylko je­szcze gorzej.

- Tak, Lindis. A ty jakbyś umarła dla mnie.

Myślała, że się przesłyszała.

- Czyżbym coś dla ciebie znaczyła?

Nie odpowiedział. Stał tylko, obejmując ją moc­no i kołysząc powoli.

Fale połyskiwały szaro gdzieś pod nimi. Wiatr szarpał ich ubrania, ale Lindis nie zwracała na to uwagi. Była otępiała z rozpaczy. Przesunęła dłoń ku policzkowi przyjaciela i odwróciła jego twarz w swoją stronę.

- Lo - spytała zdziwiona. - Myślałam, że tylko ja... Lo! Naprawdę? Może to tylko litość?

Znów ogarnęła ją ta niezwykła mgła. Poczuła miłość i smutek tak głęboki jak fizyczny ból.

- Kochałem cię od pierwszej chwili. Nie wolno mi było jednak tego okazać, bo jesteś taka młoda i wiedziałem, jak to się musi skończyć. Ale teraz... Kochana, kochana dziewczynko z innego świata!

Wreszcie Lindis dowiedziała się, jaki jest poca­łunek Lo. Czegoś takiego na pewno nigdy już nie będzie jej dane doświadczyć. Człowiek z gatunku Lo wkłada w pieszczoty o wiele więcej miłości, od­daje swą duszę, serce i całego siebie. Lindis odwza­jemniła jego pocałunek z żarem, wiedząc, że Lo zna jej uczucia lepiej niż ktokolwiek na Ziemi. Wtuliła twarz w jego szyję, szepcząc wciąż jego imię w dzikiej, nieopanowanej rozpaczy.

Nie zauważyła, jak zaczął delikatnie gładzić jej skronie. Osunęła się na trawę, zdawało jej się, że słyszy słowa: „Zegnaj, moja kochana Lindis”, a po­tem cichnące kroki Lo.

Zapadła w ciężki sen.

Ocknęła się i usiadła gwałtownie. Była noc, mo­rze huczało, wiatr wył gdzieś w skałach.

Gdzie była? Dlaczego tu leżała? Ale zimno! Tak pusto i samotnie.

Było jej niezwykle smutno. Co się właściwie stało? Nagle przypomniała sobie, że szła tędy po szko­le, samotna i pełna goryczy. Nikomu na niej nie za­leżało. Tęskniła za prawdziwym przyjacielem, po­wiernikiem, ale nie miała nikogo. Jej matka właśnie powiedziała jej, że nie jest jej biologiczną matką, a ojciec - prawdziwym ojcem. Zajęli się nią z obo­wiązku, ale ich własna córka zawsze była dla nich najważniejsza.

A potem? Idąc po skałach, nie patrzyła pod no­gi, poślizgnęła się...

Ale co było potem?

Pamięć zaczęła się jej rozjaśniać. To było coś wspaniałego, sen o gwiazdach i statku kosmicznym, astronomach i...

Lo!

Wspomnienie przeszyło ją niczym nóż. Wszyst­ko już pamiętała. To było takie rzeczywiste.

Czuła, że płakała. No tak, można płakać przez sen, zdarzało się jej to. Pewnie uderzyła się w gło­wę przy upadku i straciła przytomność, tego prze­cież nie mogła pamiętać.

Sen? To wszystko było tylko snem?

Raczej tak. Nic tak dziwnego nie dzieje się na­prawdę. To jedno z jej szalonych marzeń, może bar­dziej szalone niż zwykle. Pewnie pod wpływem upadku...

Zebrała wszystko razem: wyidealizowany obraz przyjaciela... Przecież ona zawsze marzyła o kimś niezwyczajnym. No i był przystojny, mądry, miły... I miłość. Budząca się w niej kobieta tęskniła za miłością. Lindis zawsze marzyła, aby zjawić się na im­prezie z najwspanialszym facetem. Zrezygnowała z tego, może z powodu kompleksu niższości? Z oba­wy, że spodoba mu się jakaś klasowa piękność?

