Ściąga z historii
Żeromski i Sienkiewicz w swych powieściach ocierali się o plagiat
Przed przeszło trzydziestoma laty Wincenty Danek ogłosił gruntowne
studium „O małżeństwie powieści z historią”, ukazujące poglądy krytyków
na wzajemne stosunki literackiej prozy i fachowej wiedzy o przeszłości.
Obecnie, kiedy ten trwający poprzez wieki mariaż ma się zdecydowanie ku
końcowi, można pokusić się o próbę bilansu wzajemnych zysków i strat.
JANUSZ TAZBIR
Przed ukształtowaniem się powieści jako odrębnego gatunku literatury współżycie muz
wydawało się czymś oczywistym: obok tych, które opiekowały się różnymi rodzajami
poezji (Erato, Euterpe i Kaliope) czy teatru (Melpomena oraz Talia), znajdowano
miejsce dla Klio. W Rzeczypospolitej XVI w. nikomu nie przychodziło do głowy
wykluczenie Łukasza Górnickiego z korporacji historyków, choć tym samym piórem co
dzieje Polski kreślił rodzimą wersję „Dworzanina” Castiglione’a. W następnym stuleciu
wiarygodności Wespazjana Kochowskiego jako kronikarza narodowych losów pod
berłem Wazów nie pomniejszały poezje, które pisywał. Do tych właśnie tradycji
nawiąże na przełomie XVIII i XIX w. autor „Powrotu posła”, późniejszy wydawca źródeł
historycznych oraz rymowanych dziejów Polski („Śpiewy historyczne”) Julian Ursyn
Niemcewicz.
Zgodne współżycie
W początkach rozwoju powieści jako nowego gatunku wyobrażano sobie jej zgodne
współżycie z historiografią. Pierwsza miała się zajmować obyczajami dawnych epok
i życiem codziennym ludzi, a więc być „uzupełnieniem objaśniającym surowe i poważne
dzieje”. Druga – mówić o wielkich wydarzeniach, które zaważyły na losach kraju
i narodu. „Historia wystawia nam ważniejsze królestw wypadki, zapisuje rozkazy
monarchów, czyny przedniejszych podwładców i wodzów”; nie opuszcza nigdy szczytów
społeczeństwa i nie wchodzi „do poziomych ludu lepianek”. Natomiast powieść
historyczna ukazuje całe ówczesne społeczeństwo. Wchodząc w szczegóły „zbyt drobne
dla dziejopisa, wystawia nam ludzi wszelkiego rzędu i stanu”, przedstawia panujące
wówczas opinie i namiętności, a nawet przesądy, czytamy w przedmowie Juliana
Ursyna Niemcewicza do „Jana z Tenczyna” (1825 r.).
Były to więc właściwie dwa rozgałęzienia tego samego pisarstwa historycznego. Od obu
wymagano daleko posuniętej wierności wobec źródeł; „granice między historią
a romansem historycznym są tak bliskie, iż się prawie łączą” – pisał niemiecki krytyk
literacki W. Menzeli, spolszczony przypuszczalnie przez Maurycego Mochnackiego. Stąd
też autorzy pierwszych zarysów dziejów obyczajów uważali za całkowicie uprawnione
wykorzystywanie powieści w charakterze źródeł historycznych. Tak właśnie postępował
Łukasz Gołębiowski („Domy i dworki” oraz „Ubiory w Polszcze”, 1830 r.), dla którego
„Dwaj panowie Sieciechowie” Niemcewicza stanowili dobrą egzemplifikację „życia
dworskiego z czasów Sasów”. Idący w jego ślady Jan Stanisław Bystroń czynił to już
całkowicie nieświadomie, nie wiedząc, iż pamiętniki Jana Duklana Ochockiego, którymi
tak chętnie inkrustował swoje dzieje obyczajów staropolskich, stanowią w znacznym
stopniu owoc literackiej inwencji Józefa Ignacego Kraszewskiego. Jeszcze zresztą
w drugiej połowie naszego stulecia wcale nie tak rzadkie jest sięganie do literackich
mistyfikacji, powstałych w XIX w. Dopiero ostatnio na przykład zostały zdemaskowane
„Łyki” i „kołtuny” Rocha Sikorskiego, rzekomy pamiętnik burmistrza Bielska
Podlaskiego z przełomu XVIII i XIX w.
