HARRY POTTER I NIEWIDZIALNE PĘTA
HP i LV
H A R R Y
Od zawsze wiedział, że to inni kierują jego życiem, ale i tak nie był przygotowany na to co spłatał mu los. Jak poradzi sobie w sytuacji w której się znalazł? Czy na przekór przeciwnością będzie w stanie brnąć do przodu?
V O L D E M O R T
Jakie są jego plany względem Złotego Chłopca? Czy uda mu się je zrealizować? Zawsze dąży do celu, lecz czy zdaje sobie sprawę, że nawet miecz może być obosieczny...
S E V E R U S
Nigdy nie przepadał za Harry'm, ale też go nie nienawidził. Czy jednak będzie mu w stanie pomóc przetrwać sytuację w której się znalazł? Czy stanie na wysokości postawionego przed nim zadania?
L U C J U S Z
Najlepszy przyjaciel Severus'a. Jaką rolę odegra w życiu Harry'ego? Czy będzie w stanie być dla niego wsparciem? Czy zdecyduje się stanąć po jego stronie gdy nadejdzie czas?
S Y R I U S Z
Jak przyjmie sytuację w której znalazł się jego chrześniak? Czy zdecyduje się stanąć za nim, czy też odwróci się do niego plecami? Przyjaciel czy wróg? Którą opcję zdecyduje się wybrać?
R E M U S
Od zawsze był przyjacielem Syriusza, jednak czy tak zostanie? Czy w tym decydującym momencie staną po jednej stronie barykady? Jaką rolę odegra w życiu Hrry'ego?
D R A C O
Wróg Złotego Chłopca, ale czy tak będzie dalej? Jak zareaguje postawiony w nowej sytuacji? Czy wciąż będzie tą samą osobą, czy też zdecyduje się zmienić stronę w tej grze?
L U N A
Roztrzepana, z głową w chmurach. co kryje pod takim zachowaniem? Co zrobi gdy los splecie jej życie z życiem Harry'ego? Czy zdecyduje się go wesprzeć, czy raczej wręcz przeciwnie?
F R E D - G E O R G E
Tylko kawały im w głowie, jednak czy na pewno? Sprawiają wrażenie ludzi nie przejmujących się niczym. Czy taka jest prawda? A może to tylko maska, lecz skoro tak, to co kryją pod nią?
G I N N Y
Młodsza siostra Rona i bliźniaków, zawsze pozostająca w ich cieniu. Czy tak będzie nadal? Czy wydarzy się coś co odkryje jej prawdziwe oblicze? Co pokaże jaka jest?
Rozdział 1
S c h w y t a n i e
Najpierw boimy się tego, co na zewnątrz nas,
a w końcu tego, co w nas.
Antoni Kępiński
Krople deszczu z łoskotem rozbijały się o szybę, wygrywając cichutką melodię. Niebo przecinały błyskawice. Pomarańczowe światło ulicznych latarni było ledwie widoczne w ogarniającym wszystko mroku. Drogi dawno opustoszały. W taką pogodę nikt nie wychodził z domu.
Po równo przystrzyżonych trawnikach turlały się, porozrzucane przez wiatr, śmieci. Niektóre gałęzie drzew zwisały żałośnie.
Za szczelnie zasłoniętymi oknami, można było usłyszeć równomierne oddechy mieszkańców podmiejskich domków. Tylko w jednym pokoju, najmniejszej sypialni numeru czwartego, było inaczej.
Tylko tam ktoś wciąż się nie położył.
Siedział na parapecie, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w jeden punkt. Ścienny zegar właśnie wybijał trzecią. Może i powinien już dawno być w łóżku, ale bał się zasnąć. Przerażało go to, że wtedy, znów powrócą koszmary… Jak zawsze, pełne krwi… bólu i rozczarowań.
Od powrotu, na Privet Drive, nie było nocy, którą zdołał przespać spokojnie. Ani jednej. Za każdym razem budził się z krzykiem.
Nie chciał tego. Takich snów, pobudki i tych ciężkich kroków na schodach… Wściekłego mamrotania i sapiącego oddechu… Słów sprawiających tak wielki ból…
Dziwoląg…
Darmozjad…
Odmieniec…
Potwór…
Pomyleniec…
I uderzeń… Jednego, drugiego, trzeciego, czwartego i kolejnych. Wciąż i wciąż od nowa, tak wiele, aż nie będzie w stanie wydobyć z siebie nawet cichego szeptu… Tak wiele, aż nawet oddech będzie sprawiał ból…
Nie chciał.
Trzaśnięcia drzwi i samotności. Łez, których nigdy nie potrafił potem zatrzymać.
Dlaczego wuj tak mnie traktuje?
Ile razy już zadawałem sobie to pytanie? Od jak dawna nie potrafię znaleźć na nie odpowiedzi?
Zacisnął pięści, wbijając sobie paznokcie w dłonie. Czemu to zawsze muszę być ja? Czy ktoś inny nie mógłby zostać Złotym Chłopcem? Zbawcą Czarodziejskiego Świata? Chociaż na trochę...
Spojrzał na księżyc powoli wyłaniający się zza chmur. Pełnia.
Gdzie jest teraz Remus? Czy wraz z Syriuszem są bezpieczni? A co z Ronem i Hermioną? Jak spędzili wakacje? Uderzył pięścią w biurko, po raz kolejny przeklinając Albusa Dumbledore'a i te jego "nadzwyczajne środki ostrożności".
Tak, to właśnie przez niego był zmuszony spędzić całe wakacje z wujostwem, a jakby tego było mało, ten stary trzmiel nie zezwolił na żadną korespondencję, bo "może zostać przechwycona"
Prawie dwa miesiące był odcięty od magicznego świata.
A teraz, gdy do rozpoczęcia roku szkolnego pozostały niecałe dwa tygodnie, wcale nie czuł się szczęśliwszy. Dotąd Hogwart był dla niego niczym dom, niedawno jednak uległo to zmianie…
Atak mający miejsce w czerwcu uświadomił mu, że nawet tam nie jest bezpiecznie. Voldemort mógł go dopaść wszędzie. O każdej porze dnia i nocy… Bez różnicy, czy będzie wtedy w szkole, czy z wujostwem. Niestety, Dumbledore zdawał się nie przyjmować tego do wiadomości.
Czasami chciałby móc uwierzyć w te jego zapewnienia, obietnice, że wszystko będzie dobrze, ale już nie potrafił. Wiedział, że tym razem to nie dyrektor ma rację. Tamtej nocy, na cmentarzu, Voldemort uzmysłowił mu to
Wciąż pamiętał to, co wtedy powiedział:
Teraz i ja mam tą ochronę... - A potem go dotknął.
Nawet po takim czasie, drżał na samo wspomnienie.
Bał się. Przez cały czas. Każdego ranka nie umiał pozbyć się przeświadczenia, że to właśnie ten dzień, że to dziś Voldemort go znajdzie…
Dlaczego dyrektor nie chce mi uwierzyć? Czemu wciąż to lekceważy? Przecież powiedziałem mu, że Riddle do odzyskania ciała użył mojej krwi i ochrona, która zapewniła mi matka nie działa!
- Masz rację. Nie działa.
Podskoczył słysząc nagle, tuż przy uchu, cichy szept. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu lodowaty dreszcz. To niemożliwe… niemożliwe prawda? - powtarzał, ale zimne ręce ciasno go oplatające i twardy koniec różdżki boleśnie wbijający się w szyję, przeczyły temu.
- Nie krzycz, to twoja rodzina nie ucierpi.
Rodzina. Wuj, ciotka i Dudley…
Nie krzyknął.
Może nie darzył ich żadnym cieplejszym uczuciem. Może nigdy nie zrobili dla niego nic dobrego, ale nie chciał mieć na sumieniu kolejnych śmierci…
Nie zniósłby tego.
Pozwolił mu się ściągnąć z parapetu. Zaraz potem poczuł, że Voldemort wsuwa mu w dłoń postrzępione pióro.
Świstoklik - przebiegło mu jeszcze przez myśl i w następnym momencie wszystko zawirowało.
~ ~ ~ ~
Jęknął uderzając kolanami w twardą posadzkę. Z trudem uniósł się na rękach mrużąc oczy w zbyt intensywnym świetle. Dopiero po kilkunastu sekundach był w stanie rozróżnić jakiekolwiek szczegóły.
Wylądowali w przestronnej, półokrągłej sali. Nie miała okien. Za oświetlenie służyły, rzucające dziwny, srebrny blask pochodnie. Jakieś zaklęcie powodowało, że unosiły się pod sufitem. Czarny marmur, którym wyłożono posadzkę, lśnił w ich płomieniach.
Kiedy tylko, ruszył się, próbując usiąść, ponownie poczuł różdżkę na gardle. Z cichego szeptu zdołał rozróżnić tylko jedno słowo "Drętwota", i wszystko się zamazało.
~ ~ ~ ~
Obudził się czując, że leży w czymś miękkim i ciepłym... Łóżko?
Ale dlaczego?
Czy nie powinienem być już martwy, albo w celi? Na torturach? - Jęknął starając się zignorować tępe pulsowanie w głowie. - Gdzie jest teraz Voldemort?
Usiłując pozbierać myśli, powoli uniósł powieki.
Pierwsze, co zarejestrował to to, że jest sam, a pomieszczenie, w którym się znajduje, na pewno nie przypomina lochu. Usiadł ostrożnie rozglądając się wokół.
Olbrzymie, wykonane z ciemnego drewna łóżko, zasłane czarno-srebrną narzutą. Kamienna posadzka i gruby, śnieżnobiały dywan pokrywający ją. Równie jasne zasłony, odcinające się od ciemnej tapety, podobnie jak narzuta, tłoczonej w czarno-srebrne romby.
- Gdzie, u licha, jestem?
- W sypialni. Jeśli jeszcze nie zauważyłeś.
Podskoczył słysząc, aż nazbyt znajomy, głos. Rozejrzał się gwałtownie. Voldemorta nie było nigdzie w zasięgu wzroku, jednak ponownie słysząc jego cichy szept, potrafił przynajmniej w przybliżeniu zlokalizować obszar pokoju gdzie zapewne ten się znajduje.
- Czego chcesz? - starał się wyglądać na opanowanego, niezbyt mu to jednak wychodziło.
- Spokojnie, Harry, nie martw się. Polubisz to miejsce.
Polubisz?
Z każdą chwilą rozumiał z tego wszystkiego coraz mniej i wcale się mu to nie podobało.
- Mam dla ciebie propozycję. Jestem pewien, że również uznasz ją za bardzo obiecującą..
- Propozycję?
Dlaczego głos mi tak bardzo drży? Dlaczego czuję, że to, co zaraz usłyszę, wywróci moje życie do góry nogami?
- Chcę zaoferować bezpieczeństwo dla ciebie i twoich przyjaciół. To chyba dobry układ, prawda?
Bezpieczeństwo? Ale... - Nim zdążył skończyć myśl, Voldemort dodał:
- W zamian oczekuję naprawdę niewiele… tylko tego byś został ze mną. Byś był mi absolutnie posłuszny.
Nie umiał odpowiedzieć.
Cholera, nie wiedział nawet, co myśleć. Przecież Voldemort od zawsze starał się go zabić, polował na niego, na jego przyjaciół, zabił mu rodziców, a teraz?
Mam być mu posłuszny? Czy to znaczy, że chce mnie po swej stronie? Ale, po co? Co mu to da? Czemu po prostu mnie nie zabije? - nie zdawał sobie sprawy, że ostatnie zdanie wypowiedział na głos.
- Harry, ja nigdy nie miałem zamiaru cię zabijać. Od zawsze dążyłem tylko do ściągnięcia cię w moje szeregi… Nie zrobiłbym ci krzywdy.
Nie zrobiłbym ci krzywdy…
Nawet nie wiedział, kiedy puściły mu nerwy.
- Przecież zawsze starałeś się mnie zabić! A może bazyliszek był jedynie zabawką? A Turniej Trójmagiczny niewinną grą w chowanego?! - Zaczerpnął oddech by kontynuować, jednak Voldemort ponownie mu przerwał, a jego jedno słowo sprawiło, że zamilkł.
- Był.
Zamrugał potrząsając głową.
To wszystko zdawało się nierealne. Na pewno zaraz się obudzi, albo ktoś wypadnie spod łóżka krzycząc "Prima Aprilis"
- Podczas żadnej z wymienionych przez ciebie sytuacji, nawet przez sekundę, nie groziło ci żadne niebezpieczeństwo. Dopilnowałem, by cały czas ktoś miał na ciebie oko.
Pilnował mnie?
- Więc, dlaczego…? – znów dopiero po czasie zrozumiał, że głośno wypowiedział swoje myśli.
- Szkoliłem cię. Potrzebowałeś tego. Aby móc stanąć przy moim boku, musiałeś stać się silniejszy.
- Zabiłeś mi rodziców! Odebrałeś mi rodzinę! Zniszczyłeś całe moje życie i chcesz bym, przeszedł na twoją stronę?!
Obudź się, obudź się - powtarzał jak mantrę, koszmar jednak nie chciał się skończyć.
- Śmierć twych rodziców nie była planowana.
- Kłamca! – odwrócił głowę, ukrywając twarz w dłoniach. Nie potrafił zapanować nad emocjami.
Co tu się dzieje? Czemu on to wszystko mi mówi? Dlaczego jest tak cholernie miły? Czego chce...? Przecież nie zostanę jego prawą ręką.. Nie mogę!
Voldemort milczał.
Oferuję bezpieczeństwo dla ciebie i twoich przyjaciół.- echo tych słów, raz za razem wracało do niego.
Czy rzeczywiście dotrzyma słowa? Czy ktoś jego pokroju jest do tego zdolny? Czy osoby, na których mi zależy, byłyby bezpieczne? Jeśli miałbym zrobić to dla nich, zgodziłbym się. Moje życie i tak nigdy nie należało do mnie...
Tylko, czy Voldemort nie złamie umowy?
