Shute Nevil Szachownica

Nevil Shute

SZACHOWNICA

(The chequer board)

Przełożyła: Anna Kominiak - Michalska



To Dni i Nocy tablica szachowa,

Gdzie ludźmi Los prowadzi grę bez słowa,

Porusza i szachuje, i zabija,

I do Szkatułki znów kolejno chowa.


Z Rubajatów Omara Chajjama

Edward FitzGerald

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Poznałem Johna Turnera dwudziestego piątego czerwca ubiegłego roku. Przyszedł z polecenia lekarza z Watford, który napisał do mnie list następującej treści:

Szanowny Panie,

Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał Pan przyjąć mojego pacjenta, Johna Turnera. Pan Turner uskarża się na zawroty głowy i omdlenia. Opiekowałem się nim po upadku w hotelu Strand Pałace, wskutek którego na kilka minut stracił przytomność. Stwierdziłem apraksję, poza tym w ostatnich miesiącach pogorszyła się ostrość widzenia jego lewego oka. W 1943 pacjent doznał poważnego urazu głowy. Sądzę, że przyczyną obecnych dolegliwości może być uszkodzenie wewnątrzczaszkowe, i chciałbym, aby Pan potwierdził lub obalił tę diagnozę.

Pan Turner jest żonaty, ale nie ma dzieci. Pracuje w przemyśle spożywczym. Jego roczny dochód oscyluje w granicach od 800 do 1000 funtów.

Z wyrazami szacunku

V.C. Worth, internista i chirurg”

Turner przyszedł na umówione spotkanie po południu. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, kiedy wprowadziła go recepcjonistka, była blizna. Ciągnęła się na długości jakichś czterech cali, sięgając głębokim wcięciem od punktu tuż nad lewą brwią aż po włosy na czubku głowy. Była to głęboka rysa na czole, czerwona, groźnie zaogniona.

Turner w ogóle nie wyglądał zbyt urodziwie. Miał około czterdziestu lat, cerę niebrzydką, włosy blond z rudawym odcieniem, z lekka przerzedzone. Emanował beztroską i rubasznością, które niezbyt pasowały do mojego gabinetu. Raczej widziałbym go w jakiejś pierwszorzędnej knajpie, gdzie byłby zapewne duszą towarzystwa, lub na wyścigach konnych. Miał na sobie jasnobrązowy garnitur, jaskrawy krawat i kapelusz. Wstałem zza biurka, kiedy wszedł.

- Dzień dobry, panie Turner - powiedziałem.

- Witam, doktorze. Jak leci?

- W porządku - odparłem uśmiechając się. Wskazałem mu krzesło w pobliżu biurka. - Proszę usiąść i powiedzieć, co panu dolega.

Usiadł, położył kapelusz na kolanach i uśmiechnął się szeroko, ale w jego pozornej swobodzie wyczuwało się zdenerwowanie.

- Czuję się dobrze - zaczął. - Nie stwierdzi pan u mnie żadnej poważniejszej choroby, doktorze. No, może przydałoby się coś na wzmocnienie... Wie pan – dodał - to ta blizna na łepetynie przeraża ludzi. Powiem panu szczerze, patrzą na nią wystraszeni. Każdy lekarz, do jakiego tylko pójdę, dostaje pietra i wysyła mnie do specjalisty. Żaden mnie nie dotknie. Nawet jak chcę, żeby mi wycięto odciski, wysyłają mnie do specjalisty - roześmiał się serdecznie. - Nie bujam. Takiego pietra dostają na mój widok!

Uśmiechnąłem się do niego. Musiałem stworzyć atmosferę zaufania.

- Czy ta rana pobolewa czasami? - zapytałem.

- Nie, wcale - potrząsnął głową. - Tylko od czasu do czasu czuję lekkie pulsowanie. Kłopoty mam jedynie z fryzjerami. Zawsze łamią sobie głowę, jak się zabrać do obcinania włosów. - Znów się roześmiał. - No, teraz to już nie bardzo jest co obcinać.

Przysunąłem notes.

- Pozwoli pan, że najpierw zapiszę pańskie dane - powiedziałem. Podał mi swój wiek, adres i zawód. Prawdopodobnie handlował mąką.

- Przedsiębiorstwo handlu zbożem, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością - wyjaśnił. - Zacząłem tam pracować w 1935 i wróciłem po wojnie.

- Widzę, że wspominał pan doktorowi Worthowi o zawrotach głowy - rzekłem, zerkając na list. - Często je pan miewa?

- Nie. W ubiegłym miesiącu miałem dwa, może trzy razy. Nie trwają długo, kilka sekund, no, może pół minuty - zaśmiał się nerwowo. - Czuję wtedy, że muszę się czegoś przytrzymać. Chyba przydałoby się coś na wzmocnienie, doktorze. To samo mówiłem doktorowi Worthowi.

- Rozumiem - rzuciłem znad notesu. - Kiedy po raz pierwszy miał pan te zawroty?

- Nie pamiętam. Chyba kilka miesięcy temu.

Zerknąłem ponownie na list.

- Doktor Worth wspomniał o jakimś upadku w hotelu Strand Pałace. Jak to się stało?

- No... To było tak. Moja praca, rozumie pan, wymaga pewnych kontaktów towarzyskich. Wszystko na koszt firmy, oczywiście. Krótko mówiąc, w czwartek w ubiegłym tygodniu byłem z Izzym Guildasem i jeszcze jednym Portugalczykiem - tak naprawdę to Żydzi, ale równe chłopaki - w barze amerykańskim i nagle zemdlałem, słowo daję, zemdlałem i spadłem ze stołka, zupełnie jak trup. Kiedy oprzytomniałem, leżałem na plecach w toalecie i ktoś polewał mi twarz wodą. Miałem odpięty kołnierz i w ogóle wyglądało to paskudnie, może pan sobie wyobrazić.

- Jak długo był pan nieprzytomny? - zapytałem.

- Nie wiem. Może trzy, cztery minuty.

Zanotowałem to. - Czy kiedy pan oprzytomniał, odczuwał pan jakiś ból?

- Piekielnie bolała mnie głowa. I miałem nudności.

