Gliński Włodznierz TARANTULLA

Gliński Kazimierz

TARANTULLA



Był to jeden z tych dni sierpniowych, upalnych, w których pierś człowieka zaledwie oddychać może. Słońce, rozżarzone do białości mleka, świeciło na spłowiałym błękicie, którego przestrzeń cała, od wschodu do zachodu, od południa do północy, roz­ścielała się równa, gładka, nieskazitelnie czysta. Naj­mniejsza chmurka, żaden obłok biały nie zabłąkał się na tej olbrzymiej równinie, pozbawionej wszelkich barw i cieniów; jakieś omdlenie czuć było w tem niezmiernem morzu przepalonego kryształu, na któ­rego nieruchomej, zpiatowanej przestrzeni, wolno po­suwał się korab' słońca,żar sypiąc snopami promieni swoich. Omdlewała ziemia z upałów, więdły trawy, kwiaty, drzewa, nadaremnie wyczekując jednej dżdżu kropli. Gdyby choć wiatr powionął — ale i wia­try usnęły, tylko z góry lało się oślepiające światło i żar piekielny. Wiec orami nawet rosa nie orze­źwiała ziemi: trawy były suche, nad stawami tylko wznosiły się gorące opary i stały tak, nieruchome, do rana, dopóki ich nie wyssały promienie wschodzą­cego znów słońca. W ogrodach i lasach umilkł gwar skrzydlatego świata, powierzchnie wód nie rysowały się fantastycznym ryb pląsem; jeżeli ptak zakwilił— to zakwilił dziwnie boleśnie; jeżeli się lekko zmar­szczyła toń stawu—to jakaś rybka ku górze skoczyła, pragnąc chłodniejszego zachwycić powietrza, ale oszukana, opuszczała się szybko w głąb swojego kry­ształowego mieszkania. Jaskółki tylko raz po raz uderzały o szklaną szybę wody, zostawiając ślad krótki swojego przelotu. Innego rucliu nie było, in­nego nie było głosu, krom żab lamentu, który wie­czorami głośną skargą rozbrzmiewał w powietrzu. Psy chowały się do bud swoich, lub szukały gdzieś zdroju chłodnego, by się po brzuch zanurzyć mogły, opanowywał je szał, to też nie było dnia, by obuch chłopski któremu z nich łba nie rozczepił. Konie uciekały z pastwisk przed napastującymi ich owa­dami, bydło ryczało smętnie, wychodząc z karbów posłuszeństwa.

Co za upał okropny!—zawołała młoda dziew­czyna, rzucając na stół wpół zaczętą robotę.

Cha, cha, cha!—zaśmiał się nagle głos mę­ski tuż prawie za nią.

Dziewczyna odwróciła się.

We drzwiach wchodowycli szlacheckiego dworu stał młodzieniec, najwyżej lat dwadzieścia pięć ma­jący. Ogorzała twarz jego tryskała zdrowiem, jasno błękitne oczy patrzały wesoło, a usta malinowe, z pod płowego, niewielkiego wąsa, uśmiechały się do dziewczęcia, które przed chwilą rozpaczliwy okrzyk wydało.

Brzydki!... ty się śmiejesz! — odezwała się dziewczyna.

Boś tak skoczyła, jakby cię wielkie jakie nieszczęście spotkało, a tymczasem...

.


A tymczasem... patrz! — przerwała Anielka, podbiegając do brata i pokazując mu prześliczny karczek okrutnie przez komary skąsany.

A, niegodziwce!— zakrzyknął Władek.

Pochylił się i śliczną, białą szyjkę dziewczęcia

całować zaczął.

Ale powiem ci, Anielciu, że one mają dobry gust — dodał.

Wolałabym, żeby tym razem inny sobie przedmiot (lo zachwytów obrały, byłabym im bardzo wdzięczna za zmianę tego dobrego ich gustu.

Ale gdzież to tak opadły ciebie? W poko­ju, zdaje się, że ich jest niewiele, much tylko co niemiara.

Które także upodobały sobie we mnie. Ni­gdzie uciec, nigdzie się ukryć nie można przed tymi napastnikami — zakwiliła prawie.

Biedactwo ty moje! — zawołał Władek gło­sem pełnym litości, tuląc do siebie rozżaloną siostrę, na której czole perliły się duże krople potu, a obna­żone ramiona różowiły się od nieproszonych poca­łunków komarów i much.

Ja nie wiem — mówiła Anielka—jak ojciec dzień cały może na takiej spiekocie wytrzymać!

A ci ludzie—dodał Władysław, — którzy po­chyleni żuą zboże i układają w snopy. Ty nie masz pojęcia o gorącu, jakie na odkrytym łanie panuje!

Czyż nie można było ze zbiorem jeszcze dni kilka poczekać — spytało dziewczę.—Możeby deszcz upadł, chłodniejszy wiatr wionął...

A tymczasem, moja gosposiu, ziarnoby się wysypało i cały plon tegoroczny przepadł. I ta

k


spóźniliśmy się nieco, bo kmieć każdy pierwej u sie­bie zbierał (a chwała Bogu miał co), zanim prze­szedł na łan dworski. Ojciec i tak się straty oba­wia, bo ziarno z kłosów pod sierpem wysypuje się i zaściela ściernisko.

Rozgadawszy się z bratem, zapomniała Anielka o utrapionycli komarach i muchach natrętnych, a że to była godzina śniadania, na które Władysław przybył, pobiegła do kuchni, napędzając starego Marcina, by prędzej paniczowi posiłek przynosił.

Zrazy z kaszą zjawiły się na stole.

Czy znowu w pole jedziesz? — spytała Aniel­ka brata, gdy ten wstał od stołu.

Oooocli! — zawołał Władysław, przeciągając się. — Wolałbym z tobą gawędzić.

I jabym to wolała, niż siedzieć sama w tem nieznośnem gorącu, lub słuchać zrzędzenia cioci Fe- licyi, której czasami w niczem dogodzić nie mo­żna. Ona nad swoje kaczki i kury o krok dalej nic już nie widzi. Jeżeli mnie przy książce zobaczy, zaraz chce jakąś robotę wynaleźć, a jeżeli już wszy­stko zrobione, to mówi, wzruszając ramionami: “Wo­lałabyś kłaść pasyans, niż nad tą bibułą siedzieć; nauczyłabyś się choć kombinacyj jakich, a to co?" U cioci czytanie to żadna robota. Doprawdy! że mnie czasem więcej od komarów dokuczy.

Władysław spojrzał na zegarek.

Ach! śpieszysz się — zawołała dziewczyna— a ja cię zatrzymuję.

Nie, Anielciu, wcale się nie śpieszę, nawet ciebie wezmę pod rączkę i przejdziem się po ogrodzie.

Ale tam może ojciec czeka

?


Ojciec za jaką godzinę powróci z pola. Dziś, z powodu afrykańskiego upału, robotnicy wcześniej usiądą na spoczynek. Zresztą poczciwe ojczysko, widząc, że ledwie oddycham na skwarze, dał mi kil- kogodzinny urlop, z czego skorzystam i ten czas tobie poświęcę.

A tak to dobrze! Ale dokąd się udamy?

Wszędzie muchy i komary — zaśmiał się Władysław.

Ale to gorąco, braciszku, to u trapione go­rąco, przed którem nigdzie ukryć się nie można.

Zostańmy więc w domu...

Niby tu lepiej?... Pozamykasz okna, to dusz­no jak w cieplarni; ale — dodała trzpiotliwie— z to­bą, to wszędzie będzie mi dobrze. Chodźmy więc do ogrodu, gdzie nasze stare lipy... chciałam powiedzieć, szumią... Niestety! Stoją omdlałe, bezwładnie zwie­siwszy gałązki, jak ja ramiona.

Władysław ujął siostrę pod rękę i wyszedł z nią na ganek o kilka stopni wzniesiony nad po­wierzchnię ziemi, wspierający się na czterech ogrom­nych rozmiarów słupach dębowych, które niegdyś były malowane na kolor popielaty, ale czas odarł ze szczętem farbę i własną powlókł je barwą. Dzikie wino, znane pod nazwą hedery, oplotło szczelnie te słupy poczerniałe, a dosięgłszy pułapu, w fantastycz­nych festonach zwieszało się ku dołowi. Szerokie, zębiaste liście wijącej *ię rośliny zwarzone b^ly od skwaru; gdzieniegdzie między nimi przezierała barwa żółta, niektóre nawet świeciły purpurą, jak to późną jesienią bywa. Na ganku stał okrągły, duży stół dębowy i ławek kilka, grubości ćwier

ć


łokcia, okrutnie przez szuszle zjedzonych; snać i one razem z tymi słupami stanęły, a jeżeli wie­rzyć napisowi, który na frontonie starego, szlacheckie­go doinu połyskiwał, to dworzec ów stał juz sto lat z górą, niejedne pokolenie wychował, niejedno wychowa może jeszcze. Ściany miał mocne, sosny i modrzewie ofiarnie swoje ciała mu dały; dach kry­ty dachówką, popękany miejscami i płowym mchem tu i tam porosły, wyzierał junacko jeszcze z cieniów lip i kasztanów odwiecznych, a że stał na dość znacznem wzgórzu, przyświecał całej okolicy, imponu­jąc powagą lat, które wyryte na czole swojem nosił.

Przed gankiem rozścielał się gazon niewielki, na którym, w piękne arabeski ujęte, wiły się grzę­dy kwiatów. Silny zapach lewkonii i rezedy uno­sił się w powietrzu, mieszał z wonią dokwitujących lip, wśród których brzęczały niezmęczone ułów pra­cownice, wysysając resztę nektaru z kwiatów prze- więdłych. Dobrze utrzymane ścieżki ogrodu kryły się w cienie, to z cieniów wybiegały,—dalej poważny jawor rozpostarł szerokie ramiona, pod którego ko­narami cała rodzina Murskich przepędzać zwykła wieczory, siedząc przy kamiennym stole, otoczonym darniowem siedzeniem. W niewielkiem oddaleniu od jaworu rozciągała się mała dolina, przerznięta srebrną nitką wiecznie szumiącego strumyka, który, spadając z kamyka na kamień coś szepta! i dzwoni! zarazem, az się rozlał w malutkę sadzawkę, czy­stą jak zwierciadło, mającą dno wysypane żółtym piaskiem.

Ustroń ta była ulubionem miejscem Anielki. Godzinami całemi płukała się jak kaczuchna w ja

-


snycli a chłodnych nurtach jeziorka, bo źródło było obfite i zwycięsko walczyło z niegodziwymi tym razem promieniami słońca. Za łączką i strumieniem rozcią­gały się pola orne, zakończoue wąską wstęgą lasu.

Tak się przedstawiała prawa strona ogrodu. Lewa była podzielona w równe kwatery, na których, w symetrycznych odstępach, rosły piękne jabłonie i grusze, krzewy malin i porzeczek, i agrest o wiel­kich jagodach. Dalej kępami rosły śliwy i wiśnie, czereśnie o ciemnym liściu, a nawet kilka drzew mor­wowych szerokie rozkładały ramiona. Po środku sa­du sterczał słomiany szalet, przy którym wznosiły się małe piramidki przedwcześnie opadłych gruszek i jabłek; zbierał je skrzętnie syn Izraela i w święta na targ do miasta wywoził, albo preparował z nich doskonały kwas, którego i pies pić nie chciał. Owoce były zwiędłe, przeważnie przez robactwo stoczone, ale gdy jakiś łobuz wiejski jedno jabłko z ziemi uchwycił, Mojsze wielki gwałt podnosił, aż cała czeladź zbiegła się nieraz, na czem poszkodowany niekoniecznie dobrze wychodził. Z sadem graniczyła pasieka, niedaleko inałeini taflami okien świeciły in­spekty, dalej szła aleja okrążająca pai-k cały, za którą zieleniał gęsty pas leszczynowych krzewów, stanowiący granicę ogrodu.

Zabudowania gospodarskie były z drugiej stro­ny domu, od ogrodu. Stajnie, obory, stodoły, chlewy i kurniki w stosownem stały oddaleniu od dworu, ale widne były jak na dłoni, tak, że właściciel Za­gajów, pan Jan Murski, jednem spojrzeniem obejmo­wał cały dobytek, stojąc spokojnie w oknie swojego gabiuetu. Był jednak sam zawsze przy pojeniu kon

i


i bydła, rzadko się spuszczał na Mordasiewieza, clioć był to człek prawy i nie byle jaki gospodarz, Ale ekonomowie dali mu się we znaki, gdy był czas. że zanadto im zanfał.

Teraz niema głupieli!

Zagaje, była to sobie szlachecka, niewielka fortuna. Dawała utrzymanie dostatnie, ale dzień i noc czuwać nad nią trzeba było.

Pan Jan Murski, ojciec Anieli i "Władysława, po śmierci żouy swojej, której stratę nie prędko prze­bolał, wykoleił się nieco, Był nawet lat kilka me- lancholikiem, czuł jakiś niesmak do życia, gospodar­stwo zaniedbał. Małą Anielką opiekowała się ciotka Felicya, Władek kończył w gubernialnem mieście nauki, a ekonom, na którego łasce pozostały Zagaje, więcej szkody, niż pożytku przyniósł.

Ale przyszedł czas opamiętania się.

Murski otrząsnął się z boleści swojej, wziął się do pracy gorąco i zaczął wygładzać szczerby lat kilku. W sam raz opamiętanie się przyszło, bo Anielka z podlotka panienką się stała, a Władek skończył nauki i do rodzinnej zagrody wrócił, by pod troskliwem okiem rodzica na gospodarza się kierować.

Dużo pracy, dużo trudu było!

Ostatnie dwa lata upamiętniły się nieurodzajem; obecnie plon był obfity, ale zbiór ciężki. Przepłaca­no robotnika, z sąsiedniej nawet ściągając go prowin- cyi, tymczasem uderzyły niesłychane upały i ziarno sypać się zaczęło.

Pan Jan za głowę się porwał: ten rok w go­spodarstwie jego był niemal decydujący. Trochę si

ę


tam, trochę tu było winno — a tu w polu złoto i ze­brać go nie można.

Pan Jan kręcił się jak mucha w ukropie i na- koniec zaroiło się na łanie. Zabrzęczały kosy, za­dzwoniły sierpy, zadudniły kute wozy, wiozące zboże do gumna. Murski wszędzie był sam obecny, niejeden snop nawet rzucił układaczowi na stertę. Synem wyręczał się w gorących bardzo chwilach, bo nie chciał od razu młodzieńca, który tylko co wstał od książek, do wołowej zaprzęgać pracy, która nie była ani zbyt lekka, ani powabna. Zresztą Anielka nie naciesz} ła się jeszcze bratem, sam więc często syna z pola napędzał, by przy boku siostry odpoczął.

Rodzeństwo kochało się szczerze. Razem z pa­nem Janem tworzyło doskonałą trójkę, złączoną węzłem prawdziwej miłości i niczem nie zamąconej zgody. Mały rozdźwięk w tym harmonijnym koncer­cie stanowiła ciotka Felicya, podejrzewająca wszy­stkich o wszystko; nieraz Anielkę zmusiła ona do płaczu, ustępującego jej z drogiAVładka do zrobienia niemiłej uwagi, a pana Jana do gwałtownego wy­buchu gniewu, po którym następowało głos'ne oznaj­mienie obrażonej o nieodwołalnem i natychmiastowem opuszczeniu Zagajów. Koczobiyk zajeżdżał przed ganek, ale jak prędko nadjechał, tak prędko napo- wrót za każdym razem do wozowni nawrócił.

Bo i dokądby się ciotka Felicya udała?

Murscy byli jedyną rodziną, Zagaje jedynem jej przytuliskiem. Pan Jan wiedział dobrze, co o teru nieodwołalnem postanowieniu żoninej siostry sądzić, lecz nie chcąc jej upokarzać, sam pierwszy przepra­szał i prosił, by nie opuszczała jego domu. Zaprzę

-


u —

żone konie odchodziły do stajni, a panna Felicya udawała się do swojego pokoju, w którym nie było najmniejszego śladu wybierania się do podróży.

To były jedyne chmurki na zawsze rozpogodzo- nem niebie mieszkańców pięknych Zagajów, chmurki potrzebne, jak mawiał Władek, bo po wyładowaniu się elektryczności zawsze piękniejsza pogoda na­stępuje.

Dziś ciocia nachmurzona była już od rana, cze­ladź więc przewidując burzę chodziła na palcach. Anielka wymykała się od szukającej jej natarczywie ciotki, rada więc była, że Władek wcześnie z pola powrócił i przyjęła z chęcią propozycyę przechadzki, po upale nawet, byleby uniknąć zrzędzenia starej panny, które przechodziło dopiero po ostrem starciu się z panem Janem.

Wybiegła do ogrodu, ciągnąc brata w cień jaworu, do słodko brzmiącego strumyka, ale w tej chwili Władysław nie słysząc nawoływań siostry, podniósł nieco głowę i przypatrywał się dworowi staremu.

Władku? co tak patrzysz? — zawołała znie­cierpliwiona Anielka.

•— Nasz dom! —jakby do siebie szepnął Wła­dysław.

Zwrócił się do siostry:

Czy ty rozumiesz znaczenie tego wyrazu?

Bławatkowe oczy dziewczęcia wpatrzyły się

w mówiącego.

L»— No i co, braciszku? — spytała po chwili.

Odpowiedz, Anielciu, tylko szczerze, czy czujesz ty urok w tych dwóch słowach zawarty

?


Pytana zamyśliła się — po chwili wzruszyła ramionami.

Doprawdy!... ja nierozumiem, o czem ty mó­wisz— szepnęła, a śliczny rumieniec twarz jej oblał.

Nie płoń się, różyczko moja — odrzekł brat — nie łatwe ci zadałem pytanie. Przed godziną sam bym nawet nie umiał dać na nie odpowiedzi i niezupełnie zrozumiałbym znaczenie tego uroczego wyrazu. Porodziliśmy się tutaj, wychowalis'my się pod tym dachem, wśród ścian tych. "Wiedzieliśmy od dzieciństwa, że ten dom jest nasz i wszystko, co go otacza: ogród, pola i ten kawał lasu, który wzrokiem zdała dojrzysz, powietrze niemal, którem oddychamy, niebo i słońce, to wszystko razem wzięte jest — nasze! Zrośliśmy się z tem, przyzwyczailiśmy się do tego pojęcia, niezastanawiając się zbyt głę­boko nad jego znaczeniem i dla tego ty go nie zrozumiałaś i zrozumieć nie mogłaś. Ja sam dopiero dziś pojąłem. Siedziałem na snopie przy żniwiarzach, a ojciec na koniu stał przy wozie, na który ładowano zboże. Wtem zwrócił się, podjechał do mnie i rzekł krótko: “Nasz sąsiad, Pietruszyński, chce kupić Zagaje."

Anielka skoczyła.

Zagaje?...

Władysław się uśmiechnął.

I ja tak skoczyłem, jak ty — i ja tak krzy­knąłem.

No i co, co ojciec?... — zawołała szybko dziewczyna, zwracając oczy na dom, który stał przed nimi pełen pamiątek i wspomnień. — Co ojciec, Władku

?


IG —

Ojciec... zażartował.

Anielka odetchnęła głęboko.

A teraz ty tak samo ze mną postąpiłeś?... Ale dla czego ojciec zażartował? — spytała.

Nie wiem! Może chciał się dowiedzieć o tem, o czem ja przed chwilą od ciebie chciałem. Gdy skoczyłem, jak ty, siostrzyczko, zaśmiał się, ucałował mnie szczerze i stępa znów do wozów odjechał.

Anielka nie spuszczała oczu ze ścian domu. Władysław mówił dalej:

Pomyślałem chwilę — i dziwnie mi się zro­biło. Ten dom, ten nasz dom — mógłby przejść w rę­ce obce!... Pani Pietruszyńska, ta nieznośna, czerwo­na baba spałaby w pokoju naszej mamy, na tem może łożu o bronzowanych poręczach, na którem mama ostatnie błogosławieństwo wymawiała nad na- szemi głowami, na którem ostatnią wyszeptała mo­dlitwę i umarła cicha, przez łzy, te śliczne łzy swoje na nas patrząc. W gabinecie pradziada, gdzie na meblach, na których, zdaje się, pył od wieku nie­tknięty pozostał, rozpierałby się ów człek, dla któ­rego kamea z czasów greckich niewarta jest funta kiełbasy. A ten pokój narożny, pamiętny dla nas, ty wiesz czem, Anielciu! Uczułem jakiś skurcz ser­ca, coś, czego ci wypowiedzieć nie umiem. I wtedy dopiero zrozumiałem znaczenie tego wyrazu, cały czar w nim zawarty. Można mieć sto domów, sto pałaców, lecz do nich nie przenieść wspomnień, w tych starych ścianach zamkniętych. Czułem, że cośby się zerwało, że pękłaby nić jakaś, dzisiaj z ju­trem łącząca.

To prawda, to prawda, Władku! — wyszeptał

a


Anielka. Na długich jej rzęsach perliły się łzy, wspomnieniem matki wywołane.

Mimo woli, siostrzyczko — ciągnął Włady­sław— zwróciłem oczy w stronę naszego domu. Doj­rzałem jego dach spiczasty wśród cieniów lip, te słupy dębowe, nawet napis na jego czole wyryty. I nigdy mi się nie wydał tak piękny, jak w tej chwili. Oko oswoiło się z nim od pierwszych lat dzieciństwa, przesuwało się obojętnie po jego ścianach. Teraz myśl, że może być sprzedany, zbudziła utajoną dotąd miłość ku niemu.

Ten domek, ten poczciwy, stary nasz do­mek!...— odezwała się Anielka. — Patrz! jak on się ślicznie rysuje na tle drzew ciemnozielonych, jakie on oryginalne ma kształty!... Te mchy nawet na tej Czerwonej dachówce mają jakąś odrębną piękność. A te gołąbki, wyzierające z wylotów załamanego da­chu! Czy nie śliczny obrazek?... Ale patrz, Władku! On całkiem inaczej wygląda od setki innych domów. Dach jego załamany w połowie całej długości, z tymi sklepionymi kominami i otworami kształtów prawie krągłych i te boki ścian podparte ukośnie kawałami granitowych kamieni — to takie odmienne od innych!... Dziś tak nie budują stawiają pudełka... Doprawrdy! nasz domek jest śliczny!

Brat prawem ramieniem objął wiotką kibić siostry i wraz z nią wodził oczyma po staruszku, odnajdując w nim coraz nowe, niewidziane przed­tem piękności. Nie zważali na słońce, które pełną, palącą falą promieni oblewało im czoła, na komary, które nie omieszkały skorzystać z tego zajęcia się dziewczyny i długie żądła swoje w ramiona jej wpiły:

Tarantulii.

2


przypatrywali się z dziwnem zajęciem staremu do­mowi, jakby go ujrzeli po raz pierwszy w życiu.

Na dziedzińcu dał się słyszeć stuk kopyt koń­skich.

Ojciec! — odezwał się Władysław. — Chryste Panie! — krzyknął nagle—a toż sobie ucztę sprawiły!..

Zaczął odpędzać natrętne owady, które, opite krwią młodą, z rozdętymi, czerwonymi brzuchami odlatywały ciężko.

Stary Jan Murski ukazał się we drzwiach, pro­wadzących na ganek.

Syn i córka podeszli szybko do ojca, Włady­sław schylił się do ręki, Anielka ramiona zarzuciła mu na szyję, obsypując go pocałunkami.

Pan Jan oddychał ciężko; miał czoło bronzo- wego koloru, spieczone od słońca i okryte potem obfi­tym; długie siwe wąsy, na dół spuszczone, pełne były kurzu. Na plecach surdut parasynowy ociekał pra­wie, jakby z wody wyjęty, skóra na rękach łuszczyła się, a szorstka była jak kort angielski.

Znać było, że ten człowiek od świtu do nocy przy czarnej pracuje roli, że nie zna spoczynku, chyba w dzień niedzielny, gdy do parafialnego ko­ścioła pojedzie Panu Bogu się pomodlić, albo gdy podczas ostatnich dni jesieni za szarakiem pogoni, lub w czasie rui wilczej ze strzelbą na nocnego złodzieja obór zasiądzie. Władysław był podobny do ojca, Anielka — do matki nieboszczki.

Co wy mnie dziś tak witacie, dzieci! — za­pytał Murski, widząc się obsypanym gorącymi poca­łunkami Anielki i Władka.

Brat i siostra zaśmieli się, Władysław opo

­


wiedział ojcu prowadzoną przed chwilą rozmowę z siostrą.

Tak! — szepnął pan Jan. — Chata własna to wielkie szczęście! Głupiec się jej pozbywa, a jeżeli ma rozum, to za to w sercu wróble, jak w stodole, ćwierezą. To też widzicie, że w pocie czoła pracuję, by znowu czysty kawał ziemi zostawić. Ciężko to idzie— ale...

Wyszedł z dziećmi przed dom i teraz wszyscy troje przypatrywać się 11111 zaczęli.

Gdyby 011 umiał mówić — odezwał się Wła­dysław.

Ba! — rzucił Murski.

Posłyszelibyśmy niejedną śliczną bistoryę — dodała Anielka.

Mów, staruszku! — zaśmiał się Władysław.

A czy wiecie — ozwał się pan Jan po chwili — że jabym nie chciał, żeby mu się usta rozwiązały.

Dla czego, dla czego, ojcze? — spytali je­dnocześnie syn i córka.

Murski ociągać się zdawał z odpowiedzią.

Dlaczego?...—zaczął. — Ty, dziewczyno, nie miałabyś może tak wesołego uśmiechu na ustach, ty, chłopcze — postarzałbyś przedwcześnie, a mnie...

Dokończył szeptem:

Możeby serce pękło!

Duże dwie łzy stanęły w oczach pana na Za­gajach.

Czy dramat jaki odegrał się wśród tych ścian naszego dworu? — zapytał Władysław.

Stary wpatrzył się w syna.

Ty pytasz?..

.


Władysław czoło zmarszczył, jakby przypomi­nał sobie może powieść jakąś dawną, zasłyszaną w dzieciństwie jeszcze.

Lepiej niech milczy... niecli milczy... — do­kończył stary.

Krokiem poważnym wszedł do domu, brat podał rękę siostrze i milcząc udał się z nią w cień jaworu.

Z miejsca gdzie usiedli, stary dwór Murskich widuy był jak na dłoni. Władysław nie mógł ode­rwać oczu od szarych ścian jego, a w myśli swojej miał słowa ojca, których znaczenie nie zupełnie ro­zumiał.

Dwory stare mają swoje tajemnice, czasami zbrodnie nawet, których się nie wypowie światu.

Czyżby i tu tak było?...

Nikt o niczem nie mówił podobnem, ni ojciec, ni dziad, którego poważne rysy żywo mu tkwiły w pamięci...

Zamyślił się.

Ach!... — krzyknął nagle. — Rozumiem.

Co, Władku? — zapytała siostra, nachylając się ku niemu.

Władysław milczał, zapatrzony w dwór ojców. Patrzał chwilę, wpadając powoli w sen jakiś na jawie.

I zaczęły się przesuwać przed oczyma jego duszy zapomniane od dawna postacie, jakieś głosy / budziły się gdzieś daleko, szumy i szmery, śpiewki i śpiewy, szelesty i chrzęsty, coś, czego dziś nie zna, czego jutro może nie zazna. Słyszy huk — to w gło­wie mu tak szumi, a on, Bóg wie, o czem marzy; słyszy błogosławieństwo umierającej matki, szepta­

3


ń


ne nad głową męża... Aha!... alia!... Ten dworzec ma swoje dzieje... straszne! okropne!...

To wszystko, co czuł w tej chwili, co widział w tej chwili — to na twarz jego silnym rumieńcem wybiegało, to objawiało się drżeniem ust, czasem na­wet zgaśnięciem nagłem tych rumieńców. Nieraz bru­zda gniewu zorała mu czoło, znacząco zafalowały nozdrza, a młode, silne, białe zęby zgrzytnęły.

Nieraz dwie łzy potoczyły się po policzkach, a z piersi ciche, bardzo ciche westchnienie wybiegło.

Władku! — szepnęła Anielka, pochylając się ku niemu.

Władysław się obudził.

Spojrzenia ich spotkały się; nic nie mówiąc, patrzeli na siebie długo, długo. Po chwili zblizyły się ich twarze i dziwny pocałunek, jakby ukojenia jakiegoś po cierpieniach doznanych, spoczął na ustach brata i siostry.

Nagle głos dzwonka rozległ się w powietrzu.

Sygnał Marcina! — odezwała się Anielka.— Na obiad dzwoni!

Skoczyła z ławeczki darniowej.

Chodźmy, braciszku!

Aj, nie chcę... — odpowiedział Władysław ociągając się.

Nic nie pomoże, leniuchu!... Chodź, chodź zaraz, bo cię siłą z ławeczki ściągnę.

A spróbój! — zaśmiał się brat.

Wysiłek dziewczyny był daremny. Za każdą nową próbą, pociąguiona przez brata, w ramiona jego wpadała.

A cóz, siłaczko

?


Poczekaj, niegodziwcze — zawołała, biorąc się do nowych zapasów.—Teraz ci się nie uda!

Władek śmiał się, przypatrując się zarumienio­nej twarzyczce dziewczęcia, które wszystkich sił do­bywało, by tryumf sobie zapewnić.

Nagle w pewnem oddaleniu dał się słyszeć ostry, poirytowany głos ciotki Felicyi.

Dzieciska! — zapiszczała, stając na zakręcie

alei.

Władek zerwał się na równe nogi, Anielka sre­brzystym śmiecliem parsknęła.

Oj, źle! Burza się zbiera, koczobryk będzie w robocie! — szepnął Władysław.

Czy nie słyszeliście dzwonka? czy nie wie­cie, że to obiadowa pora, a nikt nie jest obowiąza­ny czekać na was?... Wszystką służbę rozesłałam, sama nogi odchodziłam, których nie wynajęłam na targowisku. Pieczeń się przepali na węgiel, a od­stawione kartofle ostygną i co?! — zawołała ze złością ciocia Felicya, przysiadając do ziemi niemal i roz­stawiając ramiona szeroko.

Zjemy, cioteczko, ostygłe — odpowiedział Władysław, zbliżając się do rozsierdzonej niewiasty.

To jedz sobie, jeżeli ci takie smakują, ale nie zmuszaj mnie do niestrawności. Ale ciebie ciot­ka ty le obchodzi, co ta purchawka, którą rozdusiłeś w tej chwili.

Oj, ciociu — zajęczał Władysław.

A dzień dobry mnie dzisiaj powiedziałeś?

Jak Boga kocham, powiedziałem!

Kiedy? gdzie?

- O godzinie piątej rano przy lodowni

.


Oto kłamca!

A kto mnie talerz śmietany dał i placka z makiem, który był arcydziełem w swoim rodzaju?

Aa! — przypomniała sobie panna Felicya.

A widzi ciocia!

Pochwała placka, który był dziełem własnych rąk cioci Felicyi, udobruchała nieco zagniewaną. Me przyjęła jednak podanej przez siostrzeńca ręki i rozkazując Anielce iść naprzód, krokiem marsowym podążyła do dworu.

TSTa stole parowała waza, pan Jan z założone- mi w tył rękoma i pochyloną nieco ku piersi głową, chodził wzdłuż jadalnego pokoju, czekając na dzieci. Stary Marcin, z przewieszoną przez ramię serwetą, stał u drzwi wiodących do salonu, przez które nie­cierpliwie co chwila na balkon wyzierał. Po paru minutach dały się słyszeć głosy rozmawiających (głos tylko panny Felicyi brzmiał ostrem staccato) i Aniel­ka ukazała się na schodach.

Marcin pokręcił głową.

Nieporządek! — mruknął do przechodzącej koło niego panienki.

Przed ciotką Felicyą usunął się na bok i zajął stanowisko przy stole, na którym stała waza.

Chochla! — odezwała się krótko ciocia Fe­licya.

Marcin pochwycił żądany przedmiot, który mu o mało z rąk nie wyleciał.

Niedołęga stary — mruknęła panna Felicya pod nosem.

A gdzież to pani siostra znalazła tych dzie­ciaków? — zapytał Murski, nalewając sobie spory kielich gorzały

.


Oj, dzieciaków! — odparła ciocia. — Jabym ich rebelizantami nazwała.

Zaśmiano się.

Bo pani siostra nie umiesz posłuszeństwa nakazać.

Co, ja? — zawołała ciotka Felicya, zwraca­jąc się nagle.

Któż tu jest generałem en clief, jeżeli nie pani siostra?

A cóż on zrobi z żołnierzem, który jest wy­zuty z poczucia wojskowego honoru?

Rozstrzelać, cioteczko, raz, dwa, trzy, pal! — krzyknął Władysław, aż ciotka Felicya drgnęła i blaszaną chochlę opuściła na ziemię.

Ty, niegodziwcze! — zawołała, unosząc się łatwym gniewem, ale Władysław skoczył, ukląkł tuż koło niej i całując ją w rękę, odezwał się:

Ja ciocię bardzo kocham!

Pokora niebo przebija, — rozbroiła też w części i pannę Felicyę.

Murski już siedział przy stole i śmiał się, Mar­cinek szepnął: “Nieporządek!" Anielka nie zajmo­wała przeznaczonego dla siebie miejsca, na ciotkę czekając.

Po chwili, ze skupieniem ducha, wszyscy jedli chłodnik z rakami, przepysznie zrobiony, ale ciotce Felicyi raki wydały się nie świeże. Władysław za­oponował.

Nie sprzeciwiaj się!... — syknęła ciotka przez

zęby.

Uhm! — mruknął Murski, motając wąsa.— Baterya uaładowywa się

.


I zaczął z pode łba patrzeć na siostrę swojej

żony.

Przy drugiem daniu ciotka Felicya odezwała się:

Jabym, panie bracie, była zdania, ażeby ska­sować dzwonek obiadowy.

A to dlaczego? — spytał zdziwiony Murski.

To dawny zwyczaj, którego dziś młodzi nie uznają.

Władysław zaprotestował.

Co, ty? — zawołała ciotka — który gotów je­steś wszystkie boskie przykazania łamać — ty?...

Tak, ciociu, ja!... I radziłbym nawet na dru­gim końcu ogrodu zawiesić jeszcze jeden...

A, chyba!

Nieclino pani siostra będzie spokojna, wszyst­ko z czasem wróci do należytego porządku.

Nie wiem tylko, kiedy to z czasem nastąpi!

Jeszcze Anielcia nie może nacieszyć się Władkiem, nie widziała go tak długo...

A kiedyż się ona nacieszy? To nawet nie­przyzwoicie dla panienki...

Ależ, siostro!

Ależ, bracie!...

Chwilowo tylko jednostajny tryb życia na­szego trochę się zmienił.

■— Wypadł z karbów, niech lepiej brat powie-

Od jutra, ciociu, sani w dzwon walę — odezwał się Władysław. — Ale jeżeli cioteczka nie przyjdzie? — dodał.

Obiad przeszedł szybko na wzajemnych utar­czkach, ale wojujące strony hamowały się, o ile mo­gły. Młodzi śmieli się serdecznie, rozmawiali ocho

­


czo, czasami tylko czoło Marskiego chmurzyło się nieznacznie, wiele razy powiódł oczyma po niebie.

Żadnej nadziei na deszcz — mruknął, wsta­jąc od stołu.

Jak szybko możemy się ze zbiorem upo­rać? — spytał Władysław.

Przy największym pośpiechu z tydzień cza­su jeszcze potrzeba, a ziarno z każdym dniem coraz więcej się sypie...

Spojrzał przez okno.

No, czas w pole!—dodał.

Przed gankiem stał szłapak pana Jana.

A mego gniadosza niema? — zawołał "Wła­dysław, wyzierając przez okno.

Upał okrutny — rzekł ojciec — ja się boję o ciebie, chłopcze! Nieprzyzwyczajonyś do takiej spieki, jeszcze udaru słonecznego dostaniesz.

Ale, ojcze, w kilku naraz miejscach robotę dziś mamy!

To nic!... Dam sobie radę z Mordasiewiczem.

Niech brat nie rozpuszcza synala, nic mu się złego nie stanie — odezwała się panna Felicya.

Boję się, pani siostro! Widziałem już dziś, gdy słońce ku południowi się miało, jak głowę chust­ką okrywał, a za kopiec się chował. A tu trzeba łeb mieć odkryty, na prawo, na lewo patrzeć i roz- dwoić się, jeżeli potroić się nie można. Na całym łanie huk ludzi, a jednocześnie i zwózka i na otawie kosy brząkają.

Teinbardziej Władek się przyda.

Za kopicą? — śmiał się Murski.

To niech go pan brat stamtąd wykurzy

.


Ale ciocia jest bez serca! — rzucił Włady­sław.

Tylko rozumie, że próżniaków Zagajom nie potrzeba.

Ojej!...

■— Nie ojej, tylko tak! — zapiszczała panna Fe­licya. — Sam powinieneś rozumieć, jaki jest obowią­zek uczciwego syna.

Ale co się pani siostra wtrąca do nieswoich rzeczy?—mruknął Murski.

Jeżeli pan brat jest za slaby, to ja jestem obowiązana verba veritata powiedzieć.

Kiedy o te verba veritata pani siostry nikt nie prosi — zawołał już nieco poirytowany Murski.

Co z niego wyrośnie? co z niego będzie? jak sobie poradzi, jeżeli pana brata nie stanie?

A co, już mnie do mogiły pakuje—huknął pan Jan. — Nie wiadomo, pani siostro, kto z brze­gu—ja, czy ty!

A! pan brat chciałby już Anioł Pański nade mną zaśpiewać? Zacny pan brat!

A siostra lepsza?

Ja, co?

A ja, co?...

Zabierało się na burzę.

-— Ma ciocia słuszność, zupełną słuszność — zawołał Władysław.—Jadę z ojcem!

Ja ci rozkazuję zostać! — krzyknął Murski.

To tylko dla tego, żeby mnie się sprzeci­wić— poczęła ciotka.

Dla tego, tylko dla tego — grzmiał już pan

Jan

.


Marcin, konie!... Nieodwołalnie wyjeżdżam.

A jedź sobie, pani siostro, na cztery wia­try!— huknął Murski.

Panna Felicya z lamentem wybiegła z poko­ju, Anielka z Władysławem podążyli za ciotką, pan Jan zaczął przechadzać się po pokoju, sapiąc okrutnie...

Czy to już tak akuratnie trzeba konie za­przęgać— odezwał się Marcinek.

Dyabła tam! — mruczał Murski. — Niech się tylko pani wygrzmi, a wszystko wróci do należyte­go porządku.

Anielka z Władkiem opadli rozszlochaną ciotkę.

Czego wy chcecie, psięta? — wołała panna Felicya. — Wyjeżdżam natychmiast, nieodwołalnie.

I to przezemnie! — załamując dramatycznie ręce zawołał Władysław. — A jednak ciocia nie do­myśliła się, dla czego ja tak bardzo chciałem po obiedzie w domu pozostać.

Boś leniuch, nicpoń, ot, dla czego!

To taka wdzięczność, że chciałem ciocię stu­denckiego pasyansa nauczyć!

Panna Felicya oderwała chustkę od oczu.

Co? pasyansa?

Kładą go nawet rektorowie uniwersytetu.

Dlaczegożeś ty mnie tego nie powiedział odrazu?

Albo ciocia pozwoliła mi przyjść do słowa!

A teraz wszystko przepadło!

W drzwiach pokoju stanął Murski; ciotka Fe­licya udawała, że go nie widzi. Pan Jan postąpił kroków kilka

.


No, jakże tani, pani siostro, będzie?..— ode­zwał się łagodnie.

Czekam na konie!

Et, głupstwo!

Nie dla mnie, panie bracie!

Murski chciał ująć rękę panny Felicyi, ale się usunęła.

Pan Jan poczerwieniał.

I czego się pani siostra sierdzi?... Co ja zrobiłem?

A cztery wiatry?

A moja mogiła?

Ja nie miałam tej myśli...

A ja miałem?

Kto tam wie, panie bracie!

No, i ja wiem, pani siostro!

A co!

A tak'...

Pst-pst! na miłość Pana Boga! — zawołał - Władysław, widząc znów zbierające się chmury.

No, wybacz, pani siostro, uniosłem się nie­potrzebnie... Taka już moja natura. Słuszność przy pani siostrze — Władek ze mną pojedzie.

Przeciwnie — odezwała się szybko ciotka Felicya — pan brat miał racyę. Taki upał Władkowi

t może zaszkodzić — Władek zostanie.

Pan Jan śmiać się zaczął.

Więc zgoda, pani siostro?

Ciotka Felicya patrzyła na muchy, na piecu siedzące.

Pani siostro! — odezwał się raz wtóry Murski

.


Ależ oczywiście, że my cioci nie puścimy — jednocześnie prawie odezwali się brat i siotra.

Kiedy ciocia coś bardzo muchami zajęta — rzucił pan Jan.

Ciotka Felicya niby opamiętała się.

Ha! jeżeli już pan brat tego pragnie...

Ależ inaczej być nie może... Czy siostra mnie nie zna?

Niech więc wyprzęgą konie — zwróciła się do Marcina, który jak cień chodził za panem.

Marcin! każ, niech konie odejdą — rzekł Murski.

-- Kiedy nie zachodziły, proszę jasnego pana.

Milcz, durniu! — mruknął pan Jan przez zęby.

Marcinek cofnął się, Murski pocałował w rę­kę panie siostrę i, dosiadłszy szłapaka, pocwałował w polo.

Podobne wybuchy między panem bratem a pa­nią siostrą miały tą dobrą stronę, że nieraz na dłu­gie miesiące zapewniały zupełny spokój. Im starcie było ostrzejsze, tem później trwalsza następowała pogoda. Nieraz długo chmury się zbierały, lecz do burzy daleko było; trwała wtedy podjazdowa wojna, ale do walnej nie przychodziło batalii. Ta partyzantka nużyła obie strony. Przyśpieszały więc wybuch z do­brej woli, by następnie dłużej używać słodkich owo­ców pokoju.

Tak było i tym razem.

Kamień spadł z serca Murskiego, błogo oddy­chała pierś panny Felicji, jaśniej się znowu zrobiło Anielce i AVładkowi, bo ciocia była teraz łagodna jak masło niesolone

.


Zaledwie Murski odjechał, gdy ciocia przysia­dła się do siostrzeńca.

No, pokaż mi teraz tego studenckiego pa- syansa.

"Władek podrapał się w głowę.

A ciocia zna dobrze matematykę? — spytał.

Dodawać i odejmować umiem, a nawet i po­mnożę na palcach.

A regułę trzech?

Co to takiego?

A prawo procentów?

Po co mnie ono?

Dla cioci niepotrzebne, ale dla tego pa­sy ansa — konieczne!

Nie, tego nie zuam, Władku!

To z pasyansa nie może nic być, cioteczko, * szkoda!

Może zrozumiem...

Ani marzenia, cioteczko!

Pokaż przynajmniej...

Będzie ciocia patrzała, jak kozieł na wodę.

To nic, ale pokaż!

Nie było rady, Władek musiał rozłożyć karty.

A, złapałeś się! — szepnęła mu na ucho Anielka.

Pomóż, siostrzyczko, bo zginę! — odszepnął kładek.

Nie, nie—śmiała się dziewczyna.

Objęła szyję brata i nachylona nad nim pa­trzała z uśmiechem na układane przez Władka pię­kne koło z kart.

Tłómacz-że! — zniecierpliwiła się ciotka Fe­licya

.


Zaraz, ciociu, przypomnę tylko sobie... — A—już!...

Zaczął się wykład.

Władek plótł jak na mękacb, wygadując nie­stworzone rzeczy, tłómaczył ciotce kombinacye wy­myślonego tylko co pasyansa, którychby sam Salomon nie zrozumiał, ale mówił gładko i co chwila zapy­tywał — rzeczywiście patrzącą na to wszystko jak kozieł na wodę—pannę Felicyę.

A co, czy kochana cioteczka rozumie co­kolwiek?

Aha! — powtarzała zapytywana.

Ot, i nie wyszedł — odezwał się Władjrsław, kładąc ostatnią kartę.

Ciotka Felicya długo patrzyła na stół.

Nie, ja tego nie rozumiem — odpowiedziała nareszcie.

Anielka śmiała się cicho, patrząc na brata, który przyłapany na gorącym uczynku, musiał się sianem wykręcić.

Ale nastrój panował doskonały, Władysław zaproponował maryasza z dziadkiem i bawiono się wyśmienicie.

Skoro tylko słońce schyliło się ku zachodowi, ciotka Felicya, załatwiwszy się z domowemi zaję­ciami, przypadającemi na tę dnia porę, rozkazała" Marcinowi, by herbatę i wieczerzę przygotował pod jaworem. Codziennie, gdy tylko ciepło pozwalało na to, wieczerzano na balkonie, — dziś ciotka Felicya uczyniła zadość prośbie Anielki i wybór padł na jawor.

Zaledwie słońce za horyzont zaszło i szeroką

,


czerwoni], wstęgą opasało ziemię, pod wspaniałymi konarami ulubionego przez Anielkę drzewa zaki- piał samowar, a biała para uniosła się w górę, du- żenii kroplami osiadając na palczastycli liściach ja­woru. "Wszystko do wieczornego posiłku było w czas przygotowane: świeży, piękny chleb wiejski o bru­natnej sukience zajął naczelne miejsce po środku kamiennego stołu, przy nim jasno-żółtą barwą po­łyskiwało masło z kawałkiem lodu na wierzchu, nie obeszło się i bez sporej gładyszy zsiadłego mleka i kawałka dobrej wędzonki i delikatnego pieczywa z mąki pszennej. Nie było wymysłów pańskich, ale wszystkiego pod dostatkiem się znalazło, bo nierzad­ko i który z sąsiadów z pobliska wpadł niespodzianie; tembardziej dziś mogli oczekiwać odwiedzin, gdyż dzień jutrzejszy był dniem Wniebowzięcia N. M. P., więc przed spoczynkiem po trudach gospodarskich, to ten, to ów, choć na chwilę zaglądał, by u są­siada jakiejś wiadomości zaczerpnąć. Prawda, że zwykle stosunki sąsiedzkie przerywały się podczas gospodarskich w polu zajęć i chyba jaki ważny wy­padek zmuszał pilnego gospodarza do opuszczenia domu, ale na odrębnych nieco prawach stanął od niedawna dom pana Jana Murskiego i był odwie­dzany obecnie częściej, w najnieodpowiedniejszych nawet do wizyt chwilach.

Przyczyną tych odwiedzin był—Władysław.

Młody, ładny, zdrów i silny, syn zacnych ro­dziców ze stopniem skończonego agronoma — toć to niemała ponęta dla okolicznej braci szlacheckiej, mającej niejedną czasem córę na wydaniu. Wpadali więc co chwila, niby w przelocie, od niechcenia,

Tarantula.

3


u —

a zawsze z serdeczną wymówką, że pan Władysław na sąsiadów nie łaskaw, że dotąd nikogo prawie nie odwiedził, choć młodzieniec tłómaczył się gorącą w polu pracą, nie dozwalającą mu jeszcze z łaska­wych zaprosili korzystać. Rozumieli to dobrze są­siedzi, nie nacierali więc zbytecznie, ale każdy za­mawiał sobie pierwszą wizytę pana Władysława, zawczasu skarbiąc przyjaźń młodego Murskiego.

Władysław, tłómacząc się przed sąsiadami za­jęciami gospodarskienii, niezupełnie rozmijał się z prawdą, ale też i niezupełnie czystej prawdzie hołdował. Bywały wprawdzie dni gorącej roboty, w której musiał ojcu pomagać, ale dni takie na palcach prawie można byłoby zliczyć, bo pan Jan oszczędzał syna i nie chciał Anielki pozbawiać to­warzystwa długo niewidzianego brata. Namawiała go nieraz siostra, by się liakoniec wybrał w odwie­dziny sąsiedzkie, ale niegodziwiec zamykał usta dziewczyny słowami:

Czy się mną znudziłaś?...

Nie, braciszku, ale ty może dla innie pewne poświęcenie robisz z siebie.

Wierz mi, Anielciu, że jestem ogromnym egoistą. Dopóki nie nacieszę się tobą, póty, póty... z Zagajów jednym krokiem nie ruszę.

Anielka rzucała się na szyję bratu i już o ża­dnych odwiedzinach nie wspominano.

Pod jaworem by ło gwarno, bo rodzeństwo na­gadać się dość z sobą nie mogło, ciotka zaś Feli­cya, w anielskiem będąc usposobieniu, dopomagała im w wesołości. Nierzadko i stary Marcin słówko dołączył, a nawet i Mojsze zbliżył się nieśmiał

o


i wtrącił swoje trzy grosze, oglądając się jednak wciąż po za siebie i nasłuchując, czy czasem szko­dniki do jabłek się nie zakradli.

Złota wstęga zachodu przygasała powoli, mie­niła się purpurą i fioletem. Wydłużały się coraz bardziej cienie drzew, pomału, bardzo pomału szary mrok opadał.

Po dniach skwarnych zwykle bywały parne wieczory. Dzis' jednak jakiś clilód miły z niedale­kich łąk zawiał i tchnął wilgocią. Zauważyła to pierwsza Anielka.

Władku! — odezwała się — czy czujesz pe­wną świeżość w powietrzu?

Władysław odetchnął głęboko.

Prawda!—odpowiedział.

Anielka podbiegła do gazonu i dłonią pogła­dziła wierzch murawy.

•— Rosa! — krzyknęła.

Na ten krzyk, dziwną radością brzmiący, Wła­dek zerwał się z siedzenia i podbiegł do siostry.

Rosa, obfita rosa! — zawołał, zanurzając i'ękę w miękki puch bujnej zieloności, na której sre­brzyły się duże, chłodne krople.

Za przykładem Anielki i Władka poszła i ciot­ka Felicya, nawet i Marcin pochylił się i wierzch trawy pogładził, nie został obojętny i Mojsze, któ­ry przysiadł do samej ziemi i, jak gdyby macę mie­sił, to jedną, to drugą rękę zanurzał po kolei w obfi­cie zroszoną murawę.

Nu, Chwała panu Bogu i za taką wodę — odezwał się. Nagle się zerwał. — Gewałt! — wrza­snął i ruszył z kopyta na opuszczone stanowisko stróża przy jabłkach

.


Jakiś łobuz wiejski z wydętemi kieszeniami co sił umykał, a Mojsze rwał za nim, napełniając powietrze krzykiem okrutnym. Trudno się było po­wstrzymać od śmiechu, patrząc na tę gonitwę, to też towarzystwo znajdujące się pod jaworem śmiało się serdecznie, a Marcin za boki się ujął i głową kręcił, pohamować się nie mogąc.

Tymczasem aromatyczny zapach świeżo zapa­rzonej herbaty rozszedł się w powietrzu. Wszystko było gotowe do wieczornego posiłku, czekano tylko na pana Jana.

Po chwili na zakręcie drogi pojawił się Mur­ski; słomiany, o dużem skrzydle kapelusz trzymał w ręku, a chustką obcierał spocone czoło.

A, a—wołał już zdała, widząc kąpiel rąk ośmiu w chłodnej, wieczornej rosie. — Zauważyłem i ja zmianę w powietrzu, gdy z pola wracając, w dolinę wjechałem. Ogarnął mnie chłód miły, a ko­pyta konia były zupełnie zmoczone. A! przynajmniej odetchnąć nieco można. Deszczu nam nie trzeba do ukończenia zbioru, ale rosy takiej jak najwięcej — dokończył, wycierając chustką szyję, na której gru­bą warstwą osiadł kurz.

Władysław podszedł do ojca.

Teraz już nie rozgniewasz się, drogi ojcze, gdy przyznam raz jeszcze słuszność ciotce Felicyi, ^ chcącej mnie z tobą w pole wyprawić. Zanadto pracujesz sam, ojcze, a mnie, prawdę mówiąc, trochę rozpuszczasz.

Pochylił się i ucałował spracowaną rękę ojca, który usta swoje zatrzymał długo na czole syna.

Nie minie i ciebie ten trud—szepnął — choć

^


chciałbym szczerze, byś miał mniej roboty odemnie. No, pani siostro! — zwrócił się do ciotki Felicyi— prosimy dać hasło (lo wieczerzy.

Panna Felicya zaczęła nakładać na talerze krające się w piękne kawały mleko zsiadłe, zapra­wiała je śmietaną i podawała kolejno. Do takiego mleka najlepszym jest chleb razowy, a tylko na wsi wypiekać go umieją. Anielka tymczasem zajęła się rozlewaniem herbaty.

Pan Jan widocznie był zmęczony, gdyż wbrew swojemu zwyczajowi jadł dzisiaj mniej niż zawsze, często pochylając ku ziemi czoło, na którem wów­czas dwie głębokie rysowały się bruzdy. Kręcił wąsy i zdawał się w chwilowe zamyślenie wpadać.

AVładysław i Anielka zauważyli tę zmianę w usposobieniu ojca. Czasem, gdy na dziedzińcu pies zaszczekał, albo jaki turkot w pobliżu wjazdo­wej bramy dawał się słyszeć, te bruzdy czoła po­większały się znacznie, a pewien niepokój odmalo­wywał się na twarzy. Nieustająca między rodzeń­stwem rozmowa, przerwała się; szanując zamyślenie ojca, milczeli.

Nagle pan Jan podniósł czoło.

Czemuż to tak cicho wśród was?—odezwał się.

Tatuś czegoś smutny — rzekła Anielka.

Ja?

Machnął ręką.

Eh, moje dziecko! Trochę jestem znużony, a trochę i kłopotów znalazłoby się.

Silił się na humor, ale widocznie mu to nie szło. Co chwila jednak oczy na dom obracał, jakby spo­dziewał się kogoś stamtąd

.


Po skończonej wieczerzy, gdy już gęsty mrok opadł pod jaworem, zbliżyli się wszyscy ku dworowi i usiedli i.a ławie przed domem.

Zmierzch i cisza zalały przestworze.

W ciemnych błękitach zapalała się gwiazda za gwiazdą, na dalekim horyzoncie nieba senny księ­życ z mgieł się otrząsał i szedł coraz wyżej, wyżej, srebrząc białe liście topoli, rysując czarne kontury drzew na ziemi.

Po chwilowem milczeniu rozpoczął się koncert

nocy.

Brzękły jękliwe konary, fantastyczne kręgi zataczając w powietrzu przepełnionym wonią balsa­miczną; na niedalekiej stodole zaklekotał bocian: snać do gniazda z łowieckiej wycieczki wrócił i ra­dośnie witał rodzinę. Poważnym głosem, ukryty gdzieś w sitowiu, huknął bąk, w polu odezwał się derkacz, a li en, hen, daleko gdzieś, jak cicha arf skarga, żałosna odezwała się żab nuta.

Księżyc wzbił się nad drzewa, w powietrzu skrzyżowały się szybkie nietoperzów skrzydła; za­kwilił ptak jakiś zbudzony, wzdłuż szpalerów prze­szedł cichy szmer, rozbił się w westchnieniu — i skonał.

Iście soplicowski był wieczór!

Słuchajcie, dzieci! — odezwał się Murski.—; Jutro mamy święto, a w święto, jak zwykle, do ko­ścioła się wybrać potrzeba. Tylko, że mam interes do powiatowego miasta, zatem udamy się wszyscy razem do Raczewa. Dla uniknięcia upału wyjedzie­my bardzo rano, boć to mamy opętanych mil pięć; po nieszporach, późnym wieczorem wrócimy. Czy zgoda

?


Inaczej być nie mogło.

Bo jeżeli — ciągnął pan Jan — wolicie do naszego parafialnego kościołka na nabożeństwo się udać, to do liaczewa pojadę sam, a wy każecie siwki do faetonu zaprządz i do Czerniaczki pojedziecie bezemnie.

Jabym wolał towarzyszyć ojcu, jeżeli mu w niczem przeszkadzać nie będę. W Raczewie nie byłem od tak dawna, chciałbym zobaczyć dzisiaj sto­licę naszego powiatu — rzekł Władysław.

A ty, pani siostro, a ty, Anielko?

Ja już zastosuję się do woli cioci.

■— Która jest za pierwszą myślą pana brata — dokończyła panna Felicya.

Wydani więc rozporządzenie do jutrzejszej podróży — odezwał się, wstając, Murski—a zarazem i dobranoc wam powiem, bo się czuję dziwnie znużony.

Pan Jan udał się w stronę gospodarskiego obejścia, Władysław poszedł wraz z nim. Gdy wra­cali z powrotem do domu, Władysław zblizył się do ojca i, ujmując dłoń jego, odezwał się:

Ty, ojcze, masz jakieś zmartwienie.

Dla czego tak sądzisz?