Oferuję bezpieczeństwo dla ciebie i twoich przyjaciół.
Ron, Hermiona, Hagrid, Syriusz, Remus, Pani Weasley, Pan Weasley, Fred, George, Ginny...
Nie chcę kolejnej śmierci na sumieniu, a już na pewno nie ich.
Oferuję bezpieczeństwo dla ciebie i twoich przyjaciół.
Ja też nie chcę umierać! Dlaczego zawsze muszę grać rolę zbawiciela? Nigdy nie dane było mi myśleć tylko o sobie, ale nie chcę zginąć!
Boję się…
Chcę dalej żyć! Nawet… nawet, jeśli znów ktoś miałby decydować za mnie…
- Twoja śmierć nikomu się nie przyda.
Zadrżał.
Coraz częściej czuł się tak, jakby Voldemort czytał z niego, jak z otwartej księgi. Zresztą, jak znał swoje szczęście to i tej opcji nie mógł wykluczyć…
- Co miałbym zrobić? - sam nie wierzył, że to mówi, ale na prawdę nie chciał jeszcze ginąć. Nie zamierzał też dopuścić do sytuacji, gdzie inni będą musieli umierać przez niego.
- Rytuał Zniewolenia.
Rytuał Zniewolenia? - Voldemort musiał zauważyć jego pytający wzrok, bo wyjaśnił.
- Sprawia, że twoja esencja życiowa łączy się z drugą. Od tej chwili twoje życie będzie zależało ode mnie. Jeśli jednak po takim złączeniu Pan spróbuje zabić swego niewolnika, umrze, choć sądzę, że w naszym wypadku będzie to wyglądało jeszcze inaczej. Poza tym, im bardziej się oddalisz od mojego miejsca pobytu, tym będziesz stawał się słabszy. To między innymi skuteczny sposób na wyeliminowanie twej ewentualnej ucieczki.
- Tego rytuału nie można odwrócić, prawda? - nie wiedział czemu o to zapytał. - Przecież wiem, jak a będzie odpowiedź… Nie można…
Nie pomylił się.
- Nie, raz rzuconego nie da się ani zniwelować, ani obejść.
- A jeśli się na to wszystko nie zgodzę? – wyszeptał, gdy po raz kolejny zapadła cisza.
- Zgodzisz się.
Zacisnął pieści na pościeli. Voldemort nie powiedział nic więcej, wiedział jednak, że ma rację. Nie mógł odmówić.
- Ale moi przyjaciele będą bezpieczni?
- Obiecuję ci, że ani ja, ani żaden z moich Śmierciożerców nie podniesie na nich ręki.
- Na żadne z nich?
- Wybierz dwadzieścia osób.
W jednej chwili ciszę przerwał trzask i w powietrzu pojawił się jarzący srebrem pergamin.
Mam wybrać? Już teraz? Tak po prostu zdecydować, kto będzie nietykalny, a kogo Voldemort może bezkarnie zabić?
- Dwadzieścia osób.
Zamarł.
Voldemort go nie naciskał. Czekał. A kiedy wreszcie powoli, załamującym się głosem, zaczął podawać kolejne nazwiska, nie popędzał go.
W pierwszej kolejności oczywiście byli Syriusz i Remus, zaraz za nimi Ron… jego rodzice i wszyscy bracia… potem Ginny… Hagrid… Hermiona, jej matka i ojciec…
Zamilkł. Czy na prawdę tak łatwo mi zdecydować, kto ma żyć, a kto nie?
- Nie musisz wymieniać teraz wszystkich..
Pergamin ponownie się zrolował i zaraz potem rozpłynął w srebrzystym obłoku. Niemal w tym samym momencie na pościeli pojawił się sztylet i flakonik z czerwoną substancją.
- Procedura jest bardzo prosta. Umocz sztylet w eliksirze i przetnij lewy nadgarstek mówiąc: Oddaję me ciało. Oddaję mą siłę. Oddaję mą moc. Resztą zajmę się ja.
Dłonie mu drżały, lecz postanowił zrobić to szybko. W tym momencie rozczulanie się nad sobą i tak nie zda mu się na nic.
Jednym ruchem przeciął sobie skórę.
Nadgarstek zapłonął.
Starając się jednak to zignorować powtórzył niedawno zasłyszane słowa:
- Oddaję me ciało. Oddaję mą siłę. Oddaję mą moc.
Nim minęła sekunda, uderzył ból.
Sztylet wysunął mu się z nagle zdrętwiałych palców. Ledwie do niego dotarło, że Voldemort podtrzymuje go i chwyciwszy jego prawą rękę, powtarza czynność, tworząc symetryczne ciecie do poprzedniego. Świat zaczął rozmywać mu się przed oczami i bardziej poczuł niż zobaczył jak przykłada obie rany do siebie. Chwilę później jego opanowany głos echem odbił się w pomieszczeniu.
- Biorę twe ciało. Biorę twą siłę. Biorę twą moc.
Otoczyły ich gęste kłęby, dziwnej, purpurowej mgły.
Wrzasnął, mając wrażenie, że ktoś przykłada do dopiero, co otwartych ran, rozżarzone żelazo. Po policzkach popłynęły mu łzy, jednak nie próbował ich powstrzymywać. Powoli zaczynało brakować mu tchu. Opary gryzły w oczy, chciał osłonić twarz ręką, nie był jednak w stanie zmusić się do poruszenia.
Powoli mgła zaczynała rzednąć, nie widział jednak, kiedy całkowicie opadła.
Wszystko ogarnęła ciemność.
~ ~ ~ ~
Koniec Rozdziału Pierwszego
Rozdział Drugi
P o ł ą c z e n i e
Bo serce nie jest sługa,
nie zna, co to pany,
i nie da się przemocą,
okuwać w kajdany.
Adam Mickiewicz
Obudził go ból.
Czuł się tak, jakby ktoś połamał mu wszystkie kości, a potem znów złożył je w całość. Poruszył się i jęknął starając zignorować tępe pulsowanie w głowie. Co się dzieje? Początkowo nie był w stanie nic sobie przypomnieć, potem jednak strzępy ostatnich wydarzeń powoli zaczęły tworzyć spójną całość.
Wakacje u wujostwa... Oplatającego ręce i szept tuż przy uchu… Groźba i różdżka na gardle…
Voldemort!
Usiadł gwałtownie szeroko otwierając oczy, jednak niemal natychmiast kolejny atak ponownie powalił go na poduszki. Na kilka sekund cały świat zawirował.
Jęknął.
Miał wrażenie, że coś usiłuje rozsadzić mu skronie, a wspomnienia raz za razem przewijające się przed oczami,także niczego nie ułatwiały.
Propozycja… Zawarcie umowy…Rytuał zniewolenia… Lista z nazwiskami osób nietykalnych…
Więc, to jednak nie był sen.
Ukrył twarz w dłoniach, w pełni uzmysławiając sobie swoją obecną sytuację.
Niewolnik.
Mało tego. Był niewolnikiem samego jaśnie Lorda Voldemorta.
Czy życie może być bardziej pokręcone? Wątpił...
Starając się unikać zbyt gwałtownych ruchów, usiadł ponownie, nerwowo rozglądając się wokół. Wyglądało jednak na to, że tym razem rzeczywiście jest sam. Ulżyło mu. W tej chwili nie zniósłby kolejnej utarczki z Riddle'm. Nawet słownej.
Wstał z zamiarem podejścia do okna, jednak po dwóch krokach musiał się zatrzymać.
Dlaczego wciąż kręci mi się w głowie i czuję się tak cholernie słaby? - Odetchnął czekając, aż zawroty miną. - Czyżby miało to coś wspólnego z tym przeklętym rytuałem? Znów komuś się zapomniało o jakimś "drobnym" szczególe? -Westchnął ponownie podejmując mozolną wędrówkę w stronę okna. W końcu zmęczony oparł się o parapet. Nie pamiętałby kiedykolwiek organizm do tego stopnia odmawiał mu posłuszeństwa.
Ocierając ręką, spoconą twarz,zamarł z zaskoczeniem wpatrując się w swoje ubranie. Z pewnością nie były to rzeczy po Dudley’u… Wróć! Takiego czegoś nie było w jego garderobie!
Mimowolnie przejechał dłonią po delikatnym materiale. Prześlizgiwał się pomiędzy palcami. Co to jest?Aksamit? Jedwab? Szczerze mówiąc nie miał bladego pojęcia, właściwie nigdy ich nie rozróżniał. Zapewne, dlatego, że jeszcze nie zdarzyło się by miał okazję włożyć coś podobnego. Nawet do spania.
Po raz kolejny przesunął po nim ręką. Kto mnie przebrał? Chyba jednak wolę nie wiedzieć...
Starając się o tym nie myśleć,chwycił za brzeg zasłony i z zamiarem odciągnięcia jej na bok, wystarczył jednak kawałek by po raz kolejny zamarł.
Jak wiele razy jeszcze, on zamierza mnie jeszcze zaskoczyć?
By przekonany, że znajdują się gdzieś na jakimś zapuszczonym odludziu, tymczasem widok za oknem przeczył temu tak bardzo, jak tylko można.
Ogród.
Uginające się od owoców drzewa…rabatki pełne kwiatów… Błyszcząca tafla niewielkiego jeziora... ptaki podrywające się do lotu...
To miraż prawda? Jak coś takiego może być w takim miejscu...? W siedzibie samego Lorda Voldemorta?!
Potrząsnął głową, jednak widok nie zniknął zza szyby. Nacisnął klamkę i delikatnie pchnął. Okno otworzyło się bezszelestnie. Z ulgą wciągnął chłodne powietrze. Ostrożnie się wychylił, w jednej chwili rozumiejąc, dlaczego nie ma tu żadnych krat.
Tak może i rozpościerał się przednim ogród, ale tuż pod oknem były wbite w ziemię kolce, ich ostrza błyszczały czerwienią w promieniach zachodzącego słońca.
Zaraz zachodzącego..?
Ile właściwie spałem?Przecież, gdy Voldemort przyszedł po mnie na Privet Drive, był środek nocy...
- Byłeś nieprzytomny przez trzy dni.
Odwrócił się tym razem będąc pewnym, że nie wypowiedział swojej myśli na głos.
Spojrzał na stojącego w drzwiach mężczyznę i pytanie zamarło mu na ustach.
Voldemort w niczym nie przypominał osoby, którą spotkał w czerwcu. Właściwie jedyną rzeczą upodabniającą go do swego poprzedniego ja były oczy, wciąż ogniście czerwone.
- Jak..? - nie był zdolny dopowiedzenia czegoś więcej.
- Lata badań, prób i błędów.
Harry zadrżał, gdy ten zbliżył się muskając mu dłonią policzek.
Momentalnie zrobił krok do tylu,nagle jednak parapet boleśnie wbijający się w plecy uzmysłowił mu, że nie ma już,dokąd iść. Zresztą, co by mi to dało? I tak nie wolno było mu stąd uciec.Ani dziś, ani jutro, ani nigdy... Jego życie zależało teraz od dobrego humoru Voldemorta i nic tego nie zmieni.
- Szzz, nie bój się. Szzz...
Harry zacisnął palce wbijając sobie paznokcie w ręce, gdy dłonie Voldemorta powoli zsuwały się w dół ostrożnie rozpinając guziki jego koszuli, jeden za drugim.
Nim zorientował się, co ten właściwie zamierza, został pozbawiony nie tylko górnej części garderoby. Zadrżał czując spojrzenie Voldemorta snujące się po jego nagim ciele.
- Jesteś śliczny.
Przeklinał się za zdradliwy rumieniec pokrywający teraz jego policzki. Chciał się osłonić, nie mógł jednak,choćby drgnąć. Wzrok Voldemorta paraliżował go.
Bał się.
Nie jego. Bał się samego siebie.Skóra wciąż paliła w miejscu, gdzie zetknęła się z dłońmi Voldemorta. Robiło mu się gorąca na samą myśl, że ten na niego patrzy. Powinien czuć obrzydzenie, a tymczasem pragnąłby dotknął go ponownie...
Stali tak jeszcze przez chwilę,jakby czas w ogóle nie istniał, a potem Riddle niespodziewanie znalazł się przy nim złączając ich usta w pocałunku.
Kiedy napór na wargi nasilił się,posłusznie rozchylił je dając mu dostęp głębiej. A chociaż rozum krzyczałby się wyrwał, odepchnął go, by uciekał jak najdalej, ręce nie chciały nawet drgnąć.
Było mu tak dobrze, po raz pierwszy wiedział, że jest bezpieczny…
Nagle go puścił. Nim dotarło do niego, co się stało, niczym szmaciana lalka opadł na posadzkę.
- Za dwie godziny odbędzie się zebranie, i chcę byś również w nim uczestniczył.
Dwa razy przetrawił to, co usłyszał nim zrozumiał, czego oczekuje od niego Riddle
- Nigdy!
W jednej chwili otrząsając się z tego dziwnego odrętwienia, poderwał się na równe nogi. W tym momencie nie obchodziło go ani to, przed kim stoi, ani nawet to, że nie ma nic na sobie.
Miałbym brać udział w zebraniu? Patrzeć na tortury innych, a może jeszcze samemu... Nie. Na to się nie zgodzi. Voldemort mógł mieć jego życie w szachu, ale chyba nie sądził,że...
- Aaa! – nagle, upadł ponownie,przyciskając dłonie do szyi, zaszokowanym wzrokiem patrzył na górującą nad nim postać.
Z trudem łapał oddech.
Czuł, jakby ktoś powoli zaciskałmu palce wokół gardła. Coraz mocniej, coraz ciaśniej.
- Musisz się nauczyć, że w mojej obecności nie podnosi się głosu.
Oczy zaszły mu łzami. Dusił się.
- Mam nadzieje ze to nauczy cię,kim teraz jesteś. Ja nie będę znosił nieposłuszeństwa.
Voldemort odwrócił się i w tym samym momencie uścisk zelżał. Znów mógł oddychać.
