Gliński Kazimierz
Był to jeden z tych dni sierpniowych, upalnych, w których pierś człowieka zaledwie oddychać może. Słońce, rozżarzone do białości mleka, świeciło na spłowiałym błękicie, którego przestrzeń cała, od wschodu do zachodu, od południa do północy, rozścielała się równa, gładka, nieskazitelnie czysta. Najmniejsza chmurka, żaden obłok biały nie zabłąkał się na tej olbrzymiej równinie, pozbawionej wszelkich barw i cieniów; jakieś omdlenie czuć było w tem niezmiernem morzu przepalonego kryształu, na którego nieruchomej, zpiatowanej przestrzeni, wolno posuwał się korab' słońca,żar sypiąc snopami promieni swoich. Omdlewała ziemia z upałów, więdły trawy, kwiaty, drzewa, nadaremnie wyczekując jednej dżdżu kropli. Gdyby choć wiatr powionął — ale i wiatry usnęły, tylko z góry lało się oślepiające światło i żar piekielny. Wiec orami nawet rosa nie orzeźwiała ziemi: trawy były suche, nad stawami tylko wznosiły się gorące opary i stały tak, nieruchome, do rana, dopóki ich nie wyssały promienie wschodzącego znów słońca. W ogrodach i lasach umilkł gwar skrzydlatego świata, powierzchnie wód nie rysowały się fantastycznym ryb pląsem; jeżeli ptak zakwilił— to zakwilił dziwnie boleśnie; jeżeli się lekko zmarszczyła toń stawu—to jakaś rybka ku górze skoczyła, pragnąc chłodniejszego zachwycić powietrza, ale oszukana, opuszczała się szybko w głąb swojego kryształowego mieszkania. Jaskółki tylko raz po raz uderzały o szklaną szybę wody, zostawiając ślad krótki swojego przelotu. Innego rucliu nie było, innego nie było głosu, krom żab lamentu, który wieczorami głośną skargą rozbrzmiewał w powietrzu. Psy chowały się do bud swoich, lub szukały gdzieś zdroju chłodnego, by się po brzuch zanurzyć mogły, opanowywał je szał, to też nie było dnia, by obuch chłopski któremu z nich łba nie rozczepił. Konie uciekały z pastwisk przed napastującymi ich owadami, bydło ryczało smętnie, wychodząc z karbów posłuszeństwa.
— Co za upał okropny!—zawołała młoda dziewczyna, rzucając na stół wpół zaczętą robotę.
— Cha, cha, cha!—zaśmiał się nagle głos męski tuż prawie za nią.
Dziewczyna odwróciła się.
We drzwiach wchodowycli szlacheckiego dworu stał młodzieniec, najwyżej lat dwadzieścia pięć mający. Ogorzała twarz jego tryskała zdrowiem, jasno błękitne oczy patrzały wesoło, a usta malinowe, z pod płowego, niewielkiego wąsa, uśmiechały się do dziewczęcia, które przed chwilą rozpaczliwy okrzyk wydało.
— Brzydki!... ty się śmiejesz! — odezwała się dziewczyna.
— Boś tak skoczyła, jakby cię wielkie jakie nieszczęście spotkało, a tymczasem...
.
— A tymczasem... patrz! — przerwała Anielka, podbiegając do brata i pokazując mu prześliczny karczek okrutnie przez komary skąsany.
— A, niegodziwce!— zakrzyknął Władek.
Pochylił się i śliczną, białą szyjkę dziewczęcia
całować zaczął.
— Ale powiem ci, Anielciu, że one mają dobry gust — dodał.
— Wolałabym, żeby tym razem inny sobie przedmiot (lo zachwytów obrały, byłabym im bardzo wdzięczna za zmianę tego dobrego ich gustu.
— Ale gdzież to tak opadły ciebie? W pokoju, zdaje się, że ich jest niewiele, much tylko co niemiara.
— Które także upodobały sobie we mnie. Nigdzie uciec, nigdzie się ukryć nie można przed tymi napastnikami — zakwiliła prawie.
— Biedactwo ty moje! — zawołał Władek głosem pełnym litości, tuląc do siebie rozżaloną siostrę, na której czole perliły się duże krople potu, a obnażone ramiona różowiły się od nieproszonych pocałunków komarów i much.
— Ja nie wiem — mówiła Anielka—jak ojciec dzień cały może na takiej spiekocie wytrzymać!
— A ci ludzie—dodał Władysław, — którzy pochyleni żuą zboże i układają w snopy. Ty nie masz pojęcia o gorącu, jakie na odkrytym łanie panuje!
— Czyż nie można było ze zbiorem jeszcze dni kilka poczekać — spytało dziewczę.—Możeby deszcz upadł, chłodniejszy wiatr wionął...
— A tymczasem, moja gosposiu, ziarnoby się wysypało i cały plon tegoroczny przepadł. I ta
k
spóźniliśmy się nieco, bo kmieć każdy pierwej u siebie zbierał (a chwała Bogu miał co), zanim przeszedł na łan dworski. Ojciec i tak się straty obawia, bo ziarno z kłosów pod sierpem wysypuje się i zaściela ściernisko.
Rozgadawszy się z bratem, zapomniała Anielka o utrapionycli komarach i muchach natrętnych, a że to była godzina śniadania, na które Władysław przybył, pobiegła do kuchni, napędzając starego Marcina, by prędzej paniczowi posiłek przynosił.
Zrazy z kaszą zjawiły się na stole.
— Czy znowu w pole jedziesz? — spytała Anielka brata, gdy ten wstał od stołu.
— Oooocli! — zawołał Władysław, przeciągając się. — Wolałbym z tobą gawędzić.
— I jabym to wolała, niż siedzieć sama w tem nieznośnem gorącu, lub słuchać zrzędzenia cioci Fe- licyi, której czasami w niczem dogodzić nie można. Ona nad swoje kaczki i kury o krok dalej nic już nie widzi. Jeżeli mnie przy książce zobaczy, zaraz chce jakąś robotę wynaleźć, a jeżeli już wszystko zrobione, to mówi, wzruszając ramionami: “Wolałabyś kłaść pasyans, niż nad tą bibułą siedzieć; nauczyłabyś się choć kombinacyj jakich, a to co?" U cioci czytanie to żadna robota. Doprawdy! że mnie czasem więcej od komarów dokuczy.
Władysław spojrzał na zegarek.
— Ach! śpieszysz się — zawołała dziewczyna— a ja cię zatrzymuję.
— Nie, Anielciu, wcale się nie śpieszę, nawet ciebie wezmę pod rączkę i przejdziem się po ogrodzie.
— Ale tam może ojciec czeka
?
— Ojciec za jaką godzinę powróci z pola. Dziś, z powodu afrykańskiego upału, robotnicy wcześniej usiądą na spoczynek. Zresztą poczciwe ojczysko, widząc, że ledwie oddycham na skwarze, dał mi kil- kogodzinny urlop, z czego skorzystam i ten czas tobie poświęcę.
— A tak to dobrze! Ale dokąd się udamy?
— Wszędzie muchy i komary — zaśmiał się Władysław.
— Ale to gorąco, braciszku, to u trapione gorąco, przed którem nigdzie ukryć się nie można.
— Zostańmy więc w domu...
— Niby tu lepiej?... Pozamykasz okna, to duszno jak w cieplarni; ale — dodała trzpiotliwie— z tobą, to wszędzie będzie mi dobrze. Chodźmy więc do ogrodu, gdzie nasze stare lipy... chciałam powiedzieć, szumią... Niestety! Stoją omdlałe, bezwładnie zwiesiwszy gałązki, jak ja ramiona.
Władysław ujął siostrę pod rękę i wyszedł z nią na ganek o kilka stopni wzniesiony nad powierzchnię ziemi, wspierający się na czterech ogromnych rozmiarów słupach dębowych, które niegdyś były malowane na kolor popielaty, ale czas odarł ze szczętem farbę i własną powlókł je barwą. Dzikie wino, znane pod nazwą hedery, oplotło szczelnie te słupy poczerniałe, a dosięgłszy pułapu, w fantastycznych festonach zwieszało się ku dołowi. Szerokie, zębiaste liście wijącej *ię rośliny zwarzone b^ly od skwaru; gdzieniegdzie między nimi przezierała barwa żółta, niektóre nawet świeciły purpurą, jak to późną jesienią bywa. Na ganku stał okrągły, duży stół dębowy i ławek kilka, grubości ćwier
ć
łokcia, okrutnie przez szuszle zjedzonych; snać i one razem z tymi słupami stanęły, a jeżeli wierzyć napisowi, który na frontonie starego, szlacheckiego doinu połyskiwał, to dworzec ów stał juz sto lat z górą, niejedne pokolenie wychował, niejedno wychowa może jeszcze. Ściany miał mocne, sosny i modrzewie ofiarnie swoje ciała mu dały; dach kryty dachówką, popękany miejscami i płowym mchem tu i tam porosły, wyzierał junacko jeszcze z cieniów lip i kasztanów odwiecznych, a że stał na dość znacznem wzgórzu, przyświecał całej okolicy, imponując powagą lat, które wyryte na czole swojem nosił.
Przed gankiem rozścielał się gazon niewielki, na którym, w piękne arabeski ujęte, wiły się grzędy kwiatów. Silny zapach lewkonii i rezedy unosił się w powietrzu, mieszał z wonią dokwitujących lip, wśród których brzęczały niezmęczone ułów pracownice, wysysając resztę nektaru z kwiatów prze- więdłych. Dobrze utrzymane ścieżki ogrodu kryły się w cienie, to z cieniów wybiegały,—dalej poważny jawor rozpostarł szerokie ramiona, pod którego konarami cała rodzina Murskich przepędzać zwykła wieczory, siedząc przy kamiennym stole, otoczonym darniowem siedzeniem. W niewielkiem oddaleniu od jaworu rozciągała się mała dolina, przerznięta srebrną nitką wiecznie szumiącego strumyka, który, spadając z kamyka na kamień coś szepta! i dzwoni! zarazem, az się rozlał w malutkę sadzawkę, czystą jak zwierciadło, mającą dno wysypane żółtym piaskiem.
Ustroń ta była ulubionem miejscem Anielki. Godzinami całemi płukała się jak kaczuchna w ja
-
snycli a chłodnych nurtach jeziorka, bo źródło było obfite i zwycięsko walczyło z niegodziwymi tym razem promieniami słońca. Za łączką i strumieniem rozciągały się pola orne, zakończoue wąską wstęgą lasu.
Tak się przedstawiała prawa strona ogrodu. Lewa była podzielona w równe kwatery, na których, w symetrycznych odstępach, rosły piękne jabłonie i grusze, krzewy malin i porzeczek, i agrest o wielkich jagodach. Dalej kępami rosły śliwy i wiśnie, czereśnie o ciemnym liściu, a nawet kilka drzew morwowych szerokie rozkładały ramiona. Po środku sadu sterczał słomiany szalet, przy którym wznosiły się małe piramidki przedwcześnie opadłych gruszek i jabłek; zbierał je skrzętnie syn Izraela i w święta na targ do miasta wywoził, albo preparował z nich doskonały kwas, którego i pies pić nie chciał. Owoce były zwiędłe, przeważnie przez robactwo stoczone, ale gdy jakiś łobuz wiejski jedno jabłko z ziemi uchwycił, Mojsze wielki gwałt podnosił, aż cała czeladź zbiegła się nieraz, na czem poszkodowany niekoniecznie dobrze wychodził. Z sadem graniczyła pasieka, niedaleko inałeini taflami okien świeciły inspekty, dalej szła aleja okrążająca pai-k cały, za którą zieleniał gęsty pas leszczynowych krzewów, stanowiący granicę ogrodu.
Zabudowania gospodarskie były z drugiej strony domu, od ogrodu. Stajnie, obory, stodoły, chlewy i kurniki w stosownem stały oddaleniu od dworu, ale widne były jak na dłoni, tak, że właściciel Zagajów, pan Jan Murski, jednem spojrzeniem obejmował cały dobytek, stojąc spokojnie w oknie swojego gabiuetu. Był jednak sam zawsze przy pojeniu kon
i
i bydła, rzadko się spuszczał na Mordasiewieza, clioć był to człek prawy i nie byle jaki gospodarz, Ale ekonomowie dali mu się we znaki, gdy był czas. że zanadto im zanfał.
Teraz niema głupieli!
Zagaje, była to sobie szlachecka, niewielka fortuna. Dawała utrzymanie dostatnie, ale dzień i noc czuwać nad nią trzeba było.
Pan Jan Murski, ojciec Anieli i "Władysława, po śmierci żouy swojej, której stratę nie prędko przebolał, wykoleił się nieco, Był nawet lat kilka me- lancholikiem, czuł jakiś niesmak do życia, gospodarstwo zaniedbał. Małą Anielką opiekowała się ciotka Felicya, Władek kończył w gubernialnem mieście nauki, a ekonom, na którego łasce pozostały Zagaje, więcej szkody, niż pożytku przyniósł.
Ale przyszedł czas opamiętania się.
Murski otrząsnął się z boleści swojej, wziął się do pracy gorąco i zaczął wygładzać szczerby lat kilku. W sam raz opamiętanie się przyszło, bo Anielka z podlotka panienką się stała, a Władek skończył nauki i do rodzinnej zagrody wrócił, by pod troskliwem okiem rodzica na gospodarza się kierować.
Dużo pracy, dużo trudu było!
Ostatnie dwa lata upamiętniły się nieurodzajem; obecnie plon był obfity, ale zbiór ciężki. Przepłacano robotnika, z sąsiedniej nawet ściągając go prowin- cyi, tymczasem uderzyły niesłychane upały i ziarno sypać się zaczęło.
Pan Jan za głowę się porwał: ten rok w gospodarstwie jego był niemal decydujący. Trochę si
ę
tam, trochę tu było winno — a tu w polu złoto i zebrać go nie można.
Pan Jan kręcił się jak mucha w ukropie i na- koniec zaroiło się na łanie. Zabrzęczały kosy, zadzwoniły sierpy, zadudniły kute wozy, wiozące zboże do gumna. Murski wszędzie był sam obecny, niejeden snop nawet rzucił układaczowi na stertę. Synem wyręczał się w gorących bardzo chwilach, bo nie chciał od razu młodzieńca, który tylko co wstał od książek, do wołowej zaprzęgać pracy, która nie była ani zbyt lekka, ani powabna. Zresztą Anielka nie naciesz} ła się jeszcze bratem, sam więc często syna z pola napędzał, by przy boku siostry odpoczął.
Rodzeństwo kochało się szczerze. Razem z panem Janem tworzyło doskonałą trójkę, złączoną węzłem prawdziwej miłości i niczem nie zamąconej zgody. Mały rozdźwięk w tym harmonijnym koncercie stanowiła ciotka Felicya, podejrzewająca wszystkich o wszystko; nieraz Anielkę zmusiła ona do płaczu, ustępującego jej z drogiAVładka do zrobienia niemiłej uwagi, a pana Jana do gwałtownego wybuchu gniewu, po którym następowało głos'ne oznajmienie obrażonej o nieodwołalnem i natychmiastowem opuszczeniu Zagajów. Koczobiyk zajeżdżał przed ganek, ale jak prędko nadjechał, tak prędko napo- wrót za każdym razem do wozowni nawrócił.
Bo i dokądby się ciotka Felicya udała?
Murscy byli jedyną rodziną, Zagaje jedynem jej przytuliskiem. Pan Jan wiedział dobrze, co o teru nieodwołalnem postanowieniu żoninej siostry sądzić, lecz nie chcąc jej upokarzać, sam pierwszy przepraszał i prosił, by nie opuszczała jego domu. Zaprzę
-
żone konie odchodziły do stajni, a panna Felicya udawała się do swojego pokoju, w którym nie było najmniejszego śladu wybierania się do podróży.
To były jedyne chmurki na zawsze rozpogodzo- nem niebie mieszkańców pięknych Zagajów, chmurki potrzebne, jak mawiał Władek, bo po wyładowaniu się elektryczności zawsze piękniejsza pogoda następuje.
Dziś ciocia nachmurzona była już od rana, czeladź więc przewidując burzę chodziła na palcach. Anielka wymykała się od szukającej jej natarczywie ciotki, rada więc była, że Władek wcześnie z pola powrócił i przyjęła z chęcią propozycyę przechadzki, po upale nawet, byleby uniknąć zrzędzenia starej panny, które przechodziło dopiero po ostrem starciu się z panem Janem.
Wybiegła do ogrodu, ciągnąc brata w cień jaworu, do słodko brzmiącego strumyka, ale w tej chwili Władysław nie słysząc nawoływań siostry, podniósł nieco głowę i przypatrywał się dworowi staremu.
— Władku? co tak patrzysz? — zawołała zniecierpliwiona Anielka.
•— Nasz dom! —jakby do siebie szepnął Władysław.
Zwrócił się do siostry:
— Czy ty rozumiesz znaczenie tego wyrazu?
Bławatkowe oczy dziewczęcia wpatrzyły się
w mówiącego.
L»— No i co, braciszku? — spytała po chwili.
— Odpowiedz, Anielciu, tylko szczerze, czy czujesz ty urok w tych dwóch słowach zawarty
?
Pytana zamyśliła się — po chwili wzruszyła ramionami.
— Doprawdy!... ja nierozumiem, o czem ty mówisz— szepnęła, a śliczny rumieniec twarz jej oblał.
— Nie płoń się, różyczko moja — odrzekł brat — nie łatwe ci zadałem pytanie. Przed godziną sam bym nawet nie umiał dać na nie odpowiedzi i niezupełnie zrozumiałbym znaczenie tego uroczego wyrazu. Porodziliśmy się tutaj, wychowalis'my się pod tym dachem, wśród ścian tych. "Wiedzieliśmy od dzieciństwa, że ten dom jest nasz i wszystko, co go otacza: ogród, pola i ten kawał lasu, który wzrokiem zdała dojrzysz, powietrze niemal, którem oddychamy, niebo i słońce, to wszystko razem wzięte jest — nasze! Zrośliśmy się z tem, przyzwyczailiśmy się do tego pojęcia, niezastanawiając się zbyt głęboko nad jego znaczeniem i dla tego ty go nie zrozumiałaś i zrozumieć nie mogłaś. Ja sam dopiero dziś pojąłem. Siedziałem na snopie przy żniwiarzach, a ojciec na koniu stał przy wozie, na który ładowano zboże. Wtem zwrócił się, podjechał do mnie i rzekł krótko: “Nasz sąsiad, Pietruszyński, chce kupić Zagaje."
Anielka skoczyła.
— Zagaje?...
Władysław się uśmiechnął.
— I ja tak skoczyłem, jak ty — i ja tak krzyknąłem.
— No i co, co ojciec?... — zawołała szybko dziewczyna, zwracając oczy na dom, który stał przed nimi pełen pamiątek i wspomnień. — Co ojciec, Władku
?
— IG —
— Ojciec... zażartował.
Anielka odetchnęła głęboko.
— A teraz ty tak samo ze mną postąpiłeś?... Ale dla czego ojciec zażartował? — spytała.
— Nie wiem! Może chciał się dowiedzieć o tem, o czem ja przed chwilą od ciebie chciałem. Gdy skoczyłem, jak ty, siostrzyczko, zaśmiał się, ucałował mnie szczerze i stępa znów do wozów odjechał.
Anielka nie spuszczała oczu ze ścian domu. Władysław mówił dalej:
— Pomyślałem chwilę — i dziwnie mi się zrobiło. Ten dom, ten nasz dom — mógłby przejść w ręce obce!... Pani Pietruszyńska, ta nieznośna, czerwona baba spałaby w pokoju naszej mamy, na tem może łożu o bronzowanych poręczach, na którem mama ostatnie błogosławieństwo wymawiała nad na- szemi głowami, na którem ostatnią wyszeptała modlitwę i umarła cicha, przez łzy, te śliczne łzy swoje na nas patrząc. W gabinecie pradziada, gdzie na meblach, na których, zdaje się, pył od wieku nietknięty pozostał, rozpierałby się ów człek, dla którego kamea z czasów greckich niewarta jest funta kiełbasy. A ten pokój narożny, pamiętny dla nas, ty wiesz czem, Anielciu! Uczułem jakiś skurcz serca, coś, czego ci wypowiedzieć nie umiem. I wtedy dopiero zrozumiałem znaczenie tego wyrazu, cały czar w nim zawarty. Można mieć sto domów, sto pałaców, lecz do nich nie przenieść wspomnień, w tych starych ścianach zamkniętych. Czułem, że cośby się zerwało, że pękłaby nić jakaś, dzisiaj z jutrem łącząca.
— To prawda, to prawda, Władku! — wyszeptał
a
Anielka. Na długich jej rzęsach perliły się łzy, wspomnieniem matki wywołane.
— Mimo woli, siostrzyczko — ciągnął Władysław— zwróciłem oczy w stronę naszego domu. Dojrzałem jego dach spiczasty wśród cieniów lip, te słupy dębowe, nawet napis na jego czole wyryty. I nigdy mi się nie wydał tak piękny, jak w tej chwili. Oko oswoiło się z nim od pierwszych lat dzieciństwa, przesuwało się obojętnie po jego ścianach. Teraz myśl, że może być sprzedany, zbudziła utajoną dotąd miłość ku niemu.
— Ten domek, ten poczciwy, stary nasz domek!...— odezwała się Anielka. — Patrz! jak on się ślicznie rysuje na tle drzew ciemnozielonych, jakie on oryginalne ma kształty!... Te mchy nawet na tej Czerwonej dachówce mają jakąś odrębną piękność. A te gołąbki, wyzierające z wylotów załamanego dachu! Czy nie śliczny obrazek?... Ale patrz, Władku! On całkiem inaczej wygląda od setki innych domów. Dach jego załamany w połowie całej długości, z tymi sklepionymi kominami i otworami kształtów prawie krągłych i te boki ścian podparte ukośnie kawałami granitowych kamieni — to takie odmienne od innych!... Dziś tak nie budują stawiają pudełka... Doprawrdy! nasz domek jest śliczny!
Brat prawem ramieniem objął wiotką kibić siostry i wraz z nią wodził oczyma po staruszku, odnajdując w nim coraz nowe, niewidziane przedtem piękności. Nie zważali na słońce, które pełną, palącą falą promieni oblewało im czoła, na komary, które nie omieszkały skorzystać z tego zajęcia się dziewczyny i długie żądła swoje w ramiona jej wpiły:
Tarantulii.
2
przypatrywali się z dziwnem zajęciem staremu domowi, jakby go ujrzeli po raz pierwszy w życiu.
Na dziedzińcu dał się słyszeć stuk kopyt końskich.
— Ojciec! — odezwał się Władysław. — Chryste Panie! — krzyknął nagle—a toż sobie ucztę sprawiły!..
Zaczął odpędzać natrętne owady, które, opite krwią młodą, z rozdętymi, czerwonymi brzuchami odlatywały ciężko.
Stary Jan Murski ukazał się we drzwiach, prowadzących na ganek.
Syn i córka podeszli szybko do ojca, Władysław schylił się do ręki, Anielka ramiona zarzuciła mu na szyję, obsypując go pocałunkami.
Pan Jan oddychał ciężko; miał czoło bronzo- wego koloru, spieczone od słońca i okryte potem obfitym; długie siwe wąsy, na dół spuszczone, pełne były kurzu. Na plecach surdut parasynowy ociekał prawie, jakby z wody wyjęty, skóra na rękach łuszczyła się, a szorstka była jak kort angielski.
Znać było, że ten człowiek od świtu do nocy przy czarnej pracuje roli, że nie zna spoczynku, chyba w dzień niedzielny, gdy do parafialnego kościoła pojedzie Panu Bogu się pomodlić, albo gdy podczas ostatnich dni jesieni za szarakiem pogoni, lub w czasie rui wilczej ze strzelbą na nocnego złodzieja obór zasiądzie. Władysław był podobny do ojca, Anielka — do matki nieboszczki.
— Co wy mnie dziś tak witacie, dzieci! — zapytał Murski, widząc się obsypanym gorącymi pocałunkami Anielki i Władka.
Brat i siostra zaśmieli się, Władysław opo
wiedział ojcu prowadzoną przed chwilą rozmowę z siostrą.
— Tak! — szepnął pan Jan. — Chata własna to wielkie szczęście! Głupiec się jej pozbywa, a jeżeli ma rozum, to za to w sercu wróble, jak w stodole, ćwierezą. To też widzicie, że w pocie czoła pracuję, by znowu czysty kawał ziemi zostawić. Ciężko to idzie— ale...
Wyszedł z dziećmi przed dom i teraz wszyscy troje przypatrywać się 11111 zaczęli.
— Gdyby 011 umiał mówić — odezwał się Władysław.
— Ba! — rzucił Murski.
— Posłyszelibyśmy niejedną śliczną bistoryę — dodała Anielka.
— Mów, staruszku! — zaśmiał się Władysław.
— A czy wiecie — ozwał się pan Jan po chwili — że jabym nie chciał, żeby mu się usta rozwiązały.
— Dla czego, dla czego, ojcze? — spytali jednocześnie syn i córka.
Murski ociągać się zdawał z odpowiedzią.
— Dlaczego?...—zaczął. — Ty, dziewczyno, nie miałabyś może tak wesołego uśmiechu na ustach, ty, chłopcze — postarzałbyś przedwcześnie, a mnie...
Dokończył szeptem:
— Możeby serce pękło!
Duże dwie łzy stanęły w oczach pana na Zagajach.
— Czy dramat jaki odegrał się wśród tych ścian naszego dworu? — zapytał Władysław.
Stary wpatrzył się w syna.
— Ty pytasz?..
.
Władysław czoło zmarszczył, jakby przypominał sobie może powieść jakąś dawną, zasłyszaną w dzieciństwie jeszcze.
— Lepiej niech milczy... niecli milczy... — dokończył stary.
Krokiem poważnym wszedł do domu, brat podał rękę siostrze i milcząc udał się z nią w cień jaworu.
Z miejsca gdzie usiedli, stary dwór Murskich widuy był jak na dłoni. Władysław nie mógł oderwać oczu od szarych ścian jego, a w myśli swojej miał słowa ojca, których znaczenie nie zupełnie rozumiał.
Dwory stare mają swoje tajemnice, czasami zbrodnie nawet, których się nie wypowie światu.
Czyżby i tu tak było?...
Nikt o niczem nie mówił podobnem, ni ojciec, ni dziad, którego poważne rysy żywo mu tkwiły w pamięci...
Zamyślił się.
— Ach!... — krzyknął nagle. — Rozumiem.
— Co, Władku? — zapytała siostra, nachylając się ku niemu.
Władysław milczał, zapatrzony w dwór ojców. Patrzał chwilę, wpadając powoli w sen jakiś na jawie.
I zaczęły się przesuwać przed oczyma jego duszy zapomniane od dawna postacie, jakieś głosy / budziły się gdzieś daleko, szumy i szmery, śpiewki i śpiewy, szelesty i chrzęsty, coś, czego dziś nie zna, czego jutro może nie zazna. Słyszy huk — to w głowie mu tak szumi, a on, Bóg wie, o czem marzy; słyszy błogosławieństwo umierającej matki, szepta
3
ń
ne nad głową męża... Aha!... alia!... Ten dworzec ma swoje dzieje... straszne! okropne!...
To wszystko, co czuł w tej chwili, co widział w tej chwili — to na twarz jego silnym rumieńcem wybiegało, to objawiało się drżeniem ust, czasem nawet zgaśnięciem nagłem tych rumieńców. Nieraz bruzda gniewu zorała mu czoło, znacząco zafalowały nozdrza, a młode, silne, białe zęby zgrzytnęły.
Nieraz dwie łzy potoczyły się po policzkach, a z piersi ciche, bardzo ciche westchnienie wybiegło.
— Władku! — szepnęła Anielka, pochylając się ku niemu.
Władysław się obudził.
Spojrzenia ich spotkały się; nic nie mówiąc, patrzeli na siebie długo, długo. Po chwili zblizyły się ich twarze i dziwny pocałunek, jakby ukojenia jakiegoś po cierpieniach doznanych, spoczął na ustach brata i siostry.
Nagle głos dzwonka rozległ się w powietrzu.
— Sygnał Marcina! — odezwała się Anielka.— Na obiad dzwoni!
Skoczyła z ławeczki darniowej.
— Chodźmy, braciszku!
— Aj, nie chcę... — odpowiedział Władysław ociągając się.
— Nic nie pomoże, leniuchu!... Chodź, chodź zaraz, bo cię siłą z ławeczki ściągnę.
— A spróbój! — zaśmiał się brat.
Wysiłek dziewczyny był daremny. Za każdą nową próbą, pociąguiona przez brata, w ramiona jego wpadała.
— A cóz, siłaczko
?
— Poczekaj, niegodziwcze — zawołała, biorąc się do nowych zapasów.—Teraz ci się nie uda!
Władek śmiał się, przypatrując się zarumienionej twarzyczce dziewczęcia, które wszystkich sił dobywało, by tryumf sobie zapewnić.
Nagle w pewnem oddaleniu dał się słyszeć ostry, poirytowany głos ciotki Felicyi.
— Dzieciska! — zapiszczała, stając na zakręcie
alei.
Władek zerwał się na równe nogi, Anielka srebrzystym śmiecliem parsknęła.
— Oj, źle! Burza się zbiera, koczobryk będzie w robocie! — szepnął Władysław.
— Czy nie słyszeliście dzwonka? czy nie wiecie, że to obiadowa pora, a nikt nie jest obowiązany czekać na was?... Wszystką służbę rozesłałam, sama nogi odchodziłam, których nie wynajęłam na targowisku. Pieczeń się przepali na węgiel, a odstawione kartofle ostygną i co?! — zawołała ze złością ciocia Felicya, przysiadając do ziemi niemal i rozstawiając ramiona szeroko.
— Zjemy, cioteczko, ostygłe — odpowiedział Władysław, zbliżając się do rozsierdzonej niewiasty.
— To jedz sobie, jeżeli ci takie smakują, ale nie zmuszaj mnie do niestrawności. Ale ciebie ciotka ty le obchodzi, co ta purchawka, którą rozdusiłeś w tej chwili.
— Oj, ciociu — zajęczał Władysław.
— A dzień dobry mnie dzisiaj powiedziałeś?
— Jak Boga kocham, powiedziałem!
— Kiedy? gdzie?
—- O godzinie piątej rano przy lodowni
.
— Oto kłamca!
— A kto mnie talerz śmietany dał i placka z makiem, który był arcydziełem w swoim rodzaju?
— Aa! — przypomniała sobie panna Felicya.
— A widzi ciocia!
Pochwała placka, który był dziełem własnych rąk cioci Felicyi, udobruchała nieco zagniewaną. Me przyjęła jednak podanej przez siostrzeńca ręki i rozkazując Anielce iść naprzód, krokiem marsowym podążyła do dworu.
TSTa stole parowała waza, pan Jan z założone- mi w tył rękoma i pochyloną nieco ku piersi głową, chodził wzdłuż jadalnego pokoju, czekając na dzieci. Stary Marcin, z przewieszoną przez ramię serwetą, stał u drzwi wiodących do salonu, przez które niecierpliwie co chwila na balkon wyzierał. Po paru minutach dały się słyszeć głosy rozmawiających (głos tylko panny Felicyi brzmiał ostrem staccato) i Anielka ukazała się na schodach.
Marcin pokręcił głową.
— Nieporządek! — mruknął do przechodzącej koło niego panienki.
Przed ciotką Felicyą usunął się na bok i zajął stanowisko przy stole, na którym stała waza.
— Chochla! — odezwała się krótko ciocia Felicya.
Marcin pochwycił żądany przedmiot, który mu o mało z rąk nie wyleciał.
— Niedołęga stary — mruknęła panna Felicya pod nosem.
— A gdzież to pani siostra znalazła tych dzieciaków? — zapytał Murski, nalewając sobie spory kielich gorzały
.
— Oj, dzieciaków! — odparła ciocia. — Jabym ich rebelizantami nazwała.
Zaśmiano się.
— Bo pani siostra nie umiesz posłuszeństwa nakazać.
— Co, ja? — zawołała ciotka Felicya, zwracając się nagle.
— Któż tu jest generałem en clief, jeżeli nie pani siostra?
— A cóż on zrobi z żołnierzem, który jest wyzuty z poczucia wojskowego honoru?
— Rozstrzelać, cioteczko, raz, dwa, trzy, pal! — krzyknął Władysław, aż ciotka Felicya drgnęła i blaszaną chochlę opuściła na ziemię.
— Ty, niegodziwcze! — zawołała, unosząc się łatwym gniewem, ale Władysław skoczył, ukląkł tuż koło niej i całując ją w rękę, odezwał się:
— Ja ciocię bardzo kocham!
Pokora niebo przebija, — rozbroiła też w części i pannę Felicyę.
Murski już siedział przy stole i śmiał się, Marcinek szepnął: “Nieporządek!" Anielka nie zajmowała przeznaczonego dla siebie miejsca, na ciotkę czekając.
Po chwili, ze skupieniem ducha, wszyscy jedli chłodnik z rakami, przepysznie zrobiony, ale ciotce Felicyi raki wydały się nie świeże. Władysław zaoponował.
— Nie sprzeciwiaj się!... — syknęła ciotka przez
zęby.
— Uhm! — mruknął Murski, motając wąsa.— Baterya uaładowywa się
.
I zaczął z pode łba patrzeć na siostrę swojej
żony.
Przy drugiem daniu ciotka Felicya odezwała się:
— Jabym, panie bracie, była zdania, ażeby skasować dzwonek obiadowy.
— A to dlaczego? — spytał zdziwiony Murski.
— To dawny zwyczaj, którego dziś młodzi nie uznają.
Władysław zaprotestował.
— Co, ty? — zawołała ciotka — który gotów jesteś wszystkie boskie przykazania łamać — ty?...
— Tak, ciociu, ja!... I radziłbym nawet na drugim końcu ogrodu zawiesić jeszcze jeden...
— A, chyba!
— Nieclino pani siostra będzie spokojna, wszystko z czasem wróci do należytego porządku.
— Nie wiem tylko, kiedy to z czasem nastąpi!
— Jeszcze Anielcia nie może nacieszyć się Władkiem, nie widziała go tak długo...
— A kiedyż się ona nacieszy? To nawet nieprzyzwoicie dla panienki...
— Ależ, siostro!
— Ależ, bracie!...
— Chwilowo tylko jednostajny tryb życia naszego trochę się zmienił.
■— Wypadł z karbów, niech lepiej brat powie-
— Od jutra, ciociu, sani w dzwon walę — odezwał się Władysław. — Ale jeżeli cioteczka nie przyjdzie? — dodał.
Obiad przeszedł szybko na wzajemnych utarczkach, ale wojujące strony hamowały się, o ile mogły. Młodzi śmieli się serdecznie, rozmawiali ocho
czo, czasami tylko czoło Marskiego chmurzyło się nieznacznie, wiele razy powiódł oczyma po niebie.
— Żadnej nadziei na deszcz — mruknął, wstając od stołu.
— Jak szybko możemy się ze zbiorem uporać? — spytał Władysław.
— Przy największym pośpiechu z tydzień czasu jeszcze potrzeba, a ziarno z każdym dniem coraz więcej się sypie...
Spojrzał przez okno.
— No, czas w pole!—dodał.
Przed gankiem stał szłapak pana Jana.
— A mego gniadosza niema? — zawołał "Władysław, wyzierając przez okno.
— Upał okrutny — rzekł ojciec — ja się boję o ciebie, chłopcze! Nieprzyzwyczajonyś do takiej spieki, jeszcze udaru słonecznego dostaniesz.
— Ale, ojcze, w kilku naraz miejscach robotę dziś mamy!
— To nic!... Dam sobie radę z Mordasiewiczem.
— Niech brat nie rozpuszcza synala, nic mu się złego nie stanie — odezwała się panna Felicya.
— Boję się, pani siostro! Widziałem już dziś, gdy słońce ku południowi się miało, jak głowę chustką okrywał, a za kopiec się chował. A tu trzeba łeb mieć odkryty, na prawo, na lewo patrzeć i roz- dwoić się, jeżeli potroić się nie można. Na całym łanie huk ludzi, a jednocześnie i zwózka i na otawie kosy brząkają.
— Teinbardziej Władek się przyda.
— Za kopicą? — śmiał się Murski.
— To niech go pan brat stamtąd wykurzy
.
— Ale ciocia jest bez serca! — rzucił Władysław.
— Tylko rozumie, że próżniaków Zagajom nie potrzeba.
— Ojej!...
■— Nie ojej, tylko tak! — zapiszczała panna Felicya. — Sam powinieneś rozumieć, jaki jest obowiązek uczciwego syna.
— Ale co się pani siostra wtrąca do nieswoich rzeczy?—mruknął Murski.
— Jeżeli pan brat jest za slaby, to ja jestem obowiązana verba veritata powiedzieć.
— Kiedy o te verba veritata pani siostry nikt nie prosi — zawołał już nieco poirytowany Murski.
— Co z niego wyrośnie? co z niego będzie? jak sobie poradzi, jeżeli pana brata nie stanie?
— A co, już mnie do mogiły pakuje—huknął pan Jan. — Nie wiadomo, pani siostro, kto z brzegu—ja, czy ty!
— A! pan brat chciałby już Anioł Pański nade mną zaśpiewać? Zacny pan brat!
— A siostra lepsza?
— Ja, co?
— A ja, co?...
Zabierało się na burzę.
-— Ma ciocia słuszność, zupełną słuszność — zawołał Władysław.—Jadę z ojcem!
— Ja ci rozkazuję zostać! — krzyknął Murski.
— To tylko dla tego, żeby mnie się sprzeciwić— poczęła ciotka.
— Dla tego, tylko dla tego — grzmiał już pan
.
— Marcin, konie!... Nieodwołalnie wyjeżdżam.
— A jedź sobie, pani siostro, na cztery wiatry!— huknął Murski.
Panna Felicya z lamentem wybiegła z pokoju, Anielka z Władysławem podążyli za ciotką, pan Jan zaczął przechadzać się po pokoju, sapiąc okrutnie...
— Czy to już tak akuratnie trzeba konie zaprzęgać— odezwał się Marcinek.
— Dyabła tam! — mruczał Murski. — Niech się tylko pani wygrzmi, a wszystko wróci do należytego porządku.
Anielka z Władkiem opadli rozszlochaną ciotkę.
— Czego wy chcecie, psięta? — wołała panna Felicya. — Wyjeżdżam natychmiast, nieodwołalnie.
— I to przezemnie! — załamując dramatycznie ręce zawołał Władysław. — A jednak ciocia nie domyśliła się, dla czego ja tak bardzo chciałem po obiedzie w domu pozostać.
— Boś leniuch, nicpoń, ot, dla czego!
— To taka wdzięczność, że chciałem ciocię studenckiego pasyansa nauczyć!
Panna Felicya oderwała chustkę od oczu.
— Co? pasyansa?
— Kładą go nawet rektorowie uniwersytetu.
— Dlaczegożeś ty mnie tego nie powiedział odrazu?
— Albo ciocia pozwoliła mi przyjść do słowa!
— A teraz wszystko przepadło!
W drzwiach pokoju stanął Murski; ciotka Felicya udawała, że go nie widzi. Pan Jan postąpił kroków kilka
.
— No, jakże tani, pani siostro, będzie?..— odezwał się łagodnie.
— Czekam na konie!
— Et, głupstwo!
— Nie dla mnie, panie bracie!
Murski chciał ująć rękę panny Felicyi, ale się usunęła.
Pan Jan poczerwieniał.
— I czego się pani siostra sierdzi?... Co ja zrobiłem?
— A cztery wiatry?
— A moja mogiła?
— Ja nie miałam tej myśli...
— A ja miałem?
— Kto tam wie, panie bracie!
— No, i ja wiem, pani siostro!
— A co!
— A tak'...
— Pst-pst! na miłość Pana Boga! — zawołał - Władysław, widząc znów zbierające się chmury.
— No, wybacz, pani siostro, uniosłem się niepotrzebnie... Taka już moja natura. Słuszność przy pani siostrze — Władek ze mną pojedzie.
— Przeciwnie — odezwała się szybko ciotka Felicya — pan brat miał racyę. Taki upał Władkowi
t może zaszkodzić — Władek zostanie.
Pan Jan śmiać się zaczął.
— Więc zgoda, pani siostro?
Ciotka Felicya patrzyła na muchy, na piecu siedzące.
— Pani siostro! — odezwał się raz wtóry Murski
.
— Ależ oczywiście, że my cioci nie puścimy — jednocześnie prawie odezwali się brat i siotra.
— Kiedy ciocia coś bardzo muchami zajęta — rzucił pan Jan.
Ciotka Felicya niby opamiętała się.
— Ha! jeżeli już pan brat tego pragnie...
— Ależ inaczej być nie może... Czy siostra mnie nie zna?
— Niech więc wyprzęgą konie — zwróciła się do Marcina, który jak cień chodził za panem.
— Marcin! każ, niech konie odejdą — rzekł Murski.
-- Kiedy nie zachodziły, proszę jasnego pana.
— Milcz, durniu! — mruknął pan Jan przez zęby.
Marcinek cofnął się, Murski pocałował w rękę panie siostrę i, dosiadłszy szłapaka, pocwałował w polo.
Podobne wybuchy między panem bratem a panią siostrą miały tą dobrą stronę, że nieraz na długie miesiące zapewniały zupełny spokój. Im starcie było ostrzejsze, tem później trwalsza następowała pogoda. Nieraz długo chmury się zbierały, lecz do burzy daleko było; trwała wtedy podjazdowa wojna, ale do walnej nie przychodziło batalii. Ta partyzantka nużyła obie strony. Przyśpieszały więc wybuch z dobrej woli, by następnie dłużej używać słodkich owoców pokoju.
Tak było i tym razem.
Kamień spadł z serca Murskiego, błogo oddychała pierś panny Felicji, jaśniej się znowu zrobiło Anielce i AVładkowi, bo ciocia była teraz łagodna jak masło niesolone
.
Zaledwie Murski odjechał, gdy ciocia przysiadła się do siostrzeńca.
— No, pokaż mi teraz tego studenckiego pa- syansa.
"Władek podrapał się w głowę.
— A ciocia zna dobrze matematykę? — spytał.
— Dodawać i odejmować umiem, a nawet i pomnożę na palcach.
— A regułę trzech?
— Co to takiego?
— A prawo procentów?
— Po co mnie ono?
— Dla cioci niepotrzebne, ale dla tego pasy ansa — konieczne!
— Nie, tego nie zuam, Władku!
— To z pasyansa nie może nic być, cioteczko, * szkoda!
— Może zrozumiem...
Ani marzenia, cioteczko!
— Pokaż przynajmniej...
— Będzie ciocia patrzała, jak kozieł na wodę.
— To nic, ale pokaż!
Nie było rady, Władek musiał rozłożyć karty.
— A, złapałeś się! — szepnęła mu na ucho Anielka.
— Pomóż, siostrzyczko, bo zginę! — odszepnął kładek.
— Nie, nie—śmiała się dziewczyna.
Objęła szyję brata i nachylona nad nim patrzała z uśmiechem na układane przez Władka piękne koło z kart.
— Tłómacz-że! — zniecierpliwiła się ciotka Felicya
.
— Zaraz, ciociu, przypomnę tylko sobie... — A—już!...
Zaczął się wykład.
Władek plótł jak na mękacb, wygadując niestworzone rzeczy, tłómaczył ciotce kombinacye wymyślonego tylko co pasyansa, którychby sam Salomon nie zrozumiał, ale mówił gładko i co chwila zapytywał — rzeczywiście patrzącą na to wszystko jak kozieł na wodę—pannę Felicyę.
— A co, czy kochana cioteczka rozumie cokolwiek?
— Aha! — powtarzała zapytywana.
— Ot, i nie wyszedł — odezwał się Władjrsław, kładąc ostatnią kartę.
Ciotka Felicya długo patrzyła na stół.
— Nie, ja tego nie rozumiem — odpowiedziała nareszcie.
Anielka śmiała się cicho, patrząc na brata, który przyłapany na gorącym uczynku, musiał się sianem wykręcić.
Ale nastrój panował doskonały, Władysław zaproponował maryasza z dziadkiem i bawiono się wyśmienicie.
Skoro tylko słońce schyliło się ku zachodowi, ciotka Felicya, załatwiwszy się z domowemi zajęciami, przypadającemi na tę dnia porę, rozkazała" Marcinowi, by herbatę i wieczerzę przygotował pod jaworem. Codziennie, gdy tylko ciepło pozwalało na to, wieczerzano na balkonie, — dziś ciotka Felicya uczyniła zadość prośbie Anielki i wybór padł na jawor.
Zaledwie słońce za horyzont zaszło i szeroką
,
czerwoni], wstęgą opasało ziemię, pod wspaniałymi konarami ulubionego przez Anielkę drzewa zaki- piał samowar, a biała para uniosła się w górę, du- żenii kroplami osiadając na palczastycli liściach jaworu. "Wszystko do wieczornego posiłku było w czas przygotowane: świeży, piękny chleb wiejski o brunatnej sukience zajął naczelne miejsce po środku kamiennego stołu, przy nim jasno-żółtą barwą połyskiwało masło z kawałkiem lodu na wierzchu, nie obeszło się i bez sporej gładyszy zsiadłego mleka i kawałka dobrej wędzonki i delikatnego pieczywa z mąki pszennej. Nie było wymysłów pańskich, ale wszystkiego pod dostatkiem się znalazło, bo nierzadko i który z sąsiadów z pobliska wpadł niespodzianie; tembardziej dziś mogli oczekiwać odwiedzin, gdyż dzień jutrzejszy był dniem Wniebowzięcia N. M. P., więc przed spoczynkiem po trudach gospodarskich, to ten, to ów, choć na chwilę zaglądał, by u sąsiada jakiejś wiadomości zaczerpnąć. Prawda, że zwykle stosunki sąsiedzkie przerywały się podczas gospodarskich w polu zajęć i chyba jaki ważny wypadek zmuszał pilnego gospodarza do opuszczenia domu, ale na odrębnych nieco prawach stanął od niedawna dom pana Jana Murskiego i był odwiedzany obecnie częściej, w najnieodpowiedniejszych nawet do wizyt chwilach.
Przyczyną tych odwiedzin był—Władysław.
Młody, ładny, zdrów i silny, syn zacnych rodziców ze stopniem skończonego agronoma — toć to niemała ponęta dla okolicznej braci szlacheckiej, mającej niejedną czasem córę na wydaniu. Wpadali więc co chwila, niby w przelocie, od niechcenia,
Tarantula.
3
— u —
a zawsze z serdeczną wymówką, że pan Władysław na sąsiadów nie łaskaw, że dotąd nikogo prawie nie odwiedził, choć młodzieniec tłómaczył się gorącą w polu pracą, nie dozwalającą mu jeszcze z łaskawych zaprosili korzystać. Rozumieli to dobrze sąsiedzi, nie nacierali więc zbytecznie, ale każdy zamawiał sobie pierwszą wizytę pana Władysława, zawczasu skarbiąc przyjaźń młodego Murskiego.
Władysław, tłómacząc się przed sąsiadami zajęciami gospodarskienii, niezupełnie rozmijał się z prawdą, ale też i niezupełnie czystej prawdzie hołdował. Bywały wprawdzie dni gorącej roboty, w której musiał ojcu pomagać, ale dni takie na palcach prawie można byłoby zliczyć, bo pan Jan oszczędzał syna i nie chciał Anielki pozbawiać towarzystwa długo niewidzianego brata. Namawiała go nieraz siostra, by się liakoniec wybrał w odwiedziny sąsiedzkie, ale niegodziwiec zamykał usta dziewczyny słowami:
— Czy się mną znudziłaś?...
— Nie, braciszku, ale ty może dla innie pewne poświęcenie robisz z siebie.
— Wierz mi, Anielciu, że jestem ogromnym egoistą. Dopóki nie nacieszę się tobą, póty, póty... z Zagajów jednym krokiem nie ruszę.
Anielka rzucała się na szyję bratu i już o żadnych odwiedzinach nie wspominano.
Pod jaworem by ło gwarno, bo rodzeństwo nagadać się dość z sobą nie mogło, ciotka zaś Felicya, w anielskiem będąc usposobieniu, dopomagała im w wesołości. Nierzadko i stary Marcin słówko dołączył, a nawet i Mojsze zbliżył się nieśmiał
o
i wtrącił swoje trzy grosze, oglądając się jednak wciąż po za siebie i nasłuchując, czy czasem szkodniki do jabłek się nie zakradli.
Złota wstęga zachodu przygasała powoli, mieniła się purpurą i fioletem. Wydłużały się coraz bardziej cienie drzew, pomału, bardzo pomału szary mrok opadał.
Po dniach skwarnych zwykle bywały parne wieczory. Dzis' jednak jakiś clilód miły z niedalekich łąk zawiał i tchnął wilgocią. Zauważyła to pierwsza Anielka.
— Władku! — odezwała się — czy czujesz pewną świeżość w powietrzu?
Władysław odetchnął głęboko.
— Prawda!—odpowiedział.
Anielka podbiegła do gazonu i dłonią pogładziła wierzch murawy.
•— Rosa! — krzyknęła.
Na ten krzyk, dziwną radością brzmiący, Władek zerwał się z siedzenia i podbiegł do siostry.
— Rosa, obfita rosa! — zawołał, zanurzając i'ękę w miękki puch bujnej zieloności, na której srebrzyły się duże, chłodne krople.
Za przykładem Anielki i Władka poszła i ciotka Felicya, nawet i Marcin pochylił się i wierzch trawy pogładził, nie został obojętny i Mojsze, który przysiadł do samej ziemi i, jak gdyby macę miesił, to jedną, to drugą rękę zanurzał po kolei w obficie zroszoną murawę.
— Nu, Chwała panu Bogu i za taką wodę — odezwał się. Nagle się zerwał. — Gewałt! — wrzasnął i ruszył z kopyta na opuszczone stanowisko stróża przy jabłkach
.
Jakiś łobuz wiejski z wydętemi kieszeniami co sił umykał, a Mojsze rwał za nim, napełniając powietrze krzykiem okrutnym. Trudno się było powstrzymać od śmiechu, patrząc na tę gonitwę, to też towarzystwo znajdujące się pod jaworem śmiało się serdecznie, a Marcin za boki się ujął i głową kręcił, pohamować się nie mogąc.
Tymczasem aromatyczny zapach świeżo zaparzonej herbaty rozszedł się w powietrzu. Wszystko było gotowe do wieczornego posiłku, czekano tylko na pana Jana.
Po chwili na zakręcie drogi pojawił się Murski; słomiany, o dużem skrzydle kapelusz trzymał w ręku, a chustką obcierał spocone czoło.
— A, a—wołał już zdała, widząc kąpiel rąk ośmiu w chłodnej, wieczornej rosie. — Zauważyłem i ja zmianę w powietrzu, gdy z pola wracając, w dolinę wjechałem. Ogarnął mnie chłód miły, a kopyta konia były zupełnie zmoczone. A! przynajmniej odetchnąć nieco można. Deszczu nam nie trzeba do ukończenia zbioru, ale rosy takiej jak najwięcej — dokończył, wycierając chustką szyję, na której grubą warstwą osiadł kurz.
Władysław podszedł do ojca.
Teraz już nie rozgniewasz się, drogi ojcze, gdy przyznam raz jeszcze słuszność ciotce Felicyi, ^ chcącej mnie z tobą w pole wyprawić. Zanadto pracujesz sam, ojcze, a mnie, prawdę mówiąc, trochę rozpuszczasz.
Pochylił się i ucałował spracowaną rękę ojca, który usta swoje zatrzymał długo na czole syna.
— Nie minie i ciebie ten trud—szepnął — choć
^
chciałbym szczerze, byś miał mniej roboty odemnie. No, pani siostro! — zwrócił się do ciotki Felicyi— prosimy dać hasło (lo wieczerzy.
Panna Felicya zaczęła nakładać na talerze krające się w piękne kawały mleko zsiadłe, zaprawiała je śmietaną i podawała kolejno. Do takiego mleka najlepszym jest chleb razowy, a tylko na wsi wypiekać go umieją. Anielka tymczasem zajęła się rozlewaniem herbaty.
Pan Jan widocznie był zmęczony, gdyż wbrew swojemu zwyczajowi jadł dzisiaj mniej niż zawsze, często pochylając ku ziemi czoło, na którem wówczas dwie głębokie rysowały się bruzdy. Kręcił wąsy i zdawał się w chwilowe zamyślenie wpadać.
AVładysław i Anielka zauważyli tę zmianę w usposobieniu ojca. Czasem, gdy na dziedzińcu pies zaszczekał, albo jaki turkot w pobliżu wjazdowej bramy dawał się słyszeć, te bruzdy czoła powiększały się znacznie, a pewien niepokój odmalowywał się na twarzy. Nieustająca między rodzeństwem rozmowa, przerwała się; szanując zamyślenie ojca, milczeli.
Nagle pan Jan podniósł czoło.
— Czemuż to tak cicho wśród was?—odezwał się.
— Tatuś czegoś smutny — rzekła Anielka.
— Ja?
Machnął ręką.
— Eh, moje dziecko! Trochę jestem znużony, a trochę i kłopotów znalazłoby się.
Silił się na humor, ale widocznie mu to nie szło. Co chwila jednak oczy na dom obracał, jakby spodziewał się kogoś stamtąd
.
Po skończonej wieczerzy, gdy już gęsty mrok opadł pod jaworem, zbliżyli się wszyscy ku dworowi i usiedli i.a ławie przed domem.
Zmierzch i cisza zalały przestworze.
W ciemnych błękitach zapalała się gwiazda za gwiazdą, na dalekim horyzoncie nieba senny księżyc z mgieł się otrząsał i szedł coraz wyżej, wyżej, srebrząc białe liście topoli, rysując czarne kontury drzew na ziemi.
Po chwilowem milczeniu rozpoczął się koncert
nocy.
Brzękły jękliwe konary, fantastyczne kręgi zataczając w powietrzu przepełnionym wonią balsamiczną; na niedalekiej stodole zaklekotał bocian: snać do gniazda z łowieckiej wycieczki wrócił i radośnie witał rodzinę. Poważnym głosem, ukryty gdzieś w sitowiu, huknął bąk, w polu odezwał się derkacz, a li en, hen, daleko gdzieś, jak cicha arf skarga, żałosna odezwała się żab nuta.
Księżyc wzbił się nad drzewa, w powietrzu skrzyżowały się szybkie nietoperzów skrzydła; zakwilił ptak jakiś zbudzony, wzdłuż szpalerów przeszedł cichy szmer, rozbił się w westchnieniu — i skonał.
Iście soplicowski był wieczór!
— Słuchajcie, dzieci! — odezwał się Murski.—; Jutro mamy święto, a w święto, jak zwykle, do kościoła się wybrać potrzeba. Tylko, że mam interes do powiatowego miasta, zatem udamy się wszyscy razem do Raczewa. Dla uniknięcia upału wyjedziemy bardzo rano, boć to mamy opętanych mil pięć; po nieszporach, późnym wieczorem wrócimy. Czy zgoda
?
Inaczej być nie mogło.
— Bo jeżeli — ciągnął pan Jan — wolicie do naszego parafialnego kościołka na nabożeństwo się udać, to do liaczewa pojadę sam, a wy każecie siwki do faetonu zaprządz i do Czerniaczki pojedziecie bezemnie.
— Jabym wolał towarzyszyć ojcu, jeżeli mu w niczem przeszkadzać nie będę. W Raczewie nie byłem od tak dawna, chciałbym zobaczyć dzisiaj stolicę naszego powiatu — rzekł Władysław.
— A ty, pani siostro, a ty, Anielko?
— Ja już zastosuję się do woli cioci.
■— Która jest za pierwszą myślą pana brata — dokończyła panna Felicya.
— Wydani więc rozporządzenie do jutrzejszej podróży — odezwał się, wstając, Murski—a zarazem i dobranoc wam powiem, bo się czuję dziwnie znużony.
Pan Jan udał się w stronę gospodarskiego obejścia, Władysław poszedł wraz z nim. Gdy wracali z powrotem do domu, Władysław zblizył się do ojca i, ujmując dłoń jego, odezwał się:
— Ty, ojcze, masz jakieś zmartwienie.
— Dla czego tak sądzisz?