A marzenie o sławie? Chwalono ją przed całą kla­są, a przecież człowiek zwykle chce się popisać przed przyjaciółmi. Wypracowanie uznano za sen­sację, i to z dziedziny, w której pozornie była słaba. To było beznadziejne, typowo dziecinne marzenie.

Problemy domowe? Czy podświadomie nie czu­ła, że coś jest nie tak? Czy nie podejrzewała, że oj­ciec i Lisbeth Lund byli kimś więcej niż przyjaciół­mi? I oto nadeszła ona, bohaterka z naostrzonym rewolwerem, i zaprowadziła porządek.

Naostrzony rewolwer? Chyba coś jej się pomie­szało. Lindis aż zachichotała.

No i ten aparat do odczytywania myśli. Przecież o czymś takim też marzyła. Chciała wiedzieć, jakie myśli kłębią się w głowach innych.

A tęsknota do idealnego świata... Do Utopii... Wszystko tam było!

Wreszcie podróż w przestrzeń kosmiczną. Lin­dis zaśmiała się gorzko. Statek kosmiczny, z które­go mogła oglądać Wenus! I ci wszyscy mieszkańcy jej planety zadający tyle pytań, i ona, która na nie odpowiadała! Marzenie, że jest się kimś Ważnym.

Ten ból przy starcie? Przecież też można wytłu­maczyć to upadkiem, poobijaniem się o skały. Z pewnością to właśnie odczuwała podczas tego dziwnego snu.

Czemu jednak musiała śnić o Lo? Myśl o nim nadal przysparzała jej cierpienia. Czy nie mogła śnić o kimś mniej miłym i łatwym do zapomnienia?

Zadrżała z zimna. Jak długo tu leżała? Niedobrze! Wstała i zaczęła iść w stronę domu. Dla rozgrzew­ki przebiegła kawałek.

Nie miała już przecież tego wspaniałego szalika Lo. Dziewczyna uśmiechnęła się gorzko. To znów sztuczka jej wyobraźni. Czy coś okręconego wokół szyi mogło ogrzać cale ciało? Przypuszczalnie poci­ła się, stąd sen o ogrzaniu się czymś należącym do Lo. Ech, cóż za fantazje!

Zima jeszcze nie minęła, w powietrzu panował nieprzyjemny chłód. Na jej planecie marzeń nie ist­niała zima...

Przygniatała ją pustka. Ten długi sen zdawał się być tak prawdziwy... Tak wspaniały i tak bolesny. Przyjaźń z Lo była niewypowiedzianie piękna. Ta­ka przyjaźń nie zdarza się naprawdę...

Czy doprawdy można śnić tak realnie?

O, tak, jeśli to jest coś, za czym się bardzo tęskni.

A gdyby to nie był sen...? Gdyby jednak... Nie, Lo nie istnieje naprawdę i nigdy nie przeżyła tych wspa­niałych dni. Może tak jest lepiej. Bo przecież jeśli to nie sen, Lo znajdowałby się teraz w przestrzeni ko­smicznej. Nigdy nie spotkałaby już kogoś takiego jak on. Lo i ona pasowali do siebie jak dwie połów­ki jabłka. Dzieliłaby ich teraz odległość bilionów mil. Na zawsze.

Tak, chyba lepiej, że był to sen. Nawet bolesny.

Zegar kościelny pokazywał dziesięć po dziewią­tej. Nie później? Zdawało się jej, że jest grubo po północy.

Nadjechała Karin na rowerze. Zatrzymała się i zeskoczyła.

- Tu jesteś! Zwariowałaś, Lindis, dlaczego nie wracasz do domu? Tata i mama czekają od kilku godzin!

- Jaki dzisiaj dzień?

- Poniedziałek, oczywiście!