- O której to się stało?

- Około ósmej wieczorem. Właśnie zabieraliśmy się do kolacji. Nie mogłem się jej doczekać - roześmiał się.

- Co pan później zrobił? Badał pana w hotelu jakiś lekarz?

- Nie. Odsiedziałem w toalecie jakieś pół godziny, a kiedy poczułem się lepiej, pojechałem metrem do domu i poszedłem spać. Żona zatrzymała mnie rano w łóżku i wezwała doktora Wortha.

- Rozumiem - powiedziałem, robiąc kolejną notatkę. - Czy dużo pan pije, panie Turner? Przepraszam za takie pytania, ale muszę znać fakty.

Znów się roześmiał. - Byłem zalany na tyle często, doktorze, że mogę mówić o tym bez specjalnych skrupułów. Ach, gdyby pan zapytał kogokolwiek, kto znał Jackiego Turnera podczas wojny... Ale wtedy wcale nie wypiłem dużo. Może kwartę piwa do obiadu, a potem już nic aż do wieczora, kiedy poszliśmy do tego baru amerykańskiego. Byłem po szklaneczce wytrawnego martini i Izzy zamawiał właśnie drugą, kiedy zemdlałem.

- To rzeczywiście w normie - zauważyłem.

Najwyraźniej był tego samego zdania.

- Chciałbym, żeby pan to powtórzył mojej żonie. Cholernie się piekli, gdy piję piwo. A moim zdaniem nie ma nic lepszego. Mocniejsze trunki odstawiłem chyba rok temu. Odczuwałem to pulsowanie, więc teraz piję niemal wyłącznie piwo.

Zanotowałem to. - Odczuwa pan pulsowanie na przykład po whisky, a po piwie nie?

- Zgadza się.

- Gdzie to pulsowanie występuje, pod blizną?

- Nie, raczej jakby w samym środku.

Zrobiłem kolejną notatkę, potem podsunąłem mu srebrną papierośnicę. Wziął papierosa. Zapaliłem, po czym zapatrzony w notatnik machinalnie wrzuciłem zapalniczkę do kieszeni.

- Czy tamtego wieczoru był pan bardzo zmęczony? - zapytałem.

Spojrzał na mnie szybko.

- Zabawne, że pan o to pyta. Byłem skonany. Chyba nigdy w życiu nie byłem tak zmordowany jak wtedy.

- Miał pan ciężki dzień?

- W gruncie rzeczy specjalnie się wtedy nie przepracowałem - potrząsnął głową - na pewno potrzeba mi czegoś na wzmocnienie. Dobry, silny środek wzmacniający doktorze, to by mnie postawiło na nogi. Mówiłem już doktorowi Worthowi. Nic więcej mi nie dolega.

- Czy często czuje się pan tak wyczerpany?

Nie odpowiedział. Zmagał się właśnie ze swoją zapalniczką, papierosa trzymając w zębach. Wyjął zapalniczkę z kieszeni marynarki prawą ręką i przez chwilę trzymał ją, chcąc zapewne zapalić prawym kciukiem, ale nie mógł nim poruszyć. Za to mały palec chodził mu tam i z powrotem. Potem wziął zapalniczkę w lewą rękę i z pewną trudnością naciskał, aż w końcu błysnął ogień, i zapalił papierosa.

- Przepraszam - odezwał się - coś pan, zdaje się, mówił?

- Pytałem, czy często odczuwa pan zmęczenie.

- Czasami. Przedtem nigdy go nie czułem. Jestem wyczerpany.

- Czy jest pan leworęczny?

Szeroko otworzył oczy.

- Nie.

- Zauważyłem, że nie może pan zapalić zapalniczki. Czy mógłby pan jeszcze raz pokazać, jak pan to robi?

Wyjął ją z kieszeni. - Chce pan, żebym zapalił prawą ręką, tak? - zarumienił się z lekka.

- Tak. Może pan?

- Hm, zawsze robiłem to prawą, ale teraz nie mogę nią ruszać. - Zaczął usilnie manipulować przy zapalniczce. - Nie jestem w stanie nacisnąć tego kciukiem.

- Od jak dawna?

- Trudno powiedzieć. Chyba od kilku miesięcy.

- Dobrze, zostawmy to na razie - powiedziałem, nie chcąc go straszyć.

Patrzył na mnie zmieszany.

- To na pewno reumatyzm. Znałem gościa, co stracił władzę we wszystkich palcach, dosłownie we wszystkich, doktorze, właśnie przez reumatyzm. Ale wyleczył się solami Kruschena. Co rano brał te sole, tyle ziarenek, ile się zmieściło na sześciopensówce. Od tamtej pory nie ma kłopotów... - Przerwał, ale po chwili dodał: - Dostałem trochę soli w ubiegłym tygodniu i zażywam je. - Spojrzał na kciuk. - Jest już znacznie lepiej. Tylko z zapalniczką jakoś nie mogę sobie poradzić.

- Zaraz pana zbadam - powiedziałem. - Ale najpierw proszę mi opowiedzieć o tej ranie. To z czasów wojny?

- Owszem.

- Moździerz?

- Nie - zaprzeczył. - To się stało w samolocie. Dwudziestka. Wybuchła tuż przede mną, w środku kabiny.

Zanotowałem to.

- Służył pan podczas wojny w RAF - ie?

Potrząsnął głową. - Służyłem w Królewskim Korpusie Zaopatrzeniowym. Wracałem do domu z Algieru, samolotem. To było w 1943 roku. Lecieliśmy w czterech hudsonem przez Gibraltar, a potem do Anglii. Hudson miał trzyosobową załogę. Jakiś Szwab zaskoczył nas nad morzem, gdzieś w pobliżu Ouessant. To był Tu 88. Podchodził czterokrotnie, ale nie zdołał nas zestrzelić. Za każdym razem jednak na skrzydłach i w kabinie wybuchały pociski. Straciłem przytomność podczas drugiego ataku, więc nie widziałem, jak to się skończyło. Opowiadali, że nadleciało kilka spitfire’ów, które go przepędziły.

Siedząc wygodnie w zaciszu gabinetu, zrobiłem kolejną notatkę.

