J.G Ballard
Powrót
Przylądek Kennedy’ego odszedł w zapomnienie wraz ze swoimi wieżami wznoszącymi się teraz ponad pustynnymi wydmami. Piasek przedarł się przez koryto rzeki Banana zasypując jej odnogi i obrócił stary kosmiczny kompleks w odludny obszar bagien i spękanego betonu. W lecie w rozbitych wozach dowodzenia, łowcy urządzali swoje kryjówki, lecz na początku listopada, kiedy przybyłem tu z Judytą, cały ten teren był już opuszczony. Poza Cocoa Beach, gdzie zatrzymałem samochód, zniszczone motele tkwiły na wpół ukryte w dziko rosnącej trawie. Wieże wyrzutni rakietowych wznosiły się na tle wieczornego nieba niczym rdzewiejące cyfry jakiejś zapomnianej algebry nieba.
– Pół mili przed nami jest ogrodzenie – powiedziałem. – Zaczekamy tutaj, aż się ściemni. Czujesz się już lepiej?
Judyta patrzyła na ogromną, wiśniową, lejkowatą chmurę, które sunąc leniwie po niebie zdawała się wlec za sobą dzień poza horyzont, zagarniając resztki światła z jej spłowiałych włosów. Poprzedniego popołudnia w hotelu w Tampie zapadła nagle na jakąś bliżej nie określoną dolegliwość.
– Co z pieniędzmi? – zapytała. – Teraz kiedy jesteśmy, tutaj mogą zażądać więcej.
– Pięć tysięcy dolarów to aż nadto, Judyto. Ci łowcy relikwii to wymierające plemię. Obecnie już tylko kilka osób interesuje się Przylądkiem Kennedy’ego. Przestań przejmować się na zapas.
Niespokojnie przebierając smukłymi palcami marszczyła kołnierz swojej zamszowej kurtki.
– ja... zdaje się, że powinnam była ubrać się na czarno.
– Dlaczego? Przecież to nie pogrzeb. Na miłość boską, Judyto, przecież on umarł dwadzieścia lat temu.
Wiem dobrze, czym był dla nas, ale sama chyba rozumiesz...
Bladymi oczami głęboko osadzonymi w wychudłej twarzy gapiła się na rumowisko opon i porzuconych samochodów.
– Czy nie rozumiesz, Filipie, że on teraz wraca.
Ktoś tutaj musi być. Ta msza w radiu poświęcona jego pamięci, to była jakaś koszmarna parodia... Bóg mi świadkiem, że gdyby Robert nagle przemówił, tego cholernego kaznodzieję na pewno z miejsca trafiłby szlag. Tu powinien czekać na niego cały komitet, a nie tylko ty i ja, i te puste nocne kluby.
– Judyto – powiedziałem stanowczo – sądzę, że gdybyśmy powiadomili Fundację NASA, to z pewnością przybyłaby tu jakaś grupa oficjeli. Nie wykluczone nawet, że potem jego szczątki zostałyby pochowane w grobowcu NASA w Arlington przy dźwiękach orkiestry... może nawet sam Prezydent zaszczyciłby swoją osobą tę uroczystość. Właściwie jest jeszcze czas.
Czekałem na jej reakcję, lecz była jakby nieobecna patrząc na niknące w ciemniejącym niebie wieże wyrzutni. Piętnaście lat temu, kiedy tylko zdążono zapomnieć o zmarłym tragicznie astronaucie, który wciąż tkwił w przegrzanej kapsule krążącej wokół Ziemi, Judyta postanowiła utworzyć z własnej osoby komitet powitalny. I być może już za kilka dni, kiedy będzie trzymała w rękach szczątki ciała Roberta, Hamiltona, jej obsesja wreszcie dopełni się.
– Filipie, spójrz tam! Czy to...
Wysoko na niebie pomiędzy gwiazdozbiorami Cefeusze i Kasjopei, niczym zagubiona gwiazda szukająca swojego zodiaku, mknął z zachodu ku nam punkt białego światła. W ciągu kilku minut przeleciał nad naszymi głowami i skrył się za olbrzymią chmurą wiszącą ponad morzem.
– Spokojnie, Judyto. – Pokazałem jej zestawienie czasów i trajektorii zapisane ołówkiem w moim notatniku.
– Łowcy relikwii lepiej niż niejeden komputer znają na bieżąco aktualne orbity poszczególnych satelitów. Śledzą je od wielu lat.
– Kto to był?
– Radziecka kosmonautka Walentyna Prokrowna. Została wysłana z kosmodromu znajdującego się u podnóża Uralu dwadzieścia pięć lat temu, aby nadzorować pracę przekaźnika telewizyjnego.