Wniosku swojego nie opieram na tem, że podczas wieczerzy byłeś milczący, bo to mogło być skutkiem nadmiernego znuzenia, ale widoczny zauwa­żyłem niepokój.

Murski milczał chwilę.

Tak — odrzekł — spodziewałem się niemiłych odwiedzin.

Czy to tajemnica przedemną?

O nie! — podchwycił szybko pan Jan—żadnych

.


przed tobą tajemnic mieć nie chcę. Zresztą, po co tu tajemnice! Wiesz, bo ci wspominałem już o tem, że podczas ostatnich dwóch lat nieurodzaju tu i tam niewielki zaciągnęło się dłużek. Dziś właśnie przy­pada termin wypłaty Koszniirskiemu, który zwykle sumiennie na termin się stawia, względnością zaś, no i grzecznością nie odznacza się wcale, a jabym nie mógł go zaspokoić. Dlaczego nie przyjechał — to mnie dziwi, choć w duchu szczerze mu za to wdzięczny jestem.

Prawdopodobnie przyjedzie jutro — rzekł Władysław.

Z nim właśnie łączy się moja wycieczka do Raczewa. Muszę zaciągnąć nowy dług, by dawniej­szy spłacić; przynajmniej uiszczę się z zaległego procentu, kroin tego zaś potrzebuję pieniędzy dla robotników, którym wypłata w sobotę przypada.

Do kogo ojciec myśli z tą pożyczką się udać? - zapytał Władysław.

A do kogo, jeżeli nie do Abramka?

Czy nie możnaby tych żydowskich długów uniknąć?

Jakim sposobem?

- Może który z sąsiadów?...

Murski ręką machnął.

Próbowałem — odparł półgłosem.

I co?

Karwowski klął się, że nie ma gotówki, gdym mu z lekka napomknął o pożyczce, choć wszyscy wie­dzą, że ma kapitały — ale to znany kutwa. Dolinger zamknął mi usta słowami: E! sąsiad sobie da radę! Rozumiesz, że potem już próbować nie chciałem

.


W stosunkach sąsiedzkich są pewne draźliwości, któ­rych niema z żydami.

-— Tak jednak nie powinno być, mój ojcze. Po­winniśmy się nawzajem wspierać, draźliwości 7usu- nąć na bok i o ile możności wyrwać się zjpod wpły­wu pejsatych obywateli, którzy nie interesj. społe­czeństwa, ale swój tylko własny mająlna względzie.

No, nie tak bardzo. A bram naprzykład jest bardzo sumiennym żydem.

I sumiennie ojcu procenta liczy — rozśmiał się Władysław.

E, ty jesteś uprzedzony. Że są między ni­mi szacliraje, temu nie przeczę, ale Abram do ta­kich nie należy, choćby już dla tego — mówię tu tylko o stosunku jego do mnie — że ma mi coś do zawdzięczenia.

"Wdzięczność żydowska! — zawołał "Wła­dysław.

Wstydź się, chłopcze — burknął Murski. — Przecież oni nie pozbawieni są sumienia.

Inaczej je tylko od nas rozumieją.

Przesada! Weź naprzykład Abrama. Nie od­mówił mi nigdy, zawsze był gotów na moje zawo­łanie. Wspomina często o tem, żem go niegdyś z ciężkiej niedoli wydobył i najmłodszego a najuko­chańszego syna, Nojecha, od wielkiego nieszczęścia wybawił. Pomarłoby to z głodu, gdyby nie ja — oni pamiętają o tem! Tego Nojecha nawet od lat kilku niema w Raczewie. Stary Abram wymodlił niegdyś u mnie paręset rubli dla niego, z któremi w innem jakieniś miasteczku handel rozpoczął. Jak mu tam poszło, to już mnie nie bardzo obchodziło

.


Wyjątkowy jest stosunek Abrama do ojca.

To dobry żyd i wdzięczność swoją dla mnie dzieciom swym przekazał.

Pocałował syna w czoło i udał się na spo­czynek.

Oczywiście, ze Anielka czekała na powrót bra­ta. Zaczajona za węgłem domu, wypadła z nagłem klaśnięciem w dłoni, aż Władysław mimowoli się rzucił.

A, przestraszyłeś się?

Jakże takiego czupiradła nie przestraszyć się! — zaśmiał się Władysław.

Dwa klapsy za ten kompliment otrzymał i mu­siał jeszcze gonić za uciekającą, która jak wiewiór­ka wymykała mu się z ramion. Wreszcie zmęczona dała się schwycić i z pokorą przyjęła karę uścisków braterskich.

Cudowny wieczór!

Czarodziejski!—odpowiedział Władek.

Chodźmy w pole...

A sen?

Ach, mój Boże! my większą część życia przesypiamy — zawołała Anielka.

To prawda, i ja wcale nie protestuję prze­ciwko twej myśli odbycia przechadzki, ale pamiętaj,, że jutro ciocia spać ci długo nie pozwoli, bo prze­cie rano jedziemy.

Pamiętam o tem i będę na czas gotowa.

Ciocia nic nie będzie miała przeciwko na­szej tak spóźnionej wycieczce?

Ciocia teraz jest aniołkiem dobroci, zreszt

ą


już spać musi, bo nawet światła w oknach jej po­koju nie widać.

We dworze było już zupełnie cicho i ciemno, tylko księżyc wysunął się na czoło nieba i pełne, srebrne światło rzucał na stojące w modlitewnej za­dumie drzewa parku, na wieś drzemiącą w oddali, z której czasem dolatywały urywane szczekania psów, skrzypnięcie wiejskiego kołowrotu lub głuchy turkot spóźnionego wozu.

Władysław i Anielka wyszli za bramę i zanu­rzyli się w ciszy pól. Znikł dom w mgle oddalenia, umilkły głosy wiejskie — za nimi i przed nimi roz­ciągał się tylko łan równy, gładki po tylko co zżę- tem zbożu. Tu i tam wyciągniętym szeregiem stały kopy pszenicy, na ściernisku srebrzyła się rosa; ko­niki polne zgrzytały i dziwną gędźbą napełniały powietrze.

Długi czas szli w milczeniu, oddani niememu za­chwytowi nad tą pięknością nocy letniej. Anielka główkę, otoczoną złocistemi włosami, trzymała opar­tą na ramieniu brata i patrzyła wprost w błękity; przez lekko rozchylone usta widać było dwa rzędy małych, białych ząbków, jakiś błogi uśmiech zary­sował się na twarzy; znać było, że myśl słodkie ko­łysało marzenie. Władysław często zwracał się do siostry i nieraz długo wpatrywał się w jej śliczną główkę, w jej oczy do dwóch bławatków podobne, w których głębiach dwa małe w tej chwili księżyce się odbijały; ale nagle jakiś obłok pokrył mu czoło i z piersi ciche, stłumione wydobyło się westchnienie.

Dzień dzisiejszy parę mu myśli niedobrych na­sunął. Rano, gdy był w polu, ojciec mu wspomnia

ł


od niechcenia o propozycji Pietruszyńskiego kupie­nia Zagajów i od tej chwili dopiero te Zagaje po­kochał; teraz dowiedział się, że jest niewielki dług na nich, który pewnym niepokojem pokrywał czoło ojcowskie. Prawda, że Bóg dał urodzaj dobry, że praca wiele może, że zresztą nic jeszcze nie grozi, a jednak trapiła go myśl jakaś, niepewna, daleka, której się pozbyć nie mógł.

Dowiedział się jednak od ojca, że rok obecny a właściwie dokonanie zbioru, decydującym może być w ich dobrobycie, a to wszystko zależy od po­śpiechu i od pogody. Mimowoli pochylił się ku ziemi i dotknął ścierniska.

Co tam? — spytała Anielka.

Rosa, mnie ta rosa niezmiernie cieszy — od­powiedział Władysław. — Ziarno nie tak sypać się będzie, byleby jeszcze tydzień podobna pogoda i tak obfita rosa potrwały. Lękam się tylko nawałnicy, która często bywa następstwem takich upałów, bo ta wieleby nam szkody przyniosła.

Obejrzał się w koło.

Horyzont czysty — rzekł. — Żadnego omyle­nia niema, pogoda, zdaje się, na długo zapewniona.

•— Jak się ta gwiazda nazywa? — spytała Aniel­ka, wskazując bratu pięknie świecącą Yenus.

Czy w przyszłym tygodniu nie mamy już świąt żadnych? — spytał Władysław.

Niema.

—• A, to dobrze!

Dlaczego, AYładku?

Żadnej przerwy w robocie już nie będzie

.


Staje się z ciebie nieznośny gospodarz! — zawołała Anielka, wyrywając się z ramion brata.

Władysław śmiać się zaczął.

Ach, prawda! Ty o gwiazdach, a ja o psze­nicy myślę! To Yenus, królowa nieba, gwiazda tak śliczna, jak ty, siostrzyczko!... Przed wschodem słoń­ca świeci brylantami najczystszej wody, podczas lata pojawia się najpierwsza na niebie i gaśnie ostatnia. To śliczna jutrzenka, kochanka poetów i tak czy­stych serduszek, jak twoje!...

Tak rozmawiając, szli dalej i dalej, aż doszli do lasu, który spóźnionych spacerowiczów uroczy­stym szumem powitał.

Może wrócimy, Anielciu! — niemal o godzinę drogi oddaliliśmy się od domu.

To nic, to nic, Władku! Podczas księżyco­wej nocy nie byłam w lesie. Ach! jaki zapach kwia­tów i ziół, czy czujesz?.. Jak fantastycznie łamie się tu światło księżyca i w srebrne plamy na mu­rawach się kładzie. .A ten szum... Czy słyszysz, AVładku, ten szum naszego lasu, drzew naszych?...

Widocznie, że wiatr lekki przelatywał górą i lekko potrącał drzew liśćmi. Czasami było zupeł­nie cicho, czasem zadrżał szmer gdzieś daleko i roz­płynął się w powietrzu. Były to swawolne pląsy zefiru, który przeskakiwał z konarów na konary, poważnym szumem odzywał się w gęstych splotach prastarych dębów, łoskotliwie szeleściał białymi liść­mi drżącej osiki, wzdychał w olchach, wybiegał ci­chą skargą z małych krzewów turniowych i płakał szmerem brzóz. Ten trzystomorgowy kawał lasu był ukochaniem pana Jana Murskiego

.


Do gospodarskich budynków wolał drzewa u pierwszego lepszego sąsiada kupić, byleby nie tknąć tych dębów, słupem równym wznoszących się w nie­bo. Na opał używał gałęzi, które pozostawały po oczyszczeniu drzew chorych, albo po przejściu gwał­townej burzy; spróchniałe zresztą staruszki szły pod ostrza siekiery, ale te szczerby nieuniknione wypeł­niały się natychmiast młodą, bujną latoroślą. Były stokroć większe lasy u zamożniejszych od Marskiego obywateli, ale tak porządnie utrzymanego długoby szukać przyszło.

Pan Jan pieścił się nim jakby dzieckiem naj- ukochańszem. Dokoła szerokim rowem obwiódł, u przejazdów postawił kołowroty, a dwócli leśników pilnowało tego bogactwa. Jeden, starszy, Nepomu­cen Iwczyński, miał porządną sadybę, znajdującą się niemal w samym środku lasu; drugi, podwładny pa­na Nepomucena, u jego skraju. Nie było dnia pra­wie, żeby pan Jan nie odwiedził ulubieńca, a ze oko pańskie konia tuczy, leśniczy mieli się na baczności i pilnowali dobrze powierzonego sobie skarbu.

Nie był to las jednolity, ale mieszany, prze­wagę jednak nad innemi drzewami miały tam dęby. Obliczonych sosen o trzyłokciowej objętości było czterysta, nie mniej buków, jesionów i grabów, brze­ziny znajdowało się nie wiele, a szeroko rozrosłe } krzewy leszczynowe stanowiły podszycie jego. Orze­chów była moc wielka, to też nieraz gromadnie w dzień oznaczony zjeżdżało się do Zagajów kilka domów z sąsiedztwa i wspólnie robiono wyprawy na laskowe orzechy.

Tak samo było i z grzybami

.


Wtedy dopiero ciche to ustronie napełniało się gwarem i s'miechem, sąsiedzi podziwiali wspaniałe drzew okazy i grosz niemały widzieli w tym rosną­cym ciągle skarbie pana Jana.

Puszcza! — mówili.

Tylko ptak przeleci — powtarzał Murski z uśmiechem zadowolenia.

Tak samo uśmiechnął się teraz Władysław. Nie­pokojąca myśl, która na chwilę zamroczyła mu czoło, ustąpiła całkiem na widok skarbu, który przemawiał do niego uroczystym szumem swych liści i powagą, co najmniej, lat stu. Znając miłość ojca do tego lasu, nie dziwił się teraz, że wolał niewielki dług zaciągnąć, zamiast ten skarb choć w części nadwe­rężyć. Kołysał się słodkiem marzeniem zupełnego spokoju, jaki dać może tylko pewność o jutrze bez trosk i ciężkich trudów. Nie lękał się pracy, prze­ciwnie, wiedział, że pracować trzeba, ale tu z góry mógł obliczać zyski, jakie ona przyniesie. Ciężka jest tylko praca bez żadnej nadziei na jutro; tu to jutro przedstawiało mu się w pełnych, skończonych rysach. Zapuszczał się coraz dalej w głąb' zieloną, wiotką kibić siostrzyczki coraz silniej przytulał do siebie, szczęśliwy, szczęśliwy zupełnie.

Nagle dało się słyszeć gwałtowne szczeka­nie psa.

Doszli do siedziby pana Jana Nepomucena Iwczyńskiego, strzeżonej przez dwa zajadłe kundysy.

Psy poczuły zbliżających się i z wielkim hała­sem pomknęły naprzód, wprost na Władysława, trzy­mającego siostrę w objęciach.

Widząc niebezpieczeństwo, Władek w bok sko

-


48 —

czył po jakąś gałązkę, leżącą na ziemi, ale zaledwie był gotów do obrony, szczek psów zamienił się w skomlenie pieszczotliwe, któremu towarzyszył we­soły śmiecli Anielki. Psy opadły dziewczynę i pod­skakiwały do niej, chcąc koniecznie złożyć pocału­nek na jej zarumienionej buzi. Anielka ze śmiechem broniła się od nieproszonych karesów, nazywając każdego z napastników po imieniu.

"Władek odetchnął.

A, to widzę, znasz się z tymi rabusiami.

Doskonale — zaśmiała się Anielka. — No, sza! do porządku! — zawołała na stróżów leśnych, jedne­go za jedne, drugiego za drugie ucho biorąc i w ten sposób podprowadzając ich do Władysława.—Pan Bezuch i pan Czupryna — przedstawiła bratu.

Władek z elegancyą skłonił się.

Miło mi — rzeki, robiąc krok naprzód.

Hrrrr — odpowiedzieli dwaj nowoznajomi.

Nie, to mi wcale niemiło — zaśmiał się Wła­dysław, w tył nieco się usuwając.

Proszę panów znajdować się przyzwoicie i brata mojego przyjaźnią obdarzyć — zaśmiała się Anielka.

Przemówienie poskutkowało; przyprowadzone do Władysława kundle nie boczyły się, nie warczały już, lecz wspięły mu się na pierś łapami i czerwonymi ozorami oblizały twarz gładzącego ich łby kosmate.

Chwała Bogu, że już znajomość zawarta— mówił Władek, ocierając chustką wąsy i policzki.— Nie spodziewałem się podobnych pocałunków podczas tak cudnej, księżycowej nocy.

A ty chciałbyś innych — zawołała Anielka.


Masz-że kogo całować? — spytała, zbliżając się do brata i białem ramieniem otaczając jego szyję. — Masz? powiedz Anielce!

A ciebie?...

Mnie... Ech! to nie to...

A ty skąd wiesz o tej pewnej różnicy dwóch pocałunków — zapytał AVładysław, patrząc w oczy siostrzyczce, na którą teraz padł księżyc blaskiem pełnym.

Śliczne rumieńce zafalowały na twarzy dziew­czyny.

To ty tak przedemną sekretów nie masz?

Nie mam, Władku, nie mam — zawołała szybko. — Ot, tak sobie powiedziałam, a ty zaraz...

Jakiś turkot, podobny do klekotu silnego, prze­rwał rozmowę rodzeństwa.

Z przed domu leśniczego wyruszył właśnie w tej chwili dwukołowy wózek, u nas biedą zwany, na którym siedziała postać szczupła, wysoka, czar­na, wygięta w znak zapytania. Owal twarzy, który był dobrze widziany, przedstawiał rysy ostre, syl­wetka cała miała w sobie coś mefistofelskiego. Wó­zek klekotał, sylwetka trzęsła się, zaprzężona szka­pa nierównym biegła galopem. Wkrótce cienie lasu zakryły wózek, szkapę i sylwetkę.

Nic nadzwyczajnego w tem wszystkiem nie było: droga publiczna przechodziła przez sam środek lasu pana Murskiego, a gościniec był dosyć uczęszczany, i niejeden powóz szlachcica, niejedna biedlca, podobna do tej, przesunęła się lesistym zakrętem — jednak sylwetka owa tak silnymi konturami zarysowała

Tarantula.

4


się w oczach Władysława i Anielki, że choć ją głę­bie cieniów okryły, stała wciąż w polu widzenia bie- gących za nią oczu.

A, to państwo! — odezwał się nagle pan Nepomucen Iwczyński, który na ujadanie psów w le­sie, wyszedł z domu.

Kto to taki? — zapytał Władysław, wska­zując ręką w stronę sylwetki.

Tarantula, proszę jasnego pana...

A cóżto za ładne nazwisko!

Iwczyński zas'miał się.

To nie nazwisko, tylko przezwisko, proszę jasnego pana. Nazwali go tak chłopy dla podobień­stwa do tego robaka i ono tak akuratnie przylgnęło do niego, że już sam siebie nie nazywa inaczej.

To wszystko jest bardzo zajmujące, co mi mówisz, panie Iwczyński, ale nic nie wyjaśnia. Któż to właściwie jest ten imć pan Tarantula?

A to, proszę jasnego pana, Nojech, syn Abrama z Raczewa!...

Aa! ten Nojech, o którym mi ojciec wspo­minał, któremu nawet dał pieniądze na założenie jakiegoś interesu?

A tak, proszę jasnego pana, ludzie o tem szeroko wiedzą. Poszliby te żydy na marne, gdyby nie ojciec wielmożnego pana. Teraz Tarantula do­robił się trochę grosza na Bessarabii i powraca do Raczewa, wezwany przez starego Abrama, któremu się umrzeć chce.

Czarna sylwetka, trzęsąca się na klekocącym wózku, stała wciąż przed oczyma Władysława. Przezwisko, przez chłopów jej nadane, doskonal

e


stosowało się do tej postaci o ostrych, podniesio­nych ramionach, między któremi na nieproporcyo- nalnie długiej szyi osadzona, chwiała się spiczasta głowa o rysach wyrazistych, której główną ozdobą był nos duży, garbaty, ku dołowi opuszczony. Czar­na, twarda broda, ostro występowała naprzód, a rę­ce, które trzymały lejce nierównym galopem biegną­cego konia, wydawały się niezmiernie długie i chude. Na krótko blask księżyca oświetlił Tarantulę, ale kontury jego wyrazistemi rysami odbiły się w pa­mięci Władysława.

Podaniem ręki pożegnał Iwczyńskiego i ująw­szy siostrę pod ramię, udał się z nią w powrotną drogę. Szeroką miedzą, rozdzielającą pola, zbliżali się do drogi do wsi prowadzącej, gdy dał się sły­szeć brzęk angielskiego resoru i turkot szybko ja­dącego powozu.

Gościniec i miedza schodziły się pod ostrym kątem. Władysław z Anielką dochodzili do punktu ich zetknięcia się — powóz nadjeżdżał.

Stój! — dał się słyszeć nagle głos mężczy­zny, który, nie czekając na zatrzymanie się zupełue powozu, skoczył na drogę i szybko zbli/ył się do idących.

A, to pan! — zawołała Anielka, podbiega­jąc do śpieszącego z powitaniem.

Snadź byli dobrzy znajomi, bo przywitali się szczerym, przyjaznym uściskiem dłoni, podróżny nawet kilkakrotnie ucałował rączki dziewczyny.

Co widzę, Stach z llabsztyna! — odezwał się Władysław

.


Wyciągnął rękę, ale pan na Rabsztynie skło­nił się tylko ceremonialnie i zaczął:

Wybaczy pan...

Co, pan? — przerwał Władysław.

Wybaczy pan — ciągnął Rabsztyński — że dopóty mu serdecznym uściskiem nie odpłacę, dopó­ki on się nie wytłóniaczy z postępków swoich.

Co za język! co za przemowa! — zawołał wesoło brat Anielki. — Ale do czego to wszystko zmierza, nie rozumiem nic a nic.

Wiem, że już miesiąc przeszło, jak pan ba­wisz w Zagajach. Spodziewałem się odwiedzin pań­skich, jako starego znajomego i dobrego przyjaciela. Nadaremnie jednak wyzierałem przez wszystkie okna swojego domu, pan nie byłeś łaskaw przypo­mnieć sobie o mnie i trzeba dopiero wypadku, aże­bym go tu spotkał, wśród pola, podczas pięknej księżycowej nocy. Czem mam sobie wytłómaczyć to zapomnienie pańskie?

Przed nikim bym się ze swoich postępków nie tłómaczył — odrzekł z uśmiechem na ustach Władek — ale pana dobrodzieja tak poważani, sza­nuję i kocham, że zadość jego żądaniu, bez żadnych wstrętów-, uczynię. Oto, powiem wprost: nie by­łem u pana, bom się nie mógł rozstać z Anielką, z którą nacieszyć się nie miałem jeszcze dość czasu. Czy pan, na mojem miejscu będąc, postąpiłbyś ina­czej?...

Ja? — zawołał Stanisław. — Szczerość za szczerość! Jabym się wyrzekł nawet znajomości pańskiej, byleby tylko módz być nieodstępnym pan­ny Anieli towarzyszem

.


Władysław zaśmiał się, dziewczyna skraśniała po same białka oczu.

Zatem otrzymuję przebaczenie?

Zupełne, zupełne. Czyż-by inaczej być mo­gło przy podobnych warunkach?

Dwaj przyjaciele uściskali się serdecznie.

Rabsztyński zwrócił się do panny Anieli:

I to pani często takie nocne wycieczki z bra­tem odbywa?

Codziennie prawie, ale chodzimy po ogro­dzie. Dziś z Władkiem pierwszy raz dopiero uda­liśmy się tak daleko, bo trzeba panu wiedzieć, że powracamy aż z lasu. Nie nacieszyliśmy się z sobą, nie nagadaliśmy się dostatecznie, a Władek zawsze ma mi tyle do opowiedzenia.

Gdybym był zastępcą jego — rzucił Rab­sztyński — może i mnie na przedmiocie do rozmo­wy nie zbrakło, szczególniej podczas tak cudnej, miesięcznej nocy. Ach — i teraz chętka mię bierze coś szepnąć pani...

Niech więc pan...

Szepce — dokończył Władysław.

Fiołkowe oczy dziewczyny z dziwnym jakimś

wyrazem zwróciły się na brata.

Pani pozwoli? — podchwycił Stanisław, po­chylając się nieco ku Anielce.

Proszę pana — odszepnęła.

Nie, nie — zawołał nagle Rabsztyński — choć pewne słowa wyrywają mi się gwałtem na Usta, choć noc tak piękna! Ale to, co mam powie­dzieć, nie potrzebuje uawet tak nieszkodliweg

o


świadka, jakim jest brat pani; następnie, chciałbym pozostać czas jakiś tylko sam — z panią...

Serce Anielki biło mocno, przytuliła się silnie do brata, mając oczy ku ziemi spuszczone.

Mogę wam szerokie miejsce na tem polu zostawić — zaśmiał się Władysław.

Przeszkadzałaby mi zawsze myśl, że gdzieś tam krążysz niedaleko. Rozumiesz dobrze, że toby wcale uroku nie dodawało zamierzonej przeze mnie wycieczce, tembardziej, że i sam musiałbym się śpieszyć, bo czeka na mnie nie cierpiący zwłoki interes.

Pan jedzie nie do nas? — odezwała się Anielka.

Wizyta o godzinie pierwszej w nocy! — za­śmiał się Rabsztyński.

Kiedy pan u nas będzie?

Właśnie ta odpowiedź na pytanie pani wstrzymuje mnie od zamierzonej rozmowy z panią. Może mi wypaść podróż za granicę, po której od­byciu dopiero będę mógł zadość pragnieniom mojego serca uczynić. A tak... cośby mnie mogło zatrzy­mać, a jeżeli nie zatrzymać — to z większym smu­tkiem, niż to dziś czynię, musiałbym się oderwać... od czegoś. Pani mnie rozumie, panno Anielo? — do­dał, wyciągając do niej rękę.

Uczuł uścisk lekki, bardzo lekki, który dość silny był, by tej niemej odpowiedzi zrozumieć nie potrafił.

Hm! hm! co ja to widzę! — ruszając głową, mruknął Władysław

.


Nic nie widzisz i nic nie rozumiesz — od­powiedział Stanisław.

Anielka, przytulona do ramienia brata, drżała lekko, a pierś jej oddychała szybko, jakby na tern szerokiem polu powietrza jej brakło.

Rabsztyński dobył zegarka i spojrzał.

Ach, czas mi w drogę! — westchnął.

Dokąd się udajesz, nocna maro? — spytał Władysław.

Każdy z nas jest nocną marą podczas ta­kich dni upalnych. Jadę do hrabiny Amelii...

Władysław się poruszył.

...wezwany przez nią—ciągnął Stanisław.— Wiesz zapewne, że uproszony zostałem do zajęcia się administracyą jej dóbr. Obecnie grozi jej jakiś proces, który prawdopodobnie na czas pewien każe mi za granicę wyjechać. To wszystko jest mi bar­dzo nie na rękę, ale raz zgodziwszy się na przy­jęcie jej interesów, pilnować ich muszę.

Nastąpiła chwila milczenia.

Znasz hrabinę Amelię? — zapytał Rabsztyń­ski, zwracając się do Władysława.

Znam.

Gdzieś ją poznał?...

W Warszawie.

Jakże ci się ta pani podoba?

Piękna!...

Ooo!...

Co, może nie piękna? — powtórzył Wła­dysław.

De gustibus non est disputandum, choć nie mogę zaprzeczyć, że ma wdzięk pewien. Ale, zosta

­


wiając na stronie jej piękność, jak ci się ona wogóle podoba?...

Mnie... bardzo... Umysł ma piękny, uczucie wykształcone, a w niczem nie dostrzegłem w niej fałszu.

E, mój bratku, to ciebie łatwo oszukać — zaśmiał się Rabsztyński.

Dlaczego — nie rozumiem.

Że pani Amelia może być piękną nawet, temu nie przeczę, ale mi nie mów o jej uczuciu lub sercu. Jest to Dalila, która może Samsonów sił pozbawiać, lecz z zimną krwią na śmierć ich pa­trzeć będzie. Niebezpieczna kokietka z tej pani, ale nie kobieta, którą czystą miłością kochać można.

Pozwolisz, że ci zaprzeczę — uniósł się Władysław.

Uczynić to możesz, ale nie przekonać.

Widać, że za mało znasz panią Amelię.

Ach, powiedz chyba, że za wiele.

U nas młode wdowy są zawsze narażone na gadanie ludzkie — wyrzekł Władysław.

Ale ja o żadnych gadaniach nic nie wiem, opieram się na spostrzeżeniach własnych.

Czy uważasz je za nieomylne?...

Uważam tylko, że za gorąco stajesz w obro­nie pani hrabiny.

Władysław zmieszał się.

Może ty się w niej kochasz? — z uśmiechem spytał Rabsztyński.

Czy wziąłbyś mi to za złe? — rzucił Wła­dysław

.


Powiem ci szczerze — wziąłbym za nie­szczęście...

Stachu?

Tak!... — zawołał dobitnie Stanisław. — Hrabina Amelia Korycka jest piękna, ale tą ujem­ną pięknością, która nie podnosi, lecz zniża ducha; nie ogrzewa rozkosznem ciepłem, lecz pali niszczą­cym ogniem. Do rydwanu swego chciałaby wszyst­kich nas zaprządz, no, i zaprząg ma liczny... Nie chciałbym, żebyś ty do jej niewolników należał.

Jestże to jej wina, że czar w koło siebie rozlewa?... że dotąd nikt silniej nie poruszył jej sercem?...

Czy to ty dopiero zamyślasz uczynić?...

Ha! gdybym mógł!...

Ba! gdy tego nikt nie dokaże!... Takie chcą być kochane, ale kochać nie umieją.

Bo może nie wszyscy my rozkochać umie­my — rzucił Władystaw, kładąc nacisk na wyraz przedostatni.

Stracony to trud — rzekł Rabsztyński. — Ale o tem pogadamy jeszcze z tobą. Teraz, o jedno cię proszę: Zachowaj moje słowa w pamięci i pa­miętaj, że je wypowiedział twój prawdziwy przy­jaciel...

Pożegnał druha serdecznym pocałunkiem, Aniel­ce rączkę ścisnął i pocałunek na różowych palusz­kach złożył, skoczył do powozu i, skłoniwszy się faz jeszcze, woźnicy ruszać kazał.

AVładysław podał rękę siostrze — szli w mil­czeniu. Oboje marzyli o czemś, od Zagajów daleko odbiegając myślą. Tylko, że ua twarzy Anielki by

ł


cichy spokój rozlany, a czoło Władysława co chwila jakąś' bruzdą się marszczyło.

Nagle Anielka zwróciła się do brata.

Czy pani Amelia jest doprawdy tak piękna, tak niebezpieczna? — zapytała.

W pytaniu tein dziewczyny znać było niepokój lekki.

Władysław spojrzał na siostrę i uśmiechnął się; twarz Anielki powlokła się rumieńcem.

Ty może myślisz, że ja...

Urwała.

Że co? — spytał Władysław, nie spuszcza­jąc swego wzroku z oczu zakłopotanego dziewczę­cia, a drażniący uśmiech wciąż usta mu poruszał.

Anielka szybko objęła szyję brata i pocałowała go wprost w same usta.

Teraz już śmiać się nie będziesz, ani tak patrzeć chytrze, brzydoto!

Tylko z malutkim żalem do mojej siostrzy­czki wystąpię.

Do mnie — o co?

"Niespodziewane spotkanie się ze Stanisła­wem i słowa, z jakiem zwrócił się do ciebie, od­kryły mi to, czego nie wiedziałem dotąd, a oczem moja siostrzyczka jednem nie wspominała mi słów­kiem.

Bo cóż miałam mówić, Władku? — szepnęła Anielka, podnosząc na brata oczy, które w tej chwili dużemi łzami nabiegły.

W tych dwóch perłach łez i oczach modlite­wnie wzniesionych był jakiś wyraz ekspiacyi. Wła

­


dysław przygarnął dłonie siostry do swej piersi, ucałował szczerze i już z powagą zapytał:

Kochasz?

W tej chwili uczuł silny skurcz paluszków dziewczęcia.

Już słów mi nie trzeba — dodał. — Do­branoc, Anielciu!

Pożegnali się, lecz rozstać się nie mogli. Je­żeli Anielka miała przestąpić próg sieni, to Władek krokiem zbliżał się do niej; jeśli zaś on odwrócił się od ganku, by do oficyn się udać—to ona szybko od drzwi się wracała. Zatrzymywali się oboje — i znowu, to jedno, to drugie ku odejściu się miało i znów się zwracali do siebie. Po kilkakrotnych półobrotach takich rozśmieli się, jak dzieci.

Trudno nam się rozstać z sobą — odezwał się Władysław. — Widocznie masz mi coś jeszcze do powiedzenia.

A ty, nie?

Ja?...

Podobała się Anielka — szepnęła na ucho bratu.

Ale to uie miłość jeszcze... Ty zaś...

Ja tylko chciałam ciebie prosić, żebyś mi odpowiedział na pytanie, przed małą chwilą rzucone.

^ Czy pani Korycka doprawdy tak piękna, jak mówią?

Jak kto mówi?

Ty sam wspominałeś o tem...

Ale innego zdania był Stanisław.

Prawda!... — odetchnęła dziewczyna. — Do­branoc, Władku

!


Spotkanie się ze Stanisławem nie było nie­znacznym wypadkiem dla obojga rodzeństwa. Aniel­ka czuła, że jej serce uderzało silniej i pełniej, Władysława niepokój ogarnął. Piękna postać Amelii, przyćmiona nieco oddaleniem czasu, wyraźniejszymi konturami zarysowała się znów przed nim; przypomi­nał sobie jej ruch każdy, znaczenie słów, które słyszał niegdyś', któreini się upajał; była królową wszyst­kich karnawałowych balów w Warszawie, garnęli się do niej, by jej uśmiech, jej spojrzenie pozyskać, lecz jeden tylko był, jeden, który tymi darami był obsypywany. Szczęśliwcem owym był — on! Dusza Anielki, spowita snem głębokim, płynęła po falach marzeń cichych, spokojna, szczęśliwa; dusza Włady­sława płonęła żądz ogniem. Zdanie o pani Kory­ckiej, wygłoszone przez Rabsztyńskiego, gniewało go i męczyło. Niespokojny miał sen. Stoczył jakiś bój z przyjacielem, aż się obudził znużony snami, z dyszącą piersią i czołem groźnie zmarszczonem.

Przed gankiem posłyszał trzykrotne klaśnięcie z bata i turkot zajeżdżającego powozu.

Zerwał się na równe nogi.

Władku, ty jeszcze śpisz? — zawołała w tej chwili Anielka, wbiegając do pokoju brata.

Zaraz, zaraz siostruniu będę gotów!

Spiesz się! Ojciec czeka, ranek mamy prze- > śliczny, ja już się w chłodnej rosie skąpałam...

Po chwili czterokonny zaprząg pana Murskiego wyruszył z dziedzińca zagajowieckiego dworu

.


Na rynku w Raczewie tłok był okropny. Lu­dzie różnego stanu i zwierzęta różnego rodzaju mie­szali się razem. Jak w kalejdoskopie zmieniały się barwy co chwila: tłum jarmarczny przepływał falą wzdłuż i wszerz rynku, skrzypiały drabiniaste wozy, świeżem naładowane sianem, dudniły ekonomskie bryki, nie rzadko gang angielskiego resoru zadzwo­nił. Co chwila rozdzierał powietrze bolesny kwik nierogatych stworzeń, ostre rżenie rumaków milszym już odzywało się akordem, łącząc się z poważnym rykiem krów, głosem przestrogi przemawiających do cieląt, które co chwila oddalały się od dbałych

0 ich całość matek. Dopełnieniem jarmarcznego koncertu było gdakanie kur uwięzionych w7 kojcach, nagły lament podnoszony przez gęsi i jakiś zatarg psi o niedogryzek kości gdzieś rzuconej.

Kroin tych wyraźnych głosów, dających się łatwo rozróżnić, powietrze było przepełnione dzi­wnym gwarem zmieszanych dźwięków tysiąca. Sły­szałeś tylko szum jeden i jeden klekot — jakieś wrzenie ogromne, jakby kotłnjącycli się a niewi­dzialnych fal morza.

Od tego wrzenia i gwaru ruch był niemniejszy. Tłoczyli się ludziska, rozpychali się łokciami — po­równanie stanów jak najzupełniejsze. Każdemu było spieszno, każdy miał coś do roboty: ten kupić, ten sprzedać, ów o cenie tego a tego produktu się do­wiedzieć, ten ze znajomym lub przyjacielem się zo­baczyć. Przeważnie zjechała się szlachta okoliczna

1 włościanie; widziałeś wszędzie marsowe a ogorzałe twarze, energiczne albo rubaszne ruchy. Na strój nie zwracano uwagi. Szare, płócienne płaszcze mie

-


C2 —

f

szały się z płóciennemi sukmanami sielskich gospo­darzy, których połowice, ubrane w płachty barwiste, siedziały na wozach, dobytku swego strzegąc. Gdzie­niegdzie tylko błysnął elegancki kapelusz miejskiego panicza, pawiem albo koguciem ozdobiony piórkiem. Ale ci małomiasteczkowi eleganci wyszli na targo­wisko na gapia tylko, omijali więc z daleka wieśnia­cze wozy, pełne kur, kaczek, gęsi, jaj i różnego warzywa, szczególnie zaś na baczności się mieli, prze­chodząc koło osi wozów drabiniastych, ociekających czarną, lepką smołą, której zapachu uperfumowani ci modnisie znieść nie mogli. Częściej jednak doj­rzałeś słomiane kapelusze obywateli wiejskich, szare sukmany wieśniacze, albo chałaty żydowskie. Już to tych nie brakło nigdzie, a przy słomianym kapelu­szu chałat był zawsze. Pan Ignacy, jeżeli miał interes do pana Hieronima, szukał rudej brody Szmula; Paweł, po dostrzeżonych z daleka ruchach Abramka, wiedział, gdzie się pan Gaweł obraca; Serwacy na Bonifacego wpadał, idąc śladami Da­wida. Wiedzieli sąsiedzi, jak kto siedzi, i jaki anioł- stróż nad kim czuwa.

Te gwiazdy jerozolimskie, nie przynoszące zre­sztą nigdy dobrej nowiny, szybko doprowadzały owych królów prowincyonalnych do żłobu, przy którym stawali mający niedawno złoto na kadzidła różne, przemienieni w osły i woły. Na dorocznym więc jarmarku w Raczewie znajdowali się różni: prze- transfigurowani i we własnych postaciach jeszcze.

Był i Jan Murski, ale ten żadnego opiekuna dotąd nad sobą nie miał; mógłby go tylko jeden Koszmirski zagabnąć, ale ten przy spotkaniu si

ę


skłonił się grzecznie panu Jauowi, jednem nie za­czepiając go słówkiem.

Ta uprzejmość lichwiarza, kochającego się w terminach, zdziwiła niemało Murskiego, lecz, że krom jarmarku, był to dzień odpustu zarazem, a Koszmirski za nabożnego uchodził, pan Jan wy- tłómaczył tę względność — pobożnością.

Musiał się spowiadać dzisiaj, dla tego tak odrazu nie chce bliźniemu swemu przykrości robić. Ale niech tylko Msza święta się skończy, miła wi­zyta nie ominie mnie napewno.

Sposępniał. Niepokoił go dług zaciągnięty i procenty zaległe. Dziesięć tysięcy rubli nie ła­two było dostać, a Koszmirski godziny jednej nie poczeka. Wiele razy spotkał się z groźnym wie­rzycielem swoim, tyle razy czuł, że mu coś pierś dławiło. Ha! w ostateczności dług częścią lasu spła­ci — ale chciał uniknąć tej nazbyt bolesnej ofiary.

Pierwszym obowiązkiem dobrego katolika, a ta­kim był bez zaprzeczenia pan Jan Murski — to od­wiedzenie nasamprzód Domu Bożego. Pośpieszył więc z rodziną do kościoła, który sercem mosiężnem kołatoł głośno, wzywając wiernych na sumę.

Stara, obszernych rozmiarów świątynia nie mogła pomieścić nabożnych. Opiekunowie kościoła i ci, którzy mieli swojej fundacyi ławki na klucz za­mykane, każdej chwili mogli się dostać do wnętrza, idąc przez zakrystyę; inni, na dobrą godzinę przed zaczęciem sumy, musieli miejsca zająć, by nie być przymuszonymi do zatrzymania się przede drzwiami wypełnionego po brzegi kościoła i tam stać na upale słonecznym, który z każdą chwilą się wzmagał

.


Można śmiało powiedzieć, że. większa połowa modlą­cych znalazła się na zewnątrz murów; szczęściem, że kościół prastare otaczały lipy, mimo to jednak złoty promień słońca tu i tam się przedzierał i go­rącym blaskiem drażnił delikatne powieki kobiet i palił twarze dziewcząt, kryjących się od tych nie­proszonych pocałunków. To też różnobarwne para­solki zakołysały się w powietrzu, wieśniaczki czer- wonemi okryły się płachtami, mężczyźni tylko ni- czem nie osłaniali głów swoich, z wyjątkiem łysych jegomościów, którzy białemi chustkami od nosa osło­nić się byli zmuszeni.

Pan Jan Murski, jako nie należący do parafian Raczewa, nie miał swojej ławki w kościełe, a choć wiedział, że gdyby go tylko zobaczył proboszcz lub pierwszy lepszy sługa kościelny, parę krzeseł przynie- sionoby mu z probostwa, ponieważ nie lubił bagatelką, nawet wyróżniać się od tłumu, a przeciskać ,ię przemocą nie miał zwyczaju — został więc za obrę­bem kościoła, znalazłszy dogodne miejsce pod lipą. rozłożystą, co uczynił ze względu na Anielkę i sio­strę Felicyę, chcąc je ochronić przed palącymi pro­mieniami słońca.

Dzwonek bić przestał, rozpoczęła się Msza św. Górą wiatr lekki przebiegał, poważny śpiew orga­nów dolatał z wnętrza świątyni, mieszając się ze szmerem rozmodlonego tłumu, cichym drzew szumem i dalekim gwarem jarmarcznym. Czasami organ umilkł, zabrzmiał głos dzwonka i tłum się aż do ziemi pochylił z szelestem wielkim, bijąc się w pierś pokutnie: “Panie, nie jestem godzien!" — tu i tam się odezwało. — “Panie, nie jestem godzien!"


wypowiedziane nazbyt głośno, zabrzmiało tuż koło Murskiego.

To Koszmirski w pierś się grzmocił, na głos się modląc.

Dzień dobry panu — szepnął Jan, gdy Ko­szmirski wstał z klęczek.

Dzień dobry kochanemu panu — odparł gło­sem słodkim wierzyciel Murskiego.

Oczekiwałem pana wczoraj.

Albo co?

Termin — szepnął pan Jan cicho.

Koszmirski ręką machnął.

Mam nadzieję, że dziś się zobaczymy — rzucił pierwszy.

Czy to koniecznie, panie dobrodzieju — od­powiedział ostatni.

Tak... ale...

E, co tam! — rzucił Koszmirski. — “Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech" — zaczął znów w głos się modlić

Tak, musiał się dziś spowiadać — szepnął Murski do siebie.

Nie uspokoił się wcale. Koszmirski terminu nie przepuści, może już ma gotowy pozew w kieszeni.

Upał był nie do zniesienia; na czole Anielki perliły się ogromne krople potu, panna Felicya iry­tować się zaczęła. Przed skończeniem Mszy Świętej pan Jan opuścił stanowisko i dał hasło do odwrotu.

Murski wraz z rodziną zatrzynnał się w zajeź­dzie starego Abrama, który zawsze swojego dobro­dzieja witał otwartemi rękami i teraz, choć się czuł chorym bardzo, zwlókł się z pościeli i podtrzymy-

Tarantula.

5


6(5 —

wany przez dwóch starszych synów, wyszedł na spotkanie właściciela Zagajów.

Co to, stary, już włóczysz nogami? — zapy­tał pan Jan.

A czy to nie czas już, mój dobrodzieju? — odpowiedział Abram. — Ale, chwalić Boga, dobrodziej zdrów i dobrodzika niczego się trzyma i panienka, jak mak!...

Spojrzał na Władysława.

A to kto?

Przymrużył oczy i głową, pokiwał, cmokając.

INy, ny, to pewnie syn jaśnie wielmożnego

pana.

Anielce się skłonił, panny Felicyi rękę z usza­nowaniem ucałował, a do Władysława suchą, trzę­sącą się prawicę wyciągnął.

Pan z akademii?...

Tak, tylko co skończyłem zakład naukowy.

Pan na prawo chodził?

Nie, na agronomię.

Ny, ny, ja już dawno żadnego akademika nie widział. Wykapany tatuś, a i mamcię przypo­mina. Panicz będzie gospodarował?

Tak, trochę.

Czy panicz myśli się żenić?...

Może — odpowiedział Władysław z uśmie­chem.

Dla czego nie? Tylko niech panicz bogate panny bierze.

Koniecznie? a ja właśnie myślę z zupełnie ubogą się żenić.

Sto lat na pana! Posag, to grunt — ot co

!


Mojsze!—zwrócił się do syna —a samowar jest? bo jasne państwo pewnie herbatę pić będą.

Samowar wniesiono do pokoju, panna Felicya zajęła się przygotowaniem śniadania, Władek z Aniel­ką zaczęli się przypatrywać od pół wieku wiszącym landszaftom na ścianach domostwa, które przedsta­wiały jakieś sceny miłosne, historye dawno prze­brzmiałych wojen i ludzi nie dzisiejszej doby. Na pierwszym planie figurowały dwa portrety niemiło­siernie oszpecone przez czas i muchy. Były to: Na- poleonlll i cesarzowa Eugenia. Stary Abram bar­dzo te obrazy lubił, cesarska para znajdowała się we wszystkich gościnnych pokojach.

Murski usiadł przy stole i wskazał rękąAbra- mowi krzesło, opodal stojące.

Czy i u was taka posucha? — zaczął po chwili.

My już zapomnieli, jak deszcz wigląda — odparł Abram.

A urodzaje tak piękne! — westchnął Murski.

Jak kto zebrał, to piękne, a jak kto się spóźnił, to nie mało szkody mieć będzie.

Pan Jan się nachmurzył i na zegarek spojrzał.

Czy nie dowiadywał się tu czasem Kosz- mirski — zapytał Abrama.

Żyd się uśmiechnął: j — A na co jemu dowiadywać się?

Murski nie dał odpowiedzi, tylko rzucił pół głosem:

Msza się skończyła — za chwilę przyjdzie.

A na co un ma przyjść—powtórzył Abram.

Pan Jan spojrzał na kobiety.

/ — No, o tem potem — szepnął.— Wypijmy ker

-


batę, pani siostra zechce pewnie z Anielką po mia­steczku się poszwędać, a ja z synem pogadać muszę.

Nu, nu, tu nie będzie żadnego gadania — uśmiechnął się znów Abram.

Choć upał szczytu doszedł, ciotka Felicya z Anielką nie myślały wcale przesiadywać w zajeź­dzie. Po śniadaniu wybrały się zaraz do miasta, chciały i AYładka wziąć z sobą, ale Murski nie dał tym razem syna.

U księdza spotkamy się — mówił.—Teraz mi Władek jest potrzebny.

Niewiasty wyszły, Murski zwrócił się do Abrama:

Mam do ciebie interes.

Żyd poważnie głową pokręcił.

Niema żadnego interesu, a jeżeli jest, to nie ten, z jakim jasny pan przyjechał do Raczewa. Moj- sze! — zwrócił się do syna — rufę du Nojech!

Murski zasłyszał imię ulubieńca Abrama.

Nojech?... przyjechał?...

I już w Raczewie zostanie, bo ja tak zechciał.

Dawno go nie widziałem — rzekł Murski.— Jakże mu się powodzi?

Co jemu nie ma się powodzić?... Zrobił troszkę pieniądzów w Besarabii i na swoje śmiecie do Raczewa powrócił, a wszystko to z łaski jaśnie wielmożnego pana. Un nie zapomniał, co pan jemu i staremu Abramowi pomagał i jak tylko przyjechał, powiedział zaraz, co Koszmirski już jasnemu panu dokuczać nie będzie.

Jakto, nie będzie? — zapytał Murski, szybko głowę podnosząc.

Bo un dług, co był u Koszmirskiego, dl

a


siebie nabył, a tak jasny pan, kiedy ma już z moim Nojechem do roboty, to już nie ma się czego spie­szyć ani z kapitałem, ani z procentem. Un czekać będzie, choćby lat sto i więcej, niż sto, un pamięta, co jemu jasny pan ojcem był.

Murski podniósł się z siedzenia.

Dziesięć tysięcy rubli Koszmirskiemu spła­cono!— zawołał.

Twarz pana Jana wyrażała zdziwienie i radość.

Na co jasnemu panu mieć z tym gałganem do roboty, który czekać nie lubi? Czy nie lepiej z Nojechem mieć interes, co i raz da, i dwa razy da, i na kapitał poczeka, i na procent poczeka...

W tej chwili w drzwiach zajazdu stanęła wy­soka, chuda postać żyda, którego ręce długie sięgały daleko za kolana, a czarne małe oczki raz w raz przymykały się powiekami. Rysy miał ostre, ruda broda śpiczasto występowała naprzód, na głowie włosy, ucięte krótko, w wielu miejscach świeciły za­rostem rzadszym, tworząc piętna okrągłe, jakby po ranach źle spojonych.

Tarantula! — szepnął w duchu Władysław.

Nieokreślone uczucie wstrętu wzbudziło się w nim

na pierwsze wejrzenie.

Abram przedstawił ulubieńca.

Nojech! — odezwał się z dumą.

Bardzo przystojny — mruknął pan Jan.

Kim! — rzekł Abram, dając ręką znak No- jechowi. — To pan Murski, ty już wiesz, jak masz swojego dobrodzieja przywitać.

Tarantula zgiął się w pół i pochylił się do ręki r Murskiego

.


Jasny pan pozwoli — szepnął — żejazaKosz- mirskiego będę jego interesa robił.

Widzi pan, jak un mówi — odezwał się Abram.

Na co z tym paskudnym człowiekiem mieć robotę — ciągnął Tarantula — czy to ja gorszy od niego?...

Widzi jasny pan, jak un gada! — powtórzył Abram.

Ja dać dam zawsze, a wezmę, kiedy jasny pan sam oddać zechce. Ja wiem, że moje nie prze­padnie, a jaśnie pan na tamtego gałgana patrzeć nie będzie, tylko na mnie.

Widzi jegomość, jak un gada —- zawołał Abram.

Ja pamiętam, co pan moim i mojego tate dobrodziejem był, ja teraz jasnego pana chcę dobro­dziejem zostać.

Nojech, kim!—wykrzyknął już z uniesie­niem Abram, i objąwszy głowę syna, trzykrotnie ją, ucałował.

Murski rozrzewnił się tą oznaką czułości ojcow­skiej, oswobodzenie się zaś w tej chwili od Kosz- mirskiego za dobrodziejstwo wziął rzeczywiste.

—• Czy on tobie zaproponował nabycie tego długu? — spytał niespodziewanego kredytora.

Nie, jaśnie panie, to było tak: Koszmirski gadał o jasnym panu, że jasnego pana zlicytuje, bo. jasny pan jemu długu nie będzie mógł zapłacić. A un dokument ma taki, że jeżeli jasny pan na ter­min mu nie zapłaci, to za te nieakuratność duży sztiaf zapłaci. Prawda, że un ma taki brzydki do­kument

?


Murski zczerwieniał.

Musiałem mu go wydać, potrzebowałem pie­niędzy na gwałt.

Ny, widzi jasny pan, że un mi tak gadał i jeszcze gadał takie rzeczy, że ja powtórzyć nie mogę.

Łajdak!—krzyknął Murski. — A ty co?

Nu, un miał wielki jeden interes, a ja jemu ten interes popsuł. Nojech, na co tobie taki geszeft, mówił, a ja jemu: odstąp mnie dług pana Murskie­go z tym dokumentem, a ja tobie wielki interes od­stąpię. Un kręcił i ja kręcił, ale tamten interes to był, auf meine muues, kokosowy interes. Musiał zro­bić tak, jak ja chciał, ale ja tylko dla jasnego pana to zrobił...

Wydobył z zanadrza plikę papierów.

To weksle, a to ten paskudny dokument, co Koszmirskiemu może potrzebny był, ale Nojech nie chce tego geszeftu.

Przedarł papier mówiący o sztrafie, w razie nieuiszczenia się z długu na termin i wręczył go Murskieinu.

Pan Jan nie mógł wyjść ze zdziwienia, Abram promieniał, Władysław nie wiedział, co o tem wy­padało sądzić...

Dziękuję, dziękuję — szepnął Murski wzru­szonym głosem — wyprowadzasz mnie z nieszczęścia. Siadaj!... Może herbaty?... Nie? To choć papierosa zapalisz... Władku! daj mu papierosa!

Władysław niechętnie wydobył porte -cigare i podał Tarantuli.

Zatem, duszo moja — ciągnął Murski, przy

­


suwając się z krzesłem do Nojecha — nabyłeś dług Koszmirskiego. Ale widzisz, tam mu się zaległego procentu do tysiąca należało rubli, o który prosiłem, by żadnego kweresu nie robił i, wyobraź sobie, upro­siłem. Dziś właśnie termin wypłaty i kapitału i pro­centu — z pierwszym poczekasz, ale jak z drugim będzie.

Co ma bić —wtrącił Abram. —Un i na pro­cent będzie czekał.

Może jasnemu panu jeszcze trzeba jaką setkę? ja dam! — rzekł Tarantula.

Właśnie chciałem i o tem z tobą pomówić. Urodzaj pyszny, ze zbiorem trzeba pośpieszać, a ro­botnik wymaga gotówki.

Słyszysz, Nojech, ty musisz dać! — odezwał się Abram.

Nu, ja dam i takiego procentu, jak Koszmir- ski, nie wezmę. Un dla tego, że z góry jasny pan dać mu nie chciał trzynaście, wziął i taki dokument paskudny...

Szajgiec! —wtrącił Abram.

A ja — kończył Tarantula — ja tylko dzie­sięć wezmę...

Widzi jasny pan, jak un gada!... — rzucił znowu Abram.

Nim zboże sprzedam - wtrącił Murski — na zbiór, wozowicę, omłot i inne domowe wydatki, będę jeszcze do tysiąca rubli potrzebował, najmniej do tysiąca rubli.

A ja jasnemu panu powiem, że i tysiąc pięć­set. za mało będzie z dodatkami domowymi. Ja wiem, że jasny pan umie i mało zjeść i w starycli butac

h


T

piechotą chodzić. Ale czy to dla jasnego pana cho­dzenie takie? A może i panienka potrzebuje na swój wydatek i panicz, ćo z akademii przyjechał... Aj waj! czy to ja nie wiem, że na to i na to trzeba — mówił Abram.

Zapewne, ja nawet myślałem o dwóch ty­siącach...

Nojech, ty dasz! — zwrócił się Abram do

syna.

Widzi tate, dać można i odebrać można, ale ja chcę, żeby jasny pan i dług spłacił i na Za­gajach zarobił. Kilkanaście tysiąców rubli zapłacić, to nie tak łatwo, jak gębą mlasnąć, a ja chcę zro­bić tak, coby jasnemu panu lekko było.

A jakże ty to zrobisz, Nojech?... Nu, nu, jak ty to zrobisz? — pytał Abram.

Tarantula mówił, czyniąc charakterystyczny ruch ręką.

Jasny pan wyda mi nowy dokument, za­miast ten dokument, co ja od Koszinirskiego nabył. Ja nie chcę nawet patrzeć na ten papier, gdzie stoi Roszmirskiego familia. Jasny pan wyda mi jeden dokument na dług wszystki. To będzie tak: 10 ty­sięcy rubli, co ja od Koszmirskiego kupił, tysiąc trzysta rubli procentu, to będzie jedenaście tysięcy trzysta, teraz jasny pan weźmie dwa tysiące, to bę­dzie trzynaście tysięcy trzysta. Teraz od całego tego kapitału ja wezmę tylko dziesięć procent, a że jasny pan zaraz tego procentu płacić nie będzie, to do je­dnego dokumentu na kupę włożymy. To będzie ra­zem czternaście sześćset rublów

.


Tak, czternaście tysięcy sześćset — wes­tchnął Murski.

Władysław się poruszył.

To duża suma, ojcze, na Zagaje, które przy najlepszych warunkach dać mogą do czterech ty­sięcy rubli czystego dochodu.

Cóż robić, ale ona jest, widzisz, czarno na białem.

Z jakich źródeł ją spłacić?

Las — szepnął Murski — ale go zostawiam na chwilę krytyczną.

Czy nie byłoby lepiej pozbyć się go dzisiaj w małej części, cały dług spłacić od razu, zostawić nadto grosz pewien na prowadzenie gospodarstwa i uregulować tak interesa, by nadal już wystarczył li tylko dochód z ziemi. Jabym ojcu ten cały las podzielił na pięćdziesiąt części i co rocznie Część jedną spieniężał.

Szkoda mi mojego lasu, przez który tylko ptaszek przeleci.

Jasny pan dobrze powiada... Taki las, to rzadki las! Gdzie u nas drugi taki las? To puszcza!— odezwał się Tarantula.

Prawda, że puszcza? — zawołał z ożywie­niem Murski.

Kapitał martwy — rzucił Władysław.

Jabym tam jednej osiki nie zrąbił bez za­płakania — rzekł Nojech.

Słyszysz, obcy tak człowiek mówi, a ty chcesz, żebym się ja pozbył!...

Nu, panicz jeszcze młody—wtrącił A bram

.


T

Choć młody, ale mi się zdaje, że lepiej ofiarą części całość uratować.