— Wniosku swojego nie opieram na tem, że podczas wieczerzy byłeś milczący, bo to mogło być skutkiem nadmiernego znuzenia, ale widoczny zauważyłem niepokój.
Murski milczał chwilę.
— Tak — odrzekł — spodziewałem się niemiłych odwiedzin.
— Czy to tajemnica przedemną?
— O nie! — podchwycił szybko pan Jan—żadnych
.
przed tobą tajemnic mieć nie chcę. Zresztą, po co tu tajemnice! Wiesz, bo ci wspominałem już o tem, że podczas ostatnich dwóch lat nieurodzaju tu i tam niewielki zaciągnęło się dłużek. Dziś właśnie przypada termin wypłaty Koszniirskiemu, który zwykle sumiennie na termin się stawia, względnością zaś, no i grzecznością nie odznacza się wcale, a jabym nie mógł go zaspokoić. Dlaczego nie przyjechał — to mnie dziwi, choć w duchu szczerze mu za to wdzięczny jestem.
— Prawdopodobnie przyjedzie jutro — rzekł Władysław.
— Z nim właśnie łączy się moja wycieczka do Raczewa. Muszę zaciągnąć nowy dług, by dawniejszy spłacić; przynajmniej uiszczę się z zaległego procentu, kroin tego zaś potrzebuję pieniędzy dla robotników, którym wypłata w sobotę przypada.
— Do kogo ojciec myśli z tą pożyczką się udać? - zapytał Władysław.
— A do kogo, jeżeli nie do Abramka?
— Czy nie możnaby tych żydowskich długów uniknąć?
— Jakim sposobem?
- Może który z sąsiadów?...
Murski ręką machnął.
— Próbowałem — odparł półgłosem.
— I co?
— Karwowski klął się, że nie ma gotówki, gdym mu z lekka napomknął o pożyczce, choć wszyscy wiedzą, że ma kapitały — ale to znany kutwa. Dolinger zamknął mi usta słowami: E! sąsiad sobie da radę! Rozumiesz, że potem już próbować nie chciałem
.
W stosunkach sąsiedzkich są pewne draźliwości, których niema z żydami.
-— Tak jednak nie powinno być, mój ojcze. Powinniśmy się nawzajem wspierać, draźliwości 7usu- nąć na bok i o ile możności wyrwać się zjpod wpływu pejsatych obywateli, którzy nie interesj. społeczeństwa, ale swój tylko własny mająlna względzie.
— No, nie tak bardzo. A bram naprzykład jest bardzo sumiennym żydem.
— I sumiennie ojcu procenta liczy — rozśmiał się Władysław.
— E, ty jesteś uprzedzony. Że są między nimi szacliraje, temu nie przeczę, ale Abram do takich nie należy, choćby już dla tego — mówię tu tylko o stosunku jego do mnie — że ma mi coś do zawdzięczenia.
— "Wdzięczność żydowska! — zawołał "Władysław.
— Wstydź się, chłopcze — burknął Murski. — Przecież oni nie pozbawieni są sumienia.
— Inaczej je tylko od nas rozumieją.
— Przesada! Weź naprzykład Abrama. Nie odmówił mi nigdy, zawsze był gotów na moje zawołanie. Wspomina często o tem, żem go niegdyś z ciężkiej niedoli wydobył i najmłodszego a najukochańszego syna, Nojecha, od wielkiego nieszczęścia wybawił. Pomarłoby to z głodu, gdyby nie ja — oni pamiętają o tem! Tego Nojecha nawet od lat kilku niema w Raczewie. Stary Abram wymodlił niegdyś u mnie paręset rubli dla niego, z któremi w innem jakieniś miasteczku handel rozpoczął. Jak mu tam poszło, to już mnie nie bardzo obchodziło
.
— Wyjątkowy jest stosunek Abrama do ojca.
— To dobry żyd i wdzięczność swoją dla mnie dzieciom swym przekazał.
Pocałował syna w czoło i udał się na spoczynek.
Oczywiście, ze Anielka czekała na powrót brata. Zaczajona za węgłem domu, wypadła z nagłem klaśnięciem w dłoni, aż Władysław mimowoli się rzucił.
— A, przestraszyłeś się?
— Jakże takiego czupiradła nie przestraszyć się! — zaśmiał się Władysław.
Dwa klapsy za ten kompliment otrzymał i musiał jeszcze gonić za uciekającą, która jak wiewiórka wymykała mu się z ramion. Wreszcie zmęczona dała się schwycić i z pokorą przyjęła karę uścisków braterskich.
— Cudowny wieczór!
— Czarodziejski!—odpowiedział Władek.
— Chodźmy w pole...
— A sen?
— Ach, mój Boże! my większą część życia przesypiamy — zawołała Anielka.
— To prawda, i ja wcale nie protestuję przeciwko twej myśli odbycia przechadzki, ale pamiętaj,, że jutro ciocia spać ci długo nie pozwoli, bo przecie rano jedziemy.
— Pamiętam o tem i będę na czas gotowa.
— Ciocia nic nie będzie miała przeciwko naszej tak spóźnionej wycieczce?
— Ciocia teraz jest aniołkiem dobroci, zreszt
ą
już spać musi, bo nawet światła w oknach jej pokoju nie widać.
We dworze było już zupełnie cicho i ciemno, tylko księżyc wysunął się na czoło nieba i pełne, srebrne światło rzucał na stojące w modlitewnej zadumie drzewa parku, na wieś drzemiącą w oddali, z której czasem dolatywały urywane szczekania psów, skrzypnięcie wiejskiego kołowrotu lub głuchy turkot spóźnionego wozu.
Władysław i Anielka wyszli za bramę i zanurzyli się w ciszy pól. Znikł dom w mgle oddalenia, umilkły głosy wiejskie — za nimi i przed nimi rozciągał się tylko łan równy, gładki po tylko co zżę- tem zbożu. Tu i tam wyciągniętym szeregiem stały kopy pszenicy, na ściernisku srebrzyła się rosa; koniki polne zgrzytały i dziwną gędźbą napełniały powietrze.
Długi czas szli w milczeniu, oddani niememu zachwytowi nad tą pięknością nocy letniej. Anielka główkę, otoczoną złocistemi włosami, trzymała opartą na ramieniu brata i patrzyła wprost w błękity; przez lekko rozchylone usta widać było dwa rzędy małych, białych ząbków, jakiś błogi uśmiech zarysował się na twarzy; znać było, że myśl słodkie kołysało marzenie. Władysław często zwracał się do siostry i nieraz długo wpatrywał się w jej śliczną główkę, w jej oczy do dwóch bławatków podobne, w których głębiach dwa małe w tej chwili księżyce się odbijały; ale nagle jakiś obłok pokrył mu czoło i z piersi ciche, stłumione wydobyło się westchnienie.
Dzień dzisiejszy parę mu myśli niedobrych nasunął. Rano, gdy był w polu, ojciec mu wspomnia
ł
od niechcenia o propozycji Pietruszyńskiego kupienia Zagajów i od tej chwili dopiero te Zagaje pokochał; teraz dowiedział się, że jest niewielki dług na nich, który pewnym niepokojem pokrywał czoło ojcowskie. Prawda, że Bóg dał urodzaj dobry, że praca wiele może, że zresztą nic jeszcze nie grozi, a jednak trapiła go myśl jakaś, niepewna, daleka, której się pozbyć nie mógł.
Dowiedział się jednak od ojca, że rok obecny a właściwie dokonanie zbioru, decydującym może być w ich dobrobycie, a to wszystko zależy od pośpiechu i od pogody. Mimowoli pochylił się ku ziemi i dotknął ścierniska.
— Co tam? — spytała Anielka.
— Rosa, mnie ta rosa niezmiernie cieszy — odpowiedział Władysław. — Ziarno nie tak sypać się będzie, byleby jeszcze tydzień podobna pogoda i tak obfita rosa potrwały. Lękam się tylko nawałnicy, która często bywa następstwem takich upałów, bo ta wieleby nam szkody przyniosła.
Obejrzał się w koło.
— Horyzont czysty — rzekł. — Żadnego omylenia niema, pogoda, zdaje się, na długo zapewniona.
•— Jak się ta gwiazda nazywa? — spytała Anielka, wskazując bratu pięknie świecącą Yenus.
— Czy w przyszłym tygodniu nie mamy już świąt żadnych? — spytał Władysław.
— Niema.
—• A, to dobrze!
— Dlaczego, AYładku?
— Żadnej przerwy w robocie już nie będzie
.
— Staje się z ciebie nieznośny gospodarz! — zawołała Anielka, wyrywając się z ramion brata.
Władysław śmiać się zaczął.
— Ach, prawda! Ty o gwiazdach, a ja o pszenicy myślę! To Yenus, królowa nieba, gwiazda tak śliczna, jak ty, siostrzyczko!... Przed wschodem słońca świeci brylantami najczystszej wody, podczas lata pojawia się najpierwsza na niebie i gaśnie ostatnia. To śliczna jutrzenka, kochanka poetów i tak czystych serduszek, jak twoje!...
Tak rozmawiając, szli dalej i dalej, aż doszli do lasu, który spóźnionych spacerowiczów uroczystym szumem powitał.
— Może wrócimy, Anielciu! — niemal o godzinę drogi oddaliliśmy się od domu.
— To nic, to nic, Władku! Podczas księżycowej nocy nie byłam w lesie. Ach! jaki zapach kwiatów i ziół, czy czujesz?.. Jak fantastycznie łamie się tu światło księżyca i w srebrne plamy na murawach się kładzie. .A ten szum... Czy słyszysz, AVładku, ten szum naszego lasu, drzew naszych?...
Widocznie, że wiatr lekki przelatywał górą i lekko potrącał drzew liśćmi. Czasami było zupełnie cicho, czasem zadrżał szmer gdzieś daleko i rozpłynął się w powietrzu. Były to swawolne pląsy zefiru, który przeskakiwał z konarów na konary, poważnym szumem odzywał się w gęstych splotach prastarych dębów, łoskotliwie szeleściał białymi liśćmi drżącej osiki, wzdychał w olchach, wybiegał cichą skargą z małych krzewów turniowych i płakał szmerem brzóz. Ten trzystomorgowy kawał lasu był ukochaniem pana Jana Murskiego
.
Do gospodarskich budynków wolał drzewa u pierwszego lepszego sąsiada kupić, byleby nie tknąć tych dębów, słupem równym wznoszących się w niebo. Na opał używał gałęzi, które pozostawały po oczyszczeniu drzew chorych, albo po przejściu gwałtownej burzy; spróchniałe zresztą staruszki szły pod ostrza siekiery, ale te szczerby nieuniknione wypełniały się natychmiast młodą, bujną latoroślą. Były stokroć większe lasy u zamożniejszych od Marskiego obywateli, ale tak porządnie utrzymanego długoby szukać przyszło.
Pan Jan pieścił się nim jakby dzieckiem naj- ukochańszem. Dokoła szerokim rowem obwiódł, u przejazdów postawił kołowroty, a dwócli leśników pilnowało tego bogactwa. Jeden, starszy, Nepomucen Iwczyński, miał porządną sadybę, znajdującą się niemal w samym środku lasu; drugi, podwładny pana Nepomucena, u jego skraju. Nie było dnia prawie, żeby pan Jan nie odwiedził ulubieńca, a ze oko pańskie konia tuczy, leśniczy mieli się na baczności i pilnowali dobrze powierzonego sobie skarbu.
Nie był to las jednolity, ale mieszany, przewagę jednak nad innemi drzewami miały tam dęby. Obliczonych sosen o trzyłokciowej objętości było czterysta, nie mniej buków, jesionów i grabów, brzeziny znajdowało się nie wiele, a szeroko rozrosłe } krzewy leszczynowe stanowiły podszycie jego. Orzechów była moc wielka, to też nieraz gromadnie w dzień oznaczony zjeżdżało się do Zagajów kilka domów z sąsiedztwa i wspólnie robiono wyprawy na laskowe orzechy.
Tak samo było i z grzybami
.
Wtedy dopiero ciche to ustronie napełniało się gwarem i s'miechem, sąsiedzi podziwiali wspaniałe drzew okazy i grosz niemały widzieli w tym rosnącym ciągle skarbie pana Jana.
— Puszcza! — mówili.
— Tylko ptak przeleci — powtarzał Murski z uśmiechem zadowolenia.
Tak samo uśmiechnął się teraz Władysław. Niepokojąca myśl, która na chwilę zamroczyła mu czoło, ustąpiła całkiem na widok skarbu, który przemawiał do niego uroczystym szumem swych liści i powagą, co najmniej, lat stu. Znając miłość ojca do tego lasu, nie dziwił się teraz, że wolał niewielki dług zaciągnąć, zamiast ten skarb choć w części nadwerężyć. Kołysał się słodkiem marzeniem zupełnego spokoju, jaki dać może tylko pewność o jutrze bez trosk i ciężkich trudów. Nie lękał się pracy, przeciwnie, wiedział, że pracować trzeba, ale tu z góry mógł obliczać zyski, jakie ona przyniesie. Ciężka jest tylko praca bez żadnej nadziei na jutro; tu to jutro przedstawiało mu się w pełnych, skończonych rysach. Zapuszczał się coraz dalej w głąb' zieloną, wiotką kibić siostrzyczki coraz silniej przytulał do siebie, szczęśliwy, szczęśliwy zupełnie.
Nagle dało się słyszeć gwałtowne szczekanie psa.
Doszli do siedziby pana Jana Nepomucena Iwczyńskiego, strzeżonej przez dwa zajadłe kundysy.
Psy poczuły zbliżających się i z wielkim hałasem pomknęły naprzód, wprost na Władysława, trzymającego siostrę w objęciach.
Widząc niebezpieczeństwo, Władek w bok sko
-
— 48 —
czył po jakąś gałązkę, leżącą na ziemi, ale zaledwie był gotów do obrony, szczek psów zamienił się w skomlenie pieszczotliwe, któremu towarzyszył wesoły śmiecli Anielki. Psy opadły dziewczynę i podskakiwały do niej, chcąc koniecznie złożyć pocałunek na jej zarumienionej buzi. Anielka ze śmiechem broniła się od nieproszonych karesów, nazywając każdego z napastników po imieniu.
"Władek odetchnął.
— A, to widzę, znasz się z tymi rabusiami.
— Doskonale — zaśmiała się Anielka. — No, sza! do porządku! — zawołała na stróżów leśnych, jednego za jedne, drugiego za drugie ucho biorąc i w ten sposób podprowadzając ich do Władysława.—Pan Bezuch i pan Czupryna — przedstawiła bratu.
Władek z elegancyą skłonił się.
— Miło mi — rzeki, robiąc krok naprzód.
— Hrrrr — odpowiedzieli dwaj nowoznajomi.
— Nie, to mi wcale niemiło — zaśmiał się Władysław, w tył nieco się usuwając.
— Proszę panów znajdować się przyzwoicie i brata mojego przyjaźnią obdarzyć — zaśmiała się Anielka.
Przemówienie poskutkowało; przyprowadzone do Władysława kundle nie boczyły się, nie warczały już, lecz wspięły mu się na pierś łapami i czerwonymi ozorami oblizały twarz gładzącego ich łby kosmate.
— Chwała Bogu, że już znajomość zawarta— mówił Władek, ocierając chustką wąsy i policzki.— Nie spodziewałem się podobnych pocałunków podczas tak cudnej, księżycowej nocy.
— A ty chciałbyś innych — zawołała Anielka.
—
Masz-że kogo całować? — spytała, zbliżając się do brata i białem ramieniem otaczając jego szyję. — Masz? powiedz Anielce!
— A ciebie?...
— Mnie... Ech! to nie to...
— A ty skąd wiesz o tej pewnej różnicy dwóch pocałunków — zapytał AVładysław, patrząc w oczy siostrzyczce, na którą teraz padł księżyc blaskiem pełnym.
Śliczne rumieńce zafalowały na twarzy dziewczyny.
— To ty tak przedemną sekretów nie masz?
— Nie mam, Władku, nie mam — zawołała szybko. — Ot, tak sobie powiedziałam, a ty zaraz...
Jakiś turkot, podobny do klekotu silnego, przerwał rozmowę rodzeństwa.
Z przed domu leśniczego wyruszył właśnie w tej chwili dwukołowy wózek, u nas biedą zwany, na którym siedziała postać szczupła, wysoka, czarna, wygięta w znak zapytania. Owal twarzy, który był dobrze widziany, przedstawiał rysy ostre, sylwetka cała miała w sobie coś mefistofelskiego. Wózek klekotał, sylwetka trzęsła się, zaprzężona szkapa nierównym biegła galopem. Wkrótce cienie lasu zakryły wózek, szkapę i sylwetkę.
Nic nadzwyczajnego w tem wszystkiem nie było: droga publiczna przechodziła przez sam środek lasu pana Murskiego, a gościniec był dosyć uczęszczany, i niejeden powóz szlachcica, niejedna biedlca, podobna do tej, przesunęła się lesistym zakrętem — jednak sylwetka owa tak silnymi konturami zarysowała
Tarantula.
4
się w oczach Władysława i Anielki, że choć ją głębie cieniów okryły, stała wciąż w polu widzenia bie- gących za nią oczu.
— A, to państwo! — odezwał się nagle pan Nepomucen Iwczyński, który na ujadanie psów w lesie, wyszedł z domu.
— Kto to taki? — zapytał Władysław, wskazując ręką w stronę sylwetki.
— Tarantula, proszę jasnego pana...
— A cóżto za ładne nazwisko!
Iwczyński zas'miał się.
— To nie nazwisko, tylko przezwisko, proszę jasnego pana. Nazwali go tak chłopy dla podobieństwa do tego robaka i ono tak akuratnie przylgnęło do niego, że już sam siebie nie nazywa inaczej.
— To wszystko jest bardzo zajmujące, co mi mówisz, panie Iwczyński, ale nic nie wyjaśnia. Któż to właściwie jest ten imć pan Tarantula?
— A to, proszę jasnego pana, Nojech, syn Abrama z Raczewa!...
— Aa! ten Nojech, o którym mi ojciec wspominał, któremu nawet dał pieniądze na założenie jakiegoś interesu?
— A tak, proszę jasnego pana, ludzie o tem szeroko wiedzą. Poszliby te żydy na marne, gdyby nie ojciec wielmożnego pana. Teraz Tarantula dorobił się trochę grosza na Bessarabii i powraca do Raczewa, wezwany przez starego Abrama, któremu się umrzeć chce.
Czarna sylwetka, trzęsąca się na klekocącym wózku, stała wciąż przed oczyma Władysława. Przezwisko, przez chłopów jej nadane, doskonal
e
stosowało się do tej postaci o ostrych, podniesionych ramionach, między któremi na nieproporcyo- nalnie długiej szyi osadzona, chwiała się spiczasta głowa o rysach wyrazistych, której główną ozdobą był nos duży, garbaty, ku dołowi opuszczony. Czarna, twarda broda, ostro występowała naprzód, a ręce, które trzymały lejce nierównym galopem biegnącego konia, wydawały się niezmiernie długie i chude. Na krótko blask księżyca oświetlił Tarantulę, ale kontury jego wyrazistemi rysami odbiły się w pamięci Władysława.
Podaniem ręki pożegnał Iwczyńskiego i ująwszy siostrę pod ramię, udał się z nią w powrotną drogę. Szeroką miedzą, rozdzielającą pola, zbliżali się do drogi do wsi prowadzącej, gdy dał się słyszeć brzęk angielskiego resoru i turkot szybko jadącego powozu.
Gościniec i miedza schodziły się pod ostrym kątem. Władysław z Anielką dochodzili do punktu ich zetknięcia się — powóz nadjeżdżał.
— Stój! — dał się słyszeć nagle głos mężczyzny, który, nie czekając na zatrzymanie się zupełue powozu, skoczył na drogę i szybko zbli/ył się do idących.
— A, to pan! — zawołała Anielka, podbiegając do śpieszącego z powitaniem.
Snadź byli dobrzy znajomi, bo przywitali się szczerym, przyjaznym uściskiem dłoni, podróżny nawet kilkakrotnie ucałował rączki dziewczyny.
— Co widzę, Stach z llabsztyna! — odezwał się Władysław
.
Wyciągnął rękę, ale pan na Rabsztynie skłonił się tylko ceremonialnie i zaczął:
— Wybaczy pan...
— Co, pan? — przerwał Władysław.
— Wybaczy pan — ciągnął Rabsztyński — że dopóty mu serdecznym uściskiem nie odpłacę, dopóki on się nie wytłóniaczy z postępków swoich.
— Co za język! co za przemowa! — zawołał wesoło brat Anielki. — Ale do czego to wszystko zmierza, nie rozumiem nic a nic.
— Wiem, że już miesiąc przeszło, jak pan bawisz w Zagajach. Spodziewałem się odwiedzin pańskich, jako starego znajomego i dobrego przyjaciela. Nadaremnie jednak wyzierałem przez wszystkie okna swojego domu, pan nie byłeś łaskaw przypomnieć sobie o mnie i trzeba dopiero wypadku, ażebym go tu spotkał, wśród pola, podczas pięknej księżycowej nocy. Czem mam sobie wytłómaczyć to zapomnienie pańskie?
— Przed nikim bym się ze swoich postępków nie tłómaczył — odrzekł z uśmiechem na ustach Władek — ale pana dobrodzieja tak poważani, szanuję i kocham, że zadość jego żądaniu, bez żadnych wstrętów-, uczynię. Oto, powiem wprost: nie byłem u pana, bom się nie mógł rozstać z Anielką, z którą nacieszyć się nie miałem jeszcze dość czasu. Czy pan, na mojem miejscu będąc, postąpiłbyś inaczej?...
— Ja? — zawołał Stanisław. — Szczerość za szczerość! Jabym się wyrzekł nawet znajomości pańskiej, byleby tylko módz być nieodstępnym panny Anieli towarzyszem
.
Władysław zaśmiał się, dziewczyna skraśniała po same białka oczu.
— Zatem otrzymuję przebaczenie?
— Zupełne, zupełne. Czyż-by inaczej być mogło przy podobnych warunkach?
Dwaj przyjaciele uściskali się serdecznie.
Rabsztyński zwrócił się do panny Anieli:
— I to pani często takie nocne wycieczki z bratem odbywa?
— Codziennie prawie, ale chodzimy po ogrodzie. Dziś z Władkiem pierwszy raz dopiero udaliśmy się tak daleko, bo trzeba panu wiedzieć, że powracamy aż z lasu. Nie nacieszyliśmy się z sobą, nie nagadaliśmy się dostatecznie, a Władek zawsze ma mi tyle do opowiedzenia.
— Gdybym był zastępcą jego — rzucił Rabsztyński — może i mnie na przedmiocie do rozmowy nie zbrakło, szczególniej podczas tak cudnej, miesięcznej nocy. Ach — i teraz chętka mię bierze coś szepnąć pani...
— Niech więc pan...
— Szepce — dokończył Władysław.
Fiołkowe oczy dziewczyny z dziwnym jakimś
wyrazem zwróciły się na brata.
— Pani pozwoli? — podchwycił Stanisław, pochylając się nieco ku Anielce.
— Proszę pana — odszepnęła.
— Nie, nie — zawołał nagle Rabsztyński — choć pewne słowa wyrywają mi się gwałtem na Usta, choć noc tak piękna! Ale to, co mam powiedzieć, nie potrzebuje uawet tak nieszkodliweg
o
świadka, jakim jest brat pani; następnie, chciałbym pozostać czas jakiś tylko sam — z panią...
Serce Anielki biło mocno, przytuliła się silnie do brata, mając oczy ku ziemi spuszczone.
— Mogę wam szerokie miejsce na tem polu zostawić — zaśmiał się Władysław.
— Przeszkadzałaby mi zawsze myśl, że gdzieś tam krążysz niedaleko. Rozumiesz dobrze, że toby wcale uroku nie dodawało zamierzonej przeze mnie wycieczce, tembardziej, że i sam musiałbym się śpieszyć, bo czeka na mnie nie cierpiący zwłoki interes.
— Pan jedzie nie do nas? — odezwała się Anielka.
— Wizyta o godzinie pierwszej w nocy! — zaśmiał się Rabsztyński.
— Kiedy pan u nas będzie?
— Właśnie ta odpowiedź na pytanie pani wstrzymuje mnie od zamierzonej rozmowy z panią. Może mi wypaść podróż za granicę, po której odbyciu dopiero będę mógł zadość pragnieniom mojego serca uczynić. A tak... cośby mnie mogło zatrzymać, a jeżeli nie zatrzymać — to z większym smutkiem, niż to dziś czynię, musiałbym się oderwać... od czegoś. Pani mnie rozumie, panno Anielo? — dodał, wyciągając do niej rękę.
Uczuł uścisk lekki, bardzo lekki, który dość silny był, by tej niemej odpowiedzi zrozumieć nie potrafił.
— Hm! hm! co ja to widzę! — ruszając głową, mruknął Władysław
.
— Nic nie widzisz i nic nie rozumiesz — odpowiedział Stanisław.
Anielka, przytulona do ramienia brata, drżała lekko, a pierś jej oddychała szybko, jakby na tern szerokiem polu powietrza jej brakło.
Rabsztyński dobył zegarka i spojrzał.
— Ach, czas mi w drogę! — westchnął.
— Dokąd się udajesz, nocna maro? — spytał Władysław.
— Każdy z nas jest nocną marą podczas takich dni upalnych. Jadę do hrabiny Amelii...
Władysław się poruszył.
— ...wezwany przez nią—ciągnął Stanisław.— Wiesz zapewne, że uproszony zostałem do zajęcia się administracyą jej dóbr. Obecnie grozi jej jakiś proces, który prawdopodobnie na czas pewien każe mi za granicę wyjechać. To wszystko jest mi bardzo nie na rękę, ale raz zgodziwszy się na przyjęcie jej interesów, pilnować ich muszę.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Znasz hrabinę Amelię? — zapytał Rabsztyński, zwracając się do Władysława.
— Znam.
— Gdzieś ją poznał?...
— W Warszawie.
— Jakże ci się ta pani podoba?
— Piękna!...
— Ooo!...
— Co, może nie piękna? — powtórzył Władysław.
— De gustibus non est disputandum, choć nie mogę zaprzeczyć, że ma wdzięk pewien. Ale, zosta
wiając na stronie jej piękność, jak ci się ona wogóle podoba?...
— Mnie... bardzo... Umysł ma piękny, uczucie wykształcone, a w niczem nie dostrzegłem w niej fałszu.
— E, mój bratku, to ciebie łatwo oszukać — zaśmiał się Rabsztyński.
— Dlaczego — nie rozumiem.
— Że pani Amelia może być piękną nawet, temu nie przeczę, ale mi nie mów o jej uczuciu lub sercu. Jest to Dalila, która może Samsonów sił pozbawiać, lecz z zimną krwią na śmierć ich patrzeć będzie. Niebezpieczna kokietka z tej pani, ale nie kobieta, którą czystą miłością kochać można.
— Pozwolisz, że ci zaprzeczę — uniósł się Władysław.
— Uczynić to możesz, ale nie przekonać.
— Widać, że za mało znasz panią Amelię.
— Ach, powiedz chyba, że za wiele.
— U nas młode wdowy są zawsze narażone na gadanie ludzkie — wyrzekł Władysław.
— Ale ja o żadnych gadaniach nic nie wiem, opieram się na spostrzeżeniach własnych.
— Czy uważasz je za nieomylne?...
— Uważam tylko, że za gorąco stajesz w obronie pani hrabiny.
Władysław zmieszał się.
— Może ty się w niej kochasz? — z uśmiechem spytał Rabsztyński.
— Czy wziąłbyś mi to za złe? — rzucił Władysław
.
— Powiem ci szczerze — wziąłbym za nieszczęście...
— Stachu?
— Tak!... — zawołał dobitnie Stanisław. — Hrabina Amelia Korycka jest piękna, ale tą ujemną pięknością, która nie podnosi, lecz zniża ducha; nie ogrzewa rozkosznem ciepłem, lecz pali niszczącym ogniem. Do rydwanu swego chciałaby wszystkich nas zaprządz, no, i zaprząg ma liczny... Nie chciałbym, żebyś ty do jej niewolników należał.
— Jestże to jej wina, że czar w koło siebie rozlewa?... że dotąd nikt silniej nie poruszył jej sercem?...
— Czy to ty dopiero zamyślasz uczynić?...
— Ha! gdybym mógł!...
— Ba! gdy tego nikt nie dokaże!... Takie chcą być kochane, ale kochać nie umieją.
— Bo może nie wszyscy my rozkochać umiemy — rzucił Władystaw, kładąc nacisk na wyraz przedostatni.
— Stracony to trud — rzekł Rabsztyński. — Ale o tem pogadamy jeszcze z tobą. Teraz, o jedno cię proszę: Zachowaj moje słowa w pamięci i pamiętaj, że je wypowiedział twój prawdziwy przyjaciel...
Pożegnał druha serdecznym pocałunkiem, Anielce rączkę ścisnął i pocałunek na różowych paluszkach złożył, skoczył do powozu i, skłoniwszy się faz jeszcze, woźnicy ruszać kazał.
AVładysław podał rękę siostrze — szli w milczeniu. Oboje marzyli o czemś, od Zagajów daleko odbiegając myślą. Tylko, że ua twarzy Anielki by
ł
cichy spokój rozlany, a czoło Władysława co chwila jakąś' bruzdą się marszczyło.
Nagle Anielka zwróciła się do brata.
— Czy pani Amelia jest doprawdy tak piękna, tak niebezpieczna? — zapytała.
W pytaniu tein dziewczyny znać było niepokój lekki.
Władysław spojrzał na siostrę i uśmiechnął się; twarz Anielki powlokła się rumieńcem.
— Ty może myślisz, że ja...
Urwała.
— Że co? — spytał Władysław, nie spuszczając swego wzroku z oczu zakłopotanego dziewczęcia, a drażniący uśmiech wciąż usta mu poruszał.
Anielka szybko objęła szyję brata i pocałowała go wprost w same usta.
— Teraz już śmiać się nie będziesz, ani tak patrzeć chytrze, brzydoto!
— Tylko z malutkim żalem do mojej siostrzyczki wystąpię.
— Do mnie — o co?
— "Niespodziewane spotkanie się ze Stanisławem i słowa, z jakiem zwrócił się do ciebie, odkryły mi to, czego nie wiedziałem dotąd, a oczem moja siostrzyczka jednem nie wspominała mi słówkiem.
— Bo cóż miałam mówić, Władku? — szepnęła Anielka, podnosząc na brata oczy, które w tej chwili dużemi łzami nabiegły.
W tych dwóch perłach łez i oczach modlitewnie wzniesionych był jakiś wyraz ekspiacyi. Wła
dysław przygarnął dłonie siostry do swej piersi, ucałował szczerze i już z powagą zapytał:
— Kochasz?
W tej chwili uczuł silny skurcz paluszków dziewczęcia.
— Już słów mi nie trzeba — dodał. — Dobranoc, Anielciu!
Pożegnali się, lecz rozstać się nie mogli. Jeżeli Anielka miała przestąpić próg sieni, to Władek krokiem zbliżał się do niej; jeśli zaś on odwrócił się od ganku, by do oficyn się udać—to ona szybko od drzwi się wracała. Zatrzymywali się oboje — i znowu, to jedno, to drugie ku odejściu się miało i znów się zwracali do siebie. Po kilkakrotnych półobrotach takich rozśmieli się, jak dzieci.
— Trudno nam się rozstać z sobą — odezwał się Władysław. — Widocznie masz mi coś jeszcze do powiedzenia.
— A ty, nie?
— Ja?...
— Podobała się Anielka — szepnęła na ucho bratu.
— Ale to uie miłość jeszcze... Ty zaś...
— Ja tylko chciałam ciebie prosić, żebyś mi odpowiedział na pytanie, przed małą chwilą rzucone.
^ Czy pani Korycka doprawdy tak piękna, jak mówią?
— Jak kto mówi?
— Ty sam wspominałeś o tem...
— Ale innego zdania był Stanisław.
— Prawda!... — odetchnęła dziewczyna. — Dobranoc, Władku
!
Spotkanie się ze Stanisławem nie było nieznacznym wypadkiem dla obojga rodzeństwa. Anielka czuła, że jej serce uderzało silniej i pełniej, Władysława niepokój ogarnął. Piękna postać Amelii, przyćmiona nieco oddaleniem czasu, wyraźniejszymi konturami zarysowała się znów przed nim; przypominał sobie jej ruch każdy, znaczenie słów, które słyszał niegdyś', któreini się upajał; była królową wszystkich karnawałowych balów w Warszawie, garnęli się do niej, by jej uśmiech, jej spojrzenie pozyskać, lecz jeden tylko był, jeden, który tymi darami był obsypywany. Szczęśliwcem owym był — on! Dusza Anielki, spowita snem głębokim, płynęła po falach marzeń cichych, spokojna, szczęśliwa; dusza Władysława płonęła żądz ogniem. Zdanie o pani Koryckiej, wygłoszone przez Rabsztyńskiego, gniewało go i męczyło. Niespokojny miał sen. Stoczył jakiś bój z przyjacielem, aż się obudził znużony snami, z dyszącą piersią i czołem groźnie zmarszczonem.
Przed gankiem posłyszał trzykrotne klaśnięcie z bata i turkot zajeżdżającego powozu.
Zerwał się na równe nogi.
— Władku, ty jeszcze śpisz? — zawołała w tej chwili Anielka, wbiegając do pokoju brata.
— Zaraz, zaraz siostruniu będę gotów!
— Spiesz się! Ojciec czeka, ranek mamy prze- > śliczny, ja już się w chłodnej rosie skąpałam...
Po chwili czterokonny zaprząg pana Murskiego wyruszył z dziedzińca zagajowieckiego dworu
.
Na rynku w Raczewie tłok był okropny. Ludzie różnego stanu i zwierzęta różnego rodzaju mieszali się razem. Jak w kalejdoskopie zmieniały się barwy co chwila: tłum jarmarczny przepływał falą wzdłuż i wszerz rynku, skrzypiały drabiniaste wozy, świeżem naładowane sianem, dudniły ekonomskie bryki, nie rzadko gang angielskiego resoru zadzwonił. Co chwila rozdzierał powietrze bolesny kwik nierogatych stworzeń, ostre rżenie rumaków milszym już odzywało się akordem, łącząc się z poważnym rykiem krów, głosem przestrogi przemawiających do cieląt, które co chwila oddalały się od dbałych
0 ich całość matek. Dopełnieniem jarmarcznego koncertu było gdakanie kur uwięzionych w7 kojcach, nagły lament podnoszony przez gęsi i jakiś zatarg psi o niedogryzek kości gdzieś rzuconej.
Kroin tych wyraźnych głosów, dających się łatwo rozróżnić, powietrze było przepełnione dziwnym gwarem zmieszanych dźwięków tysiąca. Słyszałeś tylko szum jeden i jeden klekot — jakieś wrzenie ogromne, jakby kotłnjącycli się a niewidzialnych fal morza.
Od tego wrzenia i gwaru ruch był niemniejszy. Tłoczyli się ludziska, rozpychali się łokciami — porównanie stanów jak najzupełniejsze. Każdemu było spieszno, każdy miał coś do roboty: ten kupić, ten sprzedać, ów o cenie tego a tego produktu się dowiedzieć, ten ze znajomym lub przyjacielem się zobaczyć. Przeważnie zjechała się szlachta okoliczna
1 włościanie; widziałeś wszędzie marsowe a ogorzałe twarze, energiczne albo rubaszne ruchy. Na strój nie zwracano uwagi. Szare, płócienne płaszcze mie
-
— C2 —
f
szały się z płóciennemi sukmanami sielskich gospodarzy, których połowice, ubrane w płachty barwiste, siedziały na wozach, dobytku swego strzegąc. Gdzieniegdzie tylko błysnął elegancki kapelusz miejskiego panicza, pawiem albo koguciem ozdobiony piórkiem. Ale ci małomiasteczkowi eleganci wyszli na targowisko na gapia tylko, omijali więc z daleka wieśniacze wozy, pełne kur, kaczek, gęsi, jaj i różnego warzywa, szczególnie zaś na baczności się mieli, przechodząc koło osi wozów drabiniastych, ociekających czarną, lepką smołą, której zapachu uperfumowani ci modnisie znieść nie mogli. Częściej jednak dojrzałeś słomiane kapelusze obywateli wiejskich, szare sukmany wieśniacze, albo chałaty żydowskie. Już to tych nie brakło nigdzie, a przy słomianym kapeluszu chałat był zawsze. Pan Ignacy, jeżeli miał interes do pana Hieronima, szukał rudej brody Szmula; Paweł, po dostrzeżonych z daleka ruchach Abramka, wiedział, gdzie się pan Gaweł obraca; Serwacy na Bonifacego wpadał, idąc śladami Dawida. Wiedzieli sąsiedzi, jak kto siedzi, i jaki anioł- stróż nad kim czuwa.
Te gwiazdy jerozolimskie, nie przynoszące zresztą nigdy dobrej nowiny, szybko doprowadzały owych królów prowincyonalnych do żłobu, przy którym stawali mający niedawno złoto na kadzidła różne, przemienieni w osły i woły. Na dorocznym więc jarmarku w Raczewie znajdowali się różni: prze- transfigurowani i we własnych postaciach jeszcze.
Był i Jan Murski, ale ten żadnego opiekuna dotąd nad sobą nie miał; mógłby go tylko jeden Koszmirski zagabnąć, ale ten przy spotkaniu si
ę
skłonił się grzecznie panu Jauowi, jednem nie zaczepiając go słówkiem.
Ta uprzejmość lichwiarza, kochającego się w terminach, zdziwiła niemało Murskiego, lecz, że krom jarmarku, był to dzień odpustu zarazem, a Koszmirski za nabożnego uchodził, pan Jan wy- tłómaczył tę względność — pobożnością.
— Musiał się spowiadać dzisiaj, dla tego tak odrazu nie chce bliźniemu swemu przykrości robić. Ale niech tylko Msza święta się skończy, miła wizyta nie ominie mnie napewno.
Sposępniał. Niepokoił go dług zaciągnięty i procenty zaległe. Dziesięć tysięcy rubli nie łatwo było dostać, a Koszmirski godziny jednej nie poczeka. Wiele razy spotkał się z groźnym wierzycielem swoim, tyle razy czuł, że mu coś pierś dławiło. Ha! w ostateczności dług częścią lasu spłaci — ale chciał uniknąć tej nazbyt bolesnej ofiary.
Pierwszym obowiązkiem dobrego katolika, a takim był bez zaprzeczenia pan Jan Murski — to odwiedzenie nasamprzód Domu Bożego. Pośpieszył więc z rodziną do kościoła, który sercem mosiężnem kołatoł głośno, wzywając wiernych na sumę.
Stara, obszernych rozmiarów świątynia nie mogła pomieścić nabożnych. Opiekunowie kościoła i ci, którzy mieli swojej fundacyi ławki na klucz zamykane, każdej chwili mogli się dostać do wnętrza, idąc przez zakrystyę; inni, na dobrą godzinę przed zaczęciem sumy, musieli miejsca zająć, by nie być przymuszonymi do zatrzymania się przede drzwiami wypełnionego po brzegi kościoła i tam stać na upale słonecznym, który z każdą chwilą się wzmagał
.
Można śmiało powiedzieć, że. większa połowa modlących znalazła się na zewnątrz murów; szczęściem, że kościół prastare otaczały lipy, mimo to jednak złoty promień słońca tu i tam się przedzierał i gorącym blaskiem drażnił delikatne powieki kobiet i palił twarze dziewcząt, kryjących się od tych nieproszonych pocałunków. To też różnobarwne parasolki zakołysały się w powietrzu, wieśniaczki czer- wonemi okryły się płachtami, mężczyźni tylko ni- czem nie osłaniali głów swoich, z wyjątkiem łysych jegomościów, którzy białemi chustkami od nosa osłonić się byli zmuszeni.
Pan Jan Murski, jako nie należący do parafian Raczewa, nie miał swojej ławki w kościełe, a choć wiedział, że gdyby go tylko zobaczył proboszcz lub pierwszy lepszy sługa kościelny, parę krzeseł przynie- sionoby mu z probostwa, ponieważ nie lubił bagatelką, nawet wyróżniać się od tłumu, a przeciskać ,ię przemocą nie miał zwyczaju — został więc za obrębem kościoła, znalazłszy dogodne miejsce pod lipą. rozłożystą, co uczynił ze względu na Anielkę i siostrę Felicyę, chcąc je ochronić przed palącymi promieniami słońca.
Dzwonek bić przestał, rozpoczęła się Msza św. Górą wiatr lekki przebiegał, poważny śpiew organów dolatał z wnętrza świątyni, mieszając się ze szmerem rozmodlonego tłumu, cichym drzew szumem i dalekim gwarem jarmarcznym. Czasami organ umilkł, zabrzmiał głos dzwonka i tłum się aż do ziemi pochylił z szelestem wielkim, bijąc się w pierś pokutnie: “Panie, nie jestem godzien!" — tu i tam się odezwało. — “Panie, nie jestem godzien!"
—
wypowiedziane nazbyt głośno, zabrzmiało tuż koło Murskiego.
To Koszmirski w pierś się grzmocił, na głos się modląc.
— Dzień dobry panu — szepnął Jan, gdy Koszmirski wstał z klęczek.
— Dzień dobry kochanemu panu — odparł głosem słodkim wierzyciel Murskiego.
— Oczekiwałem pana wczoraj.
— Albo co?
— Termin — szepnął pan Jan cicho.
Koszmirski ręką machnął.
— Mam nadzieję, że dziś się zobaczymy — rzucił pierwszy.
— Czy to koniecznie, panie dobrodzieju — odpowiedział ostatni.
— Tak... ale...
— E, co tam! — rzucił Koszmirski. — “Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech" — zaczął znów w głos się modlić
— Tak, musiał się dziś spowiadać — szepnął Murski do siebie.
Nie uspokoił się wcale. Koszmirski terminu nie przepuści, może już ma gotowy pozew w kieszeni.
Upał był nie do zniesienia; na czole Anielki perliły się ogromne krople potu, panna Felicya irytować się zaczęła. Przed skończeniem Mszy Świętej pan Jan opuścił stanowisko i dał hasło do odwrotu.
Murski wraz z rodziną zatrzynnał się w zajeździe starego Abrama, który zawsze swojego dobrodzieja witał otwartemi rękami i teraz, choć się czuł chorym bardzo, zwlókł się z pościeli i podtrzymy-
Tarantula.
5
— 6(5 —
wany przez dwóch starszych synów, wyszedł na spotkanie właściciela Zagajów.
— Co to, stary, już włóczysz nogami? — zapytał pan Jan.
— A czy to nie czas już, mój dobrodzieju? — odpowiedział Abram. — Ale, chwalić Boga, dobrodziej zdrów i dobrodzika niczego się trzyma i panienka, jak mak!...
Spojrzał na Władysława.
— A to kto?
Przymrużył oczy i głową, pokiwał, cmokając.
— INy, ny, to pewnie syn jaśnie wielmożnego
pana.
Anielce się skłonił, panny Felicyi rękę z uszanowaniem ucałował, a do Władysława suchą, trzęsącą się prawicę wyciągnął.
— Pan z akademii?...
— Tak, tylko co skończyłem zakład naukowy.
— Pan na prawo chodził?
— Nie, na agronomię.
— Ny, ny, ja już dawno żadnego akademika nie widział. Wykapany tatuś, a i mamcię przypomina. Panicz będzie gospodarował?
— Tak, trochę.
— Czy panicz myśli się żenić?...
— Może — odpowiedział Władysław z uśmiechem.
— Dla czego nie? Tylko niech panicz bogate panny bierze.
— Koniecznie? a ja właśnie myślę z zupełnie ubogą się żenić.
— Sto lat na pana! Posag, to grunt — ot co
!
Mojsze!—zwrócił się do syna —a samowar jest? bo jasne państwo pewnie herbatę pić będą.
Samowar wniesiono do pokoju, panna Felicya zajęła się przygotowaniem śniadania, Władek z Anielką zaczęli się przypatrywać od pół wieku wiszącym landszaftom na ścianach domostwa, które przedstawiały jakieś sceny miłosne, historye dawno przebrzmiałych wojen i ludzi nie dzisiejszej doby. Na pierwszym planie figurowały dwa portrety niemiłosiernie oszpecone przez czas i muchy. Były to: Na- poleonlll i cesarzowa Eugenia. Stary Abram bardzo te obrazy lubił, cesarska para znajdowała się we wszystkich gościnnych pokojach.
Murski usiadł przy stole i wskazał rękąAbra- mowi krzesło, opodal stojące.
— Czy i u was taka posucha? — zaczął po chwili.
— My już zapomnieli, jak deszcz wigląda — odparł Abram.
— A urodzaje tak piękne! — westchnął Murski.
— Jak kto zebrał, to piękne, a jak kto się spóźnił, to nie mało szkody mieć będzie.
Pan Jan się nachmurzył i na zegarek spojrzał.
— Czy nie dowiadywał się tu czasem Kosz- mirski — zapytał Abrama.
Żyd się uśmiechnął: j — A na co jemu dowiadywać się?
Murski nie dał odpowiedzi, tylko rzucił pół głosem:
— Msza się skończyła — za chwilę przyjdzie.
— A na co un ma przyjść—powtórzył Abram.
Pan Jan spojrzał na kobiety.
/ — No, o tem potem — szepnął.— Wypijmy ker
-
batę, pani siostra zechce pewnie z Anielką po miasteczku się poszwędać, a ja z synem pogadać muszę.
— Nu, nu, tu nie będzie żadnego gadania — uśmiechnął się znów Abram.
Choć upał szczytu doszedł, ciotka Felicya z Anielką nie myślały wcale przesiadywać w zajeździe. Po śniadaniu wybrały się zaraz do miasta, chciały i AYładka wziąć z sobą, ale Murski nie dał tym razem syna.
— U księdza spotkamy się — mówił.—Teraz mi Władek jest potrzebny.
Niewiasty wyszły, Murski zwrócił się do Abrama:
— Mam do ciebie interes.
Żyd poważnie głową pokręcił.
— Niema żadnego interesu, a jeżeli jest, to nie ten, z jakim jasny pan przyjechał do Raczewa. Moj- sze! — zwrócił się do syna — rufę du Nojech!
Murski zasłyszał imię ulubieńca Abrama.
— Nojech?... przyjechał?...
— I już w Raczewie zostanie, bo ja tak zechciał.
— Dawno go nie widziałem — rzekł Murski.— Jakże mu się powodzi?
— Co jemu nie ma się powodzić?... Zrobił troszkę pieniądzów w Besarabii i na swoje śmiecie do Raczewa powrócił, a wszystko to z łaski jaśnie wielmożnego pana. Un nie zapomniał, co pan jemu i staremu Abramowi pomagał i jak tylko przyjechał, powiedział zaraz, co Koszmirski już jasnemu panu dokuczać nie będzie.
— Jakto, nie będzie? — zapytał Murski, szybko głowę podnosząc.
— Bo un dług, co był u Koszmirskiego, dl
a
siebie nabył, a tak jasny pan, kiedy ma już z moim Nojechem do roboty, to już nie ma się czego spieszyć ani z kapitałem, ani z procentem. Un czekać będzie, choćby lat sto i więcej, niż sto, un pamięta, co jemu jasny pan ojcem był.
Murski podniósł się z siedzenia.
— Dziesięć tysięcy rubli Koszmirskiemu spłacono!— zawołał.
Twarz pana Jana wyrażała zdziwienie i radość.
— Na co jasnemu panu mieć z tym gałganem do roboty, który czekać nie lubi? Czy nie lepiej z Nojechem mieć interes, co i raz da, i dwa razy da, i na kapitał poczeka, i na procent poczeka...
W tej chwili w drzwiach zajazdu stanęła wysoka, chuda postać żyda, którego ręce długie sięgały daleko za kolana, a czarne małe oczki raz w raz przymykały się powiekami. Rysy miał ostre, ruda broda śpiczasto występowała naprzód, na głowie włosy, ucięte krótko, w wielu miejscach świeciły zarostem rzadszym, tworząc piętna okrągłe, jakby po ranach źle spojonych.
— Tarantula! — szepnął w duchu Władysław.
Nieokreślone uczucie wstrętu wzbudziło się w nim
na pierwsze wejrzenie.
Abram przedstawił ulubieńca.
— Nojech! — odezwał się z dumą.
— Bardzo przystojny — mruknął pan Jan.
— Kim! — rzekł Abram, dając ręką znak No- jechowi. — To pan Murski, ty już wiesz, jak masz swojego dobrodzieja przywitać.
Tarantula zgiął się w pół i pochylił się do ręki r Murskiego
.
— Jasny pan pozwoli — szepnął — żejazaKosz- mirskiego będę jego interesa robił.
— Widzi pan, jak un mówi — odezwał się Abram.
— Na co z tym paskudnym człowiekiem mieć robotę — ciągnął Tarantula — czy to ja gorszy od niego?...
— Widzi jasny pan, jak un gada! — powtórzył Abram.
— Ja dać dam zawsze, a wezmę, kiedy jasny pan sam oddać zechce. Ja wiem, że moje nie przepadnie, a jaśnie pan na tamtego gałgana patrzeć nie będzie, tylko na mnie.
— Widzi jegomość, jak un gada —- zawołał Abram.
— Ja pamiętam, co pan moim i mojego tate dobrodziejem był, ja teraz jasnego pana chcę dobrodziejem zostać.
— Nojech, kim!—wykrzyknął już z uniesieniem Abram, i objąwszy głowę syna, trzykrotnie ją, ucałował.
Murski rozrzewnił się tą oznaką czułości ojcowskiej, oswobodzenie się zaś w tej chwili od Kosz- mirskiego za dobrodziejstwo wziął rzeczywiste.
—• Czy on tobie zaproponował nabycie tego długu? — spytał niespodziewanego kredytora.
— Nie, jaśnie panie, to było tak: Koszmirski gadał o jasnym panu, że jasnego pana zlicytuje, bo. jasny pan jemu długu nie będzie mógł zapłacić. A un dokument ma taki, że jeżeli jasny pan na termin mu nie zapłaci, to za te nieakuratność duży sztiaf zapłaci. Prawda, że un ma taki brzydki dokument
?
Murski zczerwieniał.
— Musiałem mu go wydać, potrzebowałem pieniędzy na gwałt.
— Ny, widzi jasny pan, że un mi tak gadał i jeszcze gadał takie rzeczy, że ja powtórzyć nie mogę.
— Łajdak!—krzyknął Murski. — A ty co?
— Nu, un miał wielki jeden interes, a ja jemu ten interes popsuł. Nojech, na co tobie taki geszeft, mówił, a ja jemu: odstąp mnie dług pana Murskiego z tym dokumentem, a ja tobie wielki interes odstąpię. Un kręcił i ja kręcił, ale tamten interes to był, auf meine muues, kokosowy interes. Musiał zrobić tak, jak ja chciał, ale ja tylko dla jasnego pana to zrobił...
Wydobył z zanadrza plikę papierów.
— To weksle, a to ten paskudny dokument, co Koszmirskiemu może potrzebny był, ale Nojech nie chce tego geszeftu.
Przedarł papier mówiący o sztrafie, w razie nieuiszczenia się z długu na termin i wręczył go Murskieinu.
Pan Jan nie mógł wyjść ze zdziwienia, Abram promieniał, Władysław nie wiedział, co o tem wypadało sądzić...
— Dziękuję, dziękuję — szepnął Murski wzruszonym głosem — wyprowadzasz mnie z nieszczęścia. Siadaj!... Może herbaty?... Nie? To choć papierosa zapalisz... Władku! daj mu papierosa!
Władysław niechętnie wydobył porte -cigare i podał Tarantuli.
— Zatem, duszo moja — ciągnął Murski, przy
suwając się z krzesłem do Nojecha — nabyłeś dług Koszmirskiego. Ale widzisz, tam mu się zaległego procentu do tysiąca należało rubli, o który prosiłem, by żadnego kweresu nie robił i, wyobraź sobie, uprosiłem. Dziś właśnie termin wypłaty i kapitału i procentu — z pierwszym poczekasz, ale jak z drugim będzie.
— Co ma bić —wtrącił Abram. —Un i na procent będzie czekał.
— Może jasnemu panu jeszcze trzeba jaką setkę? ja dam! — rzekł Tarantula.
— Właśnie chciałem i o tem z tobą pomówić. Urodzaj pyszny, ze zbiorem trzeba pośpieszać, a robotnik wymaga gotówki.
— Słyszysz, Nojech, ty musisz dać! — odezwał się Abram.
— Nu, ja dam i takiego procentu, jak Koszmir- ski, nie wezmę. Un dla tego, że z góry jasny pan dać mu nie chciał trzynaście, wziął i taki dokument paskudny...
— Szajgiec! —wtrącił Abram.
— A ja — kończył Tarantula — ja tylko dziesięć wezmę...
— Widzi jasny pan, jak un gada!... — rzucił znowu Abram.
— Nim zboże sprzedam - wtrącił Murski — na zbiór, wozowicę, omłot i inne domowe wydatki, będę jeszcze do tysiąca rubli potrzebował, najmniej do tysiąca rubli.
— A ja jasnemu panu powiem, że i tysiąc pięćset. za mało będzie z dodatkami domowymi. Ja wiem, że jasny pan umie i mało zjeść i w starycli butac
h
T
piechotą chodzić. Ale czy to dla jasnego pana chodzenie takie? A może i panienka potrzebuje na swój wydatek i panicz, ćo z akademii przyjechał... Aj waj! czy to ja nie wiem, że na to i na to trzeba — mówił Abram.
— Zapewne, ja nawet myślałem o dwóch tysiącach...
— Nojech, ty dasz! — zwrócił się Abram do
syna.
— Widzi tate, dać można i odebrać można, ale ja chcę, żeby jasny pan i dług spłacił i na Zagajach zarobił. Kilkanaście tysiąców rubli zapłacić, to nie tak łatwo, jak gębą mlasnąć, a ja chcę zrobić tak, coby jasnemu panu lekko było.
— A jakże ty to zrobisz, Nojech?... Nu, nu, jak ty to zrobisz? — pytał Abram.
Tarantula mówił, czyniąc charakterystyczny ruch ręką.
— Jasny pan wyda mi nowy dokument, zamiast ten dokument, co ja od Koszinirskiego nabył. Ja nie chcę nawet patrzeć na ten papier, gdzie stoi Roszmirskiego familia. Jasny pan wyda mi jeden dokument na dług wszystki. To będzie tak: 10 tysięcy rubli, co ja od Koszmirskiego kupił, tysiąc trzysta rubli procentu, to będzie jedenaście tysięcy trzysta, teraz jasny pan weźmie dwa tysiące, to będzie trzynaście tysięcy trzysta. Teraz od całego tego kapitału ja wezmę tylko dziesięć procent, a że jasny pan zaraz tego procentu płacić nie będzie, to do jednego dokumentu na kupę włożymy. To będzie razem czternaście sześćset rublów
.
— Tak, czternaście tysięcy sześćset — westchnął Murski.
Władysław się poruszył.
— To duża suma, ojcze, na Zagaje, które przy najlepszych warunkach dać mogą do czterech tysięcy rubli czystego dochodu.
— Cóż robić, ale ona jest, widzisz, czarno na białem.
— Z jakich źródeł ją spłacić?
— Las — szepnął Murski — ale go zostawiam na chwilę krytyczną.
— Czy nie byłoby lepiej pozbyć się go dzisiaj w małej części, cały dług spłacić od razu, zostawić nadto grosz pewien na prowadzenie gospodarstwa i uregulować tak interesa, by nadal już wystarczył li tylko dochód z ziemi. Jabym ojcu ten cały las podzielił na pięćdziesiąt części i co rocznie Część jedną spieniężał.
— Szkoda mi mojego lasu, przez który tylko ptaszek przeleci.
— Jasny pan dobrze powiada... Taki las, to rzadki las! Gdzie u nas drugi taki las? To puszcza!— odezwał się Tarantula.
— Prawda, że puszcza? — zawołał z ożywieniem Murski.
— Kapitał martwy — rzucił Władysław.
— Jabym tam jednej osiki nie zrąbił bez zapłakania — rzekł Nojech.
— Słyszysz, obcy tak człowiek mówi, a ty chcesz, żebym się ja pozbył!...
— Nu, panicz jeszcze młody—wtrącił A bram
.