– Telewizyjnego? Mam nadzieję, że podobały się im te programy, które przekazywała.
– Ta nietaktowna uwaga, którą zrobiła wychodząc z samochodu, raz jeszcze przypominała mi jej motywację, która przywiodła nas tutaj na Przylądek Kennedy’ego. Jak zawsze przejęty owym tragicznym a olśniewającym spektaklem w wykonaniu jednego z tych upiornych pątników wracających po wielu latach ze swojej kosmicznej wędrówki, śledziłem lot sputnika z nieżyjącą już kobietą, który jak oddalająca się latarnia morska zniknęła ponad ciemnym pasem wód Atlantyku. Wszystko, co wiedziałem o tej Rosjance, to był jej pseudonim wywoławczy: mewa. Byłem poniekąd nawet zadowolony z faktu, że jestem tutaj, kiedy ona wraca, w przeciwieństwie do Judyty, której to wydarzenie nie interesowało w najmniejszym nawet stopniu. W ciągu ostatnich lat często przesiadywała w ogrodzie w chłodzie wieczoru, niejednokrotnie zbyt zmęczona by położyć się do łóżka, bez końca podkreślając swoje zainteresowanie wyłącznie tym jednym spośród wszystkich dwunastu martwych astronautów krążących wokół Ziemi.
Kiedy czekała tak siedząc zwrócona tyłem do morza wprowadziłem samochód do garażu przy jednym z nocnych klubów oddalonych pięćdziesiąt metrów od drogi. Z bagażnika wyjąłem dwie torby. Jedna z nich, lekka torba podróżna wypełniona była naszym ubraniem, druga, wyłożona w środku folią i wzmocniona paskami oraz drugą rączką, była pusta.
Skierowaliśmy się na północ ku ogrodzeniu jak dwaj spóźnieni wczasowicze przybywający do dawno opuszczonego kurortu.
Minęło już dwadzieścia lat, odkąd – ostatnia rakieta opuściła swoją wieże startową na Przylądku Kennedy’ego. Było to już po przeniesieniu mnie i Judyty przez NASA – pełniłem w owym czasie funkcję starszego specjalisty do spraw programowania lotów – do nowego wielkiego Centrum Kosmicznego w Nowym Meksyku. Niedługo po przybyciu tam poznaliśmy Roberta Hamiltona – jednego z astronautów, którzy przygotowywali się w owym ośrodku do lotów. Po dwudziestu latach, jakie minęły od tego momentu, jedynym, co zostało po nim w mojej pamięci, było wspomnienie przesadnie grzecznego lecz bystrookiego młodego człowieka o bladej skórze podobnej w kolorze do oczu Judyty i włosach barwy opalu, będących efektem działania u nich obojga tego samego genu arktycznej bieli. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi przez zaledwie sześć tygodni. Gwałtowna i niepohamowania namiętność Judyty do niego była jedną z tych kłopotliwych chuci, które wszystkie młode kobiety objawiają zawsze w ten sam infantylny sposób. Kiedy przyglądałem się im, jak pływają i grają razem w tenisa, bardziej czułem się zakłopotany tym, w jaki sposób najdłużej zachować ją w tej przeklętej iluzji, niż zazdrosny.
W rok później Robert Hamiltona już nie żył. Wrócił na Przylądek Kennedy’ego w celu odbycia ostatnich lotów wojskowych tuż przed unieruchomieniem na zawsze tamtejszych wyrzutni rakietowych. W trzy godziny po starcie w wyniku przypadkowego zderzenia z meteorytem został uszkodzony układ tlenowy statku. Żył jeszcze przez pięć godzin, oddychając skromnym zapasem tlenu, jaki pozostał mu w układzie zasilania kombinezonu. Z początku był opanowany, jednak w miarę jak jego czas dobiegał końca, jego słowa przemieniały się coraz bardziej w bezładną paplaninę, której jednak nigdy nie dano nam posłuchać.
Dwunastu astronautów poniosło śmierć w wypadkach na orbicie. Ich statki pozostały tam świecąc na nocnym niebie niczym gwiazdy nowego gwiazdozbioru. Początkowo Judyta nie interesowała się tym zbytnio, lecz potem, kiedy poroniła, osoba tego martwego astronauty regularnie pojawiającego się nad naszymi głowami wynurzała się z otchłani jej pamięci i z czasem stała się jej obsesją. Potrafiła godzinami wpatrywać się w zegar stojący w sypialni, jak gdyby czekała na coś.