No tak, to by się zgadzało. Właśnie w poniedzia­łek poszła na skały nad morzem. Była zrozpaczo­na: matka ujawniła jej przeszłość, bolała ją niespra­wiedliwość losu, była zła na własne ciało, które chciała zmusić do schudnięcia aż do granic anorek­sji... Czy to dziwne, że była tak niemiła przez ostat­ni rok? Bunt okresu dojrzewania, udręczone ciało wołające o jedzenie... I to uczucie, że jest niechcia­na. Zajmowali się nią całe życie, dawali wszystko, czego potrzebowała, a ona odwzajemniła się okropnym zachowaniem i słowami pełnymi złości.

Poprawi się teraz! Czas buntu i egoizmu już mi­nął.

Pomyśleć, że leżała tam na skałach i śniła o ja­kichś cudach! Lindis zadrżała.

Była w stanie wyśmiać wszystko, o czym śniła, wszystko z wyjątkiem Lo. To bolało. Lo, dlaczego muszę o tobie marzyć? Jak zdołam zakochać się w innym chłopaku? Zawsze będę tęskniła za posta­cią ze snu...

Podniesione głosy rodziców dotarły do Lindis z ich sypialni. Raczej jej nie usłyszeli i nadal się kłócili.

- Nie zauważyłeś tego w szkole? - krzyczała mat­ka. - Musiałeś coś zauważyć. Twoja własna córka paląca marihuanę! Chyba umrę ze wstydu.

- Gdzie ona jest? Słyszałem, jak trzasnęły drzwi na dole. Wyszła? Wyszła po więcej?

- Skąd mam wiedzieć? - krzyknęła matka histerycz­nie. - Co to w ogóle za córki? Jedna ma anoreksję, druga pali trawkę. Na pewno Lindis ją tego nauczyła.

No nie... pomyślała Lindis i aż przystanęła. Nig­dy w życiu nie próbowałam żadnych narkotyków!

Najgorsze było, że ojciec też ją obwiniał. Na pewno Lindis skusiła do tego słodką małą Karin. Okropna Lindis!

- Nic, tylko problemy z tym twoim dzieciakiem.

- To przecież nie moje dziecko - zaprotestowała matka. - Nie możesz winić mojej rodziny za to, że ta dziewucha jest tak beznadziejna!

Gdyby sen był prawdą, musieliby wspomnieć jej wspaniałe wypracowanie o gwiazdach! Ale nie zro­bili tego... To ostatecznie zaprzeczało istnieniu Lo.

O Boże, jakie to wszystko trudne!

- Jak długo jeszcze ona ma tu mieszkać? - spytał ojciec ponuro.

- Niedługo skończy szkołę. Wtedy musi iść do pracy. Będę potrzebowała jej pokoju dla Karin, do odrabiania lekcji.

- Tak jej słabo idzie, że mogę ją już teraz wyrzu­cić ze szkoły. Zaraz, powiedziałaś, że będziesz potrzebowała tego pokoju? Co masz na myśli?

- Chyba nie wyobrażasz sobie, że będziesz tu mieszkał po skandalu z tą małą podlizuchą ze szko­ły? Idź do niej, do swojej kochanki! Nie chcę cię tutaj, brzydzę się tobą. Wszyscy już wiedzą o tej ohydnej historii. Ale Karin nigdy nie dostaniesz.

- Będę ją miał! Jest moim jedynym dzieckiem! Samotna kobieta nie uchroni jej przed złym wpły­wem kolegów!

- Ona jest też moim jedynym dzieckiem, nie za­pominaj o tym! Możesz wziąć Lindis.

- Chcę Karin. Dlaczego sama nie weźmiesz Lin­dis? To ty ją wprowadziłaś do rodziny.

- Jestem matką Karin. Ja mam do niej prawo, ty swoje straciłeś.

- Nigdy jej nie dostaniesz! Poza tym mówiłem ci już tysiące razy, że skończyłem z Lisbeth Lund. Jest tylko małą intrygantką.

- Nie myśl, że ci przebaczę tylko dlatego, że teraz tak mówisz! Jutro pakujesz rzeczy i do widzenia!