- Wrócę za godzinę. Do tego czasu masz być gotowy. Szaty leżą na łóżku. I pamiętaj, nie toleruję spóźnień.
Trzasnęły drzwi i został sam.
~ ~ ~ ~
Nie wiedział, ile czasu minęło,zanim zdołał zmusić się do tego by wstać. Wciąż mając w pamięci słowa Riddle'a, i czując przeszywający ból krtani, wolnym krokiem ruszył w stronę drzwi na przeciwległej ścianie. mając nadzieję, że prowadzą do łazienki. Pchnął je lekko, z ulgą myśląc, że przynajmniej tym razem się nie pomylił.
Była ogromna. Teraz jednak mało go to interesowało.
Dowlókł się do umywalki, odkręcił kran i wsadził pod niego głowę. Może się utopię?Kusząca perspektywa...
Parsknął, jak pies otrzepując się z wody, po czym, po raz pierwszy spojrzał w wiszące nad umywalką lustro.
Zamrugał. Czy to na pewno ja?
Niby był tą samą osobą, nie pamiętał jednak, kiedy włosy mu tak urosły. Czy to przez to co mi zrobił? Przesunął w palcach jeden kosmyk. Wciąż sterczały każdy w swoją stronę, lecz po raz pierwszy przykrywały kark. Oczy także wydawały się inne. Pomijając to, że nie miał okularów, a widział lepiej niż kiedykolwiek przedtem, to o ile to możliwe,miał wrażenie, że są jeszcze bardziej zielone.
Oderwał wzrok od odbicia mimowolnie przejeżdżając dłonią po szyi. Dlaczego czułem jakby Voldemort mnie dusił?
Miał już wychodzić, gdy pewien niewielki szczegół przykuł jego uwagę. Ponownie spojrzał w lustro, upewniając się w tym.Dookoła szyi miał okrąg złożony z jakichś dziwnych symboli, jakby ktoś zrobił mu tatuaż. Gdy się bliżej przyjrzał, mógł stwierdzić, że są bardzo podobne do run w jednej z książek Hermiony.
Czy to przez to tak się czułem?
Po raz kolejny przejechał po tym ręką. Było praktycznie niewyczuwalne, jednak na pewno istniało.
Przymknął oczy usiłując przypomnieć sobie uczucia, jakie mu wtedy towarzyszyły. Miał wrażenie ze już kiedyś widział coś działającego bardzo podobnie, ale nie mógł skojarzyć gdzie.
Ból, jakby ktoś chciał przepalić skore... niemoc i bezwolne poddanie się temu... i duszenie. Powolne odbieranie powietrza...
Mroczny Znak.
Wszystko złożyło się w spójną całość. Już wiedział, gdzie widział takie uczucia. W koszmarach. Koszmarach nawiedzających go każdej nocy, od wydarzeń z Trzeciego Zadania Turnieju Trójmagicznego!
Tak, ta przeklęta"obroża", którą miał na szyi, działała identycznie jak Mroczny Znak.
- Pięknie.
Nie miał pojęcia czy ma się śmiać, czy płakać. Przecież do przewidzenia było, że Voldemort zrobi coś takiego, a zresztą, czy można go było powstrzymać? Czy by to coś dało? Znał odpowiedź, ale nie chciał jej wypowiadać.
Nawet w myślach.
Patrząc na uchylone drzwi do pokoju wiedział, że czeka go bardzo "pasjonujący" wieczór.
I to nie jeden…
~ ~ ~ ~
Koniec Rozdziału Drugiego
Rozdział Trzeci
S k u t k i U b o c z n e
Tak to już bywa, że kiedy człowiek ucieka
przed swoim strachem, może się przekonać,
że zdąża jedynie skrótem na jego spotkanie.
John Ronald Reuel Tolkien
Wdech i wydech. Znów. I jeszcze raz.
Starał się rozluźnić, lecz wciąż drżały mu ręce, a nogi miękły w kolanach, za każdym razem, gdy spojrzał przed siebie. Wiedział, że nawet stojąc tak do jutra, odbicia nie zmieni, mimo to...
Nie był w stanie się ruszyć.
- Nie wierzę - ciągle to powtarzał. Od nowa i jeszcze raz. Tylko tyle był w stanie powiedzieć, wątpi zresztą, by jakiekolwiek słowa były potrzebne. Taki strój mówił sam za siebie.
Szerokie, czarne spodnie, może nie byłyby jeszcze takie złe, gdyby nie przeplatane rzemieniami rozcięcia, ciągnące się od kostek aż po uda.
Koszula także nie była dużo lepsza... Ciemnoczerwona, gładko przylegała do ciała, poza tym, podobnie jak spodnie, była rozcięta wzdłuż rękawów i związana rzemieniami. Jak na ironię zarówno wiązanie przy spodniach, jak i koszuli było złote.
Gryfońskie barwy.
Był pewien, że Voldemort wybrał taką kolorystykę nie przypadkowo, w końcu jest idealna dla zabaweczki, nieprawdaż? - jęknął zrezygnowany.
Był dla niego zabawką i będzie nią tak długo, dopóki się to Voldemortowi nie znudzi. Niestety coraz bardziej upewniał się, że coś takiego może nigdy nie nastąpić. Voldemort nie prędko rezygnuje z własnych planów, poza tym był pewien, że ma z tego wielką uciechę.
Po raz kolejny patrząc w lustrzane odbicie, wyszeptał:
- Możesz mnie zabić, Voldemort, ale w tym nie wyjdę.
- Wyjdziesz.
Podskoczył, odwracając się gwałtownie. Nawet nie zauważył, kiedy ten wszedł...
Stojąc twarzą w twarz, z największym postrachem magicznego świata, był w stanie myśleć tylko o tym, że znów dał się zaskoczyć. A gdy po twarzy Voldemorta przemknął uśmiech upewnił się, że ten również dobrze zdaje sobie sprawę z tego faktu.
Czując, jak lustruje go wzrokiem, drżał. Nienawidził być w ten sposób oceniany. Jak zwierzę. Przedmiot, za który trzeba uzyskać odpowiednią stawkę. Chciał uciec spod tego przeszywającego spojrzenia, ale za sobą miał jednak tylko ścianę.
Był w pułapce.
Gdy wzrok Voldemorta zsunął się niżej, zaklął w duchu czując, jak zaczynają palić go policzki.
Jeszcze tylko brakowało, bym zaczął się czerwienić!
Przestań! Zostaw mnie! - chciał krzyczeć. Słowa jednak nie przechodziły przez ściśnięte gardło. Dlaczego wciąż mnie gnębi? Czemu to zawsze muszę być ja? – pytania, na które nie było odpowiedzi... A może były, lecz tak wiele, że nie dało się odgadnąć, która jest tą prawdziwą?
- Śliczny jesteś, gdy się czerwienisz. - spiął się, uświadamiając sobie nagle, że Voldemort nie stoi już w progu, lecz tuż przed nim. Wzdrygnął się, gdy złapał go za podbródek, zmuszając do spojrzenia sobie w oczy.
- Śliczny i mój. Cały tylko dla mnie. Niczym słodkie ciastko które można schrupać.
Tylko mój, tylko mójjj, tylkoooo mójjjjjjjjjjj...
- Nie dotykaj mnie! - krzyknął wyrywając się. Trząsł się z trudem łapiąc oddech. Znów to samo, po raz kolejny miał wrażenie, że to wuj, a nie Voldemort tu stoi, że znów jest na Privet Drive.
Riddle był kimś, z kim potrafił walczyć, lecz w chwilach takich jak ta... Tak podobny do tego, co musiał znosić przez wszystkie lata przed Hogwartem... Nie był w stanie nic zrobić.
Darmozjad... Pomyleniec... Odmieniec... Musisz zapracować na swoje utrzymanie. Myślałeś, że trzymamy cię tu za darmo?
Słowa, które potrafią tak zranić. Był pewny, że udało mu się uwolnić od tych wspomnień, pogrzebać je na dnie swej świadomości, ale teraz zaczynał w to wątpić.
Znów był osaczony, ścigany.
- Wiem, że jeszcze wiele nauki przed tobą, ale takiego zachowania tolerować nie będę. - głos Voldemorta, niczym nóż, przecinał powietrze. Był mu jednak wdzięczny za to, bo choć na chwilę mógł odsunąć nachodzące go myśli i na powrót zepchnąć je w odmęty pamięci.
Niestety, gdy tylko otrząsnął się z odrętwienia, dotarła do niego jeszcze jedna rzecz, nerwowo przełknął ślinę, uświadamiając sobie, że właśnie po raz kolejny przeciągnął strunę.
- To jak bardzo bolesna będzie ta nauka, zależny wyłącznie od ciebie.
Po raz drugi w ciągu tego wieczoru poczuł uścisk wokół szyi. Tym razem nie było to tak nagłe jak poprzednie, lecz nasilało się powoli, jakby Voldemort czerpał radość ze stopniowania jego udręki.
Zacisnął pięści wbijając paznokcie w dłonie. Bezskutecznie starał się zachować spokój. Oddychał powoli, wciąż nie spuszczając wzroku z czerwonych oczu Voldemorta.
Ból nasilił się. Minęła jednak prawie minuta nim zmusił go do osunięcia się na podłogę.
Czuł, że się dusi. Z trudem walczył o schwytanie oddechu. Starał się powtarzać, niczym mantrę, że Voldemort przecież nie ma zamiaru go zabić, za każdym razem jednak cichy głosik dodawał "ale nie było mowy o uszkodzeniu na pewien czas"
Skończ już, skończ, skończ...
Zwinął się w pozycję embrionalną, lecz wciąż nie spuszczał, teraz już załzawionych, oczu z postaci nieruchomo stojącej nad nim.
Skończ już, proszę skończ...
Ból jednak nie mijał, niczym kleszcze zaciskające się wokół niego powoli, stawał się coraz bardziej przeszywający.
Skończ już, proszę, proszę…
A gdy wreszcie ustał, w pierwszej chwili nie zorientował się, że to koniec. Z trudem wprowadzając powietrze do płuc, wciąż drżał nie mogąc powstrzymać zdradzieckich łez sączących się po policzkach.
- Ja nie toleruję głupoty, nie próbuj, więc upodabniać się do idiotów, których pełno w moich lochach. Wstań.
Zacisnął bezsilnie pieści, starając się nie wybuchnąć. Wiedział, że kolejnej takiej lekcji nie przetrzyma.
Nie dziś.
Próbował się podnieść, jednak kolejne trzy próby zakończyły się fiaskiem. Jęknął ukrywając twarz w dłoniach, by choć trochę zmniejszyć nachodzące go zawroty głowy.
- Nie zamierzam dłużej opóźniać zebrania, wyłącznie z twojego powodu.
Zacisnął zęby, ale ponownie podjął próbę wstania, tym razem skuteczną, choć wątpiłby nogi długo go utrzymały. Miał ochotę położyć się i nie wstawać. Nigdy. Nie miał zamiaru jednak dać Voldemortowi tej satysfakcji.
Skupiając się na tym by mozolnie, stawiać nogę za nogą, nie zauważył, że ten ponownie zatrzymał się przed nim i dopiero jego cichy szept zmusił go do spojrzenia mu w oczy.
- Ręce.
W pierwszej chwili nie bardzo rozumiał, co ten ma na myśli, nagle jednak zadrżał dostrzegając w jego dłoniach metalowe kajdany złączone długim łańcuchem. Nie mając zbytniej alternatywy, ani sił na kolejną utarczkę, posłusznie spełnił polecenie.
Kajdany bezszelestnie uniosły się w powietrze, by zaraz potem z cichym brzękiem zaciążyć na nadgarstkach.
Zachwiał się i oparł się o ścianę, by nie upaść ponownie. Były cięższe niż przypuszczał, zresztą i bez nich z trudem utrzymywał się w pozycji stojącej.
Jak mam się z czymś takim poruszać? - Wolał się nad tym nie zastanawiać.
- Metal, z którego są zrobione, absorbuje magiczną aurę czarodzieja. Dzięki temu zawsze będę wiedział gdzie jesteś. Nie wolno ci opuścić pokoju bez nich, zresztą zaklęcia rzucone na drzwi, nie wypuszczą cię, jeśli nie będziesz miał kajdan na rękach. Posiadają magiczny zamek, wystarczy, więc że ich dotkniesz, a zapną się same. Reagują tylko na ciebie. Nie radzę również próbować ominąć tego zabezpieczenia, jeśli nie dotkniesz ich gołą ręką, nie drgną, ani nie dadzą się podnieść
Zaskoczony słuchał, starając się zrozumieć te informacje. Z trudem wierzył w to wszystko, po raz kolejny uświadomiło mu to, jak niewiele wie o magii.
- Po zapięciu, ich waga zależeć będzie wyłącznie od twego zachowania, radzę ci, więc uważać na to, co mówisz.
Nim echo ostatniego zdania na dobre przebrzmiało w pomieszczeniu, nagle zauważył, że coś się zmieniło. Mimowolnie spojrzał na dłonie, lekko poruszając ręką. Ciężar znikł. Choć niezaprzeczalnie wciąż miał te przeklęte kajdany na sobie, teraz nie ważyły prawie nic.
- Pospiesz się.
Po raz kolejny wyrwany z zamyślenia, dopiero teraz zauważył, że Voldemort wyszedł, a do pokoju wpada pomarańczowe światło z korytarza. Przekraczając próg, po raz kolejny zadał sobie pytanie, czy aby na pewno znajduje się w domu najgroźniejszego czarodzieja obecnych czasów.
Zarówno ściany, jak i podłoga szerokiego korytarza zostały wyłożone ciemnym drewnem. Parkiet pokrywał zielony dywan. Jednak tym, co najbardziej przykuwało uwagę był sufit. Miało się wrażenie, że w ogóle go tam nie ma, zupełnie jak w Hogwarcie, tyle że tu zamiast nieba były ogniście czerwone płomienie. To one rzucały ten pomarańczowy blask, który dostrzegł z pokoju. Mebli nie było żadnych, a jedyna ozdobę stanowiły rozwieszone, co jakiś czas, lustra w srebrnych ramach.
