Autor: Arsine
Giń,
Ślizgonie, giń!
Wszyscy,
którzy mieli choć nikłe pojęcie o Hogwarcie, wiedzieli jedno: nie
należy ufać Ślizgonom. Nawet teraz, po zakończeniu wojny i
fikcyjnym zniknięciu międzydomowych barier, po prostu nie należy.
Mur oddzielający Slytherin od całej reszty nadal stał, może nawet
wyższy niż poprzednio. Ludzie tylko przykryli go niewidką, żeby
podtrzymać prawdziwość słów Pottera o tym, że „Ślizgoni
są w porządku”.
Nie
ma się co dziwić, iż mieszkańcy Domu Węża — byli i obecni —
przeklinali Złotego Chłopca na bardzo wymyślne sposoby. Przez lata
bowiem zdążyli przywyknąć do otwartej wrogości, natomiast jawna
ignorancja doprowadza ich do szału, który to oni — bardziej dla
własnego interesu niż ze zwykłej uprzejmości — dusili w sobie.
A jak wiadomo duszenie w sobie czegokolwiek, nigdy nie wyszło nikomu
na dobre. W końcu człowiek to nie garnek! Dlatego właśnie Blaise
kilka razy dziennie powtarzał sobie w głowie jak mantrę: „Niech
cię syreny uwiodą, Potter! Najlepiej w twojej własnej wannie!” w
myśl złotej sentencji Pomyluny Lovegood, że jak się czegoś
bardzo chce, to prędzej czy później się to dostanie. Nie dało
się ukryć, że w tym wypadku chęć była przeogromna.
—
Doktorze Zabini, w którym był pan domu? — warknął
staruszek.
Blaise
zacisnął zęby. Nie zwykł odpowiadać na pytania retoryczne.
—
Panie Watson, proszę się nie ruszać, bo zamiast panu pomóc,
zrobię panu krzywdę! — syknął, gdy pacjent po raz kolejny
zmienił pozycję.
Dopiero
sekundę później zdał sobie sprawę, jak staruszek mógł odebrać
jego słowa. A kiedy już to do niego dotarło, doszedł do wniosku,
że mało go to obchodzi. Machnął różdżką po raz kolejny,
bezgłośnie wymawiając inkantację.
—
No, problem z głowy, panie Watson — stwierdził w końcu z
zadowoleniem. — Pańskie hemoroidy wróciły tam, skąd przyszły —
dodał nieco bezmyślnie, zapisując odpowiednie informacje w karcie
pacjenta.
—
To znaczy gdzie?! — zapytał staruszek z przerażeniem.
Blaise
uniósł głowę znad karty i zmarszczył brwi.
—
Słucham? — odezwał się uprzejmie. W głowie przeklinał fakt, że
jego język i mózg zazwyczaj nie garnęły się do współpracy w
tak bezlitośnie nudnych sytuacjach.
—
Gdzie wróciły moje hemoroidy?!
Zabini
parsknął cicho i wymienił wymowne spojrzenie z sufitem.
Do
dupy, panie Watson, do dupy — pomyślał, zaś głośno powiedział
jedynie:
—
Proszę się ubrać, jest pan wolny.
Dzień
zaczął się naprawdę kiepsko. I choć Blaise przeżył już gorsze
początki dnia, ten i tak znalazłby się w pierwszej dziesiątce
najgorszych. Hemoroidy. Przez głupie hemoroidy nie dali mu nawet
wypić rano kawy! A potem było tylko gorzej, bo wlepili mu asystę
przy dwóch kilkugodzinnych porodach. Bez żadnej przerwy. Bez
lunchu. Bez kawy!
Brak
okazji do porządnego uzupełnienia kofeiny w organizmie zdecydowanie
nie wróżył niczego dobrego. Gdy więc do dyżurki wpadła
zaaferowana Wandy, Zabini nie był nawet specjalnie zdziwiony.
—
Blaise! Znaczy… Doktorze Zabini, proszą pana na urazówkę!
Kiwnął
głową i wyszedł, na odchodnym rzucając tęskne spojrzenie w
stronę swojego prawie pełnego kubka.
To
zdecydowanie nie będzie najlepszy dzień w moim życiu — pomyślał
w chwili, gdy zobaczył swoją następną pacjentkę.
Na
kozetce siedziała kilkuletnia dziewczynka, ciasno otoczona hordą
próbujących ją uspokoić kobiet. W najbardziej rozhisteryzowanej
czarownicy Blaise bez pudła rozpoznał matkę małej.