Pięć lat później, kiedy zrezygnowałem z pracy w NASA, udaliśmy się po raz pierwszy na Przylądek Kennedy’ego. Kilka jednostek wojskowych nadal jeszcze strzegło opuszczonych wyrzutni; wówczas to teren ten był już używany jako cmentarzysko sztucznych satelitów. Tracąc prędkość orbitalną bezużyteczne już sputniki kierowano ku tutejszej wieży kontrolnej. Nie tylko amerykańskie, ale również francuskie i radzieckie sputniki z połączonych europejsko – amerykańskich programów kosmicznych spadały tutaj i roztrzaskując się na spękanym betonie, rozpryskiwały wokoło swoje rozżarzone szczątki.
W owym czasie na Przylądku Kennedy’ego byli już łowcy relikwii, którzy przeczesywali wypaloną trawę w poszukiwaniu części tablic instrumentów pomiarowych, kombinezonów i – najcenniejszych – zmumifikowanych ciał martwych kosmonautów, Sczerniałe części obojczyków, żeber, skóry oraz innych części ciała były jedynymi w swoim rodzaju reliktami początku ery kosmicznej, równie cennymi, jak relikwie z grobów średniowiecznych świętych. Wkrótce po pierwszym wypadku w przestrzeni opinia publiczna zaczęła domagać się ściągnięcia na Ziemię owych krążących trumien. Kiedy jeden ze sputników – księżycowy człon załogowy – roztrzaskał się na Pustyni Kalahari, ku rozpaczy wielu ludzi, tubylcy, którzy sądzili, że to przybyli do nich bogowie, wtargnęli do jego wnętrza, obcięli im ręce i zniknęli ze swoim trofeum w buszu. Wytropienie ich zajęło blisko trzy lata. Od tego czasu postanowiono, że ściągane na Ziemie sztuczne satelity będą płonęły w atmosferze.
Wszelkie pozostałości po takim twardym lądowaniu na tutejszym cmentarzysku były skrzętnie zbierane przez łowców relikwii. Owi nomadzi Przylądka Kennedy’ego żyli od lat w zniszczonych i opuszczonych samochodach i motelach sprzątając swoje relikwie sprzed nosa strażnikom patrolującym tę betonową pustynie. Kiedy na początku października dowiedziałem się od mojego przyjaciela, z którym pracowałem kiedyś w KA5, że satelita Roberta Hamiltona traci dotychczasową stabilność, udałem się bezzwłocznie do Tampy, aby zorientować się w cenie jego szczątków. Pięć tysięcy dolarów nie było zbyt wygórowaną sumą za możliwość uwolnienia się od jego ducha i złożenia go na wieczny spoczynek w otchłań pamięci Judyty.
W odległości siedmiuset metrów od drogi przekroczyliśmy wysokie na sześć metrów ogrodzenie, które obecnie w wielu miejscach na całej swej długości leżało powalone, zapadłszy się pod naporem wydm. W miejscach, gdzie leżało, było ledwie widoczne pod gęstą trawą, która wyrastała spod stalowej siatki. W miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy, znajdowała się pod warstwą piasku obwodnica, która biegła w kierunku opuszczonej wartowni, gdzie rozwidlała się na dwie wyłożonymi betonowymi płytami drogi. W czasie kiedy czekaliśmy w umówionym miejscu, czołowe reflektory transporterów straży przeczesywały wieże wyrzutni wznoszące się w pobliżu plaży.
Nie minęło pięć minut, kiedy z tylnego siedzenia samochodu przysypanego piaskiem w miejscu oddalonym od nas nie więcej niż pięćdziesiąt metrów wynurzył się niepozorny mężczyzna o śniadej cerze i podbiegł do nas chyłkiem.
– Państwo Groves? – spytał wpatrując się uważnie w nasze twarze i po chwili nie wdając się zbytnio w szczegóły przedstawił się krótko:
– Quinton. Sam Quinton.
Kiedy uścisnęliśmy dłonie, swoimi szponowatymi palcami obmacał przegub i przedramię mojej ręki. Miał oczy, nerwowego ptaka, którymi bezustannie rozglądał się wypatrując czegoś pośród wydm i trawy, i spiczasty nos, którym kreślił w powietrzu szerokie łuki. Ubrany był w czarny drelich przepasany parcianym pasem wojskowym. Gestykulował wymachując rękoma w powietrzu, jak gdyby dyrygował orkiestrą ukrytą za otaczającymi nas wydmami. Zauważyłem, że jego dłonie pokryte były gęsto bliznami; olbrzymie pręgi owych blizn połyskiwały w ciemności niczym nikłe gwiazdy.