Nie mógł zaprzeczyć, że osoba, która to zaprojektowała ma gust.
Idąc powoli, ani na krok nie oddalał się od jednej ze ścian, czuł, że w przeciwnym wypadku znów może mieć niemile spotkanie z podłogą. Od chwili, gdy się obudził wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, że ciało jest jakoś dziwnie odrętwiałe.
Bólu głowy również nie wywołała żadna z kar Voldemorta, choć z pewnością przyczyniły się do tego, że lekka migrena zmieniła się w paskudne pulsowanie i coraz częściej zaczynał się zastanawiać, jak przetrzyma to cholerne zebranie.
Nie był pewien, ile już idą. Początkowo starał się liczyć kolejne zakręty, szybko jednak musiał z tego zrezygnować. Było ich po prostu zbyt wiele. Gdy w którymś momencie zatrzymali się przed kolejnymi drzwiami, tak niepodobnymi do reszty wystroju, usłyszał:
- Dotąd możesz poruszać się sam, dalej jednak wolno ci pójść tylko w moim towarzystwie. Radzę ci nie łamać tej zasady, chyba, że masz ochotę na spotkanie z którymś z moich Śmierciożerców. Uwierz, że nie skończyłoby się to dla ciebie dobrze.
Po raz pierwszy musiał się z nim zgodzić. Tyle razy w wizjach oglądał poczynania jego sługusów, że aż za dobrze wiedział, co ma na myśli.
Drzwi otworzyły się z cichym zgrzytem, lecz nim dane było zrobić mu, choć krok, poczuł jak otacza go miękki materiał. Peleryna. Zaskoczony patrzył jak Voldemort ostrożnie zapina klamrę pod szyją.
Skąd ją wziął?
- Kaptur - tym razem nie miał żadnych oporów przed spełnieniem polecenia. Ulżyło mu, że przynajmniej żaden ze Śmierciożerców nie zobaczy tego, co ma na sobie. Zadrżał, na samą myśl, jakie krążyłyby wtedy komentarze.
Przyspieszając krok, by zrównać się z Voldemortem przeszedł przez okute metalem drzwi i zamarł ponownie. Korytarz, w którym się tym razem znaleźli miał wszystko to, co powinno być w dworze samego Lorda Voldemorta.
Kamiennej podłogi nie osłaniało nic, a jedyną ozdobą gołych ścian były zatknięte, co pewien czas pochodnie, które tylko w niewielkim stopniu rozpraszały otaczający wszystko mrok.
- Ile jeszcze mam na ciebie czekać?
Kuśtykając w jego stronę z każdą chwilą coraz mocniej uświadamiał sobie, co tak na prawdę znaczy "zebranie".
Do tej pory prawie o tym nie myślał, teraz jednak świadomość tego powróciła ze zdwojona mocą. I prawdę mówiąc, wcale mu się to nie podobało. Gdyby miał wybierać, wolałby dalej pozostać w błogiej nieświadomości.
Chociaż jeszcze przez jakiś czas...
~ ~ ~ ~
Koniec Rozdziału Trzeciego
Rozdział Czwarty
Z e b r a n i e
Ból przyćmił strach,
A ciemność uśmierzyła ból.
Gemma Bull
Korytarz, zakręt, schody i znów korytarz.
Bez końca.
Mijając kolejne, szczelnie zamknięte drzwi, miał ochotę krzyczeć.
Jak to miejsce może być aż tak olbrzymie? - Gdyby ktoś mu teraz powiedział, że siedziba Voldemorta jest kilkukrotnie większa od Hogwartu, uwierzyłby.
Od momentu, gdy przeszli przez drzwi oddzielające resztę posiadłości od części, niewątpliwie stanowiącej mieszkanie Voldemorta, a od teraz także i jego, minęło już ponad piętnaście minut.
Niestety nic nie wskazywało na to, by szybko znaleźli się u celu. Był pewny, że nawet gdyby ktoś mu na to pozwolił, nie potrafiłby sam wrócić do swojego pokoju.
Zaczynał się zastanawiać, czy Riddle, aby na pewno, wie, dokąd idą. Tak, ta posiadłość była jednym z takich miejsc, w których bardzo łatwo się zgubić.
Bez wysiłku.
Zaraz po tym jak skręcili po raz kolejny, a jego oczom ukazał się następny korytarz, jęknął w duchu. Naprawdę miał już dość.
Był wykończony.
Coraz częściej łapał się na tym, że musi uważać, by nie potknąć się o własne nogi. Idąc, trzymał się blisko ściany, lecz nie wydawała mu się już ona wystarczająco stabilnym oparciem. W dodatku, wciąż przybierający na sile ból głowy, również nie należał do rzeczy poprawiających nastrój.
Po raz pierwszy od czasu, gdy Voldemort poinformował go o tym przeklętym zebraniu, zapragnął już na nim być.
Wszystko wydawało się lepsze od tego cholernego labiryntu przejść i schodów. Był pewien, że jeszcze trochę i po prostu siądzie na podłodze, nie zważając na to, co wtedy zrobi z nim Voldemort.
Gdy kolejne uderzenie bólu, zmusiło go do przymknięcia oczu i zatrzymania się, jęknął.
Co się do jasnej cholery dzieje? Czyżby ktoś znów zapomniał mnie o czymś poinformować?
Oparł się o ścianę, czekając aż tępe pulsowanie, przynajmniej w niewielkim stopniu, straci na sile.
Po raz kolejny zastanawiał się, czy to wszystko nie jest jakimś przeklętym skutkiem tego rytuału. Szczerze mówiąc, wcale by go to nie zaskoczyło. Zresztą zawsze wszystko dzieje się za jego plecami, więc pewnie i tym razem wyjaśniając mu to coś "niechcący" pominięto. Jak nie Dumbledore, to Voldemort.
Czy choć raz, ktoś, nie może powiedzieć mu, po prostu prawdy?
- Pij.
Podskoczył, czując nagle dotyk na ramieniu, zaraz potem zimne szkło dotknęło jego warg. Odruchowo je rozchyli i w tej samej chwili, chłodna substancja wlała mu się do gardła.
Zakrztusił się.
Z trudem złapał oddech. Czy wszystkie eliksiry muszą być tak ohydne? Czemu nie są podobne do syropów dla mugolskich dzieci? Na przykład mogłyby być malinowe, albo truskawkowe... - Parsknął mimowolnie, nagle uświadamiając sobie, na jakie tory zeszły jego myśli.
Odetchnął, z ulgą czując jak ból znika niemal całkowicie. Nie pytał, co za eliksir podał mu Voldemort. Nie musiał. W ciągu lat spędzonych w Hogwarcie odwiedził skrzydło szpitalne tak wiele razy, że tego typu specyfiki stały się czymś na porządku dziennym.
Chociaż nie potrafi przygotowywać tych durnych eliksirów i raczej nie uda mu się opanować tej sztuki, to dzięki "opiece" szkolnej pielęgniarki nawet z zamkniętymi oczami pozna ich smak.
Poza tym akurat ten był jednym z jej ulubionych i niestety miał bolesną świadomość, że nie działa zbyt długo.
Mógł mieć tylko nadzieję, że migrena nie powróci przed końcem zebrania, w przeciwnym razie wątpiłby był je w stanie przetrzymać.
Na pewno nie w jednym kawałku.
Patrząc z niechęcią na postać Voldemorta, był przekonany, że zaraz zmusi go do ponownego podjęcia tej mozolnej wędrówki, ten jednak gestem wskazał na niewielkie drzwi. Otworzyły się bezszelestnie.
Więc to tutaj...
Sala wyglądała nieco inaczej niż się tego spodziewał. No dobra, był niemal pewien, że wylądują w jakimś obskurnym lochu, jednym z tych, które niejednokrotnie widział w wizjach, tymczasem pomieszczenie, do którego weszli, bardziej przypominało salę bankietową niż loch.
Czarna, błyszcząca posadzka idealnie komponowała się ze ścianami w tym samym kolorze. Tu nie było pochodni, w zamian za to pomieszczenie oświetlały świece unoszące się pod sufitem Zupełnie jak w Hogwarcie, tyle że tu rzucały one nienaturalnie zielonkawe światło. Nie mógł zaprzeczyć, że całość robi niesamowite wrażenie. Zastanawiał się tylko, jakiego użyto na nich zaklęcia.
W sali nie było wiele mebli, właściwie, prócz olbrzymiego krzesła, do którego jak najbardziej pasowało określenie tron, i niewielkiego stoliczka ustawionego przy nim, nie stało tu nic więcej. Obie te rzeczy znajdowały się na niewielkim podwyższeniu. Był pewien, że to miejsce jest przeznaczone dla Voldemorta,
Bo, dla kogo innego mogłoby być?
Cała sala była okrągła, a poza drzwiami przez które dopiero co weszli, były jeszcze jedne, choć tym razem sprawiające dużo bardziej majestatyczne wrażenie. Podejrzewał, że tych bocznych, używa wyłącznie Riddle..
- Chodź tu.
Cichy szept wyrwał go z rozmyślań.
Z zaskoczeniem zauważył, że Voldemort nie stoi już przy nim, lecz siedzi wygodnie rozparty na krześle. Zbliżył się do niego niepewnie. A na kilka sekund rozwiane obawy, powróciły ze zdwojoną mocą.
Po co właściwie mam uczestniczyć w tym spotkaniu? Czego chce ode mnie Voldemort? Czy zamierza pokazać innym, że złapał samego Harry'ego Pottera?
Chyba wolałby ta ostatnia opcja nie została wprowadzona w czyn. Nie dziś.
Nigdy...
- Będziesz stał przy mnie, pamiętaj jednak, że w czasie całego zebrania nie wolno ci się odzywać. O tym, kim jesteś, dowie się tylko kilka osób, radzę, więc uważać, by przez przypadek nie odkrył tego ktoś niepowołany. Pamiętaj, że wtedy konsekwencje dosięgną także i ciebie.
Przytaknął, z ulgą myśląc, że przynajmniej nie wszyscy ze sługusów Voldemorta zostaną poinformowani o tym w jakim bagnie wylądował i kim się stał. Lub raczej czym się stałem? - wzdrygnął się odsuwając temu podobne myśli.
Gdy tylko zajął wyznaczone mu przez Voldemorta miejsce, drzwi wejściowe otworzyły się z cichym zgrzytem i do pomieszczenia zaczął wlewać się tłum zakapturzonych postaci.
Zaczyna się.
Z obrzydzeniem patrzył jak podchodzą po kolei, klękają i ucałowawszy rąbek szaty Voldemorta wycofują się zajmując swe pozycje w powoli zapełniającym się kręgu.
Jak z własnej woli można się do czegoś takiego zniżyć? Co im to daje? Przecież on traktuje ich jak marionetki, których pozbędzie się, gdy już nie będą potrzebne. Skoro tak to… Co sprawia, że cały czas stoją u jego boku?
Pokręcił bezsilnie głową.
Obserwując stale powiększający się krąg, zastanawiał się ile, tak naprawdę, Voldemort ma popleczników.
Jak na razie naliczył blisko pięćdziesiąt osób, a wciąż w powstającym kole znajdowało się kilka luk, choć nawet teraz było tu więcej osób niż wtedy, na cmentarzu. Wodząc wzrokiem po białych maskach, niemal całkowicie przykrywających ich twarze, w pewnym momencie z zaskoczeniem zauważył, że oni także uważnie go obserwują...
Westchnął.
A zresztą, czemu się dziwię? Nie dość, że nie mam na sobie typowego stroju Śmierciożercy, to jeszcze stoję tuż przy tronie Voldemorta!
Jak tak można? Przecież to po prostu skandal! - uśmiechnął się do własnych myśli, jeszcze bardziej zadowolony z tego, że kaptur zakrywa mu twarz. Był pewny, że gdyby Voldemort teraz zobaczył jego minę, miałby kolejną karę gwarantowaną. I to na oczach całego zastępu pajacyków Voldemorta!
Wyszczerzył się do siebie, wyobrażając sobie jakby wyglądali w strojach klownów. Tak, wtedy to zebranie z pewnością byłoby o wiele bardziej interesujące...
W pewnym momencie Voldemort wstał, gwałtownie przywracając go do rzeczywistości. Podejrzewał, że już wszyscy przybyli, bowiem Riddle opuścił podwyższenie, wychodząc na środek sali, w samo centrum kręgu.
Zupełnie jak poprzednio - przebiegło mu przez myśl, gdy zaczął wolnym krokiem obchodzić go dookoła. Echo jego kroków dudniło w tej dziwniej, nienaturalnej ciszy.
- Zawiedliście mnie - zadrżał mimowolnie spuszczając głowę, gdy jego lodowaty głos wypełnił pomieszczenie. Zdawał się dużo bardziej przeszywający, niż jeszcze kilka minut temu.
Jak Voldemort to robi? - Nie mógł się powstrzymać przed rzuceniem zaciekawionego spojrzenia.
Każde słowo Riddle'a zdawało się wibrować, odbijając się wielokrotnie od ścian jeszcze długo po jego wypowiedzeniu. Wiedział, że to nie sprawka akustyki tej Sali. Gdy Voldemort rozkazywał mu gdzie ma stanąć, jego głos brzmiał normalnie, oczywiście na jego standardy...
- Crabbe, Goyle, od zawsze wiedziałem, że nie grzeszycie inteligencją, jednak wasz wczorajszy wyczyn przechodzi moje najśmielsze wyobrażenia.
Wzdrygnął się, czując oganiające go złe przeczucia, gdy Riddle zbliżył się do dwóch osób stojących blisko siebie.
- P-p-panie, my..
- Milcz.
- Ale...
- Nie lubię się powtarzać. Crucio.
Padli równocześnie, niczym rażeni piorunem. Pomieszczenie wypełnił ich wrzask.