- Wrócił pan do Anglii bez przeszkód? - pytałem dalej.

- Poniekąd. Drugi pilot lądował bez podwozia na polach Penzance. Kiedy odzyskałem przytomność, leżeliśmy we trzech w szpitalu: ja, ten pilot i jeszcze jeden facet. Z siedmiu tylko trzech nas ocalało.

Zapisałem to w notesie.

- Co to był za szpital?

- Szpital ogólny w Penzance.

- To znaczy szpital cywilny? Nie wojskowy?

- Tak. Zabrali nas do najbliższego w okolicy.

Znów zanotowałem.

- Kto pana operował?

Milczał. Spojrzałem na niego. Był zakłopotany, najwyraźniej przejął się tym, że nie pamięta. - Czy chirurg cywilny? - Spróbowałem mu pomóc. Podniósł głowę.

- To był lekarz wojskowy. Major. Znałem nazwisko, miałem je na końcu języka na wypadek, gdyby miało to dla pana jakieś znaczenie, ale teraz nie jestem w stanie sobie przypomnieć.

- Może pan spróbuje - zachęcałem. - Dobrze by było odtworzyć całą historię choroby.

Nastąpiło długie milczenie.

- Trudno - powiedziałem wreszcie. - A pamięta pan, jak on wyglądał?

- O, tak. Był młody, miał włosy blond, z lekka rudawe, jak ja. Raczej szczupły. Znał się na swoim fachu. Siostra i przełożona mówiły, że wykonał na mnie kawał dobrej roboty. Zresztą chyba sam pan to widzi?

- Chyba tak - uśmiechnąłem się. - Pamięta pan, kiedy to było?

- W końcu września 1943 roku. Nie pamiętam dnia.

To także zapisałem.

- Wystarczy. Reszty mogę się dowiedzieć bezpośrednio ze szpitala.

- Rzuciłem okiem na notatki i wstałem. - A teraz proszę zdjąć koszulę. Zbadam pana.

Wstał i ściągnął płaszcz. Kiedy rozpinał kamizelkę, zauważyłem, że znów nie może poruszać prawą ręką. Musiał się posłużyć lewą. Przerwałem mu, podałem ołówek i poprosiłem, żeby się podpisał w moim notesie. Zrobił to bez trudu. Wyglądało na to, że ręka odmawia mu posłuszeństwa przy wykonywaniu niektórych prostych czynności, takich jak odpinanie guzików lub zapalanie zapalniczki: nie mógł wtedy władać palcami.

Poza tym jednak w badaniu fizykalnym nie stwierdziłem żadnych schorzeń. Odruchy były w normie, ciśnienie krwi - nieco podwyższone, ale tu można się było dopatrywać różnych przyczyn, serce, płuca i żołądek - całkowicie zdrowe. Za to kiedy zbadałem wzrok oftalmoskopem, okazało się, że tarcza lewego oka jest zamglona i różowawa. Był to jedyny fizyczny objaw mogący wskazywać na jakąś poważniejszą chorobę. Przeprowadziłem testy ostrości widzenia, które wykazały, że jest ona pod każdym względem poniżej normy.

Zaczekałem, aż Turner się ubierze, po czym usiedliśmy znowu.

- Cóż, moim zdaniem powinien pan spędzić kilka dni w szpitalu na obserwacji - powiedziałem. - Chciałbym zrobić prześwietlenie głowy, a przy okazji moglibyśmy przeprowadzić punkcję lędźwiową, konieczną do badań patologicznych. To prosty zabieg.

- Ale nie stwierdza pan nic poważnego, doktorze? - zapytał.

- Próbuję się co do tego upewnić. - Pochyliłem się w jego stronę. - Widzi pan, sam pan czuje, że obecnie nie jest pan w najlepszej formie. Na razie objawy nie są poważne: lekka niedyspozycja prawej ręki widoczna przy zapalaniu zapalniczki i zapinaniu guzików. Stwierdziłem też, że lewe oko praktycznie nie widzi. Oczywiście pan sam właściwie nie zwrócił na to uwagi. Do tego dochodzą zawroty głowy, omdlenia i wyczerpanie. Domyśla się pan, że musi być jakaś przyczyna takiego stanu rzeczy. Może powinniśmy się zainteresować czymś, co tkwi pod tą raną w głowie? Stąd konieczność, powiedzmy, tygodniowego pobytu w szpitalu na obserwacji.

Długo się nie odzywał. Wreszcie usłyszałem:

- W porządku, doktorze. Jak trzeba, to trzeba. Kiedy mam się zgłosić?

- Muszę sprawdzić, kiedy się uda załatwić łóżko. Czy chce pan leżeć na oddziale prywatnym?

- Ile by to kosztowało?

- Sześć gwinei.

- Chyba tak. Zawsze to przyjemniej, jak żona będzie mogła mnie odwiedzić.

Skinąłem głową.

- Postaram się to załatwić jak najszybciej. Nie powinno trwać dłużej niż dwa tygodnie. Napiszę do doktora Wortha i powiadomię go, co mogę zrobić w tej sprawie.

- Przekażę mu, co pan powiedział. - Na chwilę spuścił oczy i spojrzał na kapelusz, potem podniósł głowę. - Czy na zdjęciu rentgenowskim odłamki będą widoczne? - zapytał.

- A zostały jakieś odłamki w ranie?

- Chyba tak. Nie wydaje mi się, żeby wyjęli wszystkie. Siedziały za głęboko.

- Rozumiem - rzekłem w zadumie. - Tak, na zdjęciu będzie je widać. Wtedy będzie też wiadomo, czy to one powodują te dolegliwości.

- To chyba niemożliwe; teraz, po tylu latach? - zapytał.

Wstałem i nacisnąłem dzwonek na biurku.

- Też mam taką nadzieję, panie Turner. Ale musimy to sprawdzić.

Wieczorem napisałem do Ministerstwa Wojny pytając o chirurgów z okolic Penzance, którzy we wrześniu 1943 roku mogli go operować po tamtym wypadku. Wkrótce otrzymałem odpowiedź. Po tak długim okresie nie dało się zidentyfikować chirurga, ale podano mi nazwiska pięciu oficerów Korpusu Medycznego Królewskich Sił Zbrojnych, stacjonującego w owych czasach w tamtym rejonie, których wiek wskazywał na to, że mogli wykonywać taką operację.