Przez chwilę wyglądał na rozczarowanego nami; był zobojętniały do tego stopnia, że można było odnieść wrażenie, że się już więcej nie poruszy. Szybko jednak odzyskał swą żwawość i niemal pędem ruszył w kierunku wydm, spomiędzy których wyszedł, zostawiając nas samych, zdezorientowanych i bezradnych.
Niewiele namyślając się ruszyliśmy jego śladem z trudem nadążając za nim, gubiąc go co chwilę z oczu.
Kiedy pół godziny później dotarliśmy z Judytą do niecki znajdującej się obok poletek osadowych, byliśmy już całkiem wykończeni wleczeniem ze sobą walizek przez to rumowisko zużytych opon i drutu kolczastego.
Znaczny część niecki wypełniały domki plażowe, które przetransportowano tutaj i ustawiono każdy z osobna na pochyłym zboczu z piasku dekorując ich zewnętrzne ściany papierem w kwiaty i elementami używanymi do zdobienia obrzeży kominków.
Pozostałą część niecki wypełniały różne ocalałe przedmioty będące bezpośrednio związane z eksploatacją przestrzeni wokółziemskiej: części sputników, fragmenty osłon termicznych, anteny i pojemniki spadochronów, W pobliżu pogniecionego satelity meteorologicznego siedziało w fotelach samochodowych dwóch mężczyzn odzianych w baranie skóry; ich twarze nosiły niezdrowy żółtawy odcień. Jeden z nich, starszy, miał na głowie mocno znoszoną czapkę Sił Powietrznych, której opuszczony daszek zasłaniał jego oczy. Pokrytymi bliznami rękoma pucował stalowy daszek hełmu skafandra kosmicznego. Drugi, znacznie młodszy, z rzadkim zarostem zakrywającym usta, przyglądał się nam obojętnym wzrokiem grabarza, kiedy zbliżaliśmy się do nich.
Weszliśmy do największego domku składającego się z dwóch pomieszczeń, które tworzyły ongiś tył jakiegoś większego domku na plaży. Quinton zapalił lampę i powiódł ręką wokoło zapraszającym gestem.
– Mam nadzieję, że będzie państwu tu wygodnie – powiedział chłodno. Kiedy dostrzegł na twarzy Judyty wyraz obrzydzania, dorzucił zgryźliwie:
– Niestety, nie odwiedza nas tu zbyt wielu gości.
Postawiłem torby na metalowym łóżku. Judyta weszła do kuchni, zaś Quinton zajrzał do pustej torby.
– Czy to jest tutaj?
Wyjąłem z kieszeni kurtki dwa pliki studolarówek.
– Ta walizka jest na te... szczątki – powiedziałem wręczając mu pieniądze I zaraz dodałem:
– Wystarczy? Nie jest za mała?
Spojrzał na mnie badawczym wzrokiem grzęznącym w rudym półmroku, jaki wypełniał tę norę, wysiadał na zakłopotanego naszą obecnością, jak gdyby wciąż nie mógł uwierzyć, że jednak jesteśmy tu.
– Niepotrzebnie pan to wlókł tutaj, panie Groves.
Ci biedacy tkwią tam na górze już szmat czasu. Po upadku zupełnie nieoczekiwanie rzucił przelotnie, lubieżne spojrzenie w kierunku Judyty – zwykle nie zostaje z nich więcej, niż może zmieścić się w garści.
Kiedy wyszedł, wszedłem do kuchni. Judyta stała przy piecyku wsparta rękoma na pudełku wypełnionym jedzeniem w puszkach. Patrzyła na owo złomowisko kosmicznych śmieci, które wkrótce powiększy się o jeszcze jedną zardzewiałą wirówkę wypełnioną ciałem Roberta Hamiltona. Przez chwilę doznałem dziwnego uczucia, że cała Ziemia pokryta jest szczątkami i że tutaj na Przylądku Kennedy’ego znaleźliśmy się u ich źródła.
Delikatnie ująłem ją za ramię.
– Czy naprawdę koniecznie musimy być tutaj, Judyto?
Moglibyśmy przecież wrócić do Tampy, a za jakieś dziesięć dni, jak już będzie po wszystkim, wrócimy tu i...
Strząsnęła moją rękę, skręciwszy lekko tułów.
– Chcę tu być, Filipie – powiedziała pocierając niespokojnie kołnierz niezmiennie w ten sani sposób i w tym miejscu – bez względu na niezgody. Czy ty tego nie rozumiesz?
Była już północ, kiedy skończyłem przyrządzać posiłek. Stała na skraju betonowej ściany osadnika niczym posąg. Wszyscy trzej łowcy siedzieli nieruchomo w swoich fotelach samochodowych i patrzyli w milczeniu na nią.