Zadrżał, szeroko otwierając oczy, dotąd nie sądził, że można rzucić zaklęcie na dwie osoby jednocześnie.
Mimowolnie odwrócił wzrok, nienawidził tortur. To wszystko zbytnio przypominało koszmar, jaki, tak wiele razy, zgotował mu wuj. Nie był w stanie patrzeć na wijące się w agonii postacie.
Przestań - szeptał niemo, słysząc wwiercający się w uszy krzyk
Voldemort jednak nie przerywał. Trwało to minutę. Może dwie. Trzy? Nie był w stanie określić...
Nagle jednak ustało.
Z trudem zdobył się na to, by spojrzeć w tamta stronę, prawie natychmiast też tego pożałował.
Musiał zasłonić ręką usta, by powstrzymać targające nim mdłości.
- Zabierzcie ich.
Widząc jak kilku spośród pozostałych Śmierciożerców chwyta tamtych za ręce i wywleka z pomieszczenia, czuł jak znów zaczyna mu się kręcić w głowie. Oparł się o stojący obok tron, pewien, że w przeciwnym wypadku, upadnie.
Czasami w snach widywał tortury, jednak to było nic w porównaniu z uczestniczeniem w nich na żywo...
- Nigdy więcej, nigdy... - szeptał zaciskając powieki. Nie chciał drugi raz czegoś takiego oglądać, ani w majakach, ani tym bardziej na żywo.
- Jak wiecie Ministerstwo zaczyna działać według...
Słyszał, że Voldemort ponownie przemawia, jednak nawet nie próbował rozróżnić słów. Nie chciał wiedzieć, o czym mówi. Po tym przedstawieniu, czuł, że jednak woli nie znać ego planów.
Choć za poszkodowanymi dawno zamknęły się drzwi, wciąż czuł mdłości. Poza tym, jak na złość eliksir przeciwbólowy zaczynał tracić działanie. Ponownie czując tępe pulsowanie w okolicach skroni, zastanawiał się czy nie przyspieszyło tego to przeklęte przedstawienie, które zgotował mu Riddle.
Ból wciąż był do zniesienia, ale wątpiłby taka sytuacja utrzymała się dłużej. Zbyt wiele razy już podawano mu ten eliksir, by wierzył w tego typu bajeczki.
Niestety, nie pomylił się i w ciągu kilku kolejnych minut zaczął pragnąć wyłącznie tego, by Voldemort się zamknął. Dosłownie.
Każde jego słowo, jak ostrze wbijało się w czaszkę do tego stopnia, że chciał krzyczeć.
Był przygotowany na to, że ból wróci, nigdy jednak po takim eliksirze nie zdarzyło się, by był dwa razy silniejszy niż poprzednio.
Wróć, nigdy do dzisiejszego dnia.
Zacisnął zęby masując sobie skronie, z ulgą myślał o tym, że przynajmniej Śmierciożercy są do tego stopnia zajęci przemową Voldemorta, że przestał być w centrum zainteresowania.
Oddychał głęboko, starając się nie myśleć o niczym. Ból jednak nie ustawał. Dlaczego zawsze wszystko dolega jemu? Czy choć raz nie może to być ktoś inny?
Ciche szuranie sprawiło, że odsunął temu podobne debaty, na powrót otwierając oczy. Z zaskoczeniem zauważył, że Śmierciożercy opuszczają salę.
Czyżby już było po zebraniu?
W ciągu kilku chwil, prócz niego i Voldemorta w pomieszczeniu zostały tylko cztery osoby. W jednej z nich bez problem rozpoznał Szkolnego Mistrza Eliksirów. Tłusty kosmyk włosów wystający spod obszernego kaptura nie pozostawiał żadnych wątpliwości.
- Jak już zauważyliście, dołączył do nas specjalny gość... - drgnął, uświadamiając sobie nagle, że Voldemort mówi o nim.
Wiec, to są ci wybrani, którzy maja znać prawdę?
Snape i... kim są pozostali? - Jakby w odpowiedzi na to pytanie Voldemort dodał.
- Zdejmijcie maski, mój nowy podopieczny powinien wiedzieć, komu może rzeczywiście zaufać.
Zaufać?
Jak w takiej sytuacji można mówić o jakimkolwiek zaufaniu? Co ma na myśli Voldemort?
Widząc, haczykowaty nos Snape’a, nie był zaskoczony, przeniósł, więc spojrzenie na pozostałe osoby. W sumie było trzech mężczyzn i jedna kobieta. Zdziwiony patrzył na tego stojącego tuż obok Nietoperza.
To był Malfoy.
Ojciec Draco... Wiedział, że jest jednym ze Śmierciożerców, nie sądził jednak, że należy do tych najważniejszych. Pozostałych osób nie znał, choć twarz kobiety wydawała mu się znajoma.
- Zdejmij kaptur.
Dopiero po paru sekundach zorientował się, że Voldemort mówił to do niego. Choć wiedział, że ten moment nastąpi, ręce zdradliwie mu drżały, gdy zsuwał nakrycie z głowy.
- Potter.
Był pewny, że pierwszym, który się odezwie będzie Snape, lecz to Malfoy przemówił.
- Od dziś Harry jest pod moją opieką i radzę, byście dobrze zapamiętali moje słowa. Poza tym, Lucjuszu, nie zwracaj się do niego dłużej tym nazwiskiem. Zwłaszcza, że ono nie jest już jego...
Zwłaszcza, że ono nie jest już jego...
Co to znaczy? O czym Voldemort...?
Wiedział, że pewnie wygląda na zaskoczonego, w tym momencie nie potrafił jednak zamaskować uczuć.
- Severusie, chcę byś sprawdził stan zdrowia Harry'ego. Jak to uczynisz niezwłocznie poinformuj mnie o rezultatach. Brązowa sala jest teraz wolna, możesz tam go zabrać.
- Tak, panie - Snape skłonił się.
Nim na dobre zrozumiał, co się dzieje, został wyciągnięty z sali. Próbował protestować, jednak cichy szept Snape’a szybko wyperswadowali mu tego typu pomysły.
- Nie opieraj się, chyba, że wolisz go rozzłościć.
To jedno zdanie sprawiło, że poddał się, bezwolnie pozwalając ciągnąć przez kolejne korytarze.
~ ~ ~ ~
Koniec Rozdziału 4.
Rozdział Piąty
R ą b e k T a j e m n i c y
Tajemnica
przyciąga tajemnicę
Howard Phillips Lovecraft
Miał wrażenie, że trzymająca go ręka drży, nie był jednak tego w stu procentach pewien. Może to ja sam się trzęsę? - Ból głowy powodował, że coraz trudniej mu było rozeznać się w otoczeniu. Tak, w tym momencie wiele by da za kolejny eliksir. Nawet najbardziej ohydny.
Byle skuteczny.
Starając się zapomnieć o pulsowaniu w głowie, zaczął zastanawiał się, o czym w tej chwili myśli Snape, jego twarz, bowiem przykrywała znajoma maska obojętności. Był pewien, że jest zaskoczony jego obecnością tutaj, ale zresztą, kto by nie był? W końcu nie często zdarza się widzieć zbawcę magicznego świata stojącego tuż obok samego Lorda Voldemorta.
- Właź. - nim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, został wepchnięty do niewielkiej sali. Niemal natychmiast też, w rękę został mu wciśnięty niewielki flakonik.
- Wypij to. Jeśli mam cię zbadać, musisz stać o własnych siłach.
Spełniając polecenie, odetchnął, czując jak wraca mu przytomność umysłu. Zaraz też zaciekawiony rozejrzał się po pomieszczeniu. Momentalnie zrozumiał, czemu Voldemort nazwał tą salę " Brązową".
Zarówno ściany, jak i podłoga zostały wyłożone ciemnym drewnem, a ciągnące się do sufitu półki pełne książek i stojący na środku stół, również miały ten sam, brunatny odcień. Wciąż musieli znajdować się w podziemiach, bowiem tutaj również nie było żadnych okien, a jedyne źródło światła stanowiły, wbite po obu stronach drzwi, pochodnie.
W pomieszczeniu unosił się drażniący zapach ziół i eliksirów. Podejrzewał, że to miejsce służy za coś w rodzaju laboratorium. Przemawiały za tym, rozstawione na stole, szklane flakoniki pełne różnokolorowych substancji. Prócz nich, po blacie walały się pergaminy, zapisane drobnym równym pismem. Z tej odległości, nie był w stanie nic odczytać, jednak dalby sobie głowę uciąć, ze są to receptury eliksirów.
- Siadaj. - opadając na jedno z prostych krzeseł, nie mógł się powstrzymać przed spojrzeniem w te czarne oczy. Nie bardzo wiedział, co ma teraz zrobić, a wciąż powracające echo słów Voldemorta wcale nie było pomocne w zebraniu myśli.
Severusie, chcę byś sprawdził stan zdrowia Harry'ego.
Te kilka słów sprawiało, że robiło mu się zimno.
Czyżby Voldemort wiedział, że po tym rytuale może być ze mną coś nie tak? Zresztą, czy inaczej kazałby Snape'owi mnie badać? Przecież gdyby uważał to za zwykły ból głowy, skończyłoby się tylko na podaniu eliksiru!
W co ja się znowu władowałem...
- Jak tu trafiłeś? - zaskoczony tym nagłym pytaniem, spojrzał zdziwiony na profesora. Czegoś takiego się nie spodziewał. Żadnych krzyków, oskarżeń o głupotę, nic, tylko ten spokojny głos.
- Ochrona, którą zapewniła mi matka...
- Przestała działać w momencie, gdy Czarny Pan do odrodzenia, użył twojej krwi, tak wiem.
- Skąd..? - zaczął nie wiedząc, co tak właściwie odpowiedzieć.
- Gdy tuż przed zakończeniem roku wykłócałeś się o to z Albusem, cóż, nie zachowywałeś się zbyt cicho...
Zaczerwienił się mimowolnie, a Snape kontynuował.
- Bardziej mnie interesuje, w jaki sposób skończyłeś jako zabawka Czarnego Pana.
Spuścił głowę. To bolało. Choć tyle razy o tym myślał, w ustach innych brzmiało o wiele gorzej.
W tej chwili w głosie Snape'a nie było ironii, lecz rezygnacja. Zadrżał. Czy już nawet on będzie się nad nim litował? Chyba wolał, żeby był taki jak zawsze. Wtedy łatwiej byłoby się z tym zmierzyć... Obronić.
- Jaki to był rytuał?
Znów sprawił, że zabrakło mu słów. Jakim cudem się dowiedział, że to w ogóle był rytuał? Czy to aż tak bardzo widać?
Snape chyba musiał zauważyć jego pytający wzrok, bowiem rzekł:
- Rytuały, zwłaszcza te wiążące, nie bez powodu, są powszechnie zakazane. Większość z nich opiera się na czarnej magii. Pomijając, że są bardzo niebezpieczne i często wywołują niepożądane skutki uboczne, to jeszcze przez kilka dni po ich rzuceniu, magia wokół danej osoby pozostaje wzburzona. Im silniejszy rytuał tym łatwiej to wyczuć. W twoim przypadku nawet dziecko zorientowałoby się, że coś jest nie tak.
Świetnie... I co jeszcze?
Westchnął po raz kolejny zastanawiając się dlaczego to akurat musiał być on? Coś czuł, że jeszcze trochę i to pytanie stanie się jego mantrą.
- Więc, znasz nazwę?
Odsuwając od siebie takie dumania, podniósł głową, szepcząc cicho:
- Rytuał Zniewolenia.
Gdy na ułamek sekundy, maska zwykle goszcząca na twarzy Snape'a, opadła, a w jego oczach dojrzał szok, przez myśl przebiegło mu tylko jedno... Mam kłopoty.
- To pewnie najgorszy, prawda?
Parsknął widząc, że tym razem to profesorowi brakuje słów, lecz zarazem poczuł jak cos ściska go w gardle.
- Czarny Pan ci wyjaśnił?
Gdy po kilku chwilach ciszę przerwało pytanie, pokręcił jedynie głową, wzdychając cicho. Voldemort miał mu coś wyjaśniać? Nie musiał.
- Mam rację, prawda? Zresztą, to łatwo odgadnąć, dla mnie zawsze są najgorsze.
Snape nie skomentował jego wypowiedzi, w zamian za to usłyszał:
- Rytuał o którym mowa, należy do trójki zwanej Białą Wolnością. W jej skład wchodzą, Rytuał Magii, Rytuał Krwi, oraz rzucony na ciebie Rytuał Zniewolenia. Wszystkie trzy prowadzą do niemal całkowitego uzależnienia człowieka. Podczas gdy te dwa pierwsze da się zneutralizować, ostatni jest trwały. Prawdę mówiąc nawet śmierć którejś z osób, związanych tego typu rytuałem, nie może przerwać raz powstałych więzów..
Z trudem trawił kolejne słowa. Beznamiętny głos profesora sprawiał, że każde wypowiedziane przez niego zdanie, jeszcze mocniej wbijało mu się w świadomość.
Należy do trójki zwanej Białą Wolnością
Wcale nie był pewny, czy chce znać pozostałe dwa, mimo to, zapytał:
- Jakie mają działanie.
- Pierwszy z nich jest dość brutalny, ale zarazem najbardziej "widowiskowy". Nie bez powodu nazywany jest także rytuałem umysłu. Powoduje przeświadczenie o uzależnieniu od magii rzucającej go osoby. Teoretycznie nic ci nie jest, gdy zostawiasz swego " Pana", jednak po pewnym czasie zaczyna pojawiać się przekonanie, iż zginiesz, jeśli nie poczujesz na sobie ponownie zaklęć rzucającego.
- Straszne...
- Owszem. Rytuał Krwi, jest natomiast najsłabszym z całej trójki. Sprawia, że po wypiciu eliksiru krew osoby, której go podano, może zabić każdego, kogo, choć kropla posoki nie została wykorzystana w obrzędzie.
