LEGENDA
O POWSTANIU POLSKI
(O
LECHU, CZECHU I RUSIE)
Przeszło
tysiąc lat temu po gęstych borach środkowoeuropejskich błądzili
ze swoimi plemionami
trzej
bracia: Lech, Czech i Rus. Kiedy pewnego dnia zagłębili się w
dziką puszczę w celu zdobycia pożywienia, stała się rzecz, która
pozwoliła powstać Polsce: Lech, Czech i Rus, zmęczeni i głodni
przystanęli na leśnej polanie. Nagle Lech zauważył na rozłożystym
dębie orle gniazdo. Gdy bracia podeszli do niego, Lechowi na
ramieniu usiadło orle pisklę. Lech zauroczony tym, oraz pięknym,
czerwonym zachodem słońca, który właśnie miał miejsce,
postanowił założyć w tym miejscu państwo, którego herbem stałby
się Biały Orzeł na tle czerwonego zachodu słońca. Drugi z braci
- Czech podążył na południe i założył Czechy, a Rus na wschód
i założył Rosję.
|
O poznańskich koziołkach
Jedną
z atrakcji poznańskiego ratusza są dwa zabawne koziołki, które w
samo południe wychodzą ze środkowej wieżyczki i przez minutę
trykają się rogami. Skąd wziął się pomysł umieszczenia
koziołków nad zegarem, wyjaśnia legenda "O poznańskich
koziołkach".
Kiedy
w 1551
roku
rozbudowywano poznański ratusz, wykonanie zegara rajcy miejscy
zlecili mistrzowi Bartłomiejowi.
W dniu prezentacji wokół ratusza zgromadził się tłum mieszczan,
zwłaszcza że uroczystość miał zaszczycić swoją obecnością
sam wojewoda z małżonką. Z tej okazji urządzono ucztę, na której
głównym daniem miał być udziec sarni. Niestety, podczas pieczenia
udziec zsunął się z rożna w ogień. Zdesperowany mistrz kucharski
Mikołaj
posłał swego pomocnika Pietrka
do rzeźni po nowe mięso na pieczeń. Po bezskutecznych
poszukiwaniach chłopiec dotarł za mury miasta, gdzie na łąkach
nad Wartą zauważył pasące się dwa malutkie, białe koziołki.
Nie namyślając się długo, gdyż czas naglił, pognał je do
ratusza. Jednak w kuchni, gdy tylko uwolniono je z postronka, sprytne
koziołeczki wyrwały się kucharzom i pobiegły schodami wprost na
ratuszową wieżę, a tam wyskoczyły na gzyms nad zegarem. Gdy pod
ratuszem zjawił się wojewoda, oczom zebranych ukazał się
niecodzienny widok. Oto na wieży zegarowej bodły się wesoło dwa
małe, białe koziołki. Cała ta historia tak rozbawiła wojewodę,
iż darował kuchcikowi kradzież, jednak mistrzowi Bartłomiejowi,
na pamiątkę tego zdarzenia, polecił wzbogacić mechanizm zegara
trykającymi się koziołkami.
A
co stało się z prawdziwymi koziołkami z poznańskiego ratusza? Na
szczęście nie trafiły na stół rajców miejskich i wojewody.
Ściągnięto je z wieży i zwrócono dawnej właścicielce - ubogiej
wdowie.
Poznański
ratusz z koziołkami
Poznańskie
koziołki
na
wieży ratuszowej
"Jaka
szkoda, że te mury mówić nie umieją! Ileżby ciekawych rzeczy
dowiedzieć się od nich można!...
(…)
Każda
z warowni tej ziemi ma legendę odwieczną, którą nie wielu zna
ludzi, bo zakryte są dla nich przeszłe i przyszłe zdarzenia. Lecz
kto serce ma prawe i miłujące ojczyznę, temu staną otworem
wszystkie tajniki przeszłości…” *
Legendy
i ludowe podania, przekazywane przez wieki z pokolenia na pokolenie,
tworzą szczególną, niekiedy magiczną i baśniową atmosferę
towarzyszącą miejscom i ludziom, o których traktują. Każde
niemal zamczysko, każdy szanujący się gród posiadał jakąś
mniej lub bardziej niezwykłą historię, która choć nie dająca
się nijak zweryfikować i naukowo potwierdzić, funkcjonowała w
zbiorowej świadomości miejscowej ludności.