Nu, panicz tak mówi, bo jeszcze bardzo młody. Las zawsze będzie lasem, to kapitał, na któ­rym procenta rosną. A na co taki las sprzedawać, który tatuś chował, jak dziecko własne.

Tak, Abramie, ja doprawdy las ten ko­cham — odezwał się Murski.

Nojech! ty zrób tak, ćoby jasny pan lasu nie sprzedał, a tobie dług zapłacił.

Albo ja chcę inaczej zrobić? Ja chcę, że­by jasny pan powiedział, co Nojech, to brylantowy ■Nojech!...

Nie inaczej, nie inaczej — odezwał się Mur­ski.—Ja lasu za żadne skarby świata nie sprzedam, jak wół będę pracował przy roli, żeby ona zacią­gnięty dług spłaciła sama.

To będzie trudno, ojcze—rzucił Władysław.

•— U was wszystko trudno! — burknął Murski.—

Dobrze, że ci same gołąbki do gąbki wpadają, że nie ty chuchałeś nad drzewkiem każdem, że nie pod tWojem okiem olbrzymy takie powyrastały. Ten las sprzedać, to siebie część sprzedać!

Jakiż ojciec uczynił plan spłacenia nale­żności?

Posłuchaj! Nojech miał o tem coś mówić.

Nojech, gadaj! — odezwał się Abram.

Panicz mówi, że Zagaje dadzą najwyżej cztery tysiące rublów. A dla czego nie pięć? Czy °ni nigdy pięć nie dawały? — zapytał Tarantula.

Zagaje? — szepnął Murski — dawały, to jest, mogłyby dać, gdyby była cena zboża wysoka

.


A kto jasnemu panu powiedział, że ona nie będzie wysoka?

Skądże to można wiedzieć?

Ja wiem, że cena będzie bardzo wysoka.

Dałby Pan Bóg — westchnął Murski.

Ja od jasnego pana całe zboże na pniu ku­pię. Zaraz kontrakt zrobimy. Cenę dam taką, za jaką Pietruszyński zboże swoje sprzeda, a pan wi, co un zawsze lepiej od innych sprzeda, bo kapitały ma i czeka takie godzinę, kiedy można pszenicę na funty, jak szafran sprzedawać. W kontrakcie napi­szemy: Nojech Tarantula obowiązany zapłacić taką cenę, za jaką Pietruszyński zboże swoje w jesieni sprzeda... Nu — źle?

Murskiemu zabłyszczały oczy.

Rzeczywiście, Pietruszyński umiał się trzymać, bo mógł się trzymać.

Nie było wypadku, żeby zboża lepiej od innych współobywateli nie sprzedał. Nazywano to szczę­ściem; żaden kupiec na ceny Pietruszyńskiego się nie godził, robiąc z kimkolwiek umowę. Tarantula pierwszy wymienił nazwisko Pietruszyńskiego, aż Abram zdziwił się.

Co? cena Pietruszyńskiego? — rzucił tonem refleksyi — Nojech!...

Tak, tate, ja chćę, żeby jasny pan wiedział, co Nojech pamięta, że un jemu ojcem był.

Zaszwargotał coś do starego.

- Widzi jasny pan, jak un gada! — zawołał Abram.

Jak zrobimy kontrakt na wszystkie zboże — odezwał się Tarantula — to już połowy długu ni

e


będzie. A jeżeli jasny pan chce, to my umowy zro­bimy na lat trzy i żadnego wekslu nie będzie, tylko kontrakt na zboże. Za trzy lata i dług ferfał i las cały...

Ferfał — dokończył Władek.

Sto lat na pana! Ja chcę, coby las został, nu, ja chcę... To źle?

Nojech, kim! — zawołał Abram i znów syna trzykrotnie w czoło ucałował.

Cena Pietruszyńskiego zawróciła głowę panu Janowi. W godzin kilka trzyletni kontrakt był pod­pisany. Raz jeden Władysław zwrócił uwagę ojca, że trzyletni zbiór oddając z góry Tarantuli, nie ra­towało się sytuacyi i nowy dług na życie i gospo­darstwo w ciągu tych lat trzech zaciągnąć będzie trzeba. Murski zrazu zniecierpliwił się uczynioną mu Przez syna uwagą, ale po chwili zadumał się i zmar- kotniał.

Tarantula cmoknął:

Aj waj, ja lepiej znam Zagaje, niż jasny

Pan.

Jak to? — zapytał Murski.

Młyny, spust stawów, propinacya? — to nic?... Wiele jasny pan bierze gotowych pieniądzów za mły- ny, stawy i propinacye?...

Tysiąc pięćset rubli — rzekł Murski.

Nu, to już jest coś na gospodarstwo i ży­cie. A jeżeli zabraknie jakie sto, lub dwieście ru- blów — to ja dam i potem zrobimy takie dobre kom- binacye, że jasny pan kontent będzie.

Jak ci się ta myśl podoba? — zapytał Mur­ski Władysława. — Interes zupełnie czysty

.


Wolałbym zawsze...

Las sprzedać — zgrzytnął Murski. — Czy on ucieknie, czy co?

Tarantula zbliżył się.

Niech jasny pan ten las na ostatnie nie­szczęście zachowa.

Położył na stół dwa tysiące rubli, które miał dopożyczyć.

Skończone i basta! — odezwał się Murski, zgarniając pieniądze. — Ostatnim kpem będę, jeżeli do lat czterech nie oczyszczę majątku.

Niech tylko jasny pan Nojecha się trzyma — rzekł Abram.

Przybili dłonie, zapili interes, Abram z synami udał się do siebie, Murski z Władysławem pozostał.

Czego ty martwisz się? — zapytał po chwili

syna.

Nie wiem, ojcze, ale się lękąm jakiejś pu­łapki Tarantuli.

Ty bo wszystkiego się lękasz, a jednak, niech ci zdrowy rozsądek powie, czy Nojech nie­uczciwie ze mną postąpił? Uwolnił mnie od cięż­kich przejść z Koszmirskim, sam procent zmniej­szył, dokument sztrafowy, do którego miął nieza­przeczone prawo, zwrócił mi dobrowolnie, kupił zbo­że za cenę Pietruszyńskiego, na każde zawołanie i da—i czego ty chcesz od niego? Na żydów psy wie­szacie, a jednak bez nich ani rusz się obejść nie można; mówią o niewdzięczności ich—a jednak czy

ten Tarantula nie pamięta, żem go z błota wydo­był?... Jużci, że nie może tego czynić bez wyracho

­


wania, ma kapitał, potrzebuje lokacyi. Lecz dobrej Wiary mu nie odmówisz.

Formalnym jednak obwarował się kon­traktem.

A jak ty chcesz?... Dziś brat bratu nie wierzy, a ty wymagasz od żyda ślepego zaufania w uczciwość moją. Upewnić się musi — to trudno! Ja zaś, co wziąłem, a przecie wiesz, że nie straci­łem tego na wróble, obowiązany jestem święcie mu oddać. Tarantula, spłacając dług Koszmirskiego, miał mnie w ręku, tymczasem widzisz, jak postąpił.

Zawsze dług, mój ojcze.

Jużci, że nie placek z makiem, ale dług nie straszny, na karku mi nie zacięży, powoli spłaci się do grosza, a już ze wszystkiego widzę, że nie będę miał natrętnego wierzyciela.

Wolałbym zawsze...

Las sprzedać! — krzyknął Murski. — Co to­bie ten las w głowę wlazł ćwiekiem?... Nie stoimy przecie nad dnem przepaści. Niewielka pożyczka, Naciągnięta w Banku Ziemskim, spłaca się regular­nie ratami. Bądź spokojny, nie zrażaj mi tylko swem niedowiarstwem zacnego Nojeclia, bo nie chciałbym P° raz drugi do Koszmirskiego powrócić.

Nic nie znacząca utarczka z synem przerwana została wejściem Anielki i ciotki Felicji. Murski tył w doskonaleni usposobieniu, tembardziej, że kilka chwil pi-zed tem wspomniał mu Władysław o za­miarach Stanisława Rabsztyńskiego.

To bogaty chłopiec, widzisz, jak dobrze Wszj stko się składa.

Humoru dodawały Murskiemu i pieniądze, któ

­


-

re miał przy sobie. Przykrem mu było wykręcanie się przed potrzebującym gotowego grosza robotni­kiem brakiem drobnych. Teraz dopiero w polu zawre aż miło, a duże, pełne kłosy pszeniczne złotem kapią.

Poczciwe żydzisko! —szeptał do siebie, wra­cając późnym wieczorem do Zagajów.

Po dniu jarmarcznym cisza zapanowała w mia­steczku.

Zmierzchy posłały się w ulicach i zaułkach, w oknach, przeważnie parterowych domów, zabłysły światełka. Po dniu upalnym wieczór tchnął miłym chłodem. Wysypały się więc zewsząd kupki dziecia­ków żydowskich i hałasem napełniły powietrze.

Nie opuściły ich matki.

Same wyszły przed domostwa swoje.

Niektóre tu i tam zaczęły się przechadzać z wielką powagą, do czego ich przyszłe macierzyń­stwo zmuszało, inne pozasiadały bramy zajazdów, a były i takie, co kazały sobie krzesła powynosić na trotuary i, usiadłszy nad samemi rynsztokami, niearabskie wonie wchłaniały piersiami swemi. Środ­kiem ulic przechadzali się żydzi, szwargocąc zapa­miętale. W gwarze rozmowy, prowadzonej nieraz głosami kilku, wybiegały najczęściej wyrazy: geld, geszeft, chazuka. Chazuka powtarzało się najczęściej przy imieniu Nojecha i nazwisku Murskiego. U nóg spacerujących plątały się kozy skubiące trawy nad brzegami rynsztoków, czasem się odezwało gdzieś kwiczenie prosiaka, albo ryk dojonej krowy, szu­kającej odegnanego cielęcia. Mleczna ta operacya odbywała się zawsze przed bramami domów żydow­skich; często Szloma Ruclilę wyręczył, mimo jedna

k


pilnego zcjęcia przy wymionach krowich nie prze­stawał szwargotać, rzucać pytań i odpowiedzi cho­dzącym po środku ulicy współwyznawcom.

Około północy miasto usnęło. Zaturkotała tyl­ko spóźniona jakaś bryka ekonomska, albo chłopski wóz zaskrzypiał, którego właściciel za długo w szyn­ku zabawił. Stróż nocny uderzył w deskę drewnia­ną— światła zagasły

W jednem tylko oknie domostwa starego Abra­ma paliła się mała łojówka. Stary czuł się niedobrze, Wezwał synów i temi do nich przemówił słowy:

Mojsze, stań tu, ty, Szloma — tu, a ty, No­jech, tu!...

Powiódł oczyma po dzieciach, najdłuższe spoj­rzenie na Nojechu zatrzymał.

Co będzie jutro — zaczął — to ja nie wiem; może nie będzie nic, a może śmierć. Wy znacie, co ja pracował i chwała Panu Bogu z głodu nie umarł i troszki pieniędzy narobił. Panowie dawni mieli dużo, to i żyd przy nich miał chleba kawałek, ale takie fortuny, jakie dziś niektórzy z naszych robią— to dawniej nie było. Panowie wtedy siedzieli mocno, jak zęby trzonowe, a teraz chwieją się, jak belki W starym dachu. Dawniej obcęgami nie można było z§ba wyciągnąć, a teraz belki same wyłażą. Kto ^ądry, ten wie, jak robić i co robić, ażeby te wszyst­kie belki dla siebie powyciągać. A to nie żaden rozbój, ani żadne szelmostwo — tylko interes. Zło­dziej ten, co nocą do cudzej chaty włazi i bierze nie swoje rzeczy; rozbójnik ten, co w lesie pałką w łeb wali, ale dawać na procenta, na duże nawet

Tarantula.

Q


procenta, umieć dwa razy dać, a trzy razy wziąć — to tylko bardzo dobry interes. Jeżeli ty jesz, to drugi musi chudnąć, a jeżeli on chudnie dla tego, by ty był tłusty —to co tobie do tego? Kto nie ma pieniędzy, ten głupi, a ja nie chcę, żeby dzieci moje głupiemi były. Gdy wam nie dają, to wy nie bierz­cie, ale róbcie tak, żeby wam dawali. Dzieci moje, synki moje najmilsze! wy sami jeszcze dużych nie robili geszeftów, ale przychodzi czas, kiedy robić będziecie. Każdy z was ma głowę, ale w każdej głowie inny rozum siedzi. Ja, dzieci moje, dla każ­dego z was inne belki daję... A oto tak:

Ty, Mojsze, nie masz głowy do trudnych inte­resów, ty delikatny jesteś i bojaźliwy jesteś, co cie­bie gęś nastraszy, jeżeli łapy do góry podniesie. Ty, Mojsze, weźmiesz pana Komarnickiego w Suchej Grobli, bo on sam tobie w ręce wlizie. Tam machi- nacyi żadnej nie trzeba, ani myślenia nie trzeba. Podoba się jemu komoda, to on taki weksel wystawi, co ty trzy lepsze komody kupisz. Ty delikatny je­steś i bojaźliwy jesteś, dla tego ja tobie daję pana Komarnickiego z Suchej Grobli.

Ty, Szloma, kłaniać się lubisz, to weź sobie grafa ze Zbereżanki. Za każde ukłonienie się graf da rubla. To pan duży, ten graf Zbereżański, ale woli Amerykę, niż chaty własne. On za Anglika, konia, co to skacze, jak chart za zającem—i matkę swoją sprzeda i wszystko sprzeda, a, chwalić pana Boga, nie mało u nas grafów takich. Ty, Szloma, masz miękki łeb, to tobie trzeba dać belki takie, co same wyłażą. I dla tego ja daję tobie grafa Zbere- żańskiego, którego, jak macę, zjeść łatwo

.


Dla ciebie, Nojech, trzonowy ząb został i dla tego ja tobie dał pana .Tana Murskiego. Mojsze-by uciekł od niego, jak od fuzyi, Szloma i rubla za kłanianie się by nie wziął. Pan Jan Murski i komo­dy nie kupi i do Ameryki nie pojedzie i Anglika nie sfabrykuje. On zębami chwyci swoje Zagaje i trzy­mać będzie. Ja sam nie wiem, co z nim zrobić, że­by interes zrobić. On boso chodzić potrafi i nie jeść potrafi, byle tylko Zagaje jego były. Ale on wie­rzący jest i dla tego głupi jest. On myśli, że wdzięcz- ności po ziemi chodzą, a nie wie, że jeszcze wdzięcz­ność nie narodziła się na ziemi. A jakże to robić można, czego niema?... Ale on taki, trzeba tylko umieć tak robić, żeby 011 zawsze był taki. I dla tego ja tobie, Nojech, daję pana Jana Murskiego, ^o ty masz łeb twardy, ręce długie, kark bardzo miękki, ale rozum twardy. I dla tego ty dobrze zi'obił, że mały od niego procent wziął, brzydki do­kument oddał i dla tego on ciebie za kawałek do­brodzieja ma. Takie belki trzeba pomału poruszać, pomału tak, coby one nie wiedziały, że je wyciągnąć chcą. A jak potem lament będzie, krzyk będzie, to tobie nic do tego — ty nie ukradł, ani zabił, tylko dobry interes zrobił. Pamiętajcie, dzieci moje, synki moje, co wszystkie lasy, pola, futory i co na ziemi jest i w ziemi jest, nasze być musi. Niech oni chaty swoje pilnują, bo my się nie najęli na stróżów dla uicli, choć o tem na gwałt gadamy! Ale co to ga­danie — to nic! Rubel jest wszystkiem na świecie, rubel bogactwo, rubel cnota, rubel mądrość. Gute uacht, najmilsze dzieci moje

!


Podzieliwszy tak szlachtę okoliczną pomiędzy trzech synów, Abram na spoczynek się udał.

Ze zdwojoną siłą wziął się Murski do pracy. Zaciągnięty dług na Zagaje spokoju mu nie dawał. Obliczał, rachował i jeżeli nie według myśli jego rachunek wypadł, pocieszał się ceną Pietruszyńskiego, który już kupców kilku z niczem odprawił, stawia­jąc im niemożebne prawie wymagania.

Murski jednak umiał i pewne zło przypuszczać. A jeżeliby coś zawiodło, coś się splątało?... Gdyby ceny nagle na łeb, na szyję spadły, a Tarantula za­żądał spłaty choć części długu? Pozostawało zasta­wienie majątku w Banku Ziemskim i sprzedaż uko­chanego lasu. Ale to za daleka perspektywa, nieu­zasadnione przypuszczenie. Pietruszyński ma nos, ma handlowe stosunki z zagranicznemi firmami — oszukać się nie da. Okoliczna szlachta, zawsze po­trzebująca grosza, już porobiła kontrakty i w znacz­nej części sprzedała zboże. Z powodu nieurodzaju w Ameryce ceny były wysokie, żydzi ubiegali się, płacili dobrze, tylko pan Jan czekał jesieni i zaga- bywał Pietruszyńskiego:

Cóż sąsiad myśli?... ceny dobre, czy sąsiad nie ma zamiaru sprzedawać jeszcze zboża?

Ja?... nie! — odpowiadał zapytany. — Później muzykę sprawię, że wszyscy dzioby, jak sroki roz­dziawią. Furda, panie dobrodzieju, z dzisiejszemi cenami. Gdy na zimę snopka jednego na sprzeda

ż


nie będzie, dopiero ja zagram!... A sąsiad — zwracał się do Murskiego.

Ja także czekam... nic mnie nie nagli.

Sąsiad nabiera rozumu — śmiał się ekonom niedawny.

Murski wargi przygryzł.

Za pozwoleniem sąsiada, zdaje się, że mi go nie brakowało nigdy.

A jednak rok rocznie zboże na pniu się sprzedawało.

Bo musiałem.

A teraz musu niema?

Jak sąsiad widzi!...

No, to chwała Bogu!... Ale czy naprawdę nie myślicie mi, panie Janie, Zagajów sprzedać? W grunta moje klinem wchodzą, zaokrągliłbym swo­je Dolinki—zapłacę dobrze.

Wyrzecz się, panie sąsiedzie, tej myśli. Za­gaje nie do sprzedania. Zresztą, zdaje mi się, że ty kupować nie możesz.

No, tak, ale widzi sąsiad, żona moja, tego... Dobrze zapłaci.

Murski poruszył głową.

Rozeszli się.

Murski z Pietruszyńskim nie bywali u siebie. Spotykali się tylko albo w parafii, albo w miastecz­ku podczas jarmarku, albo u kopców granicznych swych posiadłości. Pan Jan miał swoją racyę do nielubienia Pietruszyńskiego. Pzyczyniało się do te­go i jego pochodzenie ekonomskie, i gburowatość obejścia się, i ożenienie jego, dyabeł wie z kim. Pie

-


truszyński odpłacał się przy każdej nadarzonej spo­sobności. To bydło zajął, choć parobcy Murskiego przysięgali, że zakazanej nie przestąpili granicy, to robotnika odmówił i tym podobne przykrości wy­prawiał. Murski, żeby nie wodzić się po sądach, pła­cił za każdą zajętą sztukę, aż raz, wpadłszy w pasyę, zbeształ niemiłego sąsiada, na czem świat stoi.

Odtąd krzywo patrzeli jeden na drugiego.

Było to przed samą jesienią.

Tarantula wiedział o tem zajściu, bo jego za­daniem było wiedzieć o wszystkiem, co się tylko Murskiego tyczyło. Ażeby się więcej Janowi przy­podobać, na Pietruszyńskiego psy wieszał i gdy raz Murski mu wspomniał o chęci tego ostatniego naby­cia Zagajów, Tarantula az zazgrzytał:

Na moje dłonie prędzej włosy wyrosną, niż ja pozwolę temu szajgecowi Zagaje kupić.

Tymczasem mówił Pietruszyńskiemu, że Murski mu od ekonomów wymyśla, co doprowadzało do pasyi parweniusza.

Tarantula zapoznał się szybko z całym domem pana Jana; obejrzał kąty wszystkie, nawet i do po­koju Anielki się wcisnął, skąd go bardzo grzecznie Władysław wyprosił. Chodziło mu o zaskarbienie łaski całej rodziny Murskiego, tych zaś, którzy nie chcieli go nią obdarzyć, chciał, o ile możności, od wpływu nad panem Janem usunąć. Ciotkę Felicyę skaptował Jcuglami i zawsze, nawiedzając Zagaje, przywoził jej wypieczoną pięknie plecionkę, czem sławiła się pani Tarantulowa; Władysława raz za­pytał, czy lubi makagigi, ale, gdy tym specyałe

m


pogardził, Tarantula zauważył, że złoty most zgody pomiędzy nimi nie stanie.

Instyktownie czuli do siebie nienawiść. Włady­sław nie ukrywał swych uczuć, co niezupełnie Mur- skiemu się podobało, bo choć bał się żydowskich dłu­gów, lecz ten dług nie ciężkim mu się wydawał, liczył zaś na wdzięczność Tarantuli, o której ten przy każdej sposobności wspominał. Nojech był układny i wszelkiemi sposobami zaskarbiał sobie łaskę pana Jana. Gdy wypadło robocze konie dokupić, a Murski wahał się z wydatkiem grosza odłożonego na inny przedmiot w gospodarstwie —Nojech ofiarował się z dostarczeniem żądanych zwierząt, nie żądając wcale gotówki, tylko wekslu z dziesiątym procentem. W ten sposób pan Jan od każdego nabytego pługa, konia, czy wołu, płacił procent, odkładając uregulowanie rachunku w daleką przyszłość.

Murski, jak wielu ludzi w wieku podeszłym, lubił bardzo gawędzić o dziejach młodości swojej, różnych wypadkach życia, niekoniecznie ciekawych dla obojętnego słuchacza. Wszystkie te liistorye domowi na wylot znali, to też gdy po raz setny pan Jan je powtarzał, Anielka ziewała cicho, Włydysław nieraz został przyłapany ua nieuwadze, a ciotka wręcz mówiła: “Wiemy," za każdą nową rozpoczę­tą historyą. Jan milkł, ale mu to pewną robiło przykrość.

Wszystko wiecie! — mruczał z niechęcią i za­czynał chodzić po pokoju, ciągnąc dym z cybucha.

Tarantula poznał się łatwo na tej gawędziar­skiej słabości Murskiego.

Uzbroił się w cierpliwość i z udanem zajęcie

m


godzinami całeroi przysłuchiwał się poznanym już dobrze opowiadaniom. Przypominał czasami nawet o jakimś opuszczonym fakcie, dopowiadał, interesu­jąc się niezmiernie, częstokroć całkiem niezrozuniia- łem przedmiotem. To do reszty podbiło pana Jana; gdy Tarantuli zbyt długo nie widział — tęsknił za nim.

Ta miłość dla żyda gniewała Władysława; Mur­ski wiedział o tej niechęci syna. Tłómaczył się na­wet zrazu interesami, które go z Tarantulą wiązały, strofując delikatnie Władysława, że szorstkiem obej­ściem się swojem zraża tylko ku sobie syna poczci­wego Abrama. W duchu jednak uznając, że AVła- dysław miał słuszność, wstydził się tego dziwnego przywiązania do chałaciarza i, ulegając słowom sy­na, starał się go traktować wprost jako interesanta, grzecznie, lecz zimno.

Me uszedł oka Tarantuli ten wpływ jedynaka, wiedział, że w danej chwili nieubłaganego wroga w nim znajdzie. A Zagaje w połowie tylko nale­żały do Murskiego, drugą połowę kupił był, clioć za własne pieniądze, lecz na imię ś. p. żony swojej. Połowy więc tej fortuny byli właścicielami Włady­sław i Anielka. Tarantula wiedział o tem; nie mo­gąc skaptować Władysława i Anielki, postanowił go zupełnie od wtrącania się do interesów odsunąć.

Trudnem to było. Miłość, jaka zawsze pano­wała w rodzinie Murskich, stanowiła nieprzebytą dla zamiarów owych przeszkodę.

Jesień była dżdżysta, od dwóch tygodni niebo szare okrywały chmury, nie dając nadziei prędkie­go wypogodzenia się. Wizyty sąsiedzkie, z powodu niepogody, przerwały się, trochę nudno było mie

-


szkańcom Zagajów, nawet ciotka Felicya ani razu wyjazdem nie zagroziła. Pan Jan i Anielka często oczy zwracali na bramę wjazdową, Władysław, jak gdyby oswoił się z siostrą, coraz bardziej milczą­cym się stawał. Na wspomnienie tylko pani Amelii ożywiał się nieco, ale wnet w głębszą jakąś zadumę zapadał. Nie uszło to uwagi Murskiego, namawiał więc syna, by więcej się sąsiedztwu udzielał, szczegól­nie żeby nie zaniedbywał zacnego domu Potulińskich, gdzie Zofia, bogata panna a jedynaczka u rodziców, miłem okiem na niego patrzała. Pan Jan rad wi­dział to zajęcie się bogatej panienki Władysławem, skarżył się raz nawet przed Tarantulą na obojętność syna, ale cierpliwy słuchacz nie wypowiedział się z myślami swemi, nie będąc w zgodzie z usposobie­niem młodego Murskiego. Ożenek Władysława i to z panną posazną — to zaparcie raz na zawsze jemu, Koj echowi, wrót do Zagajów. Ale dla czego Wła­dysław nie chce żenić się z bogatą panną — tego uawet zrozumieć nie umiał.

Dni się dłużyły. Anielka ze Stachem, pan Jan za Tarantulą tęsknił; natomiast ułagodził się smu­tek Władysława, który dał za wygraną nieurzeczy- wistnionym nadziejom; wróciło mu dobre usposobienie, parokrotnie do Potulińskich się wybrał.

Tęsknota Anielki, która zaledwie dobiegała dwudziestej wiosny życia, była nieświadomem uczu­ciem rodzącej się miłości. Pan Stanisław podobał się jej bardzo, więcej, niż każdy inny ze znajomych panów, ale gdyby nie jego słowa, które niegdyś, w czasie przypadkowego, nocnego spotkania się, w uszko jej rzucił, nie wiedziałaby sama dotąd, ja

k


to uczucie nazwać: przyjaźnią, czy kochaniem. Od tej chwili dopiero coś zaczęło jej pierś wypełniać, coś szybciej krew w żyłach poruszać i szeptać pod­czas marzeń sennych.

Czy kochasz? — zapytał wówczas Władysław.

Drgnęła, zapłoniła się — i od tej chwili na wspo­mnienie o Stachu rumieńce na twarz jej biją.

Ale dla czego nie przyjeżdża? nie dopowiada słów nieskończonych wówczas? Czy go trzymają in- teresa prawne pani Amelii, czy może sama pani Amelia?... Z tej tylko przyczyny zapytuje brata o nieznajomą jej, a piękną panią — i Władysław się ożywia, mówi z niebywałem zapałem, a jej serce drży niepokojem.

Pan Jan tylko rozumiał Rabsztyńskiego, bo znał doniosłość interpsów majątkowych hrabiny Ko­ryckiej, której dobra, przeważnie za granicą kraju leżące, wymagały czujnego oka i długiego do ure­gulowania ich czasu. Nie wcześniej, niż na święta Bożego Narodzenia, spodziewał się przyjazdu Sta­nisława. Gniewał go nieco Władek, który tylokro­tnie zapraszany przez Potulińskich, przy każdem wi­dzeniu się z nimi obrzucany delikatnemi wymówkami przez pannę Zofię, dość ozięble grzeczności te przyj­mował, jakby tam nic nadto więcej prócz zwykłych grzeczności nie było.

Czy ci się panna Zofia nie podoba, hę? — pytał Murski.

Podoba się, ojcze.

Dla czego nie myślisz o niej?

Przeciwnie, czasem mi na myśl przychodzi.

Potulińscy ci sprzyjają

.


Dom bardzo miły.

Panna zajęta tobą,.

Zdaje się, że zajęta.

Tfu! — unosił się Murski — oto rozmowa!

Władysław parskał śmiechem, całował ojca

w rękę i za chwilę dawna wesołość wracała do ścian starego dworu.

Powoli się dni wlokły. Murski niby dla inte­resu pojechał do Raczewa, ale Tarantuli nie zastał. W restauracyi spotkał się z Pietruszyńskim, nos w nos — potrzeba było się ukłonić.

Dzień dobry — mruknął Pietruszyński.

Dzień dobry — odparł pod wąsem pan Jan.

A cóż, sąsiad sprzedałeś zboże? — spytał Pietruszyński.

Nie jeszcze... A sąsiad?

Pytany zezem spojrzał na pana Jana.

Ja, mości dobrodzieju, przed samemi świę­tami sprzedam; ceny idą w górę, bajońskie sumy wezmę, żebym tak z tego miejsca się nie ruszył.

Murski uśmiechnął się, pogładził siwiejącą czu­prynę i z niebywałym apetytem zjadł obiad resta­uracyjny.

Wesoły do domu wrócił.

Ceny walą w górę — zawołał do syna, idą­cego na powitanie. — Tarantula się skręci, ale sam zaproponował.

Jestem spokojny o niego, nie straci — ode­zwał się Władysław.

No, oczywiście, zarobi mniej, ale zarobi. Ale czy ty wiesz, że przy takich cenach do sześciu tysięcy rubli wezmę? To niebywała rzecz! Pokazuj

e


się, że Nojech mędrszy od nas, a jeszcze pewniejszy jestem jego przyjaźni dla mnie.

Władysław nic nie odpowiedział.

Murski skubnął wąsa i udał się gospodarstwo obejrzeć.

Nazajutrz, podczas obiadu, klekocąca bryka za- turkotała przed gankiem.

A, Nojech! — zawołał uradowany pan Jan i zerwał się od stołu.

Mój ojcze, obiad wystygnie, żyd może w przed­pokoju poczekać — odezwał się Władysław.

Murski zawahał się.

Kiedy bo, widzisz, nie uchodzi.

Co nie uchodzi?

Mała rzecz, a zrazić go może, ja zaś po­trzebuję być grzecznym i mam, zdaje się, do tego powody. Ty zaś dziwną niechęcią niepotrzebnie go zrażasz, jakbyś na złość dla mnie to robił.

Ja tylko utrzymuję, że ojciec niepotrzebnie zbyt wiele robi z nim ceremonij. Lokaj go może za­prowadzić do ojcowskiego gabinetu, do którego zre­sztą i sam trafi, a ojciec niech obiadu sobie nie przerywa, choć korona nie spadnie Tarantuli, jeżeli i w kredensie na ojca poczeka.

W tej chwili Nojech w drzwiach stanął, lecz cofnął się, zasłyszawszy słowa AVładysława. *

Murski zczerwieniał.

Masz, słyszał! — syknął.

I cóż? — spytał Władysław.

Pan Jan ruszył gniewnie ramionami i do drzwi podszedł, w których stał Tarantula

.


Niech jasny pan nie fatyguje się, panicz dobrze mówi, co Nojech może i w kredensie poczekać.

Chciał się wycofać, ale Murski nie pozwolił.

Marcin! — huknął—jeść do mojego gabinetu mi przynieść.

Po raz pierwszy, będąc w domu, nie jadł obia­du z rodziną razem.

Panicz mnie nie lubi — odezwał się Taran­tula, gdy sam na sam z Murskim w gabinecie po­został.

Et! co tam masz uważać na niego — rzucił pan Jan gniewny.

No, widzi pan, ja nikomu nie lubię na śro­dek drogi włazić i ja mam swoje ambicye i swoje delikatność. Może panicz zły, co ja wszedł w inte­res z panem, no, to możemy się zaraz rozliczyć...

Murski przestraszył się.

Ale cóż znowu! dzieciak i nic więcej.

Ja panu powiem tak: pan wie, co ceny były dobre, co wszystkie obywatele prawie już zboże swo­je sprzedali. Może panicz boi się, żeby ceny nie spadły — czy ja wiem!... Na co potem ma bić gada­nie, co Nojech szachraj! Niech jasny pan sprzeda zboże, komu chce sprzeda, za cenę taką, jaka jest; ja zaraz kontrakta wszystkie odstąpię. Co nam cze­kać Pietruszyńskiego? czy ja wiem, co on myśli? Ja panu daję wolne ręki.

Murski nieznacznie się uśmiechnął. "Widocznie Tarantula chciał skorzystać z chwili i zrzucić się z niewygodnego kontraktu.

Co będzie, to będzie, zgodziliśmy się już na cenę Pietruszyńskiego — odezwał się

.


Ja tylko mówię, co może pan nie chce?

Ależ nie, przeciwnie. Co tam o tem już gadać, rad jestem, że przyjechałeś... Ale ciebie w Raczewie nie było przez czas długi.

Ja jeździł do Korycka, do graflni Amelii.

Aha! czy nie słyszałeś nic o panu Stanisła­wie Rabsztyńskim?

Jakto nie słyszał?! ja jego widział nawet. To bardzo zacny pan, tylko teraz zajęty bardzo in­teresami grafini. Jasny pan zna pana Stanisława Rabsztyńskiego?

No, znam — odpowiedział Murski. — On, wi­dzisz, stara się o rękę mojej córki.

Tarantula drgnął lekko, ale wnet pokrył nie­zadowolenie, jakie na nim ta wiadomość zrobiła. Brakłoby jeszcze, by Stanisław z Anielką się oże­nił, a jużby i marzenia nie było robić dobrych inte­resów na Zagajach.

On stara się o córkie pańskie? — wycedził powoli.

Tak, dobra partya!

No, to na co on bałamuci grafinię?

Co, on? — zapytał Murski.

Ale o tem wróble na dachu gadają. Mię­dzy nimi jest takie kochanie, co niech Pan Bóg broni!...

Ależ to być nie może!... — zawołał nieco prze­straszony Murski.

Ja — panu pod sekretem powiem.

Nachylił się do ucha.

Tam jest taki interes, co może być brzydki interes

.


Pan Jan posmutniał, oczy Tarantuli fosfory­cznym zajaśniały blaskiem.

No, ja ich pokocham — szepnął do siebie, a głośno dodał: — Auf meine munes, tam może być paskudny interes. Panienka taka delikatna, na co ona ma myszlić o nim, który, o pani Amelii już da­wno pomyszlił.

Czy to nie plotki? — odezwał się pan Jan po chwili.

I ja widział i wszyscy widzieli — to nie do­bry geszeft dla panny Anielki.

Zapewne — szepnął Murski — czy on myśli o ożenieniu się z hrabiną.

Na co jemu ta ryba! On myszli sobie, no, jasny pan wie, co on myszli...

W tej chwili wszedł Władysław podziękować ojcu według zwyczaju za obiad.

Czy wiesz, Władku, co Tarantula mówi? — zwrócił się Murski. — Stanisław Rabsztyński kocha się w Koryckiej.

Władysław drgnął nagle — bladość okryła mu twarz, a później płomienie na nią wystąpiły.

Co, co, Stanisław?... — wybełkotał.

Był, widział — dodał Murski, wskazując na Nojecha.

Głowę miał opuszczoną ku ziemi, nie dojrzał zmiany, jaka zaszła w syuie, ale Tarantula, który oka z Władysława nie spuszczał, zrozumiał wszyst­ko od razu. Aha! to pani hrabina Korycka nie po­zwala pięknej Zofii silniej tem sercem poruszyć — to ona wywołała tę bladość i te ognie rumieńców. Usta Tarantuli poruszał jakiś uśmiech dzikiego try

­


umfu, skóra na czole drgała nerwowo, jakby j;> trącały myśli, które w tej chwili przez mózg się jego przesuwały, szybkie, gwałtowne, zatrute jak ostrza strzał nieprzyjacielskich. Władysław czuł na sobie spojrzenie tych oczu wstrętnych, choć przy­słaniały je powieki—odwrócił się szybko i wyszedł.

Nie udał się do siostry, choć czuł potrzebę ostrzeżenia jej przed grożącym ciosem, ażeby za­wczasu powstrzymać nie rozbudzone jeszcze, lecz szybko budzące się uczucie. Na później to zostawił. W tej chwili zajęty był sobą, swoją miłością, czy namiętnością, która, czuł, że mu mózg rozsadzała, paliła krew, tamowała dech jego piersi. Dotąd wal­czył z tem nierozsądnem uczuciem (nierozsądnem własny jego rozum nazywał), bo pani Amelia o ja­kie lat dziesięć była starszą od niego i należała do klasy ludzi, którym los dał w udziele majątek, ty­tuły, stosunki w najwyższych sferach społeczeństwa. Podbiła go urokiem swej postaci, aksamitnem dotknię­ciem swych malutkich paluszków, niedomówionemi słowami wreszcie, w których było pół nadziei, ubranej w żartu misterną sukienkę. Szalał za nią, w szale walca czuł pełnię szczęścia — ale gdy przedmiot uroczy usunął się z przed jego oczu — gdy, opuściwszy wysokie progi pałacu, w niskich, szarych ścianach dworku swojego się znalazł: był jak człowiek, który miał sen piękny, za tym snem tęskni — ale po chwili rozum się zjawia i przedstawia mu nicość marzeń. Uspakajało się serce, pamięć tylko budziła się cza­sem i poruszała pierś westchnieniem. Nie myślał nigdy o tem, że mógł mieć rywala, że ktoś drugi mógł sięgnąć po owoc, którego on zerwać nie śmiał

.


Teraz w nim się gniew rozbudził i zazdrość; sen jego nie był snem, bo dwóch ludzi nie może mieć tych samych zupełnie marzeń; zresztą myśl, że tam ktoś drugi upaja się narkotyczną wonią włosów jego kochanki, że na kimś innym cudny wzrok jej spo­czywa — wydawała mu się męczarnią piekła. Ach! gdyby on tam był — inaczejby było, inaczej! Zasły­szane dawniej półsłówka, stałyby się pełnemi wy­razami, jego szept byłby zwycięskim szeptem, jego miłość zmusiłaby kochać.

Chodząc po wilgotnych alejach ogrodu, osypa­nych miękkim liściem z drzew opadłym, wystawiał pierś i czoło na wiatr i drobne krople gęsto pada­jącego deszczu, ale nie mógł rozpalonych myśli ochłodzić, dawnej zmysłom równowagi powrócić, roz­kazać rozumowi zapanować nad sercem. Przez tych kilka miesięcy, spędzonych w skromnej zagrodzie rodzinnej, przy pracy rolnej, dzieląc z ukochanym ojcem trud i kłopoty codziennego życia, to znów wolne od zajęć chwile na serdecznej z siostrą pogawędce spędzając, powoli, opornie, lecz zapominał o gorącz­ce pragnień dawnych, którym życia dać nie mógł. Czy coś się zmieniło teraz? czy bliższym jest teraz urzeczywistnienia ty^h marzeń? On nie wie nic — czuje tylko, że mu krew mózg zalewa, że dawna choroba wraca z gwałtowną, niepohamowaną siłą. Demon namiętności stawia wciąż przed nim pobladłą już postać Amelii o barwach nowych, niewidzianej dotąd piękności; zazdrość jak wąż owija mu serce, nienawiść do Rabsztyńskiego nad uczuciem przy­jaźni górę bierze. Czuje, że cierpi — cierpi, że nie

Tarantula.

7


może odegDać od siebie niskich instynktów za­wiści — cierpi podwójnie, bo tu i miłość i przy­jaźń w grę wchodzą,. A tak mu już dobrze było z tym smutkiem, układającym się do snu na dnie jego serca, z tem zwycięstwem rozumu nad pory­wami uczucia. Dla czego w tej chwili Tarantula z tą wieścią palącą przybył? Kto wie, dniem póź­niej, godziną później — możeby już nie uczuł tego ostrza, wbitego w serce samo.

A jeśli to kłamstwo?

Lecz w jakim celu popełnioneby było to kłam­stwo?... Najbliżsi mu uie wiedzieli nic o tej tajem­nicy jego uczucia, mógłżeby wiedzieć ten żyd z Ra­czewa? Powiedział to, co widział — prosty wypadek zrządził, że się tu razem splątały imiona Amelii, Stanisława i jego.

Nie przypuszczał lisiej przebiegłości syna Abra- mowego.

Tarantula zląkł się zamiarów Rabsztyńskiego względem Anielki, któreby pomięszały mu szyki, zniweczyły zamiary zawładnięcia Zagajami; skłamał miłość Stanisława do hrabiny, znanej z piękności i podbojów; chwilowa bladość i nagłe płomienie, które wystąpiły na twarz Władysława, odkryły mu w mgnieniu oka to, co dotąd spoczywało pod sie­dmiu pieczęciami milczenia.

Na zakręcie alei, Władysław twarzą w twarz spotkał się z Nojechem. Tarantula skłonił się, pod­szedł i rzekł niby z niechcenia:

Czy panicz zna grafinie Amelie?

Ukochane imię, wymówione przez usta Taran­tuli, wzburzyło Władysława

.


A tobie co do tego? — rzucił.

Niegrzeczność pytania nie zraziła interpelatora.

Nu, ja myślał, co panicz zna—bo to o gra- finie różne rzeczy gadają, ale w tern tyle prawdy, co smaku w raku. Ja patrzał na grafinie niejeden dzień, kiedy był w Korycku; to taka pani, jakiej drugiej na ziemi uima. Ona piękna i dla tego jej nie lubią, ale co to te nielubienie, kiedy ją chłopy kochają i wszystkie bidne ludzie kochają. Panicz zna pana Stanisława Rabsztyńskiego?

Znam — odpowiedział Władysław krótko.

I on gada...

Władysław spojrzał na Tarantulę.

A przecie mówiłeś, że się kocha w pani Amelii.

I dla tego 011 najwięcej gada.

Władysław wzruszył ramionami.

Bo on tylko sam zostać chce przy niej i jak tylko zobaczy, że kto drugi ma takie same myśle­nie, zaraz gada.

Władysław stanął nagle.

Przypomniał sobie krótką na polu rozmowę z Rabsztyńskim, przed którym mimowolnie się zdra­dził ze słabością swoją do pięknej hrabiny, na co otrzymał ostrzeżenie Stanisława, by unikał tej ko­biety bez serca.

Rozumiem — szepnął w duchu.

Kłamstwo Tarantuli nabierało wszelkich pozo­rów prawdy.

Tarantula oczywiście nie wiedział nic o tej krótkiej, wieczornej rozmowie, chciał tylko złą cechą charakteru przyszłego może narzeczonego Anielk

i


zrazić doń serce przyjaciela. "Wypadek mu i w tem posłużył; dokonał więcej, niż zamierzał. "Władysław zazgrzytał na tę dwulicowość pana na Rabsztynie. Zwrócił się szybko do Tarantuli:

Czy ty widziałeś ich razem? Czy rzeczy­wiście pan Rabsztyński ma poważne względem pani Amelii zamiary?

Może on i ma, ale ona nic nie ma do nie­go. Ona go nawet nie lubi, tylko, że on dobry adwokat, to ona go wzięła do swoich interesów. Aj waj, jakie to tam komedye biwają! Ja widział, jak on się przysiada, a ona się odsuwa, jak on chce do ręki jej iść, a ona mu rachunki z majątku daje. Oni zawsze rachunki przeglądają razem; a kiedy przeglądają nachyleni nad papierami, to on robi tak, żeby swojemi włosami jej włosów dotknąć. Ja widział te manipulacye, co jej się bardzo nie podo­bają...

"Władysław, nie chcąc się zdradzić z uczuciami, które w nim kotłowały, skinieniem głowy pożegnał Tarantulę i odszedł szybko. Znalazłszy się u sie­bie w pokoju, zaczął krokiem gwałtownym chodzić wzdłuż i wszerz, ale czuł, że mu się myśl miesza, a szczęki mimowolnie układają się do zgrzytu. Im więcej myślał o Amelii, tem w cudniejszych szatach stawała ona przed nim. Za to Rabsztyński, jako sprawca dzisiejszej jego niedoli, prawem kontrastu, coraz bardziej nikczemniał w jego oczach. Teraz pragnął przypomnieć wyraz twarzy przyjaciela i zda­wało mu się, że ją pamięta doskonale, że, rzucając słowa ostrzeżeń, miał mętne spojrzenie, a tem wstrętniejszym mu się wydał, że w też pędy rzuci

ł


w uszko Anielki niby serdeczne słowa niedomówio- nego uczucia.

Dlaczego to uczynił?...

Obecny stan umysłu Władysława najzawilsze rozwiązywał zagadki.

Temi nic nie znaczącemi wyrazy chciałeś mnie oszukać, myśl nawet najlżejszego podejrzenia odpędzić precz, daleko. Rozumiem cię, panie Rab­sztyński, i wywzajemnić się potrafię.

Idąc teraz do siotry z ostrzeżeniem, szedł wię­cej powodowany uczuciem zemsty, niż wyrozumowa- nej słuszności. Zdawało mu się, że ciężar gniotący pierś choć w części zrzuci z siebie, że lżej odetchnie, gdy w sercu kochaj ącem Stanisława wzbudzi wątpli­wość o prawości tego, którego nienawidził w tej chwili. Nie pytał ojca o radę, jak ma postąpić, śpieszno mu było spłacić dług własnej krzywdy, która dopominała się o zadośćuczynienie.

Zastał siostrę bawiącą się z kotkiem.

Patrz, Władku, jakie on figle wyprawia z kłębuszkiem nici, który mi wypadkiem z rąk wy­padł. Paradne stworzenie! — odezwała się do wcho­dzącego Władysława.

Władysław, nic nie mówiąc, ujął rękę siostry i podprowadził ją do kanapy, stojącej w rogu pokoju.

Czy wiesz, co Tarantula mówił ojcu o Sta­nisławie Rabsztyńskiin?

Poważny ton mowy brata, surowy wyraz twa­rzy i lekkie zmarszczki na czole przestraszyły Anielkę.

Czy, broń Boże, co złego się stało? — za­pytała

.


Nie wiem nic, moja droga, co o tem sądzić — ale, ale... lepiej się mieć na baczności i nie pozwalać uczuciu—wiesz, o czem mówię—rozwijać się zanadto.

Amelia! — krzyknęła dziewczyna.

Tak! Skąd ci tak odrazu jej imię na myśl przyszło?

Anielka nie odpowiedziała nic, przygryzła wargi, a łzy, jak groch duże, zaczęły spływać po jej twarzy.

Ten okrzyk siostry upewnił Władysława o praw­dzie zasłyszanej wieści. Musiała i Anielka dosły­szeć jakiś dźwięk fałszywy w słowach Stanisława, choć zdawało się, że mówił szczerze, ostre zdanie o pani Koryckiej wygłaszając •— gdy w tej chwili, nie inne, a jej wymówiła imię. Do dyapazonu wła­snych uczuć naciągał wszystko, chciał, by teraz każdy uwierzył w nieszczerość słów Kabsztyńskiego o pięknej Amelii. O ile 011 na tem tracił, o tyle zyskiwała ta ostatnia. Nie obce były Władysławo­wi różne głosy chodzące o hrabinie, ostre o jej za­lotności sądy, o jej jakoby awanturkach miłosnych. Nie wierzył tym ludzkim gadaninom, a jednak i one w części wpłynęły na uspokojenie się wzburzonego jego serca. Teraz zrozumiał, co znaczą sądy ludz­kie i do jakich wyników prowadzą. I Kabsztyński nie oszczędzał tej kobiety, a jednak lgnął do niej. Wiedział, dlaczego to czynił, pojmował teraz, dla­czego inni czynili tak samo. Winnemi tu były jej piękność, jej czar, który rozlewała dokoła, jej du­ma i niedostępność. Odtrąceni mścili się obmową, mający nadzieję jeszcze pozyskania jej względów — chęcią oddalenia szczęśliwszych. Do tych ostatnic

h


należał on, Władysław; do pierwszych pan Rabsztyń­ski z towarzyszami.

Teraz już cień żaden nie leżał na tej, którą, ze zdwojoną kochał siłą; Stanisław miał myśl ukrytą, dając mu przyjacielską radę ostrożności; tak, nikt go już nie przekona, że było inaczej, on nawet już przekonanym być nie chce. W Władysławie gniew się wzmagał na każde wspomnienie o ich posiedze­niach nad rachunkami, gdy ten oszczerca chciał for­telem dotknąć jej włosów jedwabiem lśniących; chciałby się rzucić w powietrze i stanąć tam, wśród nich, w podwójnej postaci: sędziego i obrońcy.

Anielka płakała, te łzy jednak nie ciążyły na duszy Władysława. Czuł się choć w części wyna­grodzony za ból doznany, lżej mu było, jakby kto ujął ramionom jego ciężaru.

Nie płacz, Anielciu — szepnął.

Płaczącą przygarnął do siebie.

Anielka utuliła się w płaczu.

Jak ty się jednak odrazu domyśliłaś, że o pani Amelii chcę ci mówić...

Czy ja wiem, Władku, co to było — chlipiąc cicho, odpowiedziała dziewczyna. — Od tego wie­czora, gdyśmy się przypadkowo, wracając z prze­chadzki, z panem Rabsztyńskim spotkali i on wspom­niał o tej pani, a ty powiedziałeś, że ona jest piękna, ja uczułam jakąś trwogę w sercu. Ale to prędko przeszło, bo tyś mnie uspokoił, mówiąc, że ona piękna dla ciebie, pan Stanisław, zdaje się, inaczej mówił... Tymczasem...

Stłumiła łzy.

Niedobra pani Amelia — szepnęła

.


Władek się poruszył.

Ona nie kocka go wcale! — odezwał się.

Anielka spojrzała na brata.

To jakże on ją kochać może? — spytała zdziwiona.

Ba! gdybyś' ty ją widziała.

A czy czasami ten brzydki żyd nie skłamał?

Z jakiej racyi, po co, na co i w jakim celu?

Anielka nie znalazła odpowiedzi. Władek pier­wszy raz wziął Tarantulę w obronę.

Smutno przeszedł ten dzień w rodzinie Mur- skicli. Pan Jan chodził zasępiony, Anielka z po­chyloną twarzą siedziała nad robotą, walcząc z na- pływającemi ciągle łzami, ciotka Felicya, przed którą nie robiono tajemnicy z otrzymanej wiado­mości, dziwnemi słowami pocieszała Anielkę:

To patrzało z oczu panu Stanisławowi — odrazu mi się niepodobał — mówiła.

O tej niesympatyi swojej nic dawniej nie wspo­minała, ale utrzymywała zawsze, że zna farbowane lisy.

W przechadzce po pokoju towarzyszył ojcu Władysław; duży salon przemierzali wpoprzek, nic nie mówiąc do siebie, chmurni — jeden Tarantula tylko czuł się zupełnie zadowolony. W danej sobie izbie w oficynie, kiwał się, szepcąc wieczorne mo­dlitwy.

Po wieczerzy, gdy Anielka z ciotką Felicyą udały się na spoczynek — Władysław zbliżył się do pana Jana.

Chcę ojca o jedną rzecz prosić.

Co, moje dziecko? — zapytał Murski

.


Niech mi ojciec pozwoli za granicę wy­jechać.

Pan Jan spojrzał na syna, który ze spuszczo- nemi oczyma mówił dalej, jakby zmieszany nieco:

Mam zamiar być w Korycku. dobrzeby było na miejscu dowiedzieć się, jak rzeczy stoją, — Sta­nisław tam jest dotąd i długo jeszcze zabawi.

Murski poruszył się.

Masz słuszność!... Nie można tak odrazu pierwszej z brzegu wiadomości uwierzyć... tylko, że mi tam trochę pieniędzy na podróż zbraknie, ale to nic — poproszę jutro o jakie paręset rubli Tarantuli, poczciwiec da mi niezawodnie. Anielcia się spłakała może niepotrzebnie, dla jej pewności, no, i dla na­szego spokoju, uczynić to potrzeba. Dobry brat z ciebie... Dłużek tam znowu mały przybędzie — dodał z westchnieniem. — Ale trudno!

Władysław zczerwieniał — był to rumieniec wstydu. Nie o spokój Anielki chodziło mu w tej chwili, myślał o sobie. Spąsowiał, tak mu się brzyd­kim ten podstęp wydał, — do tego narażał ojca na zaciągnięcie długu nowego, on, który był przeciwny wszelkim z Tarantulą tranzakcyom.

Zatem dobrze — mówił Murski. — Ruszaj jutro do gubernii, pasport otrzymasz szybko, a już interes pieniężny ja załatwię.

Dług nowy — wyszeptał Władysław.

Cóż robić! — odpowiedział Murski.

Nie, nie pojadę — odezwał się po chwili Władek. — Zapomniałem, że nam tak o grosz każdy ciężko. Gdyby z innego źródła pieniądze mieć mo­żna, to co innego, ale tak!..

.


Muiejsza już o te paręset rubli — Tarantula poczeka.

Nie, ojcze, nie pojadę — powtórzył Wła­dysław.

Głowa mu zaciężyła ołowiem, uczuł ściskanie w piersi, coś, jak rozpacz, targnęło mu sercem.

Stary nalegać zaczął.

Niepotrzebnie wyrwałem się z tym wyja­zdem — wybąkał drżącemi usty Władysław.

Za dramatycznie bierzesz wszystko — parę­set rubli nas nie zgubi...

Nie, nie — nie pojadę... Dobranoc ojcu!

Odwrócił się. Ojciec zauważył, że wyszedł

krokiem chwiejnym.

Co jemu jest? — mruknął Murski, wzru­szając ramionami.

Władysław rzucił się na łoże, tłumiony jęk wylatał z piersi, głuche łkanie krtań mu dławiło.

Wyjechać! O, co za szczęście wyjechać do niej!... Lecz sprzeniewierzyłby się słowu własnemu, choć w myśli, lecz danemu uroczyście, że dla wła­snych potrzeb, ziemi, zlanej potem krwawym ojców, najmniejszym nie obarczy ciężarem. Gdyby to rze­czywiście chodziło o spokój siostry, gdyby z po­trzebą własnego serca, mówiąc ojcu: jadę! i tamto połączył — mniej byłby występnym, ale on tylko o sobie myślał, tylko o sobie.

Teraz daremnieby w siebie wmawiał, że było inaczej — daremnie nawet myśli o bólu siostrzanym, wszystko zagłusza ból jego własny — on kłamać przed sumieniem swojem nie może — tak, tylko jego ból własny

.


t

107 —

Co to się stało? Czy miłość do Amelii po­chłonęła wszystkie inne miłości. On teraz Anielki nie kocha. Gdy szedł do niej z wiadomością o sprze­niewierzeniu się Stanisława, nie myślał wcale o łzach, które z oczu siostry wyciśnie: prowadziło go uczucie zemsty. Teraz, jeżeliby wyjechał, nie dla niej wy­jechał. Dobywał wszystkich sił swej duszy, by odczuć cierpienie ukochanej siostry—i nie czuje nic i pojąć nie może obcego bólu...

Przeraził się.

Chciał zerwać się z łóżka i biedź do pokoju Anielki, ale jakaś dłoń potworna nie pozwalała mu się ruszyć. Nie widział jej, lecz czuł ją na nogach, piersi, głowie.

Czy omdlał?

Nie wiedział nic.

Słońce świeciło wysoko, gdy się obudził.

Spał w ubraniu.

Ktoś do drzwi zastukał — po chwili wszedł Murski.

Masz trzysta rubli — jedź...

Pocałował syna w czoło i wyszedł.

Ze spuszczonemi ku ziemi oczyma Władysław przyjął pieniądze. W godzinę wyjechał do guber- nialnego miasta po pasport zagraniczny — ósmego » dnia był w Korycku.

Tarantula, jako jeden z wierzycieli pani Amelii, wezwany przez Rabsztyńskiego do uregulowania ra­chunków, wiedział doskonale, że pana Stanisława w rezydencyi hrabiny już nie było, że w tej chwili

,


gdy AVładysław z niepokojem w sercu dojeżdżał do koryckiego pałacu, adwokat pięknej pani znajdował się w pewnem pogranicznem miasteczku, dokąd miał zjechać i Tarantula z innymi wierzycielami dla osta­tecznych układów.

Tarantula początek swojej, niewielkiej dotąd fortuny, zawdzięczał interesom prowadzonym z pa­nią Amelią. Były to pierwsze kroki, stawiane przez Abramowego syna, ale w każdym razie dość szczę­śliwe. Gdy wyruszał w świat na rozpatrzenie się po kwiecie, pierwszy pieniądz, jaki miał w chudej kie­szeni, był darem paua Jana Murskiego, wyproszo­nym przez starego Abrama dla ukochanego synacz- ka. W Besarabii poznał hrabinę, gdy zjechała po odbiór odziedziczonego po bracie majątku. Hrabina, potrzebująca zawsze pieniędzy, nie pogardziła skrom­ną sumką na nieskromny procencik, daną przez uprzejmego Tarantulę, wzięło się coś tam raz i dru­gi, a gdy pani hrabina opuściła swoją pustkę be- sarabską, młody Tarantula nie zawahał się prze­kroczyć granicy i do galicyjskiego Korycka się udać. Dopiero gdy Rabsztyński stanął na czele za­rządu rozrzuconych dóbr pani Amelii i prawne inte- resa wziął w swoje ręce, Nojech, ściągnąwszy na razie co mógł, do rodzinnego wrócił Raczewa i za­raz na wstępie z Zagajami się zapoznał. Na lirab- skich dobrach została jakaś niewypłacona mu je­szcze sumka, po którą teraz do pogranicznego mia­steczka wyruszył.