T
— Choć młody, ale mi się zdaje, że lepiej ofiarą części całość uratować.
— Nu, panicz tak mówi, bo jeszcze bardzo młody. Las zawsze będzie lasem, to kapitał, na którym procenta rosną. A na co taki las sprzedawać, który tatuś chował, jak dziecko własne.
— Tak, Abramie, ja doprawdy las ten kocham — odezwał się Murski.
— Nojech! ty zrób tak, ćoby jasny pan lasu nie sprzedał, a tobie dług zapłacił.
— Albo ja chcę inaczej zrobić? Ja chcę, żeby jasny pan powiedział, co Nojech, to brylantowy ■Nojech!...
— Nie inaczej, nie inaczej — odezwał się Murski.—Ja lasu za żadne skarby świata nie sprzedam, jak wół będę pracował przy roli, żeby ona zaciągnięty dług spłaciła sama.
— To będzie trudno, ojcze—rzucił Władysław.
•— U was wszystko trudno! — burknął Murski.—
Dobrze, że ci same gołąbki do gąbki wpadają, że nie ty chuchałeś nad drzewkiem każdem, że nie pod tWojem okiem olbrzymy takie powyrastały. Ten las sprzedać, to siebie część sprzedać!
— Jakiż ojciec uczynił plan spłacenia należności?
— Posłuchaj! Nojech miał o tem coś mówić.
— Nojech, gadaj! — odezwał się Abram.
— Panicz mówi, że Zagaje dadzą najwyżej cztery tysiące rublów. A dla czego nie pięć? Czy °ni nigdy pięć nie dawały? — zapytał Tarantula.
— Zagaje? — szepnął Murski — dawały, to jest, mogłyby dać, gdyby była cena zboża wysoka
.
— A kto jasnemu panu powiedział, że ona nie będzie wysoka?
— Skądże to można wiedzieć?
— Ja wiem, że cena będzie bardzo wysoka.
— Dałby Pan Bóg — westchnął Murski.
— Ja od jasnego pana całe zboże na pniu kupię. Zaraz kontrakt zrobimy. Cenę dam taką, za jaką Pietruszyński zboże swoje sprzeda, a pan wi, co un zawsze lepiej od innych sprzeda, bo kapitały ma i czeka takie godzinę, kiedy można pszenicę na funty, jak szafran sprzedawać. W kontrakcie napiszemy: Nojech Tarantula obowiązany zapłacić taką cenę, za jaką Pietruszyński zboże swoje w jesieni sprzeda... Nu — źle?
Murskiemu zabłyszczały oczy.
Rzeczywiście, Pietruszyński umiał się trzymać, bo mógł się trzymać.
Nie było wypadku, żeby zboża lepiej od innych współobywateli nie sprzedał. Nazywano to szczęściem; żaden kupiec na ceny Pietruszyńskiego się nie godził, robiąc z kimkolwiek umowę. Tarantula pierwszy wymienił nazwisko Pietruszyńskiego, aż Abram zdziwił się.
— Co? cena Pietruszyńskiego? — rzucił tonem refleksyi — Nojech!...
— Tak, tate, ja chćę, żeby jasny pan wiedział, co Nojech pamięta, że un jemu ojcem był.
Zaszwargotał coś do starego.
—- Widzi jasny pan, jak un gada! — zawołał Abram.
— Jak zrobimy kontrakt na wszystkie zboże — odezwał się Tarantula — to już połowy długu ni
e
będzie. A jeżeli jasny pan chce, to my umowy zrobimy na lat trzy i żadnego wekslu nie będzie, tylko kontrakt na zboże. Za trzy lata i dług ferfał i las cały...
— Ferfał — dokończył Władek.
— Sto lat na pana! Ja chcę, coby las został, nu, ja chcę... To źle?
— Nojech, kim! — zawołał Abram i znów syna trzykrotnie w czoło ucałował.
Cena Pietruszyńskiego zawróciła głowę panu Janowi. W godzin kilka trzyletni kontrakt był podpisany. Raz jeden Władysław zwrócił uwagę ojca, że trzyletni zbiór oddając z góry Tarantuli, nie ratowało się sytuacyi i nowy dług na życie i gospodarstwo w ciągu tych lat trzech zaciągnąć będzie trzeba. Murski zrazu zniecierpliwił się uczynioną mu Przez syna uwagą, ale po chwili zadumał się i zmar- kotniał.
Tarantula cmoknął:
— Aj waj, ja lepiej znam Zagaje, niż jasny
— Jak to? — zapytał Murski.
— Młyny, spust stawów, propinacya? — to nic?... Wiele jasny pan bierze gotowych pieniądzów za mły- ny, stawy i propinacye?...
— Tysiąc pięćset rubli — rzekł Murski.
— Nu, to już jest coś na gospodarstwo i życie. A jeżeli zabraknie jakie sto, lub dwieście ru- blów — to ja dam i potem zrobimy takie dobre kom- binacye, że jasny pan kontent będzie.
— Jak ci się ta myśl podoba? — zapytał Murski Władysława. — Interes zupełnie czysty
.
— Wolałbym zawsze...
— Las sprzedać — zgrzytnął Murski. — Czy on ucieknie, czy co?
Tarantula zbliżył się.
— Niech jasny pan ten las na ostatnie nieszczęście zachowa.
Położył na stół dwa tysiące rubli, które miał dopożyczyć.
— Skończone i basta! — odezwał się Murski, zgarniając pieniądze. — Ostatnim kpem będę, jeżeli do lat czterech nie oczyszczę majątku.
— Niech tylko jasny pan Nojecha się trzyma — rzekł Abram.
Przybili dłonie, zapili interes, Abram z synami udał się do siebie, Murski z Władysławem pozostał.
— Czego ty martwisz się? — zapytał po chwili
syna.
— Nie wiem, ojcze, ale się lękąm jakiejś pułapki Tarantuli.
— Ty bo wszystkiego się lękasz, a jednak, niech ci zdrowy rozsądek powie, czy Nojech nieuczciwie ze mną postąpił? Uwolnił mnie od ciężkich przejść z Koszmirskim, sam procent zmniejszył, dokument sztrafowy, do którego miął niezaprzeczone prawo, zwrócił mi dobrowolnie, kupił zboże za cenę Pietruszyńskiego, na każde zawołanie i da—i czego ty chcesz od niego? Na żydów psy wieszacie, a jednak bez nich ani rusz się obejść nie można; mówią o niewdzięczności ich—a jednak czy
ten Tarantula nie pamięta, żem go z błota wydobył?... Jużci, że nie może tego czynić bez wyracho
wania, ma kapitał, potrzebuje lokacyi. Lecz dobrej Wiary mu nie odmówisz.
— Formalnym jednak obwarował się kontraktem.
— A jak ty chcesz?... Dziś brat bratu nie wierzy, a ty wymagasz od żyda ślepego zaufania w uczciwość moją. Upewnić się musi — to trudno! Ja zaś, co wziąłem, a przecie wiesz, że nie straciłem tego na wróble, obowiązany jestem święcie mu oddać. Tarantula, spłacając dług Koszmirskiego, miał mnie w ręku, tymczasem widzisz, jak postąpił.
— Zawsze dług, mój ojcze.
— Jużci, że nie placek z makiem, ale dług nie straszny, na karku mi nie zacięży, powoli spłaci się do grosza, a już ze wszystkiego widzę, że nie będę miał natrętnego wierzyciela.
— Wolałbym zawsze...
— Las sprzedać! — krzyknął Murski. — Co tobie ten las w głowę wlazł ćwiekiem?... Nie stoimy przecie nad dnem przepaści. Niewielka pożyczka, Naciągnięta w Banku Ziemskim, spłaca się regularnie ratami. Bądź spokojny, nie zrażaj mi tylko swem niedowiarstwem zacnego Nojeclia, bo nie chciałbym P° raz drugi do Koszmirskiego powrócić.
Nic nie znacząca utarczka z synem przerwana została wejściem Anielki i ciotki Felicji. Murski tył w doskonaleni usposobieniu, tembardziej, że kilka chwil pi-zed tem wspomniał mu Władysław o zamiarach Stanisława Rabsztyńskiego.
— To bogaty chłopiec, widzisz, jak dobrze Wszj stko się składa.
Humoru dodawały Murskiemu i pieniądze, któ
-
re miał przy sobie. Przykrem mu było wykręcanie się przed potrzebującym gotowego grosza robotnikiem brakiem drobnych. Teraz dopiero w polu zawre aż miło, a duże, pełne kłosy pszeniczne złotem kapią.
— Poczciwe żydzisko! —szeptał do siebie, wracając późnym wieczorem do Zagajów.
Po dniu jarmarcznym cisza zapanowała w miasteczku.
Zmierzchy posłały się w ulicach i zaułkach, w oknach, przeważnie parterowych domów, zabłysły światełka. Po dniu upalnym wieczór tchnął miłym chłodem. Wysypały się więc zewsząd kupki dzieciaków żydowskich i hałasem napełniły powietrze.
Nie opuściły ich matki.
Same wyszły przed domostwa swoje.
Niektóre tu i tam zaczęły się przechadzać z wielką powagą, do czego ich przyszłe macierzyństwo zmuszało, inne pozasiadały bramy zajazdów, a były i takie, co kazały sobie krzesła powynosić na trotuary i, usiadłszy nad samemi rynsztokami, niearabskie wonie wchłaniały piersiami swemi. Środkiem ulic przechadzali się żydzi, szwargocąc zapamiętale. W gwarze rozmowy, prowadzonej nieraz głosami kilku, wybiegały najczęściej wyrazy: geld, geszeft, chazuka. Chazuka powtarzało się najczęściej przy imieniu Nojecha i nazwisku Murskiego. U nóg spacerujących plątały się kozy skubiące trawy nad brzegami rynsztoków, czasem się odezwało gdzieś kwiczenie prosiaka, albo ryk dojonej krowy, szukającej odegnanego cielęcia. Mleczna ta operacya odbywała się zawsze przed bramami domów żydowskich; często Szloma Ruclilę wyręczył, mimo jedna
k
pilnego zcjęcia przy wymionach krowich nie przestawał szwargotać, rzucać pytań i odpowiedzi chodzącym po środku ulicy współwyznawcom.
Około północy miasto usnęło. Zaturkotała tylko spóźniona jakaś bryka ekonomska, albo chłopski wóz zaskrzypiał, którego właściciel za długo w szynku zabawił. Stróż nocny uderzył w deskę drewnianą— światła zagasły
W jednem tylko oknie domostwa starego Abrama paliła się mała łojówka. Stary czuł się niedobrze, Wezwał synów i temi do nich przemówił słowy:
— Mojsze, stań tu, ty, Szloma — tu, a ty, Nojech, tu!...
Powiódł oczyma po dzieciach, najdłuższe spojrzenie na Nojechu zatrzymał.
— Co będzie jutro — zaczął — to ja nie wiem; może nie będzie nic, a może śmierć. Wy znacie, co ja pracował i chwała Panu Bogu z głodu nie umarł i troszki pieniędzy narobił. Panowie dawni mieli dużo, to i żyd przy nich miał chleba kawałek, ale takie fortuny, jakie dziś niektórzy z naszych robią— to dawniej nie było. Panowie wtedy siedzieli mocno, jak zęby trzonowe, a teraz chwieją się, jak belki W starym dachu. Dawniej obcęgami nie można było z§ba wyciągnąć, a teraz belki same wyłażą. Kto ^ądry, ten wie, jak robić i co robić, ażeby te wszystkie belki dla siebie powyciągać. A to nie żaden rozbój, ani żadne szelmostwo — tylko interes. Złodziej ten, co nocą do cudzej chaty włazi i bierze nie swoje rzeczy; rozbójnik ten, co w lesie pałką w łeb wali, ale dawać na procenta, na duże nawet
Tarantula.
Q
procenta, umieć dwa razy dać, a trzy razy wziąć — to tylko bardzo dobry interes. Jeżeli ty jesz, to drugi musi chudnąć, a jeżeli on chudnie dla tego, by ty był tłusty —to co tobie do tego? Kto nie ma pieniędzy, ten głupi, a ja nie chcę, żeby dzieci moje głupiemi były. Gdy wam nie dają, to wy nie bierzcie, ale róbcie tak, żeby wam dawali. Dzieci moje, synki moje najmilsze! wy sami jeszcze dużych nie robili geszeftów, ale przychodzi czas, kiedy robić będziecie. Każdy z was ma głowę, ale w każdej głowie inny rozum siedzi. Ja, dzieci moje, dla każdego z was inne belki daję... A oto tak:
Ty, Mojsze, nie masz głowy do trudnych interesów, ty delikatny jesteś i bojaźliwy jesteś, co ciebie gęś nastraszy, jeżeli łapy do góry podniesie. Ty, Mojsze, weźmiesz pana Komarnickiego w Suchej Grobli, bo on sam tobie w ręce wlizie. Tam machi- nacyi żadnej nie trzeba, ani myślenia nie trzeba. Podoba się jemu komoda, to on taki weksel wystawi, co ty trzy lepsze komody kupisz. Ty delikatny jesteś i bojaźliwy jesteś, dla tego ja tobie daję pana Komarnickiego z Suchej Grobli.
Ty, Szloma, kłaniać się lubisz, to weź sobie grafa ze Zbereżanki. Za każde ukłonienie się graf da rubla. To pan duży, ten graf Zbereżański, ale woli Amerykę, niż chaty własne. On za Anglika, konia, co to skacze, jak chart za zającem—i matkę swoją sprzeda i wszystko sprzeda, a, chwalić pana Boga, nie mało u nas grafów takich. Ty, Szloma, masz miękki łeb, to tobie trzeba dać belki takie, co same wyłażą. I dla tego ja daję tobie grafa Zbere- żańskiego, którego, jak macę, zjeść łatwo
.
Dla ciebie, Nojech, trzonowy ząb został i dla tego ja tobie dał pana .Tana Murskiego. Mojsze-by uciekł od niego, jak od fuzyi, Szloma i rubla za kłanianie się by nie wziął. Pan Jan Murski i komody nie kupi i do Ameryki nie pojedzie i Anglika nie sfabrykuje. On zębami chwyci swoje Zagaje i trzymać będzie. Ja sam nie wiem, co z nim zrobić, żeby interes zrobić. On boso chodzić potrafi i nie jeść potrafi, byle tylko Zagaje jego były. Ale on wierzący jest i dla tego głupi jest. On myśli, że wdzięcz- ności po ziemi chodzą, a nie wie, że jeszcze wdzięczność nie narodziła się na ziemi. A jakże to robić można, czego niema?... Ale on taki, trzeba tylko umieć tak robić, żeby 011 zawsze był taki. I dla tego ja tobie, Nojech, daję pana Jana Murskiego, ^o ty masz łeb twardy, ręce długie, kark bardzo miękki, ale rozum twardy. I dla tego ty dobrze zi'obił, że mały od niego procent wziął, brzydki dokument oddał i dla tego on ciebie za kawałek dobrodzieja ma. Takie belki trzeba pomału poruszać, pomału tak, coby one nie wiedziały, że je wyciągnąć chcą. A jak potem lament będzie, krzyk będzie, to tobie nic do tego — ty nie ukradł, ani zabił, tylko dobry interes zrobił. Pamiętajcie, dzieci moje, synki moje, co wszystkie lasy, pola, futory i co na ziemi jest i w ziemi jest, nasze być musi. Niech oni chaty swoje pilnują, bo my się nie najęli na stróżów dla uicli, choć o tem na gwałt gadamy! Ale co to gadanie — to nic! Rubel jest wszystkiem na świecie, rubel bogactwo, rubel cnota, rubel mądrość. Gute uacht, najmilsze dzieci moje
!
Podzieliwszy tak szlachtę okoliczną pomiędzy trzech synów, Abram na spoczynek się udał.
Ze zdwojoną siłą wziął się Murski do pracy. Zaciągnięty dług na Zagaje spokoju mu nie dawał. Obliczał, rachował i jeżeli nie według myśli jego rachunek wypadł, pocieszał się ceną Pietruszyńskiego, który już kupców kilku z niczem odprawił, stawiając im niemożebne prawie wymagania.
Murski jednak umiał i pewne zło przypuszczać. A jeżeliby coś zawiodło, coś się splątało?... Gdyby ceny nagle na łeb, na szyję spadły, a Tarantula zażądał spłaty choć części długu? Pozostawało zastawienie majątku w Banku Ziemskim i sprzedaż ukochanego lasu. Ale to za daleka perspektywa, nieuzasadnione przypuszczenie. Pietruszyński ma nos, ma handlowe stosunki z zagranicznemi firmami — oszukać się nie da. Okoliczna szlachta, zawsze potrzebująca grosza, już porobiła kontrakty i w znacznej części sprzedała zboże. Z powodu nieurodzaju w Ameryce ceny były wysokie, żydzi ubiegali się, płacili dobrze, tylko pan Jan czekał jesieni i zaga- bywał Pietruszyńskiego:
— Cóż sąsiad myśli?... ceny dobre, czy sąsiad nie ma zamiaru sprzedawać jeszcze zboża?
— Ja?... nie! — odpowiadał zapytany. — Później muzykę sprawię, że wszyscy dzioby, jak sroki rozdziawią. Furda, panie dobrodzieju, z dzisiejszemi cenami. Gdy na zimę snopka jednego na sprzeda
ż
nie będzie, dopiero ja zagram!... A sąsiad — zwracał się do Murskiego.
— Ja także czekam... nic mnie nie nagli.
— Sąsiad nabiera rozumu — śmiał się ekonom niedawny.
Murski wargi przygryzł.
— Za pozwoleniem sąsiada, zdaje się, że mi go nie brakowało nigdy.
— A jednak rok rocznie zboże na pniu się sprzedawało.
— Bo musiałem.
— A teraz musu niema?
— Jak sąsiad widzi!...
— No, to chwała Bogu!... Ale czy naprawdę nie myślicie mi, panie Janie, Zagajów sprzedać? W grunta moje klinem wchodzą, zaokrągliłbym swoje Dolinki—zapłacę dobrze.
— Wyrzecz się, panie sąsiedzie, tej myśli. Zagaje nie do sprzedania. Zresztą, zdaje mi się, że ty kupować nie możesz.
— No, tak, ale widzi sąsiad, żona moja, tego... Dobrze zapłaci.
Murski poruszył głową.
Rozeszli się.
Murski z Pietruszyńskim nie bywali u siebie. Spotykali się tylko albo w parafii, albo w miasteczku podczas jarmarku, albo u kopców granicznych swych posiadłości. Pan Jan miał swoją racyę do nielubienia Pietruszyńskiego. Pzyczyniało się do tego i jego pochodzenie ekonomskie, i gburowatość obejścia się, i ożenienie jego, dyabeł wie z kim. Pie
-
truszyński odpłacał się przy każdej nadarzonej sposobności. To bydło zajął, choć parobcy Murskiego przysięgali, że zakazanej nie przestąpili granicy, to robotnika odmówił i tym podobne przykrości wyprawiał. Murski, żeby nie wodzić się po sądach, płacił za każdą zajętą sztukę, aż raz, wpadłszy w pasyę, zbeształ niemiłego sąsiada, na czem świat stoi.
Odtąd krzywo patrzeli jeden na drugiego.
Było to przed samą jesienią.
Tarantula wiedział o tem zajściu, bo jego zadaniem było wiedzieć o wszystkiem, co się tylko Murskiego tyczyło. Ażeby się więcej Janowi przypodobać, na Pietruszyńskiego psy wieszał i gdy raz Murski mu wspomniał o chęci tego ostatniego nabycia Zagajów, Tarantula az zazgrzytał:
— Na moje dłonie prędzej włosy wyrosną, niż ja pozwolę temu szajgecowi Zagaje kupić.
Tymczasem mówił Pietruszyńskiemu, że Murski mu od ekonomów wymyśla, co doprowadzało do pasyi parweniusza.
Tarantula zapoznał się szybko z całym domem pana Jana; obejrzał kąty wszystkie, nawet i do pokoju Anielki się wcisnął, skąd go bardzo grzecznie Władysław wyprosił. Chodziło mu o zaskarbienie łaski całej rodziny Murskiego, tych zaś, którzy nie chcieli go nią obdarzyć, chciał, o ile możności, od wpływu nad panem Janem usunąć. Ciotkę Felicyę skaptował Jcuglami i zawsze, nawiedzając Zagaje, przywoził jej wypieczoną pięknie plecionkę, czem sławiła się pani Tarantulowa; Władysława raz zapytał, czy lubi makagigi, ale, gdy tym specyałe
m
pogardził, Tarantula zauważył, że złoty most zgody pomiędzy nimi nie stanie.
Instyktownie czuli do siebie nienawiść. Władysław nie ukrywał swych uczuć, co niezupełnie Mur- skiemu się podobało, bo choć bał się żydowskich długów, lecz ten dług nie ciężkim mu się wydawał, liczył zaś na wdzięczność Tarantuli, o której ten przy każdej sposobności wspominał. Nojech był układny i wszelkiemi sposobami zaskarbiał sobie łaskę pana Jana. Gdy wypadło robocze konie dokupić, a Murski wahał się z wydatkiem grosza odłożonego na inny przedmiot w gospodarstwie —Nojech ofiarował się z dostarczeniem żądanych zwierząt, nie żądając wcale gotówki, tylko wekslu z dziesiątym procentem. W ten sposób pan Jan od każdego nabytego pługa, konia, czy wołu, płacił procent, odkładając uregulowanie rachunku w daleką przyszłość.
Murski, jak wielu ludzi w wieku podeszłym, lubił bardzo gawędzić o dziejach młodości swojej, różnych wypadkach życia, niekoniecznie ciekawych dla obojętnego słuchacza. Wszystkie te liistorye domowi na wylot znali, to też gdy po raz setny pan Jan je powtarzał, Anielka ziewała cicho, Włydysław nieraz został przyłapany ua nieuwadze, a ciotka wręcz mówiła: “Wiemy," za każdą nową rozpoczętą historyą. Jan milkł, ale mu to pewną robiło przykrość.
— Wszystko wiecie! — mruczał z niechęcią i zaczynał chodzić po pokoju, ciągnąc dym z cybucha.
Tarantula poznał się łatwo na tej gawędziarskiej słabości Murskiego.
Uzbroił się w cierpliwość i z udanem zajęcie
m
godzinami całeroi przysłuchiwał się poznanym już dobrze opowiadaniom. Przypominał czasami nawet o jakimś opuszczonym fakcie, dopowiadał, interesując się niezmiernie, częstokroć całkiem niezrozuniia- łem przedmiotem. To do reszty podbiło pana Jana; gdy Tarantuli zbyt długo nie widział — tęsknił za nim.
Ta miłość dla żyda gniewała Władysława; Murski wiedział o tej niechęci syna. Tłómaczył się nawet zrazu interesami, które go z Tarantulą wiązały, strofując delikatnie Władysława, że szorstkiem obejściem się swojem zraża tylko ku sobie syna poczciwego Abrama. W duchu jednak uznając, że AVła- dysław miał słuszność, wstydził się tego dziwnego przywiązania do chałaciarza i, ulegając słowom syna, starał się go traktować wprost jako interesanta, grzecznie, lecz zimno.
Me uszedł oka Tarantuli ten wpływ jedynaka, wiedział, że w danej chwili nieubłaganego wroga w nim znajdzie. A Zagaje w połowie tylko należały do Murskiego, drugą połowę kupił był, clioć za własne pieniądze, lecz na imię ś. p. żony swojej. Połowy więc tej fortuny byli właścicielami Władysław i Anielka. Tarantula wiedział o tem; nie mogąc skaptować Władysława i Anielki, postanowił go zupełnie od wtrącania się do interesów odsunąć.
Trudnem to było. Miłość, jaka zawsze panowała w rodzinie Murskich, stanowiła nieprzebytą dla zamiarów owych przeszkodę.
Jesień była dżdżysta, od dwóch tygodni niebo szare okrywały chmury, nie dając nadziei prędkiego wypogodzenia się. Wizyty sąsiedzkie, z powodu niepogody, przerwały się, trochę nudno było mie
-
■szkańcom Zagajów, nawet ciotka Felicya ani razu wyjazdem nie zagroziła. Pan Jan i Anielka często oczy zwracali na bramę wjazdową, Władysław, jak gdyby oswoił się z siostrą, coraz bardziej milczącym się stawał. Na wspomnienie tylko pani Amelii ożywiał się nieco, ale wnet w głębszą jakąś zadumę zapadał. Nie uszło to uwagi Murskiego, namawiał więc syna, by więcej się sąsiedztwu udzielał, szczególnie żeby nie zaniedbywał zacnego domu Potulińskich, gdzie Zofia, bogata panna a jedynaczka u rodziców, miłem okiem na niego patrzała. Pan Jan rad widział to zajęcie się bogatej panienki Władysławem, skarżył się raz nawet przed Tarantulą na obojętność syna, ale cierpliwy słuchacz nie wypowiedział się z myślami swemi, nie będąc w zgodzie z usposobieniem młodego Murskiego. Ożenek Władysława i to z panną posazną — to zaparcie raz na zawsze jemu, Koj echowi, wrót do Zagajów. Ale dla czego Władysław nie chce żenić się z bogatą panną — tego uawet zrozumieć nie umiał.
Dni się dłużyły. Anielka ze Stachem, pan Jan za Tarantulą tęsknił; natomiast ułagodził się smutek Władysława, który dał za wygraną nieurzeczy- wistnionym nadziejom; wróciło mu dobre usposobienie, parokrotnie do Potulińskich się wybrał.
Tęsknota Anielki, która zaledwie dobiegała dwudziestej wiosny życia, była nieświadomem uczuciem rodzącej się miłości. Pan Stanisław podobał się jej bardzo, więcej, niż każdy inny ze znajomych panów, ale gdyby nie jego słowa, które niegdyś, w czasie przypadkowego, nocnego spotkania się, w uszko jej rzucił, nie wiedziałaby sama dotąd, ja
k
to uczucie nazwać: przyjaźnią, czy kochaniem. Od tej chwili dopiero coś zaczęło jej pierś wypełniać, coś szybciej krew w żyłach poruszać i szeptać podczas marzeń sennych.
— Czy kochasz? — zapytał wówczas Władysław.
Drgnęła, zapłoniła się — i od tej chwili na wspomnienie o Stachu rumieńce na twarz jej biją.
Ale dla czego nie przyjeżdża? nie dopowiada słów nieskończonych wówczas? Czy go trzymają in- teresa prawne pani Amelii, czy może sama pani Amelia?... Z tej tylko przyczyny zapytuje brata o nieznajomą jej, a piękną panią — i Władysław się ożywia, mówi z niebywałem zapałem, a jej serce drży niepokojem.
Pan Jan tylko rozumiał Rabsztyńskiego, bo znał doniosłość interpsów majątkowych hrabiny Koryckiej, której dobra, przeważnie za granicą kraju leżące, wymagały czujnego oka i długiego do uregulowania ich czasu. Nie wcześniej, niż na święta Bożego Narodzenia, spodziewał się przyjazdu Stanisława. Gniewał go nieco Władek, który tylokrotnie zapraszany przez Potulińskich, przy każdem widzeniu się z nimi obrzucany delikatnemi wymówkami przez pannę Zofię, dość ozięble grzeczności te przyjmował, jakby tam nic nadto więcej prócz zwykłych grzeczności nie było.
— Czy ci się panna Zofia nie podoba, hę? — pytał Murski.
— Podoba się, ojcze.
— Dla czego nie myślisz o niej?
— Przeciwnie, czasem mi na myśl przychodzi.
— Potulińscy ci sprzyjają
.
— Dom bardzo miły.
— Panna zajęta tobą,.
— Zdaje się, że zajęta.
— Tfu! — unosił się Murski — oto rozmowa!
Władysław parskał śmiechem, całował ojca
w rękę i za chwilę dawna wesołość wracała do ścian starego dworu.
Powoli się dni wlokły. Murski niby dla interesu pojechał do Raczewa, ale Tarantuli nie zastał. W restauracyi spotkał się z Pietruszyńskim, nos w nos — potrzeba było się ukłonić.
— Dzień dobry — mruknął Pietruszyński.
— Dzień dobry — odparł pod wąsem pan Jan.
— A cóż, sąsiad sprzedałeś zboże? — spytał Pietruszyński.
— Nie jeszcze... A sąsiad?
Pytany zezem spojrzał na pana Jana.
— Ja, mości dobrodzieju, przed samemi świętami sprzedam; ceny idą w górę, bajońskie sumy wezmę, żebym tak z tego miejsca się nie ruszył.
Murski uśmiechnął się, pogładził siwiejącą czuprynę i z niebywałym apetytem zjadł obiad restauracyjny.
Wesoły do domu wrócił.
— Ceny walą w górę — zawołał do syna, idącego na powitanie. — Tarantula się skręci, ale sam zaproponował.
— Jestem spokojny o niego, nie straci — odezwał się Władysław.
— No, oczywiście, zarobi mniej, ale zarobi. Ale czy ty wiesz, że przy takich cenach do sześciu tysięcy rubli wezmę? To niebywała rzecz! Pokazuj
e
się, że Nojech mędrszy od nas, a jeszcze pewniejszy jestem jego przyjaźni dla mnie.
Władysław nic nie odpowiedział.
Murski skubnął wąsa i udał się gospodarstwo obejrzeć.
Nazajutrz, podczas obiadu, klekocąca bryka za- turkotała przed gankiem.
— A, Nojech! — zawołał uradowany pan Jan i zerwał się od stołu.
— Mój ojcze, obiad wystygnie, żyd może w przedpokoju poczekać — odezwał się Władysław.
Murski zawahał się.
— Kiedy bo, widzisz, nie uchodzi.
— Co nie uchodzi?
— Mała rzecz, a zrazić go może, ja zaś potrzebuję być grzecznym i mam, zdaje się, do tego powody. Ty zaś dziwną niechęcią niepotrzebnie go zrażasz, jakbyś na złość dla mnie to robił.
— Ja tylko utrzymuję, że ojciec niepotrzebnie zbyt wiele robi z nim ceremonij. Lokaj go może zaprowadzić do ojcowskiego gabinetu, do którego zresztą i sam trafi, a ojciec niech obiadu sobie nie przerywa, choć korona nie spadnie Tarantuli, jeżeli i w kredensie na ojca poczeka.
W tej chwili Nojech w drzwiach stanął, lecz cofnął się, zasłyszawszy słowa AVładysława. *
Murski zczerwieniał.
— Masz, słyszał! — syknął.
— I cóż? — spytał Władysław.
Pan Jan ruszył gniewnie ramionami i do drzwi podszedł, w których stał Tarantula
.
— Niech jasny pan nie fatyguje się, panicz dobrze mówi, co Nojech może i w kredensie poczekać.
Chciał się wycofać, ale Murski nie pozwolił.
— Marcin! — huknął—jeść do mojego gabinetu mi przynieść.
Po raz pierwszy, będąc w domu, nie jadł obiadu z rodziną razem.
— Panicz mnie nie lubi — odezwał się Tarantula, gdy sam na sam z Murskim w gabinecie pozostał.
— Et! co tam masz uważać na niego — rzucił pan Jan gniewny.
— No, widzi pan, ja nikomu nie lubię na środek drogi włazić i ja mam swoje ambicye i swoje delikatność. Może panicz zły, co ja wszedł w interes z panem, no, to możemy się zaraz rozliczyć...
Murski przestraszył się.
— Ale cóż znowu! dzieciak i nic więcej.
— Ja panu powiem tak: pan wie, co ceny były dobre, co wszystkie obywatele prawie już zboże swoje sprzedali. Może panicz boi się, żeby ceny nie spadły — czy ja wiem!... Na co potem ma bić gadanie, co Nojech szachraj! Niech jasny pan sprzeda zboże, komu chce sprzeda, za cenę taką, jaka jest; ja zaraz kontrakta wszystkie odstąpię. Co nam czekać Pietruszyńskiego? czy ja wiem, co on myśli? Ja panu daję wolne ręki.
Murski nieznacznie się uśmiechnął. "Widocznie Tarantula chciał skorzystać z chwili i zrzucić się z niewygodnego kontraktu.
— Co będzie, to będzie, zgodziliśmy się już na cenę Pietruszyńskiego — odezwał się
.
— Ja tylko mówię, co może pan nie chce?
— Ależ nie, przeciwnie. Co tam o tem już gadać, rad jestem, że przyjechałeś... Ale ciebie w Raczewie nie było przez czas długi.
— Ja jeździł do Korycka, do graflni Amelii.
— Aha! czy nie słyszałeś nic o panu Stanisławie Rabsztyńskim?
— Jakto nie słyszał?! ja jego widział nawet. To bardzo zacny pan, tylko teraz zajęty bardzo interesami grafini. Jasny pan zna pana Stanisława Rabsztyńskiego?
— No, znam — odpowiedział Murski. — On, widzisz, stara się o rękę mojej córki.
Tarantula drgnął lekko, ale wnet pokrył niezadowolenie, jakie na nim ta wiadomość zrobiła. Brakłoby jeszcze, by Stanisław z Anielką się ożenił, a jużby i marzenia nie było robić dobrych interesów na Zagajach.
— On stara się o córkie pańskie? — wycedził powoli.
— Tak, dobra partya!
— No, to na co on bałamuci grafinię?
— Co, on? — zapytał Murski.
— Ale o tem wróble na dachu gadają. Między nimi jest takie kochanie, co niech Pan Bóg broni!...
— Ależ to być nie może!... — zawołał nieco przestraszony Murski.
— Ja — panu pod sekretem powiem.
Nachylił się do ucha.
— Tam jest taki interes, co może być brzydki interes
.
Pan Jan posmutniał, oczy Tarantuli fosforycznym zajaśniały blaskiem.
— No, ja ich pokocham — szepnął do siebie, a głośno dodał: — Auf meine munes, tam może być paskudny interes. Panienka taka delikatna, na co ona ma myszlić o nim, który, o pani Amelii już dawno pomyszlił.
— Czy to nie plotki? — odezwał się pan Jan po chwili.
— I ja widział i wszyscy widzieli — to nie dobry geszeft dla panny Anielki.
— Zapewne — szepnął Murski — czy on myśli o ożenieniu się z hrabiną.
— Na co jemu ta ryba! On myszli sobie, no, jasny pan wie, co on myszli...
W tej chwili wszedł Władysław podziękować ojcu według zwyczaju za obiad.
— Czy wiesz, Władku, co Tarantula mówi? — zwrócił się Murski. — Stanisław Rabsztyński kocha się w Koryckiej.
Władysław drgnął nagle — bladość okryła mu twarz, a później płomienie na nią wystąpiły.
— Co, co, Stanisław?... — wybełkotał.
— Był, widział — dodał Murski, wskazując na Nojecha.
Głowę miał opuszczoną ku ziemi, nie dojrzał zmiany, jaka zaszła w syuie, ale Tarantula, który oka z Władysława nie spuszczał, zrozumiał wszystko od razu. Aha! to pani hrabina Korycka nie pozwala pięknej Zofii silniej tem sercem poruszyć — to ona wywołała tę bladość i te ognie rumieńców. Usta Tarantuli poruszał jakiś uśmiech dzikiego try
umfu, skóra na czole drgała nerwowo, jakby j;> trącały myśli, które w tej chwili przez mózg się jego przesuwały, szybkie, gwałtowne, zatrute jak ostrza strzał nieprzyjacielskich. Władysław czuł na sobie spojrzenie tych oczu wstrętnych, choć przysłaniały je powieki—odwrócił się szybko i wyszedł.
Nie udał się do siostry, choć czuł potrzebę ostrzeżenia jej przed grożącym ciosem, ażeby zawczasu powstrzymać nie rozbudzone jeszcze, lecz szybko budzące się uczucie. Na później to zostawił. W tej chwili zajęty był sobą, swoją miłością, czy namiętnością, która, czuł, że mu mózg rozsadzała, paliła krew, tamowała dech jego piersi. Dotąd walczył z tem nierozsądnem uczuciem (nierozsądnem własny jego rozum nazywał), bo pani Amelia o jakie lat dziesięć była starszą od niego i należała do klasy ludzi, którym los dał w udziele majątek, tytuły, stosunki w najwyższych sferach społeczeństwa. Podbiła go urokiem swej postaci, aksamitnem dotknięciem swych malutkich paluszków, niedomówionemi słowami wreszcie, w których było pół nadziei, ubranej w żartu misterną sukienkę. Szalał za nią, w szale walca czuł pełnię szczęścia — ale gdy przedmiot uroczy usunął się z przed jego oczu — gdy, opuściwszy wysokie progi pałacu, w niskich, szarych ścianach dworku swojego się znalazł: był jak człowiek, który miał sen piękny, za tym snem tęskni — ale po chwili rozum się zjawia i przedstawia mu nicość marzeń. Uspakajało się serce, pamięć tylko budziła się czasem i poruszała pierś westchnieniem. Nie myślał nigdy o tem, że mógł mieć rywala, że ktoś drugi mógł sięgnąć po owoc, którego on zerwać nie śmiał
.
Teraz w nim się gniew rozbudził i zazdrość; sen jego nie był snem, bo dwóch ludzi nie może mieć tych samych zupełnie marzeń; zresztą myśl, że tam ktoś drugi upaja się narkotyczną wonią włosów jego kochanki, że na kimś innym cudny wzrok jej spoczywa — wydawała mu się męczarnią piekła. Ach! gdyby on tam był — inaczejby było, inaczej! Zasłyszane dawniej półsłówka, stałyby się pełnemi wyrazami, jego szept byłby zwycięskim szeptem, jego miłość zmusiłaby kochać.
Chodząc po wilgotnych alejach ogrodu, osypanych miękkim liściem z drzew opadłym, wystawiał pierś i czoło na wiatr i drobne krople gęsto padającego deszczu, ale nie mógł rozpalonych myśli ochłodzić, dawnej zmysłom równowagi powrócić, rozkazać rozumowi zapanować nad sercem. Przez tych kilka miesięcy, spędzonych w skromnej zagrodzie rodzinnej, przy pracy rolnej, dzieląc z ukochanym ojcem trud i kłopoty codziennego życia, to znów wolne od zajęć chwile na serdecznej z siostrą pogawędce spędzając, powoli, opornie, lecz zapominał o gorączce pragnień dawnych, którym życia dać nie mógł. Czy coś się zmieniło teraz? czy bliższym jest teraz urzeczywistnienia ty^h marzeń? On nie wie nic — czuje tylko, że mu krew mózg zalewa, że dawna choroba wraca z gwałtowną, niepohamowaną siłą. Demon namiętności stawia wciąż przed nim pobladłą już postać Amelii o barwach nowych, niewidzianej dotąd piękności; zazdrość jak wąż owija mu serce, nienawiść do Rabsztyńskiego nad uczuciem przyjaźni górę bierze. Czuje, że cierpi — cierpi, że nie
Tarantula.
7
może odegDać od siebie niskich instynktów zawiści — cierpi podwójnie, bo tu i miłość i przyjaźń w grę wchodzą,. A tak mu już dobrze było z tym smutkiem, układającym się do snu na dnie jego serca, z tem zwycięstwem rozumu nad porywami uczucia. Dla czego w tej chwili Tarantula z tą wieścią palącą przybył? Kto wie, dniem później, godziną później — możeby już nie uczuł tego ostrza, wbitego w serce samo.
A jeśli to kłamstwo?
Lecz w jakim celu popełnioneby było to kłamstwo?... Najbliżsi mu uie wiedzieli nic o tej tajemnicy jego uczucia, mógłżeby wiedzieć ten żyd z Raczewa? Powiedział to, co widział — prosty wypadek zrządził, że się tu razem splątały imiona Amelii, Stanisława i jego.
Nie przypuszczał lisiej przebiegłości syna Abra- mowego.
Tarantula zląkł się zamiarów Rabsztyńskiego względem Anielki, któreby pomięszały mu szyki, zniweczyły zamiary zawładnięcia Zagajami; skłamał miłość Stanisława do hrabiny, znanej z piękności i podbojów; chwilowa bladość i nagłe płomienie, które wystąpiły na twarz Władysława, odkryły mu w mgnieniu oka to, co dotąd spoczywało pod siedmiu pieczęciami milczenia.
Na zakręcie alei, Władysław twarzą w twarz spotkał się z Nojechem. Tarantula skłonił się, podszedł i rzekł niby z niechcenia:
— Czy panicz zna grafinie Amelie?
Ukochane imię, wymówione przez usta Tarantuli, wzburzyło Władysława
.
— A tobie co do tego? — rzucił.
Niegrzeczność pytania nie zraziła interpelatora.
— Nu, ja myślał, co panicz zna—bo to o gra- finie różne rzeczy gadają, ale w tern tyle prawdy, co smaku w raku. Ja patrzał na grafinie niejeden dzień, kiedy był w Korycku; to taka pani, jakiej drugiej na ziemi uima. Ona piękna i dla tego jej nie lubią, ale co to te nielubienie, kiedy ją chłopy kochają i wszystkie bidne ludzie kochają. Panicz zna pana Stanisława Rabsztyńskiego?
— Znam — odpowiedział Władysław krótko.
— I on gada...
Władysław spojrzał na Tarantulę.
— A przecie mówiłeś, że się kocha w pani Amelii.
— I dla tego 011 najwięcej gada.
Władysław wzruszył ramionami.
— Bo on tylko sam zostać chce przy niej i jak tylko zobaczy, że kto drugi ma takie same myślenie, zaraz gada.
Władysław stanął nagle.
Przypomniał sobie krótką na polu rozmowę z Rabsztyńskim, przed którym mimowolnie się zdradził ze słabością swoją do pięknej hrabiny, na co otrzymał ostrzeżenie Stanisława, by unikał tej kobiety bez serca.
— Rozumiem — szepnął w duchu.
Kłamstwo Tarantuli nabierało wszelkich pozorów prawdy.
Tarantula oczywiście nie wiedział nic o tej krótkiej, wieczornej rozmowie, chciał tylko złą cechą charakteru przyszłego może narzeczonego Anielk
i
zrazić doń serce przyjaciela. "Wypadek mu i w tem posłużył; dokonał więcej, niż zamierzał. "Władysław zazgrzytał na tę dwulicowość pana na Rabsztynie. Zwrócił się szybko do Tarantuli:
— Czy ty widziałeś ich razem? Czy rzeczywiście pan Rabsztyński ma poważne względem pani Amelii zamiary?
— Może on i ma, ale ona nic nie ma do niego. Ona go nawet nie lubi, tylko, że on dobry adwokat, to ona go wzięła do swoich interesów. Aj waj, jakie to tam komedye biwają! Ja widział, jak on się przysiada, a ona się odsuwa, jak on chce do ręki jej iść, a ona mu rachunki z majątku daje. Oni zawsze rachunki przeglądają razem; a kiedy przeglądają nachyleni nad papierami, to on robi tak, żeby swojemi włosami jej włosów dotknąć. Ja widział te manipulacye, co jej się bardzo nie podobają...
"Władysław, nie chcąc się zdradzić z uczuciami, które w nim kotłowały, skinieniem głowy pożegnał Tarantulę i odszedł szybko. Znalazłszy się u siebie w pokoju, zaczął krokiem gwałtownym chodzić wzdłuż i wszerz, ale czuł, że mu się myśl miesza, a szczęki mimowolnie układają się do zgrzytu. Im więcej myślał o Amelii, tem w cudniejszych szatach stawała ona przed nim. Za to Rabsztyński, jako sprawca dzisiejszej jego niedoli, prawem kontrastu, coraz bardziej nikczemniał w jego oczach. Teraz pragnął przypomnieć wyraz twarzy przyjaciela i zdawało mu się, że ją pamięta doskonale, że, rzucając słowa ostrzeżeń, miał mętne spojrzenie, a tem wstrętniejszym mu się wydał, że w też pędy rzuci
ł
w uszko Anielki niby serdeczne słowa niedomówio- nego uczucia.
Dlaczego to uczynił?...
Obecny stan umysłu Władysława najzawilsze rozwiązywał zagadki.
— Temi nic nie znaczącemi wyrazy chciałeś mnie oszukać, myśl nawet najlżejszego podejrzenia odpędzić precz, daleko. Rozumiem cię, panie Rabsztyński, i wywzajemnić się potrafię.
Idąc teraz do siotry z ostrzeżeniem, szedł więcej powodowany uczuciem zemsty, niż wyrozumowa- nej słuszności. Zdawało mu się, że ciężar gniotący pierś choć w części zrzuci z siebie, że lżej odetchnie, gdy w sercu kochaj ącem Stanisława wzbudzi wątpliwość o prawości tego, którego nienawidził w tej chwili. Nie pytał ojca o radę, jak ma postąpić, śpieszno mu było spłacić dług własnej krzywdy, która dopominała się o zadośćuczynienie.
Zastał siostrę bawiącą się z kotkiem.
— Patrz, Władku, jakie on figle wyprawia z kłębuszkiem nici, który mi wypadkiem z rąk wypadł. Paradne stworzenie! — odezwała się do wchodzącego Władysława.
Władysław, nic nie mówiąc, ujął rękę siostry i podprowadził ją do kanapy, stojącej w rogu pokoju.
— Czy wiesz, co Tarantula mówił ojcu o Stanisławie Rabsztyńskiin?
Poważny ton mowy brata, surowy wyraz twarzy i lekkie zmarszczki na czole przestraszyły Anielkę.
— Czy, broń Boże, co złego się stało? — zapytała
.
— Nie wiem nic, moja droga, co o tem sądzić — ale, ale... lepiej się mieć na baczności i nie pozwalać uczuciu—wiesz, o czem mówię—rozwijać się zanadto.
— Amelia! — krzyknęła dziewczyna.
— Tak! Skąd ci tak odrazu jej imię na myśl przyszło?
Anielka nie odpowiedziała nic, przygryzła wargi, a łzy, jak groch duże, zaczęły spływać po jej twarzy.
Ten okrzyk siostry upewnił Władysława o prawdzie zasłyszanej wieści. Musiała i Anielka dosłyszeć jakiś dźwięk fałszywy w słowach Stanisława, choć zdawało się, że mówił szczerze, ostre zdanie o pani Koryckiej wygłaszając •— gdy w tej chwili, nie inne, a jej wymówiła imię. Do dyapazonu własnych uczuć naciągał wszystko, chciał, by teraz każdy uwierzył w nieszczerość słów Kabsztyńskiego o pięknej Amelii. O ile 011 na tem tracił, o tyle zyskiwała ta ostatnia. Nie obce były Władysławowi różne głosy chodzące o hrabinie, ostre o jej zalotności sądy, o jej jakoby awanturkach miłosnych. Nie wierzył tym ludzkim gadaninom, a jednak i one w części wpłynęły na uspokojenie się wzburzonego jego serca. Teraz zrozumiał, co znaczą sądy ludzkie i do jakich wyników prowadzą. I Kabsztyński nie oszczędzał tej kobiety, a jednak lgnął do niej. Wiedział, dlaczego to czynił, pojmował teraz, dlaczego inni czynili tak samo. Winnemi tu były jej piękność, jej czar, który rozlewała dokoła, jej duma i niedostępność. Odtrąceni mścili się obmową, mający nadzieję jeszcze pozyskania jej względów — chęcią oddalenia szczęśliwszych. Do tych ostatnic
h
należał on, Władysław; do pierwszych pan Rabsztyński z towarzyszami.
Teraz już cień żaden nie leżał na tej, którą, ze zdwojoną kochał siłą; Stanisław miał myśl ukrytą, dając mu przyjacielską radę ostrożności; tak, nikt go już nie przekona, że było inaczej, on nawet już przekonanym być nie chce. W Władysławie gniew się wzmagał na każde wspomnienie o ich posiedzeniach nad rachunkami, gdy ten oszczerca chciał fortelem dotknąć jej włosów jedwabiem lśniących; chciałby się rzucić w powietrze i stanąć tam, wśród nich, w podwójnej postaci: sędziego i obrońcy.
Anielka płakała, te łzy jednak nie ciążyły na duszy Władysława. Czuł się choć w części wynagrodzony za ból doznany, lżej mu było, jakby kto ujął ramionom jego ciężaru.
— Nie płacz, Anielciu — szepnął.
Płaczącą przygarnął do siebie.
Anielka utuliła się w płaczu.
— Jak ty się jednak odrazu domyśliłaś, że o pani Amelii chcę ci mówić...
— Czy ja wiem, Władku, co to było — chlipiąc cicho, odpowiedziała dziewczyna. — Od tego wieczora, gdyśmy się przypadkowo, wracając z przechadzki, z panem Rabsztyńskim spotkali i on wspomniał o tej pani, a ty powiedziałeś, że ona jest piękna, ja uczułam jakąś trwogę w sercu. Ale to prędko przeszło, bo tyś mnie uspokoił, mówiąc, że ona piękna dla ciebie, pan Stanisław, zdaje się, inaczej mówił... Tymczasem...
Stłumiła łzy.
— Niedobra pani Amelia — szepnęła
.
Władek się poruszył.
— Ona nie kocka go wcale! — odezwał się.
Anielka spojrzała na brata.
— To jakże on ją kochać może? — spytała zdziwiona.
— Ba! gdybyś' ty ją widziała.
— A czy czasami ten brzydki żyd nie skłamał?
— Z jakiej racyi, po co, na co i w jakim celu?
Anielka nie znalazła odpowiedzi. Władek pierwszy raz wziął Tarantulę w obronę.
Smutno przeszedł ten dzień w rodzinie Mur- skicli. Pan Jan chodził zasępiony, Anielka z pochyloną twarzą siedziała nad robotą, walcząc z na- pływającemi ciągle łzami, ciotka Felicya, przed którą nie robiono tajemnicy z otrzymanej wiadomości, dziwnemi słowami pocieszała Anielkę:
— To patrzało z oczu panu Stanisławowi — odrazu mi się niepodobał — mówiła.
O tej niesympatyi swojej nic dawniej nie wspominała, ale utrzymywała zawsze, że zna farbowane lisy.
W przechadzce po pokoju towarzyszył ojcu Władysław; duży salon przemierzali wpoprzek, nic nie mówiąc do siebie, chmurni — jeden Tarantula tylko czuł się zupełnie zadowolony. W danej sobie izbie w oficynie, kiwał się, szepcąc wieczorne modlitwy.
Po wieczerzy, gdy Anielka z ciotką Felicyą udały się na spoczynek — Władysław zbliżył się do pana Jana.
— Chcę ojca o jedną rzecz prosić.
— Co, moje dziecko? — zapytał Murski
.
— Niech mi ojciec pozwoli za granicę wyjechać.
Pan Jan spojrzał na syna, który ze spuszczo- nemi oczyma mówił dalej, jakby zmieszany nieco:
— Mam zamiar być w Korycku. dobrzeby było na miejscu dowiedzieć się, jak rzeczy stoją, — Stanisław tam jest dotąd i długo jeszcze zabawi.
Murski poruszył się.
— Masz słuszność!... Nie można tak odrazu pierwszej z brzegu wiadomości uwierzyć... tylko, że mi tam trochę pieniędzy na podróż zbraknie, ale to nic — poproszę jutro o jakie paręset rubli Tarantuli, poczciwiec da mi niezawodnie. Anielcia się spłakała może niepotrzebnie, dla jej pewności, no, i dla naszego spokoju, uczynić to potrzeba. Dobry brat z ciebie... Dłużek tam znowu mały przybędzie — dodał z westchnieniem. — Ale trudno!
Władysław zczerwieniał — był to rumieniec wstydu. Nie o spokój Anielki chodziło mu w tej chwili, myślał o sobie. Spąsowiał, tak mu się brzydkim ten podstęp wydał, — do tego narażał ojca na zaciągnięcie długu nowego, on, który był przeciwny wszelkim z Tarantulą tranzakcyom.
— Zatem dobrze — mówił Murski. — Ruszaj jutro do gubernii, pasport otrzymasz szybko, a już interes pieniężny ja załatwię.
— Dług nowy — wyszeptał Władysław.
— Cóż robić! — odpowiedział Murski.
— Nie, nie pojadę — odezwał się po chwili Władek. — Zapomniałem, że nam tak o grosz każdy ciężko. Gdyby z innego źródła pieniądze mieć można, to co innego, ale tak!..
.
— Muiejsza już o te paręset rubli — Tarantula poczeka.
— Nie, ojcze, nie pojadę — powtórzył Władysław.
Głowa mu zaciężyła ołowiem, uczuł ściskanie w piersi, coś, jak rozpacz, targnęło mu sercem.
Stary nalegać zaczął.
— Niepotrzebnie wyrwałem się z tym wyjazdem — wybąkał drżącemi usty Władysław.
— Za dramatycznie bierzesz wszystko — paręset rubli nas nie zgubi...
— Nie, nie — nie pojadę... Dobranoc ojcu!
Odwrócił się. Ojciec zauważył, że wyszedł
krokiem chwiejnym.
— Co jemu jest? — mruknął Murski, wzruszając ramionami.
Władysław rzucił się na łoże, tłumiony jęk wylatał z piersi, głuche łkanie krtań mu dławiło.
Wyjechać! O, co za szczęście wyjechać do niej!... Lecz sprzeniewierzyłby się słowu własnemu, choć w myśli, lecz danemu uroczyście, że dla własnych potrzeb, ziemi, zlanej potem krwawym ojców, najmniejszym nie obarczy ciężarem. Gdyby to rzeczywiście chodziło o spokój siostry, gdyby z potrzebą własnego serca, mówiąc ojcu: jadę! i tamto połączył — mniej byłby występnym, ale on tylko o sobie myślał, tylko o sobie.
Teraz daremnieby w siebie wmawiał, że było inaczej — daremnie nawet myśli o bólu siostrzanym, wszystko zagłusza ból jego własny — on kłamać przed sumieniem swojem nie może — tak, tylko jego ból własny
.
t
— 107 —
Co to się stało? Czy miłość do Amelii pochłonęła wszystkie inne miłości. On teraz Anielki nie kocha. Gdy szedł do niej z wiadomością o sprzeniewierzeniu się Stanisława, nie myślał wcale o łzach, które z oczu siostry wyciśnie: prowadziło go uczucie zemsty. Teraz, jeżeliby wyjechał, nie dla niej wyjechał. Dobywał wszystkich sił swej duszy, by odczuć cierpienie ukochanej siostry—i nie czuje nic i pojąć nie może obcego bólu...
Przeraził się.
Chciał zerwać się z łóżka i biedź do pokoju Anielki, ale jakaś dłoń potworna nie pozwalała mu się ruszyć. Nie widział jej, lecz czuł ją na nogach, piersi, głowie.
Czy omdlał?
Nie wiedział nic.
Słońce świeciło wysoko, gdy się obudził.
Spał w ubraniu.
Ktoś do drzwi zastukał — po chwili wszedł Murski.
— Masz trzysta rubli — jedź...
Pocałował syna w czoło i wyszedł.
Ze spuszczonemi ku ziemi oczyma Władysław przyjął pieniądze. W godzinę wyjechał do guber- nialnego miasta po pasport zagraniczny — ósmego » dnia był w Korycku.
Tarantula, jako jeden z wierzycieli pani Amelii, wezwany przez Rabsztyńskiego do uregulowania rachunków, wiedział doskonale, że pana Stanisława w rezydencyi hrabiny już nie było, że w tej chwili
,
gdy AVładysław z niepokojem w sercu dojeżdżał do koryckiego pałacu, adwokat pięknej pani znajdował się w pewnem pogranicznem miasteczku, dokąd miał zjechać i Tarantula z innymi wierzycielami dla ostatecznych układów.
Tarantula początek swojej, niewielkiej dotąd fortuny, zawdzięczał interesom prowadzonym z panią Amelią. Były to pierwsze kroki, stawiane przez Abramowego syna, ale w każdym razie dość szczęśliwe. Gdy wyruszał w świat na rozpatrzenie się po kwiecie, pierwszy pieniądz, jaki miał w chudej kieszeni, był darem paua Jana Murskiego, wyproszonym przez starego Abrama dla ukochanego synacz- ka. W Besarabii poznał hrabinę, gdy zjechała po odbiór odziedziczonego po bracie majątku. Hrabina, potrzebująca zawsze pieniędzy, nie pogardziła skromną sumką na nieskromny procencik, daną przez uprzejmego Tarantulę, wzięło się coś tam raz i drugi, a gdy pani hrabina opuściła swoją pustkę be- sarabską, młody Tarantula nie zawahał się przekroczyć granicy i do galicyjskiego Korycka się udać. Dopiero gdy Rabsztyński stanął na czele zarządu rozrzuconych dóbr pani Amelii i prawne inte- resa wziął w swoje ręce, Nojech, ściągnąwszy na razie co mógł, do rodzinnego wrócił Raczewa i zaraz na wstępie z Zagajami się zapoznał. Na lirab- skich dobrach została jakaś niewypłacona mu jeszcze sumka, po którą teraz do pogranicznego miasteczka wyruszył.