Poczesne
miejsce pośród takich podań zajmowały legendy dotyczące miast,
objaśniające np. przyczyny szczególnego związku Krakowa ze
Smokiem Wawelskim, Warszawy z Syrenką, czy Poznania z koziołkami z
wieży ratuszowej.
Z
bogatego zbioru legend poświęconych Grodowi Przemysła, na
szczególną uwagę zasługuje zwłaszcza kilka, które zostaną tu
nieco przybliżone.
R E K L A M A |
|
|
|
|
|
o
założeniu Poznania
Razu
pewnego książe Lech wyruszył wraz ze swą drużyną wojów na
łowy. Puszcze rozciągały się w owym czasie nieomal na całej
powierzchni państwa Lecha, toteż o zwierzynę nie było trudno. Gdy
tak przemierzali bezkresne knieje, rozmyślał nieraz Lech o swych
braciach – Czechu i Rusie, których nie widział już od dobrych
kilku lat.
Nagle
rozmyślania księcia przerwał ryk spłoszonych koni i dziwne
poruszenie wśród jego drużyny. Chwilę później dało się
słyszeć w oddali granie rogów. Ich dźwięk stawał się coraz
wyraźniejszy, bliższy. Po kilku chwilach z mroków puszczy wyłoniła
się znaczna grupa wojów prowadzona przez dwóch dowódców. Wnet
opuścił Lecha niepokój, gdy poznał przybyłych, którymi byli
Czech i Rus. Na pamiątkę tego poznania po latach Lech kazał w
miejscu, gdzie się ono odbyło – na prawym brzegu Warty, wznieść
gród warowny i nazwać go Poznan.
o
koziołkach poznańskich
Działo
się to Roku Pańskiego 1551. Na ucztę do Poznania zjechać mieli
wielmożni goście. Okazja była nie lada, oto bowiem mistrz
Bartłomiej zaprezentować miał swoje dzieło – nowy zegar na
ratuszowej wieży. Przygotowywano więc wielką ucztę i liczne
zabawy. Zdarzyło się jednak tak, że kuchcik Pietrek, przez
nieuwagę, czy lekkomyślność spalił piekącą się na ruszcie
sarnę. Chcąc ratować swoje dobre imię, polecił mu tedy
kuchmistrz poznański, imć Gąska, by czym prędzej pobiegł do
kramu rzeźnickiego i przyniósł mięso na nową pieczeń. Tego
dnia, jak to przy niedzieli, kramy były jednak pozamykane. Już
myślał Pietrek, że zbierze od imć Gąski ruzgi, kiedy naraz
spostrzegł pasące się nieopodal miasta dwa tłuste, białe
koziołki. Nie myśląc długo chwycił je za powrózki i pobiegł ze
zdobyczą do miasta. Gdy już znalazł się w ratuszowej kuchni,
rozwiązał koziołki i zajął się ogniem. Nim się spostrzegł,
koziołki czmychnęły prze otwarte drzwi kuchni prosto na wieżę
zegarową. Jakież było zdziwienie wszystkich zgromadzonych, gdy
oprócz dumy mistrza Bartłomieja, pod zegarem na wieży dostrzegli
trykające się koziołki. Na pamiątkę tego wydarzenia burmistrz i
wojewoda polecili Bartłomiejowi wzbogacić zegar o mechanizm z
koziołkami. Tak też się stało i od tej pory o każdej pełnej
godzinie na wieżę zegara wychodziły koziołki i bodły się rogami
ku uciesze gawiedzi. I tak zostało do dziś.