- Nie wyjadę bez Karin. Jest moja.

- Straciłeś do niej prawo!

Kłótnia trwała dalej. Lindis uciekła do swego po­koju i oparła się plecami o drzwi.

Płakała cicho i bezradnie. Czy można być bar­dziej samotnym?

I nagle zobaczyła to.

Na nocnej szafce leżał niebieski jak lawenda sza­lik.

ROZDZIAŁ XII

To jednak nie był sen!

Oczywiście, że nie! Przecież ojciec nic nie wie­dział o tym, jaką intrygę szykuje panna Lund! Kie­dy Lindis po słownej utarczce z ojcem roztrzęsio­na wybiegła z domu, nic nie wskazywało na to, by pan Bergstrøm chciał porzucić pannę Lund! Teraz była już całkiem pewna, nie mogła się mylić: przy­goda z Lo nie była wytworem jej wyobraźni.

Zaraz, która to godzina? Za kwadrans dziesiąta?

Lindis zerwała się na równe nogi i złapała swój mały plecak. W okamgnieniu chwyciła kilka najpo­trzebniejszych drobiazgów: błękitny szalik, ulubio­ne książki, bieliznę i dwa golfy na zmianę, po czym wybiegła z domu. Szansa, by zdążyła przed odlo­tem pojazdu, była minimalna, lecz Lindis nie daro­wałaby sobie, gdyby nie spróbowała. Dobrze wiedziała, że może jest już za późno, że polana bę­dzie zupełnie pusta. Nie przestawała jednak modlić się w duchu.

Gdyby jednak zechcieli zabrać ją ze sobą? Może jakoś zdoła ich przekonać?

Właśnie przebiegała koło osiedla domków jedno­rodzinnych, kiedy zauważyła oparty o parkan samotnie stojący rower. Podobno cel uświęca środ­ki, pomyślała usprawiedliwiająco, i wskoczyła na siodełko. Z całych sił naciskała na pedały i tak sa­mo intensywnie starała się skoncentrować swoją uwagę na Lo; może odbierze jej sygnały i poczeka?

Nie zostawiaj mnie, proszę, nie odjeżdżaj beze mnie, błagała w duchu. Jaka czeka mnie tu przy­szłość? Wszystko skończone! Rodzice niedługo się rozejdą i oboje się mnie wyrzekną. Wkrótce nie ze­chcą mnie w domu i bez wahania rozkażą, bym szukała sobie innego miejsca. Lo, tak bardzo prag­nę być z tobą, moje miejsce jest przy tobie!

Gdy Lindis mijała budynek szkolny, zauważyła kolumnę wojska w równym szyku, gotową do wy­marszu. Na samym przedzie stały dwa opancerzo­ne wozy...

Co za szaleńcy, co oni robią? myślała przerażo­na Lindis.

Dotarła do skraju lasu, zeskoczyła z roweru i po­rzuciła go. Pędem puściła się w stronę polany.

Już za późno, już na pewno za późno, myślała załamana. Tak długo z pewnością nie czekali! A je­śli jeszcze są, nie będą chcieli zabrać mnie ze sobą!

Nie zostawiajcie mnie tutaj, nic mnie już tu nie trzyma! Przecież dobrze o tym wiecie. Błagam, nie zostawiajcie mnie!

A może już dawno zniknęli w przestrzeni mię­dzyplanetarnej ?

Serce Lindis ściskało się z żalu na tę myśl.

Mimo że nadzieja na spotkanie była niemal żadna, Lindis nie zwalniała. Pędziła na złamanie karku. Z tyłu, za plecami, słyszała warkot silników, znak, że wojskowa kawalkada ruszyła w tym samym co ona kierunku.

W lesie panowała niemal całkowita ciemność. Lindis co kilka kroków potykała się o niewidoczne w mroku, wystające z ziemi korzenie i gałęzie, które boleśnie raniły jej stopy. Z minuty na minutę ple­cak ciążył jej coraz bardziej. Jakby tego było mało, często traciła orientację, myliła ścieżki, zawracała, zmieniała kierunek i znowu zaczynała biec.