O trzeciej nad ranem, kiedy leżeliśmy na tym za wąskim jak na dwie osoby łóżku nie mogąc zasnąć, rozpoczął się ostatni etap lotu Walentyny Prokrownej – twarde lądowanie. Tkwiła w swojej kapsule niczym klejnot na płonących trzystumetrowych aluminiowych marach. Było jeszcze ciemno, kiedy wyszedłem na zewnątrz. Łowców już nie było. Kiedy znalazłem się na krawędzi osadnika, wypatrzyłem ich wśród wydm, gdzie jak zające przebiegali niemal, niepostrzeżenie pomiędzy starymi oponami i drutem kolczastym.
– Właśnie schodzi do lądowania, Judyto – zagadnąłem ją, kiedy wróciłem do naszej „rezydencji”. – Nie idziesz zobaczyć?
Leżała na łóżku z głową owiniętą białym ręcznikiem i nieruchomo patrzyła na wykonany z dyli gipsowych popękany sufit. Krótko po czwartej, kiedy siedziałem u jej boku, naszą norę wypełniła poświata. Niedługo potem powietrze rozdarł huk wybuchu, który dotarł do nas przytłumiony nieco przez wydmy. Natychmiast zapłoniły światła reflektorów, a w ślad za nimi rozległ się ryk syren i odgłos uruchamianych silników.
Kiedy zaczęło się rozjaśniać, łowcy wracali właśnie ze swoim łupem ciągnąc go za sobą niestarannie owiniętymi w bandaże rękoma.
Po tym dłuższym ataku melancholii, Judyta zupełnie nieoczekiwanie ożywiła się. Jak gdyby spodziewając się jakiegoś gościa, zawiesiła nowe zasłony i z godną uwagi pieczołowitością sprzątnęła oba pomieszczenia, zdobyła się nawet na poproszenie Quintona o butelkę płynu do czyszczenia. Całymi godzinami wysiadywała przed toaletką i czesała swoje włosy próbując różnych fryzur. Patrzyłem, jak masuje swoje wychudłe policzki, jak gdyby chciała przywrócić im dawny kształt, który straciły dwadzieścia lat temu, Kiedy mówiła o Robercie Hamiltonie, odniosłem wrażenie, że boi się, iż może wyglądać zbyt staro w jego oczach. Innymi zaś razy z jej wspomnień wynikało, że myśli o nim jak o dziecku, jak o upragnionym synu, który się nigdy nie narodził, ponieważ od czasu poronienia nie mogła już zajść w ciąże. Te dwa zupełnie różne wyobrażenia o nim przenikały się w jej wspomnieniach jak w psychodramie. Prawdę mówiąc, zupełnie nie – świadomie wykorzystywaliśmy z Judytą Roberta Hamiltona do własnych celów. Czekałem tutaj z nią na niego, wiedząc dobrze, że nie będzie miała później do kogo wrócić prócz mnie, przeto nie mówiłem nic, co mogłoby ją zranić.
Kiedy przeszedłem do łowców, krzątali się właśnie przy szczątkach kapsuły Walentyny Prokrownej: odłamkach osłony termicznej, obudowie urządzeń radiotelemetrycznych i kasetach filmowych, na których zapisany był przebieg jej śmierci. Owe filmy przedstawiające przerażający, niemal deliryczny obraz tragedii, o ile nadawały się jeszcze do wykorzystania, osiągały najwyższe ceny i były wyświetlane w różnych nielegalnych kinach Los Angeles, Londynu i Moskwy Wyszedłem do drugiego pomieszczenia, gdzie na fotelach samochodowych leżał rozpostarty, mocno postrzępiony kombinezon. Suinton wraz ze swoimi kumplami klęcząc obok niego grzebiąc w jego nogawkach i rękawach. Spojrzał na mnie milcząco pełnymi zachwytu oraz skupienia oczyma jubilera i po chwili wrócił do swojego zajścia. Na godziną przed świtem obudził mnie odgłos silników dochodzący od brzegu. W ciemności dostrzegłem oświetlone nikłym światłem oddalonych reflektorów wynędzniałe twarze łowców, którzy siedzieli skuleni obok osadnika. Długi konwój ciężarówek i transporterów gąsienicowych sunął w kierunku opuszczonych wyrzutni. Żołnierze wyskakiwali z wozów i wyładowywali namioty i żywność.
– Co jest grane? – zapytał Quintona.
– Czyżby szukali mnie?
Przysłonił oczy rękoma i powiedział niepewnie:
– To wojsko. Chyba jakieś manewry. Nigdy się ich tutaj tylu nie kręciło.