Moją uwagę zwrócił zwłaszcza major P.C. Hodder. W 1934 Percy Hodder, wtedy jeszcze student medycyny, odbywał pod moim kierunkiem praktykę w Londynie. Zapamiętałem go głównie dlatego, że szczególnie interesował się mózgiem. Był wtedy szczupłym młodzieńcem o rudoblond włosach. Odszukałem teraz nazwisko w medycznej książce adresowej. W 1938 roku został członkiem Królewskiego Kolegium Chirurgów. Najprawdopodobniej był to człowiek, którego szukałem. Obecnie pracował w Leeds.

Usiadłem i napisałem do niego.

Odpowiedź nadeszła po trzech dniach:

Szanowny Panie,

Bardzo dobrze pamiętam przypadek pana Turnera. Mniej więcej w podanym przez pana czasie przeprowadzałem taką operację w Penzance. Niestety, zdjęć rentgenowskich nie da się już chyba odszukać, a moje notatki dotyczące historii choroby uległy zniszczeniu podczas ataku pocisków V na Londyn.

Jeśli dobrze pamiętam, musiałem zostawić w mózgu kilka odłamków, ponieważ pooperacyjne zagrożenie życia pacjenta w wyniku ich usuwania wydawało się większe niż ryzyko późniejszych komplikacji w przypadku ich pozostawienia. Dlatego nie jestem zaskoczony, że pojawiły się jakieś komplikacje.

Będę w Londynie w przyszłym tygodniu we wtorek, mógłbym więc wpaść do Pana na Harley Street około piątej, jeśli nie ma Pan nic przeciwko temu. Z serdecznymi pozdrowieniami,

P.C. Hodder”

Kiedy spotkaliśmy się w moim gabinecie, powiedział z miejsca:

- Jeśli to rzeczywiście ten kapitan Turner, którego pamiętam, to dawałem mu kilka lat życia we względnie dobrym samopoczuciu. Nigdy nie przypuszczałem, że mógłby dożyć starości.

Opisałem Turnera i jego widoczny defekt.

- To na pewno on - przyznał Hodder. Pomyślał przez chwilę. - Jeśli dobrze pamiętam, miał w mózgu siedem czy osiem metalowych odłamków. Trzy zostawiłem, siedziały za głęboko, żeby je ruszać. Pacjent i tak ledwie przeżył szok. Niełatwo go było uratować po operacji. Nie myślałem, że przeżyje. Przepuszczałem, że po tym wszystkim będzie niesprawny. Ale udało mu się. Kiedy go spotkałem kilka miesięcy później, wyglądał na całkiem zdrowego.

Ciągnął dalej przypominając sobie pewne szczegóły co do lokalizacji odłamków. Im dłużej słuchałem, tym mniej mi się to podobało. Przecież teraz Turner był starszy, trudniej by mu było znieść szok operacyjny.

- Marne szansę... - rzekłem w końcu.

- Nie próbowałem wyjmować tych odłamków, jeśli o mnie chodzi - oświadczył potrząsając głową. - A pan podjąłby się operacji w tym przypadku?

- Wątpię. Oczywiście zakładając, że obecne zdjęcia potwierdzą podaną przez pana lokalizację - powiedziałem z wolna.

- Jestem prawie pewien, że potwierdzą. Pamiętam ten przypadek szczególnie dobrze z uwagi na okoliczności.

- Ma pan na myśli ostrzelanie? - zapytałem.

Zawahał się.

- Tak, to też. Ale oni byli więzieni i czekał ich sąd wojenny. Leżeli na oddziale pod strażą. Czy Turner nic panu o tym nie wspomniał?

- Nie - odparłem sucho.

- Cóż, tak to wyglądało. Pod drzwiami sali ustawiono uzbrojoną straż...

- Mówił, że wracał do domu z Algieru - stwierdziłem. - To ogromnie utrudnia sprawę, gdy pacjent opowiada stek kłamstw. Traci się tylko wtedy czas.

- Tak, to prawda - przyznał Hodder. - Odesłano ich z Algieru. Było ich czterech czy pięciu. Turnera i dwóch innych oskarżono o jakieś spekulacje czarnorynkowe w Londynie, przypuszczam, że sprzedawali zapasy armii. Przyłapali ich, kiedy zostali odkomenderowani w rejon śródziemnomorski. Z trzech tylko Turner przeżył katastrofę. Potem doszedł jeszcze jakiś spadochroniarz posądzany o zabójstwo w knajpie w Londynie. Sędzia cywilny sprawujący nadzór nad sądem wojskowym odesłał ich wszystkich na rozprawę do Anglii hudsonem, którego zestrzelono.

- Doborowa paczka - powiedziałem. - Ilu przeżyło katastrofę?

Zmarszczył czoło myśląc intensywnie.

- Trzech lub czterech, ale nie wszyscy byli moimi pacjentami. I nie wszyscy byli więzieni, przynajmniej jeden na pewno nie był: drugi pilot, który rozbił samolot przy przymusowym lądowaniu. Miał złamane udo. Leczył go jakiś lekarz RAF - u. Przypuszczam, że zabrali go razem z tamtymi i nie przenieśli, kiedy postawiono straż. Razem było ich czterech: pilot, Turner, spadochroniarz i Murzyn. Zgadza się, czterech.

- Murzyn? - zainteresowałem się.

- Tak, był na oddziale Murzyn, żołnierz amerykański, który podciął sobie gardło. Nie należał do tych, co wracali z Algieru. Położono go na tym samym oddziale, bo też musiał być pod strażą, a w dodatku był w tak kiepskim stanie, że nie mógł się poruszać.

- Dlaczego podciął sobie gardło?

- Nie pamiętam, chyba popełnił jakieś przestępstwo cywilne. Ścigała go żandarmeria amerykańska. Ukrył się w schronie przeciwlotniczym i poderżnął sobie gardło. Na szczęście nie znał się na anatomii.