Warmia i Mazury, nr3/2001, Największy skarb
Żył kiedyś na Warmii rybak, na imię miał Marcin. Mieszkał wraz z żoną w małej, ubogiej chatce nad samym brzegiem jeziora. Piękne to było jezioro. W dni pogodne lśniło w słońcu jak srebrna łuska ryby, w dni pochmurne stawało się szare i tajemnicze. Pływały po nim stada dzikich kaczek i łabędzi. Marcin kochał swoje jezioro, lubił wypływać na nie łódką, lubił zarzucać w jego głębie sieci. Ale niewiele łowił ryb. Toteż często bieda i niedostatek gościły w chacie rybaka.
Płynęły lata, z nimi przybywało Marcinowi trosk i zmartwień. Najpierw zachorowała żona, potem spaliła się chata. Ale Marcin nigdzie nie chciał odejść od swego jeziora. Najgorzej jednak było wtedy, gry wracał z pustą torbą z połowu.
Pewnego
dnia żona mu powiedziała:
-
Starzy ludzie mawiali, że płynąc na połów trzeba przywiązać do
sieci kość ze skrzydła czarnej kury. Wtedy ryby same wpadają do
sieci. Jedną już tylko mamy kurę, ale innej rady nie
widzę.
Westchnął
Marcin, bo żal mu było czarnej kury; poszedł jednak do kurnika.
Czarna kura siedziała na grzędzie spokojnie, nawet nie uciekała,
gdy wyciągnął po nią rękę.
-
Daruj mi życie, gospodarzu, a zdradzę ci pewną tajemnicę
-zawołała. A Marcin aż przystanął zdumiony.
-
Widzisz tam na drugim brzegu jeziora wysokie drzewo oplecione
jemiołą? - mówiła dalej. - Pod tą jemiołą, w starej dziupli
jest skarb. Płyń tam łodzią i czekaj zachodu słońca, a nie
będziesz żałował. Nikomu jednak nie zdradź tajemnicy. Marcin
przetarł oczy zdumiony. Śni mu się, czy wydaje? Jakże to? Kura
mówi ludzkim głosem?
A
kura nic, tylko skrzydłem macha i na drzwi pokazuje. Wybiegł więc
z kurnika nad jezioro i wsiadł do łodzi. Już pierwsze promienie
zachodzącego słońca zaczęły chować się w fali, gdy Marcin
dopłynął do brzegu, wyskoczył z łodzi i stanął pod starym
drzewem. Jemioła oplatała je zieloną koroną i nagle Marcin
zobaczył, że między zielenią coś błyszczy jak promień słońca.
Wspiął się szybko po gałęziach drzewa i oniemiał. Dziupla była
pełna złotych monet. Marcin wyciągnął rękę, gdy nagle
usłyszał:
-
Możesz wziąć tylko jedną monetę, jedną sztukę złota. Gdy
będziesz znów w potrzebie, powrócisz tu, ale tylko po jedną.
Pamiętaj.
Rybak
obejrzał się. Przy brzegu jeziora wychylała się z wody piękna
dziewczyna. Na głowie miała wianek z białych lilii.
-
Wodnica, co skarbu strzeże - przemknęło przez myśl Marcinowi.
Przestraszył się bardzo. Ale piękna dziewczyna skinęła mu
przyjaźnie dłonią i zniknęła pod wodą. W tej chwili słońce
zaszło. Marcin zaledwie zdążył wziąć spiesznie jeden złoty
pieniądz, gdy skarb zniknął, jakby go nigdy nie było. Wrócił do
domu szczęśliwy i wesół. Wiedział, że teraz skończy się jego
bieda.
Minęło parę lat. Zawsze, gdy zachodziła potrzeba, płynął Marcin o zachodzie słońca na przeciwległy brzeg jeziora. Brał z dziupli tylko jeden pieniądz. Żona powoli wyzdrowiała, kupili sobie nowy przyodziewek, buty, a żona nawet bursztynowe korale. Teraz już Marcin nie wypływał na połów, nie witał wschodu słońca na łodzi. Spał nieraz do południa. Bo po co miał się mozolić, jeśli i tak w razie potrzeby złoty pieniądz się znajdzie? Stawał się coraz bardziej leniwy. Coraz częściej nawiedzały go myśli: co by to było, gdyby tak cały skarb zagarnąć? Jeden pieniądz to tak niewiele. A za cały skarb mógłby żyć jak bogacz. Nie mógł spać w nocy. Wciąż dręczyła go myśl: posiąść cały skarb ukryty w dziupli.