Siedział nieruchomo, raz po raz zastanawiając się czy może dać wiarę temu, co słyszy. To wszystko zdawało się takie nierealne.
Mimo wszystko, jaki Snape miałby mieć cel w oszukiwaniu mnie?
Nie da się zaprzeczyć, że i na mnie rzucono taki rytuał.
To najgorszy, prawda? - powróciło do niego echo jego własnych słów. - Miałem rację… Ten jest najgorszy… Jedyny którego nie da się odwrócić...
Zresztą z tego, co zrozumiał pozostałe dwa nie zmuszają do stałego przebywania z dana osobą. Pewnie powinien się cieszyć, że ten przynajmniej nie nadweręża mu psychiki, tak jak zrobiłby to Rytuał Umysłu tylko, co z tego skoro w zamian ma bolesna świadomość, ze nawet nie ma szans na ucieczkę? Że Voldemort może ukarać go za każde najdrobniejsze przewinienie? A nawet bez żadnego powodu..?
Odsunął od siebie takie dumania, ale wciąż jeszcze jedna myśl nie dawała mu spokoju... skutki uboczne.
Czy rzeczywiście to, co się ze mną teraz dzieje, ma z tym związek? Czy jeśli to właśnie te skutki, to może da się je jakoś zlikwidować? Czy one są trwałe?
Miał prawdziwy mętlik w głowie.
Teraz chciał tylko zamknąć oczy i nie myśleć. Po prostu nie myśleć.
Zaczynał żałować, że to nie jest Rytuał Umysłu, może tamten ogłupiłby mnie na tyle, że wszystko stałoby się obojętne? Albo jeszcze lepiej może zaczęłoby mi się to podobać?
- Potter.
Szorstki głos sprawił, że zamrugał momentalnie powracając do rzeczywistości.
- Tak?
- Nie wiem czy to do ciebie dotarło, ale mam cię przebadać, a i tak zmitrężyliśmy już wystarczająco dużo czasu.
- Przepraszam - wyszeptał, gdy nagle dotarło do niego jedno, Snape także może mięć przez niego kłopoty. Poza tym wątpiłby wolno mu było tak po prostu wyjaśniać działanie tych czarów.
Przez chwile wydawało mu się, że Snape posłał mu zdziwione spojrzenie, nie mógł się jednak nad tym zbyt długo zastanawiać, bowiem jego następne słowa odsunęły wszystko inne na bok
- Rozbieraj się.
- Słucham?!
~ ~ ~ ~
Koniec rozdziału 5
Rozdział Szósty
P r o s z ę, n i e...
Zrozumiałem, że istnieją ludzie,
w których towarzystwie człowiek
czuje się lepiej, wszystko, co gorzkie
przemija, a świat rozpromienia słońce.
Hans Christian Andersen — Baśń mojego życia
- Potter.
Szorstki głos sprawił, że zamrugał momentalnie powracając do rzeczywistości.
- Tak?
- Nie wiem czy aby na pewno to do ciebie dotarło, ale dostałem polecenie by cię przebadać, a i tak zmitrężyliśmy już wystarczająco dużo czasu. Chyba, że wolisz by Czarny Pan był obecny przy tym, wtedy proszę bardzo, możesz zwlekać dalej.
- Przepraszam - wyszeptał skruszony, nagle, bowiem dotarło do niego, że Snape mógłby mieć przez niego kłopoty... I nawet nie chodziło tu o marnowanie czasu. Nie, ale jakoś nie bardzo wierzył w to, by tak po prostu wolno mu było wyjaśniać działanie tych wszystkich klątw. Nie chciał mieć także jego na sumieniu.
Zresztą, gdyby to wszystko nie było taką tajemnicą, Voldemort z pewnością nie odpuściłby sobie tej przyjemności i sam by go o tym poinformował...
Przez chwile wydawało mu się, że Snape posyła mu zdziwione spojrzenie, nie mógł się jednak nad tym zbyt długo zastanawiać, jego następne słowa odsunęły bowiem wszystko inne na bok
- Rozbieraj się.
- Słucham?!
- Nie rób takiej miny i zdejmij wreszcie tą przeklętą pelerynę.
Posłusznie rozpinając klamrę, jęknął, w duchu przeklinając własną głupotę.
Czuł zdradliwe gorąco na policzkach, miał jednak nadzieję, że nie jest to tak bardzo widoczne jak mu się wydaje. Jeszcze tylko mu brakowałoby zaczął się czerwienić... W dodatku w obecności Snape'a!
Tak, on nigdy nie dałby mi tego zapomnieć...
Co mnie jeszcze dziś spotka? - pewien, ze jednak lepiej zbyt mocno się nad tym nie zastanawiać, odłożył pelerynę na biurko i stanął przed profesorem. Widząc jak ten lustruje go wzrokiem, tym razem jawnie się zaczerwienił, w jednej chwili przypominając sobie, w co tak właściwie jest ubrany.
Snape nie skomentował tego.
- Odwróć się
To polecenie spełnił z ochotą. Dzięki temu dostał przynajmniej kilka chwil na zapanowanie nad sobą i zlikwidowanie tego przeklętego rumieńca!
Snape już nic więcej nie mówił, nagle jednak poczuł jego dłonie na łopatkach.
Spiął się mimowolnie.
Po ostatnich dniach zaczynał mieć pewną awersję do wszelkiego rodzaju dotyku, nie wspominając już o tym, ze tego typu sytuacje, aż nadto przypominały mu te wszystkie wakacje na Privet Drive.
- Viso Salubritas.
Nie rozpoznał tego zaklęcia, zresztą nie dane mu było się zbyt długo nad tym zastanawiać.
Choć z początku miał wrażenie, ze nie dzieje się nic, i zaczynał się zastanawiać czy to zaklęcie, aby na pewno skutkuje, z czasem jednak dłonie Snape zaczęły stawać się coraz cieplejsze, aż wreszcie miejsce, w którym stykały się z ciałem, zaczęło płonąć.
Syknął, chcąc się odsunąć, jednak kolejne słowa mistrza eliksirów, na powrót zatrzymały go w miejscu:
- Jak się teraz ruszysz, będziemy musieli zacząć od nowa.
Skinął głową na znak ze zrozumiał, niepewny czy głos nie odmówi mu posłuszeństwa. Starał się nie ruszać więcej, jednak z każdą sekunda stawało się to coraz trudniejsze.
Ból przybierał na sile.
Czuł, że wbija sobie paznokcie w dłonie, nie potrafił jednak rozluźnić palców. W którymś momencie musiał przygryźć sobie wargę by nie krzyknąć. Po policzkach spływały mu łzy.
Nie był nawet pewny, kiedy to wszystko ustało. Ledwie poczuł, że uczucie palenia mija, a Snape uwalnia go od swego dotyku.
Niczym szmaciana lalka opadł na podłogę, starając się zapanować nad urywanym oddechem.
- W porządku?
Skinął głową, rękawem ocierając twarz.
- Czy to wszystko? - dopiero po dłuższej chwili odważył się zadać to pytanie. Wolał mieć pewność, że głos go nie zawiedzie.
- Tak, wszystko.
Wciąż czując na sobie jego wzrok, wstał, z trudem zmuszając nogi do pracy. Gdy sięgał po pelerynę, przeklinał własne ręce, które nie przestawały drżeć.
Wiedział, że za kilka minut znów zostanie sam na sam z Voldemortem i myśl o tym przyprawiała go o mdłości. Poza tym było jeszcze tak wiele pytań, na które nie uzyskał odpowiedzi...
Chciał poprosić Snape'a o przekazanie Ronowi i Hermionie wiadomości, że nic mu nie jest i, że jak tyko zdoła to wróci do nich! Niestety nim zdążył przynajmniej otworzyć usta, rozległo się skrzypniecie ciężkich drzwi.
Nawet nie musiał spoglądać w tamtym kierunku, by wiedzieć, kto wszedł do pomieszczenia.
- Skończyłeś Severusie?
- Tak panie.
Zmył w ustach przekleństwo, widząc jak ten składa ukłon. Jak można się tak służalczo zachowywać? Nawet w stosunku do w Voldemorta! Chociaż, z drugie strony ten nie pozostawia zbyt wielu alternatyw...
- I jakie są rezultaty?
Zamarł, w jednej sekundzie nadstawiając uszu. To powinienem usłyszeć. Muszę wiedzieć...
- Rytuał dość mocno nadwerężył jego organizm, sądzę jednak, że zmęczenie oraz ból mięśni w ciągu kilku dni powinny zniknąć całkowicie.
- A migreny?
- Z pewnością, z czasem nie będą aż tak bardzo dokuczliwe, jednak przy większym zmęczeniu mogą się pojawiać. Na wszelki wypadek przygotuje odpowiedni eliksir.
- Dobrze, więc możesz odejść.
Słuchając tej wymiany zdań, zgrzytnął zębami znów czując się jak małe dziecko. Nie znosił, gdy mówiono o nim za plecami!
Tak jakby w ogóle mnie tu nie było!
Mimo wszystko jedna ulżyło mu, ze to przeklęte męczenie się ma wkrótce minąć. Zastawiał się jednak, co Snape miał na myśli mówiąc o migrenach pojawiających się przy zbyt dużym zmęczeniu. Na czym mają tak właściwie polegać? I to zmęczenie... jak wielkie? Ile dla Snape'a oznacza dużo!
Jęknął w duchu.
Znów zamiast dostać odpowiedzi, mam jeszcze więcej pytań niż przed kilkoma minutami! Czy przynajmniej raz nie mogliby wyrazić się nieco jaśniej?
- Chodź.
Zamrugał, gwałtownie przywrócony do rzeczywistości. Snape'a już nie było, a Voldemort stal w progu, wyraźnie na niego czekając.
Po raz ostatni rozglądając się po sali, zarzucił pelerynę na ramiona i dołączył do Riddle'a.
Znów wędrując dziesiątkami korytarzy, z ulgą przyjął fakt, że tym razem Voldemort szedł wolniej. Wiedział, że prędzej zginie niż mu za to podziękuje, ale wątpił by inaczej był w stanie dotrzeć do sypialni.
Dzisiejszy dzień odbił się na nim bardziej niż mu się wydawało i teraz, gdy częściowo napięcie opadło, oczy same mu się zamykały i ledwie zwracał uwagę na to, dokąd tak właściwie idą.
Z ulgą przyjął to, że Voldemort przez całą drogę milczał. Dziś już nie był zdolny do kolejnej utarczki z nim.
Wchodząc do pokoju, nawet nie poprosił o to by zapalił światło.
Momentalnie opadł na łóżko, przymykając oczy. Teraz marzył tylko o tym by pójść wreszcie spać. Ledwie poczuł, ze Riddle uwalnia mu ręce od kajdan, potem nie słyszał, ani nie widział już nic.
~ ~ ~ ~
Leniwie otworzył oczy, nie bardzo pewien, co go tak właściwie obudziło.
W pokoju panowała ciemność.
Żałował, że nie ma nawet jak sprawdzić godziny, niestety nie było tu zegarka, a jego własny zapewne został w najmniejszej sypialni na Privet Drive. Mimo wszystko podejrzewał, że musi być jeszcze dość wcześnie, zresztą w przeciwnym razie Voldemort zapewne osobiście zgotowałby mu pobudkę.
Wciąż mało przytomny, stwierdził, więc, że najlepiej wrócić do przerwanej czynności, w końcu kilka dodatkowych godzin snu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Układając się wygodniej, sięgnął za siebie ręką w poszukiwaniu kołdry. Zamarł, gdy zamiast na materiał, jego dłoń natrafiła na drugie ciało.
Co jest?
Spiął się, a w jego głowie zakiełkowało przerażające podejrzenie, nim jednak zdołał wykonać jakikolwiek ruch, został zamknięty w żelaznym uścisku.
Szarpnął się, lecz było to bezskuteczne. Riddle już wcześniej pokazał, że jest o wiele silniejszy.
- Spokojnie. Nie wyrywaj się. To i tak nic ci nie da. Teraz należysz do mnie i mam prawo zrobić z tobą wszystko. Co tylko mi się zamarzy...
Zadrżał czując dłoń wolno przesuwającą się wzdłuż kręgosłupa.
Gdy po raz kolejny spróbował się wyrwać, a ręce Riddle'a ponownie zacieśniły swój uścisk, uświadomił sobie jeszcze jedną rzecz.
Był nagi.
Chociaż miał stu procentową pewność, że położył się całkowicie ubrany, nie zdejmując nawet peleryny, pozostawało faktem, że teraz nie miał na sobie absolutnie nic.
- Bądź grzeczny, to ja będę delikatny, jak nie, cóż...
Głos Voldemorta był cichy i opanowany, wiedział jednak, że zawarta w tych słowach groźba nie jest tylko pustym gadaniem. Voldemort nie żartował. Nigdy. Dodatkowo lekki ucisk na szyi przypominający o tej przeklętej obroży, aż nazbyt obrazowo uświadomił mu, na czym mogłaby polegać kara za nieposłuszeństwo.
Dłoń Voldemorta wolno zataczała kręgi na jego plecach wywołując mrowienie w miejscu gdzie stykała się ze skorą. Czuł się tak samo bezwolny jak ostatnim razem, zupełnie tak jakby dotyk Riddle do pewnego stopnia wręcz go hipnotyzował... Nie ważne jak bardzo tego chciał, nie potrafił się temu oprzeć.
Mimowolnie przymknął powieki zastanawiając się, czy może mieć to coś wspólnego z tą więzią, która ich teraz łączy?
W pewnym momencie chłodne palce zjechały niżej, powoli wsuwając się miedzy jego pośladki.
W jednej chwili wszystko minęło znów zastąpione przez lodowatą rzeczywistość.
Nie!
Zaciskał powieki, z trudem chwytając oddech. Przed oczami widział już tylko przemykające obrazy wydarzeń, które jak sadził, dawno już pogrzebał na dnie własnej świadomości.
- Proszę nie. - to było zbyt znajome... Tak podobne do tego, co robił z nim wuj Vernon nim jeszcze poszedł na pierwszy rok do Hogwartu...