Rabsztyński czekał na wierzycieli—zjawili się wszyscy. Jednym z pierwszych był Tarantula. Pan Stanisław wiedział o przeniesieniu się jego do Ra
-
czewa, nie łudził się więc, że jakąś wiadomość o mieszkańcach Zagajów od niego poweźmie.
Na zapytanie, co tam słychać — Tarantula cmoknął i ręką ruszył.
— Jakże tam ze zbiorem?
— Ny, urodzaj jest, ale tam więcej długów, niż maku w makagidze.
— A to skąd? nie wiedziałem nic o tem — odezwał się Stanisław.
— Jest tego dużo, ale pan Murski ma nadzieję, że jego Anielke bogatego męża znajdzie. Anielke kocha się w jakimś studencie, ale stary i słyszeć o tem nie chce. On mówi, co jakiś adwokat stara się i każe, coby ona temu adwokatowi powiedziała, co jego kocha, a ona tak jego kocha, jak ja sobakie, co szczeka na dworze.
Rabsztyńskiemu brwi się ściągnęły.
— A skąd to ty wiesz o tem?
— Ciocie Felicye — pan zua ciocie Felicye — mówiła mnie o tych machinacyacli. Aj waj, co tam było. Stary studenta z chaty wyrzucił, panienke pudełko zapałek zjadła i teraz jak śledź wigląda. Jak pan będzie w Zagajach, to pan zobaczy, co ona jak śledź wigląda. Ona się boi tego adwokata, ale co o tem staremu gadać! tylko pan Władysław — mówiła ciocie Felicye — za Anielkie stoi i mówi, co on tego adwokata do drzwi nie puści...
Na czoło Rabsztyńskiego wystąpiły duże. krople potu.
— I kiedyż to się stało wszystko — zapytał.
— Pan dawno stamtąd wyjechał?
— Przed wakaeyami
.
— A pan wie, co to wakacye i student?...
Rabsztyński, będąc studentem, podczas wakacyi
kochał się w jednej panience. Przed skończeniem kursów panienka umarła z suchot. Było to lat czternaście temu.
— Wiem — odpowiedział.
— Pan zna Anielkę? — zapytał Tarantula.
— Tak, sąsiedztwo niezbyt dalekie...
Żyd wyjął z zanadrza weksle.
— Schowaj — rzekł Stanisław. — Jutro skończymy interes, dziś jestem zmęczony i głowa mnie bardzo boli.
Tarantula skłonił się, schował wyjęte papiery i wyszedł na palcach.
Rabsztyński przeszedł się parę razy po pokoju, zatrzymał się przed stołem i w okno się wpatrzył. Stał długo, nie wiedząc, że za nim parokrotnie drzwi się otworzyły, przez które zajrzała postać Nojecha i znikła szybko. Ciche westchnienie poruszyło pierś stojącego w zadumie jakiejś Stanisława, usiadł na krześle i cichym wymówił głosem:
— A jednak ją kochałem.
Potem myślał:
— Gdyby się z Władysławem zobaczyć. O wyrzuceniu za drzwi niema mowy, babskie gadanie. Chciałbym się tylko zobaczyć i spytać go o tę smutną miłość siostry.
Zamyślił się.
— Nie wiedzie coś mi się w życiu — szepnął. — Tamta umarła, ta... Ha! nie sercu nadają się prawa.
Roztworzył tekę i zaczął swoje papiery przeglądać
.
Miłość Stanisława do Anipłki nie należała wcale do tych gwałtownych miłości, które objawiają się szalonem targaniem wnętrza własnego, po których przejściu częstokroć strzępy z serca zostają, z człowieka — pół-ruina. Stokroć gorętszą, niszczącą więcej była miłość pierwsza, tylko że młodość, młodzieńczość raczej ma dużo sił do znoszenia ciosów, dużo balsamu na rany najkrwawsze. Ta druga miłość zrodziła się juz w sercu człowieka dojrzałego: nie paląc serca, nie miała też w sobie i tej iskry zapalnej, która wszystko ogarnia, płonie i palić się każe. Boło to uczucie spokojne, w którem i rozum miał swój udział. To też strata Anielki nie objawiła się silnym bólem zranionego serca; przez czoło Stanisława przesunęła się tylko chmura wielkiego smutku, jedno westchnienie wybiegło z piersi, niewidziana przez nikogo łza zakręciła się w oczach i znowu wziął się do pracy codziennego życia ze zwykłym spokojem i przytomnością umysłu. Częściej się tylko zamyślał niż dawniej, uśmiechał się rzadziej, poważniejszym stał się więc i bardziej milczącym. Lecz oko nie wtajemniczone nie dostrzegłoby zmian żadnych. Rabsztyński otrząsł się szybko z doznanego zawodu i znów się stał sobą.
Człowiekiem był zamożnym, stosunki miał duże, znał świat i ludzi. W zapatrywaniu na kobiety pesymistą był nieco, panie z wyższego świata nie nęciły go wcale; zwał je kwiatami egzotycznymi, którymi się ozdabiają buduary, nie domy szlacheckie. Patrząc na nie, doznawał wrażenia, jakby stał przed czemś niezupełnem, nieskończonem; że przyłożywszy ucho do ich piersi, posłyszałby szmer pustki, że
gdyby uderzył lekko w czaszkę jednej z tych piękności— brzękłaby, jak dzwon pusty. Taka nie zapełniłaby mu życia; gdyby miał synów, nie nauczyłaby ich jednej wielkiej miłości, którą im nad wszystkie skarby świata chciał w spadkobierstwie zostawić. Uśmiechały się do niego piękne niewieście nsta, nie był obojętny na powaby rozkoszy, ale on patrzał dalej, głębiej, na szary koniec odkładając uciechy zmysłowe. Małżeństwo za kapłaństwo uważał, w warunkach, w jakich żył i żyli, potępiał wszelką lekkomyślność czynów.
Podobał mu się dom Murskiego, nie dostrzegł tam skaz żadnych, prócz szram idących kolejno na portretach familijnych. W rozmowach prowadzonych z Anielką dostrzegł w niej miękkość uczuć, lecz i powagę myśli, czasowi właściwą. Do dziewczęcia przywiązał się szczerze, i, gdy o ożenku pomyślał, na myśl mu przyszła Anielka. W dniu wypadkowego spotkania się, podczas wieczornej przechadzki brata z siostrą, rzewniej przemówi do niej. To były pierwsze słowa czulsze, na które odpowiedziano mu rumieńcem dziewiczym. Do serca Anielki praw żadnych nie miał, nie wiedział nawet, jakie w niem przeznaczyła mu miejsce. Więcej się może domyślił Władysław, co miały słowa jego oznaczać, niż ta, do której były skierowane. Władysław też prawdopodobnie powiedział ojcu o tej rozmowie wieczornej i Murski przytłoczony długami, uchwycił się jej z sił wszystkich... Tymczasem na wakacye przybył jakiś student, zapewne kolega Władka — i wolne serce Anielki zajęło się nim mocno.
Możnaż się temu dziwić? to takie naturalne
!
Student zapewne Krezusem nie był, a pan Jan miał myśl nim, Rabsztyńskim, zajętą. Do wyznań jednak między młodymi dojść musiało, gdy stary, zapobiegając oczywiście dalszym następstwom, studentowi drzwi wskazał. Ciotka Felicya była świadkiem tej sceny, łez Anielki, gniewu Murskiego.
— Biedna dziewczyna! — szeptał w ducliu Stanisław, domawiając w myśli obraz, szkicowo mu podany przez Tarantulę.
Zajął się więcej nieszczęściem Anielki, niż własnym smutkiem. On przeboleje trochę i zapomni. Tak, wie, że zapomni, nie wyrzeknie się nawet ogniska domowego: za rok, za dwa, może usłużą mu lepiej losy i choć w części doznane straty wynagrodzą. Ale o szczęściu, nawet o takiem szczęściu, ja- kieby miał z Anielką—już nie marzy. Ona pozostanie mu zawsze cieplejszem wspomnieniem z lat młodszych, ostatniem tchnieniem ostatniego dnia wiosny. Byleby tylko szczęście znalazła!
Zanurzył się w fotelu.
Roje mar, roje snów tłoczą się do myśli jego, do jego pamięci. Widzi siebie w mundurze studenckim, tytanem dławiącym centaura... Kołyszą go marzenia ciche, szeleszczą listki topoli... na zakręcie ogrodowej alei zjawił się cień biały... To Felka!... Pocałunek spalił mu usta, pierwszy gorący pocałunek! Czuje ból — list z czarną obwódką doniósł mu o śmierci ukochanej! Nie spał noc całą, noc całą płakał... A oto nadszedł dzień egzaminów — witają go doktorem obojga praw. Lipsk, Berlin... Trochę wspomnień, niepamięci więcej... Spokój, dom własny, wiek męski, ogólny szacunek ludzi. Trochę mu szko- TaratUula. .
8
da snów dawnych, młodzieńczych marzeń o centaurach...
Trudno! życie ma swoje niezłomne prawa.
Rodzice coś mu o ożenieniu się szepcą...
Tak! czas już o domoweni pomyśleć ognisku. Zobaczył Anielkę, przylgnął do niej myślą i sercem, aż oto student się zjawia: Felka i on!... Musieli choć raz się pocałować, nie wiedząc sami, jak do tego przyszło.
Marzenia przepłynęły falą szybko biegnących wspomnień i zapadły w głąb jakąś, w ciszę...
Stanisław się obudził — pod powiekami czuł wilgoć.
— Nie wiedzie mi się — szepnął po raz wtóry i wyszedł na miasto.
Na zakręcie jednej ulicy spotkał Władysława Murskiego. Chciał go zatrzymać, ale ten prędko się odwrócił i skoczył do dorożki, każąc się wieźć na pocztę.
W godzinę wózek pocztowy unosił Władysława ku granicy, od której o mil dwie drogi był Koryck pani Amelii.
Spotkanie się z Władysławem, odwrócenie się jego, były jasną wskazówką dla Stanisława, że do Zagajów miał drogę zamkniętą. Nie mógł tylko zrozumieć postępku młodego Murskiego. Przecież on, Rabsztyński, nie narzucał się z miłością, natarczywym nie był, z bratem Anielki nawet o swoich uczuciach nie mówił. Słowa nawet, które niegdyś, podczas nocy księżycowej, powiedział jego siostrze, były prawie nic nie znaczące, nie krępowały, nie wiązały jej niczem. Jeżeli jej serce dla kogo inneg
o
zabiło, on praw nie miał żadnych i nie upomniałby się o nie nigdy. Dość byłoby jednego słowa Władysława, a cofnąłby się bez najmniejszej skargi, najmniejszego wyrzutu. Tego miał przynajmniej prawo wymagać od przyjaciela. Władysław postąpił nie po koleżeńsku.
To zniechęciło go zupełnie do Murskich; zawiódł się na ich rozumie i okazywanej mu zawsze serdeczności.
Gorzki uśmiech poruszył mu usta.
— I poznaj-że ludzi! — szepnął.
Było mu dziwnie ciężko i dziwnie smutno.
Pani Amelia, przynaglona majątkowymi interesami do przebywania na wsi, nudziła się w Kory eku; do tego jesień sprzeniewierzyła się tradycyi i zamiast być piękną, ciepłą, złotą jesienią, stała się brzydką, dżdżystą i błotną. Szare, ciężkie chmury zasnuły widnokrąg cały; drobny, nieustanny deszcz padał. Wiatr smutno pożółkłymi liśćmi szeleściał, a czasem w jakiś załom dachu wpadłszy, zajęczał przeciągle, aż zimny dreszcz przebiegał po ciele samotnej mieszkanki pałacu koryckiego.
Pani Amelia nie lubiła jesieni; ciężkie, szare chmury dławiły ją dotykalnym ciężarem, szelest i jęk wichru nabawiał niewytłómaczonego niepokoju. To też, gdy tylko zbliżała się pora słot jesiennych, piękna pani wraz z wędrownymi ptakami uciekała, jeżeli nie za morze, to nad morze, gdzie dojrzewają pomarańcze i cytryny kwitną. Obecnie te nieznośne interesa nie pozwalały jej skąpać się w blaskach po
łudniowego słońca; zresztą wyfrunęłaby może, gdyby nie Stanisław Rabsztyński, który do rąk swych wziąwszy wszystkie jej interesa, przeraził ją okropnym stanem zrujnowanego niemal doszczętnie majątku.
Nie przyzwyczajona do niedostatku, nie pojmująca, że czasem czegoś zabraknąć jej może, zrazu nie chciała wierzyć groźnym Rabsztyńskiego słowom; ale zanadto one, poparte cyframi, wymowne były, by nie uczuć pewnej trwogi na mj'śl o jutrze. Rabsztyński zresztą na czas pewien zatrzymał ją w Ko- rycku, pragnąc, by osobiście przekonała się, jak rzeczy stoją, by przejrzała wszelkie dokumenta, na każdej umowie, uczynionej przez niego, położyła swoją sankcyę; na swoją odpowiedzialność sam nic brać nie chciał, wiedząc, że hrabina niezupełnie wierzyła jego słowom i groźbom
Zrazu zajęta wspólnie z adwokatem swoim rozpatrywaniem interesów, nie miała czasu się nudzić, ale gdy Rabsztyński wyjechał, obiecując jej przesłać potrzebne na wyjazd pieniądze — dni oczekiwania stały się nieznośnie długie. A tu nadspodziewanie szybko zawitała jesień szara, dżdżysta, chłodna. ~W tej porze słotnej nikt nie nawiedzał Korycka. Jednowioskowi sąsiedzi nie mieli stosunków z rzadko bawiącą n siebie hrabiną; świat zaś, w którym żyła, daleko był w tej chwili od niej, nie oczekiwał jej wszakże, nie tęsknił do niej.
Pani Amelia czuła, że czar młodości ulatywał szybko, że inne zajmują jej miejsce.
To ją gniewało.
Stawała nieraz przed zwierciadłem i godzina
mi całemi wpatrywała się w kryształową jego głębię. Była piękną, ale tą odlatującą pięknością, za którą płynie smutek, za którą podąża jakaś próżnia, nie wypełniona już niczem.
Czyżby już straciła moc podbojów?...
Chciała siły swych wdzięków spróbować na Stanisławie, ale ten z dziwną powagą usunął się przed nią. Nie zrozumiał nic, czy zrozumieć nie chciał.
Znów zapytała zwierciadła o tę zagadkę.
— Jesteś piękną — odpowiedziała jej głąb kryształowa.
W tej chwili wzrok jej padł na krzew różany, rosnący w wazonie. Rozkwitł kwiat jeden tylko, kwiat spóźniony, ale był w pełni wdzięku, czarujący zupełnym rozkwitem.
— To ja! — szepnęła.
Uśmiech szczęścia na ustach jej zaigrał.
Wyciągnęła dłoń do swojego obrazu, chcąc mu się bliżej przypatrzyć, — wtem trącone, opadły nagle wszystkie listki róży, i zwiędła woń kwiatu rozlała się w powietrzu...
Bladość pokryła twarz Amelii.
— To ja? — spytała z jakiemś przerażeniem niemem.
Uczuła chłód w sobie i w koło siebie — dziwny ogarnął ją strach.
— Jak zimno!...
Zadrżała.
— Nieznośna jesień — szepnęła.—Wiatr wciska się przez okna, przez szczeliny drzwi i posadzek!..
.
Pod powiekami uczuła łzy.
Ach! gdyby kogo utulić, przygarnąć mogła...
Z bliższej rodźmy prawie nikogo niema, dalsi krewni mają bliższych swojemu sercu.
A ci, którzy ją kochali?...
Zagryzła boleśnie wargi.
Kochali!...
Ha! ona na obojętność lud/i skarżyć się nie ma prawa.
Odpłacono jej pięknem za nadobne. Paliła się głowa, serce udziału nie brało...
Dzisiaj?...
Za późno!...
Na dworze wiatr szumiał, po kryształowych szybach okien w długie strugi połączone ściekały krople deszczu; pani Amelia, oparta drżącą dłonią o konsolę, stała zapatrzona w dal jakąś, nie widząc nic w tej dali.
Cicho, smutno, zimno!
"Westchnienie poruszyło jej pierś, usunęła się na mały półfotelik, stojący w rogu salonu, i tak została w półomdleniu, w jakiejś bolesnej zadumie.
Nikt ze służby, nie wołany, do pokoju pani wejść nie śmiał. To też upływały sekundy i minuty, kwadranse przemieniały się w godziny, szary mrok wieczorny zalegał komnatę, a hrabina nie ruszała się z miejsca. Może ją do snu ukołysał jednostajny szum wiatru i monotonny szelest spadających kropli deszczowych? Może oddana wzruszeniom własnym, nie zauważyła zdradzieckiego umknięcia dnia?
Nie
!
Sen nie przylatywał, marzenia nie kołysały smutnego serca. Widziała, jak dzień uchodził powoli, jak we wszystkie kąty salonu zmierzch się wciskał; słyszała uderzenie kropli każdej o duże szyby okien. Nieraz struga wody, która po tych szybach spłynęła, przejęła ją dreszczem dziwnym, jak gdj'bj' ten wężyk wodny wzdłuż ciała jej przebiegł, wązki, zimny, okropnie zimny.
Tuliła się wtedy w swoim malutkim fotelu, jakby litości żebrząc od tego bezdusznego sprzętu, który swem pluszowem obiciem pieścił jej dłonie delikatne.
Ale im gęstszy stawał się mrok, im cichszy wieczór nadpływał, tem bardziej złowrogo szumiał wiatr, a każde uderzenie kropli deszczowej wyraźniejsze było, — Amelii zdawało się, że chłodniejsze. Z kątów salonu, z mroków tam zalegających, zaczęły występować postacie jakieś, zdawały się zbliżać do niej, to znów się oddalać, stać, przybierać olbrzymie, to znów karle kształty. Hrabina wiedziała, że to złudzenie optyczne, a jednak nie mogła zapanować nad bojaźnią, jaka ją ogarniała.
Chciała krzyknąć, zreflektowała się jednak.
Co jej ten krzyk pomoże?
Zbiegnie się służba ze światłem, madame Flaubert przypadnie do niej z jakimś eliksirem orzeźwiającym, udawać będą przestrach, udawać będą czułość, a to wszystko za pieniądze, które im płaci.
Ona już woli tę samotność, ciszę, mrok, jęk wiatru, smutny szelest kropli deszczowych.
Zanurzyła się głębiej w miękki, pluszowy fotel,
rozwarła szeroko powieki i wytężonym wzrokiem wpatrzyła się w próżnię.
Cisza.
Nie słyszy nawet płaczu jesiennego deszczu, ni westchnień wiatru.
Nagle słuch jej uderzył jakiś' daleki, cichy, jakby umyślnie stłumiony szept rozmowy.
W tym szepcie posłyszała swoje imię.
Tak!...
— “Amelia"—najwyraźniej zabrzmiało.
Mówiono w sali. Pokój, w którym znajdowała
się, był trzecim z rzędu.
Hrabina podniosła się z siedzenia, zatamowała oddecli w piersi i słuchała. Serce jej biło niespokojnie, we dwójnasób zwiększoną trwogą.
Chwila ciszy.
Słychać lekkie kroki, jakby ktoś ostrożnie zbliżał się do drzwi jej buduaru.
Przy drzwiach samych chód urwał się.
— Co to? — pyta siebie, nie mogąc zrozumieć tajemniczych szeptów, ni stąpań ostrożnych.
Czuła się dziwnie rozstrojona; samotność i myśli, w tej samotności wylęgłe, napełniały duszę jej niewymownym smutkiem; była skłonna do łez, do widzeń, do przeczuć okropnych. Ten szept daleki, to wymówione cicho imię Amelii, ten chód ostrożny — nieznaną dotąd przejęły ją trwogą. Zrodziła się w jej głowie myśl napadu; przed tygodniem madame Flaubert mówiła jej o jakimś zbójn, plondrującym w okolicach Korycka... Kto wie, co szepty te znaczą?... czy służba nie jest wtajemniczona w zbójeckie zamiary, czy nie pootwierała napastnikom wszystkic
h
■drzwi pałacu, czy ten zasłyszany krok cicliy, ostrożny nie jest stąpaniem opryszków?...
Śmiertelny ogarnął ją strach; chciała krzyknąć, lecz słowa utkwiły w gardle, struny głosowe wymówiły posłuszeństwo.
Nagle dało się słyszeć ciche, trzykrotne stuknięcie w drzwi...
— Kto tam? — wymówiła strwożona.
■— Cest moi — odparł znajomy głos pani "Flaubert.
Amelia skoczyła do drzwi, które otwarły się szybko.
Nieodstępna towarzyszka hrabiny cofnęła się nagle.
— Amelie! co tobie jest?...— zawołała przelękniona widokiem swej przyjaciółki. — Czegoś ty taka blada?...
— Czy nic się nie stało?
— Ale cóż stać się mogło?
Amelia odetchnęła.
— O jakież dziecko ze mnie! — szepnęła głosem drżącym. — Ale co to było? co to było, Floro?...
— Przyjechał ktoś, którego nie znam, i pytał o ciebie.
— O mnie?
— Tak! — odpowiedziała pani Flaubert. — Nie wiem, czy mamy go przyjąć.
Pani Amelia nie mogła jeszcze przyjść do siebie, ale uspokoiła się potrosze.
— Dał bilet wizytowy? Mówił, jak się nazywa?
— Monsieur Ladislas Murski...
Błysk radości zaświecił w oczach Amelii
.
— Zostań tu! — rzuciła szybko—ja idę!...
Przebiegła jadalny pokój i wbiegła do salonu,
w którym już służba pozapalała świeczniki i lampy.
Pośrodku stał Władysław, niepewny, zmieszany. Na widok wbiegającej Amelii poruszył się i chciał wypowiedzieć kilka słów, tłómaczących jego bytność w Korycku; chciał prosić o przebaczenie za tak spóźnioną wizytę, ale zaledwie zdołał myśli zebrać, hrabina podbiegła ku niemu i jakimś gorączkowym ruchem za rękę go ujęła.
— To pan, to pan... — wyszeptała. — Ach, jak dobrze, że pan przyjechałeś, myślałam o panu, tęskniłam do pana...
lluchem gołąbki, spragnionej pieszczot, przygarnęła się do Władysława, całując go rozmarzonem spojrzeniem, pieszcząc cudnemi, ciemno-fiołkowemi oczyma. W słowach, któremi witała przybysza, nie było jednego fałszywego dźwięku, twarz jej świeciła niekłamaną radością, wzrok pałał szczęściem, drobne palnszki, którymi ujęła rękę uszczęśliwionego męż- czyzuy, drżały nerwowo. Takiego powitania nie spodziewał się Władysław. Nie wiedział, że głównym powodem tego była gnębiąca samotność, opuszczenie, myśli rozstrojone, strach jakiś, który opanował przed chwilą serce kobiety — wreszcie pragnienie czegoś, czy kogoś, któryby zapełnił pustkę, powstałą w jej duszy. I w tej chwili stanął on — jak duch wywołany, upragniony, choć nie przeczuty. Amelia odgadła odrazu, co sprowadziło tu, do niej, Władysława: wiedziała, że zapisała się w jego sercu, nie znała tylko głębokości tych rysów. To zjawienie się nagłe, uiespodziane, w chwili, gdy j
ą
śmiertelny ogarniał smutek, było dla niej niewymowną, rozkoszą, prawdziwem szczęściem. Jest ktoś, który jeszcze pamięta o niej, myśli o niej i — kocha ją!...
Tak, kocha!...
Nic, nic innego, tylko miłość przywiodła go tutaj, tęsknota wskazywała mu drogę, wiodło serce.
O! jak wdzięczną mu jest za to przybycie w ten okropny wieczór jesienny! Nie może znaleźć słów na wypowiedzenie swojej radości; jeszcze nie ochłonęła z dawniejszego przestrachu, jeszcze nie oswoiła się z chwilą obecną.
To dziwne — co się z nią dzieje?
Dawniej tarzano się u jej nóg, błagając o jedno spojrzenie, o jeden uśmiech; dziś ona byłaby zdolną w ton prośby uderzyć, gdyby Władysław chciał ją porzucić w tej chwili.
Ale czy porzucić może?...
On czuje ogień w sercu, krew falą palącą w żyłach mu płynie, arfianą pieśń mu gra...
Jak pszczoła w liść różany, tak on wpił się ustami w drżącą od radości dłoń ukochanej kobiety. Całuje, przytula do piersi i znów całuje.
Amelia nie broni się, oddana niespodziewanemu szczęściu.
"Więc ramieniem ogarnął jej kibić — do ust pomknął...
Zakołował świat przed nim.
To pierwszy pocałunek, jaki złożył na usta kobiece. Pocałunek, który do raju wiedzie, lub — w grób.
Ale on horoskopów nie stawia w tej chwili. Szczęśliwy jest — a cóż jest wyższego nad szczęście?...
— "Więc myślałaś o mnie?... tęskniłaś do mnie?..
.
Odpowiedziała mocnym uściskiem ręki.
— Chodź!... siadaj!...
— O, błogosławiony dniu! — zawołał AVładysław z uniesieniem. — Więc nie zawiodło mnie serce, nie oszukało przeczucie!...
Czy potrzeba słów więcej do zwierzeń?
Amelia widziała przed sobą człowieka, który ją kochał całym szałem krwi młodej, pełnem uniesieniem wiośuianycli chwil zachwytu, miłością pierwszą, a silną, jak śmierć. Ach! ona igrała z tem uczuciem nieraz, doprowadzała do szału i później, gdy się znużyła kochaniem — obojętnością głazu go odtrącała. I odchodzili od niej ci Adamici, z ziemskiego raju wygnani, ale śmiertelnej bladości nie widziała na ich czołach, żadnemu z tych odtrąconych nie pękło serce. Byli to mniej więcej wytrawni gracze w miłości, nie palili więc mostów za sobą, choć małą cząstkę siebie zostawiali zawsze na dzień jutrzejszy.
Gdyby postąpiła tak z tym, który w uniesieniu serdecznem błogosławił przed chwilą dzień swojego przybycia?..
Uczuła w sercu strach.
Możeby od niej precz poszedł w milczeniu dum- nem, ale gdyby go odnaleźć chciała, nie znalazłaby7 na tej ziemi. ^
Spojrzała w piękuą, młodą twarz Władysława.
— Czy kochasz? — szepnął.
Myśli-błyskawice przez głowę jej przeleciały7...
Zatrwożyły7 ją słowa Rabsztyńskiego o ruinie majątkowej, wspomniała różę, do której przyrównywała siebie, a ona rozsypała się przed nią. Słyszała
^
szelest skrzydeł odlatującego anioła młodości. Nie- zmęczonym krokiem czas idzie i idzie, tryumfu coraz mniej, coraz więcej spotyka złośliwych uśmiechów na ustach ludzkich. To ostatni, który ją kocha — to pierwszy, który jej oddał serce całe...
Pochyliła się, piękną głowę oparła o ramię Władysława i patrzała nań długo, długo...
— A ty? — spytała po chwili.
— Jakiej przysięgi chcesz? — zawołał, unosząc się.
— Żadnej, żadnej—podchwyciła szybko Amelia. —Wierzę bez przysiąg... wierzę, wierzę!
—- A ty... czy kochasz? — powtórzył Władysław.
Białe ramiona kobiety oplotły jego szyję, i pocałunek długi, jak wieczność, palący, jak żar lawy, spoczął na ustach mężczyzny.
— Kocham—wyszeptała.
I ona raz pierwszy wymówiła te słowa.
Kocliałaż prawdziwie?
Nie wiedziała sama, ale dziwną rozkosz uczuła, wymawiając wyraz, który dotychczas z ust jej nie wychodził. Ona go słyszała wymawiany przez tysiące ust męskich, gdy nęciła czarem swej postaci, lecz sama nie wypowiedziała go ani razu. Brzydziła się kłamstwem. W jej szałach krew grała rolę — uczucie spało...
Dziś coś drgnęło we wnętrzu jej istoty i powiedziała: “Kocham" raz, drugi i trzeci —i pieściła się dźwiękiem tego słowa, jak dziecię zabawką piękną.
Usiedli na małej kozetce, stojącej w rogu salonu, osłouionej rozłożystymi liśćmi palm, i uderzyl
i
w szept rozmowy. Prowadzili ją, przyciszonym głosem, choć nikt nie słuchał, choć nikt wejść bez wyraźnego rozkazu nie miał prawa. Czasami dźwięk serdecznej pogawędki przycichał nagle, wtedy rozbrzmiewał szmer pocałunków, a później długa cisza zalegała salon. Zdawało się tylko, że silniej drżą blade lamp płomyki, ukryte w alabastrów kielichach, że nawet na dworze jesienny szum wiatru ustaje, że wszystko, co tchnąć mogło, zaparło tchnienie, by tej uroczystej nie przerywać ciszy.
Po tej chwili tajemniczego milczenia znowu się wzmagał dźwięk rozmowy. "Wiatr z większą siłą uderzał o okna pałacu, szamotał gniewnie gałęźmi lip i kasztanów, a wpadłszy w szczelinę jakąś, ze zdwojoną wył mocą. Wtedy Amelia, strwożona tem rozpasanem wyciem wichru, z dziwną trwogą przytulała się do Władysława, który ją ogarniał ramieniem, całował czoło, skronie, włosy, upojony nad- miernem szczęściem.
W takiej chwili tajemnic niemasz; nie miał ich przynajmniej Władysław. Mówił o swojej tęsknocie, o swojej walce z nieposłusznem sercem, o tłumionych westchnieniach i ukrywanej na dnie duszy boleści. Kochał, ale czy był kochany, miał wątpliwości tysiąc. I powoli przyzwyczajał się do swojego smutku i powoli godził się z przeznaczeniem, gdy oto wieść gruchnęła o Stanisławie Pabsztyńskim.
— Piekło miałem w duszy — mówił, przytulając dłonie Amelii do swej piersi. — Wszystko, co było pogrzebane, zapomniane — podniosło się nagle i zbudziło. Gdybyś mnie przywitała inaczej, gdybym zastał tu Stanisława, uśmiechającego się do ciebie — oszalałbym!...
Nagle zwrócił się do hrabiny i porywając jej obie dłonie w uścisk swój silny, zawołał:
— Ty nie kochałaś go nigdy... prawda?...
— Ja!?...
Śmiech wypadł z piersi Amelii.
— A on?... — pytał Władysław.
Ledwie widoczne zmarszczki zarysowały się na czole pięknej kobiety.
— On?...
Nie chciała, nie mogła się przyznać do przegranej.
— On?... Zdaje się, że się kochał — odpowiedziała obojętnie.
Dość było Władysławowi tych słów.
— Nędznik! — wyszeptał w duchu.
Amelia nie przeczuwała, że powyższemi słowami zabiła przyjaźń i Rabsztyńskiego odrzuciła może na zawsze od progu domu Murskich.
W tej chwili zaszumiał wiatr z siłą okrutną, aż brzękły okna pałacu.
— Jak dobrze, że przyjechałeś! — mówiła dalej, tuląc się do Władysława. — Ten wieczór, pełny posępnych gwarów i szmerów wichrowych, napełniał mnie trwogą niewysłowioną. Przyjechałeś i nieprędko odjedziesz, bo ja ciebie nie puszczę, nie, nie, nie! Lecz nie zostaniemy tutaj, pod tem niebem płowem, chmurami pokrytem, udamy się dalej, dalej—na południe, do Włoch!... Nam potrzeba słońca i róż, nocy weneckich, ciszy przerywanej tylko szelestem fal Adryatyku. Tam będziemy mieli pełnię szczęścia, tam cudowny nasz sen się wyśni!
— Czy tu nam źle będzie?..—szepnął Władysław
.
— Tam! — odpowiedziała.
— Ja pragnę ciebie.
— Tam!... — w rozkosznem powtórzyła omdleniu.
— Byle prędzej, prędzej! — zawołał niewolnik szału.
Amelia drgnęła lekko, a na czole jej zjawił się smutek nagły, który nie uszedł uwagi Władysława.
Pochylił się i w twarz spojrzał.
W oczach kobiety błysnęły łzy.
— Ty płaczesz? — zapytał z trwogą.
— Prędzej, powiedziałeś! O, i jabym chciała jak najprędzej uciec stąd od tej prozy życia, od tych wszystkich interesów, które mnie zabijają. Ale cóż?... to wszystko zależy od woli Rabsztyńskiego.
Władysław rzucił się.
— Cóż jemu do nas? — zgrzytnął.
— Do nas nic. Ale w jego rękach są pieniądze, które mi pod miarką wydziela. Kiedy da i czy da — nic nie wiem!...
Była chwila ciszy.
— On, prawda, sumiennie interesa moje prowadzi, którym ja sama podołać nie mogłam. Teraz zajmuje się wypłatą długów, sprzedażą części fortuny, a ja tu siedzę, jak niewolnica. Lecz nie wytrzymam dłużej, nie wytrzymani, przynajmniej w tej chwili... Sprzedam klejnoty i wyjadę... wyjedziemy...
Pochyliła się przez ramię Władysława.
— Wyjedziemy dokończyć nasz sen złoty.
— Wyjedziemy — szeptał Murski, od zmysłów odchodząc pod czarem spojrzeń fiołkowych oczu. — Pieniądze mam, mieć będę, naznacz dzień, godzinę. Jam twój, na wieki twój, do grobu twój!..
.
Szybko zbiegł wieczór na projektach podróży, na rozkosznych marzeniach wycieczek wspólnych po ki*ajach znajomych dobrze Amelii, lecz obcych Władysławowi. Me liczył się wcale ze środkami, z zapasem, jaki miał przy sobie: mierzył siły na zamiary, oddany chwili obecnej, pragnąc uchylić rąbek szczęścia, uszczknąć kwiat tajemniczej rozkoszy, który miał mu rozkwitnąć gdzieś pod niebem włoskiem.
Włochy!... to kraj marzeń lat jego dziecinnych.
I widział siebie stojącego na ruinach Kolizeum, w cudnej zatoce neapolitańskiej, nad szafirowemi falami Adryatyku. A przy nim, zawsze przy nim, wszędzie przy nim, wijąca się jak bluszcz koło niego, czarodziejska postać Amelii. Rozkosz, szczęście, szał, upojenie — to jedno, nieprzerwane pasmo dni, wspólnie z nią spędzonych. Możeż się wyrzec tego nieba, które wszystkimi błękitami swymi otacza go, spowija, spowija do snu ze srebra i kryształu?...
— O czem marzysz? — kładąc dłoń na jego dłoni, spytała Amelia.
— Byłem we Włoszech, kończyliśmy tam sen tu rozpoczęty.
Rumieniec cudny wystąpił na twarz kusicielki.
— Daj ust! — szepnął Władysław.
^Przymknęła oczy, zbliżając do twarzy Władysława dwa wonne listki róży.
Ktoś u drzwi stuknął — raz, drugi i trzeci.
Amelia skoczyła, Władysław podniósł się szybko i wziął do rąk leżący na stole album.
— A, to pewnie Flora — odezwała się pani Tarantula.
9
Korycka — to pewnie moja kochana Flora, z oznajmieniem wieczerzy śpieszy. I czemu jej tak pilno!...
Spojrzała na zegar i roześmiała się.
— Czy wiesz pan, że pół do jedenastej dochodzi...
Podbiegła do Władysława.
— Winowajca! — szepnęła.
Odwróciła się do drzwi.
— Entrez! — rzuciła w głąb salonu.
Madame Flaubert weszła.
Była to kobieta lat czterdziestu kilku, ale łaskawy Czas nie wypisał tej liczby na jej krągłej, gładkiej, pulchnej twarzy. Białe ręce, aż do ramion, świeciły, jak utoczone z marmuru, włos jasny misternym warkoczem zwijał się na głowie, którą poruszała lekko, idąc krokiem poważnym, do czego ją zmuszała pewna otyłość, niechorobliwa jednak, lecz pełnem, skończonem patrząca zdrowiem. Kosmetyki nigdy nie postały na jej białej, świecącej naturalnym rumieńcem twarzy; oczy miała błękitne, nos nieco garbaty, ale mały, zgrabny, usta pełne, jakby z koralu wycięte. Sprowadziła ją sobie pani Korycka z Paryża na towarzyszkę nieodstępną. Przylgnęły do siebie i zaprzyjaźniły się. Pani Flaubert wdzięczna była za chleb, którego do syta miała; hrabina ceniła w niej dyskrecyę i niemieszanie się do jej spraw. Flora odrazu zrozumiała rolę, jaka jej przypadła. Niewołana nie zjawiła się nigdy, w czas zawsze odchodziła, żadnym też plotkom nie dawała ucha, ani nie powtarzała rzeczy niepotrzebnych. Oddana swej pani, czy przyjaciółce, nie czuła się w prawie wydawania o niej sądów, zresztą miała ręce zu
pełnie wolne, nikt jej nie cenzurował, przynajmniej pani Amelia daleką, była od krępowania jej w czem- kolwiek. To też stosunek między niemi był doskonały i trwałość jego zapewniona.
— Moja najlepsza przyjaciółka — odezwała się hrabina, wskazując Florę.
Władysław się skłonił, madame Flaubert odpowiedziała majestatycznem skinieniem głowy.
— Stęskniłaś się do mnie? — pytała dalej Amelia, poprawiając nieco włosy, które rozplątały się w uściskach Władysława.
— Będę szczerą, chere Amelie, i powiem, że w tej chwili nie tęsknota do ciebie przywiodła mię tutaj, lecz wskazówka zegara, pokazująca jedenastą. Na miłej pogawędce z gościem czas ci lotem piorunu przeszedł, ale ten gość może potrzebuje posiłku; ośmieliłam się zaparzyć herbatę i lekkiem zapukaniem w drzwi sam na sam przerwać. Czy się gniewasz?
— O nie, nie, wyręczasz gospodynię w jej zapomnieniu. Ale widzisz, cherie, to gość nie widziany oddawna, a znajomy oddawna; to ten, który bałamucił mię trochę podczas ostatniego karnawału w Warszawie, ten, o którym ci mówiłam nieraz — pamiętasz?...
— Aaa!...
Łagodne, błękitne oczy Flory spoczęły na twarzy Władysława.
Władysław się uśmiechnął, tak mu miłe było to przypomnienie Amelii.
Flora nie pamiętała o tem, czego pamiętać nie mogła. Pani Amelia nie wspominała jej nigd
y
o Władysławie, który przesunął się przed nią, nie zostawiając silniejszego śladu ani w sercu, ani w pamięci. Była jeszcze królową balów wszystkich, odbierała hołdy, wierzyła w ich trwałość.
Nagle — coś się zmieniło, coś chłodem, pustką dokoła niej powiało. Dzisiejszy wieczór, przepełniony płaczem deszczu i westchnieniami wichru, dokonał reszty. Przeraziła ją samotność.
Samotność!...
Okrutny wyraz!...
Nikt nie odwiedzał jej w opuszczonym Korycku, nikt nie pamiętał o niej...
Była bardzo smutna — wtem zjawił się Władysław... Kilka słów z nim zamienionych powiedziało jej, dlaczego przybył. Minął strach, smutek, samotność — uczuła wdzięczność bez granic dla tego niespodziewanego przybysza. Chciała więc go silnie przywiązać do siebie, bo to może ostatni listek z jej wieńca wawrzynowego, ostatni kochanek, który jej nie opuści.
Dobrze już było po północy, gdy Władysław udał się do przeznaczonych dla niego apartamentów. Po środku, u sufitu zawieszona lampa jasne, białe światło rzucała na ściany, wykładane marmurem: dużo tam było zieleni i kwiatów, delikatnych złoceń i zwierciadeł. W drugim pokoju, przeznaczo- ^ nym na sypialnię, płonęło światło ponsowe i gorącym kolorem swoim zdawało się ciskać płomienie ognia i palić. Kontrast świateł, delikatna woń jakaś, unosząca się w powietrzu, odurzyły Władysława do reszty. Zatrzymał się chwilę tylko w białym salonie i wbiegł do pokoju o barwie białej.
*
Ten sam narkotyczny, dziwnie subtelny zapach kwiatów czy kadzideł, i tu go owionął; nurzając się w blasku jaskrawej czerwieni, zdało mu się, że się pogrąża w jakiejś ciepłej kąpieli, i dziwnie przy- śpieszonem tempem zaczęło bić mu serce. Słyszał szelest krwi w swoich żyłach, doznawał uczucia jakiegoś rozkosznego zamętu, Czuł, że omdlewał, lecz nie tracił świadomości obecnej chwili, przeciwnie, dziękował losowi, że go tu zawiódł i postawił w przedsionku większego, nad spodziewane, szczęścia.
Zanurzył się w miękki fotel i oddał marzeniom.
Czy usnął?
Nie wiedział nic.
Był jednak pewien, że go lekkiem skrzydłem sen ogarnął i trzymał w swoich pieściwych ramionach...
Marzył.
To objęcie wydało mu się Amelii objęciem. Chciał się przekonać, czy go sen nie zwodzi, i powoli, by nie spłoszyć rajskiego ptaka, uniósł kle- jące się do snu powieki...
— To ty?... — krzyknął nagle.
Skoczył.
Widmo szybko usunęło się w głąb, ale nie znikło, tylko zawisło u góry i oblane blaskiem purpurowego światła, z rozkosznym uśmiechem na półotwartych ustach, z koralu rzeźbionych, patrzało Wprost na niego.
Władysław stał chwilę, rozpierzchłe myśli do porządku przywołując...
— Aa! — wybiegło mu z ust
.
Stał przed portretem Amelii.
To dziwne: nie zauważył go wchodząc.
Patrzał godzinę długą, nasycając zmysły czarodziejskim widokiem.
Obudził się dość wcześnie, nie porzucał jednak miękkiej pościeli, takie ogarnęło go jakieś lenistwo lube.
Spojrzał w okno.
Szare, jesienne chmury okrywały widnokrąg,- jednostajny szmer deszczu dolatywał do rozbudzonego słuchu.
— Ach! gdyby choć odrobinę!... — szepnął.
"Ubrał się szybko i wszedł do salonu.
W chwili, gdy wchodził, pani Amelia list jakiś podarła i gniewnie cisnęła go na posadzkę...
"Władysław podbiegł.
— A!—zawołała, zbliżając się szybko. — Dzień dobry! — dodała, obie ręce wyciągając ku niemu.
Murski uchwycił drogie dłonie i całować zaczął, ale spojrzawszy w twarz ukochanej, z trwogą pewną od ust je nagle oderwał.
— Co to, łzy? — zapytał.
Tak, para pereł świeciła w oczach Amelii...
— Widzisz, jaka ja nieszczęśliwa jestem — zawołała pieszczotliwie, piękną głowę przytulając do jego ramienia.
— Co się stało? mów, co się stało? — pytat Władysław. — Gdym wchodził, podarłaś list jakiśT podarłaś go z gniewem. Co to za list był? od kogo? co zawierał?
— To pisał ten nieznośny Rabsztyński
.
Dodany przymiotnik widocznie się podobał Władysławowi. Uśmiech zadowolenia przewinął mu się przez usta i, pochylając się nad wygiętą w pół przez jego ramię, pytał o zawartość pisma.
— Wspominałam ci, że po załatwieniu się choć częściowem z moimi interesami, miał mi pewną sumę przysłać, która mi jest nieodbicie potrzebna. Oczekiwałam jej z dnia na dzień, jak kania dżdżu, a tymczasem...
— Co? co? — pytał Władysław.
— “Jaśnie wielmożna hrabina musi jeszcze ■z miesiąc poczekać, nim będę w stanie potrzebnej jej sumy udzielić" — zawołała, kładąc przycisk na każdy wyraz prawie. — Miesiąc! Czy ja wytrzymam miesiąc w tej pustce, w tej głuszy, przy tym lamencie wichru i tem niebie wciąż pochmurnem, jak stara panna? Czy ja wytrzymam?... A!...
Małe piąstki zacisnęła i rzuciła się na półfo- telik gniewna, niecierpliwa, targając batystową chusteczkę.
W niczem a w niczem gniew ten nie zaszkodził piękności Amelii. Przeciwnie, podniósł jej wdzięki nawet, bo twarz silniejszymi rumieńcami ubarwił, kazał i tak prześlicznym oczom błysnąć brylantów skrami, piersiom zafalować ruchem pełnym, a drżeć ustom, w których przelewał się roztopiony koral. Gniew ten jednak uśmierzać się zdawał, ile • razy rzuciła spojrzenie na Władysława. Wtedy na drgające ust korale zlatywał uśmiech, oczy patrzały urokiem niewysłowionych ponęt...
Władysław podbiegł i pieszczotliwemi słowy pocieszać zaczął
.
— Gdyby nie przybycie pana... twoje... doprawdy nie wiem, co ze mnąby się stało... Flora już mi mówiła, że blednę, wynajdowała rozmaite przyczyny choroby i środki na nią, nie wiedząc, że przyczyną tej słabości była tęsknota—lekiem jedynym... ty! — szepnęła cicho.
Władysław ukląkł i twarz zanurzył w fałdach jej sukni.
— Czy bardzo kochasz?... — dodała cicho.
— Kocham, szaleję! — stłumionym odpowiedział głosem.
Nie było już mowy o Rabsztyńskim; Władysław sam nawet unikał tego nazwiska, oddany cały miłości, czy namiętności, która, jak król samowładny, nad jego wolą, rozumem, sercem, panować zaczęła. Zapomniał, że po za nim jest jeszcze jakiś świat, że w Zagajach z niecierpliwością oczekują jego powrotu; żył tylko dniem dzisiejszym i marzeniem o jutrze szczęśliwem. Pani Amelia potrafiła marzenia te podsycać, z dniem każdym wpijając się coraz bardziej w jego pamięć i serce; więcej teraz, niż szału, miłości pragnęła. Szał przemija — miłość trwa wiecznie. Teraz ona chciała być kochaną nie- tylko zmysłami.
— Flora! — szepnęła pewnego wieczoru powiernicy swojej — czy wiesz, o czem marzyłam dzisiaj?...
Flora udała zaciekawienie.
— Ale... jak ci to powiedzieć?...
Rumieniec na twarz jej wybiegł, dziwnego jakiegoś wstydu rumieniec
.
Udanie Flory znikło, ciekawość była prawdziwą..
— O czem mi pani cliCe mówić? — spytała.
— Dość szału, wyuzdania, pragnień, nikczemnego życia zmysłami tylko! — zawołała, podnosząc się szybko. — Ja chcę kochać i być kochaną, mieć prawo do szacunku ludzi i bielszych wspomnień!
Ruchem gorączkowym przechadzać się zaczęła, a widocznie wypowiedziane przed chwilą wyrazy kosztowały ją wiele, wiele, bo po chwili bladość okryła jej twarz, jakaś niemoc ją ogarnęła: zachwiała się, zakryła twarz rękoma i z płaczem upadła na sofę.
Flora podbiegła, chcąc trzeŹAvić i o ratunek wołać; już skoczyła do wiszącej taśmy od dzwonka, gdy Amelia znaczącym ruchem powstrzymała ją od tego.
— Co tobie jest, droga pani? co tobie jest? — pytała z niepokojem przyjaciółka.
Hrabina wpatrzyła się w pytającą.
— Co mi jest?... — odezwała się powoli.
Wstała i, ujmując dłoń Flory, podeszła z nią
do źwierciadła.
— Patrz'... — szepnęła.
— Jesteś piękna, jak zawsze.
—- Nie kłam! Jeżeli ty chcesz mnie oszukać, nie oszuka ta zimna, nieczuła na łzy i skargi tafla szklana. Piękność przemija, młodość przemija — czy ty rozumiesz?... Ja czuję już jesienny chłód tej jesieni, której nikt nie kocha, nikt nie pożąda!... Ludzi odurza piękność lub złoto. Pierwsza dziś, jutro ucieknie — tamto
.
Wyraz przestrachu zarysował się na twarzy mówiącej.
— Coraz gorsze wieści dochodzą o stanie fortuny mojej. Ja wierzę doniesieniom Rabsztyńskiego, — to człowiek prawy, uczciwości nieskazitelnej. Nie chcąc mnie przerażać, ukrywał długo stan interesów majątkowych przede mną, myśląc, że da radę, że ofiarą części ocali mi coś jeszcze. Ostatni jego list jest wybuchem długo przygotowanego gromu. Nie mam nic!
— Co? co? — zawołała przerażona Flora.
— Ruina... — wyszeptała stłumionym głosem Amelia.
Długą chwilę trwało milczenie, przerywane tylko ciężkim oddechem Flory i cichym, urywanym płaczem hrabiny.
— Jakto? Z całej fortuny pani — nic?
— Nic — odpowiedziała Korycka — prawie nic!
— A, jest prawie! — odetchnęła Flora.
— Może mi zostać folwark jeden, lub po sprzedaży jego kapitał, mogący dać do trzech tysięcy rubli procentu rocznie. Czy ja potrafię żyć z tej sumy? Czy za rok, dwa... Okropność!...
Wyrazu nędza nie mogła wymówić; usunęła się na sofę i drżała, jak w febrze.
— Nie myślałam nigdy — ciągnęła dalej, jakby dokończając niewypowiedzianej myśli przed samą sobą — nie myślałam nigdy, że młodość tak szybko przechodzi, piękność jest tak nietrwałym kwiatem, a pieniądz wyczerpać się może. Nie myślałam o tem nigdy!
Flora usiadła przy niej
.
— Eli! co to mówić!... jeszcze czarami swych wdzięków długo walczyć zwycięsko możesz!
Amelia się wzdrygnęła.
— Milcz, jeżeli chcesz, bym cię przyjaciółką swą zwała!
— Wybacz. Zapomniałam o początku rozmowy naszej... Czekam końca.
Korycka zdawała się namyślać.
— Jest człowiek, który nic nie wie o mojej przeszłości. Ten człowiek kocha mnie — inaczej, inaczej, niż... tamci.
— Czy nie myślisz czasem o małżeństwie?
— Tak! — zawołała szybko Amelia, wstając — tak!... Dom własny, ognisko rodzinne — to już ostatni mój sen!
— Czy nie za późny? — przez zaciśnięte usta Flory wybiegło pytanie, ale wyszeptane tak cicho, że słów hrabina nie dosłyszała.
Tego wieczoru już nic nie mówiły z sobą przyjaciółki od lat dawnych. Amelia wyczerpana usnęła snem gorączkowym, a panna Flora, kołysząc się poważnie z boku na bok, przechadzała się powoli w przyległym do sypialni hrabiny pokoju, zajęta jakąś filozoficzną myślą.
— Mąż? to ten pan Władysław ma być jej mężem?... Bonne idee! ale trzeba przeszłość na cztery klucze zamknąć i wszystkim ścianom milczeć kazać i echa wszystkie potopić. To trudno, ma lelle amie — to bardzo trudno!
Tak szepcąc, rozbierała się powoli, układając do snu piękne, jak ulane z bronzu, kształty swojego ciała
.
Nazajutrz pani Amelia nie pokazała się na pokojach.
Gorączkowo przepędzona noc źle oddziałała na jej wygląd; miała twarz zanadto bladą, usta zwiędłe, oczy przymglone i otoczone obwódkami si- nemi. Taką, jaką była w tej chwili, bała się pokazać oczom "Władysława, który — nie wątpiła o tem — nim się do snu ułożył, długą godzinę przepędzić musiał przed jej portretem, w karmazynowyin zawieszonym pokoju.
Była wtedy w pełni wdzięków i powodzenia.
Choroba hrabiny zaniepokoiła Władysława. Co chwila zapytywał o stan jej zdrowia pannę Florę, która, wyręczając gospodynię, bawiła gościa.
— Czy hrabina wezwała lekarza? — pytał.
— To nic groźnego — odpowiadała Flora.
— Jakaż być może przyczyna- tego zasłabnięcia tak niespodzianego?
— Ach! wiele rzeczy i nie dzisiaj złożyło się na to. Jakkolwiek ja zupełnie nie wchodzę w sekreta mojej przyjaciółki i pani, domyślić się jeduak mogłam, że Amelka tęskniła po czeiuś, czy po kimś. To oczekiwanie... to jest, chciałam mówić, tęsknota, pewna wątpliwość o spełnieniu się marzeń, już źle na nią podziałało. Przyjazd pana dziwnie ją ożywił, dodam, zanadto nawet wzruszył, a wzruszenia, wzruszenia silne, szkodzą, i coś zaszkodziło Anielce.
Uśmiechnęła się.
Władysław nie był dłużny, tylko, że panna Flora z zimnym spokojem prowadziła opowieść swoją i uśmiechała się jakimś sztucznym uśmiechem, a on czuł, jak mu serce pierś rozsadzało
.
— Wzruszenie jednak, o jakiem panu wspominałam, nie pociągnęłoby za sobą żadnych szkodliwych następstw dla zdrowia, ale gdy do tego przyłączyła się po raz drugi wysłana przez adwokata wiadomość, że obecnie nie jest w możności przysłania jej znaczniejszej sumy na wyjazd do Włoch, to wszystko razem, powiadam, źle oddziałało na jej delikatny organizm.
— Ale mów pani otwarcie — niebezpieczeństwo nie grozi żadne?
— Ja powiem panu szczerze. Zabija ją bytność w tym nieznośnym Korycku, rozstraja jesień tutejsza, chłodna, mokra, okropna! Ona, prawdziwe dziecię słońca i błękitów, nie może przenieść tych mroków i wilgoci jesiennej. Dla niej jest koniecznym, zbawiennym niemal wyjazd do stron cieplejszych, oddalenie się od tych męczących, majątkowych kłopotów i nagabywań Rabsztyńskiego.
Władysław drgnął.
— Jej potrzeba Włoch, Włoch i jeszcze raz— Włoch!...
Z pokoju Amelii dał się słyszeć dzwonek. Flora udała się do chorej, a AYładysław szybkimi krokami zaczął przemierzać pokój.
Włochy! to i jego marzenie — teraz ten wyjazd jest połączony z jej zdrowiem i — z czemś jeszcze...
Fala krwi uderzyła mu do głowy.
Pocóż więc zwlekać i patrzeć w ręce pana Rabsztyńskiego? Czas nie stoi, on spragniony jej pocałunków, ona — chora...
— Jechać — zaraz!... — zawołał
.
Trupia bladość pokryła mu czoło.
A pieniądze?
O tę prozę życia rozbijają się sny najpiękniejsze.
Opadła go niemoc jakaś, w piersi nie czuł serca, tylko niemy, bezsilny gniew nim miotał i trząsł całym.
— Aaa!—jęknął.
Do krwi przygryzł wargi, aż syknął z bólu.
Myślą był w pokoju Amelii, widział ją bladą, wyciągającą błagalnie ku niemu ramiona.
A on?
Z oczu mu łzy trysnęły.
On stoi silny a bezsilny — silny wolą, pragnieniem, bezsilny środkami, by pragnieniom pozwolić w czyn się zamienić.
Pani Flaubert wróciła; zmieniona twarz Władysława nie uszła jej uwagi.
— Nie szalej pan — odezwała się spokojnie.— Czego nie może zrobić w tej chwili Rabsztyński, zrobisz pan.
— Tak, ja! — wypadło z ust Władysława.
Flora uśmiechnęła się.
— Byłam pewna tego. A teraz, wracam od Amelki, która przeze mnie zapytuje pana, czy pan się nie nudzisz? czy panu nie brak czego?
— Sama pani hrabina dać może odpowiedź na to... Czyż ona nie wie, że bez niej świat nie istnieje dla mnie?...
— Aż tak?...
— Tak, pani, powtórz jej to sto razy, tysiąc...
>
Ale, na Boga! ona wie o tem bez żadnych pytań, bez żadnych odpowiedzi.
— Wie, wie — potwierdziła z uśmiechem Flora— i mówiła mi o tem, ale miłość jest trochę natrętną i po raz setny lubi słuchać dobrze znajomych sobie wyrazów. No, bądź pan spokojny. Myśl o wyjeździe Amelce zdrowie powróci, wyjedziecie razem — tout ira bien... Dobranoc panu.