Aż wreszcie jednego wieczora zdecydował się. Wsiadł do czółna i popłynął. Już słońce ostatnie promienie kładło na błękitną falę, gdy Marcin znalazł się przy skarbie. Zdawało mu się, że skarb tego dnia płonie i lśni jak nigdy. Nie wahał się ani chwili. Zaczął chciwie zagarniać złote pieniądze do torby. Nagle rozległ się trzask, drzewo zachwiało się i runęło prosto w fale jeziora.
Kiedy się Marcin ocknął, stwierdził, że leży na ziemi. Z trudem się podniósł, bolała go głowa. Na brzegu jeziora nie było już starego drzewa z jemiołą. Sięgnął do torby, wydobył z niej jednak zamiast pieniędzy trochę próchna. Długo siedział nad wodą. Jezioro było ciemne i tajemnicze. Na fali kołysały się lekko lilie... chyba te z wianka Panny Wodnej. Zrozumiał wówczas, że to ona ukarała go za chciwość.
Tak
mówi stara legenda. Podobno i teraz jeszcze o zachodzie słońca
fale Jeziora Kłębowskiego połyskują złotym blaskiem, jakby w
nich krył się zatopiony skarb. Ale gdy bliżej podpłynąć, znika
wszystko w głębinach. Tylko wody jeziora szumią cicho:
-
Największym skarbem jest uczciwa ludzka praca.
Złota kaczka
Żył
raz sobie wśród zastępów wojska czwartackiego jeden wojak o duszy
bardzo swawolnej, ale wielkiego serca. Wszędzie znajdował kompanów
do dzbana i w każdej sytuacji miejsce do spania.
Bałamucił białogłowy, wszędzie pozostawiał tuzin złamanych serc, nie troszczył się o dzień dzisiejszy i jutrzejszy.
Ale oczywiście nie wszyscy mają to szczęście przez całe życie przejść jak motyl, w pewnej chwili karta się odwraca, gwiazda się przesuwa.
Razu pewnego nasz wojak beztrosko przemierzając na skróty Rynek, pobrzękując szabelką u boku przywieszoną, znajome odgłosy w oddali usłyszał.
Oczywiście mimo wszystko dając ciekawości upust kroki swoje skierował w sam środek karczmianego, znajomego hałasu, dymu i zapachu. Połaskotała go w gardle znana woń palonej gorzałki wszelakiej.
Wkroczył w grono znanych kompanów, którzy to już od samego rana czcili uroczystość zaręczyn, i stąd też przed przybyszem pojawiło się od razu kilka napełnionych dzbanów.
Szybko stanem upojenia do towarzyszy miał dołączyć.
Kiedy to już tym i owym języki namoczone odpowiednio zostały, co poniektórzy już podśpiewywać poczęli albo im na opowiadanie baśni się zbierało.
A krążyła wśród wszystkich jedna taka, z której tylko sam wojak miał śmiałość się podśmiewywać kiedy innym ona spokoju nie dawała.
Podobno pod pałacem w podziemiach na Ordynackiej Królewna w Złotą Kaczkę zaklęta na odczarowanie czeka.
Odczarowania ma dokonać prosty chłopak ze Starego Miasta wprzódy oczywiście groźną walkę ze strażnikiem diabłem stoczywszy.
Znalazł się wśród towarzystwa taki, który podjudziwszy ambitnego młodzieńca, zakładem do nocnej wyprawy w podziemia go nakłonił.
Honor żołnierski i odwaga wewnętrzna młodzieńca nie pozwalały mu na wycofanie się z zakładu, czego jednak nie zamierzał czynić.
Dnia następnego, po zmroku, młodzieniec ruszył błotnistą, trudną do przebycia drogą do opuszczonego pałacu. Otuchy dodawał tylko wysoko i blado świecący księżyc, nieznacznie rozpraszając ciemności nocy.