– A co z Hamiltonen? – Chwyciłem go za rękę. – jest pan pewny?
Odepchnął mnie ze złością.
– Będziemy mieli go pierwsi. Może być pan spokojny, będzie tu wcześniej, niż oni myślą.
Dwa dni później w nocy, tak jak powiedział Quinton, Robert Hamilton rozpoczął ostatni etap swojej wędrówki po niebie. Siedząc wśród wydm w pobliżu osadnika, obserwowaliśmy go, jak wynurza się spomiędzy gwiazd, aby wkrótce spaść tu. Odbity w szybach zasypanego obok samochodu obraz płonącej w górnych warstwach atmosfery kapsuły migotał tysiącem błysków na powierzchni otaczające nas trawy. Tuż za satelitą ciągnął się niczym jakaś zjawa obłok srebrzystej poświaty.
W obozie wojskowym u podnóży wyrzutni dało się zauważyć poruszenie. Snopy światła reflektorów co chwilę przeczesywały betonowe pasy. Niemal od samego początku, kiedy tylko zjawiło się wojsko, było dla mnie jasne, może nawet i Quintonowi, że ich obecność tutaj miała niewiele wspólnego z manewrami, i że najprawdopodobniej przygotowywali się na przyjęcie satelity Roberta Hamiltona. Kilka transporterów gąsienicowych krążyło wśród wydm wzniecając tumany kurzu, paliło opuszczone domki plażowe i rozjeżdżało, miażdżąc swoim ciężarem, karoserie starych, porzuconych samochodów znajdujących się na ich trasie. Kilka plutonów żołnierzy naprawiało ogrodzenie i metalową drogą rozmontowaną w wielu miejscach przez łowców relikwii.
Krótko po północy na wysokości czterdziestu dwóch stopni w kierunku północno-zachodnia pomiędzy gwiazdo zbiorami Lutni i Herkulesa Robert Hamilton ukazał się po raz ostatni. Judyta wstała nagle i krzyknęła w kierunku nieba, i natychmiast w odpowiedzi powietrze przeszył potężny snop światła skierowany na nas Rozszerzający się jaskrawy krąg mknął ku nam jak jakiś gigantyczny sygnał świetlny.
Oświetlając wyraźnie każdy detal otaczającego nas krajobrazu.
– Pani Groves! – wrzasnął Quinton i skoczył ku niej. Chwycił ją, kiedy usiłowała biec w kierunku zbliżającego się satelity i wciągnął ją w trawę. W odległości blisko trzystu metrów na samotnej wydmie zamajaczyła sylwetka transportera gąsienicowego, którego nikłe światła reflektorów tonęły w oślepiającej smudze szukającego nas wśród wydm.
Wydając głuchy metaliczny odgłos, jakby westchnienia, płonąca kapsuła z ciałem Roberta Hamiltona wznosiła się trzystopniowo nad głowami, ciągnąc za sobą poświatę i mgłę wywołaną przez parujące cząsteczki metalowej powłoki. Zasłoniłem oczy niemal jednocześnie usłyszałem niedaleko za sobą wybuch oraz poczułem lekki podmuch fali uderzeniowej, która w miejscu upadku wyrzuciła w powietrze ogromne ilości piasku i pyłu, które zawisły jak jakaś zasłona, jak potężny upiór zrodzony z rozpylanych kości. Odgłos wybuchu wolno przewalił się aż po horyzont. W pobliżu wyrzutni, tam gdzie spadły cząstki kapsuły, zapłonęły ogniki, a w powietrzu zawisł obłok migoczącego iskierkami, fosforyzującego gazu.
Judyta pobiegła za łowcami przemykającymi przez sieć skrzyżowanych świateł reflektorów. Kiedy dogoniłem ich, ostatnie ognie wzniecone wokół miejsca upadku dopalały się już. Kapsuła spadała w rejonie wyrzutni rakiet serii Atlas tworząc płytki krater pięćdziesięciometrowej średnicy. Jego zbocze pokryte było żarzącymi się odłamkami, które iskrzyły się jak gasnące oczy. Judyta jak oszalałe zwierzę biegała z miejsca na miejsce szukając tlących się odłamków.
Ktoś trącił mnie w ramię. To Quinton i jego ludzie przebiegali obok niczym jacyś pomyleńcy; pełne blizn ręce mieli pokryte piekącym pyłem, oczy dzikie i czujne. Kiedy minęliśmy światła reflektorów, obejrzałem się za siebie w kierunku plaży, gdzie wśród wież unosiła się nisko nad „ziemią srebrzysta poświata, która wolno jak zjawa przesuwała się ku morzu. O świcie, kiedy kończyliśmy zbierać ostatnie szczątki Roberta Hamiltona, dobiegł nas oddali ryk silników. Guinton wszedł razem z nami do naszego domku. Kiedy wręczał mi tekturowe pudełko do butów, Judyta wycierała ręce w kuchni patrząc na nas w milczeniu.