Rabsztyński czekał na wierzycieli—zjawili się wszyscy. Jednym z pierwszych był Tarantula. Pan Stanisław wiedział o przeniesieniu się jego do Ra

-


czewa, nie łudził się więc, że jakąś wiadomość o mie­szkańcach Zagajów od niego poweźmie.

Na zapytanie, co tam słychać — Tarantula cmoknął i ręką ruszył.

Jakże tam ze zbiorem?

Ny, urodzaj jest, ale tam więcej długów, niż maku w makagidze.

A to skąd? nie wiedziałem nic o tem — odezwał się Stanisław.

Jest tego dużo, ale pan Murski ma na­dzieję, że jego Anielke bogatego męża znajdzie. Anielke kocha się w jakimś studencie, ale stary i słyszeć o tem nie chce. On mówi, co jakiś adwo­kat stara się i każe, coby ona temu adwokatowi powiedziała, co jego kocha, a ona tak jego kocha, jak ja sobakie, co szczeka na dworze.

Rabsztyńskiemu brwi się ściągnęły.

A skąd to ty wiesz o tem?

Ciocie Felicye — pan zua ciocie Felicye — mówiła mnie o tych machinacyacli. Aj waj, co tam było. Stary studenta z chaty wyrzucił, panienke pudełko zapałek zjadła i teraz jak śledź wigląda. Jak pan będzie w Zagajach, to pan zobaczy, co ona jak śledź wigląda. Ona się boi tego adwokata, ale co o tem staremu gadać! tylko pan Władysław — mówiła ciocie Felicye — za Anielkie stoi i mówi, co on tego adwokata do drzwi nie puści...

Na czoło Rabsztyńskiego wystąpiły duże. kro­ple potu.

I kiedyż to się stało wszystko — zapytał.

Pan dawno stamtąd wyjechał?

Przed wakaeyami

.


A pan wie, co to wakacye i student?...

Rabsztyński, będąc studentem, podczas wakacyi

kochał się w jednej panience. Przed skończeniem kursów panienka umarła z suchot. Było to lat czternaście temu.

Wiem — odpowiedział.

Pan zna Anielkę? — zapytał Tarantula.

Tak, sąsiedztwo niezbyt dalekie...

Żyd wyjął z zanadrza weksle.

Schowaj — rzekł Stanisław. — Jutro skoń­czymy interes, dziś jestem zmęczony i głowa mnie bardzo boli.

Tarantula skłonił się, schował wyjęte papiery i wyszedł na palcach.

Rabsztyński przeszedł się parę razy po pokoju, zatrzymał się przed stołem i w okno się wpatrzył. Stał długo, nie wiedząc, że za nim parokrotnie drzwi się otworzyły, przez które zajrzała postać Nojecha i znikła szybko. Ciche westchnienie poru­szyło pierś stojącego w zadumie jakiejś Stanisława, usiadł na krześle i cichym wymówił głosem:

A jednak ją kochałem.

Potem myślał:

Gdyby się z Władysławem zobaczyć. O wy­rzuceniu za drzwi niema mowy, babskie gadanie. Chciałbym się tylko zobaczyć i spytać go o tę smutną miłość siostry.

Zamyślił się.

Nie wiedzie coś mi się w życiu — szepnął. — Tamta umarła, ta... Ha! nie sercu nadają się prawa.

Roztworzył tekę i zaczął swoje papiery prze­glądać

.


Miłość Stanisława do Anipłki nie należała wcale do tych gwałtownych miłości, które objawiają się szalonem targaniem wnętrza własnego, po któ­rych przejściu częstokroć strzępy z serca zostają, z człowieka — pół-ruina. Stokroć gorętszą, niszczą­cą więcej była miłość pierwsza, tylko że młodość, młodzieńczość raczej ma dużo sił do znoszenia cio­sów, dużo balsamu na rany najkrwawsze. Ta druga miłość zrodziła się juz w sercu człowieka dojrza­łego: nie paląc serca, nie miała też w sobie i tej iskry zapalnej, która wszystko ogarnia, płonie i palić się każe. Boło to uczucie spokojne, w którem i ro­zum miał swój udział. To też strata Anielki nie objawiła się silnym bólem zranionego serca; przez czoło Stanisława przesunęła się tylko chmura wiel­kiego smutku, jedno westchnienie wybiegło z piersi, niewidziana przez nikogo łza zakręciła się w oczach i znowu wziął się do pracy codziennego życia ze zwykłym spokojem i przytomnością umysłu. Częściej się tylko zamyślał niż dawniej, uśmiechał się rza­dziej, poważniejszym stał się więc i bardziej mil­czącym. Lecz oko nie wtajemniczone nie dostrze­głoby zmian żadnych. Rabsztyński otrząsł się szyb­ko z doznanego zawodu i znów się stał sobą.

Człowiekiem był zamożnym, stosunki miał du­że, znał świat i ludzi. W zapatrywaniu na kobiety pesymistą był nieco, panie z wyższego świata nie nęciły go wcale; zwał je kwiatami egzotycznymi, którymi się ozdabiają buduary, nie domy szlacheckie. Patrząc na nie, doznawał wrażenia, jakby stał przed czemś niezupełnem, nieskończonem; że przyłożywszy ucho do ich piersi, posłyszałby szmer pustki, że


gdyby uderzył lekko w czaszkę jednej z tych pięk­ności— brzękłaby, jak dzwon pusty. Taka nie za­pełniłaby mu życia; gdyby miał synów, nie nauczy­łaby ich jednej wielkiej miłości, którą im nad wszy­stkie skarby świata chciał w spadkobierstwie zosta­wić. Uśmiechały się do niego piękne niewieście nsta, nie był obojętny na powaby rozkoszy, ale on patrzał dalej, głębiej, na szary koniec odkładając uciechy zmysłowe. Małżeństwo za kapłaństwo uważał, w wa­runkach, w jakich żył i żyli, potępiał wszelką lek­komyślność czynów.

Podobał mu się dom Murskiego, nie dostrzegł tam skaz żadnych, prócz szram idących kolejno na portretach familijnych. W rozmowach prowadzonych z Anielką dostrzegł w niej miękkość uczuć, lecz i po­wagę myśli, czasowi właściwą. Do dziewczęcia przy­wiązał się szczerze, i, gdy o ożenku pomyślał, na myśl mu przyszła Anielka. W dniu wypadkowego spotkania się, podczas wieczornej przechadzki brata z siostrą, rzewniej przemówi do niej. To były pierw­sze słowa czulsze, na które odpowiedziano mu ru­mieńcem dziewiczym. Do serca Anielki praw ża­dnych nie miał, nie wiedział nawet, jakie w niem przeznaczyła mu miejsce. Więcej się może domyślił Władysław, co miały słowa jego oznaczać, niż ta, do której były skierowane. Władysław też prawdo­podobnie powiedział ojcu o tej rozmowie wieczornej i Murski przytłoczony długami, uchwycił się jej z sił wszystkich... Tymczasem na wakacye przybył jakiś student, zapewne kolega Władka — i wolne serce Anielki zajęło się nim mocno.

Możnaż się temu dziwić? to takie naturalne

!


Student zapewne Krezusem nie był, a pan Jan miał myśl nim, Rabsztyńskim, zajętą. Do wyznań jednak między młodymi dojść musiało, gdy stary, zapobiegając oczywiście dalszym następstwom, stu­dentowi drzwi wskazał. Ciotka Felicya była świad­kiem tej sceny, łez Anielki, gniewu Murskiego.

Biedna dziewczyna! — szeptał w ducliu Sta­nisław, domawiając w myśli obraz, szkicowo mu po­dany przez Tarantulę.

Zajął się więcej nieszczęściem Anielki, niż włas­nym smutkiem. On przeboleje trochę i zapomni. Tak, wie, że zapomni, nie wyrzeknie się nawet ogni­ska domowego: za rok, za dwa, może usłużą mu le­piej losy i choć w części doznane straty wynagro­dzą. Ale o szczęściu, nawet o takiem szczęściu, ja- kieby miał z Anielką—już nie marzy. Ona pozo­stanie mu zawsze cieplejszem wspomnieniem z lat młodszych, ostatniem tchnieniem ostatniego dnia wiosny. Byleby tylko szczęście znalazła!

Zanurzył się w fotelu.

Roje mar, roje snów tłoczą się do myśli jego, do jego pamięci. Widzi siebie w mundurze studenc­kim, tytanem dławiącym centaura... Kołyszą go marzenia ciche, szeleszczą listki topoli... na zakrę­cie ogrodowej alei zjawił się cień biały... To Felka!... Pocałunek spalił mu usta, pierwszy gorący pocału­nek! Czuje ból — list z czarną obwódką doniósł mu o śmierci ukochanej! Nie spał noc całą, noc całą płakał... A oto nadszedł dzień egzaminów — witają go doktorem obojga praw. Lipsk, Berlin... Trochę wspomnień, niepamięci więcej... Spokój, dom własny, wiek męski, ogólny szacunek ludzi. Trochę mu szko- TaratUula. .

8


da snów dawnych, młodzieńczych marzeń o cen­taurach...

Trudno! życie ma swoje niezłomne prawa.

Rodzice coś mu o ożenieniu się szepcą...

Tak! czas już o domoweni pomyśleć ognisku. Zobaczył Anielkę, przylgnął do niej myślą i sercem, aż oto student się zjawia: Felka i on!... Musieli choć raz się pocałować, nie wiedząc sami, jak do tego przyszło.

Marzenia przepłynęły falą szybko biegnących wspomnień i zapadły w głąb jakąś, w ciszę...

Stanisław się obudził — pod powiekami czuł wilgoć.

Nie wiedzie mi się — szepnął po raz wtóry i wyszedł na miasto.

Na zakręcie jednej ulicy spotkał Władysława Murskiego. Chciał go zatrzymać, ale ten prędko się odwrócił i skoczył do dorożki, każąc się wieźć na pocztę.

W godzinę wózek pocztowy unosił Władysława ku granicy, od której o mil dwie drogi był Koryck pani Amelii.

Spotkanie się z Władysławem, odwrócenie się jego, były jasną wskazówką dla Stanisława, że do Zagajów miał drogę zamkniętą. Nie mógł tylko zrozumieć postępku młodego Murskiego. Przecież on, Rabsztyński, nie narzucał się z miłością, natar­czywym nie był, z bratem Anielki nawet o swoich uczuciach nie mówił. Słowa nawet, które niegdyś, podczas nocy księżycowej, powiedział jego siostrze, były prawie nic nie znaczące, nie krępowały, nie wiązały jej niczem. Jeżeli jej serce dla kogo inneg

o


zabiło, on praw nie miał żadnych i nie upomniałby się o nie nigdy. Dość byłoby jednego słowa Włady­sława, a cofnąłby się bez najmniejszej skargi, naj­mniejszego wyrzutu. Tego miał przynajmniej prawo wymagać od przyjaciela. Władysław postąpił nie po koleżeńsku.

To zniechęciło go zupełnie do Murskich; zawiódł się na ich rozumie i okazywanej mu zawsze serdecz­ności.

Gorzki uśmiech poruszył mu usta.

I poznaj-że ludzi! — szepnął.

Było mu dziwnie ciężko i dziwnie smutno.

Pani Amelia, przynaglona majątkowymi inte­resami do przebywania na wsi, nudziła się w Ko­ry eku; do tego jesień sprzeniewierzyła się tradycyi i zamiast być piękną, ciepłą, złotą jesienią, stała się brzydką, dżdżystą i błotną. Szare, ciężkie chmury zasnuły widnokrąg cały; drobny, nieustanny deszcz padał. Wiatr smutno pożółkłymi liśćmi szeleściał, a czasem w jakiś załom dachu wpadłszy, zajęczał przeciągle, aż zimny dreszcz przebiegał po ciele sa­motnej mieszkanki pałacu koryckiego.

Pani Amelia nie lubiła jesieni; ciężkie, szare chmury dławiły ją dotykalnym ciężarem, szelest i jęk wichru nabawiał niewytłómaczonego niepokoju. To też, gdy tylko zbliżała się pora słot jesiennych, pięk­na pani wraz z wędrownymi ptakami uciekała, je­żeli nie za morze, to nad morze, gdzie dojrzewają pomarańcze i cytryny kwitną. Obecnie te nieznośne interesa nie pozwalały jej skąpać się w blaskach po

­


łudniowego słońca; zresztą wyfrunęłaby może, gdy­by nie Stanisław Rabsztyński, który do rąk swych wziąwszy wszystkie jej interesa, przeraził ją okrop­nym stanem zrujnowanego niemal doszczętnie ma­jątku.

Nie przyzwyczajona do niedostatku, nie pojmu­jąca, że czasem czegoś zabraknąć jej może, zrazu nie chciała wierzyć groźnym Rabsztyńskiego słowom; ale zanadto one, poparte cyframi, wymowne były, by nie uczuć pewnej trwogi na mj'śl o jutrze. Rab­sztyński zresztą na czas pewien zatrzymał ją w Ko- rycku, pragnąc, by osobiście przekonała się, jak rze­czy stoją, by przejrzała wszelkie dokumenta, na ka­żdej umowie, uczynionej przez niego, położyła swoją sankcyę; na swoją odpowiedzialność sam nic brać nie chciał, wiedząc, że hrabina niezupełnie wierzyła jego słowom i groźbom

Zrazu zajęta wspólnie z adwokatem swoim roz­patrywaniem interesów, nie miała czasu się nudzić, ale gdy Rabsztyński wyjechał, obiecując jej prze­słać potrzebne na wyjazd pieniądze — dni oczekiwa­nia stały się nieznośnie długie. A tu nadspodziewa­nie szybko zawitała jesień szara, dżdżysta, chłodna. ~W tej porze słotnej nikt nie nawiedzał Korycka. Jednowioskowi sąsiedzi nie mieli stosunków z rzadko bawiącą n siebie hrabiną; świat zaś, w którym żyła, daleko był w tej chwili od niej, nie oczekiwał jej wszakże, nie tęsknił do niej.

Pani Amelia czuła, że czar młodości ulatywał szybko, że inne zajmują jej miejsce.

To ją gniewało.

Stawała nieraz przed zwierciadłem i godzina

­


mi całemi wpatrywała się w kryształową jego głę­bię. Była piękną, ale tą odlatującą pięknością, za którą płynie smutek, za którą podąża jakaś próżnia, nie wypełniona już niczem.

Czyżby już straciła moc podbojów?...

Chciała siły swych wdzięków spróbować na Stanisławie, ale ten z dziwną powagą usunął się przed nią. Nie zrozumiał nic, czy zrozumieć nie chciał.

Znów zapytała zwierciadła o tę zagadkę.

Jesteś piękną — odpowiedziała jej głąb kry­ształowa.

W tej chwili wzrok jej padł na krzew różany, rosnący w wazonie. Rozkwitł kwiat jeden tylko, kwiat spóźniony, ale był w pełni wdzięku, czarujący zupełnym rozkwitem.

To ja! — szepnęła.

Uśmiech szczęścia na ustach jej zaigrał.

Wyciągnęła dłoń do swojego obrazu, chcąc mu się bliżej przypatrzyć, — wtem trącone, opadły nagle wszystkie listki róży, i zwiędła woń kwiatu rozlała się w powietrzu...

Bladość pokryła twarz Amelii.

To ja? — spytała z jakiemś przerażeniem niemem.

Uczuła chłód w sobie i w koło siebie — dziwny ogarnął ją strach.

Jak zimno!...

Zadrżała.

Nieznośna jesień — szepnęła.—Wiatr wcis­ka się przez okna, przez szczeliny drzwi i po­sadzek!..

.


Pod powiekami uczuła łzy.

Ach! gdyby kogo utulić, przygarnąć mogła...

Z bliższej rodźmy prawie nikogo niema, dalsi krewni mają bliższych swojemu sercu.

A ci, którzy ją kochali?...

Zagryzła boleśnie wargi.

Kochali!...

Ha! ona na obojętność lud/i skarżyć się nie ma prawa.

Odpłacono jej pięknem za nadobne. Paliła się głowa, serce udziału nie brało...

Dzisiaj?...

Za późno!...

Na dworze wiatr szumiał, po kryształowych szybach okien w długie strugi połączone ściekały krople deszczu; pani Amelia, oparta drżącą dłonią o konsolę, stała zapatrzona w dal jakąś, nie widząc nic w tej dali.

Cicho, smutno, zimno!

"Westchnienie poruszyło jej pierś, usunęła się na mały półfotelik, stojący w rogu salonu, i tak została w półomdleniu, w jakiejś bolesnej zadumie.

Nikt ze służby, nie wołany, do pokoju pani wejść nie śmiał. To też upływały sekundy i minuty, kwadranse przemieniały się w godziny, szary mrok wieczorny zalegał komnatę, a hrabina nie ruszała się z miejsca. Może ją do snu ukołysał jednostajny szum wiatru i monotonny szelest spadających kro­pli deszczowych? Może oddana wzruszeniom włas­nym, nie zauważyła zdradzieckiego umknięcia dnia?

Nie

!


Sen nie przylatywał, marzenia nie kołysały smutnego serca. Widziała, jak dzień uchodził po­woli, jak we wszystkie kąty salonu zmierzch się wciskał; słyszała uderzenie kropli każdej o duże szyby okien. Nieraz struga wody, która po tych szy­bach spłynęła, przejęła ją dreszczem dziwnym, jak gdj'bj' ten wężyk wodny wzdłuż ciała jej przebiegł, wązki, zimny, okropnie zimny.

Tuliła się wtedy w swoim malutkim fotelu, jak­by litości żebrząc od tego bezdusznego sprzętu, któ­ry swem pluszowem obiciem pieścił jej dłonie de­likatne.

Ale im gęstszy stawał się mrok, im cichszy wieczór nadpływał, tem bardziej złowrogo szumiał wiatr, a każde uderzenie kropli deszczowej wyraź­niejsze było, — Amelii zdawało się, że chłodniej­sze. Z kątów salonu, z mroków tam zalegających, zaczęły występować postacie jakieś, zdawały się zbli­żać do niej, to znów się oddalać, stać, przybierać olbrzymie, to znów karle kształty. Hrabina wiedzia­ła, że to złudzenie optyczne, a jednak nie mogła zapanować nad bojaźnią, jaka ją ogarniała.

Chciała krzyknąć, zreflektowała się jednak.

Co jej ten krzyk pomoże?

Zbiegnie się służba ze światłem, madame Flau­bert przypadnie do niej z jakimś eliksirem orzeźwia­jącym, udawać będą przestrach, udawać będą czu­łość, a to wszystko za pieniądze, które im płaci.

Ona już woli tę samotność, ciszę, mrok, jęk wiatru, smutny szelest kropli deszczowych.

Zanurzyła się głębiej w miękki, pluszowy fotel,


rozwarła szeroko powieki i wytężonym wzrokiem wpatrzyła się w próżnię.

Cisza.

Nie słyszy nawet płaczu jesiennego deszczu, ni westchnień wiatru.

Nagle słuch jej uderzył jakiś' daleki, cichy, jakby umyślnie stłumiony szept rozmowy.

W tym szepcie posłyszała swoje imię.

Tak!...

“Amelia"—najwyraźniej zabrzmiało.

Mówiono w sali. Pokój, w którym znajdowała

się, był trzecim z rzędu.

Hrabina podniosła się z siedzenia, zatamowała oddecli w piersi i słuchała. Serce jej biło niespo­kojnie, we dwójnasób zwiększoną trwogą.

Chwila ciszy.

Słychać lekkie kroki, jakby ktoś ostrożnie zbli­żał się do drzwi jej buduaru.

Przy drzwiach samych chód urwał się.

Co to? — pyta siebie, nie mogąc zrozumieć tajemniczych szeptów, ni stąpań ostrożnych.

Czuła się dziwnie rozstrojona; samotność i myśli, w tej samotności wylęgłe, napełniały duszę jej nie­wymownym smutkiem; była skłonna do łez, do widzeń, do przeczuć okropnych. Ten szept daleki, to wy­mówione cicho imię Amelii, ten chód ostrożny — nieznaną dotąd przejęły ją trwogą. Zrodziła się w jej głowie myśl napadu; przed tygodniem madame Flaubert mówiła jej o jakimś zbójn, plondrującym w okolicach Korycka... Kto wie, co szepty te zna­czą?... czy służba nie jest wtajemniczona w zbójeckie zamiary, czy nie pootwierała napastnikom wszystkic

h


drzwi pałacu, czy ten zasłyszany krok cicliy, ostroż­ny nie jest stąpaniem opryszków?...

Śmiertelny ogarnął ją strach; chciała krzyknąć, lecz słowa utkwiły w gardle, struny głosowe wymó­wiły posłuszeństwo.

Nagle dało się słyszeć ciche, trzykrotne stuk­nięcie w drzwi...

Kto tam? — wymówiła strwożona.

■— Cest moi — odparł znajomy głos pani "Flaubert.

Amelia skoczyła do drzwi, które otwarły się szybko.

Nieodstępna towarzyszka hrabiny cofnęła się nagle.

Amelie! co tobie jest?...— zawołała przelęk­niona widokiem swej przyjaciółki. — Czegoś ty taka blada?...

Czy nic się nie stało?

Ale cóż stać się mogło?

Amelia odetchnęła.

O jakież dziecko ze mnie! — szepnęła głosem drżącym. — Ale co to było? co to było, Floro?...

Przyjechał ktoś, którego nie znam, i pytał o ciebie.

O mnie?

Tak! — odpowiedziała pani Flaubert. — Nie wiem, czy mamy go przyjąć.

Pani Amelia nie mogła jeszcze przyjść do sie­bie, ale uspokoiła się potrosze.

Dał bilet wizytowy? Mówił, jak się nazywa?

Monsieur Ladislas Murski...

Błysk radości zaświecił w oczach Amelii

.


Zostań tu! — rzuciła szybko—ja idę!...

Przebiegła jadalny pokój i wbiegła do salonu,

w którym już służba pozapalała świeczniki i lampy.

Pośrodku stał Władysław, niepewny, zmiesza­ny. Na widok wbiegającej Amelii poruszył się i chciał wypowiedzieć kilka słów, tłómaczących jego bytność w Korycku; chciał prosić o przebaczenie za tak spóźnioną wizytę, ale zaledwie zdołał myśli zebrać, hrabina podbiegła ku niemu i jakimś gorączkowym ruchem za rękę go ujęła.

To pan, to pan... — wyszeptała. — Ach, jak dobrze, że pan przyjechałeś, myślałam o panu, tęsk­niłam do pana...

lluchem gołąbki, spragnionej pieszczot, przygar­nęła się do Władysława, całując go rozmarzonem spojrzeniem, pieszcząc cudnemi, ciemno-fiołkowemi oczyma. W słowach, któremi witała przybysza, nie było jednego fałszywego dźwięku, twarz jej świeciła niekłamaną radością, wzrok pałał szczęściem, drobne palnszki, którymi ujęła rękę uszczęśliwionego męż- czyzuy, drżały nerwowo. Takiego powitania nie spo­dziewał się Władysław. Nie wiedział, że głównym powodem tego była gnębiąca samotność, opuszcze­nie, myśli rozstrojone, strach jakiś, który opano­wał przed chwilą serce kobiety — wreszcie pragnie­nie czegoś, czy kogoś, któryby zapełnił pustkę, po­wstałą w jej duszy. I w tej chwili stanął on — jak duch wywołany, upragniony, choć nie przeczuty. Amelia odgadła odrazu, co sprowadziło tu, do niej, Władysława: wiedziała, że zapisała się w jego ser­cu, nie znała tylko głębokości tych rysów. To zja­wienie się nagłe, uiespodziane, w chwili, gdy j

ą


śmiertelny ogarniał smutek, było dla niej niewymowną, rozkoszą, prawdziwem szczęściem. Jest ktoś, który jeszcze pamięta o niej, myśli o niej i — kocha ją!...

Tak, kocha!...

Nic, nic innego, tylko miłość przywiodła go tutaj, tęsknota wskazywała mu drogę, wiodło serce.

O! jak wdzięczną mu jest za to przybycie w ten okropny wieczór jesienny! Nie może znaleźć słów na wypowiedzenie swojej radości; jeszcze nie ochło­nęła z dawniejszego przestrachu, jeszcze nie oswoiła się z chwilą obecną.

To dziwne — co się z nią dzieje?

Dawniej tarzano się u jej nóg, błagając o jedno spojrzenie, o jeden uśmiech; dziś ona byłaby zdolną w ton prośby uderzyć, gdyby Władysław chciał ją porzucić w tej chwili.

Ale czy porzucić może?...

On czuje ogień w sercu, krew falą palącą w ży­łach mu płynie, arfianą pieśń mu gra...

Jak pszczoła w liść różany, tak on wpił się ustami w drżącą od radości dłoń ukochanej kobiety. Całuje, przytula do piersi i znów całuje.

Amelia nie broni się, oddana niespodziewanemu szczęściu.

"Więc ramieniem ogarnął jej kibić — do ust pomknął...

Zakołował świat przed nim.

To pierwszy pocałunek, jaki złożył na usta ko­biece. Pocałunek, który do raju wiedzie, lub — w grób.

Ale on horoskopów nie stawia w tej chwili. Szczęśliwy jest — a cóż jest wyższego nad szczęście?...

"Więc myślałaś o mnie?... tęskniłaś do mnie?..

.


Odpowiedziała mocnym uściskiem ręki.

Chodź!... siadaj!...

O, błogosławiony dniu! — zawołał AVładysław z uniesieniem. — Więc nie zawiodło mnie serce, nie oszukało przeczucie!...

Czy potrzeba słów więcej do zwierzeń?

Amelia widziała przed sobą człowieka, który ją kochał całym szałem krwi młodej, pełnem unie­sieniem wiośuianycli chwil zachwytu, miłością pierw­szą, a silną, jak śmierć. Ach! ona igrała z tem uczuciem nieraz, doprowadzała do szału i później, gdy się znużyła kochaniem — obojętnością głazu go odtrącała. I odchodzili od niej ci Adamici, z ziem­skiego raju wygnani, ale śmiertelnej bladości nie widziała na ich czołach, żadnemu z tych odtrąconych nie pękło serce. Byli to mniej więcej wytrawni gracze w miłości, nie palili więc mostów za sobą, choć małą cząstkę siebie zostawiali zawsze na dzień jutrzejszy.

Gdyby postąpiła tak z tym, który w uniesie­niu serdecznem błogosławił przed chwilą dzień swo­jego przybycia?..

Uczuła w sercu strach.

Możeby od niej precz poszedł w milczeniu dum- nem, ale gdyby go odnaleźć chciała, nie znalazła­by7 na tej ziemi. ^

Spojrzała w piękuą, młodą twarz Władysława.

Czy kochasz? — szepnął.

Myśli-błyskawice przez głowę jej przeleciały7...

Zatrwożyły7 ją słowa Rabsztyńskiego o ruinie ma­jątkowej, wspomniała różę, do której przyrówny­wała siebie, a ona rozsypała się przed nią. Słyszała

^


szelest skrzydeł odlatującego anioła młodości. Nie- zmęczonym krokiem czas idzie i idzie, tryumfu coraz mniej, coraz więcej spotyka złośliwych uśmiechów na ustach ludzkich. To ostatni, który ją kocha — to pierwszy, który jej oddał serce całe...

Pochyliła się, piękną głowę oparła o ramię Władysława i patrzała nań długo, długo...

A ty? — spytała po chwili.

Jakiej przysięgi chcesz? — zawołał, uno­sząc się.

Żadnej, żadnej—podchwyciła szybko Ame­lia. —Wierzę bez przysiąg... wierzę, wierzę!

- A ty... czy kochasz? — powtórzył Władysław.

Białe ramiona kobiety oplotły jego szyję, i po­całunek długi, jak wieczność, palący, jak żar lawy, spoczął na ustach mężczyzny.

Kocham—wyszeptała.

I ona raz pierwszy wymówiła te słowa.

Kocliałaż prawdziwie?

Nie wiedziała sama, ale dziwną rozkosz uczuła, wymawiając wyraz, który dotychczas z ust jej nie wychodził. Ona go słyszała wymawiany przez ty­siące ust męskich, gdy nęciła czarem swej postaci, lecz sama nie wypowiedziała go ani razu. Brzydziła się kłamstwem. W jej szałach krew grała rolę — uczucie spało...

Dziś coś drgnęło we wnętrzu jej istoty i po­wiedziała: “Kocham" raz, drugi i trzeci —i pieściła się dźwiękiem tego słowa, jak dziecię zabawką piękną.

Usiedli na małej kozetce, stojącej w rogu sa­lonu, osłouionej rozłożystymi liśćmi palm, i uderzyl

i


w szept rozmowy. Prowadzili ją, przyciszonym gło­sem, choć nikt nie słuchał, choć nikt wejść bez wy­raźnego rozkazu nie miał prawa. Czasami dźwięk serdecznej pogawędki przycichał nagle, wtedy roz­brzmiewał szmer pocałunków, a później długa cisza zalegała salon. Zdawało się tylko, że silniej drżą blade lamp płomyki, ukryte w alabastrów kielichach, że nawet na dworze jesienny szum wiatru ustaje, że wszystko, co tchnąć mogło, zaparło tchnienie, by tej uroczystej nie przerywać ciszy.

Po tej chwili tajemniczego milczenia znowu się wzmagał dźwięk rozmowy. "Wiatr z większą siłą uderzał o okna pałacu, szamotał gniewnie gałęźmi lip i kasztanów, a wpadłszy w szczelinę jakąś, ze zdwojoną wył mocą. Wtedy Amelia, strwożona tem rozpasanem wyciem wichru, z dziwną trwogą przy­tulała się do Władysława, który ją ogarniał ramie­niem, całował czoło, skronie, włosy, upojony nad- miernem szczęściem.

W takiej chwili tajemnic niemasz; nie miał ich przynajmniej Władysław. Mówił o swojej tęsk­nocie, o swojej walce z nieposłusznem sercem, o tłu­mionych westchnieniach i ukrywanej na dnie duszy boleści. Kochał, ale czy był kochany, miał wątpli­wości tysiąc. I powoli przyzwyczajał się do swojego smutku i powoli godził się z przeznaczeniem, gdy oto wieść gruchnęła o Stanisławie Pabsztyńskim.

Piekło miałem w duszy — mówił, przytulając dłonie Amelii do swej piersi. — Wszystko, co było pogrzebane, zapomniane — podniosło się nagle i zbu­dziło. Gdybyś mnie przywitała inaczej, gdybym za­stał tu Stanisława, uśmiechającego się do ciebie — oszalałbym!...


Nagle zwrócił się do hrabiny i porywając jej obie dłonie w uścisk swój silny, zawołał:

Ty nie kochałaś go nigdy... prawda?...

Ja!?...

Śmiech wypadł z piersi Amelii.

A on?... — pytał Władysław.

Ledwie widoczne zmarszczki zarysowały się na czole pięknej kobiety.

On?...

Nie chciała, nie mogła się przyznać do prze­granej.

On?... Zdaje się, że się kochał — odpowie­działa obojętnie.

Dość było Władysławowi tych słów.

Nędznik! — wyszeptał w duchu.

Amelia nie przeczuwała, że powyższemi słowa­mi zabiła przyjaźń i Rabsztyńskiego odrzuciła może na zawsze od progu domu Murskich.

W tej chwili zaszumiał wiatr z siłą okrutną, aż brzękły okna pałacu.

Jak dobrze, że przyjechałeś! — mówiła dalej, tuląc się do Władysława. — Ten wieczór, pełny po­sępnych gwarów i szmerów wichrowych, napełniał mnie trwogą niewysłowioną. Przyjechałeś i niepręd­ko odjedziesz, bo ja ciebie nie puszczę, nie, nie, nie! Lecz nie zostaniemy tutaj, pod tem niebem płowem, chmurami pokrytem, udamy się dalej, dalej—na po­łudnie, do Włoch!... Nam potrzeba słońca i róż, nocy weneckich, ciszy przerywanej tylko szelestem fal Adryatyku. Tam będziemy mieli pełnię szczęścia, tam cudowny nasz sen się wyśni!

Czy tu nam źle będzie?..—szepnął Władysław

.


Tam! — odpowiedziała.

Ja pragnę ciebie.

Tam!... — w rozkosznem powtórzyła omdleniu.

Byle prędzej, prędzej! — zawołał niewolnik szału.

Amelia drgnęła lekko, a na czole jej zjawił się smutek nagły, który nie uszedł uwagi Władysława.

Pochylił się i w twarz spojrzał.

W oczach kobiety błysnęły łzy.

Ty płaczesz? — zapytał z trwogą.

Prędzej, powiedziałeś! O, i jabym chciała jak najprędzej uciec stąd od tej prozy życia, od tych wszystkich interesów, które mnie zabijają. Ale cóż?... to wszystko zależy od woli Rabsztyńskiego.

Władysław rzucił się.

Cóż jemu do nas? — zgrzytnął.

Do nas nic. Ale w jego rękach są pienią­dze, które mi pod miarką wydziela. Kiedy da i czy da — nic nie wiem!...

Była chwila ciszy.

On, prawda, sumiennie interesa moje pro­wadzi, którym ja sama podołać nie mogłam. Teraz zajmuje się wypłatą długów, sprzedażą części for­tuny, a ja tu siedzę, jak niewolnica. Lecz nie wy­trzymam dłużej, nie wytrzymani, przynajmniej w tej chwili... Sprzedam klejnoty i wyjadę... wyjedziemy...

Pochyliła się przez ramię Władysława.

Wyjedziemy dokończyć nasz sen złoty.

Wyjedziemy — szeptał Murski, od zmysłów odchodząc pod czarem spojrzeń fiołkowych oczu. — Pieniądze mam, mieć będę, naznacz dzień, godzinę. Jam twój, na wieki twój, do grobu twój!..

.


Szybko zbiegł wieczór na projektach podróży, na rozkosznych marzeniach wycieczek wspólnych po ki*ajach znajomych dobrze Amelii, lecz obcych Wła­dysławowi. Me liczył się wcale ze środkami, z za­pasem, jaki miał przy sobie: mierzył siły na za­miary, oddany chwili obecnej, pragnąc uchylić rą­bek szczęścia, uszczknąć kwiat tajemniczej rozko­szy, który miał mu rozkwitnąć gdzieś pod niebem włoskiem.

Włochy!... to kraj marzeń lat jego dziecinnych.

I widział siebie stojącego na ruinach Kolizeum, w cudnej zatoce neapolitańskiej, nad szafirowemi fa­lami Adryatyku. A przy nim, zawsze przy nim, wszędzie przy nim, wijąca się jak bluszcz koło nie­go, czarodziejska postać Amelii. Rozkosz, szczęście, szał, upojenie — to jedno, nieprzerwane pasmo dni, wspólnie z nią spędzonych. Możeż się wyrzec tego nieba, które wszystkimi błękitami swymi otacza go, spowija, spowija do snu ze srebra i kryształu?...

O czem marzysz? — kładąc dłoń na jego dłoni, spytała Amelia.

Byłem we Włoszech, kończyliśmy tam sen tu rozpoczęty.

Rumieniec cudny wystąpił na twarz kusicielki.

Daj ust! — szepnął Władysław.

^Przymknęła oczy, zbliżając do twarzy Włady­sława dwa wonne listki róży.

Ktoś u drzwi stuknął — raz, drugi i trzeci.

Amelia skoczyła, Władysław podniósł się szyb­ko i wziął do rąk leżący na stole album.

A, to pewnie Flora — odezwała się pani Tarantula.

9


Korycka — to pewnie moja kochana Flora, z oznaj­mieniem wieczerzy śpieszy. I czemu jej tak pilno!...

Spojrzała na zegar i roześmiała się.

Czy wiesz pan, że pół do jedenastej do­chodzi...

Podbiegła do Władysława.

Winowajca! — szepnęła.

Odwróciła się do drzwi.

Entrez! — rzuciła w głąb salonu.

Madame Flaubert weszła.

Była to kobieta lat czterdziestu kilku, ale łas­kawy Czas nie wypisał tej liczby na jej krągłej, gładkiej, pulchnej twarzy. Białe ręce, aż do ramion, świeciły, jak utoczone z marmuru, włos jasny mi­sternym warkoczem zwijał się na głowie, którą po­ruszała lekko, idąc krokiem poważnym, do czego ją zmuszała pewna otyłość, niechorobliwa jednak, lecz pełnem, skończonem patrząca zdrowiem. Kosmetyki nigdy nie postały na jej białej, świecącej natural­nym rumieńcem twarzy; oczy miała błękitne, nos nieco garbaty, ale mały, zgrabny, usta pełne, jakby z koralu wycięte. Sprowadziła ją sobie pani Ko­rycka z Paryża na towarzyszkę nieodstępną. Przy­lgnęły do siebie i zaprzyjaźniły się. Pani Flaubert wdzięczna była za chleb, którego do syta miała; hra­bina ceniła w niej dyskrecyę i niemieszanie się do jej spraw. Flora odrazu zrozumiała rolę, jaka jej przypadła. Niewołana nie zjawiła się nigdy, w czas zawsze odchodziła, żadnym też plotkom nie dawała ucha, ani nie powtarzała rzeczy niepotrzebnych. Od­dana swej pani, czy przyjaciółce, nie czuła się w pra­wie wydawania o niej sądów, zresztą miała ręce zu

­


pełnie wolne, nikt jej nie cenzurował, przynajmniej pani Amelia daleką, była od krępowania jej w czem- kolwiek. To też stosunek między niemi był dosko­nały i trwałość jego zapewniona.

Moja najlepsza przyjaciółka — odezwała się hrabina, wskazując Florę.

Władysław się skłonił, madame Flaubert odpo­wiedziała majestatycznem skinieniem głowy.

Stęskniłaś się do mnie? — pytała dalej Ame­lia, poprawiając nieco włosy, które rozplątały się w uściskach Władysława.

Będę szczerą, chere Amelie, i powiem, że w tej chwili nie tęsknota do ciebie przywiodła mię tutaj, lecz wskazówka zegara, pokazująca jedenastą. Na miłej pogawędce z gościem czas ci lotem pioru­nu przeszedł, ale ten gość może potrzebuje posiłku; ośmieliłam się zaparzyć herbatę i lekkiem zapuka­niem w drzwi sam na sam przerwać. Czy się gnie­wasz?

O nie, nie, wyręczasz gospodynię w jej za­pomnieniu. Ale widzisz, cherie, to gość nie widziany oddawna, a znajomy oddawna; to ten, który bała­mucił mię trochę podczas ostatniego karnawału w Warszawie, ten, o którym ci mówiłam nieraz — pamiętasz?...

Aaa!...

Łagodne, błękitne oczy Flory spoczęły na twa­rzy Władysława.

Władysław się uśmiechnął, tak mu miłe było to przypomnienie Amelii.

Flora nie pamiętała o tem, czego pamiętać nie mogła. Pani Amelia nie wspominała jej nigd

y


o Władysławie, który przesunął się przed nią, nie zostawiając silniejszego śladu ani w sercu, ani w pa­mięci. Była jeszcze królową balów wszystkich, od­bierała hołdy, wierzyła w ich trwałość.

Nagle — coś się zmieniło, coś chłodem, pustką dokoła niej powiało. Dzisiejszy wieczór, przepeł­niony płaczem deszczu i westchnieniami wichru, do­konał reszty. Przeraziła ją samotność.

Samotność!...

Okrutny wyraz!...

Nikt nie odwiedzał jej w opuszczonym Korycku, nikt nie pamiętał o niej...

Była bardzo smutna — wtem zjawił się Włady­sław... Kilka słów z nim zamienionych powiedziało jej, dlaczego przybył. Minął strach, smutek, sa­motność — uczuła wdzięczność bez granic dla tego niespodziewanego przybysza. Chciała więc go silnie przywiązać do siebie, bo to może ostatni listek z jej wieńca wawrzynowego, ostatni kochanek, który jej nie opuści.

Dobrze już było po północy, gdy Władysław udał się do przeznaczonych dla niego apartamentów. Po środku, u sufitu zawieszona lampa jasne, białe światło rzucała na ściany, wykładane marmurem: dużo tam było zieleni i kwiatów, delikatnych zło­ceń i zwierciadeł. W drugim pokoju, przeznaczo- ^ nym na sypialnię, płonęło światło ponsowe i gorą­cym kolorem swoim zdawało się ciskać płomienie ognia i palić. Kontrast świateł, delikatna woń jakaś, unosząca się w powietrzu, odurzyły Władysława do reszty. Zatrzymał się chwilę tylko w białym salo­nie i wbiegł do pokoju o barwie białej.

*


Ten sam narkotyczny, dziwnie subtelny zapach kwiatów czy kadzideł, i tu go owionął; nurzając się w blasku jaskrawej czerwieni, zdało mu się, że się pogrąża w jakiejś ciepłej kąpieli, i dziwnie przy- śpieszonem tempem zaczęło bić mu serce. Słyszał szelest krwi w swoich żyłach, doznawał uczucia ja­kiegoś rozkosznego zamętu, Czuł, że omdlewał, lecz nie tracił świadomości obecnej chwili, przeciwnie, dziękował losowi, że go tu zawiódł i postawił w przedsionku większego, nad spodziewane, szczę­ścia.

Zanurzył się w miękki fotel i oddał marzeniom.

Czy usnął?

Nie wiedział nic.

Był jednak pewien, że go lekkiem skrzydłem sen ogarnął i trzymał w swoich pieściwych ramio­nach...

Marzył.

To objęcie wydało mu się Amelii objęciem. Chciał się przekonać, czy go sen nie zwodzi, i po­woli, by nie spłoszyć rajskiego ptaka, uniósł kle- jące się do snu powieki...

To ty?... — krzyknął nagle.

Skoczył.

Widmo szybko usunęło się w głąb, ale nie znikło, tylko zawisło u góry i oblane blaskiem pur­purowego światła, z rozkosznym uśmiechem na pół­otwartych ustach, z koralu rzeźbionych, patrzało Wprost na niego.

Władysław stał chwilę, rozpierzchłe myśli do porządku przywołując...

Aa! — wybiegło mu z ust

.


Stał przed portretem Amelii.

To dziwne: nie zauważył go wchodząc.

Patrzał godzinę długą, nasycając zmysły cza­rodziejskim widokiem.

Obudził się dość wcześnie, nie porzucał jednak miękkiej pościeli, takie ogarnęło go jakieś lenistwo lube.

Spojrzał w okno.

Szare, jesienne chmury okrywały widnokrąg,- jednostajny szmer deszczu dolatywał do rozbudzo­nego słuchu.

Ach! gdyby choć odrobinę!... — szepnął.

"Ubrał się szybko i wszedł do salonu.

W chwili, gdy wchodził, pani Amelia list jakiś podarła i gniewnie cisnęła go na posadzkę...

"Władysław podbiegł.

A!—zawołała, zbliżając się szybko. — Dzień dobry! — dodała, obie ręce wyciągając ku niemu.

Murski uchwycił drogie dłonie i całować zaczął, ale spojrzawszy w twarz ukochanej, z trwogą pe­wną od ust je nagle oderwał.

Co to, łzy? — zapytał.

Tak, para pereł świeciła w oczach Amelii...

Widzisz, jaka ja nieszczęśliwa jestem — za­wołała pieszczotliwie, piękną głowę przytulając do jego ramienia.

Co się stało? mów, co się stało? — pytat Władysław. — Gdym wchodził, podarłaś list jakiśT podarłaś go z gniewem. Co to za list był? od kogo? co zawierał?

To pisał ten nieznośny Rabsztyński

.


Dodany przymiotnik widocznie się podobał Władysławowi. Uśmiech zadowolenia przewinął mu się przez usta i, pochylając się nad wygiętą w pół przez jego ramię, pytał o zawartość pisma.

Wspominałam ci, że po załatwieniu się choć częściowem z moimi interesami, miał mi pewną su­mę przysłać, która mi jest nieodbicie potrzebna. Oczekiwałam jej z dnia na dzień, jak kania dżdżu, a tymczasem...

Co? co? — pytał Władysław.

“Jaśnie wielmożna hrabina musi jeszcze ■z miesiąc poczekać, nim będę w stanie potrzebnej jej sumy udzielić" — zawołała, kładąc przycisk na każdy wyraz prawie. — Miesiąc! Czy ja wytrzymam miesiąc w tej pustce, w tej głuszy, przy tym lamen­cie wichru i tem niebie wciąż pochmurnem, jak stara panna? Czy ja wytrzymam?... A!...

Małe piąstki zacisnęła i rzuciła się na półfo- telik gniewna, niecierpliwa, targając batystową chusteczkę.

W niczem a w niczem gniew ten nie zaszko­dził piękności Amelii. Przeciwnie, podniósł jej wdzięki nawet, bo twarz silniejszymi rumieńcami ubarwił, kazał i tak prześlicznym oczom błysnąć brylantów skrami, piersiom zafalować ruchem peł­nym, a drżeć ustom, w których przelewał się rozto­piony koral. Gniew ten jednak uśmierzać się zda­wał, ile • razy rzuciła spojrzenie na Władysława. Wtedy na drgające ust korale zlatywał uśmiech, oczy patrzały urokiem niewysłowionych ponęt...

Władysław podbiegł i pieszczotliwemi słowy pocieszać zaczął

.


Gdyby nie przybycie pana... twoje... do­prawdy nie wiem, co ze mnąby się stało... Flora już mi mówiła, że blednę, wynajdowała rozmaite przyczyny choroby i środki na nią, nie wiedząc, że przyczyną tej słabości była tęsknota—lekiem jedy­nym... ty! — szepnęła cicho.

Władysław ukląkł i twarz zanurzył w fałdach jej sukni.

Czy bardzo kochasz?... — dodała cicho.

Kocham, szaleję! — stłumionym odpowie­dział głosem.

Nie było już mowy o Rabsztyńskim; Władysław sam nawet unikał tego nazwiska, oddany cały mi­łości, czy namiętności, która, jak król samowładny, nad jego wolą, rozumem, sercem, panować zaczęła. Zapomniał, że po za nim jest jeszcze jakiś świat, że w Zagajach z niecierpliwością oczekują jego powrotu; żył tylko dniem dzisiejszym i marzeniem o jutrze szczęśliwem. Pani Amelia potrafiła ma­rzenia te podsycać, z dniem każdym wpijając się coraz bardziej w jego pamięć i serce; więcej teraz, niż szału, miłości pragnęła. Szał przemija — miłość trwa wiecznie. Teraz ona chciała być kochaną nie- tylko zmysłami.

Flora! — szepnęła pewnego wieczoru po­wiernicy swojej — czy wiesz, o czem marzyłam dzisiaj?...

Flora udała zaciekawienie.

Ale... jak ci to powiedzieć?...

Rumieniec na twarz jej wybiegł, dziwnego ja­kiegoś wstydu rumieniec

.


Udanie Flory znikło, ciekawość była praw­dziwą..

O czem mi pani cliCe mówić? — spytała.

Dość szału, wyuzdania, pragnień, nikczem­nego życia zmysłami tylko! — zawołała, podnosząc się szybko. — Ja chcę kochać i być kochaną, mieć prawo do szacunku ludzi i bielszych wspomnień!

Ruchem gorączkowym przechadzać się zaczęła, a widocznie wypowiedziane przed chwilą wyrazy kosztowały ją wiele, wiele, bo po chwili bladość okryła jej twarz, jakaś niemoc ją ogarnęła: za­chwiała się, zakryła twarz rękoma i z płaczem upad­ła na sofę.

Flora podbiegła, chcąc trzeŹAvić i o ratunek wołać; już skoczyła do wiszącej taśmy od dzwonka, gdy Amelia znaczącym ruchem powstrzymała ją od tego.

Co tobie jest, droga pani? co tobie jest? — pytała z niepokojem przyjaciółka.

Hrabina wpatrzyła się w pytającą.

Co mi jest?... — odezwała się powoli.

Wstała i, ujmując dłoń Flory, podeszła z nią

do źwierciadła.

Patrz'... — szepnęła.

Jesteś piękna, jak zawsze.

- Nie kłam! Jeżeli ty chcesz mnie oszukać, nie oszuka ta zimna, nieczuła na łzy i skargi tafla szklana. Piękność przemija, młodość przemija — czy ty rozumiesz?... Ja czuję już jesienny chłód tej je­sieni, której nikt nie kocha, nikt nie pożąda!... Ludzi odurza piękność lub złoto. Pierwsza dziś, jutro ucieknie — tamto

.


Wyraz przestrachu zarysował się na twarzy mówiącej.

Coraz gorsze wieści dochodzą o stanie for­tuny mojej. Ja wierzę doniesieniom Rabsztyńskiego, — to człowiek prawy, uczciwości nieskazitelnej. Nie chcąc mnie przerażać, ukrywał długo stan interesów majątkowych przede mną, myśląc, że da radę, że ofiarą części ocali mi coś jeszcze. Ostatni jego list jest wybuchem długo przygotowanego gromu. Nie mam nic!

Co? co? — zawołała przerażona Flora.

Ruina... — wyszeptała stłumionym głosem Amelia.

Długą chwilę trwało milczenie, przerywane tylko ciężkim oddechem Flory i cichym, urywanym płaczem hrabiny.

Jakto? Z całej fortuny pani — nic?

Nic — odpowiedziała Korycka — prawie nic!

A, jest prawie! — odetchnęła Flora.

Może mi zostać folwark jeden, lub po sprze­daży jego kapitał, mogący dać do trzech tysięcy rubli procentu rocznie. Czy ja potrafię żyć z tej sumy? Czy za rok, dwa... Okropność!...

Wyrazu nędza nie mogła wymówić; usunęła się na sofę i drżała, jak w febrze.

Nie myślałam nigdy — ciągnęła dalej, jak­by dokończając niewypowiedzianej myśli przed samą sobą — nie myślałam nigdy, że młodość tak szybko przechodzi, piękność jest tak nietrwałym kwiatem, a pieniądz wyczerpać się może. Nie myślałam o tem nigdy!

Flora usiadła przy niej

.


Eli! co to mówić!... jeszcze czarami swych wdzięków długo walczyć zwycięsko możesz!

Amelia się wzdrygnęła.

Milcz, jeżeli chcesz, bym cię przyjaciółką swą zwała!

Wybacz. Zapomniałam o początku rozmowy naszej... Czekam końca.

Korycka zdawała się namyślać.

Jest człowiek, który nic nie wie o mojej przeszłości. Ten człowiek kocha mnie — inaczej, inaczej, niż... tamci.

Czy nie myślisz czasem o małżeństwie?

Tak! — zawołała szybko Amelia, wstając — tak!... Dom własny, ognisko rodzinne — to już ostatni mój sen!

Czy nie za późny? — przez zaciśnięte usta Flory wybiegło pytanie, ale wyszeptane tak cicho, że słów hrabina nie dosłyszała.

Tego wieczoru już nic nie mówiły z sobą przy­jaciółki od lat dawnych. Amelia wyczerpana usnęła snem gorączkowym, a panna Flora, kołysząc się po­ważnie z boku na bok, przechadzała się powoli w przyległym do sypialni hrabiny pokoju, zajęta jakąś filozoficzną myślą.

Mąż? to ten pan Władysław ma być jej mężem?... Bonne idee! ale trzeba przeszłość na cztery klucze zamknąć i wszystkim ścianom milczeć kazać i echa wszystkie potopić. To trudno, ma lelle amie — to bardzo trudno!

Tak szepcąc, rozbierała się powoli, układając do snu piękne, jak ulane z bronzu, kształty swojego ciała

.


Nazajutrz pani Amelia nie pokazała się na pokojach.

Gorączkowo przepędzona noc źle oddziałała na jej wygląd; miała twarz zanadto bladą, usta zwiędłe, oczy przymglone i otoczone obwódkami si- nemi. Taką, jaką była w tej chwili, bała się poka­zać oczom "Władysława, który — nie wątpiła o tem — nim się do snu ułożył, długą godzinę przepędzić musiał przed jej portretem, w karmazynowyin za­wieszonym pokoju.

Była wtedy w pełni wdzięków i powodzenia.

Choroba hrabiny zaniepokoiła Władysława. Co chwila zapytywał o stan jej zdrowia pannę Florę, która, wyręczając gospodynię, bawiła gościa.

Czy hrabina wezwała lekarza? — pytał.

To nic groźnego — odpowiadała Flora.

Jakaż być może przyczyna- tego zasłabnię­cia tak niespodzianego?

Ach! wiele rzeczy i nie dzisiaj złożyło się na to. Jakkolwiek ja zupełnie nie wchodzę w se­kreta mojej przyjaciółki i pani, domyślić się jeduak mogłam, że Amelka tęskniła po czeiuś, czy po kimś. To oczekiwanie... to jest, chciałam mówić, tęsknota, pewna wątpliwość o spełnieniu się marzeń, już źle na nią podziałało. Przyjazd pana dziwnie ją ożywił, dodam, zanadto nawet wzruszył, a wzruszenia, wzruszenia silne, szkodzą, i coś zaszkodziło Anielce.

Uśmiechnęła się.

Władysław nie był dłużny, tylko, że panna Flora z zimnym spokojem prowadziła opowieść swoją i uśmiechała się jakimś sztucznym uśmiechem, a on czuł, jak mu serce pierś rozsadzało

.


Wzruszenie jednak, o jakiem panu wspo­minałam, nie pociągnęłoby za sobą żadnych szkodli­wych następstw dla zdrowia, ale gdy do tego przy­łączyła się po raz drugi wysłana przez adwokata wiadomość, że obecnie nie jest w możności przy­słania jej znaczniejszej sumy na wyjazd do Włoch, to wszystko razem, powiadam, źle oddziałało na jej delikatny organizm.

Ale mów pani otwarcie — niebezpieczeń­stwo nie grozi żadne?

Ja powiem panu szczerze. Zabija ją bytność w tym nieznośnym Korycku, rozstraja jesień tutej­sza, chłodna, mokra, okropna! Ona, prawdziwe dzie­cię słońca i błękitów, nie może przenieść tych mroków i wilgoci jesiennej. Dla niej jest koniecznym, zbawiennym niemal wyjazd do stron cieplejszych, oddalenie się od tych męczących, majątkowych kło­potów i nagabywań Rabsztyńskiego.

Władysław drgnął.

Jej potrzeba Włoch, Włoch i jeszcze raz— Włoch!...

Z pokoju Amelii dał się słyszeć dzwonek. Flora udała się do chorej, a AYładysław szybkimi krokami zaczął przemierzać pokój.

Włochy! to i jego marzenie — teraz ten wy­jazd jest połączony z jej zdrowiem i — z czemś jeszcze...

Fala krwi uderzyła mu do głowy.

Pocóż więc zwlekać i patrzeć w ręce pana Rabsztyńskiego? Czas nie stoi, on spragniony jej pocałunków, ona — chora...

Jechać — zaraz!... — zawołał

.


Trupia bladość pokryła mu czoło.

A pieniądze?

O tę prozę życia rozbijają się sny najpięk­niejsze.

Opadła go niemoc jakaś, w piersi nie czuł ser­ca, tylko niemy, bezsilny gniew nim miotał i trząsł całym.

Aaa!—jęknął.

Do krwi przygryzł wargi, aż syknął z bólu.

Myślą był w pokoju Amelii, widział ją bladą, wyciągającą błagalnie ku niemu ramiona.

A on?

Z oczu mu łzy trysnęły.

On stoi silny a bezsilny — silny wolą, pragnie­niem, bezsilny środkami, by pragnieniom pozwolić w czyn się zamienić.

Pani Flaubert wróciła; zmieniona twarz Wła­dysława nie uszła jej uwagi.

Nie szalej pan — odezwała się spokojnie.— Czego nie może zrobić w tej chwili Rabsztyński, zrobisz pan.

Tak, ja! — wypadło z ust Władysława.

Flora uśmiechnęła się.

Byłam pewna tego. A teraz, wracam od Amelki, która przeze mnie zapytuje pana, czy pan się nie nudzisz? czy panu nie brak czego?

Sama pani hrabina dać może odpowiedź na to... Czyż ona nie wie, że bez niej świat nie istnieje dla mnie?...

Aż tak?...

Tak, pani, powtórz jej to sto razy, tysiąc...


>


Ale, na Boga! ona wie o tem bez żadnych pytań, bez żadnych odpowiedzi.

Wie, wie — potwierdziła z uśmiechem Flo­ra— i mówiła mi o tem, ale miłość jest trochę na­trętną i po raz setny lubi słuchać dobrze znajomych sobie wyrazów. No, bądź pan spokojny. Myśl o wy­jeździe Amelce zdrowie powróci, wyjedziecie razem — tout ira bien... Dobranoc panu.