Kiedy już znalazł się wojak u wylotu lochu, zapalił niesioną ze sobą lampę, poprawił szabelkę, pistolet i wbrew pozorom, z trwożnym sercem wszedł do środka. Ząb o ząb począł mu dzwonić i nie wiadomo czy ze strachu, czy faktycznie panującego chłodu.
A strach mógł każdego obejść, bo w korytarzu podziemi panowało takie echo, iż nawet najsłabszy oddech jaki wydobył się z piersi junaka, tworzył olbrzymi hałas.
W labiryncie korytarzy i wyżłobionych nisz skalnych błądził nasz bohater i powoli począł tracić nadzieję, iż światło dzienne jeszcze kiedyś ujrzy.
Panująca atmosfera i efekt echa stwarzały wrażenie, iż w każdym z wyłomów uwięziona została grzeszna dusza. Nic to jednak, zapalczywość bowiem była w nim tak wielka, że gdyby mu sił zabrakło, szedłby na kolanach. Niedługo o tym myślał, bo poczęły drogę mu zastępować jakieś stwory i strachy, które z czasem stawały się bardziej ohydne.
Sam ich widok, nie mówiąc o dotyku, o zwrot spożytego jadła prowadził.
Ale oto nagle jego oczom ukazał się widok przecudny. Wielka grota kryształem lśniąca i zimna a na środku jeziorko małe z przeźroczystą wodą i cel wyprawy młodzieńca - Złota Kaczka. Blask, jaki bił od Kaczki oślepił wojaka - i nie dziwota - bo nie tylko na dziwnie długiej kaczej szyi i nogach pełno drogiej biżuterii wisiało, ale również każde pióro brylantem było ozdobione.
Nogi mu się również lekko ugięły, gdy usłyszał dźwięczny głos cennego ptaka. Dźwięczny, ale i wielce rzewny, bo oto tłumacząc jak to strasznego diabelskiego czaru się pozbyć, łzy niewieście, wielkie roniła.
Zadanie bardzo trudne się jednak nie okazało, bo wydanie stu dukatów na hulanki, swawole i przyjemności to żywot codzienny młodego Czwartaka.
Z wielką pewnością sakiewkę do kieszeni wepchnął i do wykonania zadania z tym większą ochotą i chęcią się zabrać zamierzał.
Trudno mu jednak piękną Kaczkę opuszczać przychodziło, wzdychać bowiem poczęła jak zresztą każda Panna, do czego jednak młodzian był przyzwyczajony.
Do wyjścia jakoś łatwo drogę odnalazł. Tak jak przypuszczał, ranek już panował i na niedzielną mszę dzwoniono. Zaplanował i wykonał. Wszystkie bowiem pieniądze za dnia wydał na zabawę wraz z kompanami i popijanie wszystkiego, co karczmarz w komórce chomikował.
Z przekonaniem, iż pieniądze wszystkie już wydał, wybrał się młodzieniec w drogę powrotną do podziemnej pieczary.
Zapomniał jednak o starym, wytartym groszu, który gdzieś w kieszeni się zawieruszył, a wykonanie zadania dla odczarowania Królewny wyraźnie mówiło, iż wydatek na przyjemności w wysokości stu dukatów miał być wykonany "co do grosza".
Idąc w pełni zadowolony z siebie, napotkał na drodze w łachmany odzianego starca. Od razu ręka sama mu do kieszeni sięgnęła, po właśnie ten nieszczęsny pieniądz. Serce dzielnego wojaka okazało się większe od bohaterskiej duszy. Cóż bowiem winien ten stary ślepiec, że teraz z dawnej siły i młodości pozostało mu jedynie stare, zeschłe ciało zależne od dobrej woli ludzi. Wcisnął więc grosz w dłoń żebraka, a tkwiący mu ciągle przed oczami obraz Złotej Kaczki i bogactwa nagle znikł.
Nie poszedł już więc dzielny wojak do lochów na Ordynackiej, wiedział bowiem, iż nic nie pozostało po kryształowej grocie i Kaczce - Księżniczce. Kroki swoje skierował bowiem do pobliskiego Kościoła Świętego Krzyża i przed spowiednikiem swoje grzechy i zdarzenia wyznał.