Władysław, jak senny, wszedł do swojego pokoju i runął bezwładny prawie na łóżko.
Teraz on przepędził noc w gorączce i wstał blady, z sinemi piętnami pod oczyma.
— Dieu! ależ wy tu poumieracie! — zawołała Flora, widząc zmienionego do niepoznania Władysława.
— Jak się ma pani Amelia? — zapytał.
— Czeka na pana.
— Czy zaraz mogę zobaczyć ją?
— Służę panu!
Z bijącem sercem "Władysław przestąpił próg buduaru, w którym, otulona w szlafroczek z białego kaszmiru, wpół leżąc na szezlongu, oczekiwała hrabina przybycia niecierpliwego gościa.
Była blada, wydawała się więcej znużona, niż chora. Lekkie rumieńce, jak listki róży wykąpanej w jasnych promieniach słońca, bladą barwą świeciły na jej policzkach, tylko usta żywszą czerwienią korali grały, tylko oczy, pod któremi się pokładły jakieś cienie smutne, zdawały się patrzeć głębią większą, osnute mgłą nieutulonej tęsknoty.
Na widok wchodzącego Władysława uśmiech poruszył jej usta, potrząsła głową, którą okrywa
ł
lekki strój koronkowy i, wyciągając rękę, odezwała się nieco zmęczonym głosem:
— Widzisz, co ze mną się zrobiło?...
Władysław podaną dłoń ujął i pocałunek długi
gorący, na pięknej rączce złożył.
— Trochę zbladłaś, pani, trochę patrzysz przez łzy, ale nic ci nie ubyło wdzięku, uroku, czaru!...
Długim uściskiem hrabina podziękowała za te słowa pociechy, ale uśmiechu nie było.
— A gdybyś mnie zastał inną, mniej piękną, jak mówisz, czy kochałbyś również?
— Pamiętasz, ześ przysiąg nie chciała — odpowiedział Władysław.
— Prawda! — szepnęła.—Ale co wy w nas kochacie? Piękne oczy, uśmiech zalotny, twarzyczkę ładną i nic więcej! Gdy to zniknie, co wtedy zostaje?
— Bogactwo uczuć, skarby serca; ja więcej to kocham, niż piękność twoją!
Jakaś chmura przebiegła przez blade czoło Amelii; wpół urwane westchnienie stłumiła w piersi i, opierając głowę o ramię Władysława, zatonęła w marzeniach. Nagle się rzuciła—marzenie widać było przykre; nerwowym ruchem pochwyciła obie dłonie Władysława i gwałtownie przygarnęła je do siebie. Władysław spojrzał w jej oczy.
— Nie śmiej się ze mnie—szepnęła—czasem mię dziwny strach ogarnia, niewytłómaczona przejmuje trwoga. Ale ty mnie nie opuścisz, prawda? prawda? — pytała jakimś głosem błagalnym.
— Drogie dziecko! — odszepnął Władysław.
— Flora mi mówiła, że pojedziemy do Włoch razem — może tam pokochasz więcej, może tam... ślub weźmiemy..
.
Ze drżeniem dwa ostatnie wypowiedziała wyrazy— nie była pewną odpowiedzi Władysława. Ale on uniósł się szczęściem.
— Tak, tak! — zawołał.— Przecież o niczem innem nie myślałem; popełniłbym grzech, gdybym pomyślał o czem innem. Pozwolisz, Anielko, że napiszę list do ojca, do siostry — oni nie odmówią...
— Nie, nie, nie!... — zawołała szybko, przerywając Władysławowi w pół zdania. — To później, to później, napiszemy z Włoch do nich... Kto wie, co ojciec twój powie?.. Są źli ludzie, złe języki—jest tam... i Rabsztyński.
Amelia obawiała się Rabsztyńskiego, któremu nie obcą była jej przeszłość. Władysław zrozumiał to inaczej. Powodowany zemstą, mógł pan Stanisław nie oszczędzać tej, która go odtrąciła; znał zresztą ojca i wiedział, że on obawiał się panów, że na związek jego z hrabiną nie zgodziłby się za nic w świecie. Tak! Amelia ma słuszność — to wszystko później, później, gdy nic już zerwać nie będzie mogło przysięgi ślubnej.
Amelia tej myśli wyjazdu do Włoch uchwyciła się, jak nici złotej, która, w szarzejącem paśmie jej żywota błysła nagle ostatnim blaskiem nadziei, popchnęło ją do tego kroku osamotnienie, które wciąż szerszem kołem roztaczało się wkoło niej, — i ruina majątkowa. Starość przy nędzy, ze wspomnieniami, o których mówić nie mogła, wiała ku niej groźbą, stokroć gorszą od śmierci samej. Była podobną do gracza, który wszystko przegrał — został mu grosz ostatni. On teraz musi wygrać; skupi myśl całą, Tarantula. 1
0
energię całą, niebieskie i piekielne zawezwie potęgi — ale musi wygrać. Amelia grosz ten rzuciła na stół... Ze śmiertelną trwogą wyszeptała: ślub!...
Władysław u nóg jej leżał... Wygrała.
Wyjazd do AVłoch był postanowiony. Władysław tylko nie mógł oznaczyć godziny, ani dnia; mówił, że lada chwila oczekiwał przyjścia większego pieniężnego zasiłku.
Amelia szybko przyszła do zdrowia, wróciła dawna wesołość, dawna piękność. Władysław, upojony czarami kochanki, o wszystkiem zapominał przy niej, ale gdy nadeszła noc, ta budzicielka myśli uśpionych, niema ogarniała go rozpacz. Amelia codziennie zapytywała go o list z poczty, pięciu naznaczony pieczęciami — on ją upewniał, że przyjdzie dziś, jutro, a tymczasem płomienie wybiegały mu na twarz. Brzydził się kłamstwem zawsze, a teraz musiał kłamać. Okropnem mu się zdawało wypowiedzenie prawdy. Co? stanąć przy niej i powiedzieć:
— Oszukiwałem ciebie—nie mam pieniędzy!...
Nigdy!...
I tłukł się myślami, jak ptak uwięziony w klatce, zapominając tylko o swojej rozpaczy w obecności przygotowującej się do wyjazdu Amelii.
— I kiedyż te pieniądze nadejdą? — pytała, zniecierpliwiona zwłoką niezrozumiałą.
— Jutro, sądzę, że jutro — wyszeptał Władysław.
Siedzieli do późna, marząc o Włoszech, o wycieczkach wspólnych, o szczęściu, stojącem tuż, tuż za drzwiami, byleby tylko oczekiwany list z poczty nadszedł
.
Pocałowaniem w czoło pożegnała Władysława, który, jak szalony, wybiegł z pałacu, kierując się do pana Sokolnickiego, zarządzającego folwarkiem koryckim.
Pau rządca jeszcze nie spał, sprawdzał rachunki jakieś i kręcił głową, obliczając sumę, przeznaczoną na wypłatę robotnikom.
Władysław zastukał do drzwi.
— Co za czort? — krzyknął pau Michał.
Drzwi nie były zamknięte. Władysław, nie zrażony pytaniem, nie widząc tylko potrzeby odpowiedzi, wszedł do mieszkania Sokolnickiego.
— A! to pan...
— Czy pan, panie rządco, wszystkim przychodzącym do siebie takie pytanie rzucasz? — odezwał się Władysław z uśmiechem.
— Ach, przepraszam, najmocniej przepraszam ale czy ja się spodziewałem pana, czy co? Bardzo przepraszam, proszę siadać, proszę; czem mogę służyć?
Władysław usiadł.
— Chcę pana o jedną rzecz zapytać.
— Słucham.
— Czy w Korycku znalazłbym kogo, oczywiście Żyda, któryby mi parę tysięcy rubli pożyczył?
— O! — wykrzyknął pan Michał — a to w sam raz pan do mnie przychodzi. Tu już od dni kilku jakiś parszywy Żydek się dowiaduje i pyta, czy ja nie znam kogo, któryby potrzebował pożyczyć pieniędzy. “Może pan, panie Sokoluicki?" — pyta. Ja mówię: “Dureń jesteś!"—“Może grafini?"— on dalej pyta. —“Ruszaj, psie!" —ja na to. “Nu, a ten pan, co do grafini przyjechał?" “To sam pytaj!" — odpowia
dam — bo, proszę, pana, skąd ja mogę wiedzieć, czy pan potrzebuje pieniędzy, czy nie?
Władysław się poruszył.
— A gdzie on jest? wiesz pan?
— Był tu na kwadrans może przed przyjściem pana...
— I czegóż chciał znowu?
— A swoje prawił: “Może pan, panie Sokoł- nicki?.. może grafini?.. a może ten pan, co jest u gra- fini?..."
— Czy mógłbym się z nim zobaczyć i kiedy?..
— Fedko!— huknął pan rządca, podnosząc się z siedzenia i do drzwi się zwracając.
Po chwili parobek stanął w progu.
— Czy Lejba już poszedł? — zapytał pan So- kolnicki.
— Nie, proszę pana rządcego; z furmanami na dziedzińcu gada.
— Zawołaj go!
Parobek wyszedł.
— Zna pan tego Lejbę? — rzucił Władysław.
— A czortby ich znał! pewnie korycki!.. O, idzie!
Do pokoju wsuuęła się postać nikła, o rudych
włosach i pejsach długich, które aż do ramion spadały, zwinięte w wijące się pukle. Skłoniła się pokornie i nie patrząc na Władysława, do Sokolnickie- go podeszła.
— Jasny pan mnie wołał?
— Tak!
— Czy jasny pan juz potrzebuje?
■— Dureń jesteś!
— Nu, ja pytam
.
Usunął się o kilka kroków, czekając na zapytanie pana zarządzającego.
— Ani ja, ani grafini, tylko ten pan chciałby u ciebie coś tam pożyczyć.
Lejba się skłonił.
— Ile jasny pan sobie życzy?...
— Znasz mnie? — zapytał Władysław.
— Nu, na co znać?., kto u grafini bywa, to dosyć. Ja kontenty jestem, jeżeli komu dać można, bo teraz takie czasy, co żadnego interesu niema. Jak zacny pan weźmie pieniądze od Zydka, to i kapitał nie przepadnie i procent jest! Ile jasny pan potrzebuje?
Władysław milczał; nie rozumiał łatwości, z jaką mógł pożyczkę zaciągnąć w obcem miejscu, nieznajomy nikomu.
— Ile jasny pan potrzebuje? tysiąc, dwa, trzy?...
— Sześć—wypadło z ust Władysława.
— Ja dam i dziesięć!...
— Ot frant! — zaśmiał się Sokolnicki.
— Dziesięć — wyszeptał Władysław.
Lejba ruchem powolnym wyjął zawinięcie z zanadrza.
— Na prosty weksel? — zapytał Władysław.
— Na prosty.
— Bez poręczenia?
— Bez.
— Nie rozumiem! — szepnął Władysław.
Lejba wyjął pieniądze i, kładąc setki, liczyć
zaczął.
— Ruble?—odezwał się Murski
.
— Jasny pan chce guldeny?
— Skąd ty jesteś, panie Lejbo?
— Ja z tamtej strony granicy. Nu, albo co?
Władysław zaczął się przechadzać, przez mózg
mu przepływały fale mys'li, krew paliła policzki, zamęt jakiś czuł w głowie.
Dług...
Skąd odda?
Zagaje...
Dreszcz zimny przeszedł mu po ciele.
A jednak pieniądze mieć musi.
Po chwili uspokajać się zaczął...
— Pożyczam dla niej... o tym długu nie wspomnę ojcu. Amelia, gdy żoną moją zostanie, przyjmie go z chęcią. Tak! innego niema sposobu.
Zwrócił się do Lejby:
— He?
— Dziesięć...
— Panie Sokolnicki, przelicz pan, ja mam dziwny szum w głowie, nie byłbym pewny rachunku.
— Wszystkie są, panie dobrodzieju, z wyjątkiem tysiąca pięciuset rubli, które pewnie jako procent z góry pan Lejba sobie odliczył.
— Piętnasty procent! — zawołał Władysław.
— Proszę jasnego pana, na takie pożyczkie to i dwadzieścia wziąćby trzeba było.
— Dziesięć, wiecej nie dam!
Lejba się uśmiechnął.
— Co to za interes dla mnie? — mruknął.
— Jak chcesz! Więcej nie dam! Dziesięć z góry— toż to strach!
— Jaki strach?
— Bierzesz
?
— Pieniądze swoje, jasny panie!
Z flegmą zaczął je zgarniać.
— Dawaj!—szepnął cicho Władysław.
Pan Michał Sokolnicki znów obliczył, Lejba dostał weksel, na którym po chwili czerniał podpis z imieniem i nazwiskiem Władysława Murskiego.
Lejba wyszedł, Władysław pożegnał rządcę.
Gdy uczuł się posiadaczem sumy niemałej, która otwierała ścieśniony horyzont jego życia, Władysław odetehnął lżej. Nic już na przeszkodzie marzeniom jego nie stanie, z czynów swoich nie wyspowiada się przed nikim; zresztą, kto ma prawo do tej spowiedzi?
Ojciec?
On tym długiem nie obarczył Zagajów.
Byle Amelię posiąść, wszystko się ułoży dobrze.
Do pałacu wbiegł prawie — we drzwiach spotkał Florę.
— Czy hrabina już śpi?
— Bo?
— Bo chcę jej zakomunikować jedną wieść radosną.
Flora podbiegła do drzwi sypialnego pokoju pani, Władysław na palcach szedł za nią.
— Jeszcze widzę światło...
— Zastukam — odezwał się Władysław.
— A, to już bierz pan wszystko na swoją odpowiedzialność; ja się cofam!
— Dobranoc, pani!
— Dobranoc!
Pani Flaubert wyszła. Władysław zbliżył się do drzwi pokoju sypialnego Amelii
.
Stal chwilę, nim zastukał.
— To ty, Floro? — odezwał się głos z wewnątrz.
— To ja!... — szepnął Władysław.
— Co się stało? — zapytała strwożona Amelia.
— Chciałem, byś pani miała sny złote. Przybywam z miłą wieścią.
— Co? co? co? — zabrzmiało trzykrotnie.
Widocznie z łóżka skoczyła i podbiegła do
drzwi.
— Pieniądze są! — zawołał Władysław.
— A! — zaśmiała się hrabina. — To dobrze! to dobrze!...
— Podaj mi pani rączkę na dobranoc.
Drzwi usunęły się lekko, jasna smuga światła
wpadła do ciemnego pokoju, w którym stał Władysław, lecz ją prędko przykrył cień jakiś.
— Całuj pan, tylko prędko!...
— Kiedy jedziemy?
— Jutro — wszystko gotowe.
Nazajutrz przed wieczorem, hrabina, Władysław i Flora sześciokonną karetą wyjechali na dworzec kolei, o mil kilka oddalony od Korycka. Przed wyjazdem wysłano tylko list do Rabsztyńskiego z zawiadomieniem o wyjeździe pani Amelii i wskazaniem miejsca pobytu, dokąd pieniądze nadesłane być mają.
Dnia tego, tego wieczoru raczej, w którym Lejba dobijał targu z Władysławem, w jednym z zajazdów Korycka krokiem poważnym przechadzał się Tarantula. Już to charakterystycznym był krok syna Abramowego: cichy, ostrożny, jakby się lękał n
a
węża nastąpić, a jakkolwiek stopy miał ozute nie w damskie pantofelki z koźlej skórki, chodził tak cicho, że częstokroć nikt obecności jego spostrzedz nie mógł. Idąc tak, zbaczał ciągle na prawo. Po desce Tarantula nie mógłby przejść: zeszedłby koniecznie z nakreślonej drogi. Przy spotkaniu się z kimkolwiekbądź w wązkiem przejściu, w korytarzu naprzykład, z daleka już zwracał się bokiem i tak mijał idącego, przyczem nie patrzał nigdy w oczy, jakby się lękał, by ktoś, choć przelotnie, myśli jego nie chwycił. Ten sposób chodzenia miał coś wężowego w sobie. I teraz, choć był sam jeden w pokoju zajazdu koryckiego, chodząc po dość przestronnej izbie, zataczał szerokie koła, omijając uważnie sprzęt każdy, który mu stawał na drodze.
Noc była późna; szmer wiatru i cichy szelest nieustannie padającego deszczu, towarzyszyły tajemniczym, ledwie dosłyszanym krokom Tarantuli. W mosiężny, zieloną rdzą pokryty lichtarz oprawiona łojówka, słabym, migocącym blaskiem oświetlała słuszną, chudą postać Żyda, ua którego czole znać było kilka prostopadle idących zmarszczek, nie wygładzających się nigdy, jako dowód ciągłej pracy myśli. Czasami zatrzymywał się w połowie swojej tajemniczej wędrówki i słuchał — ale widocznie, że wprawne ucho nie chwytało pożądanego szelestu, bo dalej przedłużał swój spacer, poprawiając knot palącej się łojówki, a niekiedy palcami strącając już przepalony.
Miasteczko spało, dokoła panowała niezamą- cona cisza; przerywał ją tylko jednostajny szmer wiatru, szelest deszczu, cichy krok Tarantuli i ury
wany co chwila zgrzyt świerszcza, który, zakradłszy się gdzieś w szczelinę brudnej i odrapanej izby, odzywał się nieśmiało, jakby się lękał przerwać myśli chodzącego człowieka.
Nagle w sieni dał się chód słyszeć. Tarantula zatrzymał się. Po chwili do drzwi podszedł, uchylił je nieco, wyjrzał i odezwał się:
— Lejba, to ty?
Oczywiście, spytał po żydowsku.
— Jo! — odpowiedziano z sieni.
Nikła postać o rudych kędziorach wsunęła się do izby.
— Aj waj, jaki deszcz! —odezwał się przybyły, zacierając ręce.
— Co tam u grafini słychać? — spytał Tarantula.
— Zehn tausend — szepnął Lejba.
— Zehn tausend!... — zakrzyknął Nojech.
Cmoknął i, snadź ze wzruszenia, ręce mu drżały,
gdy zbliżał się do stołu, na którym leżało rozszczepione pióro gęsie i nadbita flaszka z atramentem.
— Lejba, kim! — odezwał się.
Gdy się ten zbliżył, Tarantula na stół weksel położył i, usuwając się nieco na bok, tak dalej mówił:
— Teraz tu napisz odstąpienie mnie tego wekslu. Co to dziś jest? Środa, jedenasty października — ty pisz: wtorek, siedemnasty. Ja niby u ciebie tygodniem później ten weksel kupił. Git! git!...
Przysypał napis piaskiem i drżącemi ciągle rękoma do bocznej kieszeni chałata drogocenny dokument schował.
— Nu, gadaj Lejba, co tam u grafini słychać?..
.
— Grafini i ten młody mają, z Korycka wyjechać.
— Nu, a dokąd oni mają wyjechać?...
— Lokaj grafini mnie mówił, aleja zapomniał, jak się ten kraj nazywa.
— Jak to zapomniał? takie rzeczy nie można zapomnieć!...
— Still, still, Nojech! Oni jadą... onijadądotej ziemi, gdzie to jest wielkie miasto, a w tem mieście wielki kościół, a przy tym kościele mieszka ich wielki ksiądz!
— Italia! — zawołał Tarantula.
— Jo, jo!...
— Tam bardzo ciepło jest.
— Jo, jo...
— Dla nich gorąco będzie — ze złośliwym uśmiechem dokończył Tarantula.
— Powiedz mi, Nojech, na co robisz takie ma- chinacye? Pieniądze mnie dajesz, ażeby ja pożyczył temu młodemu panu, weksel ma na moje imię być napisany, a potem ja tobie sprzedaję twoje własne pieniądze? Powiedz mi, Nojech, co to za machina- cye ty robisz?...
— No, to już mój w tem interes!...
— Ten młody pan dziwił się, co ja mu takie duże sumy daję...
— Nu, a ty co?...
— Ja powiedział, że u grafini tylko porządne ludzie bywają.
— A on co?...
— Co ty za Żyd? — pyta.
— A ty co?..
.
— Nu, ja jemu powiedział, co ja liandel rublami prowadzę.
— A on co?
— Czy ty z Korycka? — pyta.
— A ty co?...
—-Ja powiedział, co ja z tamtej strony...
— A on co?
— On wziął pieniądze.
— Ja wiedział, co on weźmie — dokończył Tarantula—bo grafini chciała do Italii jechać, czekała tylko na pieniądze, co jej miał Rabsztyński przysłać. Ale tam takie interesa, co ja nie wiem, kiedy on przyśle i ile przyśle. On wziął — i mnie trzeba było, coby on wziął. Gute Nacht, Lejba!
Lejba wyszedł. Tarantula stanął przy oknie i kiwać się zaczął, szepcąc modlitwy wieczorne.
Z gorączkowym pośpiechem pan Jan Murski zajął się jesienną pracą przy roli. Przy pomocy Nojecha w czas jeszcze uporano się ze zbiorem, a choć rzeczywistość nie odpowiedziała marzeniom, bo długo trwające upały letnie niemałą przyniosły szkodę, jednakże rok upływający do pomyślniejszych lat mógł się zaliczać w kronice gospodarskiej i przynieść Murskiemu cztery tysiące rubli czystego grosza. Kto wie zresztą, jakie ceny być mogą? Okoliczni sąsiedzi porobili dawno kontrakty, wzięli się już do wymłotu sprzedanego zboża; jeden tylko Pie- truszyński o sprzedaży mówić sobie nie pozwala, odkładając tę aferę bodaj choćby na rok przyszły.
Murski zdrętwiał
.
— A nuż ceny spadną, sąsiedzie? — rzucił niby od niechcenia.
— Ja, mości dobrodzieju, rok i dwa poczekam; czy mnie co nagli?
Murski spochmurniał.
— Ale się nie obawiam — ciągnął Pietruszyński. — Koło świąt Bożego Narodzenia zakręcą się Żydki koło mnie, jak osy koło muszkateli. Nie chciałbym czekać długo ze sprzedażą, bo nieco potrzebuję grosza na budynki gospodarskie i kupno drzewa do nich. Z kapitału nie ruszę szeląga; tegoroczny urodzaj musi mi wszystkie zwyczajne i nadzwyczajne wydatki pokryć. Gdyby nie to, doczekałbym się cen piramidalnych, a tak zaspokoję się i takiemi, jakie będą pod koniec roku bieżącego.
— A zboże idzie w górę? — wpół twierdząco zapytał Murski.
— Wali, panie dobrodzieju, wali! Ja już młockę rozpocząłem, ażeby w sam czas wszystko gotowe było, bo później łap, cap — to dyabła warte.
Pan Jan odetchnął.
Zależąc teraz od Pietruszyńskiego, mimo woli zaczął się przystosowywać do niego. Wiedział, że okolica cała w promieniu mil kilkunastu,— a kto wie, czy tak wszędzie nie było, jest zupełnie ogołocona ze zboża; jaka pewność, że nagłych nie będzie zapotrzebowań owsa, żyta, pszenicy, tembardziej, że Dawid Krochmal, mieszkający tuż nad samą grani- cą, gdy na jarmark do Raczewa przyjechał, to temu to owemu o wojnie coś szeptał. Oczywiście, że wiadomościom takim nie wierzy się odrazu, ale kto wie, czy Dawid Krochmal nie powiedział prawdy
?
Teraz wszystko się robi błyskiem piorunu. Dziś, jutro, zapotrzebowanie zboża może być wielkie; nie- darmo i przezorny Pietruszyński młockę rozpoczął.
Nie wypada inaczej postąpić i Murskiemu. Chwała Bogu, zabudowania gospodarskie są przestronne, magazyny przewiewne, zboże się nie zleży, ani ogrzeje — trzeba tylko brać się do dzieła.
— Młócić! — wydał rozporządzenie ekonomowi.
— Czy jasny pan już sprzedał?
— Nie, ale kupcy już znowu biegają.
— Ja słyszałem, co i pan Pietruszyński zboże sprzedaje.
— Taak?... — zawołał uradowany Murski.
Robota zawrzała.
Od rana do nocy pan Jan był na toku; późno wieczorem wracał do domu zmęczony, oblany potem, zakurzony niemiłosiernie. Nie wychodził tylko na jego spotkanie Władysław, bawiący gdzieś w Ko- rycku, nie witała go uśmiechem, jak dawniej, Anielka. Jakaś cisza i smutek milczący zaległy komnaty starego dworu w Zagajach. Murski czuł ciężar tej atmosfery, którą zmienić tylko mógł powrót Władysława. To też, po całodziennej pracy, wracając na wieczorny spoczynek do domu, zwracał się zawsze do ciotki Felicyi z zapytaniem:
— Nie było listu?
Wzruszeniem ramion odpowiadała panna Felicya.
— Co to jest? — mruczał pan Jau. — Czy jakie nieszczęście nie spotkało tam Władka?
Po kilku tygodniach męczącego oczekiwania na wiadomość od syna, napisał list do Korycka
.
Odpowiedzi nie było.
“ Via — Italia" nie stało na kopercie listu.
Pan Michał Sokolnicki, wedle rozkazu, odbierał listy wszystkie i zachowywał je u siebie do czasu przyjazdu pani i — pana. Nie było rozporządzenia, by odsyłano otrzymane pisma do miejsca bytności państwa.
Hrabina bała się, by jaka wiadomość nie w porę nie zamąciła jej chwil jasnych; obawiała się też, by wieść o tym do Włoch wyjeździe nie rozkazała staremu Murskiemu wystąpić z jakąś groźbą do syna. Sokolnicki otrzymał pełnomocnictwo od Amelii i Władysława na odbieranie i kwitowanie z odbioru listów, od Amelii też nadto otrzymał rozkaz tajny przechowywania wszystkich do czasu ich powrotu.
Pan Jan niepokoił się — wysyłane listy przepadały, od Władysława wiadomości żadnej nie było.
Tymczasem z północy wiatr wionął, drobny, ostry spadł śnieg. Szata biała okryła Zagaje, w jednym i drugim pokoju na kominku ogień czerwony błysnął, dawniej radośnie witany przez rodzinę Mur- skich — teraz nikt uwagi na to nie zwrócił. Pana Jana niepokoiło milczenie Władysława, więcej jeszcze stan zdrowia Amelki. Biedne dziewczę zbladło, bławatki oczu przygasłem patrzały światłem. Były podobne do dwóch głębokich krynic, świecących smutnem odbiciem nieba. Nieodstępny dawny rumieniec nie zjawiał się teraz na twarzy, ustom uśmiechu zabrakło i barwy koralowej.
— Co tobie, dziecko? — pytał ojciec.
— Papa wie—odpowiedziała, a łzy napływały do smutnych oczu
.
— Co to jest, że Władka niema?
To drugie pytanie zostawało bez odpowiedzi.
Niejeden sąsiad odwiedzał Zagaje, ale nawet te obojętne odwiedziny dla Murskicli były nowem brzemieniem smutku. Pan Jan łudził się słabą jeszcze nadzieją, że Stanisław Rabsztyński odwiedzi dom jego po powrocie z Korycka; tymczasem Rabsztyński powrócił już oddawna, był u Potulińskick, u Hojskich, Kotwiczów, tylko Murskicli pominął. Pan Jan o tem nie wspomniał Anielce, lecz dowiedziała się prędko o wszystkiem. Odwiedzający Zagaje sąsiedzi mówili głośno o tym dawnym powrocie Rabsztyńskiego, nie wiedząc, że ostrze wbijali w serce biednej dziewczyny. Znikł więc najsłabszy cień nadziei.
Anielka dnia tego płakała, Murski chodził po- sępny, jak noc.
Pewnej niedzieli, wchodząc do kościoła w Ra- czewie, spostrzegli Stanisława, wspartego o ławkę. Lekkiem schyleniem głowy skłonił się Anielce, która zadrżała, zbladła i postąpiwszy kroków kilka ku wielkiemu ołtarzowi, na klęczki padła.
— Czego ty się mnie lękasz? — szepnął do siebie Stanisław; — zrzekłem się już wszelkich praw do ciebie.
Bladość Anielki przekonała go o prawdzie słów syna Abramowego.
Murski podszedł do Rabsztyńskiego.
Z widoczną niechęcią przywitał go Stanisław.
— Dzień dobry panu — odezwał się pan Jan.— Zapomniałeś coś o nas.
Rabsztyński zbył pytanie ni tem, ni oweni
.
— 161 —
— Czy widziałeś się pan z Władkiem? — rzucił Murski.
— Bardzo krótko — odpowiedział pytany.
— Gdzie on jest teraz?
— A skądże ja wiedzieć mogę? — odpowiedział Rabsztyński.
Obojętność odpowiedzi na pytanie, tyczące się przyjaciela, połączona z pewną szorstkością w głosie, utwierdziła Murskiego w domysłach, poddanych mu przez Tarantulę.
Nie pytał już o nic, skinął głową i odszedł.
Rabsztyński czuł, że znalezienie się jego było zbyt niegrzeczne. Chciał jednak zerwania stosunków z Murskimi, któreby może ułatwiły powrót wybranemu przez Anielkę. Kolizya wypadków nie dozwalała czystej prawdzie na wierzch wypłynąć; stosunki Rabsztyńskiego z Murskimi przerwały się, do czego dążył przebiegły syn Abrama. fMijały dni za dniami, przedwczesna zawitała ziina, o Władku słych wszelki zamarł.
W pierwszych dniach grudnia wszyscy mieszkańcy zagajowieckiego dworu późnym wieczorem siedzieli w pokoju jadalnym koło komina, na którym jaskrawo ogień się palił, gdy przed domem dał się słyszeć szelest podjeżdżających saui.
— Władek! — zawołał Murski.
Nie zdążył wybiedz z pokoju, gdy we drzwiach stanął Grzegorz.
— Kto to przyjechał?—spytał szybko pan Jan.
— A to ten Tarantula — odpowiedział stary sługa.
Tarantula. 1
1
— Światło do mego gabinetu i proś go tam! Po chwili do gabinetu pana Jana wszedł Nojech.
— Witaj, witaj, kochanku! — zawołał uradowany Murski. — Skąd wracasz? co słychać? Mów, mów!...
Żyd usiadł na wskazanem miejscu.
— Jakże zdrowie jasnego pana? Murski machnął ręką.
— Ot, dziecko mi choruje.
— Panna Anielka?
— Tak.
— A pan się widział z Rabsztyńskim?
— Zeszłej niedzieli w kościele.
— Nu, i co?
— A cóż, nic! — mruknął pan Jan.
— Przypomina jasny pan, co ja mówił?
— Tak, tak... Ta pani z Korycka wlazła mu widocznie do głowy. Czemuż się nie żeni, do stu tysięcy dyabłów?...
— No, już jego i tam niema.
— Jakto?
— Pani Amelia już ma drugiego. Aj waj, co to za kobieta łapczywa! A pan wie, kogo ona ma?
— Cóż to mnie obchodzić może?
— Ona ma takiego, co pana obchodzić musi.
— Mnie?... — zapytał przeciągle Murski.
— Nu, tak, jasnego pana. Pan Jan milczał chwilę.
— Jasny pan nie domyśla się?
Z pod rzęs spojrzał na Murskiego, który nagle zerwał się z siedzenia i jak słup stanął.
— Mój syn?! — krzyknął. Tarantula twierdząco głową pokiwał
.
— Tak, syn jasnego pana!
— Łżesz, jak pies! — wrzasnął Murski.
Chwycił pełną piersią powietrze, bo czuł, że
mu coś krtań dławiło.
— A!... to być nie może!... — zawołał.
Odetchnął ciężko.
— To nie może być — powtórzył.—Wpajałem w niego uczciwe zasady, miał ze mnie przykład... To nie może być!...
Tarantula zakiwał się w fotelu.
— Może ja łżę, jak pies; nu, czy ja jasnemu panu prawdę kiedy powiedział? Ja skłamał i o Rab- sztyńskim... może ja jeszcze co skłamał?., niech jasny pan przypomni sobie!
Murski usiadł; znać było na nim zgnębienie wielkie.
— Widziałeś go? — wyszeptał.
— Nie.
— Skądże o tem wiesz?
— Dlaczego ja nie mam wiedzieć?...
— Jeżeli tak — odezwał się pan Jan—to żartów niema. Na brudy żadne ja nie pozwolę. Jutro, zaraz — jadę!
Tarantula uśmiechnął się.
— A dokąd jasny pan chce jechać?
— Do Korycka, dokąd-że?...
— A jak ich w Korycku niema?
— To gdzież są, do milion set dyabłów?...
— Niech jasny pau spokojny będzie, ale tam są i inne jeszcze rzeczy. Oni wyjechali...
— Dokąd? dokąd?...
— Nu, ja nie wiem dokąd... Ale mnie o te
m
mówił jeden Żydek z Korycka, od którego pan Władysław pożyczył trochę pieniędzy na drogę.
— Władysław? pożyczył? on — nieprzyjaciel długów?...
— Aj waj, czego to dla ładnej kobity nie robią różne Władysławy! Nu, on pożyczył, ale ja nie chciał, coliy ten dług był w rękach może gałgana jakiego —to ja go kupił.
— Dobrześ zrobił, dobrze — odezwał się szybko Murski. — Nieszczęście! — szepnął.— Ile tam tego jest?
Tarantula wydobył weksel z podpisem Władysława i podał panu Janowi.
— Jezus Marya! — zakrzyczał stary.
Zachwiał się i runął na ziemię.
W domu całym rozruch się zrobił: Anielka, którą krzyk ojcowski obudził, przypadła mu do kolan z płaczem i lamentem, panna Felicya wysłała Grzegorza, by kazał konie zaprzęgać i po doktora ruszył. Po chwili pan Jan otworzył oczy.
— Mój syn!—jęknął.
Zemdlał.
Wezwany doktor nie dostrzegł nic groźnego w stanie zdrowia pana Jana. Powodem nagłego omdlenia był silny napływ krwi do głowy, atak apoplektyczny, który skutków groźnych nie pociągnie za sobą, byleby chory zachowywał się spokojnie, a czuwający nad nim ochraniali go od wszelkich wiadomości niedobrych. O przyczynie nagłego zasłabnięcia nie rozpytywał się na razie nikt; dopiero gd
y
T
lekarz, uspokoiwszy obecnych, odjechał, gdy Murski spokojniejszym snem usnął, z zapytaniem do Tarantuli zwróciła się panna Aniela. Nojech zrazu wahał się z odpowiedzią; mówił, że nie wie nic, że niczego się nie domyśla, ale przynaglony natarczywą prośbą Anielki, rozmaitemi drogami objeżdżając rzecz samą, powoli zbliżał się do celu.
Ten niespodziewany wypadek silniej związał Nojecha z domem Murskiego. Choroba pana Jana zaniepokoiła go na sery o, nie opuszczał wcale dworu, dowiadywał się co chwila o zdrowie chorego, nieraz godzinę długą przestał u drzwi jego gabinetu, nasłuchując, czy czasem się nie obudził, czy nie żąda jakiej usługi. Gdy7 nocnem czuwaniem przy ojcu znużona Anielka udawała się wczesnym rankiem na spoczynek, już Tarantula stróżował przy drzwiach i z tkliwością w głosie zapytywał: co słychać? — i nieraz wyręczał pannę Felicyę, która Anielkę przy chorym Murskim zastępowała. Tem okazywaniem troskliwości niezwykłej bardzo łatwo podbił serca kobiet, i pan Jan Murski, widząc go często przy sobie, posługiwał się nim chętniej, niż powolnym Grzegorzem. Tarantula pamiętał o godzicie, w której chory powinien lekarstwo zażyć; obliczał doskonale ilość kropli, nie pomylił się nigdy, nie zapomniał o niczem.
Po dniach kilku pan Jan Murski, widząc nieodstępnego przy łożu swojem Tarantulę, odezwał się:
— Ty jeszcze tutaj?
— A jasny pan już zdrów?
— Niezupełnie, niezupełnie...
— Nu, to jakże mnie jechać?—mówił Nojech.
—
Panna Felicya ma swoje zajęcie, bo teraz całe go^- spodarstwo na jej głowie, panna Anielka sama niezdrowa, to kto jasnego pana dozorować będzie? Ja wiem, co panna Anielka siadywałaby tutaj po dniach całych i nocach, ale to jej zaszkodzić może. Ładny interes — dwóch chorych w jednym domu! A tak, jak ja ją wyręczę to w tem, to w tem, co to jasnemu panu szkodzi?
— Ale ty masz swoje interesa!—szeptał Murski.
— Mój teraz interes taki, coby jasny pan był zdrów. Czy pan myśli, że Żyd to już tylko o pieniądzach myśli?...
Pan Jan wyciągnął prawicę.
— Poczciwy!
I szeptał, jakby do siebie:
— A syna niema!
Czoło mu się marszczyło, łzy napływały do oczu.
Tarantula uspokajać zaczął:
— Niech jasny pan nie myśli teraz o niczem, bo to jemu zaszkodzi.
— Ba, nie myśli! — wzdychał Murski. — Przy łóżku mojem ty jesteś, gdy powinien być kto inny.
— Nu, on byłby, ale ou nic nie wie. Czy jemu kto powiedział, co jasny pan choruje? Może gdyby jemu kto powiedział, to onby wszystkie romanse porzucił i zaraz tu przybiegł. Czy ja wiem! Onby może tak zrobił...
— A może nie — doszeptywał Murski.
— Ja tak, jak jasny pan, nie myślę; ja wiem, co onby zaraz przybiegł, ale ja nie wiem, dokąd do niego pisać
.
— Bronisz go, ale nie we wszystkiem obronić potrafisz.
— Dlaczego nie we wszystkiem?
— A ten dług, który zaciągnął?...
— No, to prawda, co on źle bardzo zrobił, ale teraz niech jasny pan o tem nie myśli. On bardzo źle zrobił, ja nawet nie przypuszczał, co on tak zrobi, ale już się stało.
Spojrzał na Murskiego.
— Jasny pan ma się lepiej?
Rzucił okiem na zegar ścienny i wziął się do obliczania przepisanych kropli przez doktora.
Anielka, która zrazu podzielała niechęć Władysława do Tarantuli, teraz, widząc szczere zajęcie się jego chorym ojcem, bo nieraz i w nocy wyręczał ją w czuwaniu, mimowoli lgnęła ku niemu, łaskaw- szemi patrzała oczyma i nieraz drobniutką dłoń wyciągnęła, dziękując za doznane usługi. Tarantula te dowody łaski przyjmował z wielką wdzięcznością i uniżonością; wieczorem, gdy pan Jan Murski usnął, wsuwał się cichaczem do pokoju, w którym znajdowała się Anielka z panną Felicyą; proszony, siadał oględnie na brzeżku wskazanego krzesła i nieśmiało zaczął się mieszać do rozmowy. Auielka nie miała nic przeciw temu wtrącaniu się; przeciwnie, ośmielała go sama, bo jeszcze Tarantula nie wypowiedział się przed nią ze wszystkiego, co wiedzieć chciała. To o tem, to o tamtem mówił, ale zawsze postawił jakiś znak zapytania, na który odpowiedź w dniu jutrzejszym dać obiecywał. Nie chciał odrazu pozbywać się wszelkich zapasów wiadomości, bo czuł, że po roztrwonieniu tych skarbów może być już niepo
-
— l(j« —
trzebny, a on chciał powoli zawładnąć wszystkiem i wszystkimi, stać się pożądanym, niezbędnym, niemal członkiem rodziny.
Inaczej tę ostrożność w wypowiadaniu się rozumiała Anielka. Wiedziała dobrze, że Tarantula jest posiadaczem różnych wiadomości o Władysławie i o ltabsztyńskim, wiadomości niemiłych, które przyprawiły i ojca o chorobę; oględność więc tę tłóma- czyła pewną obawą opowiadającego, że gdyby od razu odkrył prawdę całą, możeby i ona, nie będąc przygotowaną, nie zniosła wieści bolesnej. Nie nalegała więc, z pewną trwogą tylko czekała wieczoru. Stary Murski usypiał, w przyległym do gabinetu pokoju zbierały się ciotka i Anielka, po chwili, widząc, że był czekany7, wsuwał się na palcach Tarantula i, uniżenie ucałowawszy rączki pań, zasiadał koło nich, rzucając pytania i na pytania odpowiadając. W ciągu kilku takich wieczorów Anielka dowiedziała się o wszystkiem. Żal jej było Władka, ale znów potępić go nie umiała. Kochał —więc cóż to za grzech? Żle zrobił, że bez wiedzy ojca kraj opuścił, źle bardzo zrobił, zaciągając dług tak znaczny, ale jak w jednem, tak drugiem, nie było jeszcze zbrodni.
Przelotna, dziwna nawet myśl przemknęła jej przez głowę: czy, straciwszy Amelię, nie wróci teraz Stanisław do niej? Tarantula w opowiadaniu swojem o Władysławie i pięknej mieszkance Korycka, pomijał z rozmysłu Rabsztyńskiego, domyślając się, że przyjdzie chwila i na ten przedmiot. Nie szło mu wcale o wyświetlenie prawdy, chodziło mu głównie o zjednanie sobie Anielki, która, sekundują
c
dawniej brata, w Tarantuli niechętnego gościa widziała. Pan Jan Murski, straciwszy wiarę w syna, całern sercem do córki się zwrócił, a Nojech wiedział, co znaczy miłość do jedynaczki, i to w takich, jak obecnie, warunkach; wiedział, że to ciche, skromne, ukochane dziewczę, może wszechwładnie zapanować nad zbolałem sercem ojcowskiem. To już nie z Władysławem gra, nie z namiętną, burzliwą naturą mężczyzny, który podrażniony w miłości własnej i przed rodzonym ojcem okoniem może stanąć; upór wywoła upór, a jeżeli i zmilczeć potrafi, to przed raz powziętą myślą nie cofnie się wcale.
— Panna Anielka—szeptał sobie nieraz w myśli Tarantula—ani z żadnym panem na Korycku nie ucieknie, ani żadnemu Lejbie nie da się namówić do podpisania wekslu; panna Anielka nic takiego nie zrobi, za coby się tatko gniewał, za sobą więc ją, nie przeciw sobie, mieć potrzeba.
Postawiwszy tak kwestyę, umiał się do niej z całą przebiegłością zastosować Nojech Tarantula. Już zrobił tyle, że zyskał wdzięczność Anielki za szczere zajęcie się chorym ojcem; gdy znużona nie- ustannem czuwaniem opadała na siłach, on nalegał, żeby się wyręczyć pozwoliła, i z przyjętego zadania wywiązał się doskonale. Pan Jan Murski widział go chętnie przy sobie; męcząc się sam rozmową, słuchał chętnie opowiadań Tarantuli.
Ilekonwalescencya następowała nader powoli. Ciało dźwignęłoby się bardzo szybko, ale jakiś robak zgryzoty toczył wnętrze jego duszy. Czasem godzinami całemi leżał bezsilny, nieruchomy; długich przemówień, tkliwych słów Anielki potrzeba było
,
ażeby się obudził z tego snu na jawie. Drżącą, ręką wtedy przytulał dziewczę swe do piersi, tłumiąc westchnienie i połykając łzy. Anielka wiedziała o czem myślał, co wyciskało te łzy z oczu ojcowskich. Chciała nieraz pomówić z ojcem, wytłómaczyć przed nim postępek Władka, ale Murski poruszał dłonią i szeptał:
— Cicho, cicho!... Nie godziło się tak postąpić ze mną, który najlepszym dla niego przyjacielem byłem. Nie oszukałem go nigdy; on mnie oszukać nie miał prawa. Skłamał, mówiąc, że jedzie, by się o Rab- sztyuskim dowiedzieć; wyłudził ode mnie pieniądze, ciebie niby na względzie mając, a tymczasem gnała go miłość nieczysta, o której wstyd mu było wspomnieć przed ojcem. I zaciągnął dług ogromny, on, strofujący mnie, zem się wdał w interes z Żydem — a dziś ten Żyd, jak pies, przy łożu mojem czuwa, gdy ten... mój syn...
Silne łkanie stłumiło mu słowa.
Płakała cicho i Anielka, okrywając pocałunkami rękę ojca; gołębia jej dusza czuła pewien żal do brata, ale na słowo potępienia nie mogła się zdobyć. Zawinił! — lecz go rozgrzeszała miłość.
Murski uśmiechnął się gorzko.
— Ja mu takiej miłości nie przebaczę — szepnął.
Tarantula się wmieszał:
— Niech jasny pan tak nie gada. Ona przejdzie, jak każda choroba przechodzi. Panicz młody, to jeszcze odróżnić nie może prawdziwego dukata od fabrykowanego. Niech tylko jasny pan zdrów będzie, to ja sam pojadę ich poszukać, jego i te panie na Korycku, i wszystko się naprawi. Tu więce
j
grafini "winna, niż syn jasnego pana; on dobry człowiek, ona z jego dobrego serca skorzystała.
— Pojedziesz? wyszukasz?— odezwał się Murski.
— Niech tylko jasny pan zdrów będzie.
Stary uspokoił się nieco, Anielka z wdzięcznością spojrzała na Nojecha.
"Wieczorem, jak zwykle, zebrali się wszyscy w przyległym do gabinetu Murskiego pokoju. Tarantula, który zawsze siadywał przy drzwiach, zaproszony przez Anielkę, zbliżył się do stołu, zrazu nieśmiało, opornie, ale zachęcony przez pannę Fe- licyę, zajął wskazane miejsce naprzeciw pań naszych. "Wkrótce zjawiła się przed nim szklanka herbaty, którą Nojech, nalewając na miseczkę, popijać zaczął; ośmielił się nawet dłoń wyciągnąć po sucharek i, maczając go w chińskim napoju, cmoktał, wygładziwszy wpierw łyżeczką nabrzmiałe ciasto. Nie mógł ze zdumienia wyjść Grzegorz, zobaczywszy Tarantulę, pijącego razem z państwem herbatę; był on zdecydowanym antysemitą i, gdyby nie wymowny wzrok Anielki, oraz znaczący ruch głowy panny Felicyi, kto wie, czyby nie nakazał subordynacyę synowi Abramowemu. Namarszczył się jednak okrutnie i, usługując przy stole, starał się zawsze być plecami obróconym do Żyda, gdy zaś panna Felicya kazała mu drugą szklankę herbaty podać Tarantuli, miłość własna starego Grzegorza do żywego uczuła się dotkniętą.
— Tego to już nie! — odezwał się w poczuciu obrażonej godności.
— Grzegorzu! — zawołała ostro panna Felicya.
— Kiedy nie, to nie! Od kiedy Zagaje Zagajami, a Grzegorz Grzegorzem..
.
— Idźcie już, idźcie! — przerwała szybko Anielka, domyślając się słów końcowych starego sługi.
Ilozkaz był z wielkiem zadowoleniem spełniony. Tarantula uśmiechnął się, pogładził brodę i przyjął szklankę z rąk panny Felicyi.
Zaiste, dziwny to był obrazek zebrania familijnego. Przy niewielkim, okrągłym stole, na którym paliła się mlecznym abażurem przykryta lampa, siedziały trzy osoby, nic, zdaje się, wspólnego nie mające z sobą. A jednak w tej chwili była jakaś nić, wiążąca je wzajemnie. Jak to się stało, ani ciotka Felicya, ani Anielka, nie mogłyby wyczerpującej dać odpowiedzi; jednak ten człowiek umiał zapanować nad przesądami, wcisnąć się niespodzianie do ich towarzystwa, stać się najpierwszym posiadaczem tajemnic rodzinnych, bez którego nic się już stać nie mogło, który wiedział o wszystkiem, ba! — więcej nawet, niż w całej sprawie zainteresowane osoby. On jeden tylko mógł rozwiązać węzeł zagadki, od niego jednego tylko oczekiwała dzisiaj Anielka pewnej wiadomości o najbardziej ją obchodzącym przedmiocie, tak starannie dotąd unikanym przez Tarantulę. W prostocie swojego ducha, dziewczyna to uparte o panu Stanisławie milczenie brała za pewien objaw delikatności ze strony Nojecha, który nie chciał poruszać drażliwej struny, dotykać niezabliżnionyćh jeszcze ran jej serca. Skromność dziewicza nie pozwalała uprzedzać pytania, grzecznem obejściem się chciała pozyskać dla siebie posiadacza tajemnic pewnych, wynagrodzić zresztą dawne, wyniosłe nieco z nim obchodzenie się, tembardziej, że podbijało ją z dniem każdym przywiązanie Tarantuli do ojca
,
jego troskliwość nad chorym, jego nawet, w małej cząstce, zajęcie się gospodarstwem. Nie proszony, nie dziękowany, lecz niby dobrą powodowany wolą, Tarantula to tu, to tam zaglądał; zachodził do stajni, obór, jakiegoś chłopca folwarcznego za nieporządek zburczał, zwrócił uwagę na nadwyrężone zawiasy spichrza, i gdy konie robocze do napoju pędzono, wyręczając zajętego inną jakąś robotą ekonoma, sam stał przy nich, pilnując, by wszystko w należytym odbyło się porządku. Oczywiście, że to wszystko dochodziło do wiadomości pana Jana, który postępowania Tarantuli niczeni innem wytłómaczyć nie mógł, tylko wdzięcznością za uczynione mu niegdyś dobrodziejstwo. Zwracał też często na to uwagę Anielki, która wciąż więcej otrząsała się ze swoich dawnych uprzedzeń i wreszcie przyznać musiała, że Tarantula jest prawdziwym przyjacielem ich domu.
Powoli, powoli, tak się przyzwyćzajono do obecności Tarantuli, że jeżeli którego dnia opóźnił się z przyjazdem na wieczorną herbatę, Anielka oczekiwała go, a panna Felicya okazywała widoczne zaniepokojenie. Rozmowy zwykłe rozpoczynano o Korycku. Nojech za każdym razem jakiś szczegół dotąd nieznany dodawał o Władysławie lub pani Amelii, ale domyślał się łatwo, że innej wiadomości chciano od niego.
— Ciekawa jednak jestem, co myśli teraz o tem wszystkiem pan Rabsztyński? — rzuciła pewnego wieczoru, niby od niechcenia, Anielka.
Małe oczki Tarantuli błysnęły
.
— Panienka nie widziała się z panem Rab- sztyńskim?
— Nie.
— Nu, on człowiek bardzo rozumny.
— Wiem o tem.
— Co on ma sobie głowę nabijać taką panią, ćo o nim nie myśli?
Anielka stłumiła dech w piersi.
— Zatem?...
— On żadnej awantury, ani żadnego gwałtu nie zrobił, troszkę tylko markotny do swojego Rab- sztyna powrócił.
— Niebardzo go pani Amelia musiała obchodzić, kiedy tak prędko dał wszystkiemu za wygraną — wtrąciła ciotka.
— I ja tak myślę, ciociu—odezwała się w zamyśleniu Anielka.
— A wy co na to? — zwróciła się do Nojecha z zapytaniem panna Felicya.
— Ja myślę, że jak pani grafini przestanie się bawić z panem Władysławem, to znowu o panu Rab- sztyńskim przypomni.
— Ale czy wtedy zechce o niej przypomnieć pan Stanisław? — odezwała się Anielka.
— E, mężczyzna! — rzuciła ciotka.
— Ciociu! — szepnęła siostrzenica.
— A wy jak sądzicie? — zwróciła się znów do Tarantuli stara panna.
Nim zdobył się na odpowiedź, ciotka Felicya, zawezwana przez gospodarskie sprawy, wyszła z pokoju.
— Ja nie wiem nic — półszeptem odezwał si
ę
Tarantula, pochylając się nieco ku Anielce. — Ja tylko wiem, że tak, jak jest, nie może być, a jak jest, to ja bardzo prędko dowiem się, bo mam interes do pana Rabsztyńskiego. On wie, co ja człowiek uczciwy i ma zaufanie do mnie; on przede mną żadnych sekretów nie ma i powie to nawet, czegoby rodzonemu bratu nie powiedział. Jak ja sobie miarkuję, to on, nim do Korycka pojechał, miał bardzo porządne myślenie; on mówił mi coś o tem, niezupełnie wyraźnie, ale mówił. Dopiero w Korycku nieszczęście się stało. Nu, ale to mogło być tak, jakby człowiek silnego araku się napił, po którym zamieszanie w głowie się zrobiło przez noc jedną i dzień jeden. Mozę on tylko się upił, a teraz, widząc, że kto inny ten arak zaczął pić, nie zechce już tej butelki dotykać. Ja myślę, że to tak jest, a jak jest, to ja się dowiein. Niech panienka spokojna będzie.
Ze spuszczonemi oczyma słuchała tych słów Tarantuli Anielka. Serce jej biło nierówno, malutki promyk nadziei zajaśniał w jej duszy. Uczucie, które się miłością zowie, zrodzone w spokoju i szczęściu, nie umarło pod nagłem dotknięciem dłoni przewrotnego losu, przeciwnie, rozwinęło się szybko mimo jej woli, wiedzy i chęci może. Zrazu, na wieść otrzymaną z ust "Władysława, tyczącą się stosunku Rabsztyńskiego do Amelii, łzy obfite z jej oczu trysnęły; później, daleko później, uczuła ból zawodu, a im więcej rozmyślała nad tem, tem czuła się bardziej nieszczęśliwą, samotną, opuszczoną. I rozdrażniając się tak myślami, zaczęła coraz silniej kochać niewiernego, wynajdowała powody, któreby go unie
winnić mogły, a choć po przelotnem widzeniu się z nim w kościele, po milczącem zamienieniu spojrzeń, nie miała już wątpliwości, że obojętną mu była,— tem dotkliwszy ból czuła w swem sercu, tem to serce wciąż natarczywiej upominało się o wydarte sobie prawa. Kochała milcząc, bez żadnej nadziei w zmianę losu.
Aż oto kilka słów Tarantuli kilka, złudnych może, promieni rzuciło do jej duszy.
“Bez awantur, bez gwałtów żadnych, odstąpił komu innemu przedmiot swej miłości i spokojnie wrócił do swego Rabsztyna."
— Czy z taką obojętnością rzucić można to, co się tak bardzo kochało? —spytała siebie w duchu.
Było więc to uczucie przejściowe, chwilowy szał po wypiciu silnego napoju.
Uchwyciła się tej myśli, tej prawdy, którą jej podsunął niespodziewanie ten człowiek, dawniej tak wstrętny dla niej.
— Niech panienka spokojną będzie... — szepnął dziwnie tajemniczo.
Tym szeptem wkradł się do jej serca, stał się wspólnikiem jej myśli, niewołanym pocieszycielem. Nić, którą uważała za przerwaną raz na zawsze, ten człowiek w dłonie swoje ujął i stanął nagle pośrodku drogi między nią a Stanisławem. Ten szept zanadto był wymowny, ażeby go nie zrozumiała: “Bądź spokojną, pojadę, dowiem się, przeze mnie będziesz wiedziała o wszystkiem."
Dziwny powiernik!
Była chwila, że spojrzawszy na tę słuszną, chudą postać Żyda, w długi chałat ubraną, uczuł
a
rumieniec na twarzy, ale Tarantula przewrotnych uczuć swoich uie zdradził żadnym uśmiechem, zdawał się szanować jej smutek i milczenie, nie żądał żadnej spowiedzi; co robił, robił z wewnętrznego popędu szlachetności, z wdzięczności zresztą za doznane niegdyś dobrodziejstwa od jej ojca. Słowa pociechy wymówił szeptem nawet, jakby nie chciał obrażać jej uczuć.
Różne myśli zaczęły przebiegać przez jej głowę.
Kto wie, co los ma w zanadrzu?...
Ach! wolałaby, żeby kto inny stanął teraz przed nią i, jeżeli można, tę nić zerwaną nawiązał. Ale ojciec, złożony chorobą, nie może spełnić jej życzeń niewymawianych, a po ostatniem widzeniu się w Ra- czewie ze Stanisławem, kiedy tak obojętnie był przezeń przyjęty, nie pozwoli już duma zbliżyć się mu do niego. Zresztą ona, Anielka, nie pozwoliłaby na to. Łatwiejby to przyszło Władysławowi, gdyby był tutaj. Ale ojciec chory, Władysław daleko, ciotce tak drażliwej misyi polecićby nie mogła, bo taby z wróbla zrobiła wołu, i nimby do czego przyszło, nie do wypicia nawarzyłaby piwa. A najważniejszem jest to, że ona, Anielka, nic mówić nie chce i nie powie. Domyślać się wolno, spełnić nawet niewypowiedziane żądanie, ale nikt się nie domyśli, nikt się do spełnienia nie weźmie. Wypadkiem, niezrozumiałym dla niej, jeden Tarantula myśl jej odgadł. Ona nie mówiła nic, on nawet nie wie, że to życzeniem jej było. Pojedzie, zobaczy się ze Stanisławem — dla własnej ciekawości języka zasięgnie, i w ten sposób będą wiedzieli o sobie, nie mówiąc nic przed nikim, Tarantula. 1
2
nie robiąc żadnych kroków wzajemnego zbliżenia się, coby, dla niej szczególnie, ubliżaj ącem było.