Władysław, jak senny, wszedł do swojego po­koju i runął bezwładny prawie na łóżko.

Teraz on przepędził noc w gorączce i wstał blady, z sinemi piętnami pod oczyma.

Dieu! ależ wy tu poumieracie! — zawołała Flora, widząc zmienionego do niepoznania Włady­sława.

Jak się ma pani Amelia? — zapytał.

Czeka na pana.

Czy zaraz mogę zobaczyć ją?

Służę panu!

Z bijącem sercem "Władysław przestąpił próg buduaru, w którym, otulona w szlafroczek z białego kaszmiru, wpół leżąc na szezlongu, oczekiwała hra­bina przybycia niecierpliwego gościa.

Była blada, wydawała się więcej znużona, niż chora. Lekkie rumieńce, jak listki róży wykąpanej w jasnych promieniach słońca, bladą barwą świeciły na jej policzkach, tylko usta żywszą czerwienią ko­rali grały, tylko oczy, pod któremi się pokładły jakieś cienie smutne, zdawały się patrzeć głębią większą, osnute mgłą nieutulonej tęsknoty.

Na widok wchodzącego Władysława uśmiech poruszył jej usta, potrząsła głową, którą okrywa

ł


lekki strój koronkowy i, wyciągając rękę, odezwała się nieco zmęczonym głosem:

Widzisz, co ze mną się zrobiło?...

Władysław podaną dłoń ujął i pocałunek długi

gorący, na pięknej rączce złożył.

Trochę zbladłaś, pani, trochę patrzysz przez łzy, ale nic ci nie ubyło wdzięku, uroku, czaru!...

Długim uściskiem hrabina podziękowała za te słowa pociechy, ale uśmiechu nie było.

A gdybyś mnie zastał inną, mniej piękną, jak mówisz, czy kochałbyś również?

Pamiętasz, ześ przysiąg nie chciała — odpo­wiedział Władysław.

Prawda! — szepnęła.—Ale co wy w nas ko­chacie? Piękne oczy, uśmiech zalotny, twarzyczkę ładną i nic więcej! Gdy to zniknie, co wtedy zostaje?

Bogactwo uczuć, skarby serca; ja więcej to kocham, niż piękność twoją!

Jakaś chmura przebiegła przez blade czoło Amelii; wpół urwane westchnienie stłumiła w piersi i, opierając głowę o ramię Władysława, zatonęła w marzeniach. Nagle się rzuciła—marzenie widać było przykre; nerwowym ruchem pochwyciła obie dłonie Władysława i gwałtownie przygarnęła je do siebie. Władysław spojrzał w jej oczy.

Nie śmiej się ze mnie—szepnęła—czasem mię dziwny strach ogarnia, niewytłómaczona przej­muje trwoga. Ale ty mnie nie opuścisz, prawda? prawda? — pytała jakimś głosem błagalnym.

Drogie dziecko! — odszepnął Władysław.

Flora mi mówiła, że pojedziemy do Włoch razem — może tam pokochasz więcej, może tam... ślub weźmiemy..

.


Ze drżeniem dwa ostatnie wypowiedziała wyra­zy— nie była pewną odpowiedzi Władysława. Ale on uniósł się szczęściem.

Tak, tak! — zawołał.— Przecież o niczem in­nem nie myślałem; popełniłbym grzech, gdybym po­myślał o czem innem. Pozwolisz, Anielko, że napi­szę list do ojca, do siostry — oni nie odmówią...

Nie, nie, nie!... — zawołała szybko, przery­wając Władysławowi w pół zdania. — To później, to później, napiszemy z Włoch do nich... Kto wie, co ojciec twój powie?.. Są źli ludzie, złe języki—jest tam... i Rabsztyński.

Amelia obawiała się Rabsztyńskiego, któremu nie obcą była jej przeszłość. Władysław zrozumiał to inaczej. Powodowany zemstą, mógł pan Stanisław nie oszczędzać tej, która go odtrąciła; znał zresztą ojca i wiedział, że on obawiał się panów, że na związek jego z hrabiną nie zgodziłby się za nic w świecie. Tak! Amelia ma słuszność — to wszystko później, później, gdy nic już zerwać nie będzie mogło przysięgi ślubnej.

Amelia tej myśli wyjazdu do Włoch uchwyciła się, jak nici złotej, która, w szarzejącem paśmie jej żywota błysła nagle ostatnim blaskiem nadziei, po­pchnęło ją do tego kroku osamotnienie, które wciąż szerszem kołem roztaczało się wkoło niej, — i ruina majątkowa. Starość przy nędzy, ze wspomnieniami, o których mówić nie mogła, wiała ku niej groźbą, stokroć gorszą od śmierci samej. Była podobną do gracza, który wszystko przegrał — został mu grosz ostatni. On teraz musi wygrać; skupi myśl całą, Tarantula. 1

0


energię całą, niebieskie i piekielne zawezwie potęgi — ale musi wygrać. Amelia grosz ten rzuciła na stół... Ze śmiertelną trwogą wyszeptała: ślub!...

Władysław u nóg jej leżał... Wygrała.

Wyjazd do AVłoch był postanowiony. Wła­dysław tylko nie mógł oznaczyć godziny, ani dnia; mówił, że lada chwila oczekiwał przyjścia większego pieniężnego zasiłku.

Amelia szybko przyszła do zdrowia, wróciła dawna wesołość, dawna piękność. Władysław, upo­jony czarami kochanki, o wszystkiem zapominał przy niej, ale gdy nadeszła noc, ta budzicielka myśli uśpionych, niema ogarniała go rozpacz. Amelia co­dziennie zapytywała go o list z poczty, pięciu nazna­czony pieczęciami — on ją upewniał, że przyjdzie dziś, jutro, a tymczasem płomienie wybiegały mu na twarz. Brzydził się kłamstwem zawsze, a teraz musiał kła­mać. Okropnem mu się zdawało wypowiedzenie praw­dy. Co? stanąć przy niej i powiedzieć:

Oszukiwałem ciebie—nie mam pieniędzy!...

Nigdy!...

I tłukł się myślami, jak ptak uwięziony w klat­ce, zapominając tylko o swojej rozpaczy w obecno­ści przygotowującej się do wyjazdu Amelii.

I kiedyż te pieniądze nadejdą? — pytała, znie­cierpliwiona zwłoką niezrozumiałą.

Jutro, sądzę, że jutro — wyszeptał Wła­dysław.

Siedzieli do późna, marząc o Włoszech, o wy­cieczkach wspólnych, o szczęściu, stojącem tuż, tuż za drzwiami, byleby tylko oczekiwany list z poczty nadszedł

.


Pocałowaniem w czoło pożegnała Władysława, który, jak szalony, wybiegł z pałacu, kierując się do pana Sokolnickiego, zarządzającego folwarkiem koryckim.

Pau rządca jeszcze nie spał, sprawdzał rachunki jakieś i kręcił głową, obliczając sumę, przeznaczoną na wypłatę robotnikom.

Władysław zastukał do drzwi.

Co za czort? — krzyknął pau Michał.

Drzwi nie były zamknięte. Władysław, nie zra­żony pytaniem, nie widząc tylko potrzeby odpowiedzi, wszedł do mieszkania Sokolnickiego.

A! to pan...

Czy pan, panie rządco, wszystkim przycho­dzącym do siebie takie pytanie rzucasz? — odezwał się Władysław z uśmiechem.

Ach, przepraszam, najmocniej przepraszam ale czy ja się spodziewałem pana, czy co? Bardzo przepraszam, proszę siadać, proszę; czem mogę służyć?

Władysław usiadł.

Chcę pana o jedną rzecz zapytać.

Słucham.

Czy w Korycku znalazłbym kogo, oczywi­ście Żyda, któryby mi parę tysięcy rubli pożyczył?

O! — wykrzyknął pan Michał — a to w sam raz pan do mnie przychodzi. Tu już od dni kilku jakiś parszywy Żydek się dowiaduje i pyta, czy ja nie znam kogo, któryby potrzebował pożyczyć pie­niędzy. “Może pan, panie Sokoluicki?" — pyta. Ja mówię: “Dureń jesteś!"—“Może grafini?"— on dalej pyta. —“Ruszaj, psie!" —ja na to. “Nu, a ten pan, co do grafini przyjechał?" “To sam pytaj!" — odpowia

­


dam — bo, proszę, pana, skąd ja mogę wiedzieć, czy pan potrzebuje pieniędzy, czy nie?

Władysław się poruszył.

A gdzie on jest? wiesz pan?

Był tu na kwadrans może przed przyjściem pana...

I czegóż chciał znowu?

A swoje prawił: “Może pan, panie Sokoł- nicki?.. może grafini?.. a może ten pan, co jest u gra- fini?..."

Czy mógłbym się z nim zobaczyć i kiedy?..

Fedko!— huknął pan rządca, podnosząc się z siedzenia i do drzwi się zwracając.

Po chwili parobek stanął w progu.

Czy Lejba już poszedł? — zapytał pan So- kolnicki.

Nie, proszę pana rządcego; z furmanami na dziedzińcu gada.

Zawołaj go!

Parobek wyszedł.

Zna pan tego Lejbę? — rzucił Władysław.

A czortby ich znał! pewnie korycki!.. O, idzie!

Do pokoju wsuuęła się postać nikła, o rudych

włosach i pejsach długich, które aż do ramion spa­dały, zwinięte w wijące się pukle. Skłoniła się po­kornie i nie patrząc na Władysława, do Sokolnickie- go podeszła.

Jasny pan mnie wołał?

Tak!

Czy jasny pan juz potrzebuje?

■— Dureń jesteś!

Nu, ja pytam

.


Usunął się o kilka kroków, czekając na zapy­tanie pana zarządzającego.

Ani ja, ani grafini, tylko ten pan chciałby u ciebie coś tam pożyczyć.

Lejba się skłonił.

Ile jasny pan sobie życzy?...

Znasz mnie? — zapytał Władysław.

Nu, na co znać?., kto u grafini bywa, to do­syć. Ja kontenty jestem, jeżeli komu dać można, bo teraz takie czasy, co żadnego interesu niema. Jak zacny pan weźmie pieniądze od Zydka, to i kapitał nie przepadnie i procent jest! Ile jasny pan po­trzebuje?

Władysław milczał; nie rozumiał łatwości, z ja­ką mógł pożyczkę zaciągnąć w obcem miejscu, nie­znajomy nikomu.

Ile jasny pan potrzebuje? tysiąc, dwa, trzy?...

Sześć—wypadło z ust Władysława.

Ja dam i dziesięć!...

Ot frant! — zaśmiał się Sokolnicki.

Dziesięć — wyszeptał Władysław.

Lejba ruchem powolnym wyjął zawinięcie z za­nadrza.

Na prosty weksel? — zapytał Władysław.

Na prosty.

Bez poręczenia?

Bez.

Nie rozumiem! — szepnął Władysław.

Lejba wyjął pieniądze i, kładąc setki, liczyć

zaczął.

Ruble?—odezwał się Murski

.


Jasny pan chce guldeny?

Skąd ty jesteś, panie Lejbo?

Ja z tamtej strony granicy. Nu, albo co?

Władysław zaczął się przechadzać, przez mózg

mu przepływały fale mys'li, krew paliła policzki, za­męt jakiś czuł w głowie.

Dług...

Skąd odda?

Zagaje...

Dreszcz zimny przeszedł mu po ciele.

A jednak pieniądze mieć musi.

Po chwili uspokajać się zaczął...

Pożyczam dla niej... o tym długu nie wspomnę ojcu. Amelia, gdy żoną moją zostanie, przyjmie go z chęcią. Tak! innego niema sposobu.

Zwrócił się do Lejby:

He?

Dziesięć...

Panie Sokolnicki, przelicz pan, ja mam dziw­ny szum w głowie, nie byłbym pewny rachunku.

Wszystkie są, panie dobrodzieju, z wyjątkiem tysiąca pięciuset rubli, które pewnie jako procent z góry pan Lejba sobie odliczył.

Piętnasty procent! — zawołał Władysław.

Proszę jasnego pana, na takie pożyczkie to i dwadzieścia wziąćby trzeba było.

Dziesięć, wiecej nie dam!

Lejba się uśmiechnął.

Co to za interes dla mnie? — mruknął.

Jak chcesz! Więcej nie dam! Dziesięć z gó­ry— toż to strach!

Jaki strach?

Bierzesz

?


Pieniądze swoje, jasny panie!

Z flegmą zaczął je zgarniać.

Dawaj!—szepnął cicho Władysław.

Pan Michał Sokolnicki znów obliczył, Lejba dostał weksel, na którym po chwili czerniał podpis z imieniem i nazwiskiem Władysława Murskiego.

Lejba wyszedł, Władysław pożegnał rządcę.

Gdy uczuł się posiadaczem sumy niemałej, któ­ra otwierała ścieśniony horyzont jego życia, Wła­dysław odetehnął lżej. Nic już na przeszkodzie marzeniom jego nie stanie, z czynów swoich nie wy­spowiada się przed nikim; zresztą, kto ma prawo do tej spowiedzi?

Ojciec?

On tym długiem nie obarczył Zagajów.

Byle Amelię posiąść, wszystko się ułoży dobrze.

Do pałacu wbiegł prawie — we drzwiach spotkał Florę.

Czy hrabina już śpi?

Bo?

Bo chcę jej zakomunikować jedną wieść radosną.

Flora podbiegła do drzwi sypialnego pokoju pani, Władysław na palcach szedł za nią.

Jeszcze widzę światło...

Zastukam — odezwał się Władysław.

A, to już bierz pan wszystko na swoją od­powiedzialność; ja się cofam!

Dobranoc, pani!

Dobranoc!

Pani Flaubert wyszła. Władysław zbliżył się do drzwi pokoju sypialnego Amelii

.


Stal chwilę, nim zastukał.

To ty, Floro? — odezwał się głos z we­wnątrz.

To ja!... — szepnął Władysław.

Co się stało? — zapytała strwożona Amelia.

Chciałem, byś pani miała sny złote. Przy­bywam z miłą wieścią.

Co? co? co? — zabrzmiało trzykrotnie.

Widocznie z łóżka skoczyła i podbiegła do

drzwi.

Pieniądze są! — zawołał Władysław.

A! — zaśmiała się hrabina. — To dobrze! to dobrze!...

Podaj mi pani rączkę na dobranoc.

Drzwi usunęły się lekko, jasna smuga światła

wpadła do ciemnego pokoju, w którym stał Włady­sław, lecz ją prędko przykrył cień jakiś.

Całuj pan, tylko prędko!...

Kiedy jedziemy?

Jutro — wszystko gotowe.

Nazajutrz przed wieczorem, hrabina, Włady­sław i Flora sześciokonną karetą wyjechali na dwo­rzec kolei, o mil kilka oddalony od Korycka. Przed wyjazdem wysłano tylko list do Rabsztyńskiego z zawiadomieniem o wyjeździe pani Amelii i wska­zaniem miejsca pobytu, dokąd pieniądze nadesłane być mają.

Dnia tego, tego wieczoru raczej, w którym Lejba dobijał targu z Władysławem, w jednym z za­jazdów Korycka krokiem poważnym przechadzał się Tarantula. Już to charakterystycznym był krok syna Abramowego: cichy, ostrożny, jakby się lękał n

a


węża nastąpić, a jakkolwiek stopy miał ozute nie w damskie pantofelki z koźlej skórki, chodził tak cicho, że częstokroć nikt obecności jego spostrzedz nie mógł. Idąc tak, zbaczał ciągle na prawo. Po desce Tarantula nie mógłby przejść: zeszedłby ko­niecznie z nakreślonej drogi. Przy spotkaniu się z kimkolwiekbądź w wązkiem przejściu, w korytarzu naprzykład, z daleka już zwracał się bokiem i tak mijał idącego, przyczem nie patrzał nigdy w oczy, jakby się lękał, by ktoś, choć przelotnie, myśli jego nie chwycił. Ten sposób chodzenia miał coś wężo­wego w sobie. I teraz, choć był sam jeden w po­koju zajazdu koryckiego, chodząc po dość przestron­nej izbie, zataczał szerokie koła, omijając uważnie sprzęt każdy, który mu stawał na drodze.

Noc była późna; szmer wiatru i cichy szelest nieustannie padającego deszczu, towarzyszyły ta­jemniczym, ledwie dosłyszanym krokom Tarantuli. W mosiężny, zieloną rdzą pokryty lichtarz opra­wiona łojówka, słabym, migocącym blaskiem oświet­lała słuszną, chudą postać Żyda, ua którego czole znać było kilka prostopadle idących zmarszczek, nie wygładzających się nigdy, jako dowód ciągłej pracy myśli. Czasami zatrzymywał się w połowie swojej tajemniczej wędrówki i słuchał — ale widocznie, że wprawne ucho nie chwytało pożądanego szelestu, bo dalej przedłużał swój spacer, poprawiając knot pa­lącej się łojówki, a niekiedy palcami strącając już przepalony.

Miasteczko spało, dokoła panowała niezamą- cona cisza; przerywał ją tylko jednostajny szmer wiatru, szelest deszczu, cichy krok Tarantuli i ury

­


wany co chwila zgrzyt świerszcza, który, zakradłszy się gdzieś w szczelinę brudnej i odrapanej izby, od­zywał się nieśmiało, jakby się lękał przerwać myśli chodzącego człowieka.

Nagle w sieni dał się chód słyszeć. Tarantula zatrzymał się. Po chwili do drzwi podszedł, uchylił je nieco, wyjrzał i odezwał się:

Lejba, to ty?

Oczywiście, spytał po żydowsku.

Jo! — odpowiedziano z sieni.

Nikła postać o rudych kędziorach wsunęła się do izby.

Aj waj, jaki deszcz! —odezwał się przybyły, zacierając ręce.

Co tam u grafini słychać? — spytał Tarantula.

Zehn tausend — szepnął Lejba.

Zehn tausend!... — zakrzyknął Nojech.

Cmoknął i, snadź ze wzruszenia, ręce mu drżały,

gdy zbliżał się do stołu, na którym leżało rozszcze­pione pióro gęsie i nadbita flaszka z atramentem.

Lejba, kim! — odezwał się.

Gdy się ten zbliżył, Tarantula na stół weksel położył i, usuwając się nieco na bok, tak dalej mówił:

Teraz tu napisz odstąpienie mnie tego wekslu. Co to dziś jest? Środa, jedenasty października — ty pisz: wtorek, siedemnasty. Ja niby u ciebie tygo­dniem później ten weksel kupił. Git! git!...

Przysypał napis piaskiem i drżącemi ciągle rękoma do bocznej kieszeni chałata drogocenny do­kument schował.

Nu, gadaj Lejba, co tam u grafini słychać?..

.


Grafini i ten młody mają, z Korycka wy­jechać.

Nu, a dokąd oni mają wyjechać?...

Lokaj grafini mnie mówił, aleja zapomniał, jak się ten kraj nazywa.

Jak to zapomniał? takie rzeczy nie można zapomnieć!...

Still, still, Nojech! Oni jadą... onijadądotej ziemi, gdzie to jest wielkie miasto, a w tem mieście wielki kościół, a przy tym kościele mieszka ich wielki ksiądz!

Italia! — zawołał Tarantula.

Jo, jo!...

Tam bardzo ciepło jest.

Jo, jo...

Dla nich gorąco będzie — ze złośliwym uśmie­chem dokończył Tarantula.

Powiedz mi, Nojech, na co robisz takie ma- chinacye? Pieniądze mnie dajesz, ażeby ja pożyczył temu młodemu panu, weksel ma na moje imię być napisany, a potem ja tobie sprzedaję twoje własne pieniądze? Powiedz mi, Nojech, co to za machina- cye ty robisz?...

No, to już mój w tem interes!...

Ten młody pan dziwił się, co ja mu takie duże sumy daję...

Nu, a ty co?...

Ja powiedział, że u grafini tylko porządne ludzie bywają.

A on co?...

Co ty za Żyd? — pyta.

A ty co?..

.


Nu, ja jemu powiedział, co ja liandel ru­blami prowadzę.

A on co?

Czy ty z Korycka? — pyta.

A ty co?...

-Ja powiedział, co ja z tamtej strony...

A on co?

On wziął pieniądze.

Ja wiedział, co on weźmie — dokończył Ta­rantula—bo grafini chciała do Italii jechać, czekała tylko na pieniądze, co jej miał Rabsztyński przysłać. Ale tam takie interesa, co ja nie wiem, kiedy on przyśle i ile przyśle. On wziął — i mnie trzeba było, coby on wziął. Gute Nacht, Lejba!

Lejba wyszedł. Tarantula stanął przy oknie i kiwać się zaczął, szepcąc modlitwy wieczorne.

Z gorączkowym pośpiechem pan Jan Murski zajął się jesienną pracą przy roli. Przy pomocy No­jecha w czas jeszcze uporano się ze zbiorem, a choć rzeczywistość nie odpowiedziała marzeniom, bo dłu­go trwające upały letnie niemałą przyniosły szkodę, jednakże rok upływający do pomyślniejszych lat mógł się zaliczać w kronice gospodarskiej i przynieść Murskiemu cztery tysiące rubli czystego grosza. Kto wie zresztą, jakie ceny być mogą? Okoliczni sąsiedzi porobili dawno kontrakty, wzięli się już do wymłotu sprzedanego zboża; jeden tylko Pie- truszyński o sprzedaży mówić sobie nie pozwala, odkładając tę aferę bodaj choćby na rok przyszły.

Murski zdrętwiał

.


A nuż ceny spadną, sąsiedzie? — rzucił niby od niechcenia.

Ja, mości dobrodzieju, rok i dwa pocze­kam; czy mnie co nagli?

Murski spochmurniał.

Ale się nie obawiam — ciągnął Pietruszyń­ski. — Koło świąt Bożego Narodzenia zakręcą się Żydki koło mnie, jak osy koło muszkateli. Nie chciał­bym czekać długo ze sprzedażą, bo nieco potrzebuję grosza na budynki gospodarskie i kupno drzewa do nich. Z kapitału nie ruszę szeląga; tegoroczny uro­dzaj musi mi wszystkie zwyczajne i nadzwyczajne wydatki pokryć. Gdyby nie to, doczekałbym się cen piramidalnych, a tak zaspokoję się i takiemi, jakie będą pod koniec roku bieżącego.

A zboże idzie w górę? — wpół twierdząco zapytał Murski.

Wali, panie dobrodzieju, wali! Ja już młockę rozpocząłem, ażeby w sam czas wszystko gotowe było, bo później łap, cap — to dyabła warte.

Pan Jan odetchnął.

Zależąc teraz od Pietruszyńskiego, mimo woli zaczął się przystosowywać do niego. Wiedział, że okolica cała w promieniu mil kilkunastu,— a kto wie, czy tak wszędzie nie było, jest zupełnie ogołocona ze zboża; jaka pewność, że nagłych nie będzie za­potrzebowań owsa, żyta, pszenicy, tembardziej, że Dawid Krochmal, mieszkający tuż nad samą grani- cą, gdy na jarmark do Raczewa przyjechał, to temu to owemu o wojnie coś szeptał. Oczywiście, że wia­domościom takim nie wierzy się odrazu, ale kto wie, czy Dawid Krochmal nie powiedział prawdy

?


Teraz wszystko się robi błyskiem piorunu. Dziś, ju­tro, zapotrzebowanie zboża może być wielkie; nie- darmo i przezorny Pietruszyński młockę rozpoczął.

Nie wypada inaczej postąpić i Murskiemu. Chwała Bogu, zabudowania gospodarskie są prze­stronne, magazyny przewiewne, zboże się nie zleży, ani ogrzeje — trzeba tylko brać się do dzieła.

Młócić! — wydał rozporządzenie ekonomowi.

Czy jasny pan już sprzedał?

Nie, ale kupcy już znowu biegają.

Ja słyszałem, co i pan Pietruszyński zboże sprzedaje.

Taak?... — zawołał uradowany Murski.

Robota zawrzała.

Od rana do nocy pan Jan był na toku; późno wieczorem wracał do domu zmęczony, oblany potem, zakurzony niemiłosiernie. Nie wychodził tylko na jego spotkanie Władysław, bawiący gdzieś w Ko- rycku, nie witała go uśmiechem, jak dawniej, Anielka. Jakaś cisza i smutek milczący zaległy komnaty sta­rego dworu w Zagajach. Murski czuł ciężar tej atmosfery, którą zmienić tylko mógł powrót Wła­dysława. To też, po całodziennej pracy, wracając na wieczorny spoczynek do domu, zwracał się zawsze do ciotki Felicyi z zapytaniem:

Nie było listu?

Wzruszeniem ramion odpowiadała panna Fe­licya.

Co to jest? — mruczał pan Jau. — Czy jakie nieszczęście nie spotkało tam Władka?

Po kilku tygodniach męczącego oczekiwania na wiadomość od syna, napisał list do Korycka

.


Odpowiedzi nie było.

Via — Italia" nie stało na kopercie listu.

Pan Michał Sokolnicki, wedle rozkazu, odbie­rał listy wszystkie i zachowywał je u siebie do czasu przyjazdu pani i — pana. Nie było rozporządzenia, by odsyłano otrzymane pisma do miejsca bytności państwa.

Hrabina bała się, by jaka wiadomość nie w porę nie zamąciła jej chwil jasnych; obawiała się też, by wieść o tym do Włoch wyjeździe nie rozkazała sta­remu Murskiemu wystąpić z jakąś groźbą do syna. Sokolnicki otrzymał pełnomocnictwo od Amelii i Wła­dysława na odbieranie i kwitowanie z odbioru listów, od Amelii też nadto otrzymał rozkaz tajny przecho­wywania wszystkich do czasu ich powrotu.

Pan Jan niepokoił się — wysyłane listy przepa­dały, od Władysława wiadomości żadnej nie było.

Tymczasem z północy wiatr wionął, drobny, ostry spadł śnieg. Szata biała okryła Zagaje, w je­dnym i drugim pokoju na kominku ogień czerwony błysnął, dawniej radośnie witany przez rodzinę Mur- skich — teraz nikt uwagi na to nie zwrócił. Pana Jana niepokoiło milczenie Władysława, więcej je­szcze stan zdrowia Amelki. Biedne dziewczę zblad­ło, bławatki oczu przygasłem patrzały światłem. Były podobne do dwóch głębokich krynic, świecą­cych smutnem odbiciem nieba. Nieodstępny dawny rumieniec nie zjawiał się teraz na twarzy, ustom uśmiechu zabrakło i barwy koralowej.

Co tobie, dziecko? — pytał ojciec.

Papa wie—odpowiedziała, a łzy napływały do smutnych oczu

.


Co to jest, że Władka niema?

To drugie pytanie zostawało bez odpowiedzi.

Niejeden sąsiad odwiedzał Zagaje, ale nawet te obojętne odwiedziny dla Murskicli były nowem brzemieniem smutku. Pan Jan łudził się słabą je­szcze nadzieją, że Stanisław Rabsztyński odwiedzi dom jego po powrocie z Korycka; tymczasem Rab­sztyński powrócił już oddawna, był u Potulińskick, u Hojskich, Kotwiczów, tylko Murskicli pominął. Pan Jan o tem nie wspomniał Anielce, lecz dowie­działa się prędko o wszystkiem. Odwiedzający Za­gaje sąsiedzi mówili głośno o tym dawnym powro­cie Rabsztyńskiego, nie wiedząc, że ostrze wbijali w serce biednej dziewczyny. Znikł więc najsłabszy cień nadziei.

Anielka dnia tego płakała, Murski chodził po- sępny, jak noc.

Pewnej niedzieli, wchodząc do kościoła w Ra- czewie, spostrzegli Stanisława, wspartego o ławkę. Lekkiem schyleniem głowy skłonił się Anielce, któ­ra zadrżała, zbladła i postąpiwszy kroków kilka ku wielkiemu ołtarzowi, na klęczki padła.

Czego ty się mnie lękasz? — szepnął do sie­bie Stanisław; — zrzekłem się już wszelkich praw do ciebie.

Bladość Anielki przekonała go o prawdzie słów syna Abramowego.

Murski podszedł do Rabsztyńskiego.

Z widoczną niechęcią przywitał go Stanisław.

Dzień dobry panu — odezwał się pan Jan.— Zapomniałeś coś o nas.

Rabsztyński zbył pytanie ni tem, ni oweni

.



161 —

Czy widziałeś się pan z Władkiem? — rzucił Murski.

Bardzo krótko — odpowiedział pytany.

Gdzie on jest teraz?

A skądże ja wiedzieć mogę? — odpowiedział Rabsztyński.

Obojętność odpowiedzi na pytanie, tyczące się przyjaciela, połączona z pewną szorstkością w gło­sie, utwierdziła Murskiego w domysłach, poddanych mu przez Tarantulę.

Nie pytał już o nic, skinął głową i odszedł.

Rabsztyński czuł, że znalezienie się jego było zbyt niegrzeczne. Chciał jednak zerwania stosunków z Murskimi, któreby może ułatwiły powrót wybra­nemu przez Anielkę. Kolizya wypadków nie dozwa­lała czystej prawdzie na wierzch wypłynąć; stosunki Rabsztyńskiego z Murskimi przerwały się, do czego dążył przebiegły syn Abrama. fMijały dni za dniami, przedwczesna zawitała ziina, o Władku słych wszelki zamarł.

W pierwszych dniach grudnia wszyscy miesz­kańcy zagajowieckiego dworu późnym wieczorem sie­dzieli w pokoju jadalnym koło komina, na którym jaskrawo ogień się palił, gdy przed domem dał się słyszeć szelest podjeżdżających saui.

Władek! — zawołał Murski.

Nie zdążył wybiedz z pokoju, gdy we drzwiach stanął Grzegorz.

Kto to przyjechał?—spytał szybko pan Jan.

A to ten Tarantula — odpowiedział stary sługa.

Tarantula. 1

1


Światło do mego gabinetu i proś go tam! Po chwili do gabinetu pana Jana wszedł Nojech.

Witaj, witaj, kochanku! — zawołał uradowa­ny Murski. — Skąd wracasz? co słychać? Mów, mów!...

Żyd usiadł na wskazanem miejscu.

Jakże zdrowie jasnego pana? Murski machnął ręką.

Ot, dziecko mi choruje.

Panna Anielka?

Tak.

A pan się widział z Rabsztyńskim?

Zeszłej niedzieli w kościele.

Nu, i co?

A cóż, nic! — mruknął pan Jan.

Przypomina jasny pan, co ja mówił?

Tak, tak... Ta pani z Korycka wlazła mu widocznie do głowy. Czemuż się nie żeni, do stu tysięcy dyabłów?...

No, już jego i tam niema.

Jakto?

Pani Amelia już ma drugiego. Aj waj, co to za kobieta łapczywa! A pan wie, kogo ona ma?

Cóż to mnie obchodzić może?

Ona ma takiego, co pana obchodzić musi.

Mnie?... — zapytał przeciągle Murski.

Nu, tak, jasnego pana. Pan Jan milczał chwilę.

Jasny pan nie domyśla się?

Z pod rzęs spojrzał na Murskiego, który nagle zerwał się z siedzenia i jak słup stanął.

Mój syn?! — krzyknął. Tarantula twierdząco głową pokiwał

.


Tak, syn jasnego pana!

Łżesz, jak pies! — wrzasnął Murski.

Chwycił pełną piersią powietrze, bo czuł, że

mu coś krtań dławiło.

A!... to być nie może!... — zawołał.

Odetchnął ciężko.

To nie może być — powtórzył.—Wpajałem w niego uczciwe zasady, miał ze mnie przykład... To nie może być!...

Tarantula zakiwał się w fotelu.

Może ja łżę, jak pies; nu, czy ja jasnemu panu prawdę kiedy powiedział? Ja skłamał i o Rab- sztyńskim... może ja jeszcze co skłamał?., niech jasny pan przypomni sobie!

Murski usiadł; znać było na nim zgnębienie wielkie.

Widziałeś go? — wyszeptał.

Nie.

Skądże o tem wiesz?

Dlaczego ja nie mam wiedzieć?...

Jeżeli tak — odezwał się pan Jan—to żar­tów niema. Na brudy żadne ja nie pozwolę. Jutro, zaraz — jadę!

Tarantula uśmiechnął się.

A dokąd jasny pan chce jechać?

Do Korycka, dokąd-że?...

A jak ich w Korycku niema?

To gdzież są, do milion set dyabłów?...

Niech jasny pau spokojny będzie, ale tam są i inne jeszcze rzeczy. Oni wyjechali...

Dokąd? dokąd?...

Nu, ja nie wiem dokąd... Ale mnie o te

m


mówił jeden Żydek z Korycka, od którego pan Wła­dysław pożyczył trochę pieniędzy na drogę.

Władysław? pożyczył? on — nieprzyjaciel długów?...

Aj waj, czego to dla ładnej kobity nie ro­bią różne Władysławy! Nu, on pożyczył, ale ja nie chciał, coliy ten dług był w rękach może gałgana jakiego —to ja go kupił.

Dobrześ zrobił, dobrze — odezwał się szybko Murski. — Nieszczęście! — szepnął.— Ile tam tego jest?

Tarantula wydobył weksel z podpisem Włady­sława i podał panu Janowi.

Jezus Marya! — zakrzyczał stary.

Zachwiał się i runął na ziemię.

W domu całym rozruch się zrobił: Anielka, którą krzyk ojcowski obudził, przypadła mu do ko­lan z płaczem i lamentem, panna Felicya wysłała Grzegorza, by kazał konie zaprzęgać i po doktora ruszył. Po chwili pan Jan otworzył oczy.

Mój syn!—jęknął.

Zemdlał.

Wezwany doktor nie dostrzegł nic groźnego w stanie zdrowia pana Jana. Powodem nagłego omdlenia był silny napływ krwi do głowy, atak apoplektyczny, który skutków groźnych nie pociągnie za sobą, byleby chory zachowywał się spokojnie, a czuwający nad nim ochraniali go od wszelkich wiadomości niedobrych. O przyczynie nagłego za­słabnięcia nie rozpytywał się na razie nikt; dopiero gd

y


T

lekarz, uspokoiwszy obecnych, odjechał, gdy Murski spokojniejszym snem usnął, z zapytaniem do Taran­tuli zwróciła się panna Aniela. Nojech zrazu wa­hał się z odpowiedzią; mówił, że nie wie nic, że niczego się nie domyśla, ale przynaglony natarczy­wą prośbą Anielki, rozmaitemi drogami objeżdżając rzecz samą, powoli zbliżał się do celu.

Ten niespodziewany wypadek silniej związał Nojecha z domem Murskiego. Choroba pana Jana zaniepokoiła go na sery o, nie opuszczał wcale dwo­ru, dowiadywał się co chwila o zdrowie chorego, nieraz godzinę długą przestał u drzwi jego gabinetu, nasłuchując, czy czasem się nie obudził, czy nie żą­da jakiej usługi. Gdy7 nocnem czuwaniem przy ojcu znużona Anielka udawała się wczesnym rankiem na spoczynek, już Tarantula stróżował przy drzwiach i z tkliwością w głosie zapytywał: co słychać? — i nie­raz wyręczał pannę Felicyę, która Anielkę przy chorym Murskim zastępowała. Tem okazywaniem troskliwości niezwykłej bardzo łatwo podbił serca kobiet, i pan Jan Murski, widząc go często przy so­bie, posługiwał się nim chętniej, niż powolnym Grze­gorzem. Tarantula pamiętał o godzicie, w której chory powinien lekarstwo zażyć; obliczał doskonale ilość kropli, nie pomylił się nigdy, nie zapomniał o niczem.

Po dniach kilku pan Jan Murski, widząc nie­odstępnego przy łożu swojem Tarantulę, odezwał się:

Ty jeszcze tutaj?

A jasny pan już zdrów?

Niezupełnie, niezupełnie...

Nu, to jakże mnie jechać?—mówił Nojech.


Panna Felicya ma swoje zajęcie, bo teraz całe go^- spodarstwo na jej głowie, panna Anielka sama nie­zdrowa, to kto jasnego pana dozorować będzie? Ja wiem, co panna Anielka siadywałaby tutaj po dniach całych i nocach, ale to jej zaszkodzić może. Ładny interes — dwóch chorych w jednym domu! A tak, jak ja ją wyręczę to w tem, to w tem, co to jasne­mu panu szkodzi?

Ale ty masz swoje interesa!—szeptał Murski.

Mój teraz interes taki, coby jasny pan był zdrów. Czy pan myśli, że Żyd to już tylko o pie­niądzach myśli?...

Pan Jan wyciągnął prawicę.

Poczciwy!

I szeptał, jakby do siebie:

A syna niema!

Czoło mu się marszczyło, łzy napływały do oczu.

Tarantula uspokajać zaczął:

Niech jasny pan nie myśli teraz o niczem, bo to jemu zaszkodzi.

Ba, nie myśli! — wzdychał Murski. — Przy łóżku mojem ty jesteś, gdy powinien być kto inny.

Nu, on byłby, ale ou nic nie wie. Czy jemu kto powiedział, co jasny pan choruje? Może gdyby jemu kto powiedział, to onby wszystkie romanse po­rzucił i zaraz tu przybiegł. Czy ja wiem! Onby może tak zrobił...

A może nie — doszeptywał Murski.

Ja tak, jak jasny pan, nie myślę; ja wiem, co onby zaraz przybiegł, ale ja nie wiem, dokąd do niego pisać

.


Bronisz go, ale nie we wszystkiem obronić potrafisz.

Dlaczego nie we wszystkiem?

A ten dług, który zaciągnął?...

No, to prawda, co on źle bardzo zrobił, ale teraz niech jasny pan o tem nie myśli. On bardzo źle zrobił, ja nawet nie przypuszczał, co on tak zrobi, ale już się stało.

Spojrzał na Murskiego.

Jasny pan ma się lepiej?

Rzucił okiem na zegar ścienny i wziął się do obliczania przepisanych kropli przez doktora.

Anielka, która zrazu podzielała niechęć Wła­dysława do Tarantuli, teraz, widząc szczere zajęcie się jego chorym ojcem, bo nieraz i w nocy wyręczał ją w czuwaniu, mimowoli lgnęła ku niemu, łaskaw- szemi patrzała oczyma i nieraz drobniutką dłoń wy­ciągnęła, dziękując za doznane usługi. Tarantula te dowody łaski przyjmował z wielką wdzięcznością i uniżonością; wieczorem, gdy pan Jan Murski usnął, wsuwał się cichaczem do pokoju, w którym znajdo­wała się Anielka z panną Felicyą; proszony, siadał oględnie na brzeżku wskazanego krzesła i nieśmiało zaczął się mieszać do rozmowy. Auielka nie miała nic przeciw temu wtrącaniu się; przeciwnie, ośmie­lała go sama, bo jeszcze Tarantula nie wypowiedział się przed nią ze wszystkiego, co wiedzieć chciała. To o tem, to o tamtem mówił, ale zawsze postawił jakiś znak zapytania, na który odpowiedź w dniu jutrzejszym dać obiecywał. Nie chciał odrazu pozby­wać się wszelkich zapasów wiadomości, bo czuł, że po roztrwonieniu tych skarbów może być już niepo

-


l(j« —

trzebny, a on chciał powoli zawładnąć wszystkiem i wszystkimi, stać się pożądanym, niezbędnym, nie­mal członkiem rodziny.

Inaczej tę ostrożność w wypowiadaniu się ro­zumiała Anielka. Wiedziała dobrze, że Tarantula jest posiadaczem różnych wiadomości o Władysławie i o ltabsztyńskim, wiadomości niemiłych, które przy­prawiły i ojca o chorobę; oględność więc tę tłóma- czyła pewną obawą opowiadającego, że gdyby od razu odkrył prawdę całą, możeby i ona, nie będąc przygotowaną, nie zniosła wieści bolesnej. Nie na­legała więc, z pewną trwogą tylko czekała wieczoru. Stary Murski usypiał, w przyległym do gabinetu pokoju zbierały się ciotka i Anielka, po chwili, wi­dząc, że był czekany7, wsuwał się na palcach Taran­tula i, uniżenie ucałowawszy rączki pań, zasiadał koło nich, rzucając pytania i na pytania odpowia­dając. W ciągu kilku takich wieczorów Anielka do­wiedziała się o wszystkiem. Żal jej było Władka, ale znów potępić go nie umiała. Kochał —więc cóż to za grzech? Żle zrobił, że bez wiedzy ojca kraj opu­ścił, źle bardzo zrobił, zaciągając dług tak znaczny, ale jak w jednem, tak drugiem, nie było jeszcze zbrodni.

Przelotna, dziwna nawet myśl przemknęła jej przez głowę: czy, straciwszy Amelię, nie wróci te­raz Stanisław do niej? Tarantula w opowiadaniu swojem o Władysławie i pięknej mieszkance Korycka, pomijał z rozmysłu Rabsztyńskiego, domyślając się, że przyjdzie chwila i na ten przedmiot. Nie szło mu wcale o wyświetlenie prawdy, chodziło mu głów­nie o zjednanie sobie Anielki, która, sekundują

c


dawniej brata, w Tarantuli niechętnego gościa wi­działa. Pan Jan Murski, straciwszy wiarę w syna, całern sercem do córki się zwrócił, a Nojech wie­dział, co znaczy miłość do jedynaczki, i to w takich, jak obecnie, warunkach; wiedział, że to ciche, skrom­ne, ukochane dziewczę, może wszechwładnie zapa­nować nad zbolałem sercem ojcowskiem. To już nie z Władysławem gra, nie z namiętną, burzliwą naturą mężczyzny, który podrażniony w miłości własnej i przed rodzonym ojcem okoniem może stanąć; upór wywoła upór, a jeżeli i zmilczeć potrafi, to przed raz powziętą myślą nie cofnie się wcale.

Panna Anielka—szeptał sobie nieraz w my­śli Tarantula—ani z żadnym panem na Korycku nie ucieknie, ani żadnemu Lejbie nie da się namówić do podpisania wekslu; panna Anielka nic takiego nie zrobi, za coby się tatko gniewał, za sobą więc ją, nie przeciw sobie, mieć potrzeba.

Postawiwszy tak kwestyę, umiał się do niej z całą przebiegłością zastosować Nojech Tarantula. Już zrobił tyle, że zyskał wdzięczność Anielki za szczere zajęcie się chorym ojcem; gdy znużona nie- ustannem czuwaniem opadała na siłach, on nalegał, żeby się wyręczyć pozwoliła, i z przyjętego zadania wywiązał się doskonale. Pan Jan Murski widział go chętnie przy sobie; męcząc się sam rozmową, słuchał chętnie opowiadań Tarantuli.

Ilekonwalescencya następowała nader powoli. Ciało dźwignęłoby się bardzo szybko, ale jakiś robak zgryzoty toczył wnętrze jego duszy. Czasem godzi­nami całemi leżał bezsilny, nieruchomy; długich przemówień, tkliwych słów Anielki potrzeba było

,


ażeby się obudził z tego snu na jawie. Drżącą, ręką wtedy przytulał dziewczę swe do piersi, tłumiąc westchnienie i połykając łzy. Anielka wiedziała o czem myślał, co wyciskało te łzy z oczu ojcowskich. Chciała nieraz pomówić z ojcem, wytłómaczyć przed nim postępek Władka, ale Murski poruszał dłonią i szeptał:

Cicho, cicho!... Nie godziło się tak postąpić ze mną, który najlepszym dla niego przyjacielem byłem. Nie oszukałem go nigdy; on mnie oszukać nie miał prawa. Skłamał, mówiąc, że jedzie, by się o Rab- sztyuskim dowiedzieć; wyłudził ode mnie pieniądze, ciebie niby na względzie mając, a tymczasem gnała go miłość nieczysta, o której wstyd mu było wspo­mnieć przed ojcem. I zaciągnął dług ogromny, on, strofujący mnie, zem się wdał w interes z Żydem — a dziś ten Żyd, jak pies, przy łożu mojem czuwa, gdy ten... mój syn...

Silne łkanie stłumiło mu słowa.

Płakała cicho i Anielka, okrywając pocałun­kami rękę ojca; gołębia jej dusza czuła pewien żal do brata, ale na słowo potępienia nie mogła się zdo­być. Zawinił! — lecz go rozgrzeszała miłość.

Murski uśmiechnął się gorzko.

Ja mu takiej miłości nie przebaczę — szepnął.

Tarantula się wmieszał:

Niech jasny pan tak nie gada. Ona przej­dzie, jak każda choroba przechodzi. Panicz młody, to jeszcze odróżnić nie może prawdziwego dukata od fabrykowanego. Niech tylko jasny pan zdrów będzie, to ja sam pojadę ich poszukać, jego i te pa­nie na Korycku, i wszystko się naprawi. Tu więce

j


grafini "winna, niż syn jasnego pana; on dobry człowiek, ona z jego dobrego serca skorzystała.

Pojedziesz? wyszukasz?— odezwał się Murski.

Niech tylko jasny pan zdrów będzie.

Stary uspokoił się nieco, Anielka z wdzięczno­ścią spojrzała na Nojecha.

"Wieczorem, jak zwykle, zebrali się wszyscy w przyległym do gabinetu Murskiego pokoju. Ta­rantula, który zawsze siadywał przy drzwiach, za­proszony przez Anielkę, zbliżył się do stołu, zrazu nieśmiało, opornie, ale zachęcony przez pannę Fe- licyę, zajął wskazane miejsce naprzeciw pań naszych. "Wkrótce zjawiła się przed nim szklanka herbaty, którą Nojech, nalewając na miseczkę, popijać za­czął; ośmielił się nawet dłoń wyciągnąć po sucharek i, maczając go w chińskim napoju, cmoktał, wygła­dziwszy wpierw łyżeczką nabrzmiałe ciasto. Nie mógł ze zdumienia wyjść Grzegorz, zobaczywszy Tarantulę, pijącego razem z państwem herbatę; był on zdecydowanym antysemitą i, gdyby nie wymowny wzrok Anielki, oraz znaczący ruch głowy panny Felicyi, kto wie, czyby nie nakazał subordynacyę synowi Abramowemu. Namarszczył się jednak okrut­nie i, usługując przy stole, starał się zawsze być plecami obróconym do Żyda, gdy zaś panna Felicya kazała mu drugą szklankę herbaty podać Tarantuli, miłość własna starego Grzegorza do żywego uczuła się dotkniętą.

Tego to już nie! — odezwał się w poczuciu obrażonej godności.

Grzegorzu! — zawołała ostro panna Felicya.

Kiedy nie, to nie! Od kiedy Zagaje Zaga­jami, a Grzegorz Grzegorzem..

.


Idźcie już, idźcie! — przerwała szybko Aniel­ka, domyślając się słów końcowych starego sługi.

Ilozkaz był z wielkiem zadowoleniem spełniony. Tarantula uśmiechnął się, pogładził brodę i przyjął szklankę z rąk panny Felicyi.

Zaiste, dziwny to był obrazek zebrania fa­milijnego. Przy niewielkim, okrągłym stole, na któ­rym paliła się mlecznym abażurem przykryta lampa, siedziały trzy osoby, nic, zdaje się, wspólnego nie ma­jące z sobą. A jednak w tej chwili była jakaś nić, wiążąca je wzajemnie. Jak to się stało, ani ciotka Felicya, ani Anielka, nie mogłyby wyczerpującej dać odpowiedzi; jednak ten człowiek umiał zapanować nad przesądami, wcisnąć się niespodzianie do ich to­warzystwa, stać się najpierwszym posiadaczem ta­jemnic rodzinnych, bez którego nic się już stać nie mogło, który wiedział o wszystkiem, ba! — więcej nawet, niż w całej sprawie zainteresowane osoby. On jeden tylko mógł rozwiązać węzeł zagadki, od niego jednego tylko oczekiwała dzisiaj Anielka pew­nej wiadomości o najbardziej ją obchodzącym przed­miocie, tak starannie dotąd unikanym przez Taran­tulę. W prostocie swojego ducha, dziewczyna to uparte o panu Stanisławie milczenie brała za pewien objaw delikatności ze strony Nojecha, który nie chciał poruszać drażliwej struny, dotykać niezabliżnionyćh jeszcze ran jej serca. Skromność dziewicza nie po­zwalała uprzedzać pytania, grzecznem obejściem się chciała pozyskać dla siebie posiadacza tajemnic pew­nych, wynagrodzić zresztą dawne, wyniosłe nieco z nim obchodzenie się, tembardziej, że podbijało ją z dniem każdym przywiązanie Tarantuli do ojca

,


jego troskliwość nad chorym, jego nawet, w małej cząstce, zajęcie się gospodarstwem. Nie proszony, nie dziękowany, lecz niby dobrą powodowany wolą, Tarantula to tu, to tam zaglądał; zachodził do staj­ni, obór, jakiegoś chłopca folwarcznego za niepo­rządek zburczał, zwrócił uwagę na nadwyrężone za­wiasy spichrza, i gdy konie robocze do napoju pę­dzono, wyręczając zajętego inną jakąś robotą eko­noma, sam stał przy nich, pilnując, by wszystko w należytym odbyło się porządku. Oczywiście, że to wszystko dochodziło do wiadomości pana Jana, któ­ry postępowania Tarantuli niczeni innem wytłómaczyć nie mógł, tylko wdzięcznością za uczynione mu niegdyś dobrodziejstwo. Zwracał też często na to uwagę Anielki, która wciąż więcej otrząsała się ze swoich dawnych uprzedzeń i wreszcie przyznać mu­siała, że Tarantula jest prawdziwym przyjacielem ich domu.

Powoli, powoli, tak się przyzwyćzajono do obecności Tarantuli, że jeżeli którego dnia opóźnił się z przyjazdem na wieczorną herbatę, Anielka oczekiwała go, a panna Felicya okazywała widocz­ne zaniepokojenie. Rozmowy zwykłe rozpoczynano o Korycku. Nojech za każdym razem jakiś szczegół dotąd nieznany dodawał o Władysławie lub pani Amelii, ale domyślał się łatwo, że innej wiadomości chciano od niego.

Ciekawa jednak jestem, co myśli teraz o tem wszystkiem pan Rabsztyński? — rzuciła pewnego wie­czoru, niby od niechcenia, Anielka.

Małe oczki Tarantuli błysnęły

.


Panienka nie widziała się z panem Rab- sztyńskim?

Nie.

Nu, on człowiek bardzo rozumny.

Wiem o tem.

Co on ma sobie głowę nabijać taką panią, ćo o nim nie myśli?

Anielka stłumiła dech w piersi.

Zatem?...

On żadnej awantury, ani żadnego gwałtu nie zrobił, troszkę tylko markotny do swojego Rab- sztyna powrócił.

Niebardzo go pani Amelia musiała obcho­dzić, kiedy tak prędko dał wszystkiemu za wygra­ną — wtrąciła ciotka.

I ja tak myślę, ciociu—odezwała się w za­myśleniu Anielka.

A wy co na to? — zwróciła się do Nojecha z zapytaniem panna Felicya.

Ja myślę, że jak pani grafini przestanie się bawić z panem Władysławem, to znowu o panu Rab- sztyńskim przypomni.

Ale czy wtedy zechce o niej przypomnieć pan Stanisław? — odezwała się Anielka.

E, mężczyzna! — rzuciła ciotka.

Ciociu! — szepnęła siostrzenica.

A wy jak sądzicie? — zwróciła się znów do Tarantuli stara panna.

Nim zdobył się na odpowiedź, ciotka Felicya, zawezwana przez gospodarskie sprawy, wyszła z po­koju.

Ja nie wiem nic — półszeptem odezwał si

ę


Tarantula, pochylając się nieco ku Anielce. — Ja tylko wiem, że tak, jak jest, nie może być, a jak jest, to ja bardzo prędko dowiem się, bo mam inte­res do pana Rabsztyńskiego. On wie, co ja czło­wiek uczciwy i ma zaufanie do mnie; on przede mną żadnych sekretów nie ma i powie to nawet, czegoby rodzonemu bratu nie powiedział. Jak ja sobie miar­kuję, to on, nim do Korycka pojechał, miał bardzo porządne myślenie; on mówił mi coś o tem, niezu­pełnie wyraźnie, ale mówił. Dopiero w Korycku nieszczęście się stało. Nu, ale to mogło być tak, jakby człowiek silnego araku się napił, po którym zamieszanie w głowie się zrobiło przez noc jedną i dzień jeden. Mozę on tylko się upił, a teraz, wi­dząc, że kto inny ten arak zaczął pić, nie zechce już tej butelki dotykać. Ja myślę, że to tak jest, a jak jest, to ja się dowiein. Niech panienka spo­kojna będzie.

Ze spuszczonemi oczyma słuchała tych słów Tarantuli Anielka. Serce jej biło nierówno, malutki promyk nadziei zajaśniał w jej duszy. Uczucie, które się miłością zowie, zrodzone w spokoju i szczęściu, nie umarło pod nagłem dotknięciem dłoni przewrot­nego losu, przeciwnie, rozwinęło się szybko mimo jej woli, wiedzy i chęci może. Zrazu, na wieść otrzymaną z ust "Władysława, tyczącą się stosunku Rabsztyńskiego do Amelii, łzy obfite z jej oczu trys­nęły; później, daleko później, uczuła ból zawodu, a im więcej rozmyślała nad tem, tem czuła się bar­dziej nieszczęśliwą, samotną, opuszczoną. I rozdraż­niając się tak myślami, zaczęła coraz silniej kochać niewiernego, wynajdowała powody, któreby go unie

­


winnić mogły, a choć po przelotnem widzeniu się z nim w kościele, po milczącem zamienieniu spojrzeń, nie miała już wątpliwości, że obojętną mu była,— tem dotkliwszy ból czuła w swem sercu, tem to ser­ce wciąż natarczywiej upominało się o wydarte sobie prawa. Kochała milcząc, bez żadnej nadziei w zmia­nę losu.

Aż oto kilka słów Tarantuli kilka, złudnych może, promieni rzuciło do jej duszy.

Bez awantur, bez gwałtów żadnych, odstąpił komu innemu przedmiot swej miłości i spokojnie wró­cił do swego Rabsztyna."

Czy z taką obojętnością rzucić można to, co się tak bardzo kochało? —spytała siebie w duchu.

Było więc to uczucie przejściowe, chwilowy szał po wypiciu silnego napoju.

Uchwyciła się tej myśli, tej prawdy, którą jej podsunął niespodziewanie ten człowiek, dawniej tak wstrętny dla niej.

Niech panienka spokojną będzie... — szepnął dziwnie tajemniczo.

Tym szeptem wkradł się do jej serca, stał się wspólnikiem jej myśli, niewołanym pocieszycielem. Nić, którą uważała za przerwaną raz na zawsze, ten człowiek w dłonie swoje ujął i stanął nagle pośrodku drogi między nią a Stanisławem. Ten szept zanadto był wymowny, ażeby go nie zrozumiała: “Bądź spo­kojną, pojadę, dowiem się, przeze mnie będziesz wie­działa o wszystkiem."

Dziwny powiernik!

Była chwila, że spojrzawszy na tę słuszną, chudą postać Żyda, w długi chałat ubraną, uczuł

a


rumieniec na twarzy, ale Tarantula przewrotnych uczuć swoich uie zdradził żadnym uśmiechem, zda­wał się szanować jej smutek i milczenie, nie żądał żadnej spowiedzi; co robił, robił z wewnętrznego popędu szlachetności, z wdzięczności zresztą za dozna­ne niegdyś dobrodziejstwa od jej ojca. Słowa pocie­chy wymówił szeptem nawet, jakby nie chciał obra­żać jej uczuć.

Różne myśli zaczęły przebiegać przez jej głowę.

Kto wie, co los ma w zanadrzu?...

Ach! wolałaby, żeby kto inny stanął teraz przed nią i, jeżeli można, tę nić zerwaną nawiązał. Ale ojciec, złożony chorobą, nie może spełnić jej życzeń niewymawianych, a po ostatniem widzeniu się w Ra- czewie ze Stanisławem, kiedy tak obojętnie był prze­zeń przyjęty, nie pozwoli już duma zbliżyć się mu do niego. Zresztą ona, Anielka, nie pozwoliłaby na to. Łatwiejby to przyszło Władysławowi, gdyby był tutaj. Ale ojciec chory, Władysław daleko, ciot­ce tak drażliwej misyi polecićby nie mogła, bo taby z wróbla zrobiła wołu, i nimby do czego przyszło, nie do wypicia nawarzyłaby piwa. A najważniejszem jest to, że ona, Anielka, nic mówić nie chce i nie powie. Domyślać się wolno, spełnić nawet niewypo­wiedziane żądanie, ale nikt się nie domyśli, nikt się do spełnienia nie weźmie. Wypadkiem, niezrozumiałym dla niej, jeden Tarantula myśl jej odgadł. Ona nie mówiła nic, on nawet nie wie, że to życzeniem jej było. Pojedzie, zobaczy się ze Stanisławem — dla własnej ciekawości języka zasięgnie, i w ten sposób będą wiedzieli o sobie, nie mówiąc nic przed nikim, Tarantula. 1

2


nie robiąc żadnych kroków wzajemnego zbliżenia się, coby, dla niej szczególnie, ubliżaj ącem było.