Ale oczywiście jego grzechy nijak się miały do uczynku, jaki względem żebraka uczynił.
"Morał z tego - sami wiecie, źle jest żebrakom na świecie".
STWORZENIE KASZUB
Kiedy Bóg postanowił stworzyć świat, zaczął od uformowania kuli ziemskiej. W swym kształcie doskonała, była całkiem pusta. Wówczas wziął wielki worek, w którym pełno było gór, dolin i lasów, pól i jezior, rzek, mórz i innych rzeczy. Pochyliwszy się nad ziemią tworzył różne krainy. Tak powstały wielkie oceany i wysokie góry, ogromne lasy, zielone równiny i nagie pustynie.
Kiedy
wszystko już było gotowe, Bóg z gliny ulepił człowieka i tchnął
w niego życie..Potem stworzył aniołów, aby opiekowali się
ludźmi. Wreszcie, nieco zmęczony, spoczął na niebieskim tronie i
popatrzył na swoje dzieło.
–
Tak – powiedział zadowolony – to wszystko jest bardzo dobre.
Spójrzcie, moi aniołowie, czyż świat nie jest piękny?
Aniołowie
z uznaniem kiwali głowami, potrząsając długimi, złotymi lokami.
Bóg naprawdę się cieszył. Wtedy właśnie dostrzegł, że w kącie
stoi ktoś smutny. Szybko zerwał się ze swego miejsca, podbiegł do
anioła, przytulił go i zapytał:
–
Co się stało ? Dlaczego nie cieszysz się razem z nami?
Był
to anioł, który miał opiekować się Kaszubami. Zawstydzony
czułością Boga nieśmiało odpowiedział:
–
Ojcze, popatrz na ten biedny, kaszubski kraj. Ludzie są smutni.
Zostawiłeś tam tylko jałowe, piaszczyste pola. Czy naprawdę nie
mogłeś dać im nic więcej? Nie szkoda Ci tego ludu?
Te
słowa głęboko poruszyły Boga. Chwilę się zastanawiał po czym
rzekł:
–
Nie martw się, chodź ze mną. Zobaczymy, chyba coś tam się
jeszcze znajdzie.
Chwilę
później Stwórca wytrząs.a.ł swój worek nad Kaszubami. Okazało
się, że na dnie pozostały jeszcze różne okruchy: pagórki, rzeki
i strumienie, jeziora, lasy, pola i łąki. Spadały one teraz na
kaszubskie piaski, tworząc przepiękną mozaikę. Bóg był
zaskoczony. Nie spodziewał się, że z resztek może powstać taka
piękna kraina. Wszyscy pochylili się nad Kaszubami i z zachwytem
spoglądali na te śliczne oczka wodne, na szachownice pól, łąk i
lasów, na kręte rzeki i strumienie, obfitość zwierzyny, grzybów,
jagód i innych leśnych owoców, na bogactwo ryb w jeziorach i na
cudowne pagórki. A Pan Bóg znów zwrócił się do anioła
Kaszub:
–
Teraz masz pod opieką kraj piękniejszy od innych. Strzeż go dobrze
i troszcz się o niego.
Anioł
rzucił się do stóp Boga i gorąco dziękował
–
A tu masz wielki bursztyn – mówił dalej Bóg – Jest cenniejszy
niż ziemia, którą się opiekujesz. Wrzuć go do jednego z
kaszubskich jezior. Gdyby tej krainie zagrażało kiedyś śmiertelne
niebezpieczeństwo, wypłynie na powierzchnię i przyniesie jej
ratunek.
Anioł
znowu całym sercem dziękował Bogu.
Potem Gryf – skrzydlaty lew z głową orła – chwycił w swe szpony ten największy kaszubski skarb i wrzucił go do wody w miejscu, gdzie obecnie znajdują się Kartuzy. Na pamiątkę tego wydarzenia do dziś w herbie Kaszub widnieje Czarny Gryf.