—
Och, jak to dobrze, że już pan jest! — zawołała ta zamiast
przywitania. — To naprawdę straszne!
—
Dzień dobry — mruknął mężczyzna w odpowiedzi.
Wszystkie
kobiety spojrzały na niego krzywo. I szczerze mówiąc, gdyby nie
znosił takich spojrzeń codziennie przez kilka ostatnich lat, to
pewnie sam by się skrzywił. Ale jako że był raczej uodporniony,
po prostu skupił się na pacjentce.
Mała
wydawała się całkiem zdrowa. Teraz, gdy pielęgniarki i matka
przestały się nad nią użalać, nawet nie płakała. W rączce
trzymała coś, co po chwili Blaise zidentyfikował jako mugolski
przenośny odtwarzacz muzyki. Mężczyzna zmrużył oczy i podążył
wzrokiem za kabelkami.
Wtedy
właśnie postanowił się jednak skrzywić. Kable tonęły w uszach
dziewczynki. Zabini, choć na mugolskiej technice nie znał się
prawie wcale, był pewien, że jednak coś powinno wystawać. A
zdecydowanie nie wystawało.
Cholera.
—
Jestem doktor Zabini i będę dzisiaj twoim uzdrowicielem —
powiedział bez większego przekonania.
Dziewczynka
nie odpowiedziała, ale posłała mu mdląco słodki uśmiech. Zabini
jedynie wywrócił oczami.
Ślizgoni
to cwane bestie. Jak to stwierdziła kiedyś Mili Buldstrode:
„Gryfoni noszą różowe szkła w różowych oprawkach. Krukoni
mieli podobne, jednak z czasem w ogóle zrezygnowali ze szkieł, by
nic nie przeszkadzało im patrzeć na wszystko z dystansem. Puchoni
mają różowe szkła w różowych oprawkach wysadzanych różowymi
cyrkoniami. Ślizgoni natomiast zrezygnowali z jednokolorowej tandety
na rzecz klasycznych okularów przeciwsłonecznych oprawionych
bladoróżowym plastikiem. Zapewne woleliby zielone, gdyby nie
praktyczny wpływ różu, który sprawiał, że łatwiej im było
przewidzieć posunięcia pozostałych.”
W
tym przypadku Blaise wiedział na pewno, że jeśli szybko nie
wyciągnie z uszu tej małej tego, co jest na końcu tych okropnych
kabelków (cokolwiek tam jest), to te wszystkie wiedźmy zeżrą go
żywcem. Bez przypraw.
—
Drogie panie, proszę wrócić do swoich zajęć — poprosił tonem
„to ja tutaj ukończyłem Akademię Magomedyczną, więc macie mnie
słuchać”. Pielęgniarki rozeszły się, choć nie wydawały się
z tego powodu zbyt uradowane.
Blaise
wziął głęboki oddech i zaczął przeglądać w głowie listę
zaklęć, które mogłyby się przydać. Po chwili jednak
zrezygnował. Dopóki nie wiedział, jak duży jest obiekt obcy i jak
bardzo zagłusza magiczną aurę małej, nie zamierzał dotykać
różdżką nawet tych wkurzających sznurków.
Krótkim
smagnięciem przywołał do sobie medotubę, po czym przyłożył do
klatki piersiowej dziewczynki. Gdyby uważał, że ma dzisiaj
szczęśliwy dzień, z pewnością zdziwiłby go fakt, że usłyszał
jakąś skoczną piosenkę. Na szczęście Zabini nie był naiwny.
—
Doktorze? — Wnioskując z tonu, matka dziewczynki, zapewne widząc
jego nieciekawą minę, zastanawiała się właśnie, czy wpaść w
histerię. Blaise w duchu poprosił Merlina, żeby nie wybrała na to
akurat tego momentu.
Nie
przestając nasłuchiwać, delikatnie zabrał z dłoni dziewczynki
odtwarzacz. Po krótkich oględzinach stwierdził, że jest on
wyłączony. Skąd więc muzyka?
Bez
zastanowienia pociągnął za kabel, odłączając go od tego
mugolskiego ustrojstwa. Piosenka nie ustała. Nawet się nie zacięła!
Odłożył
medotubę i odwrócił się do matki dziecka.
—
Proszę mi powiedzieć… — zawahał się chwilę, nie wiedząc jak
sformułować pytanie, by nie zabrzmiało jakby układał je Ronald
Weasley.