- Zabieram Turnera do szpitala na badania - wróciłem do tematu. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, przedstawiłem mu swój plan działania i omawialiśmy ogólnie przypadek Turnera. - Napiszę do pana i poinformuję, jak to wszystko przebiega - zaproponowałem. - Ale z tego, co pan mówi, raczej nie wierzę w dobre efekty.

- Nie przejmowałbym się tym zanadto - stwierdził Hodder. - Osobiście nie poświęcam zbyt dużo czasu takim ludziom, jak John Turner.

- Słusznie - zgodziłem się. - Sprawiają dużo kłopotów, a nie są skorzy do zapłaty.

Zobaczyłem się z Turnerem dopiero tuż przed zrobieniem zdjęć rentgenowskich, i to na krótko. Tamtego popołudnia wziąłem zdjęcia, diagnozy patologa i chirurga i po zakończeniu pracy usiadłem przed stereoskopem. Tak jak powiedział Hodder, ujrzałem trzy metalowe odłamki: dwa spore kawałki niemal tuż pod oponą twardą mózgu. W razie konieczności można by je wyjąć, chociaż operacja taka stanowiłaby poważne zagrożenie dla życia pacjenta: trzeci odłamek był otoczony ciemnym naciekiem. O operowaniu go nie było mowy.

Przez pół godziny siedziałem i zastanawiałem się nad możliwościami leczenia. Nie zamierzałem się poddać, nawet w przypadku Turnera. Niebawem jednak włożyłem negatywy i opis choroby z powrotem do koperty i pomyślałem: Cóż, pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Zgasiłem papierosa, włożyłem płaszcz i kapelusz i udałem się do domu.

Spałem fatalnie. Gdy ma się pięćdziesiąt osiem lat na karku, to nie zarywa się nocy przez pacjenta, a jednak przypadek Turnera odebrał mi sen. Chciałem mu pomóc, ogromnie mi na tym zależało. Miałem dziwne, paradoksalne uczucie, że dlatego, iż ten drobny oszust czarnorynkowy jest kimś absolutnie nieważnym, powinienem mu poświęcić szczególnie dużo uwagi. Niełatwo jest mi o tym pisać, bo na papierze wygląda to absurdalnie, ale to właśnie nie pozwalało mi zasnąć. Nie mogłem spać, bo rozważałem wszelkie możliwe kombinacje technik operacyjnych i znieczulenia, metod uśmierzania bólu i leczenia neurologicznego. W pewnej chwili wstałem i zszedłem do gabinetu, by przejrzeć wyniki badań nad zwłóknieniem wewnątrzczaszkowym, niedawno przeprowadzonych w Niemczech. Niezbyt dobrze znam niemiecki, czytanie zajęło mi więc jakąś godzinę. Potem wróciłem do łóżka i zasnąłem tuż przed świtem.

Następnego dnia zabrałem zdjęcia rentgenowskie i poszedłem na oddział szpitalny do Turnera. Pielęgniarka wprowadziła mnie do jego pokoju. Po pobieżnym zbadaniu chorego odesłałem ją i usiadłem na krześle obok łóżka.

- Panie Turner, nadal ma pan w głowie trzy metalowe odłamki - powiedziałem. Wyjąłem negatywy i pokazałem mu je. Były na tyle widoczne, że nie potrzebowałem stereoskopu.

- Boże, to naprawdę ja? Chyba nie bardzo jestem do siebie podobny - zażartował.

- Na takim zdjęciu najpiękniejsza dziewczyna wygląda nie lepiej - zapewniłem. Wyjąłem jedno zdjęcie: - Tutaj mam ujęcie z boku. Najdokładniej pokazuje odłamki metalu. To te białe plamki. Dwa tu, wysoko, i jeden głębiej.

Zainteresował się.

- A na mojej głowie, doktorze, gdzie by to było? - zapytał kładąc rękę na czaszce. - Gdzieś tutaj?

Położyłem dwa palce na jego głowie. - Pierwsze dwa tutaj. Tu i tu. A trzeci jakieś dwa cale niżej.

Pokazałem mu pozostałe zdjęcia. Przyglądał im się uważnie, ze znawstwem.

- Czy ten trzeci jest taki sam jak te dwa, doktorze? - spytał. - Bo te widać wyraźnie, a tamten jest cały zamazany.

- No właśnie - przytaknąłem - i ten sprawia panu tyle kłopotu. Przypuszczam, że wokół kawałka stali wytworzyły się włókienka.

Spojrzał na mnie bystro.

- A nie powinno ich być?

- Właśnie. Przynajmniej taka jest moja interpretacja tych zdjęć. W pewnej mierze pokrywa się ona z opinią patologa.

- No to ładny gips - szepnął.

Przez chwilę milczeliśmy. - Czy z tego powodu odczuwam takie zmęczenie, doktorze? - odezwał się wreszcie.

- Chyba tak - odparłem. - Zmęczenie, niesprawność prawej ręki, zawroty głowy, omdlenia i kłopoty ze wzrokiem. Praktycznie niemal wszystkie objawy chorobowe są tym spowodowane.

- Chce pan powiedzieć, że konieczna będzie kolejna operacja? - zapytał.

Milczałem przez chwilę.

- Jestem chirurgiem - rzekłem w końcu. - Od wielu lat przeprowadzam operacje, głównie głowy. Moim obowiązkiem jest uprzedzić pana, że techniki operacyjne bywają zawodne. Gdyby pan stracił nogę w wypadku, chirurg nie mógłby panu dać nowej, zdrowej. Podobne ograniczenia odnoszą się do czaszki. Są operacje, których trudno się wręcz podjąć...

- Przerwałem, patrząc mu prosto w oczy. - Muszę to panu powiedzieć, panie Turner: uważam, że tak właśnie jest w pana przypadku.

Jego rumiana zwykle twarz poszarzała jakby, co oznaczało, że rozumiał, w czym rzecz.

- To znaczy, że gdyby pan spróbował wyjąć ten odłamek, umarłbym, tak?

- Dużo nad tym myślałem, panie Turner. Muszę przyznać, że podejmując się takiej operacji, nie mógłbym liczyć na to, iż się powiedzie - przerwałem.