Tylko spróbuj obudzić ciotkę, a dopilnuję byś przez miesiąc nie był w stanie usiąść na tyłku!
Nie był już pewny czy to Voldemort, czy Dursley jest teraz przy nim.
Pamiętaj, ani słowa smarkaczu, albo poczujesz, co tak na prawdę znaczy mnie zezłościć.
Podświadomie znów czuł jego gorący oddech na twarzy, wielkie łapska w pośpiechu zdzierające ubranie...
Uderzenia spadające raz po raz, gdy tylko niechcący wydał z siebie jakiś głośniejszy dźwięk.. i ból... Przeszywający każdą część ciała, ból...
Nie... Nie znowu... wujku puść... Proszę... nie... Nie chce... Proszę przestań... Proszę...
Gorące usta miażdżące mu wargi, brutalnie wyrwały go z tego koszmaru.
Otworzył załzawione oczy, dopiero teraz orientując się, że leży na plecach a Voldemort spoczywa na nim.
- Szsz – nawet nie zaprotestował, gdy ten palcami przeczesał mu włosy.
Napięcie powoli go opuszczało, a obraz wuja bladł w wyobraźni.
Voldemort pochylił się nad nim i szepcząc śpij, zszedł z niego i mocniej przyciągając do siebie, na powrót zamknął w żelaznym uścisku.
Leżał oddychając szybko. Bojąc się, choć drgnąć.
Był pewien, że Riddle zaraz znów zacznie się do niego dobierać, jednak minuty mijały, a on wciąż się nie poruszał.
Czyżby na prawdę zrezygnował? Ale dlaczego? Skoro należę do niego i może zrobić ze mną wszystko, to, czemu... Czemu liczy się z moimi uczuciami?
Nie znalazł na to odpowiedzi.
Nawet nie był pewien, kiedy Morfeusz ponownie ukołysał go do snu.
........................
viso - łac. - oglądać, badać
salubritas - łac. - zdrowie
~ ~ ~ ~
Koniec Rozdziału 6
Rozdział Siódmy
G o r ą c e p r o m i e n i e
Znikąd nie spodziewałem się już ratunku
i chciałem umrzeć. A jednak działo się
coś dziwnego, ilekroć nawiedzało mnie
to pragnienie, natychmiast myślałem o
niebezpieczeństwie. Myśl ta dodawała
mi sił do dalszej walki.
Gabriel García Márquez — Opowieść rozbitka
Gdy się obudził, słońce stało już wysoko na niebie.
Przeciągnął się leniwie, z niechęcią myśląc o tym, że tak jak tej nocy, już dawno mu się nie spało. Po raz pierwszy od kilku miesięcy nie miał żadnych koszmarów.
- Tak. Tylko, dlaczego akurat w towarzystwie Voldemorta?
Voldemort! - jego oczy rozszerzyły się w przerażeniu, gdy nagle coś sobie uświadomił. Odwrócił się gwałtownie, jednak druga strona łóżka był pusta.
Odetchnął.
Dlaczego wczoraj zrezygnował? – siadając, oplótł kolana rękoma i opierając na nich głowę, przymknął oczy.
Mógł mnie zgwałcić… Nikt by mu w tym nie przeszkodził, więc… Czemu dał mi spokój?
Nie wiedział, co o tym myśleć.
- Przecież jestem jego cholernym Niewolnikiem!
- PPaaaaniczu.
Poderwał się, zmieszany spoglądając na kulącego się przy łóżku skrzata. Zaklął, pewien, że ten jest w takim stanie wyłącznie przez jego krzyki.
Pięknie… Zaczynam się zachowywać jak idiota.
- Przepraszam cię. – szepnął wreszcie i w tym samym momencie oczy skrzata gwałtownie się rozszerzyły.
- Panicz nie musssi przepraszać! Panicz niccc złego nie zrobić! To Avada przeszkodził… Avada był niedobry…
- Stój! – krzyknął i poderwał się, w ostatniej chwili, chroniąc skrzata przed roztrzaskaniem sobie czaszki o posadzkę.
Gdy ten się wyprostował, opadł ponownie na pościel. Przeklinał w duchu samego siebie za tak późną reakcję, ale wciąż był lekko oszołomiony jego absurdalnym imieniem.
Avada… Kto by przypuszcza, że Voldemort ma tak pokręcone poczucie humoru?
Widząc, że skrzat wciąż drży, śledząc każdy jego ruch, odłożył na bok rozmyślania, mówiąc wreszcie:
- Słucham.
Ten wydawał się tylko na to czekać, bowiem, nagle jakby zupełnie uspokojony, głośno nabrał powietrza i zaczął:
- Pan kazać przekazać Paniczowi, że Panicz ma się przygotować, bo Pan po niego zaraz przyjść i zabrać Panicza. Bo Panicz ma dziś z nim iść, a Pan nie może się spóźnić i Panicz ma się pospieszyć.
Zabrać? Dokąd? - Nim zdołał poukładać sobie to, co właśnie usłyszał, skrzat skłonił się i znikł z cichym trzaskiem.
A niech to!
Spuszczając nogi na podłogę, po raz pierwszy tak naprawdę rozejrzał się po pomieszczeniu.
To nie był ten sam pokój, w którym znalazł się w dniu przybycia do tego domu. Pomijając to, że był przynamniej dwa razy większy, to tu dominowała wyłącznie czerń, a jedyne jaśniejsze elementy to ciemnoczerwona pościel i tego samego koloru obrus przykrywający ustawiony przy oknie stół.
Czy to sypialnia Voldemorta?
Podejrzewał, że to całkiem możliwe, wystarczyło tylko spojrzeć na pozostawiony na szafce nocnej grzebień i do połowy opróżnioną szklankę na stoliku.
Podchodząc do uchylonego okna, zaciekawiony wyjrzał na zewnątrz. Rozpościerający się u stóp ogród, wciąż był dobrze widoczny, ale znajdował się teraz jakby bardziej z boku, poza tym był zdecydowanie niżej.
Kolejne piętro?
Prawdę mówiąc wczorajszego wieczoru był tak bardzo zmęczony, że nawet nie zastanawiał się, dokąd Riddle go prowadzi. Tak, wtedy wciąż zbyt wiele rzeczy nie dawało mu spokoju.
Zebranie... Kara dla Crabe'a i Goyle'a... Zaufani Śmierciożercy... Malfoy... Snape... dziwne badanie i rozmowa o tych przeklętych rytuałach...
Odrywając się od rozmyślań, ponownie spojrzał w stronę sypialni, dopiero teraz dostrzegając, w nogach łóżka, równo złożone ubranie.
Podnosząc je, z ulgą zauważył, że nie jest tak porozcinane, jak to, które musiał ubrać wczoraj. Ciemnogranatowa koszula z wysokim kołnierzem wydawała się idealnie dopasowana do eleganckich, czarnych spodni. Tym razem nie było żadnych rzemieni, ani innych dziwacznych ozdób.
Uśmiechnął się. Czy nie mogę zawsze chodzić tak ubrany?
Zapinając guziki idealnie dopasowanej koszuli, nawet nie próbował się zastanawiać nad tym, skąd Voldemort tak dobrze zna jego wymiary... Jak zacznę, to z pewnością zwymiotuję..
Kilka minut później przeczesując palcami włosy, zaczął żałować, że nie ma ze sobą swojego kufra. Tak, grzebień pewnością by się przydał. Mimowolnie zerkając w kierunku szafki nocnej, gwałtownie pokręcił głową.
Prędzej umrę, niż użyję coś, co należy do niego.
- Gotowy?
Podskoczył, momentalnie odwracając się w kierunku drzwi.
Znów mnie zaskoczył… Czy nie mógłby pukać przed wejściem?
- Nie mam zwyczaju pukać do własnej sypialni.
Spoglądając na niego, zaczerwienił się mimowolnie.
Powiedziałem to na głos? - Jęknął, po raz kolejny w ciągu tego poranka, przeklinając własną głupotę.
- Grzebień nie gryzie.
Nim na dobre zrozumiał, co ten ma na myśli, Voldemort przyciągnął go do siebie i zaplatając rękę wokół jego talii, zmusił go do oparcia o własne ciało.
Zadrżał porażony tak niespodziewanym dotykiem. Czując jak powolnymi ruchami rozczesuje splątane kosmyki, by pewny, że tym razem jest naprawdę czerwony.
Czemu tak na to reaguję? Przecież on tylko mnie czesze… Cholera! Czesze mnie sam Voldemort!
Dlaczego nie mogę się wyrwać…
- Już.
Nagle uwolniony z objęć, w ostatniej chwili oparł się o ścianę, by ochronić przed upadkiem. Wciąż było mu potwornie gorąco. Raz za razem ciemniało przed oczami... Słyszał własny przyśpieszony oddech.
Cholera! Co się ze mną dzieje?
- Chodź. Nie mam całego dnia.
Kątem oka spoglądając na niego, przymknął oczy biorąc kilka głębszych oddechów. Dopiero po tym, skierował się do wyjścia.
Zapuszczając się w plątaninę korytarzy, nie mógł przestać zastanawiać się, gdzie Voldemort zamierza go zabrać.
I dlaczego nie włoży mi kajdan? Przecież mówi, że bez nich nie wolno opuszczać mi pokoju!
Korytarz, zakręt, korytarz, korytarz… O! Następny korytarz! - Do takiego domu to przydałaby się mapa, chociaż właściwie… Riddle i tak nigdzie samego mnie nie puści.
- Tutaj.
Dopiero, gdy zalały go promienie porannego słońca, zrozumiał, że przez cały ten czas kierowali się w dół. Wychodząc na zewnątrz, osłonił oczy przed zbyt jasnym światem i z zachwytem wodził wzrokiem dookoła.
W rzeczywistości to wszystko wyglądało jeszcze piękniej.
Nikomu o tym nie mówił, ale zawsze najbardziej lubił przesiadywać w ogrodzie, na Privet Drive także, choć tam, do tych wymuskanych trawników i rabatek, słowo ogród nie bardzo pasowało… Ale tutaj, nawet z daleka widać było, że wszystko…
Żyje…
Okręcił się na pięcie, uśmiechając sam do siebie.
Jeszcze przed chwilą był niedospany, ale teraz po prostu rozpierała go energia. Miał wrażenie, że mógłby nawet góry przenosić. W tym momencie nie było dla niego rzeczy niemożliwych.
- Podoba ci się? – cichy szept sprawił, że zamarł, nagle przypominając sobie, że nie jest tu sam.
~ ~ ~ ~
Koniec Rozdziału Siódmego
Rozdział Ósmy
Cichy Krok
Dzisiaj jest pierwszym dniem
reszty twojego życia.
Nic bardziej prawdziwego.
Jonathan Carroll — Głos naszego cienia
Odwrócił się, czując jak ulatuje z niego całe podekscytowanie, wraz z chwilą, w której jego wzrok spotkał się ze szkarłatnymi tęczówkami.
Voldemort nie podniósł głosu, nie zanosiło się także na to by miał go uderzyć, ale w jakiś sposób, sama jego obecność sprawiała, że czuł się zwyczajnie sparaliżowany.
Dlaczego tak na niego reaguję? Zawsze bez wahania potrafiłem mu się przeciwstawić, więc dlaczego teraz..?
Nie potrafił sobie odpowiedzieć.
- Chodź.
Pchnięty lekko do przodu, ruszył przed siebie, nawet bez oglądania się, wiedząc, że Voldemort śledzi każdy jego ruch. Po raz kolejny zastanawiał się, dokąd tak właściwie ten go zabiera i znów, nim otworzył usta by zapytać, ugryzł się w język, stwierdzając, że lepiej nie przyciągać do siebie jeszcze większej uwagi.
Jak tam dotrzemy to i tak się dowiem.
- Aaa – krzyknął, gdy nagle został złapany od tyłu i opleciony rękoma. Zemdliło go, nawet nie od samego dotyku, tylko przez zaskoczenie.
Nienawidzę jak ktoś mnie łapie od tyłu, zawsze… mam wtedy wrażenie, że to wuj Vernon…
Zastanawiam się, czy kiedyś się w ogóle od tego uwolnię?
Nie chcę się bać…
- Aligio – zaklęcie wiążące, przywróciło go do rzeczywistości, zaraz też poczuł, że się obracają i całe otoczenie rozmyło się we mgle.
~ ~ ~ ~
Czując jak stopy zderzają się z podłożem, zachwiał się, nie upadając tylko dzięki wciąż mocno trzymającym go dłoniom Voldemorta.
Orientując się, że w którymś momencie musiał zacisnąć powieki, wolno otworzył oczy, z zaciekawieniem rozglądając się wokół.
Gdzie my jesteśmy?
Wylądowali w tłumie pełnym czarownic i czarodziei ubranych w kolorowe szaty. Wszyscy pochłonięci własnymi sprawami, zdawali się gdzieś śpieszyć.
Przenosząc wzrok na kolejne stragany, z zaciekawieniem spoglądał na rozłożone na wystawach towary. Było tu chyba wszystko, począwszy od mioteł, poprzez kociołki, na olbrzymiej księgarni po lewej stronie skończywszy.
Chociaż to wszystko wydawało się bardzo znajome, jednego był pewny:
- To nie jest Pokątna.
- Nie, nie jest. To ulica Cichego Kroku, jest nieco mniejsza od Pokątnej, jednak można znaleźć tu o wiele bardziej wyszukane towary.
Nieco zaskoczony, tym, że Voldemort zdecydował mu się odpowiedzieć, wyszeptał:
- Ulica Cichego Kroku? Czemu nikt wcześniej… - nim zdążył dokończyć, Riddle odezwał się ponownie.
- Dlaczego nikt ci wcześniej o niej nie powiedział? – gdy przytaknął, ten kontynuował. – Z bardzo prostego powodu, niewielu czarodziei o niej wie. Można powiedzieć, że jest to jedna z ulic przeznaczonych dla elity społeczeństwa magicznego. A teraz, pospiesz się, nie mam całego dnia.