Kto wie, co czas przyniesie?...

Może pewnego wieczoru, gdy rozmawiać, jak dzisiaj, będą, gdy przedmiotem rozmowy, jak dzisiaj, będzie Władek, Amelia, Stanisław,—Tarantula ode­zwie się:

A wie panienka, że on o grafini nie myśli?

Gdy tak się odezwie, to już dwa końce roze­rwanej nitki będą związane, i kto wie, co jeszcze czas przyniesie?...

Lotem błyskawicy przesunęły się podobne myśli przez głowę dziewczyny. Na uspokajające słowa Tarantuli nie odpowiedziała nic, tylko długie spoj­rzenie zatrzymała na jego twarzy, dziękując milcze­niem za wyszeptane wyrazy pociechy.

Tego chciał przebiegły syn Abrama.

Nieprzyjaciół już nie miał: jednych usunął, in­nych pokonał.

Dni stawały się coraz chłodniejsze; zawieje śnieżne, to nagła odwilż z drobniutkim połączona deszczem, naprzemian nawiedzały ziemię; powietrze było niezdrowe, dla trawionego jakąś wewnętrzą (go­rączką pana Jana — zabójcze. Ściągnął się jednak z łoża, chciał wyjść, obejrzeć gospodarstwo, ale do tego sił mu brakło.

Niech jasny pan będzie spokojny, ja był, ja widział — mówił Tarantula.

Wszystko dobrze? — pytał Murski.

Dwa konie zdechły, młockarnia się popsuła, ale ja konie kupił i młockarnię naprawić kazał.

Pokazał rachunek

.


Dziękuję — szepnął Murski.

Różnorodne a duże były wydatki. Pan Jan

gotówki nie miał, liczył na zboże niesprzedane, a tu gospodarstwo i utrzymanie domu kosztowało niemało.

Wszystkiemu zapobiegał Nojech.

Opłacał robotnika, służbę dworską i folwarczną, Wszystkie produkta spożywcze, cukier i herbatę na­wet osobiście przywoził z miasteczka, i zapytany do­piero przez pana Jana: “Ile tam ci się należy?" sumienny pokazywał rachunek. Cukier podrożał, mięso zdrożało, ale pan Jan nie wdawał się w dłu­gie debaty, milcząc, przyjmował wszystko do wia­domości i okrągłą sumę za wydatki, z dołączeniem dziesiątego procentu, na podsuniętym wekslu pisał.

Kamieniebym gryzł, gdyby nie to poczciwe Żydzisko! — mówił w myśli.

Ile wynosiła ogólna suma, ile takich drob­nych weksli nazwiskiem swojem opatrzył — tego nie wiedział.

Cóż to go zresztą obchodzić mogło?

Nie mając złamanego szeląga, pożyczki potrze­bował. A czy sam kupi funt herbaty, czy go No­jech wyręczy, zawsze to będą pieniądze Tarantuli. Dziwna apatya nim owładła—może wskutek cho­roby, może wskutek bólu wewnętrznego, którego przyczyną był postępek Władysława. Gdy jednak na siłach się wzmocnił, zapragnął rozpatrzyć się W położeniu i rachunek sumienia uczynić.

Ogólna suma należności, razem z długiem Wła­dysława i dołączonymi procentami, wynosiła okrąg­ło 27,500 rubli.

Murski przeraził się

.


Czem ja to spłacę? — szepnął.

Dużo tego nazbierało się — dodał Taran­tula — ale gdyby' nie syn jasnego pana, to wszystko byłoby dobrze. Ale ja panu powiem co? Tu nie po­mogą żadne lamentacye, tu trzeba zrobić tak, ażeby jasny pan ten zły interes odrazu się pozbył i na czystą wodę wypłynął.

Myślisz o lesie? — mruknął Murski.

Ja wiem, że jasny pan go lubi, jak dziecko rodzone.

Pan Jan łypnął powiekami.

Ja nie mówię o lesie, jaśnie panie! Ja po­wiedział, co ja chcę, żeby las był cały, i Zagaje jak złoto czyste. Jasny pan słyszał, co ja powiedział był tak?

A jednak wszystko okrutnie się plącze...

A czy to ja temu winien? Jasny pan su­mienny człowiek i uczciwy człowiek, to tego nie powie. Ja Koszmirskiego zapłacił i mniejszy procent wziął i brzydki dokument oddał i bez żadnego za­robku weksel pana Władysława, wielkiemu gałga- nowi wydany, kupił, i kiedy jasny pan do łóżka na chorobę się położył, to ja nie żałował fatygi, inne interesa potracił, a konie zdechłe żywymi zastąpił, robotnikom pieniądze dawał, wszystko jedzenie do domu kupował i młockarnię wyreparował. A coby było bez tej reparacyi?... Ja jasnemu panu dał ra­chunek — a czy on taki wielki? Czy jasny pan ta­niej kiedy płacił? Jasny pan sumienny człowiek i uczciwy człowiek, to nic złego o poczciwości No- jecha nie powie

.


Ale tak, tak —odezwał się Murski. — Gdy­byś nie ty, to nie miałbym kawałka chleba.

A czy to ja dla siebie robił?... niech jasny pan powie. Co to gadać! Gdyby nie dług pana Wła­dysława, żadnegoby długu nie było!

Niegodziwiec! — zgrzytnął Murski.

Teraz trzeba inny interes zrobić.

Zacząłeś coś o tem mówić.

Jasny pan mnie winien 27,500 rubli.

Tak — szepnął pan Jan cicho.

Jasny pan mnie mówił, co młyn, spust sta­wów, propinacya, tysiąc pięćset rubli rocznego do­chodu jasnemu panu przynosi?

Tak, tysiąc pięćset rubli.

Ja młyn, spust stawów, propinacye na lat piętnaście w arendę wezmę i wszystkie pieniądze z góry jasnemu panu zapłacę; a że wszystkie pie­niądze zapłacę z góry za lat piętnaście, to jasny pan mnie młyn, stawy i propinacye odstąpi za tysiąc trzysta rubli. To będzie tak: 19,500 rubli ja panu płacę, a że jasny pan mnie winien!27,500 — to ca­łego długu zostanie tylko 8,000, mniej niż było. I co teraz jasny pan o Nojechu powie?

Murski się poruszył.

Dwuletnim urodzajem ten dług spłacę.

I co teraz jasny pan o Nojechu powie? — powtórzył Tarantula.

Pan miał łzy w oczach.

Nie zapomnę ci tego nigdy — wyszeptał.

Po chwili odezwał się:

A słyszałeś co o Pietruszyńskim?

Szajgiec! — mruknął Tarantula. — On ko

-


nieczuie chce pańskie Zagaje kupić, ale mnie pier­wej włosy na dłoni wyrosną, niż 011 do Zagajów wjedzie.

Słyszałem, że zboże sprzedaje?

Nu, niech sprzedaje, to jasny pan zobaczy, za jaką ja cenę u jasnego pana kupił.

A jakie są ceny obecnie?

Powiem jasnemu panu, co ja teraz nic nie wiem. Jak jasny pan chorował, to ja w Zagajach siedział i z żadnym kupcem się nie widział. To już Pietruszyńskiego interes, a później nasz interes.

Po kilku dniach Murski, czując się wzmocnio­nym, wyjechał do Raczewa i zawarł z dobroczyńcą swoim kontrakt, mocą którego młyny, stawy i karcz­my na lat piętnaście przeszły w posiadanie Noje- cha. Tym sposobem pozbył się gotowego grosza, i juź nie było wydatku, któryby mógł być popełnio­ny bez wiadomości i pomocy Tarantuli. Każda łyż­ka strawy do ust wzięta, najskromniejsza sukienka dla Anielki, były obłożone niemałym podatkiem na rzecz cierpliwego wierzyciela.

Pan Jan czuł, że dobrowolnie grunt z pod nóg swoich usunął, ale za plecyma las mając i ceny Pie­truszyńskiego, pocieszał się wciąż nadzieją lepszej przyszłości.

Dziwna zmiana od czasu choroby w nim zaszła. Owładło nim lenistwo jakieś, pewna obojętność na wszystko, co go otaczało. Chwilowo rozbudzał się z tej apatyi, ale te złudne porywy łamała myśl ja­kaś gniotąca.

Czy to warto! — wybiegało mu z ust.

I znowu w sen zapadał

.


Dawna energia i siła opuściły Murskiego, do gospodarstwa dowiadywał się rzadko, zostawiając wszystko na łasce ekonoma, o którym jak najlepsze świadectwo wszędobylski Tarantula dawał. I po­wierzchownie pan Jan zmienił się bardzo, dziwnie szybko posunął się w lata. Dawniej pielęgnował tylko wąsy sumiaste, teraz brodę zapuścił, która wciąż więcej białemi srebrzyła się nićmi. Anielka ze strachem dostrzegała tę zmianę w ojcu. Starzał, pochylał się ku ziemi, czasem zanurzony w fotelu, zajęty tajemniczemi myślami, godziny całe spędzał; niegdyś porywczy, teraz łagodnym się stał, jak bara­nek; nawet burza, wywołana przez ciotkę Felicyę, dziś go już poruszyć nie mogła.

O Władysławie nie wspominał — i to najwięcej bolało Anielkę.

Ożywiał się wtedy tylko, gdy Tarantula przy­jeżdżał.

Dniami całymi zamykał się z nim w gabinecie i słuchał różnych opowiadań Żyda, wywnętrzając się przed nim z boleści swoich. Tarantula podzielał obu­rzenie pana Jana., dolewał oliwy do ognia, wstrętne rzeczy opowiadając o mało znanej sobie przeszłości pani Amelii. W schorzałym umyśle znękanego star­ca postać Władysława zarysowała się potwornymi rysami. O przebaczeniu nie było mo\vy; pan Jan nosił się z myślą przelania całego majątku na rzecz Anielki.

To wywnętrzanie się przed Tarantulą" z- naj­skrytszych myśli swoich, to mimowolne poddanie się wpływom człowieka, stojącego pod każdym wzglę­dem na przeciwnym biegunie, dziwnemby się nieje­


dnemu "wydało, a jednak, kto przypatrywał się du­szom ludzkim, odnajdował w nich tysiąc zagadek, tysiąc niepogodzonych na pozór sprzeczności. Czę­sto zranione serce potrzebuje pociechy, często po­trzebuje ciągłego rozdrażniania swych ran, i to mu niby ulgę sprawia. Przypominanie doznanej raz krzywdy, urazy bolesnej, gniew wzbudza i, jak nar­kotyk, dodaje, choć chwilowo, sił sztucznych. Mil­czące zasklepienie się w bólu powolnemu konaniu się równa, dotknięcie rany energię wzmaga.

W tym drugim wypadku znajdował się Murski.

Co go poruszyć mogło, co ułagodzić jego gnę­biący smutek?

Nic!

On należał do tych, którzy potrzebują ciągłe­go przypominania raz doznanych krzywd; w żaden kompromis z krzywdzicielem nie wchodził, nie dbał o pobudki winy, nie szukał przyczyn, przebaczyć nie chciał, bo za wielkie zdawało mu się przestępstwo. Potrzebował wyspowiadać się z bólu i znaleźć po­twierdzenie swym słowom, czego nie rozumiały ota­czające go kobiety. Anielka broniła brata, ciotka Felicya na pana Jana całą winę składała; ani pierw­sza, ani ostatnia, nie wspominały nic o własnych jego cierpieniach.

Czy z niemi można było mówić?

Tarantula słuchał cierpliwie skarg, potakiwał każdemu słowu Murskiego, ubolewał nad nieszczę­ściem, podnosił je do kwadratu, uprzedzał myśl ka­żdą i po jednym cierniu do cierniowego i tak już wieńca dodawał. Przed kobietami musiał pan Jan milczeć; tu popuszczał wodze narzekaniom, co m

u


pewną, ulgę sprawiało. Nieprzyjaciel przyjacielem się stawał, dbając tylko o własny interes — człowie­kiem, rozumiejącym cierpienia cudze.

Postawiwszy tak rzeczy, Tarantula nie życzył sobie wcale powrotu Władysława, ani jego pogodze­nia się z ojcem. Przed Anielką inaczej mówił, czem zjednywał przychylność jej ku sobie; do tego kilka skąpych wiadomości, udzielonych mimochodem o pa­nu Stanisławie Pabsztyńskim, czyniło go pożądanym zawsze gościem w Zagajach.

Według relacyi Tarantuli, pan Stanisław dał za wygraną wszelkim o Amelii marzeniom, mówił nawet o niej z pewnem lekceważeniem. Tarantula zauważył smutek jakiś na czole Pabsztyńskiego, ale on się nie tyczył grafini.

Do serca Anielki otucha wstąpiła.

Gdzie lekceważenie jest, tam niema już miłości. A ten smutek?...

Dziwnie pełno w piersi dziewczęcia się zrobiło.

Ach! czemu Władka niema? — szepnęła.

Każdej soboty umyślny wyruszał do Paczewa

i przywoził z poczty gazety i listy. Właśnie jeden list przyszedł zaadresowany do Anielki.

Władek! — krzyknęła.

Obejrzała się szybko — nie było nikogo.

To lepiej!

Kto wie, co pisze? dlaczego do niej tylko pisze?

Cisnąc dłonią niespokojnie bijące serce, pobiegła do swojego pokoju, by niewidziana przez nikogo, list odczytać.

Pozerwała kopertę, przerzuciła kartę, szukając podpisu, jakby się obawiała, czy wzrok jej nie oszukał

.


Władek" — podpis wyraźny. Wróciła do pierwszej stronicy. “Rzym."

Zdziwienie odmalowało się w jej oczach.

Władek w Rzymie? — szepnęła. Zaczęła czytać:

Droga, droga zawsze AnielciuL.

Poczciwy! — zawołała.

Zbliżyła się do okna i, drżąc jak listek osiny, czytała następujący list brata:

Rzym, 27 listopada. “Droga, droga zawsze Anielciu! “Wyobrażam sobie Twoje zdziwienie. “Rzym!

Twój Władek w Rzymie. “— A co on tam robi? — zapytasz. “Doprawdy, sam nie wiem, jak odpoAvie- dzieć Ci na to; długo nawet wahałem się z my­ślą napisania tego listu do Ciebie, bo obowiąz­kiem moim było odezwać się wprzód do ojca, ale pewna bojaźń wstrzymała mnie od tego pierwotnego zamiaru. “Bojaźń?

Nie uprzedzaj pytań, kochana moja; w czas przyjdzie wyjaśnienie zagadki.

Wiem, że niepokoiliście się o mnie, bo też zawiniłem przed Wami, nie dając tak dłu­go żadnej wiadomości o sobie; źle nawet bar­dzo uczyniłem, bo kto wie, czy jaka ubliżająca mi plotka nie poprzedziła tego listu i w czar­nych barwach nie odmalowała Waszego Wład­ka. Ty możebyś niezupełnie jej uwierzyła

,


ale ojciec... Nie wiem, jak było, wiem tylko, moja najdroższa Anielciu, że pisząc ten list do Ciebie, piszę szczęśliwy, szczęśliwy, szczę­śliwy!...

Nie domyślasz się niczego?

Ach! jeżeli przypomnisz sobie kilka słów, rzuconych Ci niegdyś przeze mnie o pani Amelii Koryckiej, to ten trzykrotny okrzyk szczęścia nie będzie już dla Ciebie zagadką.

Kocham, jestem kochany i szczęśliwy!

Ale co znaczy Rzym? — zapytasz.

W kilku słowach muszę Ci donieść o wy­padkach mojego życia.

W Warszawie jeszcze, studentem będąc, zobaczywszy raz na balu panią Amelię, przy­lgnąłem do niej całem sercem. Widywaliśmy się później dość często, ale nie przypuszczałem nigdy, ażebym i ja kilka niezatartych rysów w jej pamięci zostawił. O tem uczuciu, które powoli owładnęło mną całym, nie wierząc we wzajemność, nie wspomniałem ni razu przed nią. Nic więc dziwnego, że ona w stosunku ■do mnie obojętną i zimną była. Piękny to jest rys jej charakteru, ta duma kobieca, która na­wet w takich okolicznościach potrafi zapano­wać nad porywami serca. Dopiero gdym przy­był do Korycka, wyświetliła się rzecz cała. Zdradziła się mimowolnym okrzykiem, który mi niebo otworzył!

Wzruszenie było za silne dla nas obojga: wypowiedzieliśmy wszystko, co tylko nam na sercu leżało, o naszych marzeniach, pragnie

-


niach—naszej tak dawnej miłości. Ona tęskniła, kochała, cierpiała. Wyjazd więc do ciepłych krain był konieczny. Chciałem przedtem łist do ojca napisać, zawiadomić go o wszystkiem, poprosić o zezwolenie na nasz związek, ale znając niechęć ojca, uprzedzenie jego do panów, będąc pewny zresztą, że pan Stanisław Rab­sztyński, niejednokrotnie dumnie odepchnięty przez panią Amelię, nie pożałuje barw czar­nych do odmalowania tej, dzisiaj dla mnie tak drogiej istoty, co wpłynęłoby na stanowczy, niezłomny opór ojca,—postanowiliśmy wyjechać do Rzymu i tam wziąć ślub.

Drgnęłaś?

Bez zezwolenia, błogosławieństwa ojca!

Czy myślisz, moja droga, że ta myśl nie zatruwała chwil najszczęśliwszych mojego ży­cia? Ale powiedz, gdybym otrzymał gniewny list ojca z nieodwołalnym rozkazem powrotu, czy mógłbym się zastosować do Jego woli? Czy mógłbym porzucić tę kobietę, której sam pierwszy powiedziałem słowa miłości, którą sam pierwszy zmusiłem do wyznań, rzuciłem pod nogi pełnę róż kosze, po to, by później je wszystkie usunąć małodusznie, zostawiając tyl­ko kolce i nędzne wspomnienie o sobie? Tego ^ ode mnie nikt, nawet ojciec, wymagać nie ma prawa. Musiałbym bunt przeciw niemu pod­nieść, bolesny gwałt zadać synowskiemu uczu­ciu, przed nią o wszystkiem zamilczeć i dotrwać wiernie w powziętem raz postanowieniu, w uro­czyście danem raz słowie. Wyjechaliśmy więc

*


do Rzymu — wiesz już, w jakim zamiarze. Nim jednak marzenia nasze w czyn się zamie­niły, dobrze nam było, jak było; myśl o błogiej chwili zastępowała rzeczywistość, a tymczasem pamiątki Rzymu pociągnęły nas ku sobie.

Zwiedzanie stolicy świata stało się dla mnie prawdziwą rozkoszą.

Nie będę ci opisywał wrażeń, nie będę opisywał Rzymu. Bez słów żadnych zrozumiesz siłę pierwszych, o ostatnim czytaliśmy nieraz. Mnie może więcej, niż komu innemu, piękniej­szym się Rzym wydał; tam pozostawałem pod urokiem czarującej kobiety, która, jak anioł- stróż dobry, była wciąż przy mnie, czuwała wciąż nade mną.

Rozkoszne chwile, niezatarte nigdy wspom­nienia!

Czy dziwisz się, żem zapomniał o świecie całym, o Zagajach, o Tobie nawet? Widzisz, jak szczery jestem. Ale Ty dobra jesteś, Aniel- ciu, przebaczysz mi wszystko i, jeżeli ojciec jest zagniewany na mnie, wyjednasz mi u niego przebaczenie. Tymczasem zwiedzałem Rzym, wydzierałem tajemnice grobom, kazałem za­mierzchłym wiekom zrozumiałemi do mnie prze­mawiać słowy. W znacznej części zawdzięczam jednak to doskonałe poznanie wiecznego miasta doskonałemu Cicerone, którego mi łaskawy los zesłał.

Był nim Eugeniusz książę Carolla

.


Poznaliśmy go wypadkiem w Koloseum. Sam pierwszy zbliżył się do nas, i po półgodzin­nej pogawędce byliśmy z sobą, na stopie przy­jacielskiej. Książę Eugeniusz jest człowiekiem bardzo wykształconym i bardzo bogatym. Zna­jąc Rzym lepiej, niż ja swoje Zagaje, ofiaro­wał się nam na przewodnika. Odtąd prawie zawsze jesteśmy razem. W dzień błądzimy po ruinach, wieczorem książę jest u nas na her­bacie, bez której z Amelką obejść się nie mo­żemy.

Parę dni temu zwiedzaliśmy pałac nasze­go towarzysza wycieczek rzymskich. Przepyszne zbiory starożytnych tkanin wprost olśniewały mnie; sale rzeźb i malowideł niezrównanym świeciły przepychem. Książę prowadził pod rękę panią Amelię, opowiadając jej historyę każdego przedmiotu. Dla niej nie były to rze­czy nowe, dla mnie całkiem nieznane. To też, zatrzymując się zbyt długo przed każdym obra­zem, rzeźbą, traciłem ich nieraz z oczu, a raz tak się zbłąkałem w labiryncie korytarzów i galeryi, że dobre trzy kwadranse przeszły, nim towarzyszów swoich odnaleźć mogłem.

Ale wszystko ma swój koniec.

Zapoznawszy się z Rzymem, który na długi czas myśl moją pochłonął i oderwał od marzeń stokroć droższych i bliższych, przy­pomniałem Amelce, że czas pomyśleć o sobie. Mieliśmy wziąć ślub, i wtedy list wspólny wy­słać do Was, z prośbą o przebaczenie i o bło­gosławieństwo.


Amelka zawahała się — lękała się tak stanowczy krok uczynić bez wiedzy i zezwole­nia mojego ojca. Nie poskutkowały zaklęcia i błagania moje; trwożne jej serce lękało się na­stępstw podobnego kroku. Obawiała się o mnie! “— Pisz, może zezwoli, pobłogosławi — mó­wiła. — Gdy nam już strzały żadnej w koł­czanie próśb nie pozostanie, ulegnę pod twoim naciskiem. Wtedy mi łatwiej przebaczy Bóg ten grzech miłości!"

AnielciuL. pojmujesz wzniosłość tej duszy!

Jak szalony chwyciłem do rąk pióro, chcąc je umoczyć w krwi swego serca i bła­galny list do ojca napisać... i nie wiem, co mię wstrzymało. Zdawało mi się, że wszystko po­stawiłbym na kartę—i przegrał. Na czoło pot zimny mi wystąpił, ręka odmówiła posłuszeń­stwa. Przyzwyczajony już do spowiedzi przed Anielką, wyjawiłem jej trwogę moją. Ach! wtedy ona wskazała mi Ciebie. Tak! Ty bądź orędowniczką moją, tłómaczką mych myśli, pragnień, błagań mych przed ojcem. Wiesz już, czego chcę od Ciebie, jakiego oczekuję listu...

Bądź zdrowa, pisz! Ucałuj ojcowskie ko­lana, sama przyjm pocałunków krocie ode mnie i od tej, która Cię ukochała prawdziwem ser­cem siostrzanem.

Bądź zdrowa.

Twój Władek.

u


Odczytuj;)0 list brata, różnych uczuć dozna­wała Anielka. Nieprzychylne wspomnienie o Rab- sztyńskim boleśnie ją dotknęło; uczuła jakiś skurcz w piersi, niewymowną przykrość, chwilowy zamęt myśli. Miała żal do Władysława, że od niechcenia rzuciwszy słowa potępiające, przeszedł nad panem Stanisławem do porządku dziennego. Jeżeli sama nie znała go dobrze, znali go ludzie; uchodził za człowieka nieposzlakowanej prawości, to też wyna­gradzano go ogólnym szacunkiem, przyjaźnią i mi­łością. Oczarowany wdziękami pani Amelii, mógł się w niej rozkochać i być odtrąconym, ale zawiść nie popchnęłaby go nigdy do oszczerstwa.

To dziwne — onby miał dziś dopiero źle mówić o pani Amelii, jakby dawniej mówił inaczej? Prze­cie krótki, ale stanowczy sąd o niej był wydany przez niego daleko dawniej jeszcze, gdy jechał dla objęcia jej majątkowych interesów, tego pamiętnego wieczoru, który niezatartemi zgłoskami w pamięći Anielki zapisał się... Jeszcze Władysław nie marzył o wyjeździe do Korycka, ona nie wiedziała nic o mi­łości brata, Stanisław go ostrzegał, jako przyjaciel...

Zamyśliła się nad wypadkami, co tak się dziw­nie splątały... i to, co niby dotąd pewnem dla niej było, zaczęło teraz przybierać jakąś postać zagadki. Zrozumiałe stawało się niezrozumiałem, jasne — za­ciemniało się coraz więcej.

Nie czas było jednak rozwiązywać tajemnicze­go węzła: przed nią leżał nieodczytany jeszcze list Władka.

Podniosła go do oczu...

- - Jak on kocha tę panią Amelię!..

.


Zapomniała o bólu własnym, przejęta gorącem błaganiem brata, jego prośbą, ażeby była opiekun­ką i orędowniczką ich dwojga.

Ciche łzy po policzkach jej zbiegły...

O, tak!... Ona użyje sił wszystkich, złotoustą się stanie, by gniew ojcowski przebłagać, kochającym się zapewnić szczęście.

Nagle wstrzymała się.

Dlaczego ojciec, kochający tak bardzo mnie, Władka — szepnęła — sprzeciwiałby się szczęściu jego?... Ojciec źle mówi o pani Amelii i pan Sta­nisław niedobrze o niej wspominał. Co to jest?

Nowa zagadka!

Gdyby nawet pan Stanisław był zdolny do oszczerstwa, ojciec nigdy grzechuby tego nie popełnił.

Czyż go nie zna?...

On zawsze w ludziach dobro tylko widzi, tam nawet, gdzie wszyscy widzą, że jest inaczej.

Mój Boże, ojciecby się sprzeciwiał szczęściu swojego dziecka? On, którego całe życie było jed- nem pasmem poświęcenia, któryby to życie oddał z ochotą, byleby nam odrobinę dobra na tej ziemi przysporzyć!... Tu coś jest, czego ja nie rozumiem.

Ta niezachwiana wiara w ojca, w jego bez­graniczne przywiązanie do dzieci, ochładzająco od­działały na pierwsze porywy niewieściego uczucia. Z pewną trwogą i dreszczem przestąpiła próg oj­cowskiego pokoju, trzymając list ukryty w swych dłoniach.

Stary Murski siedział przed biurkiem, zatopiony W posępnych myślach; przed nim leżała paczka ga­zet, tylko co przywiezionych z poczty. Na szelest

Tarantula. 1

3


we drzwiach, uczyniony przez wchodzącą Anielkę obrócił się i długiem spojrzeniem spojrzał na córkę.

Dziewczyna pocałowała w rękę ojca i usiadła przy nim.

Jakże się czujesz, Anielciu?

Dobrze, tatku.

Stary pokiwał głową.

Myślałem, że mniej cierpieć będziesz — szepnął.

Nic mi nie jest, zupełnie nic — odpowie­działa.

Tylko twarzyczka zbladła, oczki zapadły, a już zapomniałem, jakim głosem się śmiejesz.

A do kogo śmiać się będę, tatku? Ty mi nie zawtórujesz, ciotka Felicya coraz zgryźliwszą się staje... a Władka niema — dodała, głos zniżając.

Prawda — odszepnął pan Jan.

Poruszył głową.

Boże mój, Boże, co to się stało z domem naszym! Tak niedawno inaczej tu było. Jakiś sza­tan pozazdrościł nam szczęścia i popsuł wszystko, na nice obrócił wszystko... Ale czy ja mogłem się spodziewać, że tak znikczemnieją ludzie?

Ojciec ma żal do pana Stanisława.

Do niego? Mogęż mieć żal do kogokolwiek- bądż na świecie, jeżeli mnie własny syn oszukał?

Anielka pochyliła się do rąk ojca.

Straszne czasy — szeptał Murski — rodzo­nemu dziecku wierzyć nie można.

Ręce mu drżały — tego drżenia rąk dawniej nie było. Od niedawnego czasu Anielka spostrzegł

a


to drżenie, które było znamieniem przedwczesnej starości.

Ojcze!... — szepnęła po chwili.

Co, dziecko? — odezwał się Murski.

Władek do mnie pisał.

Murski powoli zwrócił się do córki twarzą, i w oczy się jej wpatrzył.

Czy opamiętał się? — zapytał.

Ty, ojcze, gniewasz się na niego za ten dług...

Pan Jan poruszył głową, uśmiechając się bo­leśnie.

Jak wy mnie znacie mało, a od kolebki wciąż ze muą jesteście! Nie sam dług mnie oburzył, ale powód, dla jakiego był zaciągnięty. Przebaczę dziś mu wszystko, niech tylko wyjdzie z błota, w które ugrzązł.

Czy nie za ostro sądzisz go, tatku?

Ja który nie lubię plam widzieć na ludziach, obojętnych mi, obcych, nieprzychylnych nawet?...

To prawda, tatku!

No, i co tam pisze Władek?...

On pamięta o tobie, ojcze, on kocha ciebie, on kazał kolana twoje ucałować i na mnie obowią­zek włożył... na mnie...

Zabrakło jej słów.

Obowiązek? jaki?...

On rozkochany w tej pani, rozkochany na śmierć... Ale on nie chce kochać bez zgody twojej, ojcze, ona nawet wpłynęła na to... On prosi o prze­baczenie i błogosławieństwo twoje...

Stary się zerwał

.


Co? — krzykną,!.

Anielka z trwogą patrzała na ojca.

Chce ją za żonę wziąć, w dom mój wpro­wadzić bawidełko salonów, niedogryzek z uczty pa­niczów, lalkę o piękuej twarzy, ale o głowie pustej i sercu pustem? Wolę ja swój zgrzebny ręcznik, który dotyka te ręce spracowane i to czoło zmar­szczone przez bóle życia, niż pyszną tkaninę z jed­wabiu, przesiąkłą potem rozpustników. Mech stu­tysięcznym długiem obarczy Zagaje — nie zaprę się grosza jednego, dług każdy przyjmę, ale tamtej winy, tamtego grzechu, zbrodni tamtej — nie prze­baczę mu nigdy!

Anielka z przerażeniem patrzała na ojca.

Czy pani Amelia jest tak straszną kobietą?

Ścierka! — wybuchnął Murski.

Anielka nie zrozumiała znaczenia tego słowa, mimowoli jednak zapłoniła się.

Może Władek nic nie wie — szepnęła.

Oby się nie dowiedział za późno!

Dlaczego nikt go nie ostrzegł?

Czy uwierzył słowom Rabsztyńskiego? czy o swych zamiarach mnie, ojcu, powiedział?

I dlaczego się ludzie tak w pani Amelii kochają? — szepnęła.

Kto, kto się kocha?... Liche serca, głupie głowy!

A pan Stanisław?... —odezwała się nieśmiało Anielka.

Murski obiema rękami zrobił ruch rozpaczliwy.

Mc nie wiem, nic nie rozumiem!—zawołał.— Rabsztyński, perła naszej prowincyi, wzór obywatela!.

.


Nic nie rozumiem. Coś w powietrzu jest nikczemne­go straszliwie, gdy tacy ludzie w łajdactwo dziś padają. Jakieś bacyllusy czy laseczniki szelmostwa, Bóg wie skąd, napłynęły do nas. Jednak, jednak... Rabsztyńskiego można wytłómaczyć jeszcze. Nie, nie było to tam miłości żadnej, tylko... ot, tak so­bie... zwyczajnie... Ale ty nie rozumiesz, co takiego było. Gdy wyręczyciela znalazł, wrócił spokojnie do swojego Rabsztyna i pewnie łez po stracie owej nie wylewa.

Dlaczegóż nie przyjdzie do nas? — wyszep­tała Anielka.

Może nie pozwala mu — wstyd!

A skądże on wie, że nam nieobce jest to... czego ja nie rozumiem?

Murski zamyślił się.

A czy ja wiem? — odparł, wzruszając ra­mionami.

Chwilę milczeli.

Czy ojciec z nimby się nie zobaczył? — odezwała się bardzo cicho Anielka.

Po tem spotkaniu się w kościele? — zapytał Murski.

Dziewczyna nic nie odpowiedziała.

Ha! — rzucił po chwili pan Jan — zrobił­bym to może tylko dla ciebie.

Nie, nie, nie! — zawołała szybko Anielka. — Ja proszonej miłości nie chcę, choćby mi ona przy­niosła skarby świata. Potrafię przeboleć, zapomnieć, ale upokorzyć się — nigdy!...

Murski przytulił ją do swej piersi

.


Tak, tak, tak!... — rzekł z uczuciem. — Ach! — szepnął — dlaczego tej dumy nie ma Wła­dysław?...

Zostawali chwilę w niemym uścisku; na ciem­nych rzęsach bławatkowych oczu Anielki zatrzy­mały się dwie łzy i świeciły czyste, jasne, jak dwie perły, z kryształu ulane. Przytulona do piersi ojca, stała milcząca, wpatrzona przed siebie.

O czem ty myślisz, dziecko? — spytał Murski.

Co ja mu odpowiem, ojcze? — zawołała przez łzy dziewczyna.

Daj mi list.

Drżącymi palcami wziął list podany i czytać zaczął.

Syrena! — szepnął.

Co ja mam zrobić, ojcze?

Nie odbieraj mu nadziei przebłagania mnie. Odpisz mu, że ci się uda gniew mój ukołysać, że wszystko bierzesz na siebie, niech tylko czeka, w cierpliwość się uzbroi! — zawołał pan Jan szyb­ko. — Ale stanowczo mu napisz, że bez mojego ze­zwolenia niech żadnego kroku nie czyni. Pisz, że: “ojciec chce cię wypróbować, ale pozwoli, napewno pozwoli."

Anielka skoczyła w ramiona ojca.

Pozwolisz?...

Murski milczał chwilę.

Bób, jak ci mówię; ochronisz brata od wiel­kiego nieszczęścia.

Czy mam napisać, ażeby przybył po słowo twoje

?


Me, nie, nie! — zawołał szybko. — Niech tam zostanie z nią jak najdłużej. W ogniu żelazo się próbuje — albo na węgiel się spali, albo stalą błyśnie.

Anielka spojrzała na ojca.

A jeżeli... spali się? — szepnęła.

Lepszy proch od zgnilizny — odpowiedział głucho Murski.

Dziwnie trwożnie biło serce Anielki, gdy usiad­ła do nakreślenia listu do brata. Drżąca ręka wy­mawiała co chwila posłuszeństwo, jakiś szum w gło­wie nie pozwalał myśli zebrać i w porządny ład ze­stawić. Była posłuszną woli ojca, lecz niezupełnie rozumiała jego zamiary. Przerywała często pisanie i zapadała w zadumę.

Dlaczego ojciec nie chce, by Władek wrócił?., a wróciłby, gdyby go przestraszyć chorobą. Pisząc tak, nie popełniłabym kłamstwa. Ojciec chorował ciężko i dzisiaj z niego siwy staruszek się zrobił. Pani Amelia jest piękną, ojciec ją “syreną" nazwał... Dlaczegóz zezwala, chce nawet, by Władek jak najdłużej z nią został? Trochę zrozumialszemi były istotnie słowa ojca — ta próba ognia; ale z nich dziwny strach powiał na mnie, jakiś chłód zmroził mi twarz i ścisnął. Czy nie lepiejby było sprowa­dzić tu Władka, otworzyć mu oczy i powiedzieć o tem... o tem... czego ja nie rozumiem?

I znów żywe rumieńce wystąpiły na policzki dziewczęcia, a myśl uparta krążyła około niezrozu­miałego dla niej przedmiotu

.


Nagle drgnęła.

A!...

Płomienie wystąpiły na twarz, w oczach zary­sował się wyraz zgrozy.

Podniosła się.

Czyby i pan Stanisław?...

Przycisnęła dłonią, gwałtownie bijące serce...

Nie przyjęłabym go nigdy, nigdy, gdyby chciał wrócić do mnie!

I ognie rumieńców ustąpiły s'miertelnej bladości. Drżącemi rękoma opierając się o dygocące pod na­ciskiem jej dłoni biurko, osunęła się na krzesło i czas pewien pozostawała w jakiemś skupieniu myśli. Po chwili głębokie westchnienie z piersi jej wypadło i, ujmując porzucone pióro, zaczęła pisać szybko, układając w wyrazy i zdania niedomówionę słowa ojca. Zaklinała brata na pamięć lat dziecinnych, ażeby z tak ważnym krokiem w życiu, jakim jest ślub, wstrzymał się do chwili uzyskania błogosła­wieństwa ojca; ona jest pewną, że to błogosławień­stwo otrzyma, niech będzie tylko cierpliwy.

List był napisany wedle woli pana Jana i na­zajutrz pod stosownym adresem wysłany.

Od tej pamiętnej chwili, w której coś niezna­nego dotąd zbudziło się w duszy młodego dziewczę­cia, szybka zmiana zachodziła w całem usposobieniu i moralnym jej nastroju. Swawolna zwykle i żywa, pomimo zawodu, jaki ją spotkał — bo młodość często upominała się o przynależne sobie prawa — teraz po­ważniała z dniem każdym; natomiast smutek, który ją często nawiedzał, łzy, które przy każdem wspomnie­niu o Stanisławie napływały do jasnych oczu, sta

­


wały się coraz rzadszymi gośćmi. Pączek kwiatu rozwinął się w kielich dojrzały, ale widząc czyste błękity nad sobą, pod sobą czuł ziemię, szarym okrytą pyłem.

Kobietą — z dziewczęcia się stała.

Z niepokojem i trwogą oczekiwała listu od brata, odpowiedzi i nowej spowiedzi. Lękała się, by w słowach, pisanych przez nią, nie dostrzegł ja­kiegoś fałszu; by pod osłoną błagań, żeby czekał na zezwolenie ojca, które ona wyprosi, wymodli, — nie przejrzała twarz prawdy i do szalonego nie popchnęła go kroku. Drżała na myśl tę, wyrzucała sobie po­śpiech, z jakim list napisała, w którym nie wspo­mniała nic o pani Amelii, nie przesłała jej nawet ukłonów, jej, która, według słów brata, siostrzanem ją ukochała uczuciem. Ale za silny był okrzyk ojca, a później rozgorączkowana myśl jej własna wytwo­rzyła obraz, który zgrozą ją przejął.

Ten okrzyk, ta myśl, wstrząsnęły do głębi jej istotą i zrobiły przewrót w pojęciach o ludziach i świecie. Po nocy pełnej snów gorączkowych obu­dziła się doświadczona więcej, niżby to lata całe, przeżyte spokojnie w Zagajach, uczynić były w sta­nie. Wspomnienie zaś imienia Stanisława ani ru­mieńców na twarz, ani łez do oczu wywołać już nie mogło.

Dobrym lekarzem jest czas — szeptał do siebie Murski, widząc tę zmianę w usposobieniu Anielki. — Nie wiedział, że to on właśnie był owym lekarzem-chirurgiem.

Lecz nie zapomina się o snach pięknych, choć je wiatr rozwieje. Anielka często przywoływała pa

­


mięcią szczęśliwsze chwile, piękniejsze obrazy, i czuła ból w sercu, że je pył jakiś przykrył. Szlachetna postać Stanisława skarlała, ukochany Władek wy­dał się lichym, pełzającym robaczkiem, a taka, jak Amelia, kobieta, która umie łamać i druzgotać serca i rozumy męskie, wcieleniem jakiejś niszczącej po­tęgi, czemś niezrozumiałem dotychczas dla niej.

O, jak wszystko zmalało dokoła!...

A jednak mówią, że — choć niegdyś—były ro­zumy wielkie, serca potężne, uczucia czyste, myśli nieskalane, promienne czyny...

Niegdyś!...

Może to kłamstwo ksiąg, w których zapisane zostały te wielkie imiona, bajka lat następnych, oszukaństwo autorów... Może ukryty w cieniach bluszczowych grób kochanków w Weronie urąga milcząco ludziom, zbliżającym się ze czcią do tej mo­giły? może tylko w przystępie trwogi o życie własne Winkielryd chwycił w dłonie ostrza kopii nieprzy­jacielskich — a legenda wieniec bohatera mu dodała? Ofiara Jadwigi nie godną jest nimbu, Barbara ko­ronę tylko kochała, Imogena w szalonym jeno umyśle Wiliama powstać mogła... Nie zbliżaj się do gwiazd morskich, kolor ich podziwiaj z daleka, z daleka...

Coś kamieniem przygniotło pierś dziewczyny.

Wszędzie — może, nie zaś — pewność!

Czuła, że jej się coś w piersi rwało, że w nie­skończoność usunęły się błękity, a stopy więziła ziemia.

Więc niema miłości czystych, bohaterskich po­święceń niema?...

Siedziała chwilę w odrętwieniu jakienuś, serc

e


jej biło dziwnie cicho, lecz myśli różne, bez jej woli i wiedzy, nie wzywane przez nią, z szybkością bły­skawicy przebiegały przez głowę. Nie zatrzymy­wała tych fal płynących. Czyż one przyniosą uko­jenie znękanej duszy? Aż oto jedna z tych niewo- łanych fal myśli błysnęła i tęczą barwną zaświeciła w jej mózgu.. Przypomniał się jej dzień jeden, spę­dzony z Władysławem w ogrodzie, gdy Murskiego nie było, a WTładek wrócił z pola i powiedział jej o zamiarze ojca sprzedania niby Zagajów. Władek zaczął mówić o domku ich starym, o pradziadka komnacie, w której dotąd stoją sprzęty nieporuszone. Na ścianie tam wisi poczerniały portret jego, na nim szram jest kilka... Z ust ojca ona zna dzieje tego dziada—on kochał, dał miłości swojej dowody, bo ta miłość życie mu wzięła... Kochał tak samo ten, ten i ten... Dziesiątki, setki, krocie ludzi za­częły snuć się przed nią... Jest miłość, poświęcenie, bohaterstwo...

Ach!...

Kamień się usunął.

Władkowi przebaczę — szepnęła — to dzie­ciak jeszcze, a tobie, panie Stanisławie, ostatnie dzisiaj poświęcam wspomnienie. Nie jesteś winien, żeś sercem nie dorósł — tamtych...

Po chwili odezwała się:

A może jest czem innem miłość ta i tamta?... Nie potępiam, lecz z serća mojego wyjść musisz... Tak, panie Stanisławie... Idź, idź!... Już ciebie nie­ma, niema...

Przyłożyła dłoń do serca i wybiegł szept cichy:

Jak pusto!..

.


Jedna łza nie zjawiła się na suchych źreni­cach, blady rumieniec nawet nie zniknął z twarzy, tylko westchnienie jedno, ostatnie, z biednej piersi wypadło.

Smutne są opuszczone świątynie, smutny jest dom każdy, jeżeli wśród ścian niezamieszkanycli na­wet ptaszę żadne gniazdka nie uwije. Instynktownie to czuła Anielka i, bojąc się tego opuszczenia ruin, chciała je czemkolwiek zapełnić. Dotąd, zastana­wiała się mało nad sobą; kochała ojca, wiedziała, że pracuje, nieraz chusteczką ocierała kroplisty pot z jego czoła, do ust spracowane tuliła dłonie. Pra­cowali wkoło niej wszyscy — a ona tylko użytko­wała z tej pracy.

Ale cóż mogła robić?

Ojca nie wyręczy w polu, do gospodarstwa zaś domowego "ciotka Felicya tknąćby się jej nie po­zwoliła. Czytała więc książki, któremi kształciła umysł, śpiewała i grała na fortepianie, a gdy książ­ki i muzyka znużyły, gdy piosnkę porwało echo i w dal zaniosło, brała do rąk robótkę jakąś i coś tam szyła lub haftowała. Żadne z tych zajęć nie było pracą, a jednak wypełniało czas, który niczem jeszcze nie dał poznać swojego ciężaru.

Dziś jest inaczej... inaczej...

Tej pustki w sercu nie zastąpi piosnka, forte­pian, ani haft...

A czas?

Niewinny ten czas dawniej upływał z szybko­ścią wartkiego potoku, dziś się ospale, leniwie wlecze.

Potrzeba coś w serce rzucić, wolne godziny dnia czemś zapełnić..

.


Widziała nieraz, jak do ciotki Felicyi przy­chodziły kobiety wiejskie po ratunek i pomoc w wy­padkach, tak często zdarzających się na wsi. Tam ktoś zachorował, tu kogoś krowa ubodła, lub koń ugodził. Najwięcej ją zastanawiały wypadki z dziećmi, szczególnie w czasie robót letnich zdarzające się. Ze wsi, co żyło, wyruszało na pole, pozostawał chyba dziad stary, nie mogący włóczyć nogami, i dziatwa kilkoletnia, któraby pracującym ojcom i matkom zawadą tylko była. Starsze wyrostki z cielętami i gęśmi szły w pole, niemowlęta, potrze­bujące pokarmu, nie opuszczały piersi matczynych, a nakarmione spały pod kopicą, albo do buzi wziąw­szy zaróżowione paluchy nóżek, smoktały je nie­miłosiernie. Berbecie zaś, co to do cieląt za małe, do smoktania zaś nóg własnych za duże — pozosta­wały w wiosce, Bożej tylko Opatrzności oddane. Lecz Pan Bóg widocznie ma coś lepszego do roboty, niż chłopskie dzieci pilnować. Oto dzieciaki do krwi się pobiły, jedno utopiło się w rowie, inne grzbiet złamało, spadając z drzewa, na które gramoliło się po jajka wronie. A tych wypadków i nieszczęść przyczyną był brak opieki.

Opieki?

To słowo dziwnie znacząco zabrzmiało dziś w duszy Anielki.

A czy ona nie może zastąpić Opatrzności?...

Nim dała odpowiedź, czuła, że jakiś ptak dobry w pustem jej sercu gniazdko wić zaczął.

Opieka ma obszerne znaczenie. Można opie­kować się dziatwą, by nóg sobie nie powykręcała i piaskiem nie zasypywała oczu; można opiekę roz­


ciągnąć i nad ich główkami i serduszkami. Starsze i młodsze przygarną się do niej i dużo się dowiedzą, złagodnieją w obyczajach i nie będą, jak te badyle, na pustych ugorach rosnące, które nie wiedzą, gdzie rosną, dlaczego, czem są i dokąd wiatr je zanosi.

Horyzont marzeń Anielki rozwidnił się, roz­szerzył. Ciotka Felicya gderać będzie, ale ojciec pozwoli. A to jest wszystkiem.

Tak!

Z dziwną mocą to “tak!" zabrzmiało. "Wyma­wiając to słowo krótkie, ale wielkiego znaczenia, wstała od biurka, przy którem lubiła marzyć i pra­cować...

Za nią stał ojciec. Nie wiedział nic o myślach dziewczyny, ale zrozumiał łatwo, że jakieś silne, nieodwołalne postanowienie zrodziło się w jej umyśle.

Co to za “tak," Anielciu? — zapytał.

Dziewczyna uśmiechnęła się.

Takiego uśmiechu Murski dawno u niej nie widział.

Czy tajemnica? — spytał.

Przed tobą, tatku?

Więc?...

Anielka nie ukrywała swych myśli, wysnutych przed chwilą.

Pan Jan słuchał z powagą, nie spuszczając oczu z zarumienionej twarzyczki dziewczęcia. Gdy skończyła, odezwał się:

Nic, nic nie mam przeciwko twoim zamia­rom... Ale., powiedz mi, dlaczego one przyszły ci na myśl dziś dopiero

?


Anielka milcząco przytuliła rękę ojcowską do twarzy.

Czy nie za ciężki obowiązek bierzesz na siebie? — spytał.

Nie, nie, ojczuniu!

Dlaczego to chcesz uczynić?

Będzie mi z tem dobrze, ojcze!... będzie mi z tem dobrze!

Pan Jan pochylił się i pocałował ją w czoło.

Rozumiem! — szepnął.

Anielka nie podniosła powiek — może łzy nie­dobre pod niemi były.

Wieczorem zdziwiła się ciotka, widząc Anielkę, "wyszukującą stare elementarze i dopytującą się o nie panny Felicyi.

A po kiego licha one tobie?

Potrzebne, ciociu.

Dla ciebie?

Dla mnie.

Czy czytać zapomniałaś?

Tak, ciociu.

Jezu MiletyńskiL. ona zwaryowała!

Anielka parsknęła śmiechem.

Ten śmiech niespodziewany, a nie słyszany od­dawna, zdziwił pannę Felicyę. Otworzyła usta, wy­trzeszczyła oczy, ze zdumieniem patrząc na syno- wicę.

He? he?... — zaczęła.

Śmiech Anielki wzmógł się, takie to “he, he" było komiczne.

Panna Felicya zakręciła się na miejscu i jak bomba wpadła do gabinetu Murskiego

.


Bracie!... Anielka zwaryowała!

Pan Jan zerwał się.

Co? co?...

Zwaryowała!

Chwyciła się za włosy.

Ależ, siostro!...

Ależ, bracie!...

Widziałem przed chwilą.

I ja widziałam.

Zdrowa zupełnie.

Waryatka!

Ciotuniu! — zawołała Anielka, wpadając do pokoju i zanosząc się od śmiechu; chciała za szyję ją ująć, ale panna Felicya z krzykiem odskoczyła od niej.

Ależ, cioteczko!

Nie zbliżaj się! — wołała ciotka, wyciągając ręce przed siebie, jakby się do obrony gotowała.

Proszę-ż pozwolić...

Nie zblizaj się!... — wrzasnęła panna Fe­licya.

Ależ ja...

Bracie, ratuj! — darła się panna Felicya, która waryatów bała się jak ognia piekielnego i, porwawszy z biurka pana Jana jakiś wolumin sta­rożytny, machała nim przed sobą.

Było to widowisko niezrównane w swoim ro­dzaju. Anielka spazmatycznego dostała śmiechu, pan Jan zaczął pykać, aż wreszcie w głos się ro­ześmiał.

I brat?... — krzyknęła ciotka, tłumiąc dech w sobie

.


Co ja? do stu tysięcy dyabłów? — nie mo­gąc wstrzymać się od śmiechu, zawołał Murski.

Zwar... zwar...

Cicho! do kroćset fur...

Nie mógł dokończyć, tylko trząsł się, siedząc w fotelu i wtórując Anielce, która biegała z kąta w kąt.

Fur... fur... Co to takiego jest? — pytała panna Felicya, przychodząc nieco do siebie.

Idź siostra do piekarni! — krzyknął Murski, widząc, że dopóki siostra stać przed nim będzie, dopóty nie utuli się w śmiechu.

Dlaczego do piekarni? — zajęczała ciotka Felicya.

Cha, cha, cha! — wypadło tak szerokie, gwałtowne z piersi pana Jana, że panna Felicya znikła jak kamfora, pokazawszy tylko podeszwy podartych trzewików bratu i synowicy.

O Jezu! — odetchnął Murski.

O Boże! — zawołała Anielka, ocierając łzy.

Co to takiego było?

Zaraz, zaraz opowiem...

Ale nieprędko uspokoić się mogli. Czas pe­wien to ojciec, to córka: “cha, cha, cha!" na prze­miany.

Wreszcie rzecz się wyjaśniła.

A to głupia! — odezwał się Murski.

Ja się, doprawdy, nie dziwię cioci Felicyi. Tak dawno nie śmiałam się...

A cóż, gdy mnie w takieni usposobieniu zo­baczyła!

Tarantula. 1

4


Jeszcze urywane: “cha, cha, cha!" tu i tam zabrzmiało, bo przypomnienie tylko co odegranej sceny do wesołości pobudzało; ale wszystko ma swój koniec. Westchnął pan Jan, westchnęła Anielka —i bożek śmiechu uleciał.

Chodźmy do ciotki, bo teraz lękam się, by przypisywanej nam słabości nie dostała — odezwał się Murski.

W salonie spotkali Marcina.

Gdzie pani? — spytał pan Jan.

Stary pokręcił głową.

No, cóż? odpowiesz?

Marcin nachylił się do ucha pańskiego.

Zwaryowała — szepnął.

Tam do licha! — mruknął Murski, tłumiąc znów śmiech wzbierający się.

Anielka całą chustkę w usta włożyła.

Gdzież jest? — zapytał znów Murski.

TT siebie, ale taka straszna, że niech Pan Bóg broni!

Jak to straszna?

Pan nie wie, co to znaczy: straszna, czy co? — burknął Marcin. — Oczy wywraca, a gęba, jak cholewa, tędy, to tędy chodzi...

Murski z Anielką poszli do pokoju ciotki.

Nie zbliżajcie się! — wrzasnęła znów ciotka.

Ale widząc spokój na twarzach wchodzących,

uspokoiła się nieco.

Powoli pan Jan wytłómaczył nieporozumienie.

Ależeście mnie przestraszyli! — odezwała się już całkiem uspokojona panna Felicya

.


Ależeśmy się wyśmieli, ciociu! — dodała Anielka.

Wyśmieli... — mruknęła. — Widowisko tylko ze mnie. zrobili!... Ot, do czego ciotka przyszła!

Zabierało się na burzę, ale do niej nie przyszło jakoś. Wtem we drzwiach ukazała się łysa głowa starego Marcina.

A jak tam? — spytał.

Nic, wszystko dobrze — odpowiedział Murski.

Po chwili ciotka, kiwając głową, odezwała się:

I to dzisiaj tak się wyśmieli!

A cóż to takiego dzisiaj? — spytał Murski.

•— Piątek — rzekła ciotka Felicya.

W niedzielę płacz — dokończył Murski.

Nie wierzył w przesądy, sposępniał jednak.

Cicho było w starym domu Rabsztyńskich, który powszechnie “pałacem" zwano, bo mury miał grube, cztery potężne filary, na balkonie stojące, podtrzymywały facyatę dachu, a prawa strona do­mu zakończona była wyskokiem ścian, które two­rzyły piętro o dwóch z frontu oknach weneckich. Całość jednak budynku nie miała w sobie nic pa­łacowego: była to siedziba zamożnego szlachcica, który, zakładając kamień węgielny pod dom dla sie­bie, myślał i o jutrze dalekiem i o tych, którzy kiedyś po nim nastaną. Nie dbał więc o formy ze­wnętrzne, ozdoby gzemsów i płaskorzeźby; chciał tyl­ko mieć dom obszerny, wygodny, któryby mógł się skutecznie oprzeć zębom wszystko niszczącego czasu

.


Lecz jeżeli z zewnętrznego wyglądu pałacem nie był, wewnętrzne urządzenie iście pańskie było.

Nie brakło tam malatur na sufitach, delikat­nych złoceń i żłobień, marmurów i bronzów, posadzki układały się w piękne desenie kobierców, drzwi z ciemnego mahoniu obracały się cicho na zawiasach, w dużych oknach szyby ze szkła czeskiego dawały swobodne wejście pełnym snopom promieni słonecz­nych, a gdy się otwarły wysokie ramy okien, świeże napływało powietrze i niosło z sobą woń kwiatów, których nie brakło w pięknym ogrodzie siedziby Rabsztyńskich.

Ale w tej chwili nie marzyć o kwiatach. Zwa- rzyła je jesień przedwczesna, pośpieszyła zima i chłod­nym tchnęła oddechem.

Było to w pierwszych dniach grudnia — biały całun pokrył ziemię. Nie pierwszy to był śnieg, ale ten zdawał się być zwiastunem wczesnej i trwałej zimy. Niebo się wyiskrzyło, mróz się wzmógł pod wieczór i kilka kryształowych kwiatów na szyby okien rzucił. Były to pierwsze próby, jakby nie­pewną ręką malowane powoje i paprocie — ale wie­dzieli, co o tem sądzić wypada. Zatrzaskały sucho drwa na kominkach, strzeliły czerwone płomyki ognia.

Cicho było w starym domu Rabsztyńskich; w dwóch pokojach tylko paliło się światło. W kre­densie, zagłębiony w fotelu, siedział stary sługa nieboszczyka pana jeszcze i drzemał; przy nim na stole dopalająca się lampka drżała migotliwie; w ja­dalnej sali jaskrawe światło rzucał staroświecki ko­min, w którym żywo płonął ogień, podsycany wciąż przez milczącego Stanisława. Rabsztyński siedzia

ł


na dębowym stołku, którego skrzyżowane nogi ozdo­bione były umiej ętnem dłutem snycerza, dokoła zaś sali chodziła krokiem powolnym staruszka o rysach poważnych.

Była to wdowa po ś. p. Mateuszu Rabsztyńskim, matka pana Stanisława, którą zwano panią Weroniką.