- Jednocześnie jednak musi pan zrozumieć, że to moja osobista opinia, opinia zaledwie jednego człowieka. Jeżeli uzna pan za wskazane, aby inny chirurg zbadał pana i obejrzał zdjęcia, chętnie załatwię panu taką wizytę lub skonsultuję się z lekarzem, którego pan sam wybierze. Wie pan, jak to jest: to, że jeden lekarz postawi pesymistyczną diagnozę, nie oznacza jeszcze, że inni ją potwierdzą.

- Pan jest przecież najlepszym chirurgiem w Anglii, jeśli chodzi o takie przypadki. Doktor Worth tak powiedział.

- Ależ nie, nieprawda - zapewniłem. - W Londynie są inni, nie mniej doświadczeni. Mógłby pan się udać na przykład do Mostina Collisa.

- A co się stanie, jeśli pozostawimy to bez operacji? Pogorszy się? - zaniepokoił się.

- Nie musi się pogorszyć, ale istnieje taka możliwość. Mogę panu zaaplikować leczenie łagodzące objawy, może ono nawet powstrzymać dalszy rozwój uszkodzenia, doprowadzić do samowyleczenia, a wtedy przestanie pan cierpieć.

- Czy często tak się dzieje?

- Niezbyt często - potrząsnąłem głową. - Tak przynajmniej wynika z mojej praktyki. Ale wiem, że czasami się zdarza.

- Jak często?

Zastanawiałem się przez chwilę, po czym powiedziałem: - Może w jednym przypadku na dziesięć następuje poprawa w wyniku takiego leczenia. Obawiam się, że tylko tyle.

- W pozostałych dziewięciu przypadkach stan się pogarsza?

Kiwnąłem głową.

- Ładny gips - szepnął ponownie.

Milczeliśmy. Na szybie bzyczała mucha, o okno stukała kulka zwisająca na końcu sznurka od zasłony. Pokój zalany był jasnym światłem słonecznym, a z dołu dochodziły odgłosy londyńskiej ulicy. Siedziałem przy łóżku wyczekująco. W takich wypadkach należy dać pacjentowi jak najwięcej czasu. To przecież jedyne, co można mu dać.

W końcu Turner przemówił:

- A jeśli mi się pogorszy, doktorze, co wtedy? Czego mam oczekiwać?

Oczywiście spodziewałem się takiego pytania. Lecz w końcu ja też miałem dość czasu na przemyślenia.

- Mówił pan, że pierwsze objawy wystąpiły jakieś pół roku temu. Dotychczas nie było to aż tak uciążliwe, ale nie jestem w stanie ocenić, w jakim tempie choroba może się nasilać.

- Rozumiem, ale tak w przybliżeniu? - zniecierpliwił się. - Bo przecież nie mam żadnych szans?

- Przypuszczam, że stopniowo będzie pan coraz mniej sprawny, panie Turner. Być może będzie pan prowadził zupełnie normalny tryb życia przez kolejne sześć czy osiem miesięcy, tyle że omdlenia na pewno będą częstsze. Nie powinien pan prowadzić samochodu. Musi pan być świadom, że w miarę upływu czasu wszystkie objawy będą się nasilały.

- A potem umrę - powiedział cicho.

- Wszyscy kiedyś umrzemy, panie Turner.

ROZDZIAŁ DRUGI

Po wizycie u Turnera w szpitalu napisałem do doktora Wortha.

Szanowny Doktorze,

Zbadałem Johna Turnera i konsultowałem się w jego sprawie z Percym Hodderem, który jako major w Korpusie Medycznym Królewskich Sił Zbrojnych operował go w 1943 roku. Przeanalizowałem opis zmian patologicznych sporządzony po punkcji lędźwiowej oraz zdjęcia rentgenowskie czaszki, które załączam razem z opisem radiologicznym do Pańskiej informacji.

Zobaczy Pan w mózgu trzy metalowe odłamki. Oznaczyłem strzałką ten, który moim zdaniem powoduje wszystkie dolegliwości. Uważam, że zabieg polegający na usunięciu tego odłamka jest nierealny. Uszkodzenie w tym miejscu odpowiedzialne jest za apraksję i zawroty głowy, a także wyraźną tarczę zastoinową lewego oka, widoczną w badaniu za pomocą oftalmoskopu.

Znałem podobne przypadki, które pozostawały bez zmian przez wiele lat, a nawet następowała poprawa, ale tym razem przebieg jest inny. Sądzę, że wszystkie objawy nasilą się i chory nie pożyje dłużej niż rok.

Chciałbym ponownie zobaczyć Turnera za jakieś cztery miesiące. Ponieważ choroba powstała na skutek wojny, a także ze względu na sytuację finansową chorego, rezygnuję z dalszych honorariów. Z wyrazami szacunku,

Henry T. Hughes”

Kiedy to napisałem, Turner wyszedł już ze szpitala. Pojechał metrem na Piccadilly Circus i oddał torbę do przechowalni. Potem poszedł na Shaftesbury Avenue i skręcił w Dolphin Street do „Wesołego Myśliwego”. Zbliżało się dopiero południe, więc w barze było niewielu klientów.

- Witaj, Nellie - odezwał się. - Daj no pół kwarty piwa.

Barmanka, pogodna kobieta około pięćdziesiątki, wytarła spód kufla ściereczką i przesunęła go po bufecie w stronę Turnera. Ujął kufel, pociągnął spory łyk i siadł na stołku. Mlasnął wargami z zadowoleniem.

- Nie piłem cały tydzień.

- Co też pan mówi - powiedziała barmanka machinalnie. - Jedenaście pensów. Dawno pan nie zaglądał.

- Tak, to prawda. Co więcej, niedługo w ogóle przestanę się tu pokazywać.

- Wyjeżdża pan? - zapytała bez specjalnego zainteresowania.

- Tak jakby. I to w kurewsko daleką podróż - odparł mocując się z zapalniczką przy zapalaniu papierosa lewą ręką.

- Nie musi pan zaraz kląć z tego powodu - skomentowała.

Tylko mężczyźni wiedzą, jak wspaniale barmanki potrafią pocieszyć w strapieniu.