Nie zadając już więcej pytań, posłusznie podążył przodem, kierowany przez ciche komendy Riddle’a. Wchodząc w kolejną z bocznych uliczek, zastanawiał się, czy Voldemort każe mu iść przodem, bo boi się, że mu ucieknie, czy też po prostu sprawia mu przyjemność obserwowanie go.
Nie wiem, czemu, ale obawiam się, że ta druga opcja jest znacznie bliższa prawdy… Tak, jestem dla niego jak zabawka… domowe zwierzątko.
- Stój. – Słysząc to, nie mógł powstrzymać przelatującego przez głowę określenia ”jak pies”, ale posłusznie, zatrzymał się, odwracając w stronę Voldemorta.
Gdy ten ręką wskazał na budynek, przed którym się zatrzymali, przeniósł w tamtą stronę wzrok, z zaskoczeniem odczytując złuszczony szyld:
- Gospoda pod Galeonem.
Gospoda? Przeszliśmy taki kawał drogi, żeby zajść do gospody? Czego Voldemort szuka w takim miejscu? Umówił się tutaj z kimś? Ale ktoś taki jak on nie fatygowałby się na zwykłe spotkanie…A może ten szyld to jakaś zmyłka?
Nic już z tego nie rozumiem.
- Wchodź.
Odetchnął, po czym pchając ciężkie drzwi, niepewnie wszedł do środka.
To rzeczywiście zwykła gospoda…
Po raz kolejny tego dnia, przez popchnięcie przywrócony do rzeczywistości, pozwolił poprowadzić się w stronę jednego ze stolików, już z daleka dostrzegając, że ktoś tam na nich czeka.
Postać siedząca w zacienionym rogu, zdawała się nie zwracać na nikogo uwagi, jednak, gdy tylko podeszli bliżej, odwróciła się w ich stronę, wyraźnie kłaniając Voldemortowi.
Kolejny śmierciożerca?
- Witaj Artusie.
- Dużo czasu minęło Tom.
Tom?
Od kiedy ktoś się tak zwraca do samego Czarnego Pana? Co tu się do cholery dzieje!?- wodząc wzrokiem od jednego do drugiego, wciąż zastanawiał się czy to jakiś durny żart.
- Widzę, że zdecydowałeś się nieco szybciej zrealizować swój plan.- chociaż obszerny kaptur zasłaniał twarz rozmówcy Voldemorta, był pewien, że ten nie patrzy się teraz na Riddle’a, ale wprost na niego.
- Jak widać. – Słysząc prostą odpowiedź Voldemorta, zgrzytnął zębami. Nie lubił, gdy mówiono o nim, jakby go nie było.
Mając tego dość, zamierzał coś im odpowiedzieć i nie obchodziło go już nawet to, że to sam cholerny Voldemort, jednak nim zdołał, otworzyć usta, został przyciągnięty bliżej, zaraz potem też ten posadził go sobie na kolanach.
- Puszczaj! – szarpnął się, jednak cichy syk na powrót usadził go w miejscu:
- Jeszcze słowo, a tutaj dokończę to, co zacząłem w nocy.
To, co wczoraj?
- Nie…
- Tak Harry, chyba pamiętasz, że ja nie rzucam słów na wiatr?
Czując jak jego ręka wsuwa mu się pod bluzkę, spiął się, mocno zaciskając powieki.
Proszę nie… - chciał powiedzieć, jednak gardło miał tak ściśnięte, że nie wydobywał się z niego ani jeden dźwięk.
Zadrżał, gdy język Voldemorta musnął jego szyję, zaraz potem, gdy nachylił mu się nad uchem, usłyszał:
- Pamiętaj, jeszcze jedno słowo i następnym razem nie przerwę, zrozumiano?
Szybko przytaknął, z ulgą rejestrując, że Voldemort cofnął rękę. Dopiero teraz orientując się, że przez cały ten czas wstrzymywał oddech, powoli wprowadził powietrze do płuc. Słyszał, że Voldemort powrócił do przerwanej rozmowy, jednak minęło kilka minut nim był w stanie rozróżnić jakiekolwiek słowo.
- Czyli wszystko już gotowe?
- Tak, najpóźniej jutro dostarczą mi ostatni element.
- W takim razie, oczekuję cię jutro, wieczorem u siebie.
- Będę na pewno.
- Dobrze, więc w takim razie do jutra Artusie.
Zepchnięty z kolan, stanął przy Voldemorcie, zastanawiając się, o co chodziło.
Ostatni element? Element czego? Czy Voldemort znów coś planuje?
- Idziemy Harry.
Ruszając przed siebie, myślami wciąż był daleko.
Czy to będzie kolejny atak? Ale jeśli tak, to na mugoli czy czarodziejów? Kiedy ? I gdzie? Jakaś wioska, czy może któreś z bardziej znanych miejsc?
Czując jak ręce Voldemorta przyciągają go do siebie, nie próbował się wyrywać, pewien, że zaraz usłyszy dobrze znane zaklęcie.
Nie pomylił się
- Aligio.
Wszystko zawirowało.
^ ^ ^ ^
Koniec Rozdziału Ósmego
Z okazji Dnia Dziecka, bo każdy jest dzieckiem. język2
Czego życzyć Dzieciom w Dniu Dziecka:
czarnych kotów na białych przypieckach,
burych kotów - a może i białych...
byle były i byle mruczały.
Życzę także Wam niskich okien
ze słonecznym, zielonym widokiem
a nad oknem - gałęzi kasztana
żeby kos miał gdzie śpiewać od rana.
Życzę rzeki i piasku przy rzece
na wspaniałe, piaskowe fortece.
I poziomek w leśnych kotlinach
drzew, na które dobrze się wspinać.
Życzę także wam koca, nie-koca,
który sny Wam przynosi po nocach
taki koc spełnia wszystkie życzenia:
to się w okręt, to w wyspę przemienia...
bywa też latającym dywanem
by się znowu stać kocem nad ranem.
I co jeszcze? Już chyba niewiele:
śmiechu w domu i lodów w niedzielę
i przyjaciół najlepszych na świecie
i wszystkiego, wszystkiego, co chcecie.
Rozdział Dziewiąty
Zdjęcie
Wydaje się nam, że przeszłość jest
naszą własnością. Otóż przeciwnie
– to my jesteśmy jej własnością,
ponieważ nie jesteśmy w stanie
dokonać w niej zmian, ona
natomiast wypełnia całość
naszego istnienia.
Leszek Kołakowski — Klucz
niebieski albo opowieści biblijne
zebrane ku pouczeniu i przestrodze
Po raz kolejny potykając się przy lądowaniu, poważnie zaczął zastanawiać się czy teleportacja nie jest nawet gorsza od podróżowania siecią Fiuu.
Tam przynajmniej nie czuje się jakby ktoś usiłował rozerwać moje ciało na miliardy kawałeczków, ale… jak dla mnie i tak wystarczyłaby miotła.
Odetchnął i ręką odgarniając wpadające w oczy kosmyki, rozejrzał się. Chociaż był pewien, że po wizycie na tamtej ulicy, Voldemort znów zabierze go do tego przeklętego dworu, to miejsce, w jakim się teraz znaleźli nawet w najmniejszym stopniu go nie przypominało.
Gdzie my jesteśmy?
Wylądowali w przestronnym pokoju. Wpadające przez wysokie okna promienie rzucały cienie na marmurową posadzkę, jedynie pośrodku przykrytą grubym, śnieżnobiałym dywanem.
Kremowe ściany, niemal całkowicie zostały przysłonięte przez wysokie regały pełne równo ustawionych ksiąg, zdobionych złotymi napisami. Nawet patrząc z daleka, był pewien, że każda oprawa jest wykonana ze skóry.
Cała sala miała kształt okręgu, którego centrum stanowił olbrzymi kominek i ustawione przy nim dwa, równie białe, co dywan fotele.
- Zaczekaj tu.
Oderwany od kontemplowania wyglądu pomieszczenia, z zaskoczeniem spostrzegł, że Voldemorta nie ma już przy nim, lecz stoi przy drzwiach, z ręką opartą o klamkę, zupełnie jakby zamierzał wyjść.
Zaczekać?
- Nie próbuj stąd wychodzić. Pamiętaj, że wtedy kara cię nie ominie.
Nim zdołał jakkolwiek na to zareagować, rozległo się trzaśnięcie drzwi i został sam. Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, ale poza szybko oddalającymi się krokami, otaczającej go ciszy nie burzyło zupełnie nic.
Wyszedł?! Naprawdę mnie zostawił bez nadzoru i nawet nie pokusił się o to, by zablokować drogę ucieczki?
Powoli zbliżając się do drzwi, za którymi chwilę wcześniej zniknął Riddle, mimowolnie wstrzymywał oddech. Kładąc rękę na klamce, był pewny, że zaraz za sobą poczuje jego gorący oddech, jednak nic takiego nie nastąpiło, w dalszym ciągu był sam. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz, po czym upewniając się, że i tam nikogo nie ma, wyszedł.
Korytarz, podobnie jak sala, którą właśnie opuścił, urządzony był ze smakiem. Ściany pomalowano tu na delikatny, oliwkowy kolor, a drewnianą podłogę pokrywał czarny dywan.
Nie umieszczono tu praktycznie żadnych ozdób. Rozmieszczone co pewien czas misternie wykonane, srebrne kandelabry które jasno oświetlały zdający się ciągnąć w nieskończoność korytarz, były tak naprawdę jedynym akcentem sugerującym jakikolwiek przepych.
Co to za miejsce? I dokąd właściwie poszedł Voldemort? Co tym razem planuje? Czemu zostawi mnie tutaj, nawet nie zamykając? – to była tylko niewielka cześć pytań, które raz za razem zaprzątały mu myśli.
Rozglądając się w obie strony wyglądające praktycznie tak samo, wreszcie wzruszył lekko ramionami i poszedł w prawo, mając nadzieję, że majacząca tam w oddali ściana oznacza, że ten korytarz dokądś skręca.
Może uda mi się znaleźć stąd jakieś wyjście?
Zbliżając się do niej był pewien, że pokrywa ją galeria obrazów, podobna do tej, jakich pełno w Hogwarcie, jednak już kilka metrów przed nią zorientował się, że nie ma racji.
Zdjęcia?
Podchodząc jeszcze bliżej z zaciekawieniem przesuwał po nich wzrokiem.
Może w ten sposób dowiem się, kto tu mieszka?
Niestety postacie poruszające się na magicznych fotografiach były dla niego całkowicie obce. Miał już to zostawić i pójść dalej, wtedy jednak jedno z wyżej zawieszonych zdjęć przykuło jego uwagę.
Przecież to niemożliwe…
Stając na palcach, wyciągnął głowę by móc uważniej się mu przyjrzeć. Nie było mowy o pomyłce.
- Tata?
Wpatrując się w machającego w jego stronę mężczyznę w okularach, wiedział, że ma rację. Przez ostatnie kilka lat wystarczająco wiele razy napatrzył się na jego wizerunek.
Na zdjęciu był nie kto inny jak James Potter.
Ale kim jest ten drugi?
Po raz kolejny widząc jak nieznajomy obejmuje ramieniem jego ojca, zmrużył oczy, starając się przypomnieć sobie gdzie już tę osobę widział.
Znam go, ale… Nie pamiętam skąd.
Nie wiedział jak długo tak stał po prostu wpatrując się w to zdjęcie, nagle jednak zamarł, zaraz też cofnął się przerażony, w jednej chwili przypominając sobie skąd zna tego mężczyznę.
To Malfoy… Lucjusz Malfoy.
Cholera! O co tu chodzi? Dlaczego on…
- Nic już nie rozumiem!
- To jedno z moich ulubionych zdjęć.
Podskoczył słysząc nagle za sobą spokojny głos. Odwrócił się momentalnie, stając twarzą w twarz z Lucjuszem.
- Dlaczego ty i… - spytał gdy tylko odzyskał nad sobą panowanie, zupełnie przy tym nie przejmując się, że zwraca się do niego w ten sposób. Jedno, co go zdziwiło to to, że temu zdawało się to w ogóle nie przeszkadzać.
- To długa opowieść i z pewnością nie na tę chwilę. – Słysząc taką odpowiedź, chciał już zadać kolejne pytanie, jakiekolwiek słowa jednak zamiary mu na ustach, gdy dostrzegł, kto zbliża się w ich stronę.
- Voldemort. – gdy tylko jego własne słowa przebrzmiały w ciszy która zapanowała, poczuł tak znajomy ucisk na gardle.
Tym razem Riddle się nie bawił i nie minęło kilka sekund jak nie mógł już złapać oddechu, a w oczach zaszkliły mu się łzy. Nim osunął się na kolana przez głowie przebiega mu tylko jedna myśl:
Jest wściekły…
Zaciskając palce na spodniach, rozpaczliwie starał się wprowadzić, choć odrobinę powietrza do płuc.
Nie mogę teraz zemdleć… Nie mogę… Nie dam mu tej satysfakcji…
Nigdy!
- Miałeś zostać w bibliotece, prawda?
Voldemort nie powiedział już nic więcej, zamiast tego, choć myślał, że to już niemożliwe, uścisk na szyi jeszcze się zwiększył tym samym zmuszając go do położenia się i zwinięcia w pozycji embrionalnej.
Czuł, że długo już nie wytrzyma, obraz zaczynał mu się rozmazywać przed oczami, aż wreszcie wszystko zrobiło się czarne. Ostatnią jego przytomną myślą, było:
Po takim czymś może przynajmniej przez kilka dni będę na tyle chory, że się ode mnie odczepi?
Wszystkie otaczające go dźwięki cichły powoli, więc nie był pewien, czyn to nie tylko wytwór jego wyobraźni, ale zdawało mu się, że usłyszał jeszcze:
- Jesteś zbyt interesujący.
Potem nie było już nic.
^ ^ ^ ^
Koniec Rozdziału Dziewiątego