Dość często, nie tylko zresztą w Polsce, stosowano uhistorycznianie tekstu poprzez
przypisy i komentarze potwierdzające autentyczność opisywanych zdarzeń czy
przytaczanych wypowiedzi albo wyjaśniające przyczyny, dla których w danym miejscu
odstąpiono od prawdy historycznej. Ślady tego pozostały jeszcze w tak często
wznawianym „Faraonie”, z czego sobie dworował Jan Parandowski pisząc, iż Prus
przypisem „autentyczne” uprzedza z góry czytelnika, że wszystkie pozostałe partie
powieści stanowią li tylko płód autorskiej fantazji. W XIX stuleciu nikomu do głowy nie
przyszłoby łączenie powieści historycznej z elementami science fiction, jak to czynił
Teodor Parnicki, wprowadzając statek parowy do czasów późnego antyku („Koniec
zgody narodów”) czy opisując losy Królestwa Polskiego po wygranym powstaniu
listopadowym („Muza dalekich podróży”). Mickiewicz zostaje w nim ministrem oświaty,
który przez zawiść nie włącza do lektur szkolnych dramatów Słowackiego.
Równocześnie niektóre nowele czy powieści stanowiły lekko tylko zbeletryzowaną
parafrazę oryginalnych tekstów źródłowych, jak to widać w opowiadaniach Klementyny
z Tańskich Hoffmanowej czy w literackich pierwocinach twórczości Kraszewskiego („Rok
ostatni panowania Zygmunta III” i „Kościół Święto-Michalski w Wilnie”, 1833 r.). W XX
wieku do tej właśnie tradycji nawiąże Stanisław Wasylewski, którego cieszące się dużą
popularnością eseje stanowiły czasami zręczną przeróbkę wcześniejszych materiałów
źródłowych; klasyczny tego przykład to opowieści „kryminalne”, zatytułowane „Sprawy
ponure”.
Pożyczki literackie
Oba gatunki pisarstwa historycznego uprawiali nieraz ci sami autorzy. Z jednej strony
próbowali swych sił na polu literatury pięknej: poezji, dramatu czy noweli historycznej,
z drugiej zaś literaci wydawali materiały źródłowe i ogłaszali prace monograficzne.
Wielu z nich przeszło zresztą przez studia historyczne. Byli i tacy, którzy jak
Kraszewski ubiegali się o katedry tego przedmiotu. Autorowi „Starej baśni”
zawdzięczamy cenne wydawnictwa dotyczące dziejów Polski w okresie trzech zaborów,
jak również prace traktujące o dziejach Litwy i Rusi, Waleremu Przyborowskiemu zaś
m.in. parotomowy zarys dotyczący okresu przed powstaniem styczniowym i samego
powstania. Zarówno wielcy jak i średni, i całkiem niskiego lotu przedstawiciele
literatury pięknej uważali za uprawnione włączanie do swych utworów fragmentów
rozpraw historycznych, zwłaszcza gdy te były pisane tak pięknym językiem jak dzieła
Karola Szajnochy czy Aleksandra Brücknera.
U schyłku 1938 r. w „Kurierze literacko-naukowym” (stanowiącym miesięczny dodatek
do „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”) ukazał się interesujący artykuł Ludwika
Nowaka, zatytułowany „O uznanie dla źródeł historycznych”. Bliżej mi nieznany autor
wystąpił z tezą, iż „w powieści prawda historyczna jest wartością literacką i gdy się ją
przejęło ze źródeł jako taką właśnie wartość, trzeba dać do niej odsyłacz nie jako do
prawdy, ale jako do pożyczki literackiej od innego autora”.
Wśród XX-wiecznych „dłużników” tego rodzaju pożyczek Nowak wymieniał wcale
przednie nazwiska, od Stefana Żeromskiego („Popioły”) poczynając, przez Wacława
Berenta („Diogenes w kontuszu”), Zofię Kossak („Złota wolność” oraz „Krzyżowcy”) po
Leona Kruczkowskiego („Kordian i cham”, „Pawie pióra”). Szczególnie, jak się wydaje,
zgorszył Nowaka Lucjan Rydel, który w „Betlejem polskim” przepisywał całe fragmenty
z pastorałek. Autor artykułu domagał się od literatów, aby wszędzie tam, gdzie
wcielają do swoich utworów cudze teksty, lojalnie informowali o tym krytykę
i czytelników. Czas przestać – grzmiał Nowak – zasłaniać się faktem historycznym tam,
gdzie idzie o zwykły plagiat. W ostateczności zgadzał się na kompromis: wymienianie
źródeł niekoniecznie w przypisach, ale przynajmniej na końcu książki. Zapowiadał
artykuł zatytułowany „Metaforyka plagiatu”. Przejrzałem uważnie „Ilustrowany Kuryer
Codzienny” za rok 1939, ale pozycji takiej nie znalazłem. Zapewne wojna przeszkodziła
w jej napisaniu, a może w samym druku.