- Przepraszam, ale i pani by klęła na moim miejscu. Właśnie wyszedłem ze szpitala. Dają mi jeszcze rok życia. Potem... odwalę kitę.

Popatrzyła na niego badawczo.

- Ależ...

- Tak, tak. Właśnie mi to powiedzieli.

- Ale dlaczego? Wcale nie wygląda pan na chorego.

- To ta cholerna łepetyna mi szwankuje - powiedział ponuro.

- Odezwało się po tylu latach.

- O Boże! To chyba pana zoperują?

Potrząsnął głową przecząco.

- Mam kawałki pocisku w środku. Marnie się przez nie czuję. Mówią, że nie da się tego operować.

- O Boże - powtórzyła, po czym ciągnęła niepewnie: - Tak naprawdę to oni mogą się mylić, kapitanie Turner. Wie pan, lekarze mówią tyle różności... Moja koleżanka myślała, że jest w ciąży, lekarz potwierdził i nic z tego nie wyszło. Oboje byli w błędzie. Z panem może być tak samo. Wcale bym się tym nie przejmowała, dopóki ma się pan dobrze.

Pociągnął trochę piwa.

- Czasami kiepsko się czuję - powiedział cicho. - W szpitalu przebadali mnie gruntownie. Chyba dobrze wiedzą, co mnie czeka.

Zapanowało milczenie.

- To co pan zrobi? - zapytała wreszcie łagodnie.

- Pojęcia nie mam. Muszę to przemyśleć - mówił zaciągając się dymem.

- Przede wszystkim muszę jechać do domu i powiedzieć żonie. Ona nic jeszcze nie wie.

- To nie powiedzieli jej w szpitalu?

- Nie odwiedzała mnie. Leżałem tylko tydzień... - przerwał, a po chwili dodał: - Nie jesteśmy ze sobą blisko, nie tak, jak myślałem kiedyś... nie sądzę, żeby to miało dla niej jakieś większe znaczenie, tyle że będzie musiała poszukać sobie pracy.

- Na pewno ogromnie się zmartwi - pocieszyła go barmanka ciepło.

- Zobaczy pan.

- Może, kto to wie - mruknął Turner w zadumie, kończąc piwo. - No i trzeba będzie powiedzieć w pracy...

- Nie gadałabym za wiele, dopóki może pan pracować - doradziła barmanka rozważnie. - Wie pan, jak to jest. Szefowie robią problemy. I są skąpi, przynajmniej niektórzy.

- U nas płacą chyba przez trzy miesiące - powiedział Turner.

- Chorobowe, znaczy się. Oczywiście bez prowizji... Ale właściwie to chyba nie będzie mi się już chciało pracować.

- Naprawdę?

- A co, pani by pracowała? Przecież to nie ma sensu.

- Noo, nie wiem - odparła bez przekonania. - W końcu i tak trzeba coś robić.

- Nie bardzo właśnie wiem, co robić - przyznał Turner ponuro.

- Chyba nie ma sensu, żebym sprzedawał mąkę do samego końca. Dobrze byłoby zacząć coś lepszego, nawet gdyby mieli gorzej płacić. W końcu to i tak nie potrwa długo.

- A co będzie, jak zwinie pan manatki, a potem wydobrzeje? - zauważyła praktycznie. - Lekarze tak często się mylą!

- Równie bez sensu byłoby stwierdzić na koniec, że przez całe życie sprzedawało się jedynie mąkę - powiedział Turner. Przesunął kufel w jej stronę. - No, trzeba się zbierać.

- Nie napije się pan jeszcze?

- Muszę wracać - potrząsnął głową - i powiedzieć żonie. Złości się, jak wyczuje piwo. - Zsunął się ze stołka i uśmiechnął. - Za sto lat wszystko się powtórzy - dodał cicho. - Zobaczy pani.

Wyszedł na ruchliwą ulicę zalaną słońcem. Chciał zadzwonić z najbliższej budki do pracy, do firmy „Handel Zbożem”, a może nawet pojechać do biura po południu. Zatrzymał się jednak na chodniku niezdecydowany. Nie, nie pójdzie do biura. Musi to wszystko przemyśleć. Kupił wieczorną gazetę i ruszył w kierunku Piccadilly Circus, potem skręcił do restauracji „Na Rogu”. Zjadł stek z frytkami i popił piwem.

Przed trzecią był już w drodze do domu w Watford. Mieszkał pod numerem 15 w niewielkiej willi wolnostojącej przy Hyacinth Avenue. Był to dość ładny dom z małym ogródkiem od ulicy, w którym rosła kruszyna, i większym ogrodem z tyłu, porosłym trawnikiem z krzewami szczodrzeńca i róż. Wszedł z kluczem w ręku i zawołał niezbyt delikatnie: - Mollie?! - Echo poniosło głos po domu, w którym nikogo nie było. Nie próbował więcej krzyczeć.

Wyszedł do ogrodu w ponurym nastroju. Trawa była za wysoka, ale nie miał siły, by ją przyciąć. Było ciepłe, słoneczne popołudnie, przyjemne w tym ogrodzie na przedmieściu. Nie znał się specjalnie na uprawach, zresztą praca zawodowa pochłaniała go całkowicie, nie pozostawiając wolnego czasu. Przez tyle wieczorów musiał do późnych godzin zajmować się klientami przyjeżdżającymi z prowincji, że praktycznie nie mógł porządnie zadbać o ogród. Zawsze było coś ważniejszego do zrobienia. Bieżące zajęcia nie pozostawiały mu czasu na to, co lubił. Wynajął więc ogrodnika na jedno popołudnie w tygodniu.

Stał teraz i przyglądał się różom. Zaczynały kwitnąć. Pochylił się nad jedną, żeby ją powąchać. Pachniała nieziemsko. Wyprostował się, ale zaraz znowu się nad nią pochylił. - „Przydałoby się ich więcej” - wymamrotał do siebie i marzenia poniosły go w zaciszne miejsce z chodnikiem z niesymetrycznych płyt i fontanną - tak sobie wyobrażał ogród dyrektorski. Potem jednak pomyślał, że powinien w całej pełni korzystać z życia, zamiast wybiegać w przyszłość i zajmować się różami następnego roku. „Trzeba jakoś przywyknąć do sytuacji” - szepnął.