– Czy to wszystko? – spytałem z niedowierzaniem lekko zaskoczony, biorąc to pudełko do rąk.
– To wszystko, co tam było. Może pan sprawdzić, jeżeli pan nie wierzy. Proszę zajrzeć do środka.
– W porządku. Wyjeżdżamy za pół godziny.
– Nie teraz. – Zaprzeczył ruchem głowy. – Są wszędzie. Jeśli tylko wychyli pan nos z tej budy, złapią nas od razu.
Poczekał, aż Judyta otworzyła pudełko, potem skrzywił się z niesmakiem na twarzy i wyszedł.
Pozostaliśmy jeszcze przez cztery dni, podczas gdy patrole przeszukiwały dokładnie wydmy. Dzień i noc transportery sunęły bardzo wolno między zniszczonymi samochodami i budami. Pewnego razu kiedy razem z Quintonem obserwowaliśmy okolicę ze zburzonej – wieży ciśnień, jeden transporter i jepy zbliżały się na odległość czterystu metrów od naszej kryjówki; posuwały się wolno, trzymając się tej odległości, która chroniła ich przed odorem dochodzących z poletek osadowych, a nas przed ich wizytą, dodatkową przeszkoda na ich trasie stanowiła mocno spękana droga.
Cały ten czas Judyta przesiedziała w naszym domku, trzymając na kolanach pudełko ze szczątkami Roberta Hamiltona. Nie odezwała się do mnie ani razu; wyglądała, jak gdyby straciła zupełnie zainteresowanie moją osobą i tą zapełniona szczątkami ery kosmicznej na Przylądku Kennedy’ego.
Kiedy wróciłem następnego dnia po zasypaniu wraz z Quintonem doków na wysokość okien, stała właśnie przy stole pudełko ze szczątkami było, otwarte. Na środku stołu znajdował się maleńki stos zwęglonych Żerdzi. Początkowo pomyślałem, że rozpaliła ogień, żeby się nieco ogrzać, lecz rychło zorientowałem się, co się stało, kiedy zaczęła przebierać palcami w popiele, odsłaniając szczątki stawów łączących żebra oraz prawą rękę z ramieniem, które przy dotknięciu odpadły od siebie.
Spojrzała na mnie zdziwiona.
– Popatrz, są czarne – powiedziała dosyć pretensjonalnie.
Trzymając ją mocno w objęciach leżałem z nią w łóżku. Z oddali dochodziły nas strzępy rozkazów wydawanych przez megafon, które chwilami wprawiały w lekkie drżenie szyby.
Kiedy ucichły, Judyta przemówiła do mnie:
– Chyba już możemy wracać.
– Lepiej jeszcze trochę zaczekać, aż się zupełnie uspokoi. Co z tym zrobimy?
– Zakopiemy. Obojętnie gdzie, to już teraz nie ma znaczenia.
Odniosłem wrażenie, że spokój zaczął na dobre wracać w jej duszę, kiedy uśmiechnęła się do mnie, jak gdyby chciała mi w ten sposób powiedzieć, że ma już poza sobą ów koszmar, który dotąd ją nękał.
Omyliłem się jednak, bowiem kiedy zgarnąłem ze stołu łyżeczką nie dopalone kości i prochy Roberta Hamiltona do pudełka, zabrała je ze sobą do kuchni, gdzie poszła zrobić coś do jedzenia.
Trzeciego dnia czuliśmy się niezbyt dobrze.
Po trwającej całą wieczność niespokojnej nocy znalazł Judytę siedzącą przed lustrem; czesała właśnie włosy, które wychodziły jej całymi kosmykami. Usta miała otwarte; oglądały, jak gdyby były spieczone jakimś kwasem. Kiedy strzepnęła na ziemię włosy pokrywające jej kolana, dostrzegłem, że jej twarz była biała jak papier.
Wstałem z łóżka z dużym trudem i powlokłem się do kuchni, gdzie znalazłem rondel z zimną kawą.
Ogarnęło mnie nie dające się wytłumaczyć uczucie nagłego osłabiania, jak gdyby wszystkie kości wewnątrz mojego ciała utraciły swoją sztywność. Pokrywające gęsto klapy mojej kurtki włosy, które zaczęły wychodzić również mnie, spłynęły bezszelestnie na podłogę.
– Filipie... – odezwała się Judyta i pochyliła w moim kierunku. – Czujesz to samo? Boże, co się dzieje?