—
…jakiej wielkości są słuchawki? — dokończyła domyślnie
czarownica, która najwyraźniej odłożyła histerię na później.
—
Właśnie, słuchawki… — mruknął do siebie mężczyzna. —
Więc?
—
Takie małe były…
Zabini
stłumił nagłą chęć uderzenia się (albo jej) w czoło.
—
Może pani sprecyzować?
Kobieta
zastanowiła się chwilę, w skupieniu marszcząc brwi.
—
Myślę, że miały około pół cala — odpowiedziała w końcu z
przekonaniem.
Zaraz,
czy ona właśnie puściła mi oczko?!
—
Jasne, myśli pani… — mruknął Blaise. — Przykro mi, ale musi
się pani na chwilę oddalić — poinformował lakonicznie,
odwracając się w powrotem do dziewczynki.
—
Dlaczego?
Bo
jest pani histeryczką, wkurza mnie pani i nie podoba mi się zapach
pani perfum.
—
Bo pani aura magiczna przesłania mi magię małej.
Spojrzał
przez ramię z wyczekiwaniem. Kobieta natychmiast zrobiła minę
wyrażającą pełne zrozumienie. Do tego widocznie poczuła się
mile połechtana jego słowami.
Być
dumnym, że twoja aura jest większa niż u pięciolatki, to jest
to!
—
W takim razie będę w kawiarence. Poinformuje mnie pan…
—
Tak, oczywiście — przerwał szybko.
Czarownica
w końcu się oddaliła, więc Blaise ponownie spojrzał na małą.
Nie bez zirytowania zauważył, że dziewczynka przygląda mu się
uważnie.
—
Bolą cię uszy? — zapytał, choć miał pewność, że uzyska
odpowiedź przeczącą. Połączenia magii i elektroniki bywały
kłopotliwe, ale raczej rzadko bolesne.
—
I’m genie in the bottle… Nie! …baby.
Uniósł
brwi w zdziwieniu. Musiał przyznać, że takiego przypadku jeszcze
nie widział. Zrobił w myślach krótkie podsumowanie. Te, jak im
tam, słuchawki zniknęły w uszach dziewczynki. Odtwarzacz jest
odłączony. Muzyka nadal gra. Do tego słychać ją głośniej, gdy
dziecko otwiera usta.
Uśmiechnął
się do pacjentki ciepło. Dawno nie przydzielono mu tak ciekawej
sprawy.
—
Nie martw się, mała. Zaraz coś poradzimy — powiedział szczerze.
— Jak masz na imię?
—
Genie in the… Vigrinia —odpowiedziała szybko.
Mężczyzna
przygryzł wargę, żeby się nie roześmiać.
—
No więc, Ginny, zaraz trochę poczaruję. Nie ruszaj się.
Blaise
bez przekonania dziobał widelcem zimny stek. Było już późno i
oczy pewnie same by mu się zamknęły gdyby nie ukochana —
przeklęta! — kawa, którą wypił po zakończeniu
dyżuru.
Podsumowanie
dnia też nie wyglądało zbyt optymistyczne. Hemoroidy, dwa porody i
wizyta u dyrektora kontra słuchawki w uszach. A i to ostatnie nie
było zupełnie pozytywne, biorąc pod uwagę fakt, że spowodowało
rozmowę z przełożonym.
Przecież
to nie była jego wina, że ta idiotka zamiast do kawiarenki, trafiła
na oddział zamknięty! To nawet nie jego wina, że oddział
zamknięty był akurat w tym momencie otwarty. A już na pewno to nie
on zatrzasnął drzwi, gdy tylko ta kobieta weszła do środka!
Jedyne, do czego się poczuwał, to odrzucenie zaproszenia do
Dziurawego Kotła, którym go uraczyła zaraz po wyjściu z
psychiatryka.
Do
tej pory nie mógł wyrzucić z głowy wrażenia, że to właśnie to
ostatnie spowodowało jej skargę. I jeszcze kazała mu iść do
diabła. Jakby to było coś strasznego! Zaraz, jak ona go nazwała?
A, tak. Ślizgoński cham. Może coś w tym jest…?
Nawet
nie zauważył, kiedy odsunął talerz i ułożył głowę na
stole.
Zasnął.
Dla
jasności: piosenka to „Genie in the bottle” Kryśki
Aguilery.
_________________