Kto wie, co czas przyniesie?...
Może pewnego wieczoru, gdy rozmawiać, jak dzisiaj, będą, gdy przedmiotem rozmowy, jak dzisiaj, będzie Władek, Amelia, Stanisław,—Tarantula odezwie się:
— A wie panienka, że on o grafini nie myśli?
Gdy tak się odezwie, to już dwa końce rozerwanej nitki będą związane, i kto wie, co jeszcze czas przyniesie?...
Lotem błyskawicy przesunęły się podobne myśli przez głowę dziewczyny. Na uspokajające słowa Tarantuli nie odpowiedziała nic, tylko długie spojrzenie zatrzymała na jego twarzy, dziękując milczeniem za wyszeptane wyrazy pociechy.
Tego chciał przebiegły syn Abrama.
Nieprzyjaciół już nie miał: jednych usunął, innych pokonał.
Dni stawały się coraz chłodniejsze; zawieje śnieżne, to nagła odwilż z drobniutkim połączona deszczem, naprzemian nawiedzały ziemię; powietrze było niezdrowe, dla trawionego jakąś wewnętrzą (gorączką pana Jana — zabójcze. Ściągnął się jednak z łoża, chciał wyjść, obejrzeć gospodarstwo, ale do tego sił mu brakło.
— Niech jasny pan będzie spokojny, ja był, ja widział — mówił Tarantula.
— Wszystko dobrze? — pytał Murski.
— Dwa konie zdechły, młockarnia się popsuła, ale ja konie kupił i młockarnię naprawić kazał.
Pokazał rachunek
.
— Dziękuję — szepnął Murski.
Różnorodne a duże były wydatki. Pan Jan
gotówki nie miał, liczył na zboże niesprzedane, a tu gospodarstwo i utrzymanie domu kosztowało niemało.
Wszystkiemu zapobiegał Nojech.
Opłacał robotnika, służbę dworską i folwarczną, Wszystkie produkta spożywcze, cukier i herbatę nawet osobiście przywoził z miasteczka, i zapytany dopiero przez pana Jana: “Ile tam ci się należy?" sumienny pokazywał rachunek. Cukier podrożał, mięso zdrożało, ale pan Jan nie wdawał się w długie debaty, milcząc, przyjmował wszystko do wiadomości i okrągłą sumę za wydatki, z dołączeniem dziesiątego procentu, na podsuniętym wekslu pisał.
— Kamieniebym gryzł, gdyby nie to poczciwe Żydzisko! — mówił w myśli.
Ile wynosiła ogólna suma, ile takich drobnych weksli nazwiskiem swojem opatrzył — tego nie wiedział.
Cóż to go zresztą obchodzić mogło?
Nie mając złamanego szeląga, pożyczki potrzebował. A czy sam kupi funt herbaty, czy go Nojech wyręczy, zawsze to będą pieniądze Tarantuli. Dziwna apatya nim owładła—może wskutek choroby, może wskutek bólu wewnętrznego, którego przyczyną był postępek Władysława. Gdy jednak na siłach się wzmocnił, zapragnął rozpatrzyć się W położeniu i rachunek sumienia uczynić.
Ogólna suma należności, razem z długiem Władysława i dołączonymi procentami, wynosiła okrągło 27,500 rubli.
Murski przeraził się
.
— Czem ja to spłacę? — szepnął.
— Dużo tego nazbierało się — dodał Tarantula — ale gdyby' nie syn jasnego pana, to wszystko byłoby dobrze. Ale ja panu powiem co? Tu nie pomogą żadne lamentacye, tu trzeba zrobić tak, ażeby jasny pan ten zły interes odrazu się pozbył i na czystą wodę wypłynął.
— Myślisz o lesie? — mruknął Murski.
— Ja wiem, że jasny pan go lubi, jak dziecko rodzone.
Pan Jan łypnął powiekami.
— Ja nie mówię o lesie, jaśnie panie! Ja powiedział, co ja chcę, żeby las był cały, i Zagaje jak złoto czyste. Jasny pan słyszał, co ja powiedział był tak?
— A jednak wszystko okrutnie się plącze...
— A czy to ja temu winien? Jasny pan sumienny człowiek i uczciwy człowiek, to tego nie powie. Ja Koszmirskiego zapłacił i mniejszy procent wziął i brzydki dokument oddał i bez żadnego zarobku weksel pana Władysława, wielkiemu gałga- nowi wydany, kupił, i kiedy jasny pan do łóżka na chorobę się położył, to ja nie żałował fatygi, inne interesa potracił, a konie zdechłe żywymi zastąpił, robotnikom pieniądze dawał, wszystko jedzenie do domu kupował i młockarnię wyreparował. A coby było bez tej reparacyi?... Ja jasnemu panu dał rachunek — a czy on taki wielki? Czy jasny pan taniej kiedy płacił? Jasny pan sumienny człowiek i uczciwy człowiek, to nic złego o poczciwości No- jecha nie powie
.
— Ale tak, tak —odezwał się Murski. — Gdybyś nie ty, to nie miałbym kawałka chleba.
— A czy to ja dla siebie robił?... niech jasny pan powie. Co to gadać! Gdyby nie dług pana Władysława, żadnegoby długu nie było!
— Niegodziwiec! — zgrzytnął Murski.
— Teraz trzeba inny interes zrobić.
— Zacząłeś coś o tem mówić.
— Jasny pan mnie winien 27,500 rubli.
— Tak — szepnął pan Jan cicho.
— Jasny pan mnie mówił, co młyn, spust stawów, propinacya, tysiąc pięćset rubli rocznego dochodu jasnemu panu przynosi?
— Tak, tysiąc pięćset rubli.
— Ja młyn, spust stawów, propinacye na lat piętnaście w arendę wezmę i wszystkie pieniądze z góry jasnemu panu zapłacę; a że wszystkie pieniądze zapłacę z góry za lat piętnaście, to jasny pan mnie młyn, stawy i propinacye odstąpi za tysiąc trzysta rubli. To będzie tak: 19,500 rubli ja panu płacę, a że jasny pan mnie winien!27,500 — to całego długu zostanie tylko 8,000, mniej niż było. I co teraz jasny pan o Nojechu powie?
Murski się poruszył.
— Dwuletnim urodzajem ten dług spłacę.
— I co teraz jasny pan o Nojechu powie? — powtórzył Tarantula.
Pan miał łzy w oczach.
— Nie zapomnę ci tego nigdy — wyszeptał.
Po chwili odezwał się:
— A słyszałeś co o Pietruszyńskim?
— Szajgiec! — mruknął Tarantula. — On ko
-
nieczuie chce pańskie Zagaje kupić, ale mnie pierwej włosy na dłoni wyrosną, niż 011 do Zagajów wjedzie.
— Słyszałem, że zboże sprzedaje?
— Nu, niech sprzedaje, to jasny pan zobaczy, za jaką ja cenę u jasnego pana kupił.
— A jakie są ceny obecnie?
— Powiem jasnemu panu, co ja teraz nic nie wiem. Jak jasny pan chorował, to ja w Zagajach siedział i z żadnym kupcem się nie widział. To już Pietruszyńskiego interes, a później nasz interes.
Po kilku dniach Murski, czując się wzmocnionym, wyjechał do Raczewa i zawarł z dobroczyńcą swoim kontrakt, mocą którego młyny, stawy i karczmy na lat piętnaście przeszły w posiadanie Noje- cha. Tym sposobem pozbył się gotowego grosza, i juź nie było wydatku, któryby mógł być popełniony bez wiadomości i pomocy Tarantuli. Każda łyżka strawy do ust wzięta, najskromniejsza sukienka dla Anielki, były obłożone niemałym podatkiem na rzecz cierpliwego wierzyciela.
Pan Jan czuł, że dobrowolnie grunt z pod nóg swoich usunął, ale za plecyma las mając i ceny Pietruszyńskiego, pocieszał się wciąż nadzieją lepszej przyszłości.
Dziwna zmiana od czasu choroby w nim zaszła. Owładło nim lenistwo jakieś, pewna obojętność na wszystko, co go otaczało. Chwilowo rozbudzał się z tej apatyi, ale te złudne porywy łamała myśl jakaś gniotąca.
— Czy to warto! — wybiegało mu z ust.
I znowu w sen zapadał
.
Dawna energia i siła opuściły Murskiego, do gospodarstwa dowiadywał się rzadko, zostawiając wszystko na łasce ekonoma, o którym jak najlepsze świadectwo wszędobylski Tarantula dawał. I powierzchownie pan Jan zmienił się bardzo, dziwnie szybko posunął się w lata. Dawniej pielęgnował tylko wąsy sumiaste, teraz brodę zapuścił, która wciąż więcej białemi srebrzyła się nićmi. Anielka ze strachem dostrzegała tę zmianę w ojcu. Starzał, pochylał się ku ziemi, czasem zanurzony w fotelu, zajęty tajemniczemi myślami, godziny całe spędzał; niegdyś porywczy, teraz łagodnym się stał, jak baranek; nawet burza, wywołana przez ciotkę Felicyę, dziś go już poruszyć nie mogła.
O Władysławie nie wspominał — i to najwięcej bolało Anielkę.
Ożywiał się wtedy tylko, gdy Tarantula przyjeżdżał.
Dniami całymi zamykał się z nim w gabinecie i słuchał różnych opowiadań Żyda, wywnętrzając się przed nim z boleści swoich. Tarantula podzielał oburzenie pana Jana., dolewał oliwy do ognia, wstrętne rzeczy opowiadając o mało znanej sobie przeszłości pani Amelii. W schorzałym umyśle znękanego starca postać Władysława zarysowała się potwornymi rysami. O przebaczeniu nie było mo\vy; pan Jan nosił się z myślą przelania całego majątku na rzecz Anielki.
To wywnętrzanie się przed Tarantulą" z- najskrytszych myśli swoich, to mimowolne poddanie się wpływom człowieka, stojącego pod każdym względem na przeciwnym biegunie, dziwnemby się nieje
dnemu "wydało, a jednak, kto przypatrywał się duszom ludzkim, odnajdował w nich tysiąc zagadek, tysiąc niepogodzonych na pozór sprzeczności. Często zranione serce potrzebuje pociechy, często potrzebuje ciągłego rozdrażniania swych ran, i to mu niby ulgę sprawia. Przypominanie doznanej raz krzywdy, urazy bolesnej, gniew wzbudza i, jak narkotyk, dodaje, choć chwilowo, sił sztucznych. Milczące zasklepienie się w bólu powolnemu konaniu się równa, dotknięcie rany energię wzmaga.
W tym drugim wypadku znajdował się Murski.
Co go poruszyć mogło, co ułagodzić jego gnębiący smutek?
Nic!
On należał do tych, którzy potrzebują ciągłego przypominania raz doznanych krzywd; w żaden kompromis z krzywdzicielem nie wchodził, nie dbał o pobudki winy, nie szukał przyczyn, przebaczyć nie chciał, bo za wielkie zdawało mu się przestępstwo. Potrzebował wyspowiadać się z bólu i znaleźć potwierdzenie swym słowom, czego nie rozumiały otaczające go kobiety. Anielka broniła brata, ciotka Felicya na pana Jana całą winę składała; ani pierwsza, ani ostatnia, nie wspominały nic o własnych jego cierpieniach.
Czy z niemi można było mówić?
Tarantula słuchał cierpliwie skarg, potakiwał każdemu słowu Murskiego, ubolewał nad nieszczęściem, podnosił je do kwadratu, uprzedzał myśl każdą i po jednym cierniu do cierniowego i tak już wieńca dodawał. Przed kobietami musiał pan Jan milczeć; tu popuszczał wodze narzekaniom, co m
u
pewną, ulgę sprawiało. Nieprzyjaciel przyjacielem się stawał, dbając tylko o własny interes — człowiekiem, rozumiejącym cierpienia cudze.
Postawiwszy tak rzeczy, Tarantula nie życzył sobie wcale powrotu Władysława, ani jego pogodzenia się z ojcem. Przed Anielką inaczej mówił, czem zjednywał przychylność jej ku sobie; do tego kilka skąpych wiadomości, udzielonych mimochodem o panu Stanisławie Pabsztyńskim, czyniło go pożądanym zawsze gościem w Zagajach.
Według relacyi Tarantuli, pan Stanisław dał za wygraną wszelkim o Amelii marzeniom, mówił nawet o niej z pewnem lekceważeniem. Tarantula zauważył smutek jakiś na czole Pabsztyńskiego, ale on się nie tyczył grafini.
Do serca Anielki otucha wstąpiła.
Gdzie lekceważenie jest, tam niema już miłości. A ten smutek?...
Dziwnie pełno w piersi dziewczęcia się zrobiło.
— Ach! czemu Władka niema? — szepnęła.
Każdej soboty umyślny wyruszał do Paczewa
i przywoził z poczty gazety i listy. Właśnie jeden list przyszedł zaadresowany do Anielki.
— Władek! — krzyknęła.
Obejrzała się szybko — nie było nikogo.
To lepiej!
Kto wie, co pisze? dlaczego do niej tylko pisze?
Cisnąc dłonią niespokojnie bijące serce, pobiegła do swojego pokoju, by niewidziana przez nikogo, list odczytać.
Pozerwała kopertę, przerzuciła kartę, szukając podpisu, jakby się obawiała, czy wzrok jej nie oszukał
.
“Władek" — podpis wyraźny. Wróciła do pierwszej stronicy. “Rzym."
Zdziwienie odmalowało się w jej oczach.
— Władek w Rzymie? — szepnęła. Zaczęła czytać:
“Droga, droga zawsze AnielciuL.
— Poczciwy! — zawołała.
Zbliżyła się do okna i, drżąc jak listek osiny, czytała następujący list brata:
“Rzym, 27 listopada. “Droga, droga zawsze Anielciu! “Wyobrażam sobie Twoje zdziwienie. “Rzym!
“Twój Władek w Rzymie. “— A co on tam robi? — zapytasz. “Doprawdy, sam nie wiem, jak odpoAvie- dzieć Ci na to; długo nawet wahałem się z myślą napisania tego listu do Ciebie, bo obowiązkiem moim było odezwać się wprzód do ojca, ale pewna bojaźń wstrzymała mnie od tego pierwotnego zamiaru. “Bojaźń?
“Nie uprzedzaj pytań, kochana moja; w czas przyjdzie wyjaśnienie zagadki.
“Wiem, że niepokoiliście się o mnie, bo też zawiniłem przed Wami, nie dając tak długo żadnej wiadomości o sobie; źle nawet bardzo uczyniłem, bo kto wie, czy jaka ubliżająca mi plotka nie poprzedziła tego listu i w czarnych barwach nie odmalowała Waszego Władka. Ty możebyś niezupełnie jej uwierzyła
,
ale ojciec... Nie wiem, jak było, wiem tylko, moja najdroższa Anielciu, że pisząc ten list do Ciebie, piszę szczęśliwy, szczęśliwy, szczęśliwy!...
“Nie domyślasz się niczego?
“Ach! jeżeli przypomnisz sobie kilka słów, rzuconych Ci niegdyś przeze mnie o pani Amelii Koryckiej, to ten trzykrotny okrzyk szczęścia nie będzie już dla Ciebie zagadką.
“Kocham, jestem kochany i szczęśliwy!
“Ale co znaczy Rzym? — zapytasz.
“W kilku słowach muszę Ci donieść o wypadkach mojego życia.
“W Warszawie jeszcze, studentem będąc, zobaczywszy raz na balu panią Amelię, przylgnąłem do niej całem sercem. Widywaliśmy się później dość często, ale nie przypuszczałem nigdy, ażebym i ja kilka niezatartych rysów w jej pamięci zostawił. O tem uczuciu, które powoli owładnęło mną całym, nie wierząc we wzajemność, nie wspomniałem ni razu przed nią. Nic więc dziwnego, że ona w stosunku ■do mnie obojętną i zimną była. Piękny to jest rys jej charakteru, ta duma kobieca, która nawet w takich okolicznościach potrafi zapanować nad porywami serca. Dopiero gdym przybył do Korycka, wyświetliła się rzecz cała. Zdradziła się mimowolnym okrzykiem, który mi niebo otworzył!
“Wzruszenie było za silne dla nas obojga: wypowiedzieliśmy wszystko, co tylko nam na sercu leżało, o naszych marzeniach, pragnie
-
■
niach—naszej tak dawnej miłości. Ona tęskniła, kochała, cierpiała. Wyjazd więc do ciepłych krain był konieczny. Chciałem przedtem łist do ojca napisać, zawiadomić go o wszystkiem, poprosić o zezwolenie na nasz związek, ale znając niechęć ojca, uprzedzenie jego do panów, będąc pewny zresztą, że pan Stanisław Rabsztyński, niejednokrotnie dumnie odepchnięty przez panią Amelię, nie pożałuje barw czarnych do odmalowania tej, dzisiaj dla mnie tak drogiej istoty, co wpłynęłoby na stanowczy, niezłomny opór ojca,—postanowiliśmy wyjechać do Rzymu i tam wziąć ślub.
“Drgnęłaś?
“Bez zezwolenia, błogosławieństwa ojca!
“Czy myślisz, moja droga, że ta myśl nie zatruwała chwil najszczęśliwszych mojego życia? Ale powiedz, gdybym otrzymał gniewny list ojca z nieodwołalnym rozkazem powrotu, czy mógłbym się zastosować do Jego woli? Czy mógłbym porzucić tę kobietę, której sam pierwszy powiedziałem słowa miłości, którą sam pierwszy zmusiłem do wyznań, rzuciłem pod nogi pełnę róż kosze, po to, by później je wszystkie usunąć małodusznie, zostawiając tylko kolce i nędzne wspomnienie o sobie? Tego ^ ode mnie nikt, nawet ojciec, wymagać nie ma prawa. Musiałbym bunt przeciw niemu podnieść, bolesny gwałt zadać synowskiemu uczuciu, przed nią o wszystkiem zamilczeć i dotrwać wiernie w powziętem raz postanowieniu, w uroczyście danem raz słowie. Wyjechaliśmy więc
*
do Rzymu — wiesz już, w jakim zamiarze. Nim jednak marzenia nasze w czyn się zamieniły, dobrze nam było, jak było; myśl o błogiej chwili zastępowała rzeczywistość, a tymczasem pamiątki Rzymu pociągnęły nas ku sobie.
“Zwiedzanie stolicy świata stało się dla mnie prawdziwą rozkoszą.
“Nie będę ci opisywał wrażeń, nie będę opisywał Rzymu. Bez słów żadnych zrozumiesz siłę pierwszych, o ostatnim czytaliśmy nieraz. Mnie może więcej, niż komu innemu, piękniejszym się Rzym wydał; tam pozostawałem pod urokiem czarującej kobiety, która, jak anioł- stróż dobry, była wciąż przy mnie, czuwała wciąż nade mną.
“Rozkoszne chwile, niezatarte nigdy wspomnienia!
“Czy dziwisz się, żem zapomniał o świecie całym, o Zagajach, o Tobie nawet? Widzisz, jak szczery jestem. Ale Ty dobra jesteś, Aniel- ciu, przebaczysz mi wszystko i, jeżeli ojciec jest zagniewany na mnie, wyjednasz mi u niego przebaczenie. Tymczasem zwiedzałem Rzym, wydzierałem tajemnice grobom, kazałem zamierzchłym wiekom zrozumiałemi do mnie przemawiać słowy. W znacznej części zawdzięczam jednak to doskonałe poznanie wiecznego miasta doskonałemu Cicerone, którego mi łaskawy los zesłał.
“Był nim Eugeniusz książę Carolla
.
“Poznaliśmy go wypadkiem w Koloseum. Sam pierwszy zbliżył się do nas, i po półgodzinnej pogawędce byliśmy z sobą, na stopie przyjacielskiej. Książę Eugeniusz jest człowiekiem bardzo wykształconym i bardzo bogatym. Znając Rzym lepiej, niż ja swoje Zagaje, ofiarował się nam na przewodnika. Odtąd prawie zawsze jesteśmy razem. W dzień błądzimy po ruinach, wieczorem książę jest u nas na herbacie, bez której z Amelką obejść się nie możemy.
“Parę dni temu zwiedzaliśmy pałac naszego towarzysza wycieczek rzymskich. Przepyszne zbiory starożytnych tkanin wprost olśniewały mnie; sale rzeźb i malowideł niezrównanym świeciły przepychem. Książę prowadził pod rękę panią Amelię, opowiadając jej historyę każdego przedmiotu. Dla niej nie były to rzeczy nowe, dla mnie całkiem nieznane. To też, zatrzymując się zbyt długo przed każdym obrazem, rzeźbą, traciłem ich nieraz z oczu, a raz tak się zbłąkałem w labiryncie korytarzów i galeryi, że dobre trzy kwadranse przeszły, nim towarzyszów swoich odnaleźć mogłem.
“Ale wszystko ma swój koniec.
“Zapoznawszy się z Rzymem, który na długi czas myśl moją pochłonął i oderwał od marzeń stokroć droższych i bliższych, przypomniałem Amelce, że czas pomyśleć o sobie. Mieliśmy wziąć ślub, i wtedy list wspólny wysłać do Was, z prośbą o przebaczenie i o błogosławieństwo.
“Amelka zawahała się — lękała się tak stanowczy krok uczynić bez wiedzy i zezwolenia mojego ojca. Nie poskutkowały zaklęcia i błagania moje; trwożne jej serce lękało się następstw podobnego kroku. Obawiała się o mnie! “— Pisz, może zezwoli, pobłogosławi — mówiła. — Gdy nam już strzały żadnej w kołczanie próśb nie pozostanie, ulegnę pod twoim naciskiem. Wtedy mi łatwiej przebaczy Bóg ten grzech miłości!"
“AnielciuL. pojmujesz wzniosłość tej duszy!
“Jak szalony chwyciłem do rąk pióro, chcąc je umoczyć w krwi swego serca i błagalny list do ojca napisać... i nie wiem, co mię wstrzymało. Zdawało mi się, że wszystko postawiłbym na kartę—i przegrał. Na czoło pot zimny mi wystąpił, ręka odmówiła posłuszeństwa. Przyzwyczajony już do spowiedzi przed Anielką, wyjawiłem jej trwogę moją. Ach! wtedy ona wskazała mi Ciebie. Tak! Ty bądź orędowniczką moją, tłómaczką mych myśli, pragnień, błagań mych przed ojcem. Wiesz już, czego chcę od Ciebie, jakiego oczekuję listu...
“Bądź zdrowa, pisz! Ucałuj ojcowskie kolana, sama przyjm pocałunków krocie ode mnie i od tej, która Cię ukochała prawdziwem sercem siostrzanem.
“Bądź zdrowa.
Twój Władek.
u
Odczytuj;)0 list brata, różnych uczuć doznawała Anielka. Nieprzychylne wspomnienie o Rab- sztyńskim boleśnie ją dotknęło; uczuła jakiś skurcz w piersi, niewymowną przykrość, chwilowy zamęt myśli. Miała żal do Władysława, że od niechcenia rzuciwszy słowa potępiające, przeszedł nad panem Stanisławem do porządku dziennego. Jeżeli sama nie znała go dobrze, znali go ludzie; uchodził za człowieka nieposzlakowanej prawości, to też wynagradzano go ogólnym szacunkiem, przyjaźnią i miłością. Oczarowany wdziękami pani Amelii, mógł się w niej rozkochać i być odtrąconym, ale zawiść nie popchnęłaby go nigdy do oszczerstwa.
To dziwne — onby miał dziś dopiero źle mówić o pani Amelii, jakby dawniej mówił inaczej? Przecie krótki, ale stanowczy sąd o niej był wydany przez niego daleko dawniej jeszcze, gdy jechał dla objęcia jej majątkowych interesów, tego pamiętnego wieczoru, który niezatartemi zgłoskami w pamięći Anielki zapisał się... Jeszcze Władysław nie marzył o wyjeździe do Korycka, ona nie wiedziała nic o miłości brata, Stanisław go ostrzegał, jako przyjaciel...
Zamyśliła się nad wypadkami, co tak się dziwnie splątały... i to, co niby dotąd pewnem dla niej było, zaczęło teraz przybierać jakąś postać zagadki. Zrozumiałe stawało się niezrozumiałem, jasne — zaciemniało się coraz więcej.
Nie czas było jednak rozwiązywać tajemniczego węzła: przed nią leżał nieodczytany jeszcze list Władka.
Podniosła go do oczu...
- - Jak on kocha tę panią Amelię!..
.
Zapomniała o bólu własnym, przejęta gorącem błaganiem brata, jego prośbą, ażeby była opiekunką i orędowniczką ich dwojga.
Ciche łzy po policzkach jej zbiegły...
O, tak!... Ona użyje sił wszystkich, złotoustą się stanie, by gniew ojcowski przebłagać, kochającym się zapewnić szczęście.
Nagle wstrzymała się.
— Dlaczego ojciec, kochający tak bardzo mnie, Władka — szepnęła — sprzeciwiałby się szczęściu jego?... Ojciec źle mówi o pani Amelii i pan Stanisław niedobrze o niej wspominał. Co to jest?
Nowa zagadka!
Gdyby nawet pan Stanisław był zdolny do oszczerstwa, ojciec nigdy grzechuby tego nie popełnił.
Czyż go nie zna?...
On zawsze w ludziach dobro tylko widzi, tam nawet, gdzie wszyscy widzą, że jest inaczej.
— Mój Boże, ojciecby się sprzeciwiał szczęściu swojego dziecka? On, którego całe życie było jed- nem pasmem poświęcenia, któryby to życie oddał z ochotą, byleby nam odrobinę dobra na tej ziemi przysporzyć!... Tu coś jest, czego ja nie rozumiem.
Ta niezachwiana wiara w ojca, w jego bezgraniczne przywiązanie do dzieci, ochładzająco oddziałały na pierwsze porywy niewieściego uczucia. Z pewną trwogą i dreszczem przestąpiła próg ojcowskiego pokoju, trzymając list ukryty w swych dłoniach.
Stary Murski siedział przed biurkiem, zatopiony W posępnych myślach; przed nim leżała paczka gazet, tylko co przywiezionych z poczty. Na szelest
Tarantula. 1
3
we drzwiach, uczyniony przez wchodzącą Anielkę obrócił się i długiem spojrzeniem spojrzał na córkę.
Dziewczyna pocałowała w rękę ojca i usiadła przy nim.
— Jakże się czujesz, Anielciu?
— Dobrze, tatku.
Stary pokiwał głową.
— Myślałem, że mniej cierpieć będziesz — szepnął.
— Nic mi nie jest, zupełnie nic — odpowiedziała.
— Tylko twarzyczka zbladła, oczki zapadły, a już zapomniałem, jakim głosem się śmiejesz.
— A do kogo śmiać się będę, tatku? Ty mi nie zawtórujesz, ciotka Felicya coraz zgryźliwszą się staje... a Władka niema — dodała, głos zniżając.
— Prawda — odszepnął pan Jan.
Poruszył głową.
— Boże mój, Boże, co to się stało z domem naszym! Tak niedawno inaczej tu było. Jakiś szatan pozazdrościł nam szczęścia i popsuł wszystko, na nice obrócił wszystko... Ale czy ja mogłem się spodziewać, że tak znikczemnieją ludzie?
— Ojciec ma żal do pana Stanisława.
— Do niego? Mogęż mieć żal do kogokolwiek- bądż na świecie, jeżeli mnie własny syn oszukał?
Anielka pochyliła się do rąk ojca.
— Straszne czasy — szeptał Murski — rodzonemu dziecku wierzyć nie można.
Ręce mu drżały — tego drżenia rąk dawniej nie było. Od niedawnego czasu Anielka spostrzegł
a
to drżenie, które było znamieniem przedwczesnej starości.
— Ojcze!... — szepnęła po chwili.
— Co, dziecko? — odezwał się Murski.
— Władek do mnie pisał.
Murski powoli zwrócił się do córki twarzą, i w oczy się jej wpatrzył.
— Czy opamiętał się? — zapytał.
— Ty, ojcze, gniewasz się na niego za ten dług...
Pan Jan poruszył głową, uśmiechając się boleśnie.
— Jak wy mnie znacie mało, a od kolebki wciąż ze muą jesteście! Nie sam dług mnie oburzył, ale powód, dla jakiego był zaciągnięty. Przebaczę dziś mu wszystko, niech tylko wyjdzie z błota, w które ugrzązł.
— Czy nie za ostro sądzisz go, tatku?
— Ja który nie lubię plam widzieć na ludziach, obojętnych mi, obcych, nieprzychylnych nawet?...
— To prawda, tatku!
— No, i co tam pisze Władek?...
— On pamięta o tobie, ojcze, on kocha ciebie, on kazał kolana twoje ucałować i na mnie obowiązek włożył... na mnie...
Zabrakło jej słów.
— Obowiązek? jaki?...
— On rozkochany w tej pani, rozkochany na śmierć... Ale on nie chce kochać bez zgody twojej, ojcze, ona nawet wpłynęła na to... On prosi o przebaczenie i błogosławieństwo twoje...
Stary się zerwał
.
— Co? — krzykną,!.
Anielka z trwogą patrzała na ojca.
— Chce ją za żonę wziąć, w dom mój wprowadzić bawidełko salonów, niedogryzek z uczty paniczów, lalkę o piękuej twarzy, ale o głowie pustej i sercu pustem? Wolę ja swój zgrzebny ręcznik, który dotyka te ręce spracowane i to czoło zmarszczone przez bóle życia, niż pyszną tkaninę z jedwabiu, przesiąkłą potem rozpustników. Mech stutysięcznym długiem obarczy Zagaje — nie zaprę się grosza jednego, dług każdy przyjmę, ale tamtej winy, tamtego grzechu, zbrodni tamtej — nie przebaczę mu nigdy!
Anielka z przerażeniem patrzała na ojca.
— Czy pani Amelia jest tak straszną kobietą?
— Ścierka! — wybuchnął Murski.
Anielka nie zrozumiała znaczenia tego słowa, mimowoli jednak zapłoniła się.
— Może Władek nic nie wie — szepnęła.
— Oby się nie dowiedział za późno!
— Dlaczego nikt go nie ostrzegł?
— Czy uwierzył słowom Rabsztyńskiego? czy o swych zamiarach mnie, ojcu, powiedział?
— I dlaczego się ludzie tak w pani Amelii kochają? — szepnęła.
— Kto, kto się kocha?... Liche serca, głupie głowy!
— A pan Stanisław?... —odezwała się nieśmiało Anielka.
Murski obiema rękami zrobił ruch rozpaczliwy.
— Mc nie wiem, nic nie rozumiem!—zawołał.— Rabsztyński, perła naszej prowincyi, wzór obywatela!.
.
Nic nie rozumiem. Coś w powietrzu jest nikczemnego straszliwie, gdy tacy ludzie w łajdactwo dziś padają. Jakieś bacyllusy czy laseczniki szelmostwa, Bóg wie skąd, napłynęły do nas. Jednak, jednak... Rabsztyńskiego można wytłómaczyć jeszcze. Nie, nie było to tam miłości żadnej, tylko... ot, tak sobie... zwyczajnie... Ale ty nie rozumiesz, co takiego było. Gdy wyręczyciela znalazł, wrócił spokojnie do swojego Rabsztyna i pewnie łez po stracie owej nie wylewa.
— Dlaczegóż nie przyjdzie do nas? — wyszeptała Anielka.
— Może nie pozwala mu — wstyd!
— A skądże on wie, że nam nieobce jest to... czego ja nie rozumiem?
Murski zamyślił się.
— A czy ja wiem? — odparł, wzruszając ramionami.
Chwilę milczeli.
— Czy ojciec z nimby się nie zobaczył? — odezwała się bardzo cicho Anielka.
— Po tem spotkaniu się w kościele? — zapytał Murski.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała.
— Ha! — rzucił po chwili pan Jan — zrobiłbym to może tylko dla ciebie.
— Nie, nie, nie! — zawołała szybko Anielka. — Ja proszonej miłości nie chcę, choćby mi ona przyniosła skarby świata. Potrafię przeboleć, zapomnieć, ale upokorzyć się — nigdy!...
Murski przytulił ją do swej piersi
.
— Tak, tak, tak!... — rzekł z uczuciem. — Ach! — szepnął — dlaczego tej dumy nie ma Władysław?...
Zostawali chwilę w niemym uścisku; na ciemnych rzęsach bławatkowych oczu Anielki zatrzymały się dwie łzy i świeciły czyste, jasne, jak dwie perły, z kryształu ulane. Przytulona do piersi ojca, stała milcząca, wpatrzona przed siebie.
— O czem ty myślisz, dziecko? — spytał Murski.
— Co ja mu odpowiem, ojcze? — zawołała przez łzy dziewczyna.
— Daj mi list.
Drżącymi palcami wziął list podany i czytać zaczął.
— Syrena! — szepnął.
— Co ja mam zrobić, ojcze?
— Nie odbieraj mu nadziei przebłagania mnie. Odpisz mu, że ci się uda gniew mój ukołysać, że wszystko bierzesz na siebie, niech tylko czeka, w cierpliwość się uzbroi! — zawołał pan Jan szybko. — Ale stanowczo mu napisz, że bez mojego zezwolenia niech żadnego kroku nie czyni. Pisz, że: “ojciec chce cię wypróbować, ale pozwoli, napewno pozwoli."
Anielka skoczyła w ramiona ojca.
— Pozwolisz?...
Murski milczał chwilę.
— Bób, jak ci mówię; ochronisz brata od wielkiego nieszczęścia.
— Czy mam napisać, ażeby przybył po słowo twoje
?
— Me, nie, nie! — zawołał szybko. — Niech tam zostanie z nią jak najdłużej. W ogniu żelazo się próbuje — albo na węgiel się spali, albo stalą błyśnie.
Anielka spojrzała na ojca.
— A jeżeli... spali się? — szepnęła.
— Lepszy proch od zgnilizny — odpowiedział głucho Murski.
Dziwnie trwożnie biło serce Anielki, gdy usiadła do nakreślenia listu do brata. Drżąca ręka wymawiała co chwila posłuszeństwo, jakiś szum w głowie nie pozwalał myśli zebrać i w porządny ład zestawić. Była posłuszną woli ojca, lecz niezupełnie rozumiała jego zamiary. Przerywała często pisanie i zapadała w zadumę.
— Dlaczego ojciec nie chce, by Władek wrócił?., a wróciłby, gdyby go przestraszyć chorobą. Pisząc tak, nie popełniłabym kłamstwa. Ojciec chorował ciężko i dzisiaj z niego siwy staruszek się zrobił. Pani Amelia jest piękną, ojciec ją “syreną" nazwał... Dlaczegóz zezwala, chce nawet, by Władek jak najdłużej z nią został? Trochę zrozumialszemi były istotnie słowa ojca — ta próba ognia; ale z nich dziwny strach powiał na mnie, jakiś chłód zmroził mi twarz i ścisnął. Czy nie lepiejby było sprowadzić tu Władka, otworzyć mu oczy i powiedzieć o tem... o tem... czego ja nie rozumiem?
I znów żywe rumieńce wystąpiły na policzki dziewczęcia, a myśl uparta krążyła około niezrozumiałego dla niej przedmiotu
.
Nagle drgnęła.
— A!...
Płomienie wystąpiły na twarz, w oczach zarysował się wyraz zgrozy.
Podniosła się.
— Czyby i pan Stanisław?...
Przycisnęła dłonią, gwałtownie bijące serce...
— Nie przyjęłabym go nigdy, nigdy, gdyby chciał wrócić do mnie!
I ognie rumieńców ustąpiły s'miertelnej bladości. Drżącemi rękoma opierając się o dygocące pod naciskiem jej dłoni biurko, osunęła się na krzesło i czas pewien pozostawała w jakiemś skupieniu myśli. Po chwili głębokie westchnienie z piersi jej wypadło i, ujmując porzucone pióro, zaczęła pisać szybko, układając w wyrazy i zdania niedomówionę słowa ojca. Zaklinała brata na pamięć lat dziecinnych, ażeby z tak ważnym krokiem w życiu, jakim jest ślub, wstrzymał się do chwili uzyskania błogosławieństwa ojca; ona jest pewną, że to błogosławieństwo otrzyma, niech będzie tylko cierpliwy.
List był napisany wedle woli pana Jana i nazajutrz pod stosownym adresem wysłany.
Od tej pamiętnej chwili, w której coś nieznanego dotąd zbudziło się w duszy młodego dziewczęcia, szybka zmiana zachodziła w całem usposobieniu i moralnym jej nastroju. Swawolna zwykle i żywa, pomimo zawodu, jaki ją spotkał — bo młodość często upominała się o przynależne sobie prawa — teraz poważniała z dniem każdym; natomiast smutek, który ją często nawiedzał, łzy, które przy każdem wspomnieniu o Stanisławie napływały do jasnych oczu, sta
wały się coraz rzadszymi gośćmi. Pączek kwiatu rozwinął się w kielich dojrzały, ale widząc czyste błękity nad sobą, pod sobą czuł ziemię, szarym okrytą pyłem.
Kobietą — z dziewczęcia się stała.
Z niepokojem i trwogą oczekiwała listu od brata, odpowiedzi i nowej spowiedzi. Lękała się, by w słowach, pisanych przez nią, nie dostrzegł jakiegoś fałszu; by pod osłoną błagań, żeby czekał na zezwolenie ojca, które ona wyprosi, wymodli, — nie przejrzała twarz prawdy i do szalonego nie popchnęła go kroku. Drżała na myśl tę, wyrzucała sobie pośpiech, z jakim list napisała, w którym nie wspomniała nic o pani Amelii, nie przesłała jej nawet ukłonów, jej, która, według słów brata, siostrzanem ją ukochała uczuciem. Ale za silny był okrzyk ojca, a później rozgorączkowana myśl jej własna wytworzyła obraz, który zgrozą ją przejął.
Ten okrzyk, ta myśl, wstrząsnęły do głębi jej istotą i zrobiły przewrót w pojęciach o ludziach i świecie. Po nocy pełnej snów gorączkowych obudziła się doświadczona więcej, niżby to lata całe, przeżyte spokojnie w Zagajach, uczynić były w stanie. Wspomnienie zaś imienia Stanisława ani rumieńców na twarz, ani łez do oczu wywołać już nie mogło.
— Dobrym lekarzem jest czas — szeptał do siebie Murski, widząc tę zmianę w usposobieniu Anielki. — Nie wiedział, że to on właśnie był owym lekarzem-chirurgiem.
Lecz nie zapomina się o snach pięknych, choć je wiatr rozwieje. Anielka często przywoływała pa
mięcią szczęśliwsze chwile, piękniejsze obrazy, i czuła ból w sercu, że je pył jakiś przykrył. Szlachetna postać Stanisława skarlała, ukochany Władek wydał się lichym, pełzającym robaczkiem, a taka, jak Amelia, kobieta, która umie łamać i druzgotać serca i rozumy męskie, wcieleniem jakiejś niszczącej potęgi, czemś niezrozumiałem dotychczas dla niej.
O, jak wszystko zmalało dokoła!...
A jednak mówią, że — choć niegdyś—były rozumy wielkie, serca potężne, uczucia czyste, myśli nieskalane, promienne czyny...
Niegdyś!...
Może to kłamstwo ksiąg, w których zapisane zostały te wielkie imiona, bajka lat następnych, oszukaństwo autorów... Może ukryty w cieniach bluszczowych grób kochanków w Weronie urąga milcząco ludziom, zbliżającym się ze czcią do tej mogiły? może tylko w przystępie trwogi o życie własne Winkielryd chwycił w dłonie ostrza kopii nieprzyjacielskich — a legenda wieniec bohatera mu dodała? Ofiara Jadwigi nie godną jest nimbu, Barbara koronę tylko kochała, Imogena w szalonym jeno umyśle Wiliama powstać mogła... Nie zbliżaj się do gwiazd morskich, kolor ich podziwiaj z daleka, z daleka...
Coś kamieniem przygniotło pierś dziewczyny.
Wszędzie — może, nie zaś — pewność!
Czuła, że jej się coś w piersi rwało, że w nieskończoność usunęły się błękity, a stopy więziła ziemia.
Więc niema miłości czystych, bohaterskich poświęceń niema?...
Siedziała chwilę w odrętwieniu jakienuś, serc
e
jej biło dziwnie cicho, lecz myśli różne, bez jej woli i wiedzy, nie wzywane przez nią, z szybkością błyskawicy przebiegały przez głowę. Nie zatrzymywała tych fal płynących. Czyż one przyniosą ukojenie znękanej duszy? Aż oto jedna z tych niewo- łanych fal myśli błysnęła i tęczą barwną zaświeciła w jej mózgu.. Przypomniał się jej dzień jeden, spędzony z Władysławem w ogrodzie, gdy Murskiego nie było, a WTładek wrócił z pola i powiedział jej o zamiarze ojca sprzedania niby Zagajów. Władek zaczął mówić o domku ich starym, o pradziadka komnacie, w której dotąd stoją sprzęty nieporuszone. Na ścianie tam wisi poczerniały portret jego, na nim szram jest kilka... Z ust ojca ona zna dzieje tego dziada—on kochał, dał miłości swojej dowody, bo ta miłość życie mu wzięła... Kochał tak samo ten, ten i ten... Dziesiątki, setki, krocie ludzi zaczęły snuć się przed nią... Jest miłość, poświęcenie, bohaterstwo...
— Ach!...
Kamień się usunął.
— Władkowi przebaczę — szepnęła — to dzieciak jeszcze, a tobie, panie Stanisławie, ostatnie dzisiaj poświęcam wspomnienie. Nie jesteś winien, żeś sercem nie dorósł — tamtych...
Po chwili odezwała się:
— A może jest czem innem miłość ta i tamta?... Nie potępiam, lecz z serća mojego wyjść musisz... Tak, panie Stanisławie... Idź, idź!... Już ciebie niema, niema...
Przyłożyła dłoń do serca i wybiegł szept cichy:
— Jak pusto!..
.
Jedna łza nie zjawiła się na suchych źrenicach, blady rumieniec nawet nie zniknął z twarzy, tylko westchnienie jedno, ostatnie, z biednej piersi wypadło.
Smutne są opuszczone świątynie, smutny jest dom każdy, jeżeli wśród ścian niezamieszkanycli nawet ptaszę żadne gniazdka nie uwije. Instynktownie to czuła Anielka i, bojąc się tego opuszczenia ruin, chciała je czemkolwiek zapełnić. Dotąd, zastanawiała się mało nad sobą; kochała ojca, wiedziała, że pracuje, nieraz chusteczką ocierała kroplisty pot z jego czoła, do ust spracowane tuliła dłonie. Pracowali wkoło niej wszyscy — a ona tylko użytkowała z tej pracy.
Ale cóż mogła robić?
Ojca nie wyręczy w polu, do gospodarstwa zaś domowego "ciotka Felicya tknąćby się jej nie pozwoliła. Czytała więc książki, któremi kształciła umysł, śpiewała i grała na fortepianie, a gdy książki i muzyka znużyły, gdy piosnkę porwało echo i w dal zaniosło, brała do rąk robótkę jakąś i coś tam szyła lub haftowała. Żadne z tych zajęć nie było pracą, a jednak wypełniało czas, który niczem jeszcze nie dał poznać swojego ciężaru.
Dziś jest inaczej... inaczej...
Tej pustki w sercu nie zastąpi piosnka, fortepian, ani haft...
A czas?
Niewinny ten czas dawniej upływał z szybkością wartkiego potoku, dziś się ospale, leniwie wlecze.
Potrzeba coś w serce rzucić, wolne godziny dnia czemś zapełnić..
.
Widziała nieraz, jak do ciotki Felicyi przychodziły kobiety wiejskie po ratunek i pomoc w wypadkach, tak często zdarzających się na wsi. Tam ktoś zachorował, tu kogoś krowa ubodła, lub koń ugodził. Najwięcej ją zastanawiały wypadki z dziećmi, szczególnie w czasie robót letnich zdarzające się. Ze wsi, co żyło, wyruszało na pole, pozostawał chyba dziad stary, nie mogący włóczyć nogami, i dziatwa kilkoletnia, któraby pracującym ojcom i matkom zawadą tylko była. Starsze wyrostki z cielętami i gęśmi szły w pole, niemowlęta, potrzebujące pokarmu, nie opuszczały piersi matczynych, a nakarmione spały pod kopicą, albo do buzi wziąwszy zaróżowione paluchy nóżek, smoktały je niemiłosiernie. Berbecie zaś, co to do cieląt za małe, do smoktania zaś nóg własnych za duże — pozostawały w wiosce, Bożej tylko Opatrzności oddane. Lecz Pan Bóg widocznie ma coś lepszego do roboty, niż chłopskie dzieci pilnować. Oto dzieciaki do krwi się pobiły, jedno utopiło się w rowie, inne grzbiet złamało, spadając z drzewa, na które gramoliło się po jajka wronie. A tych wypadków i nieszczęść przyczyną był brak opieki.
Opieki?
To słowo dziwnie znacząco zabrzmiało dziś w duszy Anielki.
A czy ona nie może zastąpić Opatrzności?...
Nim dała odpowiedź, czuła, że jakiś ptak dobry w pustem jej sercu gniazdko wić zaczął.
Opieka ma obszerne znaczenie. Można opiekować się dziatwą, by nóg sobie nie powykręcała i piaskiem nie zasypywała oczu; można opiekę roz
ciągnąć i nad ich główkami i serduszkami. Starsze i młodsze przygarną się do niej i dużo się dowiedzą, złagodnieją w obyczajach i nie będą, jak te badyle, na pustych ugorach rosnące, które nie wiedzą, gdzie rosną, dlaczego, czem są i dokąd wiatr je zanosi.
Horyzont marzeń Anielki rozwidnił się, rozszerzył. Ciotka Felicya gderać będzie, ale ojciec pozwoli. A to jest wszystkiem.
— Tak!
Z dziwną mocą to “tak!" zabrzmiało. "Wymawiając to słowo krótkie, ale wielkiego znaczenia, wstała od biurka, przy którem lubiła marzyć i pracować...
Za nią stał ojciec. Nie wiedział nic o myślach dziewczyny, ale zrozumiał łatwo, że jakieś silne, nieodwołalne postanowienie zrodziło się w jej umyśle.
— Co to za “tak," Anielciu? — zapytał.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
Takiego uśmiechu Murski dawno u niej nie widział.
— Czy tajemnica? — spytał.
— Przed tobą, tatku?
— Więc?...
Anielka nie ukrywała swych myśli, wysnutych przed chwilą.
Pan Jan słuchał z powagą, nie spuszczając oczu z zarumienionej twarzyczki dziewczęcia. Gdy skończyła, odezwał się:
— Nic, nic nie mam przeciwko twoim zamiarom... Ale., powiedz mi, dlaczego one przyszły ci na myśl dziś dopiero
?
Anielka milcząco przytuliła rękę ojcowską do twarzy.
— Czy nie za ciężki obowiązek bierzesz na siebie? — spytał.
— Nie, nie, ojczuniu!
— Dlaczego to chcesz uczynić?
— Będzie mi z tem dobrze, ojcze!... będzie mi z tem dobrze!
Pan Jan pochylił się i pocałował ją w czoło.
— Rozumiem! — szepnął.
Anielka nie podniosła powiek — może łzy niedobre pod niemi były.
Wieczorem zdziwiła się ciotka, widząc Anielkę, "wyszukującą stare elementarze i dopytującą się o nie panny Felicyi.
— A po kiego licha one tobie?
— Potrzebne, ciociu.
— Dla ciebie?
— Dla mnie.
— Czy czytać zapomniałaś?
— Tak, ciociu.
— Jezu MiletyńskiL. ona zwaryowała!
Anielka parsknęła śmiechem.
Ten śmiech niespodziewany, a nie słyszany oddawna, zdziwił pannę Felicyę. Otworzyła usta, wytrzeszczyła oczy, ze zdumieniem patrząc na syno- wicę.
— He? he?... — zaczęła.
Śmiech Anielki wzmógł się, takie to “he, he" było komiczne.
Panna Felicya zakręciła się na miejscu i jak bomba wpadła do gabinetu Murskiego
.
— Bracie!... Anielka zwaryowała!
Pan Jan zerwał się.
— Co? co?...
— Zwaryowała!
Chwyciła się za włosy.
— Ależ, siostro!...
— Ależ, bracie!...
— Widziałem przed chwilą.
— I ja widziałam.
— Zdrowa zupełnie.
— Waryatka!
— Ciotuniu! — zawołała Anielka, wpadając do pokoju i zanosząc się od śmiechu; chciała za szyję ją ująć, ale panna Felicya z krzykiem odskoczyła od niej.
— Ależ, cioteczko!
— Nie zbliżaj się! — wołała ciotka, wyciągając ręce przed siebie, jakby się do obrony gotowała.
— Proszę-ż pozwolić...
— Nie zblizaj się!... — wrzasnęła panna Felicya.
— Ależ ja...
— Bracie, ratuj! — darła się panna Felicya, która waryatów bała się jak ognia piekielnego i, porwawszy z biurka pana Jana jakiś wolumin starożytny, machała nim przed sobą.
Było to widowisko niezrównane w swoim rodzaju. Anielka spazmatycznego dostała śmiechu, pan Jan zaczął pykać, aż wreszcie w głos się roześmiał.
— I brat?... — krzyknęła ciotka, tłumiąc dech w sobie
.
— Co ja? do stu tysięcy dyabłów? — nie mogąc wstrzymać się od śmiechu, zawołał Murski.
— Zwar... zwar...
— Cicho! do kroćset fur...
Nie mógł dokończyć, tylko trząsł się, siedząc w fotelu i wtórując Anielce, która biegała z kąta w kąt.
— Fur... fur... Co to takiego jest? — pytała panna Felicya, przychodząc nieco do siebie.
— Idź siostra do piekarni! — krzyknął Murski, widząc, że dopóki siostra stać przed nim będzie, dopóty nie utuli się w śmiechu.
— Dlaczego do piekarni? — zajęczała ciotka Felicya.
— Cha, cha, cha! — wypadło tak szerokie, gwałtowne z piersi pana Jana, że panna Felicya znikła jak kamfora, pokazawszy tylko podeszwy podartych trzewików bratu i synowicy.
— O Jezu! — odetchnął Murski.
— O Boże! — zawołała Anielka, ocierając łzy.
— Co to takiego było?
— Zaraz, zaraz opowiem...
Ale nieprędko uspokoić się mogli. Czas pewien to ojciec, to córka: “cha, cha, cha!" na przemiany.
Wreszcie rzecz się wyjaśniła.
— A to głupia! — odezwał się Murski.
— Ja się, doprawdy, nie dziwię cioci Felicyi. Tak dawno nie śmiałam się...
— A cóż, gdy mnie w takieni usposobieniu zobaczyła!
Tarantula. 1
4
Jeszcze urywane: “cha, cha, cha!" tu i tam zabrzmiało, bo przypomnienie tylko co odegranej sceny do wesołości pobudzało; ale wszystko ma swój koniec. Westchnął pan Jan, westchnęła Anielka —i bożek śmiechu uleciał.
— Chodźmy do ciotki, bo teraz lękam się, by przypisywanej nam słabości nie dostała — odezwał się Murski.
W salonie spotkali Marcina.
— Gdzie pani? — spytał pan Jan.
Stary pokręcił głową.
— No, cóż? odpowiesz?
Marcin nachylił się do ucha pańskiego.
— Zwaryowała — szepnął.
— Tam do licha! — mruknął Murski, tłumiąc znów śmiech wzbierający się.
Anielka całą chustkę w usta włożyła.
— Gdzież jest? — zapytał znów Murski.
— TT siebie, ale taka straszna, że niech Pan Bóg broni!
— Jak to straszna?
— Pan nie wie, co to znaczy: straszna, czy co? — burknął Marcin. — Oczy wywraca, a gęba, jak cholewa, tędy, to tędy chodzi...
Murski z Anielką poszli do pokoju ciotki.
— Nie zbliżajcie się! — wrzasnęła znów ciotka.
Ale widząc spokój na twarzach wchodzących,
uspokoiła się nieco.
Powoli pan Jan wytłómaczył nieporozumienie.
— Ależeście mnie przestraszyli! — odezwała się już całkiem uspokojona panna Felicya
.
— Ależeśmy się wyśmieli, ciociu! — dodała Anielka.
— Wyśmieli... — mruknęła. — Widowisko tylko ze mnie. zrobili!... Ot, do czego ciotka przyszła!
Zabierało się na burzę, ale do niej nie przyszło jakoś. Wtem we drzwiach ukazała się łysa głowa starego Marcina.
— A jak tam? — spytał.
— Nic, wszystko dobrze — odpowiedział Murski.
Po chwili ciotka, kiwając głową, odezwała się:
— I to dzisiaj tak się wyśmieli!
— A cóż to takiego dzisiaj? — spytał Murski.
•— Piątek — rzekła ciotka Felicya.
— W niedzielę płacz — dokończył Murski.
Nie wierzył w przesądy, sposępniał jednak.
Cicho było w starym domu Rabsztyńskich, który powszechnie “pałacem" zwano, bo mury miał grube, cztery potężne filary, na balkonie stojące, podtrzymywały facyatę dachu, a prawa strona domu zakończona była wyskokiem ścian, które tworzyły piętro o dwóch z frontu oknach weneckich. Całość jednak budynku nie miała w sobie nic pałacowego: była to siedziba zamożnego szlachcica, który, zakładając kamień węgielny pod dom dla siebie, myślał i o jutrze dalekiem i o tych, którzy kiedyś po nim nastaną. Nie dbał więc o formy zewnętrzne, ozdoby gzemsów i płaskorzeźby; chciał tylko mieć dom obszerny, wygodny, któryby mógł się skutecznie oprzeć zębom wszystko niszczącego czasu
.
Lecz jeżeli z zewnętrznego wyglądu pałacem nie był, wewnętrzne urządzenie iście pańskie było.
Nie brakło tam malatur na sufitach, delikatnych złoceń i żłobień, marmurów i bronzów, posadzki układały się w piękne desenie kobierców, drzwi z ciemnego mahoniu obracały się cicho na zawiasach, w dużych oknach szyby ze szkła czeskiego dawały swobodne wejście pełnym snopom promieni słonecznych, a gdy się otwarły wysokie ramy okien, świeże napływało powietrze i niosło z sobą woń kwiatów, których nie brakło w pięknym ogrodzie siedziby Rabsztyńskich.
Ale w tej chwili nie marzyć o kwiatach. Zwa- rzyła je jesień przedwczesna, pośpieszyła zima i chłodnym tchnęła oddechem.
Było to w pierwszych dniach grudnia — biały całun pokrył ziemię. Nie pierwszy to był śnieg, ale ten zdawał się być zwiastunem wczesnej i trwałej zimy. Niebo się wyiskrzyło, mróz się wzmógł pod wieczór i kilka kryształowych kwiatów na szyby okien rzucił. Były to pierwsze próby, jakby niepewną ręką malowane powoje i paprocie — ale wiedzieli, co o tem sądzić wypada. Zatrzaskały sucho drwa na kominkach, strzeliły czerwone płomyki ognia.
Cicho było w starym domu Rabsztyńskich; w dwóch pokojach tylko paliło się światło. W kredensie, zagłębiony w fotelu, siedział stary sługa nieboszczyka pana jeszcze i drzemał; przy nim na stole dopalająca się lampka drżała migotliwie; w jadalnej sali jaskrawe światło rzucał staroświecki komin, w którym żywo płonął ogień, podsycany wciąż przez milczącego Stanisława. Rabsztyński siedzia
ł
na dębowym stołku, którego skrzyżowane nogi ozdobione były umiej ętnem dłutem snycerza, dokoła zaś sali chodziła krokiem powolnym staruszka o rysach poważnych.