– To pewnie ta woda. – Wylałem kawę z rondla do zlewu i rozmasowałem szyję. – Chyba jest zatruta.
Wyjedźmy stąd, zaraz. Chyba już możemy – przyłożyłem rękę do czoła i przeczesałem nią włosy, zgarniając ich całą garść.
– Boże, Filipie... Popatrz moje włosy wypadają! Na miłość boską co z nimi?!
Straciliśmy również apetyt. Z trudem przemogłem się i zjadłem kilka plasterków zimnego mięsa, musiałem jednak zaraz wyjść na zewnątrz, gdzie zwymiotowałem je.
Quinton siedział ze swoimi ludźmi skulony przy osadniku. Kiedy zbliżyłem się do nich i oparłem o kadłub satelity meteorologicznego, zszedł do mnie. Powiedziałem mu, że woda, której używaliśmy, jest czymś zakażona. Spojrzał na mnie swoimi ptasimi oczyma zupełnie zaskoczony.
Pół godziny później już ich nie było.
Nazajutrz – ostatniego dnia – czuliśmy się jeszcze gorzej. Judyta leżała na łóżku ubrana w kurtkę i trzęsła się cała; w jedną ręce trzymała pudełko. Przez kilka godzin szukałem po wszystkich domkach wody, która nadawałaby się do picia. Wróciłem z pustymi rękoma zupełnie wyczerpany przedzieraniem się przez zaspy piachu wypełniającego całą nieckę Patrole wojskowe były już coraz bliżej. Wyraźnie słyszeliśmy zmiany biegów transporterów. Głos z megafonów kołatał w mojej głowie niemal ją rozsadzając.
Później, kiedy znalazłem się u drzwi wejściowych, spojrzałem na Judytę i wówczas kilka słów wdarło się do mojej świadomości.
Podszedłem do niej i wyrwałem jej z rąk pudełko.
– Filipie... – Spojrzała na mnie błagalnie przygaszonym wzrokiem. – Oddaj... proszę.
Twarz miała opuchniętą. Ma przegubach dłoni pojawiły się już białe plamki. Wyciągnęła do mnie lewą rękę podobną do ręki kościotrupa.
Potrząsnąłem pudełkiem z trudem tłumiąc przeszywającą mnie wściekłość. Kości zagrzechotały w środku.
– Jezu Chryste, to właśnie to! Czy ty nic nie rozumiesz, dlaczego jesteśmy chorzy?
– Filipie...(gdzie są pozostali? Quinton. Poproś Ich może ci pomogą:
– Już ich tu nie ma. Odeszli wczoraj, mówiłem ci już.
Spuściłem pudełko na stół. Pokrywka odskoczyła i ze środka wysypały się złączone ze sobą jak pęk chrustu kości.
– Quinton chyba wyczuł, o co chodzi... co tu robi wojsko. Zorientowałem się, że chcą nas ostrzec.
Nie rozumiem. Co masz na myśli? – Podniosła się na łóżku, wytężając z całej siły wzrok.
Nie pozwól im zabrać Roberta. Pochowaj go tutaj, teraz. Wrócimy po niego później.
– Ależ, Judyto! – Pochyliłem się nad nią i wykrzyczałem z całej siły chrapliwym głosem.
– Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz! Czy nic do ciebie nie dociera! Na tym statku była bomba! Robert Hamilton był tam razem z bombą atomową! – Odsłoniłem okna. – Boże co za ironia losu. Przez dwadzieścia lat godziłem się z myślą o nim, nie mając pewności...
– Filipie...
Już dobrze.
Cały ten czas myślałem o nim, ponieważ wiedziałem dobrze, że jest jedyną rzeczą, która nas łączy, A on czyhał tam na nas i teraz odpłacił się nam za to, co zrobiliśmy dla niego.
Z zewnątrz dobiegał nas odgłos silnika. Na skraju zatrzymał się transporter z wymalowanymi po obu bokach czerwonymi krzyżami. Z zewnątrz wyskoczyło dwóch ludzi ubranych w plastikowe kombinezony z licznikiem w rękach.
– Zanim odejdziemy stąd, powiedz mi, Judyto... Nigdy wcześniej nie pytałem cię o to...
– Siedziała zamyślona dotykając włosów na poduszce.
Znaczna część jej głowy była już łysa. Patrzyła na swoje białe wychudłe ręce Na jej twarzy dostrzegłem wyraz, którego nigdy wcześniej u niej nie widziałem – wyraz gniewu i zdrady. Kiedy tak patrzyła na mnie i na porozrzucane na stole kości, wiedziałem już.