W poruszonej przez Nowaka kwestii bardziej liberalne stanowisko zajął wybitny
historyk literatury i zarazem krytyk literacki Henryk Markiewicz. Do wymienionych już
przykładów „zapożyczeń” dorzucił on nowe: obok Żeromskiego i Berenta przytacza
także wcześniejszych twórców powieści historycznej, mianowicie Kraszewskiego
i Sienkiewicza. Wypadnie się zgodzić z opinią prof. Markiewicza, iż „najbardziej
bezceremonialny” w korzystaniu z cudzych tekstów był autor „Popiołów”. Zarówno
bowiem w tej powieści, jak i w „Ludziach bezdomnych” czy „Przedwiośniu” przejmował
całe fragmenty cudzych tekstów. Z „Różnowierców polskich” Aleksandra Brücknera
trafiły do „Nawracania Judasza” nie tylko wypowiedzi ariańskie na synodach
odbywanych u schyłku XVI w., ale i opinie samego Brücknera dotyczące doktryny braci
polskich. Zapożyczenia te zestawił w dwóch kolumnach Adam Jarosz w artykule
„Nałęczów i wieża ariańska w »Nawracaniu Judasza«”, ogłoszonym na łamach
„Pamiętnika Literackiego” (1960).
„Zbieżności takie po części dostrzegali współcześni, po części dopiero późniejsi
badacze; nikomu nie przychodziło do głowy, by temu czy owemu pisarzowi czynić
z tego powodu zarzut” – stwierdza Henryk Markiewicz. Warto dodać, iż w powieści
„Bohiń” (1987 r.), pióra Tadeusza Konwickiego, bohaterka, rozmyślając o historii Polski
i Polaków, często wygłasza opinie zaczerpnięte dosłownie z „Pamiątek Soplicy” Henryka
Rzewuskiego, jak również z wielokrotnie wznawianych pamiętników Franciszka
Karpińskiego i Jędrzeja Kitowicza. Na tym tle doszło zresztą do zabawnego qui pro quo.
Adam Michnik, chwaląc Konwickiego (na łamach „Gazety Wyborczej”) za nieomylne
wyczucie polskości, przytoczył fragment „Bohinia”, przejęty dosłownie z „Pamiątek
Soplicy”, a więc utworu pisarza, którego później jako renegata znienawidziła
patriotyczna część społeczeństwa.
Okolice plagiatu
Do liberalnej opinii prof. Markiewicza zdają się przychylać zarówno badacze piszący
o Trylogii Henryka Sienkiewicza, jak i krytycy zajmujący się twórczością innych, wyżej
wymienionych literatów. Wystarczy wymienić wstęp Włodzimierza Boleckiego do
„Opowieści biograficznych” Berenta. Osobiście sądzę, iż autor powieści historycznych
ma prawo czerpania ze źródeł pochodzących z epoki, której dotyczą, bez wymieniania
ich autorów, a tym bardziej bez dawania odsyłaczy do konkretnych dzieł. Podobnego
prawa nie przyznałbym natomiast, jeśli idzie o współczesnych autorów i badaczy.
Innymi słowy: Sienkiewicz mógł w „Potopie” streszczać prozą rymowane opisy
Warszawy pióra Adama Jastrzębskiego (1643) czy „Nową Gigantomachię”, traktującą
o oblężeniu Częstochowy: „pisarz dokonał tylko literackiej transpozycji opisu
zawartego w źródle” – stwierdza Adam Kersten. Nikt również nie może być zgorszony
faktem, iż Żeromski pełną garścią czerpał z dzieła Szymona Budnego, autora opisu
współczesnych mu synodów ariańskich. Tam jednak, gdzie Sienkiewicz przepisywał całe
zdania z Ludwika Kubali, a Żeromski zapożyczał się u samego Brücknera, wypadnie
uznać, iż obaj powieściopisarze ocierali się – najdelikatniej mówiąc – o plagiat.
Zajmując inne w tej sprawie stanowisko przychylimy się do poglądów Bertolda Brechta,
który oskarżony o „dosłowne zapożyczenia” miał (jeśli wierzyć Arturowi Koestlerowi)
odpowiedzieć, że „nie uznaje własności prywatnej ani w ekonomii, ani w literaturze”.
„Elita intelektualna – skomentował Koestler – przyjęła to oświadczenie za dowód
niezwykłej oryginalności i odwagi”. Obawiam się, że współczesna nam elita może nie
wykazać podobnego liberalizmu...