Jednak nietylko tych dwoje istot zamieszkiwało pałac. Oprócz starego Jacusia, który w tej chwili drzemał w kredensie przy dogorywającej lampie, mającego pewne prawa z lat dawnych do należenia niemal do rodziny Rabsztyńskich, bo więcej niż słu­gą, był przyjacielem starego pana i towarzyszem na jednych wielkich łowach, z których już ś. p. pan Mateusz nie Wrócił; była Jadwiga Rulińska, Jadwisią zwana przez panią Weronikę, stara panna, daleka krewna, dziś jedyna przyjaciółka Rabsztyńskiej. Nikt pewniejszej kabały nie położy, nikt lepiej nad nią nie zna maryaszowych kombinacyi; pani Weronika nie umiałaby dnia jednego bez niej przeżyć, a Sta­nisław nie znalazłby lepszej opiekunki na stare mat­ki lata.

Dzień dobry, Jadwisiu!

Dzień dobry, Weronisiu!

A co tam na dworze?

Śnieg, deszcz, pogoda, słota — stosownie do pory roku i dnia odpowiadała Rulińska, ale od niepa­miętnych już lat nie innem pytaniem witała wcho­dzącą do sypialnego pokoju Weronisia, nie inną od­powiedź dawała Jadwisia. Kochały się babki, jak dwa gołąbki siwe, nie sprzeczały się nigdy, jedna drugiej zawsze przyznawała słuszność, i dobrze im było z tą miłością

.


Gdy Stanisław na czas dłuższy wyjeżdżał, pan­na Kulińska nie odstępowała Weroniki, ale gdy mło­dy pan w domu bawił, zostawiała często samych, by oboje dowoli nacieszyć się mogli. Pan Stanisław nierad opuszczał matkę, zmuszały go jednak do częstych wyjazdów obowiązki obywatelskie, od któ­rych uwolnić się nie mógł. Czy jaki wypadł spór graniczny, czy sprawa honorowa, zakończona sądem polubownym,—Rabsztyński był zawsze obecny. Pro­szono go na arbitra, zasięgano jego rady i zdania. Skończony prawnik, nie zajmował się sprawami dla zysków, dość miał tego, co mu po ojcu zostało, ale chętnie brał sprawy skrzywdzonych, którzy adwokata opłacać nie mogli. Zdarzało się jednak nieraz, że i zamożni obywatele prosili go o przyjęcie interesów. Stanisław zgadzał się chętnie, jeżeli sprawa była czysta. Zwracano mu tylko koszta procesu; nagro­dą był ogólny szacunek i przekonanie o jego rozumie i uczciwości. Rzadko jednak dochodziło do korowo­dów prawnych; strona, po której Rabsztyński sta­wał, już wygrywała moralnie; gdyby winowajca za­słonił się literą prawa, przegrywał w opinii; dla tego chętniej wszelkie nieporozumienia polubownie kończono.

Interesa pani Amelii Koryckiej Rabsztyński niechętnie przyjął. Mimo to, krom strony prawnej, zniewolony był gorącemi prośbami hrabiny, by za­razem i administracyą dóbr jej się zajął. Ale roz­patrzywszy bliżej rzecz całą, ujrzał, że żaden wy­siłek nie wyratuje nad miarę odłużonych majątków. Procesów było więcej, niż pól uprawnych, w zarzą­dzie nieład ostateczny i rabunek bezczelny

.


Hrabina się przeraziła, gdy odkrył jej stan rzeczy.

Ruina, nędza!...

Chciała skokietować bogatego pana na Rab- sztynie.

Stanisław nie tracił nadziei, że choć część oca­lić potrafi. Powagą swojego imienia umiał powstrzy­mać natrętnych wierzycieli, zmusić do układów. Z po­wierzonych kapitałów nikt jednego szeląga nie stra­cił, ale nadmierne odsetki do należytej normy były doprowadzone. W ten sposób ocalił folwark jeden, mogący lekko do trzech tysięcy rubli dać czystego zysku. Hrabina zgodziła się na wszystko, wiedziała, że to, co jej zostanie jeszcze, zawdzięcza tylko po­wadze słów Rabsztyńskiego. Jednym zagroził pro­cesem o lichwę, innych pociągnął przed sąd Różyń- skiego rabina. Nawet Żydkowiev nie chcieli mieć wroga w panu Stanisławie: kto z nimi zechce nadal w jakieś interesa się wdawać, jeżeli pan naRabszty- nie odsądzi ich od czci i wiary? I swoje więc spra­wy zostawili jego uznaniu, co ułatwiło niezmiernie podjęte przez Stanisława zadanie. Tarantula pierw­szy ustępstwo zrobił i współwyznawców swoich do ustępstw zachęcał.

Wieść o wyjeździe hrabiny z Władysławem doszła go, gdy znużony pracą do swojego Rabsztyna wrócił. Chciał odwiedzić Zagaje, lecz bał się zrobić przykrość Anielce. Spotkał ją w kościele — była blada. Tarantula mówił, że jej nie pozna, tak ją zgryzła tęsknota za wygnanym przez Murskiego studentem. Jak to dobrze, że nic o swoich zamia­rach panu Janowi nie wspomniał!... Stary upewnił się, że on o Anielce nie myślał

.


Zdawało mu się, że prędko zapomni o niej.

Matka wiedziała o zamiarach syna, teraz do­wiedziała się o rozwianych marzeniach. Mówił ze spokojem, a że pragnieniem pani Weroniki było, by w dom swój zonę wprowadził, upewnił, że smutek przejdzie, że rana serca zagoi się łatwo i zadość marzeniom rodzicielki uczyni.

Weronika znała Murskicli i ceniła ten dom uczciwy.

Dobre gniazdo — powtarzała nieraz.

Ucieszyła się, gdy Stanisław o Anielce pomyślał,

bolała nad jej utratą. Ale Stanisław mężnie zniósł wyrok losu; po chwili smutku, do dawnego powrócił stanu.

Dziś tylko nadto milczący jej się wydaje; parę razy posłyszała stłumione westchnienie.

Zbliżyła się do syna:

Co tobie, Stasiu?

Stanisław podniósł głowę.

Czy wie mama, że trudniej mi, niż myślałem, zapomnieć o pannie Anieli?

A jednak... — odrzekła pani Weronika z wes­tchnieniem, siadając opodal w fotelu.

Potrzeba to uczynić — chciałaś powiedzieć, mamo?

Tak!

Rabsztyński potarł czoło.

Przecie nie zechcesz jej wziąć bez jej woli?

Stanisław poruszył się. .

I mama pyta?... A któż pierwszy zerwał stosunki z Murskimi, jeżeli nie ja? Dlaczegóż to uczyniłem, jeżeli nie dla tego, by wolną drogę pan

­


nie Anieli zostawić i dać możność panu Janowi niewywierania nacisku na nią? I tybyś sama nie chciała, bym ci dał synową, któraby mnie nie kochała!

Tak, synu, bo nie widziałabym w tem szczę­ścia. Ale...

Stanisław wpatrzył się w mówiącą.

Ale kto był ten student?

Nie wiem.

Czy ten Żyd nic nie mówił?

Nie rozpytywałem go wcale.

To szkoda.

Dla czego, mamo?

Może rzeczywiście między nimi była miłość prawdziwa, może ten młodzieniec zasługiwał na uczu­cie panienki, i upór tylko pana Jana, który liczył na ciebie, stanął im na przeszkodzie ku szczęściu?

Cóżby to pomogło, gdybym o jego nazwisku się dowiedział?

Pomógłbyś kochającym się — odpowiedziała matka.

Stanisław podniósł czoło.

Ja? — odezwał się

Czy ciężkoby ci przyszło?... — spytała sta­ruszka.

Stanisław na razie nic nie odpowiedział.

Że nie łatwo, to pewna — odezwał się po chwili.

Pani Weronika powstała, zwolna podeszła do syna i dłoń położyła na jego czole.

A mówiłeś mi, że zapomnisz...

W oczach Stanisława błysnęły łzy, ale matka ich nie widziała

.


Dwa tylko domy znam — mówiła staruszka, pieszcząc się z włosami jedynaka—z którymi chętnie widziałabym połączony nasz dom. To: Murskicli i Potulińskich.

Tylko, że panna Zofia, zdaje się, jest Wła­dysławem zajętą — rzucił Stanisław.

Który... — dodała Rabsztyńska.

Ale ona o tem nie wie.

Lecz dowie się nie dzis', to jutro.

I wróci się do mnie? — zaśmiał się Stanisław.

Jestem pewna.

Dziękuję!

Co masz jej do zarzucenia?

Nic, mamo, prócz... że kochała już przed­tem!...

Gdyby na to zważać, nie kojarzyłyby się małżeństwa, i ja musiałabym zwątpić, czy kiedykol­wiek już przygarnę do serca synową.

Ależ nie tak prędko, mamo, nie tak prędko! Złe miałbym wyobrażenie o pannie Zofii, gdyby tak szybko zmieniła front. Dobre to dla żołnierza, ale...

Poruszył głową.

Zresztą, co o tem mówić!—dodał. — Dziś- bym nie mógł do nikogo się uśmiechnąć.

Doprawdy, sam nie wiem — zaczął po chwi­li—jak mi dziwnie Anielka w pamięci utkwiła. My­ślałem, że łatwiej z nią rozstać się mi uda. Tym­czasem z dniem każdym coraz częściej myślę o niej i coraz smutniej mi się robi. Czy mama nie zauwa­żyła — dodał, podnosząc głowę i patrząc w twarz stojącej przy nim staruszki — że od pewnego czasu pobożniej szy się stałem

?


Jabym była innego zdania; chyba że zmie­niłeś parafię.

Tak — podchwycił Stanisław. — Dobrze ma­nia powiedziała, że zmieniłem parafię. Ksiądz pro­boszcz rzadko mnie widuje w Raczewie, choć co nie­dziela w kościele jestem... tylko...

-— Nie w raczewskim.

Tak! choć to daleko stąd, wybieram się ra­no, by być na mszy w Czerniaczce.

I widujesz Anielkę?

Widziałem raz tylko, nie będąc, zdaje się, przez nią widziany. Od miesiąca już przeszło da­remne są moje nabożne intencye. Nikt z domu Mur- skich do kościoła nie przybywa.

A ciotka Felicya?

I tej nie widziałem.

To dziwne!

Stanisław się nachmurzył i czoło opuścił ku ziemi.

Może jaki wypadek spotkał Murskich?

Nie, mamo; mnie się zdaje, że panna Aniela zoczyła mię stojącego za filarami i—dlatego nie przybywa.

Sądziłbyś?...

Pamiętam jej bladość, gdyśmy się spotkali w raczewskim kościele; ledwie na mój ukłon skinie­niem głowy odpowiedziała i padła na klęczki. Zbli­żył się tylko pan Jan z zapytaniem, czemu nie od­wiedzam Zagajów. On zaprasza, a ona blednie... Czy to nie znaczące, mamo?

Widziałeś się z kimkolwiekbądź w Czer­niaczce, któryby ci mógł coś o Zagajach powiedzieć

?


Gdybym się i widział, za ciężko byłoby mi pytać o nie.

Jabym jednak wybrała się do pana Jana. Tożto z Mateuszem razem...

Otarła łzy.

Tylko Mateusz...

Stanisław do ust przytulił dłoń matki.

Ja ciebie teraz nie puszczę, dobra moja — szepnął. — Niech się zima ustali, albo ludzie zmarz­łą drogę prze trą, sam będę cię prosił, żebyś do Zagajów pojechała. Prawda, że zrobisz to dla mnie?

Uprzedziłam przecie żądanie twoje.

Ale, mamo, ani słóweczka o mnie, to jest o tem, co mnie boli. AViem, że pan Jan zagadywać ciebie będzie, tembardziej, że "Władysław musiał mu wspomnieć o tem fatalnem spotkaniu się wieczornem, kiedy kilka słów zagadkowych rzuciłem do ucha pan­ny Anieli. Udawaj, że nie wiesz nic, nie chciałbym jej przykrości zrobić.

I po co ty to mówisz? — odezwała się pani "Weronika.

Prawda, ty może lepiej ode mnie wiesz, jak postąpić.

Ale — dodała pani Pabsztyńska — jeżeli Anielka coś wspomni o tobie, zapyta, jeżeli nawet o tem wieczornem spotkaniu się wspomni, to co mam powiedzieć?

To będzie zależało, mamo, od słów, od rzu­conych pytań. Ale co ona chcieć może ode mnie?

Wzruszył ramionami.

Widzisz, moje dziecko — ciągnęła pani We­ronika, siadając przy synie — tamta miłość może by

ć


tylko ckwilowem, przelotnem uczuciem. A czy ty wiesz zresztą, co i jak było? czy w relacyi, danej ci przez Tarantulę, zawierała się zupełna prawda? nie było-ż tam przesady, przez niezrozumienie może zasłyszanych słów? Coś tam musiało być, nie prze­czę; ale wolę sama dowiedzieć się, bo te wszystkie żydowskie wiadomości mogą być od prawdy tak da­lekie, jak ziemia od słońca.

Stanisław się uśmiechnął.

Pocieszasz, mamo! — szepnął.

Nie, Stasiu, ale czy z innej strony słysze­liśmy cokolwiekbądż o tem, co w Zagajach się stało?

To prawda, mamo, ale skąd mogliśmy po­słyszeć?

Gdyś bawił w Korycku i później nawet, gdy pan Władysław tam się zjawił, widziałam się z Potulińskimi, którzy kilkakrotnie odwiedzali Za­gaje. Mówiła mi Zosia, że Anielka zmieniła się bar­dzo, że pan Jan sposępniał, ale jednem słowem nie wspomniała o żadnym studencie, któryby podczas wa- kacyi bawił u Murskich, a przecie Zosia jest w ta­kiej przyjaźni z Anielką!

Słowa matki poruszyły Stanisława.

Panna Zofia nie wspominała nic? nic? — za­pytał szybko.

Nic, a przecie wiedziałaby o czemkolwiek.

Stanisław zaczął przechadzać się po pokoju.

O czem myślisz, Stasiu? — spytała po chwili pani Weronika.

Zatrzymał się.

To wszystko, co mama mi powiedziała przed chwilą, wydaje mi się dość dziwnem. Przyjazne sto

­


sunki, jakie pannę Zofię z Anielką łączą, zmuszały­by tę ostatnią do otwartości. Ale może mama nic nio pytała o tym studencie?

Pytałam dwukrotnie.

I co?...

Nic nie wie.

Ach, żeby śnieg upadł! — zawołał Stanisław, zbliżając się do okna.

Pani Weronika podniosła się z siedzenia.

A jeślibym jutro do Zagajów się wybrała?

Po takiej grudzie, mamo?

Dla twego spokoju.

Za nie, mateńko, za nic! Będzie czas na wszystko.

Zegar uderzył dwunastą; w drzwiach jadalni ukazała się panna Jadwiga.

Zaniepokoiłaś się o mnie? — zaśmiała się Rabsztyńska.

Dwunasta, Weronisiu!

Czas, czas — rzuciła staruszka. — Dobranoc ci, synku!

Stanisław pozostał sam

Cicho było. Na kominie ogień dopalał się, roz­żarzony węgiel gasł powoli i rozsypywał się popio­łem, czasem jakaś iskra strzeliła, i wyleciawszy z ko­minka, upadła na posadzkę, wypalając na niej znak okrągły, ale Stanisław nie uważał na nic, zajęty myślami własnemi.

Rozmowa, którą przed chwilą z matką prowa­dził, uspokoiła go nieco, nawet lekką napełniła otu­chą. Nikt nic nie wiedział, nie domyślał się nawet

,


o tej tajemniczej miłości Anielki; nawet panna Zofia żadnej o tem wiadomości nie miała...

Cóżby więc to było?

Nie przypuszczał bezczelnego kłamstwa Taran­tuli, nie znając do niego powodów; ów Żyd raczewski był mu obcy zupełnie; zbliżyły go z nim interesa pani Amelii. Nie! tu coś całkiem innego być musi. Panna Potulińska wie o wszystkiem, związana tylko została słowem Anielce danem, że przyjaciółki nie zdradzi. Tak, nie inaczej!

Ta myśl nowym ciężarem przygniotła serce Stanisława. Czuł teraz, że łudził się, myśląc, iż zdoła zapomnieć, przeboleć, a przypominając sobie dawniejsze uczucie, jakie żywił dla siostry Włady­sława, dziwił się obecnie jego potędze. Panna Mur- ska podobała mu się, matka szanowała zacny dom zagajowiecki, życzeniem jej było, by syn się ożenił. Panna Anielka dobrą byłaby żoną, miałby z nią szczęś­cie i spokój. O tem cicliem, spokojnem marzeniu wspomniał Anielce niewyraźnie owego pamiętnego wieczoru — marzenie to nie było wynikiem miłości wielkiej: przez rozum więcej, niż przez serce pod­dane. Gdy się rozwiało, uczuł przykrość, ale silnego nie doznał bólu. Był pewny, ze łatwo zapomni o za­wodzie, i w pierwszej chwili nawet już o dalszej przyszłości pomyślał. Ale z dniem każdym coraz droższe stawało mu się to, co stracił. Rozumowanie usuwało się na bok, coraz silniej przemawiało serce. Z dniem każdym rosła tęsknota, smutek po straco- nem szczęściu. Dawniejsze przywiązanie zamieniło się w miłość, która — znał siebie — nie doprowadzi­łaby go do rozpaczy, ale, jak cień uparty, jużb

y


się snuła przez całe, chociażby najdłuższe życie. Wstrętną, mu była teraz myśl o innem małżeństwie; nie wierzył, by ono przyniosło mu szczęście i spo­kój. Dopiero dziś kochał, dopiero dziś uczuł wielkość swojej straty.

I w ten sam dzień, w tę samą godzinę," gdy Anielka wyganiała go z serca, mówiąc:

Idź, idź... Już cię niema!

A później, przykładając dłoń do serca, szep­nęła:

Jak pusto! —

On wołał w duchu:

Przyjdź do mnie, szczęście utracone!... — i, dając folgę myślom, jasne szaty swym marzeniom, przytulił dłoń do serca i szepnął:

Jak pełno!...

Z pewną otuchą na spoczynek się udał i sny miał pokrzepiające.

Obudził się rzeźwiejszy, z jakąś myślą lepszą, ze spokojniejszem sercem. Gdy smutek coraz bar­dziej rósł w jego sercu, ukrywał go starannie przed matką; powierzchownie w niczem się nie zmienił: był, jak dawniej, miernie wesoły, do matki się uśmie­chał, z panną Jadwigą żartował, jak dawniej. Dziś jednak dobre usposobienie Stanisława, choć zdawało się nie odróżniać od zwykłego stanu, nie uszło uwagi bacznych na wszystko oczu pani Weroniki. Pod tym zwykłym spokojem i wesołością, serce matczy­ne dostrzegło coś więcej: była to nadzieja, wczoraj- szemi jej rozbudzona słowami, wiara w możność zmian na lepsze.

Uśmiechając się i całując go w czoło, gdy d

o


jej dłoni nachylił się, niosąc zwykłe pozdrowienie, szepnęła:

Czy zawsze trwasz w żądaniu obfitego ście­gu i utrwalenia się sanny?...

Stanisław zaśmiał się:

Tak, mamo, chcę, chcę bardzo!

Czy Staś już uciekać chce od nas? — ode­zwała się panna Jadwiga.

Nie, Jadziu, to ja mam zamiar maleńką po­dróż odbyć — odpowiedziała Rabsztyńska.

Ty, Weronisiu? — zawołała ze zdziwieniem Rulińska.

Tak, Jadwisiu.

Dokąd-że?

-— Chcę, Jadwisiu, odwiedzić Murskich.

To niebywała rzecz, żebyś wyjeżdżała, moż­na powiedzieć, już podczas zimy. Latem tylko od­bywasz wszelkie wizyty, ale teraz! Co ci na myśl przyszło, Weronisiu?...

Chcę odwiedzić wszystkich sąsiadów, Ja­dwisiu; może to zresztą będzie już ostatnia moja wi­zyta, im złożona.

O, mateńko, tak mówić nie wolno! — zawołał żywo Stanisław.—Gdyby wyjazd twój miał pociągnąć za sobą tak smutne następstwa, nie puściłbym cię za nic i nie puszczę cię, mamo!

Ech, kochanku, — odparła pani Weronika — coby to pomogło, gdyby inaczej było zapisane w księ­dze przeznaczeń! Ale ja, ot, tak, dla podrażnienia Jadwisi, powiedziałam; wiesz przecie, że tylko do Murskich mam pojechać i nigdzie więcej, nigdzie!

Nie godzi się, Weronisiu, mnie niepokoić.

Tarantula. 1

5


A ty myślałaś już o pogrzebie?

Weronisiu! — zajęczała Kulińska.

Staruszka śmiać się zaczęła.

Nie umrę, nie umrę, dopóki Stasia nie ożenię.

To ja, mamo, zrzekam się myśli nawet o mał­żeństwie.

A tobyś mnie dogodził!... — zawołała pani Weronika.

A pocóż mama takie rzeczy mówi?

Kiedy co tylko ja powiem, to wy inaczej rozumiecie — broniła się staruszka. — Mogę i przed­tem umrzeć, ale, gdybym widziała już ciebie żona­tym, spoltojniejby mi było iść tam... Miałabym przy­najmniej coś Mateuszowi powiedzieć.

Dzień się rozpoczął pod dobrą wróżbą, bo krom dobrego liumoru Stanisława, gęsty śnieg zaczął pa­dać, a po obiedzie Potulińscy przyjechali w odwie­dziny: panna Zofia z matką i bratem.

Pabsztyńska i Kulińska ucieszyły się niezmier­nie; niewinny preferansik był gotowy.

Ach, jak to dobrze, że pana zastaję! — za­wołała panna Zofia, serdecznym uściskiem witając Stanisława.

Czemuż zawdzięczam ten okrzyk? — zapytał Stanisław, pomagając w rozbieraniu się pannie Po- tulińskiej.

Czemu?... Przecież mama i mój braciszek zaraz zasiądą z mamą pana i panną Jadwigą do zielonego stolika, a ja cobym robiła przez ten czas? Zastając pana, będę miała z kim porozmawiać. A trze­ba panu wiedzieć, że dzisiaj moja matuchna i mó

j


pan brat umyślnie do Rabsztyna na preferansa się wybrali.

Pani Weronika zwróciła się do Potulińskiej:

Umyślnie? w taką niepogodę?

Powiedz, że z powodu niepogody — popra­wiła.— Myślałam, że pana Stanisława niema, chcia­łam więc ci uprzyjemnić chwil kilka.

Poczciwa, poczciwa! — zawołała Rabsztyń­ska, całując szczerze przyjaciółkę.

A mamy nowe karty — dodała Jadwiga.

Stasiu! — zwróciła się do syna pani Wero­nika. — Niech-no stolik przygotują.

Ale z kociołkiem gramy? — odezwał się pan Józef, brat Zofii.

To coś nowego — zauważyła Rabsztyńska.

Zobaczy pani, jaki jest interesujący pre- ferans z kociołkiem.

Dobrze, dobrze!

W saloniku pani Weroniki wszystko już było gotowe do gry; czwórka graczów zasiadła przy stole.

Między trzema staruszkami, siwemi, jak go­łąbki, dość oryginalnie wyglądał młody, bo dwu- dziestokilkoletni Józef Potuliński. Grał z całą po­wagą i zupełnie dostrajał się do otoczenia: zakła­dał nogę na nogę i nawet garbiał trochę. Patrząc na niego z za pleców, można było myśleć, że siedzi jakiś dziadek skulony, co pobudzało do śmiechu pan­nę Zofię, której rękę Stanisław podał i poszedł z nią do sąsiedniego pokoju.

Co to, zabieracie się do gry w chowane­go? — odezwał się Józef.

W sekretarza zagramy — odpowiedział Sta­nisław

.


A może i w mruczka — zaśmiała się Zosia.

O, na to, to zgody niema — rzekł Stani­sław, siadając przy pani Potulińskiej na małej ko­zetce.— Ucieszyła się pani, zastawszy mnie tutaj... Mieliśmy z sobą porozmawiać?

Kto zacznie?

Choćby ja...

Słucham.

Czy dawno była pani w Zagajach?

Odwiedzałam kilkakrotnie Anielkę, która zmieniła się bardzo.

Słyszałem, że była niezdrowa...

Ja zaś ją posądzałem o...

O co, proszę pani?

O jakieś ukryte cierpienie.

Z powodu?

Nie wiem.

Nie mówiła nic pani?

Nie, ale domyślić się mogłam.

Naprzykład?...

Cóż to może pana obchodzić?...

Stanisław poruszył się.

Przecie pani wie, że byłem zawsze przyja­cielem domu Murskicli.

Dobry przyjaciel z pana, który od tak daw­na nie nawiedził przyjaciół! — zaśmiała się Zofia.

Zdaje się, że im nie wyrządziłem tem wiel­kiej krzywdy...

Jednak pytano o pana.

Kto? Władysław?

Z panem Władysławem się nie widziałam. Wyjechał za granicę; dokąd? po co? nikt mi powie

­


dzieć nie umiał. Pan Jan o pana nie pytał również... Ach! jak on się zmienił! Postarzał, posiwiał. Moż- naby sądzić, patrząc na nich dwoje, że jakieś ciche nieszczęście na dom ten spadło.

Stanisław uczuł skurcz serca.

I pani nie wie nic?...

Daję panu słowo, że nie wiem nic. Ostatnim razem byłam w Zagajach miesiąc temu. Pytałam Anielkę o przyczynę jej smutku; nie mówiła mi nic, tylko zauważyłam, że łzy połknęła. Daremne były moje wszelkie zaklęcia — milczała.

Ale któż o mnie tam wspominał?—zapytał Stanisław, pochylone podnosząc czoło.

Nie wiem już o czem mówiliśmy — zaczęła panna Zofia. — A!... ja opowiadałam Anielce o wi­zycie swojej u państwa; wtedy ona spytała mnie, czy nie wiem, dla czego pan od tak dawna w Za­gajach nie był?

Zapewne było to pytanie mimochodem rzu­cone...

A panbyś chciał?... — pochwyciła Zosia.

Ja tylko pytam panią...

Otóż nie! Dla mnie to pytanie miało zna­czenie pewne. Ach! gdybym mogła być otwartą z panem! — zawołała nagle.

Takim być i jabym pragnął—szepnął Sta­nisław.

Zatem...

Wyciągnęła rączkę.

Bądźmy szczerzy, o ile nimi być możemy. I, dajmy słowo, że tajemnica tej otwartości między nami tylko zostanie

.


Stanisław ujął rączkę przyjaciółki Anielki.

Zgoda — rzekł.

Teraz powiem panu o jednym moim domyśle.

Słucham.

W swoim czasie zdawało mi się, że Aniel­ka podobała się panu...

Pytany nie dał odpowiedzi.

Gdzie otwartość?—rzuciła Zosia.

Tak — szepnął Stanisław.

Zdawało mi się, że i pan byłeś nieobojętny Anielce.

Ja?... — zawołał Rabsztyński.

Mówmy bez obłudy, jak przyjaciel z przy­jaciółką. Anielka nic mi o tem nie wspominała, ale... tak mi się zdawało.

To pani się łudziła!

Och, nie! kobiety są domyślne!

Na czem pani oparłaś to swoje przypu­szczenie?

Na krótkiem, nic nie znaczącem pytaniu: “Dla Czego pan Stanisław tak dawno u nas nie był?..." Spojrzałem wtedy na nią -— w oczach za­świeciły dwie perełki.

Stanisław podniósł się z siedzenia.

Cóż to jest? cóż to jest? — rzucił głucho.

Co, co? — zapytała panna Potulińska.

Rabsztyński pohamował wzruszenie.

Nic — szepnął — nic...

A szczerość? a słowo przed chwilą dane? — natarła panna Zofia.

Nie sprzeniewierzyłem się mu. Przyznałe

m


się od razu do uczucia, jakie miałem i — mam dla panny Murskiej.

Cóż oznacza ten okrzyk stłumiony? czy to pytanie własnym rzucone myślom?

Wytłómaczę się przed panią...

Panna Potulińska badawcze spojrzenie rzuciła na mówiącego..

Byłem pewny—zaczął Stanisław—że pan­nie Anieli jestem zupełnie obojętny. Jej pytanie, dane pani, zapytanie, połączone z perełkami łez, mówiłoby nieco inaczej. Ale czy domysł pani może być czemś pewniejszem poparty, odpowiedz szczerze?...

Nie.

A!... — boleśnie wypadło z ust Stanisława.

Zaczął się przechadzać szybko, na czoło wy­stąpiła brózda smutku dawnego.

Pan nie wierzysz w domyślność kobiecą? — rzuciła Zofia.

Za ryzykowne to byłoby dla mnie — od­powiedział. — Ale... zwróćmy rozmowę na inny przedmiot.

Zbliżył się do panny Potulińskiej.

Czy pani była w Zagajach podczas mojej nieobecności w Pabsztynie, to jest wtedy, gdym bawił w Korycku, zajęty interesami pani Amelii, mniej więcej w letnich miesiącach?

Byłam.

Kto wówczas bawił w Zagajach?...

Bawił?... Chyba przebywał dłużej nad zwyk­łą wizytę, chciałeś pan powiedzieć?

Tak, pani.

Panna Zofia zdawała się namyślać

.


Nikt — odpowiedziała.

Stanisław silił się na obojętność.

Był jakiś student z uniwersytetu warszaw­skiego. Panna Aniela nic pani nie wspominała?

Zaręczam panu, że podczas całych feryi nikt w Zagajach nie tylko nie przemieszkiwał, ale oprócz mnie nikt nawet z najbliższych sąsiadów nie przyjeżdżał. O tem wiem doskonale. Anielkaby mi coś wspomniała, i pan Władysław także, który dość często zaczął u nas bywać.

Czy pani jesteś zupełnie pewna tego, co mówisz?

Jak najzupełniej.

Teraz to już nic nie rozumiem—-zawołał znów, podnosząc się z siedzenia Stanisław.

Czy to, panie, zwróciliśmy rozmowę na inny przedmiot? — zapytała, patrząc figlarnie na .Rabsztyń­skiego, Zofia.

Stanisław uśmiechnął się.

Złośliwą pani jesteś!

Tak, jak pan byłeś szczery ze mną.

Rabsztyński ujął dłoń dziewczyny i pocałował.

Przepraszam panią.

Widzę jednak, że ten przedmiot inny łączy się z dawnym. Dam tu panu maleńki dowód do­myślności kobiecej. Jeżeli, bo nie wiem, ale mówię szczerzej od pana, miałeś pan serce Anielki, to nikt go nie odebrał. W Zagajach nie bywał nikt, Anielka z nikim się nie widziała. Ale...

Podniosła się szybko.

Pan mnie przeprosiłeś, czy teraz już mog

ę


liczyć na otwartość pańską, według naszej umowy, przed chwilą zawartej?

Masz pani uroczyste moje słowo — z pew- nem rozrzewnieniem w głosie rzekł Stanisław.

Zatem... Czy pan Anielce nic nigdy nie wspominałeś o swojem uczuciu?

Rabsztyński potarł czoło.

Gruntowny z pani byłby spowiednik.

Uklęknij pan — odezwała się, biorąc go za rękę i, siadając na małej kanapce, dodała z powagą:

Jestem w konfesyonale.

O, drogi spowiedniku —zawołał, śmiejąc się, Stanisław i ukląkł.

AV tej chwili pan Józef, rozdawszy karty, zaj­rzał przez drzwi do sąsiedniego pokoju.

Pani Weroniko, paui Jadwigo i moja mamo najukochańsza!., proszę tu, prędzej, tylko cicho, bez szelestu...

Zaciekawione tajemniczem wołaniem młodzieńca, panie zbliżyły się na palcach do drzwi.

Patrzcie, co to za awantura dzieje się!

Staruszki zatrzymały się zdumione.

A chwała ci, Panie Boże! — szepnęła We­ronika.

Tegobym się nie spodziewała —■ rzekła pani Potulińska — ale nie sprzeciwiam się.

Nie przeszkadzajmy — rzuciła szeptem Ja- dwisia.

Wszystkie trzy cichutko usunęły się ode drzwi; za nimi na palcach, by żadnego szelestu nie robić, usunął się i sprawca nowego zawikłauia.

Mateczka z radości...—zaczął, siadając do gry

.


Dziesięć na dzwonkach—przerwała synowi pani Potulińska.

A co! — zawołał Józef.

Panna Jadwiga złożyła karty.

Wist! — odezwała się Rabsztyńska.

Obie mamy z radości awanturują się — do­kończył Józef i spojrzał w grę pani Rabsztyńskiej.

Matuńciu, czwarty walet!

Remis—zaśmiała się panna Jadwiga.

A to wypadek! — zawołała Potulińska, któ­rej aż czepeczek biały nieco na bakier się uchylił.

Pan Józef śmiał się i obie mamy po rękach zaczął całować.

Kociołek jest!...

Staruszki śmiały się również, weselsza gra na­wet poszła w kolej.

Tymczasem panna Zofia spowiadała Stanisława.

Czy zgrzeszyłeś choćby datkiem malutkiej nadziei przed panną Marską?

Zgrzeszyłem — odpowiedział pokutnik.

Kiedy to było?

Cztery miesiące temu.

AVstań pan — odezwała się szybko Zosia, usłyszawszy szelest w pokoju grających — bo może kto nadejść i posądzić pana o zwierzenia miłosne.

Stanisław powstał.

I cóż, mój spowiedniku? — spytał.

Co panu odpowiedziała Anielka?

Ach, byłem pewny wtedy, że mnie rozumie. Gdym ją żegnał, zdawało mi się, że uczułem silniej­szy uścisk ręki.

I czegóż pan jeszcze chciałeś?

To dla mnie dosyć było

.


I pan tę odrobinę nadziei rzuciwszy w serce młodej dziewczyny, od dnia tego nie byłeś ani razu w Zagaj ach? Spotkawszy się w kościele, przywitałeś ją z daleka, obojętnie, bo i o tem wiem nawet? A jeżeli ona kochała pana, co mogła sądzić o ta- kiem postępowaniu? A jeżeli kochała szczerze, czy niczeni się nie tłómaczą jej łzy, jej bladość? Czyż chciałbyś pan, ażeby ona może tu do pana przy­biegła—o, to pan jej nie znasz! Dlaczego pan tak postąpiłeś?., wytłómacz pan tę niezrozumianą dla mnie zagadkę.

Rabsztyński zmieszany słuchał tych słów, serce mu biło gwałtownie, ulatujące marzenia wracały... Nagle pochylił się i, całując dłoń swojej dobrej przyjaciółki, szepnął:

Wracasz mi pani szczęście — wina moja, moja... Ach! jaki byłem głupi!...

Dłonią uderzył się w czoło.

Nie wątpił już, że zagadka szybko będzie roz­wiązana.

Panna Zofia śmiała się.

Nie śmiej się, mój dobry aniele — dość głoś­no odezwał się Stanisław.

Grające panie poruszyły się.

Aniele! — szepnęła pani Jadwiga.

Niech będzie Imię Pańskie pochwalone! — rzuciła Rabsztyńska.

Nie sprzeciwiam, nie sprzeciwiam się — do­dała pani Potnliuska.

Uśmiechnięci, weseli, weszli do pokoju grają­cych pan Stanisław i Zofia.

Staruszki spojrzały po sobie znacząco

.


A jak tam? — odezwał się Józef.

Nagadaliśmy się z panną Zofią i teraz przyszliśmy pomagać państwu.

Cztery chrząknięcia naraz dały się słyszeć.

Całe towarzystwo było niezwykle ożywione. Stanisław i Zofia znacząco nieraz spoglądali na siebie, co oczywiście nie uszło uwagi Rabsztyńskiej, ani Potulińskiej. Obie staruszki znały się od lat dziecinnych prawie, niezamącona nigdy między niemi panowała przyjaźń, ale teraz dziwna je ogarnęła wesołość, co wybornie oddziałało i na młodych. Stanisław nie odstępował Zofii, czasem rączkę uścis­nął, czasem na ucho coś szepnął — wszystko to by­wało i dawniej, bo znali się dobrze, ale teraz innej wagi nabierało. Zresztą Rabsztyński niezwykle był ożywiony, a silne rumieńce barwiły twarz panny Potulińskiej.

Podobał się jej był w swoim czasie Włady­sław; rodzice panny, szanując zacny dom Murskich, nie stawialiby żadnej przeszkody, sam nawet Potu- liński dawał nieraz do zrozumienia panu Janowi, że chciałby, by ich rodziny bliższym się węzłem złączyły. Pan Jan kilkakrotnie wspominał o tem Władysławowi, widząc, że i panna Zofia nie krzy- wem patrzy nań oczkiem. Zamożny był dom Potu­lińskich, panna dobrze w głowie i w sercu miała — partya nie do odrzucenia. Ale Władysław napomy­kania ojca zbywał półsłówkami, wreszcie rozszalał się w Koryckiej.

O tym wypadku Potulińscy nie wiedzieli, ta­jemnica rodzinna nie wychodziła za próg doinu za

-


gajowieckiego, i piękna Zosia mogła jeszcze słod- kiem kołysać się marzeniem.

Naprawiwszy stosunek Stanisława do Anielki, mimowoli na myśl przyszedł jej Władysław. Wspo­mnienie o nim ożywiło ją, a śliczne rumieńce ubar­wiły jagody. Lecz obie mamy nie znały przyczyn wesołości Stanisława i rumieńców Zofii. Widziały tylko Stanisława, klęczącego przed Zofią, a ją po­chyloną nad nim. Pani Weronika chwaliła Imię Pań­skie, Potulińska — nie sprzeciioiala się...

Po wieczerzy, późnym już wieczorem, Potulińscy opuścili gościnny doin Rabsztyńskich.

Teraz już nie myślisz o śniegu? — zapytała pani Weronika, gładząc pieszczotliwie włosy syna.

Przeciwnie, mamo, myślę z silniejszem jesz­cze drżeniem serca.

Pani Weronika i Jadwiga, której nie były taj- - ne zamiary przyjaciółki, zdziwionemi oczyma spoj­rzały na Stanisława.

Co państwo tak na mnie patrzycie? — za­pytał Rabsztyński.

Chcesz śniegu? — zapytały jednocześnie.

Stanisław parsknął śmiechem.

Ależ chcę, chcę, nigdy bardziej, niż teraz!...

Jadwisiu!

Weronisiu! — rzuciły do siebie coraz więcej zdziwione.

Co to takiego, moja matuchno? — pytał Stanisław.

To ty nam powiedz, co to takiego?

Gdybym wiedział, tobym powiedział...

Bałamuctwo jakieś — odezwała się Rulińska

.


%

W czem, szanowna moja ciociu?

Klęczałeś przed panną Potulińską!

Pani Weronika nie spuszczała pytających, po­ważnych oczu z twarzy syna.

A! — zawołał Stanisław — to państwo wi­dzieliście?

Dostrzegł to pierwszy pan Józef — odezwała się matka — i zawołał nas, byśmy ostrożnie do drzwi podeszły. Powiem ci, Stachu, że bardzo rada byłam, żeś się zdecydował nakoniec, i błogosławiłam w duchu tę chwilę-

A cóż pani Fortunata?—zawołał Rabsztyński.

“Nie sprzeciwiam się," powiedziała — wtrą­ciła panua Jadwiga.

Stanisław zaniósł się od śmiechu. Matka zażądała wytłómaczenia się, co łatwo było synowi uczynić; śmiano się z omyłki, ale pani "Weronika zaniepokojoną się czuła, nie wiedząc, co . o tem wszystkiem Potulińscy pomyślą.

Niech się mama uspokoi — pocieszał "Wła­dysław: — panna Zofia błąd naprawi.

Nazajutrz przez umyślnego Stanisław otrzymał list od Zofii.

Cha, cha, cha! — pisała — wyobraź pan sobie, jaka paradna scena odegrała się wczoraj, gdyś pan u nóg moich klęczał. Gdy usłyszałam szelest i kazałam panu wstać szybko, lękając się, by który z grających nie zszedł nas nie­spodzianie— już było po wszystkiem. Mój pan brat sprowadził świadków, którzy weszli i wy­szli na palcach. Zanosiłam się od śmiechu, ser­decznego śmiechu, gdy mama winszowała m

i


wyboru. Czy to panu nie pochlebia? Pomyśla­łam jednak sobie, że miłą być musi chwila na- rzeczeństwa. Byłam nią, godzin kilka w umyśle mamy. Biedna mama! zasmuciła się szczerze, gdy różową zasłonkę z oczu jej zdarłam. Ona już mnie widziała w czepeczku, kochaną i ko­chającą żoną pańską. “Niestety!

Czy pan nie wzdychasz w tej chwili? “Cha, cha, cha!

Mam nadzieję, że po wczorajszej rozmo­wie naszej, pan nie omieszkasz być w Zagajach, wracając zaś stamtąd, skierujesz drogę na Ma­linki. Będę pana oczekiwała z niecierpliwością, jako zwiastującego mi dobrą nowinę. Ucałuj pan ode mnie Anielkę...

Ach — oto mi się wyrwało! ale nie mam ochoty zaczynać drugiego listu. Żegnam ciebie, mój dwugodzinny narzeczony —

tout a, vons

Zofia.11

List był bardzo wesoły, a jednak zdawało się Stanisławowi, że jakaś fałszywa nuta zadrgała wśród tych dźwięków słów trzpiotliwie rzuconych. Ta myśl przelotnie przesunęła mu się przez głowę; nie za­trzymywał się nad nią długo. Wesoły, uśmiechnięty, trzymając w ręku list panny Zofii, wszedł do pokoju matki.

Mam liścik — odezwał się, ukrywając żar­tobliwie różowy arkusik papieru.

Od kogo? — spytała pani Weronika.

Niech mama zgadnie

.


Czy ja wiem, Stasiu.

Od panny Zofii...

Rabsztyńska podniosła się szybko.

No, no?

Przeczytała list podany.

Trzpiot dziewczyna!...

Westchnęła.

Czego mama wzdycha?

Pani Weronika machnęła ręką,.

Nie wiedzieć, jak się zrobiło!...

Cieszyłyśmy się — dodała panna Jadwiga.

Stanisław usiadł na fotelu o biegunach i koły­sać się zaczął.

Nuta fałszywa, którą dostrzegł w liście panny Zofii, zadzwoniła mu znowu.

Urojenie! list taki wesoły.

A jednak nie omylił się.

Gdy wczorajsi goście Rabsztyńskich wrócili do Malinek, zastali starego Potulińskiego, który tylko co powrócił z Raczewa. Wrócił chmurny: doszły tam słuchu jego niemiłe wieści o Władysła­wie. Szczegóły opowiedział Tarantula, u którego na podróż do Włoch tak znaczny dług zaciągnął młody Murski. Zrozumiana teraz była Potulińskie- mu żałoba w dworku zagajowieckim. Nie wierzył zrazu żydowskim plotkom, ale na obiedzie spotkał się z panem Janem. Zapytał go wprost o Włady­sława. Uczciwość nie pozwalała skłamać. Murski powiedział wszystko.

Wiesz, jak jest, ja oszukiwać ciebie nie będę...

Potuliński wrócił do domu markotny

.


Panna Zofia, dowiedziawszy się, że ojciec wi­dział się z Murskim, rzuciła nieśmiałe pytanie o Wła­dysława. Miałże ukryć przed nią smutną, może bo­lesną prawdę, i pozwolić rodzącemu się uczuciu w miodem sercu dziewczęcia głębokie zapuścić ko­rzenie?

Nie!

Pytany, opowiedział wszystko...

Panna Zofia drgnęła lekko—właśnie zabierała się do pisania wiadomego listu — i uczula smutek w tej chwili, że scenka wczorajsza żartem tylko była.

Czy pan nie wzdycha?" — pytała Stanisława, bo westchnienie podniosło jej pierś. Rabsztyński dostrzegł dźwięk fałszywy w tem trzpiotliwie na pozór rzucouem pytaniu.

Z wyjazdem pani Weroniki do Zagajów nie wiodło się: upadł śnieg gęsty, ale pod wzmożonymi nagle promieniami słońca stopniał, zamieniając się w kałuże błota. Droga była nie do przebycia dla starej Rabsztyńskiej; Stanisław niecierpliwił się, ale ukrywał rozdrażnienie. Dla rozrywki, dla skrócenia nieznośnie wlokącego się czasu, parę razy wyjeżdżał do Malinek. Panna Zofia za każdym razem zapy­tywała go o Anielkę, ale on jej tłómaczył, że po postępku swoim niezręcznie mu dzisiaj być w Za­gajach.

Nieznośny pan jesteś!

Mama musi wprzód pojechać...

Panna Zofia ruszyła ramionami.

Mnie chyba przyjdzie wyręczyć pana...

Tarantula. 1

6


Dziękuję za gotowość — uśmiechnął się Sta­nisław — już umowa z matką moją stanęła.

Pan czekasz śniegu?

Możebnej przynajmniej drogi dla starej ko­biety...

Mnie się zdaje, że więcej niż pan niecier­pliwię się.

Okazujesz tylko pani większą ode mnie niecierpliwość.

Czekał zimy — ale kapryśnica wichrzyła tylko, nie pozwalając ułożyć się sannie.

Od chwili, w której w sercu Anielki zrodziła się świadomość złego, gdy zaklinała Władysława, aby powstrzymał się od kroku stanowczego w sto­sunku do pani Koryckiej, i gdy, zadając ostatni ból swojemu sercu, ostatnie wspomnienie posłała Stani­sławowi, szepcąc: “Idź, już ciebie niema!" — wracała pogoda umysłu, poważny spokój zajął miejsce dawnej wesołości, ale już łzy nie zjawiały się w oczach, a bladość ustępowała miejsca powoli, powoli wraca­jącym rumieńcom. Na koralowych ustach nierzad­kim już gościem był uśmiech, zapomniany fortepian weselszą nótą zadzwonił pod jej palcami, a w po­wietrzu zakołysała się piosnka, rozpędzając ponurą ciszę zagajowieckiego dworu. I gdyby nie ta przed­wczesna starość ojca, gdyby nie szaleństwo Wła­dysława — wszystkoby wróciło do spokoju dawnego, do szczęścia dawnego. Niepokoił ją smutek ojca, jego niezwykłe rozdrażnienie; przypisywała to wszystko postępkom Władysława, nie wiedząc nic, że panu Janowi dolegał ból jeszcze inny—niepewność jutra

.


Od czasu, gdy grosz gotowy poszedł do rąk Tarantuli na pokrycie częs'ci długu, całe utrzymanie Murskicli i służby folwarcznej, opłata robotnika i rajmniejszy wydatek — to wszystko już zależało od łaski Noj echowej. Długi rosły w niezmierny sposób, Tarantula podsuwał drobne weksle, różnymi czasy wydawane, by je na jeden oblig zamienić; raz panu Janowi się wydało, że dawno już wnie­sione weksle zjawiły się po raz drugi, że podpis był jego, lecz jakby drżącą ręką pisany. Zmarszczył brwi, ale kwestyi nie robił.

Musiała mi zadrżeć ręka — szepnął.

Obracliowywał należnos'ć.

Strach, co tego się zebrało!

Coraz częściej przenosił się myślą do ulubio­nego lasu.

A tu znowu w gospodarstwie wszystko się psuło: w młockarni koła pękały, konie robocze padły ofiarą jakiejś choroby zaraźliwej. Chłopcy stajenni szeptali między sobą, że ostatnim razem, gdy Ta­rantula nawiedzał Zagaje, przywiózł z sobą jakieś łoszę parszywe, i to, wypadkiem niby, z pańskimi zmieszało się końmi. Biedne koniska sierść potraciły-, wyglądały jakby ze skóry odarte. Musiano spro­wadzić weterynarza, który leczył długo, kosztownie, wreszcie zaopiniował, że koniom we łby trzeba po­strzelać. Połowa zdechła, część chłopi rozkradli, resztę kula pana Mordasiewicza zmiotła. Niespo­dziewany wydatek zaciążył znów na budżecie pana Jana. Ze stajni usunięto żłoby dawne, ściany wy­skrobano i powleczono wapnem. Tarantula do wy­boru cały tabun rumaków sprowadził. Ceny był

y


słone, ale Żydki na pewno głosili wojnę — zapotrze­bowanie koni do kawaleryi i pod furgony było wiel­kie. Tarantula panu Janowi tylko sprzedawał po takiej cenie. Posypały się weksle i wekselki, zna­lazło się znów kilka z drżącym podpisem Murskiego, ale stary nie zwrócił już uwagi.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Od pewnego czasu coraz częstsze były listy "Władysława do Anielki pisane. Niepokój nim miotał; wyrzucał ojcu brak serca, stawanie na drodze do wielkiego szczęścia, które ma przed sobą, a ująć go nie może.

Daremnie nastaję na Anielkę — pisał — ażeby wszelkich pozbyła się skrupułów i zde­cydowała się już raz stanąć ze mną na ślub­nym kobiercu. Ale powiadam Ci, że to jest mimoza, lęka się, by gniew ojcowski jakiem nieszczęściem na naszeni nie zaciążył życiu. Uwielbiam w niej tę bojażń, tę drażliwość nie­wieścią uczucia, choć czasem mnie gniew wielki porywa, i robię jej ostre wyrzuty, że — nie kocha!...

Ach! gdybyś ty widziała ją wtedy!... Słodyczą uśmiechów, szeptów i pieszczot mog­łaby lwa ugłaskać, a cóż mnie, który przepa­dam za nią? — “Cierpliwości, mój najdroższy, zmieni się wszystko, na lepsze się zmieni, ja zawsze prorocze mam sny!" — szepce — i gdy nieraz mam żółć w sercu, gdy chwytam pióro, by napisać do ojca i stanowczego zażądać słowa, krótkiego: tak, lub: nie! — ona wytrąca mi z rąk pióro i żółć w nektar zmienia. Ra

z


przypomniałem jej, że wzięcie w Rzymie ślu­bu — bośmy dla tego wyjechali do Rzymu — było właśnie jej zamiarem. “Tak! — odpowie­działa — ale czyż jestem bez grzechu?.. Ośle­piła mnie miłość — dziś, kochając ciebie, chcę pozyskać serca i — twoich!"

Kiedyż wy się zlitujecie nade mną?" — wołał w przystępie rozpaczy.

Anielka nie mogła bez łez słów tych czytać; zdawało się jej, że słyszy za sobą błagalny krzyk brata, a oni, ci najbliżsi jego, biorą go na koła tor­tury. Przytoczone przez Władysława słowa Amelii tchnęły jakąś rezygnacyą świętej; nie mogła w nich dojrzeć lisiej przewrotności, złotych kajdan, trzy­manych na wypadek—czegoś. I broniła biednej ko­chanki brata i czuła wyrzut sumienia, że ją posą­dzić mogła o ogromny występek.

Z oczyma napełnionemi łzami, z drzącemi usty, trzymając list brata w nerwowo drgającej ręce, pobiegła do ojca, by wyjednać u niego łaskę dla serc cierpiących.

Ojcze, Władek znów pisał.

Opamiętał się? — rzucił Murski zwykłe py­tanie.

Ta pani Amelia, ojcze, kocha go, kocha bardzo. Może niesłusznie posądziliśmy ją...

Daj list — rzucił pan Jan krótko. Podała; dreszcz trząsł jej ciałem, gdy czekała

wyroku ojcowskiego.

Murski list zdusił w dłoni i w kąt cisnął.

Nikczemnik! — z ust mu wypadło. Twarz Anielki pokryła się bladością

.


Czy my, ojcze, nie łamiemy szczęścia "Wła­dysława? — szepnęła.

Mech go szuka, ale beze mnie!

Ty mu nie pomożesz?

Do czego?...

"Więc napisz do niego, więc otwórz mu oczy!...

Czy posłucha? Widzisz, co pisze? Zarzuca mi brak serca, mnie...

Nagle twarz zasłonił obiema dłońmi i ryknął płaczem.

Anielka przypadła mu do kolan.

Za co mnie karzesz, Boże, za co? — płakał pan Jan Murski.

Rozdzierającą była ta scena; starzec trząsł się od gwałtownego płaczu, Anielka mu się u stóp wiła...

Uspokój się, tatku, bo mnie serce pęknie!

Ale Murski szlochał, dławiąc jęk, który mu

się z piersi wyrywał.

Nieprędko się uspokoił, ale gdy łkać przestał, Anielka zauważyła, że znów o lat kilka naprzód w życie się posunął.

Ten płacz ojca był potępieniem dla Amelii. Nie pytała już, jak ma bratu odpisać; opisała cier­pienia ojca, jego starość niepocieszoną, zwróciła uwagę, że to, co on, Władysław, uporem, nieczu- łością zowie, jest może czemś innem, czemś, czego ona dotąd nie rozumie, ale co wiadomem jest temu świętemu starcowi. Przypominała dziecięce lata, troskliwość ojca, jego miłość przyjacielską. Wspo­mniała coś i o obowiązku dzieci i harcie dusz

y


męskiej, o poświęceniu, ofierze, o tem wszystkiem, co stanowi człowieka.

Na odpowiedź niedługo czekała.

Pokazałem Twój list Anielce.

“— Wracaj — rzekła — twój ojciec wie może więcej o mnie, niż ja sama. Ma słuszność twoja siostra, wspominając o poświęceniu, ofie­rze. Więc ja się poświęcę, ja tą podsuniętą ofiarą się stanę... Żegnaj, marzenie! — szepnęła.

Długi, śmiertelny jakiś pocałunek na czole mojem poczułem.

Bądź teraz mną i powiedz: jakbyś uczy­niła?

Czy myślisz, że ja nie cierpię, iż wy przeze innie cierpicie? Lecz powiedzcie jasno, co możecie zarzucić—jej? Ale prawda, wasze zarzuty nie znalazłyby u mnie wiary... Czuję tylko, że przez wasze usta mówi pan Rabsztyń­ski. Zacny obywatel, zacnej używa broili! Gdybym był nawet tak, jak on, odtrącony — nie mściłbym się w podobny sposób. Wybacz, że dłużej pisać nie mogę; mam w sercu ból, w ustach gorycz piołunu. Ale co ona winna, mój anioł wcielony, który się rumieni, gdy spragniony pociechy, ukojenia, krótkiego poca­łunku zażądani od niej?... Przebaczam wam wszystkie krzywdy, a ty, Anielciu, jeżeli chcesz, bym pisał do Ciebie, nie pisz tak do mnie, jak list napisałaś ostatni." Ten ostatni list brata żadnego już światła nie zapalił w duszy siostry. Zobaczyła przed sobą głę­bię czarną, w którą gnały dwa cienie, splątane w ja

­


kimś fatalnym uścisku. Nie zwlekała z odpowiedzią, ale nie wspominała już nic o obowiązkach syna. List był smutny, owiany tylko jakiemś tchnieniem religijnem; w kopercie przesłała obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który niegdyś ś. p. ich matka dała z błogosławieństwem Władkowi.

Dziękuję Ci za dar, siostro — pisał Wła­dysław — zapłakałem, do rąk go wziąwszy. Cała przeszłość żywo mi stanęła przed oczy­ma, przeszłość, o której marzyć tylko mam prawo, zrywając z dzisiejszem szczęściem.

To nad moje siły!

Boże, jak cierpię!

Pisz mi o ojcu, o moim biednym, zacnym, upartym ojcu! O Bogu nie zapomniałem — w dniach utrapień szukam ukojenia w wierze. Po raz setny zwiedzaliśmy katakumby; książę Eugeniusz towarzyszy nam zawsze. Polubiliśmy go bardzo oboje. Dziś zgubiliśmy się w pod­ziemiach Rzymu, tak zajęty byłem różnemi myślami; musiałem sam powrócić do willi, którą zamieszkujemy. Książę Eugeniusz nad wieczorem dopiero odprowadził Amelkę, bo prawie dzień cały szukali mnie po Rzymie, nie spodziewając się, że ja ich właśnie oczekiwa­łem w domu. Uśmieliśmy się z tego wypadku, a ja teraz tak rzadko się śmieję... Posyłam Ci opłatek wigilijny; przełam go z ojcem — przecie w ten dzień miłości, anielskiego nie odtrąci chleba. To byłoby za bolesne dla mnie." Ostatnich dwóch listów Anielka nie czytała ojcu. Zabójczo one oddziaływały na zdrowie starca

.


Wypadek zgubienia się księcia Eugeniusza z Amelią, raz podczas zwiedzania galeryi obrazów, powtóre w podziemiach rzymskich — gorzki uśmiech wywołał na usta dziewczyny, wspomnienie zaś w liście po­przednim o nędznej zemście Rabsztyńskiego ubodło ją o tyle, o ile stanowczo rozmijało się z prawdą. Napisała nawet bratu o tem. Ona wierzyła tylko w miłość Stanisława do Amelii i w niepowodzenie tej miłości. Upewniło ją w tem stanowcze zerwanie stosunków z ich domem; może wstyd, jak o tem ojciec wspominał, nie pozwolił ich nawiązać; może jeszcze nie wygasły ognie, ręką tej pani zapalone w sercu jego. Bądź co bądź, on już nie powróci do jej serca, choć czasem tęskni do marzeń dawnych, choć czasem żal jej snów, wysnutych podczas nocy bezsennych.