Była to wdowa po ś. p. Mateuszu Rabsztyńskim, matka pana Stanisława, którą zwano panią Weroniką.
Jednak nietylko tych dwoje istot zamieszkiwało pałac. Oprócz starego Jacusia, który w tej chwili drzemał w kredensie przy dogorywającej lampie, mającego pewne prawa z lat dawnych do należenia niemal do rodziny Rabsztyńskich, bo więcej niż sługą, był przyjacielem starego pana i towarzyszem na jednych wielkich łowach, z których już ś. p. pan Mateusz nie Wrócił; była Jadwiga Rulińska, Jadwisią zwana przez panią Weronikę, stara panna, daleka krewna, dziś jedyna przyjaciółka Rabsztyńskiej. Nikt pewniejszej kabały nie położy, nikt lepiej nad nią nie zna maryaszowych kombinacyi; pani Weronika nie umiałaby dnia jednego bez niej przeżyć, a Stanisław nie znalazłby lepszej opiekunki na stare matki lata.
— Dzień dobry, Jadwisiu!
— Dzień dobry, Weronisiu!
— A co tam na dworze?
— Śnieg, deszcz, pogoda, słota — stosownie do pory roku i dnia odpowiadała Rulińska, ale od niepamiętnych już lat nie innem pytaniem witała wchodzącą do sypialnego pokoju Weronisia, nie inną odpowiedź dawała Jadwisia. Kochały się babki, jak dwa gołąbki siwe, nie sprzeczały się nigdy, jedna drugiej zawsze przyznawała słuszność, i dobrze im było z tą miłością
.
Gdy Stanisław na czas dłuższy wyjeżdżał, panna Kulińska nie odstępowała Weroniki, ale gdy młody pan w domu bawił, zostawiała często samych, by oboje dowoli nacieszyć się mogli. Pan Stanisław nierad opuszczał matkę, zmuszały go jednak do częstych wyjazdów obowiązki obywatelskie, od których uwolnić się nie mógł. Czy jaki wypadł spór graniczny, czy sprawa honorowa, zakończona sądem polubownym,—Rabsztyński był zawsze obecny. Proszono go na arbitra, zasięgano jego rady i zdania. Skończony prawnik, nie zajmował się sprawami dla zysków, dość miał tego, co mu po ojcu zostało, ale chętnie brał sprawy skrzywdzonych, którzy adwokata opłacać nie mogli. Zdarzało się jednak nieraz, że i zamożni obywatele prosili go o przyjęcie interesów. Stanisław zgadzał się chętnie, jeżeli sprawa była czysta. Zwracano mu tylko koszta procesu; nagrodą był ogólny szacunek i przekonanie o jego rozumie i uczciwości. Rzadko jednak dochodziło do korowodów prawnych; strona, po której Rabsztyński stawał, już wygrywała moralnie; gdyby winowajca zasłonił się literą prawa, przegrywał w opinii; dla tego chętniej wszelkie nieporozumienia polubownie kończono.
Interesa pani Amelii Koryckiej Rabsztyński niechętnie przyjął. Mimo to, krom strony prawnej, zniewolony był gorącemi prośbami hrabiny, by zarazem i administracyą dóbr jej się zajął. Ale rozpatrzywszy bliżej rzecz całą, ujrzał, że żaden wysiłek nie wyratuje nad miarę odłużonych majątków. Procesów było więcej, niż pól uprawnych, w zarządzie nieład ostateczny i rabunek bezczelny
.
Hrabina się przeraziła, gdy odkrył jej stan rzeczy.
Ruina, nędza!...
Chciała skokietować bogatego pana na Rab- sztynie.
Stanisław nie tracił nadziei, że choć część ocalić potrafi. Powagą swojego imienia umiał powstrzymać natrętnych wierzycieli, zmusić do układów. Z powierzonych kapitałów nikt jednego szeląga nie stracił, ale nadmierne odsetki do należytej normy były doprowadzone. W ten sposób ocalił folwark jeden, mogący lekko do trzech tysięcy rubli dać czystego zysku. Hrabina zgodziła się na wszystko, wiedziała, że to, co jej zostanie jeszcze, zawdzięcza tylko powadze słów Rabsztyńskiego. Jednym zagroził procesem o lichwę, innych pociągnął przed sąd Różyń- skiego rabina. Nawet Żydkowiev nie chcieli mieć wroga w panu Stanisławie: kto z nimi zechce nadal w jakieś interesa się wdawać, jeżeli pan naRabszty- nie odsądzi ich od czci i wiary? I swoje więc sprawy zostawili jego uznaniu, co ułatwiło niezmiernie podjęte przez Stanisława zadanie. Tarantula pierwszy ustępstwo zrobił i współwyznawców swoich do ustępstw zachęcał.
Wieść o wyjeździe hrabiny z Władysławem doszła go, gdy znużony pracą do swojego Rabsztyna wrócił. Chciał odwiedzić Zagaje, lecz bał się zrobić przykrość Anielce. Spotkał ją w kościele — była blada. Tarantula mówił, że jej nie pozna, tak ją zgryzła tęsknota za wygnanym przez Murskiego studentem. Jak to dobrze, że nic o swoich zamiarach panu Janowi nie wspomniał!... Stary upewnił się, że on o Anielce nie myślał
.
Zdawało mu się, że prędko zapomni o niej.
Matka wiedziała o zamiarach syna, teraz dowiedziała się o rozwianych marzeniach. Mówił ze spokojem, a że pragnieniem pani Weroniki było, by w dom swój zonę wprowadził, upewnił, że smutek przejdzie, że rana serca zagoi się łatwo i zadość marzeniom rodzicielki uczyni.
Weronika znała Murskicli i ceniła ten dom uczciwy.
— Dobre gniazdo — powtarzała nieraz.
Ucieszyła się, gdy Stanisław o Anielce pomyślał,
bolała nad jej utratą. Ale Stanisław mężnie zniósł wyrok losu; po chwili smutku, do dawnego powrócił stanu.
Dziś tylko nadto milczący jej się wydaje; parę razy posłyszała stłumione westchnienie.
Zbliżyła się do syna:
— Co tobie, Stasiu?
Stanisław podniósł głowę.
— Czy wie mama, że trudniej mi, niż myślałem, zapomnieć o pannie Anieli?
— A jednak... — odrzekła pani Weronika z westchnieniem, siadając opodal w fotelu.
— Potrzeba to uczynić — chciałaś powiedzieć, mamo?
— Tak!
Rabsztyński potarł czoło.
— Przecie nie zechcesz jej wziąć bez jej woli?
Stanisław poruszył się. .
— I mama pyta?... A któż pierwszy zerwał stosunki z Murskimi, jeżeli nie ja? Dlaczegóż to uczyniłem, jeżeli nie dla tego, by wolną drogę pan
nie Anieli zostawić i dać możność panu Janowi niewywierania nacisku na nią? I tybyś sama nie chciała, bym ci dał synową, któraby mnie nie kochała!
— Tak, synu, bo nie widziałabym w tem szczęścia. Ale...
Stanisław wpatrzył się w mówiącą.
— Ale kto był ten student?
— Nie wiem.
— Czy ten Żyd nic nie mówił?
— Nie rozpytywałem go wcale.
— To szkoda.
— Dla czego, mamo?
— Może rzeczywiście między nimi była miłość prawdziwa, może ten młodzieniec zasługiwał na uczucie panienki, i upór tylko pana Jana, który liczył na ciebie, stanął im na przeszkodzie ku szczęściu?
— Cóżby to pomogło, gdybym o jego nazwisku się dowiedział?
— Pomógłbyś kochającym się — odpowiedziała matka.
Stanisław podniósł czoło.
— Ja? — odezwał się
— Czy ciężkoby ci przyszło?... — spytała staruszka.
Stanisław na razie nic nie odpowiedział.
— Że nie łatwo, to pewna — odezwał się po chwili.
Pani Weronika powstała, zwolna podeszła do syna i dłoń położyła na jego czole.
— A mówiłeś mi, że zapomnisz...
W oczach Stanisława błysnęły łzy, ale matka ich nie widziała
.
— Dwa tylko domy znam — mówiła staruszka, pieszcząc się z włosami jedynaka—z którymi chętnie widziałabym połączony nasz dom. To: Murskicli i Potulińskich.
— Tylko, że panna Zofia, zdaje się, jest Władysławem zajętą — rzucił Stanisław.
— Który... — dodała Rabsztyńska.
— Ale ona o tem nie wie.
— Lecz dowie się nie dzis', to jutro.
— I wróci się do mnie? — zaśmiał się Stanisław.
— Jestem pewna.
— Dziękuję!
— Co masz jej do zarzucenia?
— Nic, mamo, prócz... że kochała już przedtem!...
— Gdyby na to zważać, nie kojarzyłyby się małżeństwa, i ja musiałabym zwątpić, czy kiedykolwiek już przygarnę do serca synową.
— Ależ nie tak prędko, mamo, nie tak prędko! Złe miałbym wyobrażenie o pannie Zofii, gdyby tak szybko zmieniła front. Dobre to dla żołnierza, ale...
Poruszył głową.
— Zresztą, co o tem mówić!—dodał. — Dziś- bym nie mógł do nikogo się uśmiechnąć.
— Doprawdy, sam nie wiem — zaczął po chwili—jak mi dziwnie Anielka w pamięci utkwiła. Myślałem, że łatwiej z nią rozstać się mi uda. Tymczasem z dniem każdym coraz częściej myślę o niej i coraz smutniej mi się robi. Czy mama nie zauważyła — dodał, podnosząc głowę i patrząc w twarz stojącej przy nim staruszki — że od pewnego czasu pobożniej szy się stałem
?
— Jabym była innego zdania; chyba że zmieniłeś parafię.
— Tak — podchwycił Stanisław. — Dobrze mania powiedziała, że zmieniłem parafię. Ksiądz proboszcz rzadko mnie widuje w Raczewie, choć co niedziela w kościele jestem... tylko...
-— Nie w raczewskim.
— Tak! choć to daleko stąd, wybieram się rano, by być na mszy w Czerniaczce.
— I widujesz Anielkę?
— Widziałem raz tylko, nie będąc, zdaje się, przez nią widziany. Od miesiąca już przeszło daremne są moje nabożne intencye. Nikt z domu Mur- skich do kościoła nie przybywa.
— A ciotka Felicya?
— I tej nie widziałem.
— To dziwne!
Stanisław się nachmurzył i czoło opuścił ku ziemi.
— Może jaki wypadek spotkał Murskich?
— Nie, mamo; mnie się zdaje, że panna Aniela zoczyła mię stojącego za filarami i—dlatego nie przybywa.
— Sądziłbyś?...
— Pamiętam jej bladość, gdyśmy się spotkali w raczewskim kościele; ledwie na mój ukłon skinieniem głowy odpowiedziała i padła na klęczki. Zbliżył się tylko pan Jan z zapytaniem, czemu nie odwiedzam Zagajów. On zaprasza, a ona blednie... Czy to nie znaczące, mamo?
— Widziałeś się z kimkolwiekbądź w Czerniaczce, któryby ci mógł coś o Zagajach powiedzieć
?
— Gdybym się i widział, za ciężko byłoby mi pytać o nie.
— Jabym jednak wybrała się do pana Jana. Tożto z Mateuszem razem...
Otarła łzy.
— Tylko Mateusz...
Stanisław do ust przytulił dłoń matki.
— Ja ciebie teraz nie puszczę, dobra moja — szepnął. — Niech się zima ustali, albo ludzie zmarzłą drogę prze trą, sam będę cię prosił, żebyś do Zagajów pojechała. Prawda, że zrobisz to dla mnie?
— Uprzedziłam przecie żądanie twoje.
— Ale, mamo, ani słóweczka o mnie, to jest o tem, co mnie boli. AViem, że pan Jan zagadywać ciebie będzie, tembardziej, że "Władysław musiał mu wspomnieć o tem fatalnem spotkaniu się wieczornem, kiedy kilka słów zagadkowych rzuciłem do ucha panny Anieli. Udawaj, że nie wiesz nic, nie chciałbym jej przykrości zrobić.
— I po co ty to mówisz? — odezwała się pani "Weronika.
— Prawda, ty może lepiej ode mnie wiesz, jak postąpić.
— Ale — dodała pani Pabsztyńska — jeżeli Anielka coś wspomni o tobie, zapyta, jeżeli nawet o tem wieczornem spotkaniu się wspomni, to co mam powiedzieć?
— To będzie zależało, mamo, od słów, od rzuconych pytań. Ale co ona chcieć może ode mnie?
Wzruszył ramionami.
— Widzisz, moje dziecko — ciągnęła pani Weronika, siadając przy synie — tamta miłość może by
ć
tylko ckwilowem, przelotnem uczuciem. A czy ty wiesz zresztą, co i jak było? czy w relacyi, danej ci przez Tarantulę, zawierała się zupełna prawda? nie było-ż tam przesady, przez niezrozumienie może zasłyszanych słów? Coś tam musiało być, nie przeczę; ale wolę sama dowiedzieć się, bo te wszystkie żydowskie wiadomości mogą być od prawdy tak dalekie, jak ziemia od słońca.
Stanisław się uśmiechnął.
— Pocieszasz, mamo! — szepnął.
— Nie, Stasiu, ale czy z innej strony słyszeliśmy cokolwiekbądż o tem, co w Zagajach się stało?
— To prawda, mamo, ale skąd mogliśmy posłyszeć?
— Gdyś bawił w Korycku i później nawet, gdy pan Władysław tam się zjawił, widziałam się z Potulińskimi, którzy kilkakrotnie odwiedzali Zagaje. Mówiła mi Zosia, że Anielka zmieniła się bardzo, że pan Jan sposępniał, ale jednem słowem nie wspomniała o żadnym studencie, któryby podczas wa- kacyi bawił u Murskich, a przecie Zosia jest w takiej przyjaźni z Anielką!
Słowa matki poruszyły Stanisława.
— Panna Zofia nie wspominała nic? nic? — zapytał szybko.
— Nic, a przecie wiedziałaby o czemkolwiek.
Stanisław zaczął przechadzać się po pokoju.
— O czem myślisz, Stasiu? — spytała po chwili pani Weronika.
Zatrzymał się.
— To wszystko, co mama mi powiedziała przed chwilą, wydaje mi się dość dziwnem. Przyjazne sto
sunki, jakie pannę Zofię z Anielką łączą, zmuszałyby tę ostatnią do otwartości. Ale może mama nic nio pytała o tym studencie?
— Pytałam dwukrotnie.
— I co?...
— Nic nie wie.
— Ach, żeby śnieg upadł! — zawołał Stanisław, zbliżając się do okna.
Pani Weronika podniosła się z siedzenia.
— A jeślibym jutro do Zagajów się wybrała?
— Po takiej grudzie, mamo?
— Dla twego spokoju.
— Za nie, mateńko, za nic! Będzie czas na wszystko.
Zegar uderzył dwunastą; w drzwiach jadalni ukazała się panna Jadwiga.
— Zaniepokoiłaś się o mnie? — zaśmiała się Rabsztyńska.
— Dwunasta, Weronisiu!
— Czas, czas — rzuciła staruszka. — Dobranoc ci, synku!
Stanisław pozostał sam
Cicho było. Na kominie ogień dopalał się, rozżarzony węgiel gasł powoli i rozsypywał się popiołem, czasem jakaś iskra strzeliła, i wyleciawszy z kominka, upadła na posadzkę, wypalając na niej znak okrągły, ale Stanisław nie uważał na nic, zajęty myślami własnemi.
Rozmowa, którą przed chwilą z matką prowadził, uspokoiła go nieco, nawet lekką napełniła otuchą. Nikt nic nie wiedział, nie domyślał się nawet
,
o tej tajemniczej miłości Anielki; nawet panna Zofia żadnej o tem wiadomości nie miała...
Cóżby więc to było?
Nie przypuszczał bezczelnego kłamstwa Tarantuli, nie znając do niego powodów; ów Żyd raczewski był mu obcy zupełnie; zbliżyły go z nim interesa pani Amelii. Nie! tu coś całkiem innego być musi. Panna Potulińska wie o wszystkiem, związana tylko została słowem Anielce danem, że przyjaciółki nie zdradzi. Tak, nie inaczej!
Ta myśl nowym ciężarem przygniotła serce Stanisława. Czuł teraz, że łudził się, myśląc, iż zdoła zapomnieć, przeboleć, a przypominając sobie dawniejsze uczucie, jakie żywił dla siostry Władysława, dziwił się obecnie jego potędze. Panna Mur- ska podobała mu się, matka szanowała zacny dom zagajowiecki, życzeniem jej było, by syn się ożenił. Panna Anielka dobrą byłaby żoną, miałby z nią szczęście i spokój. O tem cicliem, spokojnem marzeniu wspomniał Anielce niewyraźnie owego pamiętnego wieczoru — marzenie to nie było wynikiem miłości wielkiej: przez rozum więcej, niż przez serce poddane. Gdy się rozwiało, uczuł przykrość, ale silnego nie doznał bólu. Był pewny, ze łatwo zapomni o zawodzie, i w pierwszej chwili nawet już o dalszej przyszłości pomyślał. Ale z dniem każdym coraz droższe stawało mu się to, co stracił. Rozumowanie usuwało się na bok, coraz silniej przemawiało serce. Z dniem każdym rosła tęsknota, smutek po straco- nem szczęściu. Dawniejsze przywiązanie zamieniło się w miłość, która — znał siebie — nie doprowadziłaby go do rozpaczy, ale, jak cień uparty, jużb
y
się snuła przez całe, chociażby najdłuższe życie. Wstrętną, mu była teraz myśl o innem małżeństwie; nie wierzył, by ono przyniosło mu szczęście i spokój. Dopiero dziś kochał, dopiero dziś uczuł wielkość swojej straty.
I w ten sam dzień, w tę samą godzinę," gdy Anielka wyganiała go z serca, mówiąc:
— Idź, idź... Już cię niema!
A później, przykładając dłoń do serca, szepnęła:
— Jak pusto! —
On wołał w duchu:
— Przyjdź do mnie, szczęście utracone!... — i, dając folgę myślom, jasne szaty swym marzeniom, przytulił dłoń do serca i szepnął:
— Jak pełno!...
Z pewną otuchą na spoczynek się udał i sny miał pokrzepiające.
Obudził się rzeźwiejszy, z jakąś myślą lepszą, ze spokojniejszem sercem. Gdy smutek coraz bardziej rósł w jego sercu, ukrywał go starannie przed matką; powierzchownie w niczem się nie zmienił: był, jak dawniej, miernie wesoły, do matki się uśmiechał, z panną Jadwigą żartował, jak dawniej. Dziś jednak dobre usposobienie Stanisława, choć zdawało się nie odróżniać od zwykłego stanu, nie uszło uwagi bacznych na wszystko oczu pani Weroniki. Pod tym zwykłym spokojem i wesołością, serce matczyne dostrzegło coś więcej: była to nadzieja, wczoraj- szemi jej rozbudzona słowami, wiara w możność zmian na lepsze.
Uśmiechając się i całując go w czoło, gdy d
o
jej dłoni nachylił się, niosąc zwykłe pozdrowienie, szepnęła:
— Czy zawsze trwasz w żądaniu obfitego ściegu i utrwalenia się sanny?...
Stanisław zaśmiał się:
— Tak, mamo, chcę, chcę bardzo!
— Czy Staś już uciekać chce od nas? — odezwała się panna Jadwiga.
— Nie, Jadziu, to ja mam zamiar maleńką podróż odbyć — odpowiedziała Rabsztyńska.
— Ty, Weronisiu? — zawołała ze zdziwieniem Rulińska.
— Tak, Jadwisiu.
— Dokąd-że?
-— Chcę, Jadwisiu, odwiedzić Murskich.
— To niebywała rzecz, żebyś wyjeżdżała, można powiedzieć, już podczas zimy. Latem tylko odbywasz wszelkie wizyty, ale teraz! Co ci na myśl przyszło, Weronisiu?...
— Chcę odwiedzić wszystkich sąsiadów, Jadwisiu; może to zresztą będzie już ostatnia moja wizyta, im złożona.
— O, mateńko, tak mówić nie wolno! — zawołał żywo Stanisław.—Gdyby wyjazd twój miał pociągnąć za sobą tak smutne następstwa, nie puściłbym cię za nic i nie puszczę cię, mamo!
— Ech, kochanku, — odparła pani Weronika — coby to pomogło, gdyby inaczej było zapisane w księdze przeznaczeń! Ale ja, ot, tak, dla podrażnienia Jadwisi, powiedziałam; wiesz przecie, że tylko do Murskich mam pojechać i nigdzie więcej, nigdzie!
— Nie godzi się, Weronisiu, mnie niepokoić.
Tarantula. 1
5
— A ty myślałaś już o pogrzebie?
— Weronisiu! — zajęczała Kulińska.
Staruszka śmiać się zaczęła.
— Nie umrę, nie umrę, dopóki Stasia nie ożenię.
— To ja, mamo, zrzekam się myśli nawet o małżeństwie.
— A tobyś mnie dogodził!... — zawołała pani Weronika.
— A pocóż mama takie rzeczy mówi?
— Kiedy co tylko ja powiem, to wy inaczej rozumiecie — broniła się staruszka. — Mogę i przedtem umrzeć, ale, gdybym widziała już ciebie żonatym, spoltojniejby mi było iść tam... Miałabym przynajmniej coś Mateuszowi powiedzieć.
Dzień się rozpoczął pod dobrą wróżbą, bo krom dobrego liumoru Stanisława, gęsty śnieg zaczął padać, a po obiedzie Potulińscy przyjechali w odwiedziny: panna Zofia z matką i bratem.
Pabsztyńska i Kulińska ucieszyły się niezmiernie; niewinny preferansik był gotowy.
— Ach, jak to dobrze, że pana zastaję! — zawołała panna Zofia, serdecznym uściskiem witając Stanisława.
— Czemuż zawdzięczam ten okrzyk? — zapytał Stanisław, pomagając w rozbieraniu się pannie Po- tulińskiej.
— Czemu?... Przecież mama i mój braciszek zaraz zasiądą z mamą pana i panną Jadwigą do zielonego stolika, a ja cobym robiła przez ten czas? Zastając pana, będę miała z kim porozmawiać. A trzeba panu wiedzieć, że dzisiaj moja matuchna i mó
j
pan brat umyślnie do Rabsztyna na preferansa się wybrali.
Pani Weronika zwróciła się do Potulińskiej:
— Umyślnie? w taką niepogodę?
— Powiedz, że z powodu niepogody — poprawiła.— Myślałam, że pana Stanisława niema, chciałam więc ci uprzyjemnić chwil kilka.
— Poczciwa, poczciwa! — zawołała Rabsztyńska, całując szczerze przyjaciółkę.
— A mamy nowe karty — dodała Jadwiga.
— Stasiu! — zwróciła się do syna pani Weronika. — Niech-no stolik przygotują.
— Ale z kociołkiem gramy? — odezwał się pan Józef, brat Zofii.
— To coś nowego — zauważyła Rabsztyńska.
— Zobaczy pani, jaki jest interesujący pre- ferans z kociołkiem.
— Dobrze, dobrze!
W saloniku pani Weroniki wszystko już było gotowe do gry; czwórka graczów zasiadła przy stole.
Między trzema staruszkami, siwemi, jak gołąbki, dość oryginalnie wyglądał młody, bo dwu- dziestokilkoletni Józef Potuliński. Grał z całą powagą i zupełnie dostrajał się do otoczenia: zakładał nogę na nogę i nawet garbiał trochę. Patrząc na niego z za pleców, można było myśleć, że siedzi jakiś dziadek skulony, co pobudzało do śmiechu pannę Zofię, której rękę Stanisław podał i poszedł z nią do sąsiedniego pokoju.
— Co to, zabieracie się do gry w chowanego? — odezwał się Józef.
— W sekretarza zagramy — odpowiedział Stanisław
.
— A może i w mruczka — zaśmiała się Zosia.
— O, na to, to zgody niema — rzekł Stanisław, siadając przy pani Potulińskiej na małej kozetce.— Ucieszyła się pani, zastawszy mnie tutaj... Mieliśmy z sobą porozmawiać?
— Kto zacznie?
— Choćby ja...
— Słucham.
— Czy dawno była pani w Zagajach?
— Odwiedzałam kilkakrotnie Anielkę, która zmieniła się bardzo.
— Słyszałem, że była niezdrowa...
— Ja zaś ją posądzałem o...
— O co, proszę pani?
— O jakieś ukryte cierpienie.
— Z powodu?
— Nie wiem.
— Nie mówiła nic pani?
— Nie, ale domyślić się mogłam.
— Naprzykład?...
— Cóż to może pana obchodzić?...
Stanisław poruszył się.
— Przecie pani wie, że byłem zawsze przyjacielem domu Murskicli.
— Dobry przyjaciel z pana, który od tak dawna nie nawiedził przyjaciół! — zaśmiała się Zofia.
— Zdaje się, że im nie wyrządziłem tem wielkiej krzywdy...
— Jednak pytano o pana.
— Kto? Władysław?
— Z panem Władysławem się nie widziałam. Wyjechał za granicę; dokąd? po co? nikt mi powie
dzieć nie umiał. Pan Jan o pana nie pytał również... Ach! jak on się zmienił! Postarzał, posiwiał. Moż- naby sądzić, patrząc na nich dwoje, że jakieś ciche nieszczęście na dom ten spadło.
Stanisław uczuł skurcz serca.
— I pani nie wie nic?...
— Daję panu słowo, że nie wiem nic. Ostatnim razem byłam w Zagajach miesiąc temu. Pytałam Anielkę o przyczynę jej smutku; nie mówiła mi nic, tylko zauważyłam, że łzy połknęła. Daremne były moje wszelkie zaklęcia — milczała.
— Ale któż o mnie tam wspominał?—zapytał Stanisław, pochylone podnosząc czoło.
— Nie wiem już o czem mówiliśmy — zaczęła panna Zofia. — A!... ja opowiadałam Anielce o wizycie swojej u państwa; wtedy ona spytała mnie, czy nie wiem, dla czego pan od tak dawna w Zagajach nie był?
— Zapewne było to pytanie mimochodem rzucone...
— A panbyś chciał?... — pochwyciła Zosia.
— Ja tylko pytam panią...
— Otóż nie! Dla mnie to pytanie miało znaczenie pewne. Ach! gdybym mogła być otwartą z panem! — zawołała nagle.
— Takim być i jabym pragnął—szepnął Stanisław.
— Zatem...
Wyciągnęła rączkę.
— Bądźmy szczerzy, o ile nimi być możemy. I, dajmy słowo, że tajemnica tej otwartości między nami tylko zostanie
.
Stanisław ujął rączkę przyjaciółki Anielki.
— Zgoda — rzekł.
— Teraz powiem panu o jednym moim domyśle.
— Słucham.
— W swoim czasie zdawało mi się, że Anielka podobała się panu...
Pytany nie dał odpowiedzi.
— Gdzie otwartość?—rzuciła Zosia.
— Tak — szepnął Stanisław.
— Zdawało mi się, że i pan byłeś nieobojętny Anielce.
— Ja?... — zawołał Rabsztyński.
— Mówmy bez obłudy, jak przyjaciel z przyjaciółką. Anielka nic mi o tem nie wspominała, ale... tak mi się zdawało.
— To pani się łudziła!
— Och, nie! kobiety są domyślne!
— Na czem pani oparłaś to swoje przypuszczenie?
— Na krótkiem, nic nie znaczącem pytaniu: “Dla Czego pan Stanisław tak dawno u nas nie był?..." Spojrzałem wtedy na nią -— w oczach zaświeciły dwie perełki.
Stanisław podniósł się z siedzenia.
— Cóż to jest? cóż to jest? — rzucił głucho.
— Co, co? — zapytała panna Potulińska.
Rabsztyński pohamował wzruszenie.
— Nic — szepnął — nic...
— A szczerość? a słowo przed chwilą dane? — natarła panna Zofia.
— Nie sprzeniewierzyłem się mu. Przyznałe
m
się od razu do uczucia, jakie miałem i — mam dla panny Murskiej.
— Cóż oznacza ten okrzyk stłumiony? czy to pytanie własnym rzucone myślom?
— Wytłómaczę się przed panią...
Panna Potulińska badawcze spojrzenie rzuciła na mówiącego..
— Byłem pewny—zaczął Stanisław—że pannie Anieli jestem zupełnie obojętny. Jej pytanie, dane pani, zapytanie, połączone z perełkami łez, mówiłoby nieco inaczej. Ale czy domysł pani może być czemś pewniejszem poparty, odpowiedz szczerze?...
— Nie.
— A!... — boleśnie wypadło z ust Stanisława.
Zaczął się przechadzać szybko, na czoło wystąpiła brózda smutku dawnego.
— Pan nie wierzysz w domyślność kobiecą? — rzuciła Zofia.
— Za ryzykowne to byłoby dla mnie — odpowiedział. — Ale... zwróćmy rozmowę na inny przedmiot.
Zbliżył się do panny Potulińskiej.
— Czy pani była w Zagajach podczas mojej nieobecności w Pabsztynie, to jest wtedy, gdym bawił w Korycku, zajęty interesami pani Amelii, mniej więcej w letnich miesiącach?
— Byłam.
— Kto wówczas bawił w Zagajach?...
— Bawił?... Chyba przebywał dłużej nad zwykłą wizytę, chciałeś pan powiedzieć?
— Tak, pani.
Panna Zofia zdawała się namyślać
.
— Nikt — odpowiedziała.
Stanisław silił się na obojętność.
— Był jakiś student z uniwersytetu warszawskiego. Panna Aniela nic pani nie wspominała?
— Zaręczam panu, że podczas całych feryi nikt w Zagajach nie tylko nie przemieszkiwał, ale oprócz mnie nikt nawet z najbliższych sąsiadów nie przyjeżdżał. O tem wiem doskonale. Anielkaby mi coś wspomniała, i pan Władysław także, który dość często zaczął u nas bywać.
— Czy pani jesteś zupełnie pewna tego, co mówisz?
— Jak najzupełniej.
— Teraz to już nic nie rozumiem—-zawołał znów, podnosząc się z siedzenia Stanisław.
Czy to, panie, zwróciliśmy rozmowę na inny przedmiot? — zapytała, patrząc figlarnie na .Rabsztyńskiego, Zofia.
Stanisław uśmiechnął się.
— Złośliwą pani jesteś!
— Tak, jak pan byłeś szczery ze mną.
Rabsztyński ujął dłoń dziewczyny i pocałował.
— Przepraszam panią.
— Widzę jednak, że ten przedmiot inny łączy się z dawnym. Dam tu panu maleńki dowód domyślności kobiecej. Jeżeli, bo nie wiem, ale mówię szczerzej od pana, miałeś pan serce Anielki, to nikt go nie odebrał. W Zagajach nie bywał nikt, Anielka z nikim się nie widziała. Ale...
Podniosła się szybko.
— Pan mnie przeprosiłeś, czy teraz już mog
ę
liczyć na otwartość pańską, według naszej umowy, przed chwilą zawartej?
— Masz pani uroczyste moje słowo — z pew- nem rozrzewnieniem w głosie rzekł Stanisław.
— Zatem... Czy pan Anielce nic nigdy nie wspominałeś o swojem uczuciu?
Rabsztyński potarł czoło.
— Gruntowny z pani byłby spowiednik.
— Uklęknij pan — odezwała się, biorąc go za rękę i, siadając na małej kanapce, dodała z powagą:
— Jestem w konfesyonale.
— O, drogi spowiedniku —zawołał, śmiejąc się, Stanisław i ukląkł.
AV tej chwili pan Józef, rozdawszy karty, zajrzał przez drzwi do sąsiedniego pokoju.
— Pani Weroniko, paui Jadwigo i moja mamo najukochańsza!., proszę tu, prędzej, tylko cicho, bez szelestu...
Zaciekawione tajemniczem wołaniem młodzieńca, panie zbliżyły się na palcach do drzwi.
— Patrzcie, co to za awantura dzieje się!
Staruszki zatrzymały się zdumione.
— A chwała ci, Panie Boże! — szepnęła Weronika.
— Tegobym się nie spodziewała —■ rzekła pani Potulińska — ale nie sprzeciwiam się.
— Nie przeszkadzajmy — rzuciła szeptem Ja- dwisia.
Wszystkie trzy cichutko usunęły się ode drzwi; za nimi na palcach, by żadnego szelestu nie robić, usunął się i sprawca nowego zawikłauia.
— Mateczka z radości...—zaczął, siadając do gry
.
— Dziesięć na dzwonkach—przerwała synowi pani Potulińska.
— A co! — zawołał Józef.
Panna Jadwiga złożyła karty.
— Wist! — odezwała się Rabsztyńska.
— Obie mamy z radości awanturują się — dokończył Józef i spojrzał w grę pani Rabsztyńskiej.
— Matuńciu, czwarty walet!
— Remis—zaśmiała się panna Jadwiga.
— A to wypadek! — zawołała Potulińska, której aż czepeczek biały nieco na bakier się uchylił.
Pan Józef śmiał się i obie mamy po rękach zaczął całować.
— Kociołek jest!...
Staruszki śmiały się również, weselsza gra nawet poszła w kolej.
Tymczasem panna Zofia spowiadała Stanisława.
— Czy zgrzeszyłeś choćby datkiem malutkiej nadziei przed panną Marską?
— Zgrzeszyłem — odpowiedział pokutnik.
— Kiedy to było?
— Cztery miesiące temu.
— AVstań pan — odezwała się szybko Zosia, usłyszawszy szelest w pokoju grających — bo może kto nadejść i posądzić pana o zwierzenia miłosne.
Stanisław powstał.
— I cóż, mój spowiedniku? — spytał.
— Co panu odpowiedziała Anielka?
— Ach, byłem pewny wtedy, że mnie rozumie. Gdym ją żegnał, zdawało mi się, że uczułem silniejszy uścisk ręki.
— I czegóż pan jeszcze chciałeś?
— To dla mnie dosyć było
.
— I pan tę odrobinę nadziei rzuciwszy w serce młodej dziewczyny, od dnia tego nie byłeś ani razu w Zagaj ach? Spotkawszy się w kościele, przywitałeś ją z daleka, obojętnie, bo i o tem wiem nawet? A jeżeli ona kochała pana, co mogła sądzić o ta- kiem postępowaniu? A jeżeli kochała szczerze, czy niczeni się nie tłómaczą jej łzy, jej bladość? Czyż chciałbyś pan, ażeby ona może tu do pana przybiegła—o, to pan jej nie znasz! Dlaczego pan tak postąpiłeś?., wytłómacz pan tę niezrozumianą dla mnie zagadkę.
Rabsztyński zmieszany słuchał tych słów, serce mu biło gwałtownie, ulatujące marzenia wracały... Nagle pochylił się i, całując dłoń swojej dobrej przyjaciółki, szepnął:
— Wracasz mi pani szczęście — wina moja, moja... Ach! jaki byłem głupi!...
Dłonią uderzył się w czoło.
Nie wątpił już, że zagadka szybko będzie rozwiązana.
Panna Zofia śmiała się.
— Nie śmiej się, mój dobry aniele — dość głośno odezwał się Stanisław.
Grające panie poruszyły się.
— Aniele! — szepnęła pani Jadwiga.
— Niech będzie Imię Pańskie pochwalone! — rzuciła Rabsztyńska.
— Nie sprzeciwiam, nie sprzeciwiam się — dodała pani Potnliuska.
Uśmiechnięci, weseli, weszli do pokoju grających pan Stanisław i Zofia.
Staruszki spojrzały po sobie znacząco
.
— A jak tam? — odezwał się Józef.
— Nagadaliśmy się z panną Zofią i teraz przyszliśmy pomagać państwu.
Cztery chrząknięcia naraz dały się słyszeć.
Całe towarzystwo było niezwykle ożywione. Stanisław i Zofia znacząco nieraz spoglądali na siebie, co oczywiście nie uszło uwagi Rabsztyńskiej, ani Potulińskiej. Obie staruszki znały się od lat dziecinnych prawie, niezamącona nigdy między niemi panowała przyjaźń, ale teraz dziwna je ogarnęła wesołość, co wybornie oddziałało i na młodych. Stanisław nie odstępował Zofii, czasem rączkę uścisnął, czasem na ucho coś szepnął — wszystko to bywało i dawniej, bo znali się dobrze, ale teraz innej wagi nabierało. Zresztą Rabsztyński niezwykle był ożywiony, a silne rumieńce barwiły twarz panny Potulińskiej.
Podobał się jej był w swoim czasie Władysław; rodzice panny, szanując zacny dom Murskich, nie stawialiby żadnej przeszkody, sam nawet Potu- liński dawał nieraz do zrozumienia panu Janowi, że chciałby, by ich rodziny bliższym się węzłem złączyły. Pan Jan kilkakrotnie wspominał o tem Władysławowi, widząc, że i panna Zofia nie krzy- wem patrzy nań oczkiem. Zamożny był dom Potulińskich, panna dobrze w głowie i w sercu miała — partya nie do odrzucenia. Ale Władysław napomykania ojca zbywał półsłówkami, wreszcie rozszalał się w Koryckiej.
O tym wypadku Potulińscy nie wiedzieli, tajemnica rodzinna nie wychodziła za próg doinu za
-
gajowieckiego, i piękna Zosia mogła jeszcze słod- kiem kołysać się marzeniem.
Naprawiwszy stosunek Stanisława do Anielki, mimowoli na myśl przyszedł jej Władysław. Wspomnienie o nim ożywiło ją, a śliczne rumieńce ubarwiły jagody. Lecz obie mamy nie znały przyczyn wesołości Stanisława i rumieńców Zofii. Widziały tylko Stanisława, klęczącego przed Zofią, a ją pochyloną nad nim. Pani Weronika chwaliła Imię Pańskie, Potulińska — nie sprzeciioiala się...
Po wieczerzy, późnym już wieczorem, Potulińscy opuścili gościnny doin Rabsztyńskich.
— Teraz już nie myślisz o śniegu? — zapytała pani Weronika, gładząc pieszczotliwie włosy syna.
— Przeciwnie, mamo, myślę z silniejszem jeszcze drżeniem serca.
Pani Weronika i Jadwiga, której nie były taj- - ne zamiary przyjaciółki, zdziwionemi oczyma spojrzały na Stanisława.
— Co państwo tak na mnie patrzycie? — zapytał Rabsztyński.
— Chcesz śniegu? — zapytały jednocześnie.
Stanisław parsknął śmiechem.
— Ależ chcę, chcę, nigdy bardziej, niż teraz!...
— Jadwisiu!
— Weronisiu! — rzuciły do siebie coraz więcej zdziwione.
— Co to takiego, moja matuchno? — pytał Stanisław.
— To ty nam powiedz, co to takiego?
— Gdybym wiedział, tobym powiedział...
— Bałamuctwo jakieś — odezwała się Rulińska
.
%
— W czem, szanowna moja ciociu?
— Klęczałeś przed panną Potulińską!
Pani Weronika nie spuszczała pytających, poważnych oczu z twarzy syna.
— A! — zawołał Stanisław — to państwo widzieliście?
— Dostrzegł to pierwszy pan Józef — odezwała się matka — i zawołał nas, byśmy ostrożnie do drzwi podeszły. Powiem ci, Stachu, że bardzo rada byłam, żeś się zdecydował nakoniec, i błogosławiłam w duchu tę chwilę-
— A cóż pani Fortunata?—zawołał Rabsztyński.
— “Nie sprzeciwiam się," powiedziała — wtrąciła panua Jadwiga.
Stanisław zaniósł się od śmiechu. Matka zażądała wytłómaczenia się, co łatwo było synowi uczynić; śmiano się z omyłki, ale pani "Weronika zaniepokojoną się czuła, nie wiedząc, co . o tem wszystkiem Potulińscy pomyślą.
— Niech się mama uspokoi — pocieszał "Władysław: — panna Zofia błąd naprawi.
Nazajutrz przez umyślnego Stanisław otrzymał list od Zofii.
“Cha, cha, cha! — pisała — wyobraź pan sobie, jaka paradna scena odegrała się wczoraj, gdyś pan u nóg moich klęczał. Gdy usłyszałam szelest i kazałam panu wstać szybko, lękając się, by który z grających nie zszedł nas niespodzianie— już było po wszystkiem. Mój pan brat sprowadził świadków, którzy weszli i wyszli na palcach. Zanosiłam się od śmiechu, serdecznego śmiechu, gdy mama winszowała m
i
wyboru. Czy to panu nie pochlebia? Pomyślałam jednak sobie, że miłą być musi chwila na- rzeczeństwa. Byłam nią, godzin kilka w umyśle mamy. Biedna mama! zasmuciła się szczerze, gdy różową zasłonkę z oczu jej zdarłam. Ona już mnie widziała w czepeczku, kochaną i kochającą żoną pańską. “Niestety!
“Czy pan nie wzdychasz w tej chwili? “Cha, cha, cha!
“Mam nadzieję, że po wczorajszej rozmowie naszej, pan nie omieszkasz być w Zagajach, wracając zaś stamtąd, skierujesz drogę na Malinki. Będę pana oczekiwała z niecierpliwością, jako zwiastującego mi dobrą nowinę. Ucałuj pan ode mnie Anielkę...
“Ach — oto mi się wyrwało! ale nie mam ochoty zaczynać drugiego listu. Żegnam ciebie, mój dwugodzinny narzeczony —
tout a, vons
Zofia.11
List był bardzo wesoły, a jednak zdawało się Stanisławowi, że jakaś fałszywa nuta zadrgała wśród tych dźwięków słów trzpiotliwie rzuconych. Ta myśl przelotnie przesunęła mu się przez głowę; nie zatrzymywał się nad nią długo. Wesoły, uśmiechnięty, trzymając w ręku list panny Zofii, wszedł do pokoju matki.
— Mam liścik — odezwał się, ukrywając żartobliwie różowy arkusik papieru.
— Od kogo? — spytała pani Weronika.
— Niech mama zgadnie
.
— Czy ja wiem, Stasiu.
— Od panny Zofii...
Rabsztyńska podniosła się szybko.
— No, no?
Przeczytała list podany.
— Trzpiot dziewczyna!...
Westchnęła.
— Czego mama wzdycha?
Pani Weronika machnęła ręką,.
— Nie wiedzieć, jak się zrobiło!...
— Cieszyłyśmy się — dodała panna Jadwiga.
Stanisław usiadł na fotelu o biegunach i kołysać się zaczął.
Nuta fałszywa, którą dostrzegł w liście panny Zofii, zadzwoniła mu znowu.
Urojenie! list taki wesoły.
A jednak nie omylił się.
Gdy wczorajsi goście Rabsztyńskich wrócili do Malinek, zastali starego Potulińskiego, który tylko co powrócił z Raczewa. Wrócił chmurny: doszły tam słuchu jego niemiłe wieści o Władysławie. Szczegóły opowiedział Tarantula, u którego na podróż do Włoch tak znaczny dług zaciągnął młody Murski. Zrozumiana teraz była Potulińskie- mu żałoba w dworku zagajowieckim. Nie wierzył zrazu żydowskim plotkom, ale na obiedzie spotkał się z panem Janem. Zapytał go wprost o Władysława. Uczciwość nie pozwalała skłamać. Murski powiedział wszystko.
— Wiesz, jak jest, ja oszukiwać ciebie nie będę...
Potuliński wrócił do domu markotny
.
Panna Zofia, dowiedziawszy się, że ojciec widział się z Murskim, rzuciła nieśmiałe pytanie o Władysława. Miałże ukryć przed nią smutną, może bolesną prawdę, i pozwolić rodzącemu się uczuciu w miodem sercu dziewczęcia głębokie zapuścić korzenie?
Nie!
Pytany, opowiedział wszystko...
Panna Zofia drgnęła lekko—właśnie zabierała się do pisania wiadomego listu — i uczula smutek w tej chwili, że scenka wczorajsza żartem tylko była.
“Czy pan nie wzdycha?" — pytała Stanisława, bo westchnienie podniosło jej pierś. Rabsztyński dostrzegł dźwięk fałszywy w tem trzpiotliwie na pozór rzucouem pytaniu.
Z wyjazdem pani Weroniki do Zagajów nie wiodło się: upadł śnieg gęsty, ale pod wzmożonymi nagle promieniami słońca stopniał, zamieniając się w kałuże błota. Droga była nie do przebycia dla starej Rabsztyńskiej; Stanisław niecierpliwił się, ale ukrywał rozdrażnienie. Dla rozrywki, dla skrócenia nieznośnie wlokącego się czasu, parę razy wyjeżdżał do Malinek. Panna Zofia za każdym razem zapytywała go o Anielkę, ale on jej tłómaczył, że po postępku swoim niezręcznie mu dzisiaj być w Zagajach.
— Nieznośny pan jesteś!
— Mama musi wprzód pojechać...
Panna Zofia ruszyła ramionami.
— Mnie chyba przyjdzie wyręczyć pana...
Tarantula. 1
6
— Dziękuję za gotowość — uśmiechnął się Stanisław — już umowa z matką moją stanęła.
— Pan czekasz śniegu?
— Możebnej przynajmniej drogi dla starej kobiety...
— Mnie się zdaje, że więcej niż pan niecierpliwię się.
— Okazujesz tylko pani większą ode mnie niecierpliwość.
Czekał zimy — ale kapryśnica wichrzyła tylko, nie pozwalając ułożyć się sannie.
Od chwili, w której w sercu Anielki zrodziła się świadomość złego, gdy zaklinała Władysława, aby powstrzymał się od kroku stanowczego w stosunku do pani Koryckiej, i gdy, zadając ostatni ból swojemu sercu, ostatnie wspomnienie posłała Stanisławowi, szepcąc: “Idź, już ciebie niema!" — wracała pogoda umysłu, poważny spokój zajął miejsce dawnej wesołości, ale już łzy nie zjawiały się w oczach, a bladość ustępowała miejsca powoli, powoli wracającym rumieńcom. Na koralowych ustach nierzadkim już gościem był uśmiech, zapomniany fortepian weselszą nótą zadzwonił pod jej palcami, a w powietrzu zakołysała się piosnka, rozpędzając ponurą ciszę zagajowieckiego dworu. I gdyby nie ta przedwczesna starość ojca, gdyby nie szaleństwo Władysława — wszystkoby wróciło do spokoju dawnego, do szczęścia dawnego. Niepokoił ją smutek ojca, jego niezwykłe rozdrażnienie; przypisywała to wszystko postępkom Władysława, nie wiedząc nic, że panu Janowi dolegał ból jeszcze inny—niepewność jutra
.
Od czasu, gdy grosz gotowy poszedł do rąk Tarantuli na pokrycie częs'ci długu, całe utrzymanie Murskicli i służby folwarcznej, opłata robotnika i rajmniejszy wydatek — to wszystko już zależało od łaski Noj echowej. Długi rosły w niezmierny sposób, Tarantula podsuwał drobne weksle, różnymi czasy wydawane, by je na jeden oblig zamienić; raz panu Janowi się wydało, że dawno już wniesione weksle zjawiły się po raz drugi, że podpis był jego, lecz jakby drżącą ręką pisany. Zmarszczył brwi, ale kwestyi nie robił.
— Musiała mi zadrżeć ręka — szepnął.
Obracliowywał należnos'ć.
— Strach, co tego się zebrało!
Coraz częściej przenosił się myślą do ulubionego lasu.
A tu znowu w gospodarstwie wszystko się psuło: w młockarni koła pękały, konie robocze padły ofiarą jakiejś choroby zaraźliwej. Chłopcy stajenni szeptali między sobą, że ostatnim razem, gdy Tarantula nawiedzał Zagaje, przywiózł z sobą jakieś łoszę parszywe, i to, wypadkiem niby, z pańskimi zmieszało się końmi. Biedne koniska sierść potraciły-, wyglądały jakby ze skóry odarte. Musiano sprowadzić weterynarza, który leczył długo, kosztownie, wreszcie zaopiniował, że koniom we łby trzeba postrzelać. Połowa zdechła, część chłopi rozkradli, resztę kula pana Mordasiewicza zmiotła. Niespodziewany wydatek zaciążył znów na budżecie pana Jana. Ze stajni usunięto żłoby dawne, ściany wyskrobano i powleczono wapnem. Tarantula do wyboru cały tabun rumaków sprowadził. Ceny był
y
słone, ale Żydki na pewno głosili wojnę — zapotrzebowanie koni do kawaleryi i pod furgony było wielkie. Tarantula panu Janowi tylko sprzedawał po takiej cenie. Posypały się weksle i wekselki, znalazło się znów kilka z drżącym podpisem Murskiego, ale stary nie zwrócił już uwagi.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Od pewnego czasu coraz częstsze były listy "Władysława do Anielki pisane. Niepokój nim miotał; wyrzucał ojcu brak serca, stawanie na drodze do wielkiego szczęścia, które ma przed sobą, a ująć go nie może.
“Daremnie nastaję na Anielkę — pisał — ażeby wszelkich pozbyła się skrupułów i zdecydowała się już raz stanąć ze mną na ślubnym kobiercu. Ale powiadam Ci, że to jest mimoza, lęka się, by gniew ojcowski jakiem nieszczęściem na naszeni nie zaciążył życiu. Uwielbiam w niej tę bojażń, tę drażliwość niewieścią uczucia, choć czasem mnie gniew wielki porywa, i robię jej ostre wyrzuty, że — nie kocha!...
“Ach! gdybyś ty widziała ją wtedy!... Słodyczą uśmiechów, szeptów i pieszczot mogłaby lwa ugłaskać, a cóż mnie, który przepadam za nią? — “Cierpliwości, mój najdroższy, zmieni się wszystko, na lepsze się zmieni, ja zawsze prorocze mam sny!" — szepce — i gdy nieraz mam żółć w sercu, gdy chwytam pióro, by napisać do ojca i stanowczego zażądać słowa, krótkiego: tak, lub: nie! — ona wytrąca mi z rąk pióro i żółć w nektar zmienia. Ra
z
przypomniałem jej, że wzięcie w Rzymie ślubu — bośmy dla tego wyjechali do Rzymu — było właśnie jej zamiarem. “Tak! — odpowiedziała — ale czyż jestem bez grzechu?.. Oślepiła mnie miłość — dziś, kochając ciebie, chcę pozyskać serca i — twoich!"
“Kiedyż wy się zlitujecie nade mną?" — wołał w przystępie rozpaczy.
Anielka nie mogła bez łez słów tych czytać; zdawało się jej, że słyszy za sobą błagalny krzyk brata, a oni, ci najbliżsi jego, biorą go na koła tortury. Przytoczone przez Władysława słowa Amelii tchnęły jakąś rezygnacyą świętej; nie mogła w nich dojrzeć lisiej przewrotności, złotych kajdan, trzymanych na wypadek—czegoś. I broniła biednej kochanki brata i czuła wyrzut sumienia, że ją posądzić mogła o ogromny występek.
Z oczyma napełnionemi łzami, z drzącemi usty, trzymając list brata w nerwowo drgającej ręce, pobiegła do ojca, by wyjednać u niego łaskę dla serc cierpiących.
— Ojcze, Władek znów pisał.
— Opamiętał się? — rzucił Murski zwykłe pytanie.
— Ta pani Amelia, ojcze, kocha go, kocha bardzo. Może niesłusznie posądziliśmy ją...
— Daj list — rzucił pan Jan krótko. Podała; dreszcz trząsł jej ciałem, gdy czekała
wyroku ojcowskiego.
Murski list zdusił w dłoni i w kąt cisnął.
— Nikczemnik! — z ust mu wypadło. Twarz Anielki pokryła się bladością
.
— Czy my, ojcze, nie łamiemy szczęścia "Władysława? — szepnęła.
— Mech go szuka, ale beze mnie!
— Ty mu nie pomożesz?
— Do czego?...
— "Więc napisz do niego, więc otwórz mu oczy!...
— Czy posłucha? Widzisz, co pisze? Zarzuca mi brak serca, mnie...
Nagle twarz zasłonił obiema dłońmi i ryknął płaczem.
Anielka przypadła mu do kolan.
— Za co mnie karzesz, Boże, za co? — płakał pan Jan Murski.
Rozdzierającą była ta scena; starzec trząsł się od gwałtownego płaczu, Anielka mu się u stóp wiła...
— Uspokój się, tatku, bo mnie serce pęknie!
Ale Murski szlochał, dławiąc jęk, który mu
się z piersi wyrywał.
Nieprędko się uspokoił, ale gdy łkać przestał, Anielka zauważyła, że znów o lat kilka naprzód w życie się posunął.
Ten płacz ojca był potępieniem dla Amelii. Nie pytała już, jak ma bratu odpisać; opisała cierpienia ojca, jego starość niepocieszoną, zwróciła uwagę, że to, co on, Władysław, uporem, nieczu- łością zowie, jest może czemś innem, czemś, czego ona dotąd nie rozumie, ale co wiadomem jest temu świętemu starcowi. Przypominała dziecięce lata, troskliwość ojca, jego miłość przyjacielską. Wspomniała coś i o obowiązku dzieci i harcie dusz
y
męskiej, o poświęceniu, ofierze, o tem wszystkiem, co stanowi człowieka.
Na odpowiedź niedługo czekała.
“Pokazałem Twój list Anielce.
“— Wracaj — rzekła — twój ojciec wie może więcej o mnie, niż ja sama. Ma słuszność twoja siostra, wspominając o poświęceniu, ofierze. Więc ja się poświęcę, ja tą podsuniętą ofiarą się stanę... Żegnaj, marzenie! — szepnęła.
“Długi, śmiertelny jakiś pocałunek na czole mojem poczułem.
“Bądź teraz mną i powiedz: jakbyś uczyniła?
“Czy myślisz, że ja nie cierpię, iż wy przeze innie cierpicie? Lecz powiedzcie jasno, co możecie zarzucić—jej? Ale prawda, wasze zarzuty nie znalazłyby u mnie wiary... Czuję tylko, że przez wasze usta mówi pan Rabsztyński. Zacny obywatel, zacnej używa broili! Gdybym był nawet tak, jak on, odtrącony — nie mściłbym się w podobny sposób. Wybacz, że dłużej pisać nie mogę; mam w sercu ból, w ustach gorycz piołunu. Ale co ona winna, mój anioł wcielony, który się rumieni, gdy spragniony pociechy, ukojenia, krótkiego pocałunku zażądani od niej?... Przebaczam wam wszystkie krzywdy, a ty, Anielciu, jeżeli chcesz, bym pisał do Ciebie, nie pisz tak do mnie, jak list napisałaś ostatni." Ten ostatni list brata żadnego już światła nie zapalił w duszy siostry. Zobaczyła przed sobą głębię czarną, w którą gnały dwa cienie, splątane w ja
kimś fatalnym uścisku. Nie zwlekała z odpowiedzią, ale nie wspominała już nic o obowiązkach syna. List był smutny, owiany tylko jakiemś tchnieniem religijnem; w kopercie przesłała obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który niegdyś ś. p. ich matka dała z błogosławieństwem Władkowi.
“Dziękuję Ci za dar, siostro — pisał Władysław — zapłakałem, do rąk go wziąwszy. Cała przeszłość żywo mi stanęła przed oczyma, przeszłość, o której marzyć tylko mam prawo, zrywając z dzisiejszem szczęściem.
“To nad moje siły!
“Boże, jak cierpię!
“Pisz mi o ojcu, o moim biednym, zacnym, upartym ojcu! O Bogu nie zapomniałem — w dniach utrapień szukam ukojenia w wierze. Po raz setny zwiedzaliśmy katakumby; książę Eugeniusz towarzyszy nam zawsze. Polubiliśmy go bardzo oboje. Dziś zgubiliśmy się w podziemiach Rzymu, tak zajęty byłem różnemi myślami; musiałem sam powrócić do willi, którą zamieszkujemy. Książę Eugeniusz nad wieczorem dopiero odprowadził Amelkę, bo prawie dzień cały szukali mnie po Rzymie, nie spodziewając się, że ja ich właśnie oczekiwałem w domu. Uśmieliśmy się z tego wypadku, a ja teraz tak rzadko się śmieję... Posyłam Ci opłatek wigilijny; przełam go z ojcem — przecie w ten dzień miłości, anielskiego nie odtrąci chleba. To byłoby za bolesne dla mnie." Ostatnich dwóch listów Anielka nie czytała ojcu. Zabójczo one oddziaływały na zdrowie starca
.