Wróćmy wszakże do tych historyków doby zaborów, którzy nie gardzili wypadami na
pole literatury pięknej. Zasługują oni w przyszłości na oddzielne opracowanie; jeśli
doczekali się go badacze związani z danym miastem czy regionem, to tym bardziej
warto zająć się ludźmi, którzy hołdowali nie samej tylko Klio. Byli wśród nich
oczywiście twórcy bardzo różnego kalibru, od takich, którzy zostali skazani na słuszne
zapomnienie, po autorów powieści po dziś dzień wznawianych i czytanych. Któż oprócz
badaczy dziejów sięgnie dziś po dramaty Karola Szajnochy czy Józefa Szujskiego, nie
mówiąc już o płodach poetyckich Augusta Bielowskiego, który był zasłużonym wydawcą
źródeł średniowiecznych. Nadal jednak znajdują czytelników (a co za tym idzie
i wydawców) adresowane do młodzieży powieści Walerego Przyborowskiego czy
Władysława Łozińskiego. Ten ostatni sprawiał zresztą kłopoty cenzuralne: w filmowej
i telewizyjnej ekranizacji „Oka proroka” akcję przeniesiono ze Lwowa do Przemyśla.
Z kolei „Skarb watażki”, polska powieść płaszcza i szpady, której akcja rozgrywa się
w czasie buntów hajdamackich drugiej połowy XVIII w., nie mogła się ukazać, gdyż
głównym negatywnym bohaterem był w niej odrażający Żyd.
Wspominany na początku rozwód literatury pięknej z historią wyraził się przede
wszystkim w fakcie, że tylko nieliczni przedstawiciele tej dyscypliny w charakterze
„twórczości ubocznej” piszą dziś powieści historyczne. Należał do nich wybitny znawca
epoki jagiellońskiej Stefan Maria Kuczyński, autor „Litwina i Andegawenki”, Bronisław
Heyduk, twórca powieści poświęconych drugiej połowie XVII stulecia, czy wreszcie
Edwin Jędrkiewicz, filolog i tłumacz, któremu zawdzięczamy przenudną zresztą powieść
o braciach polskich („Wender, wender arianie...”). Twórczość beletrystyczna została
uznana za coś wstydliwego i to tak dalece, że niektórzy z historyków uprawiają ją dziś
pod pseudonimem.
Smutne skutki rozwodu
Przez pewien czas popularyzacja historii nie stroniła od ustępstw na rzecz beletryzacji,
wyrażających się przede wszystkim we wprowadzaniu dialogów. Dziś zostały one
całkowicie zarzucone. Parokrotnie pisałem o tym, na jakie cięgi naraziłby się historyk,
który by – idąc śladami Brücknera – zaczął swój szkic od słów: „Po głównej komnacie
żurawickiego dworku przechadzał się wolnym krokiem Stanisław Orzechowski. Blada
twarz zdradzała ślady licznych, bezsennych nocy, a całym ciałem, mimo ciepłego
okrycia, wstrząsały dreszcze”. Dziś popadliśmy chyba w drugą ostateczność: zamiast
kwiecistego stylu Brücknera i Szajnochy posługujemy się wolapikiem, zrozumiałym
tylko dla wąskiego kręgu fachowców.
Zostaliśmy za to „ukarani” przede wszystkim przez biografów: któż dziś odnajdzie
w ich zestawach nazwiska wybitnych historyków, gdy tymczasem do „Nowego
Korbuta”, obejmującego dzieje literatury XIX wieku, trafili nie tylko Łoziński czy
Przyborowski, lecz także Bielowski, Szajnocha oraz Szujski.
Druga z kar wydaje się być jeszcze dotkliwsza. W polskiej literaturze historycznej „tyle
jest prac specjalnych, których ludzie, nawet bardzo interesujący się dziejami
ojczystymi, nie mając odpowiedniego przygotowania, nie mogą wziąć do ręki, nie mogą
zgryźć ni przetrawić, brak zaś nam prawie zupełnie takich dzieł, które by pisane łatwo
były dla wszystkich dostępne”. Ale słowa te wyszły spod pióra Stanisława
Kętrzyńskiego, który w 1917 r. narzekał, iż maleje poczytność dzieł historycznych.
Inaczej było w połowie XIX w. Na brak dobrej książki, przystępnie popularyzującej
dzieje narodowe, narzekali jednak zarówno Michał Bobrzyński (1877 r.) jak i Tadeusz
Korzon (1890 r.).
Odliczywszy część tych narzekań na zawodowe czarnowidztwo niektórych badaczy,
wypadnie wszakże zgodzić się z twierdzeniem, iż stanowczy rozwód historii z literaturą
piękną nie wyszedł na dobre żadnej ze stron. Pierwsza straciła sporo czytelników,
druga wpadła w pułapkę psychologizmu i czysto umownego traktowania historycznego
kostiumu. Wspominane już pisarstwo Parnickiego stanowiło poniekąd próbę ratowania
powieści historycznej jako odrębnego gatunku twórczości.