Odmówią, na pewno odmówią, dlaczego mieliby zmienić zdanie? Ari nigdy nie zgodzi się na to, by mnie zabrać! Nie ma już dla mnie żadnej nadziei! szlochała.

Naraz w ciemności zauważyła czyjąś sylwetkę. Ktoś się do niej zbliżał. W pierwszej chwili przy­kucnęła, by się ukryć, sądziła bowiem, iż to jeden z żołnierzy. Po chwili usłyszała głos Ariego.

- Lindis, przyjaciółko, jak to dobrze, że o nas my­ślałaś. Już nawet włączyliśmy silniki i sekundy dzie­liły nas od startu. Chodź, podaj mi rękę, bo czas na­gli. A cóż to masz ze sobą?

- To mój plecak. Zapakowałam do niego kilka ważnych drobiazgów.

- Pomogę ci, widzę, że jesteś wykończona, ledwie trzymasz się na nogach. Nie masz pojęcia, jak bar­dzo uszczęśliwisz pewnego człowieka, Lindis! Wła­śnie zajmuje się przygotowaniem specjalnej kabiny dla ciebie, żeby tym razem jak najbardziej ograni­czyć niebezpieczeństwo.

Lindis uroniła kilka łez, a wzruszenie odebrało jej mowę. Więc jednak moje prośby zostały wysłu­chane, pomyślała z radością.

- Nie ciesz się za wcześnie, moja droga. Stoisz przed naprawdę ciężką próbą. Mam nadzieję, że Lo zrobi wszystko, co w jego mocy, byś nie cierpiała. Ale mu­simy się spieszyć, już jesteśmy spóźnieni, a to wszyst­ko przez niego. Uparł się, że zostanie, ale nie wyrazi­łem na to zgody. Poza tobą nie znaliśmy tu nikogo, a ty, jak na złość, bardzo przypominasz mieszkańców naszej planety. Tymczasem Lo w tajemnicy przed na­mi wymknął się na spotkanie z tobą i przy okazji przyjrzał się innym młodym ludziom. Jak nam później opowiadał, był kompletnie zaszokowany. Dostrzegł wiele fałszu, zawiści, nieżyczliwości. A my nie może­my pozwolić sobie na przyjmowanie takiej ilości ne­gatywnych sygnałów. To mogłoby nas unicestwić.

Ta informacja ogromnie przeraziła dziewczynę. Ją też nieprzyjemnie zaskoczyły reakcje i postawy najbliższych koleżanek.

Tymczasem Ari kontynuował:

- Chłopak nie miałby tu wielkich szans, pękłoby mu serce. Właśnie dlatego nie mogłem pozwolić, by został na Ziemi. Tymczasem jednak zorientowałem się, że Lo kocha cię nad życie. A my możemy ko­chać tylko raz, i to tylko wtedy, gdy miłość jest odwzajemniona. Ty i Lo zostaliście dla siebie stwo­rzeni, on zaś był na najlepszej drodze, by cię utra­cić. To także oznaczałoby dla niego koniec. Nie mogłem do tego dopuścić.

- Och, Ari!

- Na jego szczęście okazało się, że zapadłaś w dość lekki sen. Gdy zaczęłaś nas wzywać, gdy opowiedziałaś o tym, co cię czeka, nie zwlekaliśmy ani chwili dłużej. Zdecydowaliśmy, że pojedziesz z nami. W przeciwnym wypadku unieszczęśliwili - byśmy i Lo, i ciebie. Ani ja, ani Tan nie zdawaliśmy sobie przedtem sprawy z tego, że wasze uczucie jest tak silne. Uważaliśmy, że jesteś zbyt młoda i nie wiesz, czym jest prawdziwa miłość. Lo zadba o to, byś mogła mu w przyszłości towarzyszyć w jego podróżach badawczych. Czy chcesz tego, Lindis?