Wypadek zgubienia się księcia Eugeniusza z Amelią, raz podczas zwiedzania galeryi obrazów, powtóre w podziemiach rzymskich — gorzki uśmiech wywołał na usta dziewczyny, wspomnienie zaś w liście poprzednim o nędznej zemście Rabsztyńskiego ubodło ją o tyle, o ile stanowczo rozmijało się z prawdą. Napisała nawet bratu o tem. Ona wierzyła tylko w miłość Stanisława do Amelii i w niepowodzenie tej miłości. Upewniło ją w tem stanowcze zerwanie stosunków z ich domem; może wstyd, jak o tem ojciec wspominał, nie pozwolił ich nawiązać; może jeszcze nie wygasły ognie, ręką tej pani zapalone w sercu jego. Bądź co bądź, on już nie powróci do jej serca, choć czasem tęskni do marzeń dawnych, choć czasem żal jej snów, wysnutych podczas nocy bezsennych.
Nadszedł dzień wigilii — snop zboża stanął w kącie sali jadalnej, rozesłane na stole siano pokryto obrusem białym. Stary Marcin i dwie panny służące brały udział przy uczcie świętej — jedno miejsce puste zostawiono przy stole.
— Dla kogo to? — spytał Murski.
— Dla panicza — odpowiedział nieśmiało Marcin.
Stary nic nie odpowiedział, w uroczystem milczeniu wziął do drżących rąk opłatek i łamać począł. Kruchy szelest łamanego chleba rozległ się wśród ogromnej ciszy, pochylały się usta wszystkich do rąk starego pana, który odpłacał pocałunkiem w czoło. Nieprzerywane niczem panowało milczenie, w oczach wszystkich świeciły łzy, po chleb pokoju wyciągnięte palce trzęsły się
.
Mieli siadać, gdy Anielka wyjęła z kieszonki malutki zwitek papieru i, drżąc cała jak listek osiny, wydobyła ze środka opłatek wielkości małego pieniążka.
— To Władek przysłał... — szepnęła.
Zbliżyła się do ojca.
Stary drżeć począł, przełamał jednak w milczeniu, do ust włożył i, zasłoniwszy twarz rękoma, stał chwilę nieruchomy, w myślach, czy modlitwie zatopiony.
— Nie opuszczaj go, Boże ojców!—wyszeptał cicho.
Nagle w przyległym pokoju, z którego wychodziło się do sieni, dał się trzask słyszeć, jakby drzwi gwałtownie wysadzanych. Wszyscy zerwali się od stołu.
Chwila ciszy.
Słychać kroki pośpieszne. We drzwiach sali, blady jak trup, stanął ekonom pana Jana...
— Pożar!... — krzyknął.
Czerwona łuna uderzyła w okna — całe niebo zdawało się palić.
Pan Jan, za nim wszyscy domowi, wybiegli na ganek — i stanęli przerażeni...
W płomieniach stały wszystkie niemal budynki gospodarskie, ze stajni dobiegało trwożliwe rżenie koni, z obór smętne krów ryki. Wiatr, który przed chwilą kołysał łagodnie obnażone drzew gałęzie, teraz się wzmagał i począł dąć szalenie, miotając snopami iskier, które, zakreślając łuki napowietrzne, padały na dach domu i groziły nowem zniszczeniem. Gumna tylko, napełnione zbożem, stały nietknięte
.
— Ratować dom! — huknął Murski na biegających wszędzie parobków, z folwarku przez ekonoma wezwanych.
Z niedalekiej wsi cerkiewny dzwon się odezwał...
“Bum!" — zabrzmiało w powietrzu, raz, drugi i trzeci...
Na odgłos dzwonu ruszyła się wieś cała.
Powstał gwar ogromny, nawoływania i krzyki, zmieszane z wyciem psów, chrapaniem rwących się z uwięzi koni, z coraz rozpaczliwszym rykiem zamkniętego w oborze bydła, a płomienie strzelały wciąż wyżej, a kłęby dymu, jak padalce, w czarne pierścienie się wiły i tamowały oddech rzucających się na ratunek dobytku pańskiego. Słychać trzask pękających już belek, snop iskier wybuchał nagle, a za nim dym gryzący i płomień.
Anielka straciła przytomność i, rwąc włosy, jak dziecko płakała; panna Felicya chwyciła za loretański dzwonek i zaczęła z nim dom wkoło obiegać; stary Marcin zupełnie się zmysłów pozbył i przez okno, z szafy kredensowej stołowe naczynia wyrzucać począł, bijąc szkło i porcelanę na miazgę. Jeden tylko Murski nie dał się strachowi owładnąć; do żył starego wróciła energia dawna. Głosem silnym, jakby mu w tej chwili parę dziesiątków lat ubyło, wydawał rozkazy, wprowadzał ład między tłum strapiony, pięścią nawet nawołując do przytomności obałwanionycli nagłym wybuchem pożaru parobków.
O ratunku stajni i obór nie było mowy; zdołano ledwie część koni i bydła wyprowadzić, które opierało się dłoniom, niosącym mu pomoc, i parło się bezmyślnie w ogień.
Nagle wiatr zmienił kierunek, z jakąś zajadłą wściekłością uderzył w dacliy płonące, dopomagając tym szalonym tchem swoich piersi okrutnemu dziełu zniszczenia. Kłęby dymu rozwiały się w dławiącą chmurę, płomienie rozdęły się szeroko, sypiąc gradem iskier. Z każdym błyskiem i trzaskiem walących się krokwi, wicher zdawał się wzmagać, wiązane snopy słomy, pokrywające obory i stajnie, odrywał z łatwością z przepalonych krokwi i, jak żagwie płomienne, z całą siłą niósł na sterty i gumna. Mróz był silny, śuieg nie pokrywał dachów, czerwone wężyki błysnęły na wiązaniach budynków tokowych.
Wtem z za magazynu, w którym był skład główny omłóconego już zboża, buchnął słup ognisty, widocznie aż tam płonące żagwie padły. Krwawe węże skoczyły w lewo, w prawo, mnożąc się z niebywało płodnością. Sterty zboża zajęły się odrazu, ogromne morze ognia rozlało się wokół.
— Jezus, Marya! — krzyknął Murski, widząc stodoły i magazyny w płomieniach.
Daremny był wszelki wysiłek — niszczący żywioł pokonać się nie dał. Za słabe były strumienie wody; wzmagający się ogień najśmielszym przystępu nie dawał.
— Stracone! — zawołał pan Jan — ratujcie mi już dom tylko!
Mimo strasznego gorąca, że szyby pękały, a malowane, sosnowe słupy zaczęły kapać lepkim sokiem żywicznym, Murski po drabinie sam ruszył na dach i zajął się ratunkiem gniazda swego. Wszystkie kobierce, kołdry i koce, wyniesione z dom
u
i oblane obficie wodą, dach okryły. Raz w raz wiadra unosiły się do góry, i obfity strumień ściekał po załamach dachu. Dom był ocalony—tylko doml
Trzy dni płonęły zabudowania folwarku zaga- jowieckiego, trzy dni i noce bez snu przepędził Murski, gasząc dopalające się zgliszcza. Gdy już tylko dym popielaty unosić się zaczął z rumowisk, a nigdzie śladu iskier nie było—znużony i zmęczony pracą nadmierną, do ocalałego domu na spoczynek się udał.
Przechodząc przez salę jadalną, rzucił okiem na stół wigilijny.
Wieczerza stała nietknięta, szara mysz chrupała chleb twardy. Słysząc kroki wchodzącego, zbiegła szybko po białym obrusie i znikła w kącie pokoju.
— Za co mię karzesz, Boże ojców?... — wyszeptał pan Jan.
Ogromne łzy spłynęły mu po drgających policzkach.
Ktoś dotknął jego ramienia.
Obejrzał się.
To do piersi ojcowskiej biedną główkę przytuliła Anielka.
— Ruina! — jak echo wybiegło z ust Murskiego.
— Ja z tobą ojcze, przy tobie... aż do śmierci!
Stary przytulił córkę, coś szeptał nad jej głową, ale nie było słów słychać.
Gromadka ludzi, złożona ze służby czeladnej i kmieci, stojąc nad zgliszczami, rozmawiała o strasznym wypadku, gdy do nich krokiem powolnym zbli
żył się stary Marcin, który w pewnej odległości od miejsca katastrofy stał chwilę, patrząc na jakiś przedmiot, leżący na ziemi, później pochylił się, ujął do ręki, podniósł brwi, jakby się czemu dziwił, i zdała ludziom pokazał.
— A co to? — zawołano.
— Pakuła — odpowiedział stary — pachnie naftą i śmierdzi smołą.
— Podpalono! — odezwały się głosy.
— O! — zawołał młody parobczak, który odbiegł o staj parę. — Druga pakuła... Łajdaczysko pogubiło, czy porzuciło, uciekając.
Odnaleziono niechybne ślady podpalenia.
— Zanieśmy do pana.
Udali się do dworu.
— I kogo to ja skrzywdziłem, że takie szelmostwo zrobił? — zawołał pan Jan.
— Pan skrzywdził?... — odezwano się zewsząd.— Czy to my nie wiemy, jak pan krzywdzi: pomocą a ratunkiem!
— A jednak widzicie, jak mi zapłacono — szepnął Murski.
Posypały się przekleństwa na sprawcę niegodnego czynu.
Wrócili na podwórze.
— "Wuse dues? — nagle krzyk zabrzmiał.
Pośrodku dziedzińca stał Tarantula, przerażony
widokiem zniszczenia.
— Co to takiego? tu były płomieniste pożary, gewałt! — zawołał.
— Jak widzicie! — dorzucił kmieć jeden.
— Kto takie paskustwo zrobił
?
— Kto zrobił, to zrobił, ale że jemu nie z makiem będzie, to pewna!
— Jak to nie z makiem? Ludzie znów kląć zaczęli.
— Ażeby on sądnego dnia nie doczekał!
— Żeby jemu bebechy wypadły...
— Nogi powykręcało!...
— Paraliż tknął! Tarantula poruszył się.
— Ny, ny, na co takie paskudne klnięcie?
— Żeby jego czarna cholera napadła, a robaki za życia skręciły! — zaklął stary sługa Murskicli.
Tarantula podskoczył.
— Panie Marciu, na co takie choleryczne gadanie i robaków kręcenie?... A nu, broń Boże, zrobi się to?
— Toż ja właśnie chcę tego!
— Tfu! tfu! — splunął Tarantula.
— Już to, jak ja powiem, że będzie, to będzie!
— Nie róbcie tego, panie Marcin, broń Boże nieszczęścia!
— Kiedy będzie, to będzie!—upierał się stary.
— Na co ma być? — zawołał przestraszony Tarantula.
— A tobie co do tego? Czyś to ty podpalił,
lię?...
Tarantula zbladł.
— Co to za gadanie? to kryminalne gadanie!
— A ty myślisz, ze nie? — tyrkotał dalej stary.
— Eee! — zawoła! niechętnie Nojech. Odwrócił się i wszedł do dworu. Zmieszany był, jakiś nie swój; zajrzał do jed
nego, do drugiego pokoju, ale dowiedziawszy się, że wszyscy spali, wysunął się z domu i znikł za wrotami.
Tarantula, objąwszy arendę, młyny i stawy, nie opuszczał już prawie Zagajów; ważne tylko inte- resa zmuszały go do wyjazdów. Na parę dni przed pożarem mówił ludziom w karczmie, że wyjeżdża do Korycka; w dniu katastrofy nie było go we wsi, zjawił się na dzień trzeci, ale jeden z wiejskich gospodarzy był przekonany, że w dniu wigilijnym, przed samym wieczorem, widział Nojecha na drodze, do sioła prowadzącej.
Późnym wieczorem, gdy światło zabłysło w domu Murskich, Tarantula cicho, jak zły duch, wsunął się do gabinetu pana Jana.
— Kto tam? -— zapytał stary. — A! to ty!
Żyd pokłonił się do kolan i, stanąwszy naprzeciw siedzącego w głębokim fotelu starca, zaczął litośnie głową kiwać.
— Nieszczęście! — szepnął Murski.
— To łajdaki chłopy musieli podpalić...
— Za co?
— A oni wiedzą, za co? Ot, może który papierosa porzucił i fajer się zrobił...
— W wigilię wszyscy zajęci w chatach u siebie.
—■ To było na wigilii?... — spytał przeciągle
Tarantula.
— Siadałem z rodziną do wieczerzy...
— Aj waj! — biadał Nojech.
— Wszystko poszło z dymem — szepnął Murski.
— A pan wie, co Pietruszyński zboże sprzedał?
Pan Jan poruszył się.
— Sprzedał?... — zapytał szybko
.
— A pan wie, po czemu on sprzedał? Po rublu i groszy dziesięć pud. Czy pan słyszał o takiej cenie teraz u nas? Najlepsze obywatele posprzeda- wali po siedmdziesiąt pięć albo po ośmdziesiąt kopiejek, a ten Pietruszyński takiej doczekał się ceny! A czy jasny pan teraz wie, co Tarantula uczciwy człowiek i sam na siebie takie ceny położył, kupując zboże jasnego pana?
Bolesny uśmiech poruszył twarz Murskiego.
— Cóż stąd? — szepnął — przepadło wszystko!
— To już nie ja temu winien.
— Zapewne; ty robiłeś wszystko, co mogłeś. Poczciwy!...
Oczy Tarantuli błysnęły.
— Ja jeszcze coś zrobię...
— Wydobędziesz z nędzy? — zapytał cicho Murski.
— Ja kupię las od jasnego pana...
Czoło starego zmarszczyło się.
— Las?... — szepnął. — Jeżeli dasz... dwakroć!
Tarantula podskoczył.
— Nu, jasny pan żartuje...
— Inaczej nie sprzedam; to złoto!
— To pan do końca świata złota tego nie sprzeda...
— A ile?...
— Ja dam za sążeń w kub, z osuszką, cztery rublów...
— Oszalałeś!...
— Czy pan myśli, co pański las to taki ra- rytny las?
Tarantula. 1
7
— Po sto lat przeszło mają dęby i sosny...
— Ale grunt pod niemi zły.
— Jak to grunt zły?...
— Nu, grunt taki, co dziury robi w starych drzewach. Czy pan chce, ażeby ja takie pieniądze za dziury płacił?...
— Brednie gadasz! — rzucił Murski.
— Niech pan spyta Iwczyńskiego, on zna pański las, on każde drzewo zna. Co dąb — to dziura, co sosna — to dziura. Co to za las?
Pan Jan milczał chwilę.
— No, to nie kupuj...
Tarantula zakołysał się w krześle.
— A mój dług?... — spytał powoli.
— Poczekasz, znajdę kupca, zapłacę — szepnął Murski.
— A jasny pan wie co?... Ja czekać nie mogę...
Pan Jan wpatrzył się w swojego dobroczyńcę.
— Spłaciłbym, gdyby nie nieszczęście. Wiesz, ile miałem zboża, wiesz, jaką wziąłbym cenę, wiesz, że temu nie jestem winien...
— No, a ja co winien? Ja mam interesa takie, że potrzebuję na gwałt pieniędzy, ja panu pod uczciwość zawierzył, co pan mi, jeżeli nie gotówką, to zbożem zapłaci; ja panu dawał na wszystko: na życie, na gospodarstwo, na maszynę, gdy trzasnęła, na konie robocze, gdy poparszywiały — ja dawał! A pan wie, co już na wekslach nazbierało się znowu ze dwadzieścia tysięcy? a procenty? Gdzie moje procenty? z czego pan teraz moje procenty zapłaci? Ja biedny Żyd — co miał, to dał. A pan mówi: czekać! A z czego pan teraz żyć będzie, jeżeli j
a
nie dam? Może panu Pietruszyński, może Rabsztyński pożyczy? A ewikcya? Na zbożu, co było moje, na arendzie, co jest moja, na stawach, młynach, co także moje?... Ale pan myśli, co ten las — to Kalafonia?... To taka Kalafonia, jak ja — gral! Ja ostatni grosz panu dał, ja potrzebuję pieniędzy, a pan mnie czekać każe do dnia sądnego.
Potok słów, jakienii Tarantula obsypał Murskiego, powoli wzburzył zimną krew pana Jana.
— Terminu ci nie naznaczyłem; dziś, jutro las sprzedam i oddam wszystko, co do grosza.
— Dlaczego pan mnie nie chce sprzedać, co panu tyle dobrego zrobił?...
Stary przygryzł wargi.
— Jak to? — wykrzyknął Nojech. — To Ko- szmirski nie dobrodziejstwo? zamienienie koni zdechłych na żywe to nie dobrodziejstwo?
— Brałeś procenta — syknął Murski.
— Ja tylko widział, co ja dawał, ale co ja brał, to tego jeszcze nie widział...
Pan Jan podniósł się.
— To zobaczysz!...
Obrócił się i wyszedł z pokoju.
Nazajutrz, choć był zmęczony i zgnębiony nieszczęściem wielkiem, pojechał do Raczewa, by kupców tamtejszych zagabnąć o cenach lasów i znaleźć nabywcę. Ale z nikim dogadać się nie mógł; nikt nie chciał wchodzić w interesa z Murskim. Hazuka, nałożona przez Tarantulę, przeszkadzała wszelkim układom. Nie wiedział nic o tem Murski, nie spodziewał się takiej jedności między Żydami, których znał więcej z opowiadania, niż ze stosunków z nimi
.
Koj echa w Raczewie nie było, nie pokazywał się nawet podczas bytności Murskiego. Wiedział, że sivój go nie zdradzi. Murski z Raczewa pojechał do jednego, drugiego miasta.
Wszędzie to samo.
Powrócił stroskany.
A tymczasem dni upływały za dniami. Klęska pożaru postawiła nieszczęśliwą rodzinę Murskich nad skrajem przepaści. Ze wszystkich zabudowań gospodarskich pozostał dom tylko jeden: zboże wszelkie, narzędzia nawet rolnicze, padły pastwą ognia. Parę koni stajennych, parę wołów i jedną krowę zaledwie uratowano. Me było czego jeść, nie było za co kupić. Sąsiedzi nawiedzili dom zagajowiecki, ubolewali nad nieszczęściem, lecz nie wiedzieli nic o rozmiarze klęski. Pan Jan nie spowiadał się ze stanu swych interesów, nikt nie przypuszczał—nędzy.
Nawiedziła Zagaje i pani Weronika Rabsztyńska, parę razy potrącała o syna, ale Anielka chłodno przyjęła wszelkie wzmianki o panu Stanisławie. Wyjechała więc, nie dając odpowiedzi stanowczej synowi.
Tarantula nie pokazywał się; Murski się lękał, by nie rozpoczął kroków prawnych. Dowiedział się tylko o zaprotestowaniu wekslów przez niego — nic nadto.
Ale ostatni, i to pożyczony grosz, wysunął się z kieszeni pana Jana. O sąsiedzkiej pożyczce marzyć nie mógł; Żydzi wręcz odmówili pomocy. Jeżeli nie chłodno, to głodno było w modrzewiowym dworze Murskich, a tu to jeden, to drugi parobe
k
przyszedł z prośbą o zapłatę; ten i ów kmieć pół szeptem o należność się upomniał.
Pan Jan darł włosy na głowie, gryzła go rozpacz tajona, odbierając resztki sił i zdrowia. Czyniąc zadość przyjętym obowiązkom względem służby i pracowników, sprzedał wszystkie klejnoty, po ś. p. żonie pozostałe, które miały być posagowym dodatkiem dla Anielki; z czego mógł się w^zuć — wyzuł, byleby nikt o żadnej krzywdzie nie wspomniał. Nie ukrywał już nic przed córką; obraz strasznej przyszłości stanął przed nimi. Anielka bolała teraz nie nad sobą, lecz nad tym starcem pochylonym, którego gnębił nieutulony smutek. Coraz częściej teraz rozpytywał Murski o syna, ale juz żadnej wieści o Władysławie nie było. Daremnie Anielka wysyłała list za listem — Władysław nie odpisywał.
— Ożenił się — szepnął Murski.
— Więc może jest w Korycku? — zawołała szybko Anielka.
Napisała do Korycka.
Milczenie.
To ją zgnębiło.
Znowu rumieńce znikły, oczy przygasły, uśmiech nie zjawiał się na ustach pobladłych. Pan Jan widział tę zmianę, widział młode życie, gasnące powoli — i strach go ogarnął.
A życie w Zagajach było nad wyraz smutne.
Pozpoczęła się ostra zima, z zawałów śnieżnych wyzierały niedopalone belki dawnych zabudowań, oko juz nie mogło spocząć na rzędach stert, napełnionych ciężkimi snopami żyta i pszenicy, na magazynach tokowych, gdzie niegdyś bocianie czer
niały gniazda. Dokoła pustka, zniszczenie, ruina. Stare kasztany nawet i lipy odwieczne, otaczające dworzec Murskich, miały gałęzie spalone, pnie z kory odarte, jakieś rany czarne, któremi boleśnie na świat patrzały, a nie było sposobu jednej z tych blizn zagoić, nawet gruzów usunąć. Po obliczeniu, straty przenosiły czterdzieści tysięcy rubli; gdyby i można było podobnym długiem majątek obciążyć — na coby się to wszystko zdało?
Zagaje były stracone.
Zostawał las i jeden tylko kupiec na las. Ale Tarantula się nie zjawiał. Wiedział, że go zawołają sami, że głód zmusi udać się do niego o pomoc.
Rad nierad, pan Jan do Nojecha się zwrócił.
— Pożycz...
— A ewikcya?
— Mam las.
— Po cztery ruble?
— Pójdź precz!...
Tarantula już się nie pokazał.
Po pierwszym wylewie czułości, sąsiedzi przestali nawiedzać Zagaje. Zanadto im widoczną była bieda Murskich. Jedni nie chcieli być natrętnymi, inni nie lubili nędzy. Rabsztyński jeden bolał szczerze nad tą niedolą dawnych przyjaciół, ale za daleko mieszkając od nich, nie wiedział nic prawie o ich rozpaczliwym stanie; a zresztą... zresztą jakim sposobem mógł pomódz? Znał dumę pana Jana, któryby jałmużny nie przyjął, jeżeli zaś były prawdziwe wieści, które przez Tarantulę do niego dochodziły, że Zagaje są ogromnymi obarczone długami, to cz
y
spłatą tycli długów, bez ofiary włożonych pieniędzy, mógł uratować mienie Murskicli? Zamożnym był, lecz zbyt znacznych leżących kapitałów nie miał, a nawet, kto wie, czy dzisiaj pan Jan chciałby z nim mówić? Może czuł śmiertelną urazę za zerwanie stosuuków, za zawód, uczyniony biednemu sercu Anielki.
Lecz byłże winien temu?... Przecie panna Aniela...
— Co?
— Kocha nie jego...
— Kto mówił?
— Tarantula!...
— I nikt, nikt inny?...
Rzucał swym myślom pytania i odpowiedzi dawał, ale odpowiedzi, które go pewnym napełniały wstydem. Uwierzył może jakiejś plotce nikczemnej i sam sobie zamknął drogę do cichego przybytku szczęścia. Panna Zofia ręczyła mu słowem, gotowa przysiądz, że nikt w domu Morskich nie bywał, dla nikogo nie zabiło serce Anielki, była smutna, bo miała do niego żal — żal słuszny. To wszystko być mogło, ale dla czego przywitać go nie chciał Władysław i udał, że go nie widzi? To była już jedyna, ostatnia zagadka do rozwiązania. Czekał na wyjazd matki do Zagajów i na jej powrót. Wróciła i nie umiała nic mu powiedzieć. Może smutek wiązał usta Anielki, może oczekiwała nie pani Weroniki odwiedzin.
Gdy tak się bił z myślami, otrzymał list od panny Potulińskiej z prośbą natychmiastowego przyjazdu
.
“Przyjeżdżaj pan natychmiast — pisała — rzecz ważna, niecierpiąca zwłoki."
Rabsztyński uczuł niespokojne bicie serca.
— Ten list ma związek z dramatem, w którym niepoślednią osobą jestem — szepnął.-—A! niech się odegra akt ostatni, i raz już zasłona spadnie.
Kazał zaprzęgać konie.
— Jedziesz? — spytała pani Weronika.
— Tak, mamo.
— Dokąd?
Stanisław pokazał list.
— To coś ważnego być musi.
— I ja tak sądzę...
— Ty drżysz, Stasiu!
— Czuję niepokój—odpowiedział.
Pocałował matkę w rękę i kazał się wieźć do
Potulińskich.
W ganku przywitała go panna Zofia.
— Szybki z pana ptak — roześmiała się dziewczyna.
— Dobry żołnierz—odpowiedział Stanisław — wypełnia natychmiast rozkaz swojego oficera. Ale idź pani do pokoju, bo przeziębić się możesz.
Weszli do sieni.
— Musiałam wybiedz na spotkanie pana, by go uprzedzić...
Zatrzymała się.
— Czy co ważnego zaszło?—zapytał Stanisław.
— Dotąd nic, ale zajść może...
— Mów pani!...
— Pan jesteś niespokojny..
.
— I wiesz pani, że nie wiem dla czego?... Ale pani musiałaś się dowiedzieć coś... o Zagajach.
Panna Zofia nachyliła się do ucha Stanisława:
— Anielka jest u nas.
Pabsztyński drgnął.
— Tam taki smutek — ciągnęła panna Potu- lińska. — Pojechałam do Murskicli i prawie gwałtem wzięłam Anielkę do siebie. Upierała się, nie chciała porzucać ojca, ale pan Jan zmusił ją niemal, by zadość mojej prośbie uczyniła; zresztą i sam wyjechał na dni kilka z Zagajów. Tu może trochę odżyje, odetchnie swobodniej...
— Tak, tak — wyszeptał Stanisław.
— Czy dobrze zrobiłam, wzywając pana?
— A jeszcze lepiej, że uprzedziłaś mnie pani o bytności panny Amelii. Przywołam spokój i potrzebną przytomność umysłu.
— Śpieszę do niej, za chwilę wejdź pan do salonu
Zwróciła się do wyjścia.
— Słówko — rzucił Stanisław.
Zofia zatrzymała się.
— Czy pauna Aniela wie, że przybędę?
— Nie.
— Dla mnie pani łaskawszą jesteś...
— Tak, bo widzi pan, chcę, aby zmieszanie Anielki, jej nawet, choć stłumiona, radość, przekonały pana o prawdzie moich słów. O panu nic z Anielką nie mówiłam,' nie chciałam jej nawet oswajać z myślą, że pana ujrzy. Tem większego dozna wrażenia, tem mniej będzie zdolną do ukry
cia swych uczuć — rozumie pan? Ale śpieszę... za chwilę wejdź pan do salonu.
Wybiegła. Stanisław został sam w przedpokoju. Nigdy takiego nie czuł bicia serca, takiej trwogi tajemniczej, niezrozumiałego przestrachu.
Po chwili przestąpił próg salonu.
Anielka rozmawiała z Zofią; profil jej odbijał się w czystej szybie zwierciadła. Nie było to już dziewczę nieświadome życia i jego ujemnych stron. Poważne, smutne oczy mówiły o przebytych cierpieniach, zmarszczki na bladem czole o niejednej ciężkiej myśli. Urok młodego dziewczęcia ustąpił przed pięknością dojrzałej w cierpieniach kobiety. Była piękniejszą, stokroć piękniejszą od dawnej, rozbawionej Anielki; niewymowny czar bił z jej postaci i nęcił prawdziwie niewieścim powabem.
Stanisław stał chwilę i patrzał zdumiony na ten obraz, którego rysy tak były niepodobne do rysów dawniej zapamiętanych. Krokiem nieśmiałym podszedł naprzód, przejęty czcią dla tej kobiety o twarzy smutnej, na której cierpienia niezatarty znak zostawiły.
— A, pan Stanisław! — zawołała nagle Zosia.
Podbiegła z powitaniem.
Anielka drgnęła lekko, lecz wnet z dziwnym spokojem obróciła się do wchodzącego.
Stanisław skłonił się z daleka.
— Czy się nie znacie? — spytała panna Potulińska, zdziwiona obojętnością przyjaciółki.
— Znamy się oddawna i jako dawni znajomi możemy się przywitać szczerzej — odezwała się Anielka, postępując ku Stanisławowi
.
— Dzień dobry pauu, panie Stanisławie.
Rabsztyński podszedł szybko, ujął podaną rękę
i chciał dłużej w uścisku swoim zatrzymać, ale panna Aniela wysunęła ją powoli z drżącej dłoni mężczyzny.
— Dawno nie widziałam pana — odezwała się głosem spokojnym.
— To prawda — rzekł Stanisław. — A jeduak, jeżeli jest moja w tem wina, to pobudki do niej, gdyby pani były znane, nie powinny być przez nią sądzone zbyt ostro.
— Czy mówił kto panu o jakichś sądach? — spytała zdziwiona.
— Nie, lecz mogłem się domyślać.
— Och, panie, na domysłach niewiele się rzeczy buduje!
— Miałem do nich pewne podstawy, choćby na własnym błędzie oparte.
— Usuń więc je pan zupełnie i usiądź przy nas, nie krępowany żadnemi wspomnieniami...
— Pani mi ból sprawiasz — szepnął Stanisław, siadając opodal.
— Może ja was samych zostawię — zaśmiała się Zofia — to lepiej rozgadacie się z sobą.
— Ależ Zosiu — odezwała się pauna Murska — nic z sobą do gadania nie mamy.
Stanisław podniósł głowę i spojrzał na Anielkę.
Była spokojna zupełnie.
Brózda bólu pokryła czoło Rabsztyńskiego.
— Nic? — szepnął. — A jednak chciałbym pomówić z panią — dodał, podnosząc głowę.
— Więc cóż nam Zosia może przeszkadzać?... Jestem z nią w tak dobrych stosunkach przyjaźni
,
że wszystko, cobyśmy tu, sam na sam, powiedzieć mogli, powtórzyłabym przed nią... chyba żądałbyś pan sekretu.
Ujęła przyjaciółkę za rękę i posadziła przy sobie. Stanisław stał naprzeciw, prawą dłonią o stół wsparty; ręka mu drżała, aż słychać było lekkie dygotanie stolika. Patrzał chwilę na Anielkę, która zdawała się być zupełnie spokojną i nie rozumieć słów zwróconych do niej.
— Kochałem panią! •— jak echo wypadło z ust Rabsztyńskiego.
— Doprawdy? — spytała Anielka.
W pytaniu tem nie było szyderstwa, ironii, tylko zapomnienie zupełne. Stanisław uczuł silne ukłucie w sercu; zabolało go to gorzej, niżby słowo najostrzejszego przekąsu.
— Możesz pani mieć żal do mnie...
Anielka lekko wzruszyła ramionami.
— Więc może miałaś pani żal do mnie — poprawił się Stanisław — że od pamiętnej chwili spotkania się na polu w przecudny wieczór letni, nie dałem znaku życia, zerwałem nawet stosunki z domem pani. Tak! A wiesz pani, dlaczego tak uczyniłem? Wieść do mnie doszła, że pani pokochałaś młodzieńca, któremu ojciec pani dom wymówił, bo AYolał mieć za zięcia mnie. Tamten ubogi był, lecz posiadał serce pani — ja go nie miałem!... Mówiono mi o nacisku, jaki pan Jan na panią wywierał, mówiono o łzach pani i trwodze spotkania się ze mną. AViedząc o tem — może błędnie, może zbyt lekkomyślnie dając słuch nie wiadomo dlaczego zrodzonej plotce, lecz popartej zniewagą, wyrządzon
ą
mi przez brata pani, który jej stronę trzymał, i jego znamiennem odwróceniem się plecyma przy spotkaniu się z nim — mógłżem przemocą zdobywać jej uczucie, sięgać po rękę, nie należącą już do mnie? Spotkałem panią w kościele—byłaś blada. Na widok mój zadrżałaś i usunęłaś się na klęczki, w jakiejś błagalnej zanurzając się modlitwie; do mnie tylko podszedł ojciec pani z wymówką, że o Zagajach zapomniałem. Miałem przybyć? Po co? By zadośćuczynić praktycznym może zamiarom ojca pani, lecz jej — ból sprawić? Wolałem usunąć się, obo- jętnem powitaniem zniszczyć pana Jana nadzieję, by pani wolny zostawić wybór. Te, nie inne były pobudki, które kazały mi zerwać ze wspomnieniami, w milczącej pogrążyć się boleści, wyrzec się szczęścia posiadania pani!
Urwał. Te drżące słowa, które mu z ust biegły, skonały w jakimś szepcie cichym, jakby łzami stłumione. Twarz miał bladą, na ustach wyraz boleści, na czole widoczną chmurę smutku wielkiego.
Anielka, która zrazu spokojnie słuchała słów Stanisława, w miarę jego spowiedzi, w której nie było jednego wyrazu o dźwięku fałszywym, czuła, że jakieś kłamstwo ogromne stanęło między nią a nim. Zrazu zdziwione, później przerażone spojrzenie zwróciła na mówiącego, a gdy skończył, podniosła się drżąca i blada i szeroko rozwartemi oczyma patrzała w piękną, dawniej drogą twarz Stanisława. Coś się jej w piersi budziło—to serce! Jakieś ożywcze owiało ją tchnienie — to miłość powracająca. Zaczęła oddychać szybko, tłumiąc łzy, nakazując spokój na jaw wybiegającym uczuciom
.
— Panno Anielo — wyszeptał Stanisław — nie oszukujmy siebie!
Wyciągnął ramiona.
Silne łkanie poruszyło pierś dziewczyny.
— Droga, kochana! — zawołał Rabsztyński.
Zabrzmiał płacz głośny; piękna głowa Anielki
spoczęła na ramieniu dawnego kochanka.
Stanisław przygarnął ją do piersi, ustami dotknął jej włosów, lśniących jasnym jedwabiem, całował skronie, tulił i pieścił.
Panna Zofia, która była świadkiem tego wylewu uczuć kochanków, czuła, że łzy jej się kręcą w oczach; chciała jednak ukryć rozrzewnienie, może jakiś żal tajony — w lekkich podskokach zaczęła przebiegać salon, nucąc jakąś piosnkę półgłosem. Nagle zwróciła się i, widząc jeszcze w niemym uścisku miłosną parę, odezwała się ze śmiechem:
— No, pocałujcie się nakoniec i pozwólcie mi cieszyć się razem z wami!...
Anielka odskoczyła od piersi Stanisława. Na oczach nie było łez, na ustach bladości. Na twarzy igrały kolory ślicznych rumieńców, pierś oddychała spokojnie jakiemś pełnem, swobodnem tchnieniem.
— No — nalegała panna Zofia — prędzej!...
Anielka przytuliła się do ramion niepuszczają-
cego ją Stanisława.
— Raz, dwa, trzy, ordynans wydany! — zakomenderowała panna Potulińska.
— Dobry żołnierz zawsze słucha oficera — rzekł Rabsztyński.
Nachylił się i gorący, długi pocałunek złożył na koralowych ustach Anielki
.
— Pocałuj i ty, ja dochowam sekretu — śmiała się panna Zofia.
— Ale ja zdradzę! — zabrzmiał od drzwi głos wchodzącego pana Józefa.
Anielka wyrwała się z objęć Stanisława, chroniąc się pod opiekuńcze skrzydła Zosi.
— Za późno, szanowna panno Anielo! — śmiał się pan Józef: — widziało się.
— Nieznośny jesteś! — odezwała się siostra. — Już to mój braciszek — dodała, zwracając się do Stanisława — ma dziwne szczęście przybywania zawsze nie w porę.
— Jeżeli to było nie w porę, to chyba dzisiaj nie mamy szesnastostopniowego mrozu — zacierając ręce, odparł pan Józef. — Ale dziś termometr u moich państwa musi całkiem inaczej pokazywać.
Podszedł do Rabsztyńskiego.
— Czołem!
Do Anielki:
— Winszuję!
Zwrócił się do siostry.
— No, cóż mnie powiesz! — odezwała się panna Zofia.
— Podziwiam — dodał.
Panna Potulińska zamyśliła się chwilę.
— A wiesz, żeś to dobrze powiedział!
Stłumiła westchnienie.
— No! — zawołała, potrząsając głową tak, jak gdyby jakieś myśli natrętne odegnać chciała — oddajmy się teraz wspólnej wesołości, bo już do żadnych smutków i skarg powodu niema. Cha, cha, cha, Anielciu! co teraz panna Felicya powie? co powie pan Jan?..
.
— Kiedy ojciec pani powraca? — zapytał Stanisław, całując małą, rączkę Anielki.
— Pojutrze wieczorem; wcześniej, mówił mi, że nie może, ale pojutrze niezawodnie wróci. Biedny mój ojciec! nie spodziewa się dobrej nowiny, jaką mu przywiozę.
— Przywieziemy, panno Anielo! — poprawił Rabsztyński.
— Pan nas odprowadzisz do Zagajów? I Zosia obiecała mnie odwieźć.
— Może ja już wam teraz niepotrzebna jestem? — odezwała się panna Zofia.
— Brzydka! — zawołała Anielka, pocałunkiem zamykając usta przyjaciółki.
— Pani, panno Zofio, musisz dokończyć tak szczęśliwie rozpoczętego dzieło pojednania — dodał Rabsztyński. — Czy bez pani przyszłoby do tego?...
Ujął rękę panny Zofii, dziękując jej serdecznym uściskiem.
We drzwiach stanął lokaj i poprosił państwa na herbatę do starszej pani.
Oddawna zmierzch zapadł, zapalono światła w całym niemal domu Potulińskich. Pani Fortunata w buduarze swoim czekała na gości, stary Potuliń- ski siedział przy żonie i ciągnął dym z cybucha.
— Przyprowadzani szanownym rodzicom moim dwoje narzeczonych •— odezwała się, wchodząc, panna Zofia.
— Pan Stanisław Rabsztyński i panna Aniela Murska — dodał Józef—zamierzają wstąpić wstań małżeński z własnej i nieprzymuszonej woli.
— A! — napół zdziwione wybiegło z ust pani Fortunaty
.
Potuliński puścił duży kłąb dymu i, zbliżając się do panny Anieli, odezwał się:
— Pani—winszuję, ojcu pani — zazdroszczę!
— Czy pan uważasz? — zaśmiała się Zosia, zwracając się do Stanisława.
— Niezasłużona pochwała — odezwał się Rabsztyński.
— Jabym to samo powiedziała — rzuciła Zofia — ale u nas pan nadto dobrą cieszysz się opinią.
— Zosiu, co ty pleciesz? — zauważyła matka.
— "Winszować Anielce — można, ale zazdrościć papie — nie wypada.
Zaśmiano się.
Długi, zimowy wieczór przeszedł na ożywionej pogawędce; serdeczny, prawdziwie przyjacielski nastrój panował w dobranem towarzystwie. Pani Fortunata pytała Anielki o dniu ślubu i poślubnem urządzeniu się młodych, pan Józef jeszcze dalej sięgnął i wywołał śliczne rumieńce na twarzyczkę dziewczyny, Zosia pogroziła bratu. Stanisław czuł się w pełni szczęścia, jeden tylko Potuliński siedział markotny i, osłaniając się sinym obłokiem wonnego dymu, wzdychał niekiedy.
Po wieczerzy, Stanisław zaczął żegnać gospodarstwo.
— Jak to? pan jedziesz? — odezwała się panna Zofia.
Zwróciła się do milczącej Anielki:
— I ty nie zatrzymujesz?...
— A dajecie mi prawo rozporządzania się w domu swoim? — spytała panna Murska.
Tarantula. 1
8
— Ona o prawo pyta! Któż więcej ma go nad ciebie?
— A zatem? — zwróciła się Anielka do Stanisława.
— Muszę! — odrzekł, całując rączkę narzeczonej.
— Zostać! — zawołała panna Zofia.
— W armii anarchia — dorzucił Stanisław.
— I dlaczego pan zostać nie możesz? — spytała Anielka.
— Przyjadę jutro, panno Anielo, i już nie odjadę do dnia naszego wyjazdu do Zagajów. Dziś zaś muszę śpieszyć do matki, która trochę zaciekawiona, a może zaniepokojona wzywającym mnie tu listem panny Zofii, czeka mojego powrotu. Muszę ją pocieszyć dobrą wieścią...
— A! — zawołał nagle. — Panno Anielo, pani nie odmówisz mej jednej prośbie. Jutro wracam i... i... panią i pannę Zofię zabieram na dzień cały do Rabsztyna.
— A mnie? — wtrącił Józef.
— A prawda, że bez Cygana wesele się nie obejdzie — zaśmiał się Stanisław. — Biorę i ciebie.
— Hola, bratku! Po takich zaprosinach, żaden szanujący się człowiek zabrać się nie da.
— No, no, nie gniewaj się! — rzekł Rabsztyński.
— Poczekaj, nie dokończyłem. Ja — dam się zabrać!
— A dlaczego mówiłeś: hola! — zapytał stary Potuliński.
— A dlaczegóż ja, ojcze, tyle już w życiu głupstw zrobiłem, powtarzając: hola! — westchnął pan Józef. — No, ale to ostatnie i najmniejsze
.
Oczywiście, że projektowi pana Stanisława nie była przeciwna panna Zofia, tem mniej Anielka. Pan Józef obiecał sam zawieźć siostrę i narzeczonych do Rabsztyna, a że sanna była dobra, śnieg jak puch miękki, obiecał także przed samym gankiem pałacowym jadących — wysypać.
Zaprotestowano.
— Jak mamę kocham, wysypię!
— Józiu!
— Zrobię niespodziankę pani Weronice!
Ze śmiechem pożegnano Stanisława, który, otulony w miękkie, puszyste futro z lisów syberyjskich, rzucił się w sanki, każąc furmanowi jak najszybcej wieźć się do domu.
Noc — na rozjaśnionem niebie tysiące gwiazd mruga, mróz układa kwiaty z białych kryształów na szybach okien uśpionego domu Potuliuskich.
Snem spokojnym usnęła Anielka. Przed oczyma jej duszy przesuwały się mary piękne, rzucając pełne kosze kwiatów, pojąc ich wonią balsamiczną. Dotknęła róży, a róża szepnęła:
— Szczęśliwa!
Przytuliła do ust kwiat jaśminu.
— Szczęśliwa! odezwał się kwiat jaśminowy.
Blady powój oplótł jej pierś i szyję, nachylił
się do ucha i westchnął:
— Szczęśliwa!
— Szczęśliwa! — powtórzyła i Zofia, znalazłszy się sama w dziewiczym pokoiku swoim.
Dom cały w ciemnościach pogrążony, u niej tylko pełza blady płomień dopalającej się lampki
.
Chciała udać się na spoczynek; miękkie, białe łóżeczko zapraszało ją do snu, ale ona czuła, że kusi daremno, że wołany sen nie przybiegnie.
Jak fale za falami, płyną jej myśli szybko, a jedna drugą goni z chyżością niedoścignioną. Ogromne morze tych fal myśli rozlało się przed nią, rozciągnęło się w bezmiar nieogarniony okiem niczyjem. Z tych fal wypłynęła postać Anielki w welonie ślubnym, uśmiechnęła się do niej i znikła w zamieci kwiatów. Za nią popłynął szept:
— Szczęśliwa!
I ona miała marzenia o kwiatach takich, i niegdyś w jej duszy zabrzmiał szept podobny. Nikt tylko nie wiedział, nikt — nawet z najbliższych, że serce w jej piersi uderzyło raz jeden mocno. Nie odpowiedziano temu drgnięciu serdecznej fali, ból silny ukryła w głębi swojej duszy, ale o tem nie wiedział nikt, nikt — nawet z najbliższych. I ta przelotna chwila szczęśliwych wspomnień, i ten ból, który dotąd czuje — pozostanie wieczystą tajemnicą.
Jak fale za falami, płyną jej myśli szybko, a jedna drugą goni z chyżością niedoścignioną, i rozlały się w bezmiar olbrzymiego morza, nieogarniony okiem niczyjem.
Wtem zaszumiała fala jedna — i pękła.
Bryzg był olbrzymi, wiatr go rozwiał w jakąś mgłę nieprzejrzaną. I oto z tej mgły koloru perły roztopionej wysunął się grób czarny z zatartym napisem jakiegoś imienia.
Zofia krzyknęła — rozbudziła się.
W tej chwili zgasła lampa, ostatni, jasny rzuciwszy krąg pełnego światła. I zdawało się Zofii
,
że jakiś cień przesunął się przed nią i znikł w rogu pokoju, gdy ciemności ją ogarnęły; za nim popłynęły szelesty ciclie i przejmujący chłód powiał.
Dziewczę strach ogarnął, rzuciła się do łóżka, przy którem na małym stoliku leżało pudełko z zapałkami. Chwyciła je palcami drżącemi, wydobyła jedną i potarła o brzeg stołu.
Błysnął ogień — zamigotało blade światło świecy.
Szmer bardzo cichy, jakby westchnienie zamierającej piersi, zabrzmiał w dali i umilkł.
Zatrzymując uciekającą energię, panna Zofia wzięła do trzęsących się rąk świecę i obejrzała się dokoła.
Cicho, głucho! Na dworze było jasno od śniegu, półksiężyc ku zachodowi się pochylił, wiatr zwinął wszystkie skrzydła.
— O, Boże! — jęknęła, osuwając się na sofkę.
Powoli uspokajać się zaczęła.
Uklękła, zmówiła pacierz jeden i drugi, i wzmocniona na ducliu, do snu się ułożyła, nasłuchując, to otwierając oczy, i w ciemność patrząc.
Spokój, cisza.
Przeżegnała się i usnęła.
W pokoju pani Weroniki paliło się także światło—czekała na syna. Daremnie panna Jadwiga zrzędziła na tak długie czuwanie; daremnie, wskazując godzinę spóźnioną, wmawiała, że pan Stanisław już nie przyjedzie. Babsztyńska zbywała ją niechętnym ruchem ręki, mówiąc: — Et, pleciesz, stara
!
— Ależ Weronisiu!... to już mamy kwadrans po dwunastej. Czyż Staś nie wie, że ty do tak późnej godziny siedzieć nie możesz? Gdy dotąd go niema, to już nie przyjedzie; coś go musiało ważnego zatrzymać.
— Oczywiście, że go coś zatrzymać musiało, ale że przyjedzie, to przyjedzie — upierała się Rabsztyńska.
— Załóżmy się, Weronisiu!
— Dobrze, jeżeli chcesz przegrać.
— A pójdziesz spać?
— Jak Staś przyjedzie.
— Jutro.
— Nie, dzisiaj!
— Uparta jesteś, Weronisiu!
— Nieznośna jesteś, Jadwisiu!
Przed gankiem dał się słyszeć szelest jadących
sani.
— A co?...
Rulińska wzruszyła ramionami.
— Ot, chce mu się tłuc po nocach!
— Znam ja Stasia: jak powiedział, że przyjedzie, to przyjedzie.
Drzwi się otwarły, do pokoju wszedł Stanisław, uśmiechnięty, wesoły...
— No, co tam? — spytała matka.
Stanisław pocałował ją w rękę.
— Zgadnij, mateczko?
Usiadł.
— Aj, Stasiu! — odezwała się pani Weronika — ty wiesz, że ja zgadywać nie lubię
.
— Czy wie mama, dlaczego mnie wezwała panna Zofia?
— A skądże ja mogę wiedzieć?
— No, proszę zgadnąć!
— Znowu swoje!
Stanisław roześmiał się.
— Kiedy to tak odrazu ja nie chcę mamy uradować. Raptowna radość zaszkodzić może.
— Oświadczył się pannie Potulińskiej! — wykrzyknęła Jadwiga.
— Chwałaż Ci...
— Później, mateczko, dokończysz — zaczął Stanisław. — Panna Zofia była n Murskicli i przywiozła z sobą pannę Anielę.
— I ty, ty?... — odezwała się podnosząc pani Weronika.
— Będzie mama miała synową, tylko nie z panny Zofii, lecz z panny Anieli.
— A chwałaż Ci, Panie Boże! — zawołała Rabsztyńska.
Stanisław się pochylił, i błogosławieństwo matczyne spoczęło na jego czole.
— Ot, co go zatrzymało, WeronisiuL.
— A ciocia myślała, że może mnie wilki zjadły?
— Nie pleć, bo do Gromnicznej niedaleko.
Nazajutrz z rana Stanisław wyjechał do Malinek, a w południe był z powrotem w Rabsztynie w towarzystwie Zofii, Anielki i pana Józefa, który danego słowa dotrzymał i przed samym gankiem na kupę śniegu wysypał jadących. Podniósł się krzyk, śmiech później, nie gniewano się jednak na figlarza, tylko panna Zofia nieswoją czegoś była
;
zamyślała się często, czasem drgnęła, jakby na wspomnienie jakieś niemiłe.
Pani Weronika ze łzami w oczach przytuliła Anielkę do piersi, chciała jak najprędzej zobaczyć się z panem Janem, ażeby wspólnem nacieszyć się szczęściem.
— Kiedyż do Zagajów jedziecie?
— Jutro, pani! — odpowiedziała Anielka — bo jutro ojciec wraca.
— Jedziemy wszyscy tak, jak tu przyjechaliśmy.
— Tylko beze mnie — dodał Józef.
— Czy pani się zgadza na to? — spytał Stanisław panny Zofii.
Panna Zofia nie słyszała rozmowy.
— Co pani jest, panno Zofio? — odezwał się Rabsztyński.
— Me wiem, roztargniona czegoś jestem.
Nad wieczorem wyjechali z Rabsztyna do Malinek; nazajutrz, oprócz pana Józefa, wyruszyli do Zagajów z wiadomością pomyślną.
Mróz zelżał, chmury pokryły niebo, od dołu wiatr wionął, śnieg sypki rozdmuchując dokoła. Zmierzchało — zaczął śnieg drobny padać i połączony z tym, który wiatr zmiatał, tworzył niebezpieczną na polach równych, gładkich, zamieć śnieżną.
— Brzydka zadymka — odezwał się Stanisław.
— To, panie, będzie paskudna zawerueha •— pocieszył Maksym.
Wiatr stawał się coraz silniejszy, śnieg sypał coraz gwałtowniej, okrutna zamieć rozszalała wśró
d
pól. Konie często zbijały się z drogi, na którą, tylko nawracała je przytomność woźnicy, bo zatartego śladu dostrzedz nie było można, a zresztą noc się zbliżała, straszna podczas zawiei — noc wśród stepu.
— Czy dobrze jedziemy? — pytał co chwila Rabsztyński.
— Jeszcze pod saniami czuć nabój — odpowiadał furman.
Wiatr z jakimś jękiem złowrogim wionął wprost w oczy z siłą tak wielką, że konie stanęły nagle.
— Wio! — krzyknął Maksym.
Chciał batem zaciąć konie, ale biczysko wiatr splątał. Ruszyły jednak, zwracając głowy na bok, by uniknąć tamującego oddech wiatru. Nie potrzeba już ich gnać było, parły naprzód, jakby jakąś trwogą przejęte.
Tymczasem rozszalała zamieć straszliwa, w powietrzu przelatywały jakieś jęki i westchnienia, tłumione nagłym szelestem wichru, który już niósł całe kłęby sypkiego jak piasek śniegu. Anielka otuliła się w futro i zasunięta w głąb budy mówiła pacierz cicho; pannie Zofii stanął na myśli jej sen wczorajszy i trwoga oniemiła usta.
Miałżeby ten grób wyśniony być ich grobem?
Okropność...
Rabsztyński milczał i tylko zwracał uwagę na ruch sanek; dotąd czuł jeszcze, choć śnieg zawalił drogę, względnie grunt twardy. Wiatr wiał w oczy, konie unosiły łby do góry i chrapały co chwila
.
— Zdaje się, że jedziemy dobrze? — pytał Stanisław furmana.
— Czegoś mi droga strasznie kręci — odpowiedział zapytany.
— Do Zagajów już niedaleko — rzucił Rabsztyński.
— Powinien już być las zagajowiecki, ale nie widać.
— Możeśmy go minęli, i dlatego droga się skręca. Noc — to trudno było dostrzedz lasu.
— Ej, źle! — odezwał się nagle Maksym.
Strwożone kobiety instynktownym ruchem zbliżyły się do siebie.
— Co tam? — zapytał Stanisław.
Konie chrapać zaczęły i ruszyły w galop.
— Wilki! — odezwał się woźnica.
— Jezus Marya! — jęknęła Anielka.
Zofia ukryła twarz w dłoniach.
Stanisław wyjrzał z sani i obejrzał się wkoło:
— Straszny wicher, ale wilczych oczu nie widzę...
— A ot! — wskazał biczyskiem furman.
Kilkanaście świateł migało w pewnem oddaleniu przed nimi.
— Światła są przed nami i konie prą naprzód!... — odezwał się Stanisław. — Od wilkówby przecie uciekały... Pleciesz! — zawołał nagle. — To Zagaje!
— Zagaje?! — zawołała Anielka.
Światła mignęły z jednej i drugiej strony jadących
.
— A prawda, że wieś! — wykrzyknął uradowany Maksym. — To koniska poznały wieś i dlatego tak parły... Prr!
— Co tam?
— Dwór!
— Chwała Bogu, a toś mi strachu napędził! — odetchnął Stanisław.
Tak, był to dwór zagajowiecki. W kilku oknach płonęły światła: w kredensie, jadalnym i pana Jana pokoju.
Anielka wyskoczyła szybko, za nią na pół omdlała, wspierając się na ramieniu Rabsztyńskiego, wysunęła się Zosia.
— Och! — wybiegło z głębi jej piersi.
— Co pani?
— Już nic, ale miałam okropną chwilę!
— Myślałem, że większy zuch z pani! — zaśmiał się Stanisław.
"Weszli do domu.
Marcin spał w swoim fotelu, więc go nie budzili, w pokojach panowała cisza. Przeszli przez salon, zbliżając się do pokoju pana Jana Murskiego, skąd wązka struga światła wpadała przez lekko przymknięte drzwi.
— Śpieszmy, uradujmy oj ca!—szepnęła Anielka.
Nagle krzyk straszny wybiegł z pokoju, do
którego dążyli; za nim stuk głuchy, jakby się kolumna zwaliła.
Anielka poznała głos ojcowski.
— Jezus Marya! — z pobladłych jej ust wybiegło
.
Nieprzytomna skoczyła do drzwi, za nią Zofia i Stanisław. Zaledwie przestąpili próg gabinetu, straszny obraz przedstawił się ich oczom.
Na ziemi leżał pan Jan, nad nim w postaci przerażonej stał Tarantula; Anielka z krzykiem przypadła do ojca, Stanisław i Zofia pośpieszyli z ratunkiem, ale wszelkie usiłowania daremne były. Z wyrazem boleści na ustach, z zaciśniętemi jakąś groźbą pięściami, na dębowej posadzce leżał długi, wyciągnięty trup Murskiego.
— Co to było? — zawołał Rabsztyński, zwracając się do jedynego świadka okropnej sceny.
— Tam coś w gazecie stało — dygocąc, odpowiedział Tarantula.
Tak — nieopodal od leżącego nieruchomo ojca Anielki leżał rozwiany duży arkusz gazety. Stanisław w dłoń go pochwycił i przebiegł szybko oczyma.
“Rzym. Wczoraj, w Koloseum, wystrzałem z pistoletu odebrał sobie życie, jak mówi znaleziony przy nim bilet wizytowy, Władysław Murski. Wieść głosi, że przyczyną samobójstwa była zdrada ukochanej kobiety."
— Okropność! — szepnął Stanisław.
— Pokaż pan, to dla mnie — odezwała się Zofia. Blada, jak trup, przeczytała telegram.
— Miałam wczoraj sen — rzekła — widziałam cień zabitego...
Pierś jej poruszył płacz gwałtowny. W parę dni odbył się pogrzeb ostatniego z potomków Murskicli. Anielka wyjechała do ttab- sztyna. W wigilię śmierci, pan Jan, będąc w Ra- czewie, Zagaje sprzedał
.
Nabywcą został Pietruszyński.
A Tarantula?
Groźbą procesu zmusił do tego kroku dobroczyńcę swojego.
Dzisiaj syn Abramowy ma w Raczewie dom murowany, zbudowany za pieniądze Murskiego, za podpisy jego nazwiska na wekslach fałszowanych. Otacza go liczne potomstwo, córki i synowie. Tych ostatnich uczy, jak potrzeba miłować kraj, w którym się urodzili, w czem leży niepożyta potęga synów Izraela.
A Murscy?
KONIEC