Nadszedł dzień wigilii — snop zboża stanął w kącie sali jadalnej, rozesłane na stole siano po­kryto obrusem białym. Stary Marcin i dwie panny służące brały udział przy uczcie świętej — jedno miejsce puste zostawiono przy stole.

Dla kogo to? — spytał Murski.

Dla panicza — odpowiedział nieśmiało Marcin.

Stary nic nie odpowiedział, w uroczystem mil­czeniu wziął do drżących rąk opłatek i łamać począł. Kruchy szelest łamanego chleba rozległ się wśród ogromnej ciszy, pochylały się usta wszystkich do rąk starego pana, który odpłacał pocałunkiem w czoło. Nieprzerywane niczem panowało milczenie, w oczach wszystkich świeciły łzy, po chleb pokoju wyciągnięte palce trzęsły się

.


Mieli siadać, gdy Anielka wyjęła z kieszonki malutki zwitek papieru i, drżąc cała jak listek osi­ny, wydobyła ze środka opłatek wielkości małego pieniążka.

To Władek przysłał... — szepnęła.

Zbliżyła się do ojca.

Stary drżeć począł, przełamał jednak w mil­czeniu, do ust włożył i, zasłoniwszy twarz rękoma, stał chwilę nieruchomy, w myślach, czy modlitwie zatopiony.

Nie opuszczaj go, Boże ojców!—wyszeptał cicho.

Nagle w przyległym pokoju, z którego wy­chodziło się do sieni, dał się trzask słyszeć, jakby drzwi gwałtownie wysadzanych. Wszyscy zerwali się od stołu.

Chwila ciszy.

Słychać kroki pośpieszne. We drzwiach sali, blady jak trup, stanął ekonom pana Jana...

Pożar!... — krzyknął.

Czerwona łuna uderzyła w okna — całe niebo zdawało się palić.

Pan Jan, za nim wszyscy domowi, wybiegli na ganek — i stanęli przerażeni...

W płomieniach stały wszystkie niemal budynki gospodarskie, ze stajni dobiegało trwożliwe rżenie koni, z obór smętne krów ryki. Wiatr, który przed chwilą kołysał łagodnie obnażone drzew gałęzie, teraz się wzmagał i począł dąć szalenie, miotając snopami iskier, które, zakreślając łuki napowietrz­ne, padały na dach domu i groziły nowem zniszcze­niem. Gumna tylko, napełnione zbożem, stały nie­tknięte

.


Ratować dom! — huknął Murski na biega­jących wszędzie parobków, z folwarku przez eko­noma wezwanych.

Z niedalekiej wsi cerkiewny dzwon się odezwał...

Bum!" — zabrzmiało w powietrzu, raz, drugi i trzeci...

Na odgłos dzwonu ruszyła się wieś cała.

Powstał gwar ogromny, nawoływania i krzyki, zmieszane z wyciem psów, chrapaniem rwących się z uwięzi koni, z coraz rozpaczliwszym rykiem za­mkniętego w oborze bydła, a płomienie strzelały wciąż wyżej, a kłęby dymu, jak padalce, w czarne pierścienie się wiły i tamowały oddech rzucających się na ratunek dobytku pańskiego. Słychać trzask pękających już belek, snop iskier wybuchał nagle, a za nim dym gryzący i płomień.

Anielka straciła przytomność i, rwąc włosy, jak dziecko płakała; panna Felicya chwyciła za lo­retański dzwonek i zaczęła z nim dom wkoło obie­gać; stary Marcin zupełnie się zmysłów pozbył i przez okno, z szafy kredensowej stołowe naczynia wyrzucać począł, bijąc szkło i porcelanę na miazgę. Jeden tylko Murski nie dał się strachowi owładnąć; do żył starego wróciła energia dawna. Głosem sil­nym, jakby mu w tej chwili parę dziesiątków lat ubyło, wydawał rozkazy, wprowadzał ład między tłum strapiony, pięścią nawet nawołując do przytomności obałwanionycli nagłym wybuchem pożaru parobków.

O ratunku stajni i obór nie było mowy; zdo­łano ledwie część koni i bydła wyprowadzić, które opierało się dłoniom, niosącym mu pomoc, i parło się bezmyślnie w ogień.


Nagle wiatr zmienił kierunek, z jakąś zajadłą wściekłością uderzył w dacliy płonące, dopomagając tym szalonym tchem swoich piersi okrutnemu dziełu zniszczenia. Kłęby dymu rozwiały się w dławiącą chmurę, płomienie rozdęły się szeroko, sypiąc gra­dem iskier. Z każdym błyskiem i trzaskiem walą­cych się krokwi, wicher zdawał się wzmagać, wią­zane snopy słomy, pokrywające obory i stajnie, od­rywał z łatwością z przepalonych krokwi i, jak żagwie płomienne, z całą siłą niósł na sterty i gu­mna. Mróz był silny, śuieg nie pokrywał dachów, czerwone wężyki błysnęły na wiązaniach budynków tokowych.

Wtem z za magazynu, w którym był skład główny omłóconego już zboża, buchnął słup ognisty, widocznie aż tam płonące żagwie padły. Krwawe węże skoczyły w lewo, w prawo, mnożąc się z nie­bywało płodnością. Sterty zboża zajęły się odrazu, ogromne morze ognia rozlało się wokół.

Jezus, Marya! — krzyknął Murski, widząc stodoły i magazyny w płomieniach.

Daremny był wszelki wysiłek — niszczący ży­wioł pokonać się nie dał. Za słabe były strumienie wody; wzmagający się ogień najśmielszym przystępu nie dawał.

Stracone! — zawołał pan Jan — ratujcie mi już dom tylko!

Mimo strasznego gorąca, że szyby pękały, a malowane, sosnowe słupy zaczęły kapać lepkim sokiem żywicznym, Murski po drabinie sam ruszył na dach i zajął się ratunkiem gniazda swego. Wszyst­kie kobierce, kołdry i koce, wyniesione z dom

u


i oblane obficie wodą, dach okryły. Raz w raz wia­dra unosiły się do góry, i obfity strumień ściekał po załamach dachu. Dom był ocalony—tylko doml

Trzy dni płonęły zabudowania folwarku zaga- jowieckiego, trzy dni i noce bez snu przepędził Murski, gasząc dopalające się zgliszcza. Gdy już tylko dym popielaty unosić się zaczął z rumowisk, a nigdzie śladu iskier nie było—znużony i zmęczony pracą nadmierną, do ocalałego domu na spoczynek się udał.

Przechodząc przez salę jadalną, rzucił okiem na stół wigilijny.

Wieczerza stała nietknięta, szara mysz chru­pała chleb twardy. Słysząc kroki wchodzącego, zbiegła szybko po białym obrusie i znikła w kącie pokoju.

Za co mię karzesz, Boże ojców?... — wy­szeptał pan Jan.

Ogromne łzy spłynęły mu po drgających po­liczkach.

Ktoś dotknął jego ramienia.

Obejrzał się.

To do piersi ojcowskiej biedną główkę przytu­liła Anielka.

Ruina! — jak echo wybiegło z ust Mur­skiego.

Ja z tobą ojcze, przy tobie... aż do śmierci!

Stary przytulił córkę, coś szeptał nad jej gło­wą, ale nie było słów słychać.

Gromadka ludzi, złożona ze służby czeladnej i kmieci, stojąc nad zgliszczami, rozmawiała o strasz­nym wypadku, gdy do nich krokiem powolnym zbli

­


żył się stary Marcin, który w pewnej odległości od miejsca katastrofy stał chwilę, patrząc na jakiś przedmiot, leżący na ziemi, później pochylił się, ujął do ręki, podniósł brwi, jakby się czemu dziwił, i zdała ludziom pokazał.

A co to? — zawołano.

Pakuła — odpowiedział stary — pachnie naftą i śmierdzi smołą.

Podpalono! — odezwały się głosy.

O! — zawołał młody parobczak, który od­biegł o staj parę. — Druga pakuła... Łajdaczysko pogubiło, czy porzuciło, uciekając.

Odnaleziono niechybne ślady podpalenia.

Zanieśmy do pana.

Udali się do dworu.

I kogo to ja skrzywdziłem, że takie szel­mostwo zrobił? — zawołał pan Jan.

Pan skrzywdził?... — odezwano się zewsząd.— Czy to my nie wiemy, jak pan krzywdzi: pomocą a ratunkiem!

A jednak widzicie, jak mi zapłacono — szepnął Murski.

Posypały się przekleństwa na sprawcę niegod­nego czynu.

Wrócili na podwórze.

"Wuse dues? — nagle krzyk zabrzmiał.

Pośrodku dziedzińca stał Tarantula, przerażony

widokiem zniszczenia.

Co to takiego? tu były płomieniste pożary, gewałt! — zawołał.

Jak widzicie! — dorzucił kmieć jeden.

Kto takie paskustwo zrobił

?


Kto zrobił, to zrobił, ale że jemu nie z ma­kiem będzie, to pewna!

Jak to nie z makiem? Ludzie znów kląć zaczęli.

Ażeby on sądnego dnia nie doczekał!

Żeby jemu bebechy wypadły...

Nogi powykręcało!...

Paraliż tknął! Tarantula poruszył się.

Ny, ny, na co takie paskudne klnięcie?

Żeby jego czarna cholera napadła, a robaki za życia skręciły! — zaklął stary sługa Murskicli.

Tarantula podskoczył.

Panie Marciu, na co takie choleryczne ga­danie i robaków kręcenie?... A nu, broń Boże, zrobi się to?

Toż ja właśnie chcę tego!

Tfu! tfu! — splunął Tarantula.

Już to, jak ja powiem, że będzie, to będzie!

Nie róbcie tego, panie Marcin, broń Boże nieszczęścia!

Kiedy będzie, to będzie!—upierał się stary.

Na co ma być? — zawołał przestraszony Tarantula.

A tobie co do tego? Czyś to ty podpalił,

lię?...

Tarantula zbladł.

Co to za gadanie? to kryminalne gadanie!

A ty myślisz, ze nie? — tyrkotał dalej stary.

Eee! — zawoła! niechętnie Nojech. Odwrócił się i wszedł do dworu. Zmieszany był, jakiś nie swój; zajrzał do jed

­


nego, do drugiego pokoju, ale dowiedziawszy się, że wszyscy spali, wysunął się z domu i znikł za wrotami.

Tarantula, objąwszy arendę, młyny i stawy, nie opuszczał już prawie Zagajów; ważne tylko inte- resa zmuszały go do wyjazdów. Na parę dni przed pożarem mówił ludziom w karczmie, że wyjeżdża do Korycka; w dniu katastrofy nie było go we wsi, zjawił się na dzień trzeci, ale jeden z wiejskich gospodarzy był przekonany, że w dniu wigilijnym, przed samym wieczorem, widział Nojecha na drodze, do sioła prowadzącej.

Późnym wieczorem, gdy światło zabłysło w do­mu Murskich, Tarantula cicho, jak zły duch, wsunął się do gabinetu pana Jana.

Kto tam? -— zapytał stary. — A! to ty!

Żyd pokłonił się do kolan i, stanąwszy naprze­ciw siedzącego w głębokim fotelu starca, zaczął litośnie głową kiwać.

Nieszczęście! — szepnął Murski.

To łajdaki chłopy musieli podpalić...

Za co?

A oni wiedzą, za co? Ot, może który pa­pierosa porzucił i fajer się zrobił...

W wigilię wszyscy zajęci w chatach u siebie.

—■ To było na wigilii?... — spytał przeciągle

Tarantula.

Siadałem z rodziną do wieczerzy...

Aj waj! — biadał Nojech.

Wszystko poszło z dymem — szepnął Murski.

A pan wie, co Pietruszyński zboże sprzedał?

Pan Jan poruszył się.

Sprzedał?... — zapytał szybko

.


A pan wie, po czemu on sprzedał? Po rublu i groszy dziesięć pud. Czy pan słyszał o takiej cenie teraz u nas? Najlepsze obywatele posprzeda- wali po siedmdziesiąt pięć albo po ośmdziesiąt ko­piejek, a ten Pietruszyński takiej doczekał się ceny! A czy jasny pan teraz wie, co Tarantula uczciwy człowiek i sam na siebie takie ceny położył, kupując zboże jasnego pana?

Bolesny uśmiech poruszył twarz Murskiego.

Cóż stąd? — szepnął — przepadło wszystko!

To już nie ja temu winien.

Zapewne; ty robiłeś wszystko, co mogłeś. Poczciwy!...

Oczy Tarantuli błysnęły.

Ja jeszcze coś zrobię...

Wydobędziesz z nędzy? — zapytał cicho Murski.

Ja kupię las od jasnego pana...

Czoło starego zmarszczyło się.

Las?... — szepnął. — Jeżeli dasz... dwakroć!

Tarantula podskoczył.

Nu, jasny pan żartuje...

Inaczej nie sprzedam; to złoto!

To pan do końca świata złota tego nie sprzeda...

A ile?...

Ja dam za sążeń w kub, z osuszką, cztery rublów...

Oszalałeś!...

Czy pan myśli, co pański las to taki ra- rytny las?

Tarantula. 1

7


Po sto lat przeszło mają dęby i sosny...

Ale grunt pod niemi zły.

Jak to grunt zły?...

Nu, grunt taki, co dziury robi w starych drzewach. Czy pan chce, ażeby ja takie pieniądze za dziury płacił?...

Brednie gadasz! — rzucił Murski.

Niech pan spyta Iwczyńskiego, on zna pań­ski las, on każde drzewo zna. Co dąb — to dziura, co sosna — to dziura. Co to za las?

Pan Jan milczał chwilę.

No, to nie kupuj...

Tarantula zakołysał się w krześle.

A mój dług?... — spytał powoli.

Poczekasz, znajdę kupca, zapłacę — szepnął Murski.

A jasny pan wie co?... Ja czekać nie mogę...

Pan Jan wpatrzył się w swojego dobroczyńcę.

Spłaciłbym, gdyby nie nieszczęście. Wiesz, ile miałem zboża, wiesz, jaką wziąłbym cenę, wiesz, że temu nie jestem winien...

No, a ja co winien? Ja mam interesa takie, że potrzebuję na gwałt pieniędzy, ja panu pod ucz­ciwość zawierzył, co pan mi, jeżeli nie gotówką, to zbożem zapłaci; ja panu dawał na wszystko: na ży­cie, na gospodarstwo, na maszynę, gdy trzasnęła, na konie robocze, gdy poparszywiały — ja dawał! A pan wie, co już na wekslach nazbierało się zno­wu ze dwadzieścia tysięcy? a procenty? Gdzie moje procenty? z czego pan teraz moje procenty zapłaci? Ja biedny Żyd — co miał, to dał. A pan mówi: czekać! A z czego pan teraz żyć będzie, jeżeli j

a


nie dam? Może panu Pietruszyński, może Rabsztyń­ski pożyczy? A ewikcya? Na zbożu, co było moje, na arendzie, co jest moja, na stawach, młynach, co także moje?... Ale pan myśli, co ten las — to Kala­fonia?... To taka Kalafonia, jak ja — gral! Ja ostatni grosz panu dał, ja potrzebuję pieniędzy, a pan mnie czekać każe do dnia sądnego.

Potok słów, jakienii Tarantula obsypał Mur­skiego, powoli wzburzył zimną krew pana Jana.

Terminu ci nie naznaczyłem; dziś, jutro las sprzedam i oddam wszystko, co do grosza.

Dlaczego pan mnie nie chce sprzedać, co panu tyle dobrego zrobił?...

Stary przygryzł wargi.

Jak to? — wykrzyknął Nojech. — To Ko- szmirski nie dobrodziejstwo? zamienienie koni zdech­łych na żywe to nie dobrodziejstwo?

Brałeś procenta — syknął Murski.

Ja tylko widział, co ja dawał, ale co ja brał, to tego jeszcze nie widział...

Pan Jan podniósł się.

To zobaczysz!...

Obrócił się i wyszedł z pokoju.

Nazajutrz, choć był zmęczony i zgnębiony nie­szczęściem wielkiem, pojechał do Raczewa, by kup­ców tamtejszych zagabnąć o cenach lasów i znaleźć nabywcę. Ale z nikim dogadać się nie mógł; nikt nie chciał wchodzić w interesa z Murskim. Hazuka, nałożona przez Tarantulę, przeszkadzała wszelkim układom. Nie wiedział nic o tem Murski, nie spo­dziewał się takiej jedności między Żydami, których znał więcej z opowiadania, niż ze stosunków z nimi

.


Koj echa w Raczewie nie było, nie pokazywał się nawet podczas bytności Murskiego. Wiedział, że sivój go nie zdradzi. Murski z Raczewa pojechał do jednego, drugiego miasta.

Wszędzie to samo.

Powrócił stroskany.

A tymczasem dni upływały za dniami. Klęska pożaru postawiła nieszczęśliwą rodzinę Murskich nad skrajem przepaści. Ze wszystkich zabudowań gospodarskich pozostał dom tylko jeden: zboże wszel­kie, narzędzia nawet rolnicze, padły pastwą ognia. Parę koni stajennych, parę wołów i jedną krowę za­ledwie uratowano. Me było czego jeść, nie było za co kupić. Sąsiedzi nawiedzili dom zagajowiecki, ubolewali nad nieszczęściem, lecz nie wiedzieli nic o rozmiarze klęski. Pan Jan nie spowiadał się ze stanu swych interesów, nikt nie przypuszczał—nędzy.

Nawiedziła Zagaje i pani Weronika Rabsztyń­ska, parę razy potrącała o syna, ale Anielka chłod­no przyjęła wszelkie wzmianki o panu Stanisławie. Wyjechała więc, nie dając odpowiedzi stanowczej synowi.

Tarantula nie pokazywał się; Murski się lękał, by nie rozpoczął kroków prawnych. Dowiedział się tylko o zaprotestowaniu wekslów przez niego — nic nadto.

Ale ostatni, i to pożyczony grosz, wysunął się z kieszeni pana Jana. O sąsiedzkiej pożyczce ma­rzyć nie mógł; Żydzi wręcz odmówili pomocy. Je­żeli nie chłodno, to głodno było w modrzewiowym dworze Murskich, a tu to jeden, to drugi parobe

k


przyszedł z prośbą o zapłatę; ten i ów kmieć pół szeptem o należność się upomniał.

Pan Jan darł włosy na głowie, gryzła go roz­pacz tajona, odbierając resztki sił i zdrowia. Czy­niąc zadość przyjętym obowiązkom względem służby i pracowników, sprzedał wszystkie klejnoty, po ś. p. żonie pozostałe, które miały być posagowym dodat­kiem dla Anielki; z czego mógł się w^zuć — wyzuł, byleby nikt o żadnej krzywdzie nie wspomniał. Nie ukrywał już nic przed córką; obraz strasznej przy­szłości stanął przed nimi. Anielka bolała teraz nie nad sobą, lecz nad tym starcem pochylonym, które­go gnębił nieutulony smutek. Coraz częściej teraz rozpytywał Murski o syna, ale juz żadnej wieści o Władysławie nie było. Daremnie Anielka wysy­łała list za listem — Władysław nie odpisywał.

Ożenił się — szepnął Murski.

Więc może jest w Korycku? — zawołała szybko Anielka.

Napisała do Korycka.

Milczenie.

To ją zgnębiło.

Znowu rumieńce znikły, oczy przygasły, uśmiech nie zjawiał się na ustach pobladłych. Pan Jan wi­dział tę zmianę, widział młode życie, gasnące po­woli — i strach go ogarnął.

A życie w Zagajach było nad wyraz smutne.

Pozpoczęła się ostra zima, z zawałów śnieżnych wyzierały niedopalone belki dawnych zabudowań, oko juz nie mogło spocząć na rzędach stert, napeł­nionych ciężkimi snopami żyta i pszenicy, na ma­gazynach tokowych, gdzie niegdyś bocianie czer

­


niały gniazda. Dokoła pustka, zniszczenie, ruina. Stare kasztany nawet i lipy odwieczne, otaczające dworzec Murskich, miały gałęzie spalone, pnie z ko­ry odarte, jakieś rany czarne, któremi boleśnie na świat patrzały, a nie było sposobu jednej z tych blizn zagoić, nawet gruzów usunąć. Po obliczeniu, straty przenosiły czterdzieści tysięcy rubli; gdyby i można było podobnym długiem majątek obciążyć — na coby się to wszystko zdało?

Zagaje były stracone.

Zostawał las i jeden tylko kupiec na las. Ale Tarantula się nie zjawiał. Wiedział, że go za­wołają sami, że głód zmusi udać się do niego o pomoc.

Rad nierad, pan Jan do Nojecha się zwrócił.

Pożycz...

A ewikcya?

Mam las.

Po cztery ruble?

Pójdź precz!...

Tarantula już się nie pokazał.

Po pierwszym wylewie czułości, sąsiedzi prze­stali nawiedzać Zagaje. Zanadto im widoczną była bieda Murskich. Jedni nie chcieli być natrętnymi, inni nie lubili nędzy. Rabsztyński jeden bolał szcze­rze nad tą niedolą dawnych przyjaciół, ale za daleko mieszkając od nich, nie wiedział nic prawie o ich rozpaczliwym stanie; a zresztą... zresztą jakim spo­sobem mógł pomódz? Znał dumę pana Jana, który­by jałmużny nie przyjął, jeżeli zaś były prawdziwe wieści, które przez Tarantulę do niego dochodziły, że Zagaje są ogromnymi obarczone długami, to cz

y


spłatą tycli długów, bez ofiary włożonych pieniędzy, mógł uratować mienie Murskicli? Zamożnym był, lecz zbyt znacznych leżących kapitałów nie miał, a nawet, kto wie, czy dzisiaj pan Jan chciałby z nim mówić? Może czuł śmiertelną urazę za ze­rwanie stosuuków, za zawód, uczyniony biednemu sercu Anielki.

Lecz byłże winien temu?... Przecie panna Aniela...

Co?

Kocha nie jego...

Kto mówił?

Tarantula!...

I nikt, nikt inny?...

Rzucał swym myślom pytania i odpowiedzi da­wał, ale odpowiedzi, które go pewnym napełniały wstydem. Uwierzył może jakiejś plotce nikczemnej i sam sobie zamknął drogę do cichego przybytku szczęścia. Panna Zofia ręczyła mu słowem, gotowa przysiądz, że nikt w domu Morskich nie bywał, dla nikogo nie zabiło serce Anielki, była smutna, bo miała do niego żal — żal słuszny. To wszystko być mogło, ale dla czego przywitać go nie chciał Wła­dysław i udał, że go nie widzi? To była już jedyna, ostatnia zagadka do rozwiązania. Czekał na wyjazd matki do Zagajów i na jej powrót. Wróciła i nie umiała nic mu powiedzieć. Może smutek wiązał usta Anielki, może oczekiwała nie pani Weroniki od­wiedzin.

Gdy tak się bił z myślami, otrzymał list od panny Potulińskiej z prośbą natychmiastowego przy­jazdu

.


Przyjeżdżaj pan natychmiast — pisała — rzecz ważna, niecierpiąca zwłoki."

Rabsztyński uczuł niespokojne bicie serca.

Ten list ma związek z dramatem, w któ­rym niepoślednią osobą jestem — szepnął.-—A! niech się odegra akt ostatni, i raz już zasłona spadnie.

Kazał zaprzęgać konie.

Jedziesz? — spytała pani Weronika.

Tak, mamo.

Dokąd?

Stanisław pokazał list.

To coś ważnego być musi.

I ja tak sądzę...

Ty drżysz, Stasiu!

Czuję niepokój—odpowiedział.

Pocałował matkę w rękę i kazał się wieźć do

Potulińskich.

W ganku przywitała go panna Zofia.

Szybki z pana ptak — roześmiała się dziew­czyna.

Dobry żołnierz—odpowiedział Stanisław — wypełnia natychmiast rozkaz swojego oficera. Ale idź pani do pokoju, bo przeziębić się możesz.

Weszli do sieni.

Musiałam wybiedz na spotkanie pana, by go uprzedzić...

Zatrzymała się.

Czy co ważnego zaszło?—zapytał Stanisław.

Dotąd nic, ale zajść może...

Mów pani!...

Pan jesteś niespokojny..

.


I wiesz pani, że nie wiem dla czego?... Ale pani musiałaś się dowiedzieć coś... o Zagajach.

Panna Zofia nachyliła się do ucha Stanisława:

Anielka jest u nas.

Pabsztyński drgnął.

Tam taki smutek — ciągnęła panna Potu- lińska. — Pojechałam do Murskicli i prawie gwałtem wzięłam Anielkę do siebie. Upierała się, nie chciała porzucać ojca, ale pan Jan zmusił ją niemal, by za­dość mojej prośbie uczyniła; zresztą i sam wyjechał na dni kilka z Zagajów. Tu może trochę odżyje, odetchnie swobodniej...

Tak, tak — wyszeptał Stanisław.

Czy dobrze zrobiłam, wzywając pana?

A jeszcze lepiej, że uprzedziłaś mnie pani o bytności panny Amelii. Przywołam spokój i po­trzebną przytomność umysłu.

Śpieszę do niej, za chwilę wejdź pan do salonu

Zwróciła się do wyjścia.

Słówko — rzucił Stanisław.

Zofia zatrzymała się.

Czy pauna Aniela wie, że przybędę?

Nie.

Dla mnie pani łaskawszą jesteś...

Tak, bo widzi pan, chcę, aby zmieszanie Anielki, jej nawet, choć stłumiona, radość, przeko­nały pana o prawdzie moich słów. O panu nic z Anielką nie mówiłam,' nie chciałam jej nawet oswajać z myślą, że pana ujrzy. Tem większego dozna wrażenia, tem mniej będzie zdolną do ukry

­


cia swych uczuć — rozumie pan? Ale śpieszę... za chwilę wejdź pan do salonu.

Wybiegła. Stanisław został sam w przedpo­koju. Nigdy takiego nie czuł bicia serca, takiej trwogi tajemniczej, niezrozumiałego przestrachu.

Po chwili przestąpił próg salonu.

Anielka rozmawiała z Zofią; profil jej odbijał się w czystej szybie zwierciadła. Nie było to już dziewczę nieświadome życia i jego ujemnych stron. Poważne, smutne oczy mówiły o przebytych cier­pieniach, zmarszczki na bladem czole o niejednej ciężkiej myśli. Urok młodego dziewczęcia ustąpił przed pięknością dojrzałej w cierpieniach kobiety. Była piękniejszą, stokroć piękniejszą od dawnej, roz­bawionej Anielki; niewymowny czar bił z jej po­staci i nęcił prawdziwie niewieścim powabem.

Stanisław stał chwilę i patrzał zdumiony na ten obraz, którego rysy tak były niepodobne do ry­sów dawniej zapamiętanych. Krokiem nieśmiałym podszedł naprzód, przejęty czcią dla tej kobiety o twarzy smutnej, na której cierpienia niezatarty znak zostawiły.

A, pan Stanisław! — zawołała nagle Zosia.

Podbiegła z powitaniem.

Anielka drgnęła lekko, lecz wnet z dziwnym spokojem obróciła się do wchodzącego.

Stanisław skłonił się z daleka.

Czy się nie znacie? — spytała panna Potu­lińska, zdziwiona obojętnością przyjaciółki.

Znamy się oddawna i jako dawni znajomi możemy się przywitać szczerzej — odezwała się Aniel­ka, postępując ku Stanisławowi

.


Dzień dobry pauu, panie Stanisławie.

Rabsztyński podszedł szybko, ujął podaną rękę

i chciał dłużej w uścisku swoim zatrzymać, ale panna Aniela wysunęła ją powoli z drżącej dłoni mężczyzny.

Dawno nie widziałam pana — odezwała się głosem spokojnym.

To prawda — rzekł Stanisław. — A jeduak, jeżeli jest moja w tem wina, to pobudki do niej, gdyby pani były znane, nie powinny być przez nią sądzone zbyt ostro.

Czy mówił kto panu o jakichś sądach? — spytała zdziwiona.

Nie, lecz mogłem się domyślać.

Och, panie, na domysłach niewiele się rze­czy buduje!

Miałem do nich pewne podstawy, choćby na własnym błędzie oparte.

Usuń więc je pan zupełnie i usiądź przy nas, nie krępowany żadnemi wspomnieniami...

Pani mi ból sprawiasz — szepnął Stanisław, siadając opodal.

Może ja was samych zostawię — zaśmiała się Zofia — to lepiej rozgadacie się z sobą.

Ależ Zosiu — odezwała się pauna Murska — nic z sobą do gadania nie mamy.

Stanisław podniósł głowę i spojrzał na Anielkę.

Była spokojna zupełnie.

Brózda bólu pokryła czoło Rabsztyńskiego.

Nic? — szepnął. — A jednak chciałbym pomó­wić z panią — dodał, podnosząc głowę.

Więc cóż nam Zosia może przeszkadzać?... Jestem z nią w tak dobrych stosunkach przyjaźni

,


że wszystko, cobyśmy tu, sam na sam, powiedzieć mogli, powtórzyłabym przed nią... chyba żądałbyś pan sekretu.

Ujęła przyjaciółkę za rękę i posadziła przy sobie. Stanisław stał naprzeciw, prawą dłonią o stół wsparty; ręka mu drżała, aż słychać było lekkie dygotanie stolika. Patrzał chwilę na Anielkę, która zdawała się być zupełnie spokojną i nie rozumieć słów zwróconych do niej.

Kochałem panią! •— jak echo wypadło z ust Rabsztyńskiego.

Doprawdy? — spytała Anielka.

W pytaniu tem nie było szyderstwa, ironii, tylko zapomnienie zupełne. Stanisław uczuł silne ukłucie w sercu; zabolało go to gorzej, niżby słowo najostrzejszego przekąsu.

Możesz pani mieć żal do mnie...

Anielka lekko wzruszyła ramionami.

Więc może miałaś pani żal do mnie — po­prawił się Stanisław — że od pamiętnej chwili spotkania się na polu w przecudny wieczór letni, nie dałem znaku życia, zerwałem nawet stosunki z domem pani. Tak! A wiesz pani, dlaczego tak uczyniłem? Wieść do mnie doszła, że pani poko­chałaś młodzieńca, któremu ojciec pani dom wymó­wił, bo AYolał mieć za zięcia mnie. Tamten ubogi był, lecz posiadał serce pani — ja go nie miałem!... Mówiono mi o nacisku, jaki pan Jan na panią wy­wierał, mówiono o łzach pani i trwodze spotkania się ze mną. AViedząc o tem — może błędnie, może zbyt lekkomyślnie dając słuch nie wiadomo dlaczego zrodzonej plotce, lecz popartej zniewagą, wyrządzon

ą


mi przez brata pani, który jej stronę trzymał, i jego znamiennem odwróceniem się plecyma przy spotkaniu się z nim — mógłżem przemocą zdobywać jej uczu­cie, sięgać po rękę, nie należącą już do mnie? Spotkałem panią w kościele—byłaś blada. Na widok mój zadrżałaś i usunęłaś się na klęczki, w jakiejś błagalnej zanurzając się modlitwie; do mnie tylko podszedł ojciec pani z wymówką, że o Zagajach zapomniałem. Miałem przybyć? Po co? By zadość­uczynić praktycznym może zamiarom ojca pani, lecz jej — ból sprawić? Wolałem usunąć się, obo- jętnem powitaniem zniszczyć pana Jana nadzieję, by pani wolny zostawić wybór. Te, nie inne były pobudki, które kazały mi zerwać ze wspomnieniami, w milczącej pogrążyć się boleści, wyrzec się szczęścia posiadania pani!

Urwał. Te drżące słowa, które mu z ust biegły, skonały w jakimś szepcie cichym, jakby łzami stłu­mione. Twarz miał bladą, na ustach wyraz boleści, na czole widoczną chmurę smutku wielkiego.

Anielka, która zrazu spokojnie słuchała słów Stanisława, w miarę jego spowiedzi, w której nie było jednego wyrazu o dźwięku fałszywym, czuła, że jakieś kłamstwo ogromne stanęło między nią a nim. Zrazu zdziwione, później przerażone spoj­rzenie zwróciła na mówiącego, a gdy skończył, pod­niosła się drżąca i blada i szeroko rozwartemi oczyma patrzała w piękną, dawniej drogą twarz Stanisława. Coś się jej w piersi budziło—to serce! Jakieś ożywcze owiało ją tchnienie — to miłość po­wracająca. Zaczęła oddychać szybko, tłumiąc łzy, nakazując spokój na jaw wybiegającym uczuciom

.


Panno Anielo — wyszeptał Stanisław — nie oszukujmy siebie!

Wyciągnął ramiona.

Silne łkanie poruszyło pierś dziewczyny.

Droga, kochana! — zawołał Rabsztyński.

Zabrzmiał płacz głośny; piękna głowa Anielki

spoczęła na ramieniu dawnego kochanka.

Stanisław przygarnął ją do piersi, ustami do­tknął jej włosów, lśniących jasnym jedwabiem, cało­wał skronie, tulił i pieścił.

Panna Zofia, która była świadkiem tego wy­lewu uczuć kochanków, czuła, że łzy jej się kręcą w oczach; chciała jednak ukryć rozrzewnienie, może jakiś żal tajony — w lekkich podskokach zaczęła przebiegać salon, nucąc jakąś piosnkę półgłosem. Nagle zwróciła się i, widząc jeszcze w niemym uścisku miłosną parę, odezwała się ze śmiechem:

No, pocałujcie się nakoniec i pozwólcie mi cieszyć się razem z wami!...

Anielka odskoczyła od piersi Stanisława. Na oczach nie było łez, na ustach bladości. Na twarzy igrały kolory ślicznych rumieńców, pierś oddychała spokojnie jakiemś pełnem, swobodnem tchnieniem.

No — nalegała panna Zofia — prędzej!...

Anielka przytuliła się do ramion niepuszczają-

cego ją Stanisława.

Raz, dwa, trzy, ordynans wydany! — zako­menderowała panna Potulińska.

Dobry żołnierz zawsze słucha oficera — rzekł Rabsztyński.

Nachylił się i gorący, długi pocałunek złożył na koralowych ustach Anielki

.


Pocałuj i ty, ja dochowam sekretu — śmiała się panna Zofia.

Ale ja zdradzę! — zabrzmiał od drzwi głos wchodzącego pana Józefa.

Anielka wyrwała się z objęć Stanisława, chro­niąc się pod opiekuńcze skrzydła Zosi.

Za późno, szanowna panno Anielo! — śmiał się pan Józef: — widziało się.

Nieznośny jesteś! — odezwała się siostra. — Już to mój braciszek — dodała, zwracając się do Stanisława — ma dziwne szczęście przybywania za­wsze nie w porę.

Jeżeli to było nie w porę, to chyba dzisiaj nie mamy szesnastostopniowego mrozu — zacierając ręce, odparł pan Józef. — Ale dziś termometr u mo­ich państwa musi całkiem inaczej pokazywać.

Podszedł do Rabsztyńskiego.

Czołem!

Do Anielki:

Winszuję!

Zwrócił się do siostry.

No, cóż mnie powiesz! — odezwała się pan­na Zofia.

Podziwiam — dodał.

Panna Potulińska zamyśliła się chwilę.

A wiesz, żeś to dobrze powiedział!

Stłumiła westchnienie.

No! — zawołała, potrząsając głową tak, jak gdyby jakieś myśli natrętne odegnać chciała — oddajmy się teraz wspólnej wesołości, bo już do żadnych smutków i skarg powodu niema. Cha, cha, cha, Anielciu! co teraz panna Felicya powie? co po­wie pan Jan?..

.


Kiedy ojciec pani powraca? — zapytał Sta­nisław, całując małą, rączkę Anielki.

Pojutrze wieczorem; wcześniej, mówił mi, że nie może, ale pojutrze niezawodnie wróci. Biedny mój ojciec! nie spodziewa się dobrej nowiny, jaką mu przywiozę.

Przywieziemy, panno Anielo! — poprawił Rabsztyński.

Pan nas odprowadzisz do Zagajów? I Zosia obiecała mnie odwieźć.

Może ja już wam teraz niepotrzebna je­stem? — odezwała się panna Zofia.

Brzydka! — zawołała Anielka, pocałunkiem zamykając usta przyjaciółki.

Pani, panno Zofio, musisz dokończyć tak szczęśliwie rozpoczętego dzieło pojednania — dodał Rabsztyński. — Czy bez pani przyszłoby do tego?...

Ujął rękę panny Zofii, dziękując jej serdecznym uściskiem.

We drzwiach stanął lokaj i poprosił państwa na herbatę do starszej pani.

Oddawna zmierzch zapadł, zapalono światła w całym niemal domu Potulińskich. Pani Fortunata w buduarze swoim czekała na gości, stary Potuliń- ski siedział przy żonie i ciągnął dym z cybucha.

Przyprowadzani szanownym rodzicom moim dwoje narzeczonych •— odezwała się, wchodząc, panna Zofia.

Pan Stanisław Rabsztyński i panna Aniela Murska — dodał Józef—zamierzają wstąpić wstań małżeński z własnej i nieprzymuszonej woli.

A! — napół zdziwione wybiegło z ust pani Fortunaty

.


Potuliński puścił duży kłąb dymu i, zbliżając się do panny Anieli, odezwał się:

Pani—winszuję, ojcu pani — zazdroszczę!

Czy pan uważasz? — zaśmiała się Zosia, zwracając się do Stanisława.

Niezasłużona pochwała — odezwał się Rab­sztyński.

Jabym to samo powiedziała — rzuciła Zo­fia — ale u nas pan nadto dobrą cieszysz się opinią.

Zosiu, co ty pleciesz? — zauważyła matka.

"Winszować Anielce — można, ale zazdrościć papie — nie wypada.

Zaśmiano się.

Długi, zimowy wieczór przeszedł na ożywionej pogawędce; serdeczny, prawdziwie przyjacielski na­strój panował w dobranem towarzystwie. Pani For­tunata pytała Anielki o dniu ślubu i poślubnem urządzeniu się młodych, pan Józef jeszcze dalej sięgnął i wywołał śliczne rumieńce na twarzyczkę dziewczyny, Zosia pogroziła bratu. Stanisław czuł się w pełni szczęścia, jeden tylko Potuliński siedział markotny i, osłaniając się sinym obłokiem wonnego dymu, wzdychał niekiedy.

Po wieczerzy, Stanisław zaczął żegnać gospo­darstwo.

Jak to? pan jedziesz? — odezwała się panna Zofia.

Zwróciła się do milczącej Anielki:

I ty nie zatrzymujesz?...

A dajecie mi prawo rozporządzania się w domu swoim? — spytała panna Murska.

Tarantula. 1

8


Ona o prawo pyta! Któż więcej ma go nad ciebie?

A zatem? — zwróciła się Anielka do Sta­nisława.

Muszę! — odrzekł, całując rączkę narzeczonej.

Zostać! — zawołała panna Zofia.

W armii anarchia — dorzucił Stanisław.

I dlaczego pan zostać nie możesz? — spy­tała Anielka.

Przyjadę jutro, panno Anielo, i już nie odjadę do dnia naszego wyjazdu do Zagajów. Dziś zaś muszę śpieszyć do matki, która trochę zacieka­wiona, a może zaniepokojona wzywającym mnie tu listem panny Zofii, czeka mojego powrotu. Muszę ją pocieszyć dobrą wieścią...

A! — zawołał nagle. — Panno Anielo, pani nie odmówisz mej jednej prośbie. Jutro wracam i... i... panią i pannę Zofię zabieram na dzień cały do Rabsztyna.

A mnie? — wtrącił Józef.

A prawda, że bez Cygana wesele się nie obejdzie — zaśmiał się Stanisław. — Biorę i ciebie.

Hola, bratku! Po takich zaprosinach, żaden szanujący się człowiek zabrać się nie da.

No, no, nie gniewaj się! — rzekł Rabsztyński.

Poczekaj, nie dokończyłem. Ja — dam się zabrać!

A dlaczego mówiłeś: hola! — zapytał stary Potuliński.

A dlaczegóż ja, ojcze, tyle już w życiu głupstw zrobiłem, powtarzając: hola! — westchnął pan Józef. — No, ale to ostatnie i najmniejsze

.


Oczywiście, że projektowi pana Stanisława nie była przeciwna panna Zofia, tem mniej Anielka. Pan Józef obiecał sam zawieźć siostrę i narzeczo­nych do Rabsztyna, a że sanna była dobra, śnieg jak puch miękki, obiecał także przed samym gan­kiem pałacowym jadących — wysypać.

Zaprotestowano.

Jak mamę kocham, wysypię!

Józiu!

Zrobię niespodziankę pani Weronice!

Ze śmiechem pożegnano Stanisława, który, otu­lony w miękkie, puszyste futro z lisów syberyjskich, rzucił się w sanki, każąc furmanowi jak najszybcej wieźć się do domu.

Noc — na rozjaśnionem niebie tysiące gwiazd mruga, mróz układa kwiaty z białych kryształów na szybach okien uśpionego domu Potuliuskich.

Snem spokojnym usnęła Anielka. Przed oczy­ma jej duszy przesuwały się mary piękne, rzucając pełne kosze kwiatów, pojąc ich wonią balsamiczną. Dotknęła róży, a róża szepnęła:

Szczęśliwa!

Przytuliła do ust kwiat jaśminu.

Szczęśliwa! odezwał się kwiat jaśminowy.

Blady powój oplótł jej pierś i szyję, nachylił

się do ucha i westchnął:

Szczęśliwa!

Szczęśliwa! — powtórzyła i Zofia, znalazłszy się sama w dziewiczym pokoiku swoim.

Dom cały w ciemnościach pogrążony, u niej tylko pełza blady płomień dopalającej się lampki

.


Chciała udać się na spoczynek; miękkie, białe łó­żeczko zapraszało ją do snu, ale ona czuła, że kusi daremno, że wołany sen nie przybiegnie.

Jak fale za falami, płyną jej myśli szybko, a jedna drugą goni z chyżością niedoścignioną. Ogromne morze tych fal myśli rozlało się przed nią, rozciągnęło się w bezmiar nieogarniony okiem niczyjem. Z tych fal wypłynęła postać Anielki w welonie ślubnym, uśmiechnęła się do niej i znikła w zamieci kwiatów. Za nią popłynął szept:

Szczęśliwa!

I ona miała marzenia o kwiatach takich, i nie­gdyś w jej duszy zabrzmiał szept podobny. Nikt tylko nie wiedział, nikt — nawet z najbliższych, że serce w jej piersi uderzyło raz jeden mocno. Nie odpowiedziano temu drgnięciu serdecznej fali, ból silny ukryła w głębi swojej duszy, ale o tem nie wiedział nikt, nikt — nawet z najbliższych. I ta przelotna chwila szczęśliwych wspomnień, i ten ból, który dotąd czuje — pozostanie wieczystą tajemnicą.

Jak fale za falami, płyną jej myśli szybko, a jedna drugą goni z chyżością niedoścignioną, i roz­lały się w bezmiar olbrzymiego morza, nieogarniony okiem niczyjem.

Wtem zaszumiała fala jedna — i pękła.

Bryzg był olbrzymi, wiatr go rozwiał w jakąś mgłę nieprzejrzaną. I oto z tej mgły koloru perły roztopionej wysunął się grób czarny z zatartym na­pisem jakiegoś imienia.

Zofia krzyknęła — rozbudziła się.

W tej chwili zgasła lampa, ostatni, jasny rzu­ciwszy krąg pełnego światła. I zdawało się Zofii

,


że jakiś cień przesunął się przed nią i znikł w rogu pokoju, gdy ciemności ją ogarnęły; za nim popły­nęły szelesty ciclie i przejmujący chłód powiał.

Dziewczę strach ogarnął, rzuciła się do łóżka, przy którem na małym stoliku leżało pudełko z za­pałkami. Chwyciła je palcami drżącemi, wydobyła jedną i potarła o brzeg stołu.

Błysnął ogień — zamigotało blade światło świecy.

Szmer bardzo cichy, jakby westchnienie zamie­rającej piersi, zabrzmiał w dali i umilkł.

Zatrzymując uciekającą energię, panna Zofia wzięła do trzęsących się rąk świecę i obejrzała się dokoła.

Cicho, głucho! Na dworze było jasno od śnie­gu, półksiężyc ku zachodowi się pochylił, wiatr zwinął wszystkie skrzydła.

O, Boże! — jęknęła, osuwając się na sofkę.

Powoli uspokajać się zaczęła.

Uklękła, zmówiła pacierz jeden i drugi, i wzmoc­niona na ducliu, do snu się ułożyła, nasłuchując, to otwierając oczy, i w ciemność patrząc.

Spokój, cisza.

Przeżegnała się i usnęła.

W pokoju pani Weroniki paliło się także światło—czekała na syna. Daremnie panna Jadwiga zrzędziła na tak długie czuwanie; daremnie, wska­zując godzinę spóźnioną, wmawiała, że pan Sta­nisław już nie przyjedzie. Babsztyńska zbywała ją niechętnym ruchem ręki, mówiąc: — Et, pleciesz, stara

!


Ależ Weronisiu!... to już mamy kwadrans po dwunastej. Czyż Staś nie wie, że ty do tak późnej godziny siedzieć nie możesz? Gdy dotąd go niema, to już nie przyjedzie; coś go musiało ważnego zatrzymać.

Oczywiście, że go coś zatrzymać musiało, ale że przyjedzie, to przyjedzie — upierała się Rab­sztyńska.

Załóżmy się, Weronisiu!

Dobrze, jeżeli chcesz przegrać.

A pójdziesz spać?

Jak Staś przyjedzie.

Jutro.

Nie, dzisiaj!

Uparta jesteś, Weronisiu!

Nieznośna jesteś, Jadwisiu!

Przed gankiem dał się słyszeć szelest jadących

sani.

A co?...

Rulińska wzruszyła ramionami.

Ot, chce mu się tłuc po nocach!

Znam ja Stasia: jak powiedział, że przyje­dzie, to przyjedzie.

Drzwi się otwarły, do pokoju wszedł Stani­sław, uśmiechnięty, wesoły...

No, co tam? — spytała matka.

Stanisław pocałował ją w rękę.

Zgadnij, mateczko?

Usiadł.

Aj, Stasiu! — odezwała się pani Weronika — ty wiesz, że ja zgadywać nie lubię

.


Czy wie mama, dlaczego mnie wezwała panna Zofia?

A skądże ja mogę wiedzieć?

No, proszę zgadnąć!

Znowu swoje!

Stanisław roześmiał się.

Kiedy to tak odrazu ja nie chcę mamy uradować. Raptowna radość zaszkodzić może.

Oświadczył się pannie Potulińskiej! — wy­krzyknęła Jadwiga.

Chwałaż Ci...

Później, mateczko, dokończysz — zaczął Sta­nisław. — Panna Zofia była n Murskicli i przy­wiozła z sobą pannę Anielę.

I ty, ty?... — odezwała się podnosząc pani Weronika.

Będzie mama miała synową, tylko nie z pan­ny Zofii, lecz z panny Anieli.

A chwałaż Ci, Panie Boże! — zawołała Rabsztyńska.

Stanisław się pochylił, i błogosławieństwo mat­czyne spoczęło na jego czole.

Ot, co go zatrzymało, WeronisiuL.

A ciocia myślała, że może mnie wilki zjadły?

Nie pleć, bo do Gromnicznej niedaleko.

Nazajutrz z rana Stanisław wyjechał do Mali­nek, a w południe był z powrotem w Rabsztynie w towarzystwie Zofii, Anielki i pana Józefa, który danego słowa dotrzymał i przed samym gankiem na kupę śniegu wysypał jadących. Podniósł się krzyk, śmiech później, nie gniewano się jednak na figlarza, tylko panna Zofia nieswoją czegoś była

;


zamyślała się często, czasem drgnęła, jakby na wspomnienie jakieś niemiłe.

Pani Weronika ze łzami w oczach przytuliła Anielkę do piersi, chciała jak najprędzej zobaczyć się z panem Janem, ażeby wspólnem nacieszyć się szczęściem.

Kiedyż do Zagajów jedziecie?

Jutro, pani! — odpowiedziała Anielka — bo jutro ojciec wraca.

Jedziemy wszyscy tak, jak tu przyjecha­liśmy.

Tylko beze mnie — dodał Józef.

Czy pani się zgadza na to? — spytał Sta­nisław panny Zofii.

Panna Zofia nie słyszała rozmowy.

Co pani jest, panno Zofio? — odezwał się Rabsztyński.

Me wiem, roztargniona czegoś jestem.

Nad wieczorem wyjechali z Rabsztyna do Ma­linek; nazajutrz, oprócz pana Józefa, wyruszyli do Zagajów z wiadomością pomyślną.

Mróz zelżał, chmury pokryły niebo, od dołu wiatr wionął, śnieg sypki rozdmuchując dokoła. Zmierzchało — zaczął śnieg drobny padać i połą­czony z tym, który wiatr zmiatał, tworzył nie­bezpieczną na polach równych, gładkich, zamieć śnieżną.

Brzydka zadymka — odezwał się Stanisław.

To, panie, będzie paskudna zawerueha •— pocieszył Maksym.

Wiatr stawał się coraz silniejszy, śnieg sypał coraz gwałtowniej, okrutna zamieć rozszalała wśró

d


pól. Konie często zbijały się z drogi, na którą, tylko nawracała je przytomność woźnicy, bo zatar­tego śladu dostrzedz nie było można, a zresztą noc się zbliżała, straszna podczas zawiei — noc wśród stepu.

Czy dobrze jedziemy? — pytał co chwila Rabsztyński.

Jeszcze pod saniami czuć nabój — odpo­wiadał furman.

Wiatr z jakimś jękiem złowrogim wionął wprost w oczy z siłą tak wielką, że konie stanęły nagle.

Wio! — krzyknął Maksym.

Chciał batem zaciąć konie, ale biczysko wiatr splątał. Ruszyły jednak, zwracając głowy na bok, by uniknąć tamującego oddech wiatru. Nie potrze­ba już ich gnać było, parły naprzód, jakby jakąś trwogą przejęte.

Tymczasem rozszalała zamieć straszliwa, w po­wietrzu przelatywały jakieś jęki i westchnienia, tłumione nagłym szelestem wichru, który już niósł całe kłęby sypkiego jak piasek śniegu. Anielka otuliła się w futro i zasunięta w głąb budy mówiła pacierz cicho; pannie Zofii stanął na myśli jej sen wczorajszy i trwoga oniemiła usta.

Miałżeby ten grób wyśniony być ich grobem?

Okropność...

Rabsztyński milczał i tylko zwracał uwagę na ruch sanek; dotąd czuł jeszcze, choć śnieg za­walił drogę, względnie grunt twardy. Wiatr wiał w oczy, konie unosiły łby do góry i chrapały co chwila

.


Zdaje się, że jedziemy dobrze? — pytał Sta­nisław furmana.

Czegoś mi droga strasznie kręci — odpo­wiedział zapytany.

Do Zagajów już niedaleko — rzucił Rab­sztyński.

Powinien już być las zagajowiecki, ale nie widać.

Możeśmy go minęli, i dlatego droga się skręca. Noc — to trudno było dostrzedz lasu.

Ej, źle! — odezwał się nagle Maksym.

Strwożone kobiety instynktownym ruchem zbli­żyły się do siebie.

Co tam? — zapytał Stanisław.

Konie chrapać zaczęły i ruszyły w galop.

Wilki! — odezwał się woźnica.

Jezus Marya! — jęknęła Anielka.

Zofia ukryła twarz w dłoniach.

Stanisław wyjrzał z sani i obejrzał się wkoło:

Straszny wicher, ale wilczych oczu nie widzę...

A ot! — wskazał biczyskiem furman.

Kilkanaście świateł migało w pewnem oddale­niu przed nimi.

Światła są przed nami i konie prą na­przód!... — odezwał się Stanisław. — Od wilkówby przecie uciekały... Pleciesz! — zawołał nagle. — To Zagaje!

Zagaje?! — zawołała Anielka.

Światła mignęły z jednej i drugiej strony ja­dących

.


A prawda, że wieś! — wykrzyknął urado­wany Maksym. — To koniska poznały wieś i dlatego tak parły... Prr!

Co tam?

Dwór!

Chwała Bogu, a toś mi strachu napędził! — odetchnął Stanisław.

Tak, był to dwór zagajowiecki. W kilku oknach płonęły światła: w kredensie, jadalnym i pana Jana pokoju.

Anielka wyskoczyła szybko, za nią na pół omdlała, wspierając się na ramieniu Rabsztyńskiego, wysunęła się Zosia.

Och! — wybiegło z głębi jej piersi.

Co pani?

Już nic, ale miałam okropną chwilę!

Myślałem, że większy zuch z pani! — za­śmiał się Stanisław.

"Weszli do domu.

Marcin spał w swoim fotelu, więc go nie bu­dzili, w pokojach panowała cisza. Przeszli przez salon, zbliżając się do pokoju pana Jana Murskiego, skąd wązka struga światła wpadała przez lekko przymknięte drzwi.

Śpieszmy, uradujmy oj ca!—szepnęła Anielka.

Nagle krzyk straszny wybiegł z pokoju, do

którego dążyli; za nim stuk głuchy, jakby się ko­lumna zwaliła.

Anielka poznała głos ojcowski.

Jezus Marya! — z pobladłych jej ust wy­biegło

.


Nieprzytomna skoczyła do drzwi, za nią Zofia i Stanisław. Zaledwie przestąpili próg gabinetu, straszny obraz przedstawił się ich oczom.

Na ziemi leżał pan Jan, nad nim w postaci przerażonej stał Tarantula; Anielka z krzykiem przypadła do ojca, Stanisław i Zofia pośpieszyli z ratunkiem, ale wszelkie usiłowania daremne były. Z wyrazem boleści na ustach, z zaciśniętemi jakąś groźbą pięściami, na dębowej posadzce leżał długi, wyciągnięty trup Murskiego.

Co to było? — zawołał Rabsztyński, zwra­cając się do jedynego świadka okropnej sceny.

Tam coś w gazecie stało — dygocąc, od­powiedział Tarantula.

Tak — nieopodal od leżącego nieruchomo ojca Anielki leżał rozwiany duży arkusz gazety. Stani­sław w dłoń go pochwycił i przebiegł szybko oczyma.

Rzym. Wczoraj, w Koloseum, wystrza­łem z pistoletu odebrał sobie życie, jak mówi znaleziony przy nim bilet wizytowy, Włady­sław Murski. Wieść głosi, że przyczyną sa­mobójstwa była zdrada ukochanej kobiety."

Okropność! — szepnął Stanisław.

Pokaż pan, to dla mnie — odezwała się Zofia. Blada, jak trup, przeczytała telegram.

Miałam wczoraj sen — rzekła — widziałam cień zabitego...

Pierś jej poruszył płacz gwałtowny. W parę dni odbył się pogrzeb ostatniego z po­tomków Murskicli. Anielka wyjechała do ttab- sztyna. W wigilię śmierci, pan Jan, będąc w Ra- czewie, Zagaje sprzedał

.


Nabywcą został Pietruszyński.

A Tarantula?

Groźbą procesu zmusił do tego kroku dobro­czyńcę swojego.

Dzisiaj syn Abramowy ma w Raczewie dom murowany, zbudowany za pieniądze Murskiego, za podpisy jego nazwiska na wekslach fałszowanych. Otacza go liczne potomstwo, córki i synowie. Tych ostatnich uczy, jak potrzeba miłować kraj, w któ­rym się urodzili, w czem leży niepożyta potęga sy­nów Izraela.

A Murscy?

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bękarty wojny jako postmodernistyczna reinterpretacja historii według Quentina Tarantinox
Gliński Kazimierzc OBRAZKI Z PRZESZŁOCI
tarantul tarantul 3
tajnaja shvatka tarantul 2
Gliński Kazimiez Z ZATRUTEGO GRODU
zelenye cepochki tarantul 1
Od zmierzchu do świtu Scenariusz do filmu Quentina Tarantino z 1995 PL
Język angielski Tarantulas
KURA , KURA, RURA I TARANTULA (A
Ecology and behaviour of the tarantulas
Gliński Kazimierz BAJKI
Gliński Kazimierz MURŁAJ
Glińska, Sława i inni The effect of EDTA and EDDS on lead uptake and localization in hydroponically
Gliński Kazimierz 3 NOWELE
Tarantella in 3rd class (Ennio Morricone)
Gliński, Samoorganizacja społeczeństwa polskiego, trzeci sektor, 13 267
Derbenko Tarantella
Inverse problem Theory A Tarantola (ERRATA) (2005) WW