- Ależ tak, z całego serca! Przysięgam, że nigdy go nie opuszczę!

- To dobrze - Ari uśmiechnął się ciepło. - No, a te­raz pospieszmy się, bo słyszę warkot samochodów.

Właśnie znaleźli się na polanie, tuż przed goto­wym do startu pojazdem. Lo chwycił Lindis w ra­miona i wciągnął do wnętrza kabiny, po czym bły­skawicznie zatrzasnął za sobą drzwi. Ari zajął miejsce w swoim fotelu, podczas gdy Lo zakładał Lindis uniform, który trochę przypominał kami­zelkę ratunkową.

Lo najwyraźniej odblokował swoje myśli, bo Lin­dis ze zdumieniem zauważyła, że wie o wszystkim, co dotąd ukrywał. Tym razem nie sprawiał wraże­nia osoby powściągliwej, tysiące najróżniejszych myśli w nieładzie przelatywały mu przez głowę. Nade wszystko Lindis odczuwała radość i wielką ulgę. Odtąd jego myśli staną się moimi myślami, i odwrotnie. Odtąd Lo nie będzie miał przede mną żadnych tajemnic.

Lo umieścił Lindis w specjalnym siedzisku, za­łożył jej na usta aparat tlenowy, po czym zamknął nad nią dużą przezroczystą kopułę. Silniki nabra­ły mocy.

Nadszedł moment startu. Dla Lindis było to ko­lejne trudne przeżycie. Oddychała ciężko, choć ka­mizelka zdecydowanie regulowała nierówny od­dech. Po kilku minutach Lo uniósł kopułę i, podob­nie jak za pierwszym razem, zrobił Lindis zastrzyk. Dziewczyna, widząc strach w oczach ukochanego, powiedziała:

- Zniosę wszystkie trudy. To lepsze niż życie bez ciebie na Ziemi.

I nagle wszystko się odmieniło. Lindis znowu mogła swobodnie oddychać, zaś Lo wyłączył apa­raturę i objął dziewczynę. Lindis pogładziła go po głowie i poczuła się, jak nigdy dotąd, zupełnie do­rosła.

Po chwili zwróciła się do profesora Tana:

- Chciałabym wysłać na Ziemię wiadomość, że ze mną wszystko w porządku. Nie chcę, żeby się martwili ani by mnie szukali.

- Możemy to zrobić, Lindis. Musisz podejść do mnie, a ja przekażę tę wiadomość twoim rodzicom.

Lindis zastanawiała się przez chwilę, co po­winna powiedzieć, po czym Tan przesłał jej ko­munikat:

- Nazywam się Lindis Bergstrøm i mieszkam w północnej Norwegii. Obecnie znajduję się na po­kładzie obiektu latającego. Udaję się w kierunku czwartej planety Procjona, skąd nie zamierzam po­wrócić. Dokonałam wyboru. Pozdrawiam moich rodziców i proszę, żeby mnie nie szukali.

Lo podniósł wzrok i spojrzał z miłością na Lindis.

- Zobaczysz, najmilsza, będzie nam razem jak w niebie!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Margit Sandemo Cykl Opowieści (42) Wymarzony przyjaciel
Sandemo Margit Opowieści 42 Wymarzony Przyjaciel
Opowieści 42 Wymarzony przyjaciel Margit Sandemo
Sandemo Margit Opowieści 42 Wymarzony przyjaciel
Sandemo Margit Opowieści 42 Wymarzony przyjaciel
Sandemo Margit Opowieści 42 Wymarzony Przyjaciel
Sandemo Margit Wymarzony przyjaciel
Edukacja prawna droga do przyjaznej i bezpiecznej szkoly[1]
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
przyjaciel www prezentacje org
tydzien przyjazni www prezentacje org
cykl Przyjaciel zwierząt 1
2009 06 15 21;42;51
2002 09 42