Wrócił do domu po rozchwiany leżak, który wyjął z szafki pod schodami. Ustawił go obok szczodrzeńca. Pomyślał, jak to przyjemnie siedzieć tak w ogródku i przyglądać się kwiatom. W końcu nigdy nie było na to czasu. Miał przy sobie Evening Standard. Dziesięć minut później zasnął z twarzą zasłoniętą gazetą.

Obudził się około piątej, wyczuwając instynktownie, że podchodzi do niego żona. Odsunął gazetę i usiadł.

- Cześć - powiedział bez zbytniej serdeczności.

- Cześć. Więc wróciłeś?

- Taa... - Nie wstawał, tylko ręką przetarł twarz. Uważał, że to ona powinna zrobić pierwszy krok. Przecież nie odwiedziła go w szpitalu.

- Nie stwierdzili nic poważnego? - zainteresowała się.

- Trudno powiedzieć. W każdym razie nie umrę w ciągu tygodnia.

Zareagowała z lekką pogardą:

- To znaczy, że nie ma już powodów do zmartwień?

- Niby tak. Byłaś w kinie?

- Aha, z panią Kennedy. Film był kapitalny.

Skinął głową. Lubił chodzić do kina, chociaż nie szalał za nim tak jak ona. Miała zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, o dziesięć mniej niż on. Żyła wciąż w świecie romansów, uciekała od rzeczywistości przy każdej sposobności. Miał inne zapatrywania; dla niego świat rzeczywisty był ciekawszy. To spowodowało kryzys w ich małżeństwie, spotęgowany jego licznymi obowiązkami służbowymi i jej próżnością. Kiedyś była sekretarką w jego biurze. Żadne z nich nie uświadamiało sobie do końca, jak bardzo brakowało jej tej pracy.

- Bardzo byłaś zajęta w tym tygodniu? - zapytał. W głębi duszy był ogromnie urażony, że pomimo takiej ilości wolnego czasu nie raczyła go odwiedzić w szpitalu. W końcu tylko po to zapłacił za pobyt na oddziale prywatnym, a ona nie zechciała pocieszyć go w samotności. W gruncie rzeczy uwielbiał przebywać w towarzystwie i na pewno lepiej zniósłby pobyt na zwykłym oddziale, wśród wielu innych pacjentów.

- Rano zwykle jeździłam do Laury. Sama nie dałaby sobie rady - wyraźnie próbowała się bronić.

Laura, jej siostra, spodziewała się dziecka. Mieszkała w Bushey, niedaleko od nich, i była dla Turnera solą w oku, stanowiąc ciągłą wymówkę dla wszelkich uchybień popełnianych przez Mollie. Jeśli obiad nie został ugotowany, łóżka nie zaścielone, dom nie posprzątany, to dlatego, że Laura potrzebowała pomocy. Taki stan rzeczy trwał od dawna, bo Laura rodziła regularnie raz w roku, Turner był więc nader zmęczony tą sytuacją.

- Może byś nastawiła wodę na herbatę, napijemy się - zaproponował.

- Oczywiście, jeśli raczysz znaleźć chwilę czasu.

- Nie musisz mówić do mnie takim tonem - zdenerwowała się.

- Zwłaszcza po tygodniowej nieobecności.

- Gdybyś znalazła nieco czasu na odwiedzenie mnie w szpitalu w ciągu tego tygodnia - powiedział siląc się na obojętny ton - zapewne byłbym nieco milszy. Idź i nastaw wodę, chyba że wolisz, żebym się gdzieś wyniósł...

Przez chwilę przyglądała mu się poirytowana, potem ruszyła wolno do domu. Turner pozostał w ogrodzie na leżaku. Czuł lekkie pulsowanie rany na czole. Ta sprzeczka sprawiła mu dużą przykrość. Chciał skończyć z tym raz na zawsze. Wkrótce miał przecież pozbyć się wszelkich doświadczeń, dobrych i złych. Skoro wszystko ma minąć, pragnął najpierw uwolnić się od zła, aby na końcu cieszyć się tym, co prawdziwe i dobre. Musi uwolnić się od Laury, kłótni z żoną i biurowej rutyny. Nie zamierzał uganiać się za drobnymi zleceniami. Postanowił nie dać się już więcej wplątać w skomplikowane, wymagające przebiegłości i sprytu nielegalne transakcje z cukiernikami East Endu, które w pierwszych latach po wojnie dawały mu zyski. Miał trochę oszczędności. Teraz należało zaprzestać żmudnego ciułania i zająć się czymś zupełnie innym.

Zaoszczędził około trzech tysięcy funtów. Żona nie wiedziała o nich, bo zaledwie niewielka część tej sumy pochodziła z legalnych zarobków, resztę zgromadził różnymi podejrzanymi sposobami. Pełna ideałów zaczerpniętych z filmów, z taką pogardą odnosiła się do jego trybu życia, że nie mógł się zdobyć na to, aby powiedzieć jej, w jaki sposób uzyskał te pieniądze; zwłaszcza teraz, gdy tak bardzo oddalili się od siebie, nie chciał jej wtajemniczać w to, co robił, by zabezpieczyć im byt na starość lub na wypadek choroby. Zdawał sobie sprawę, że trzy tysiące funtów to suma, która nie wystarczyłaby jej na długo po jego śmierci. Przy dobrej lokacie miałaby po opłaceniu podatku dochodowego do dyspozycji niewiele ponad funta tygodniowo. Po ślubie zarabiała w biurze pięć funtów na tydzień, a przed zakończeniem wojny, kiedy rezygnowała z pracy - pięć funtów i dziesięć szylingów. Gdyby teraz wróciła do biura, dostawałaby tyle samo. Zresztą uważał, że nie jest zbyt dobrą żoną, nie widział więc powodów, aby dodawać jeszcze funta tygodniowo do tych pięciu czy sześciu, które mogła zarobić.

Usłyszał gong dochodzący z domu, podniósł się więc z leżaka i poszedł na podwieczorek. Nakryła w jadalni. Przygotowała herbatę, wędlinę, sałatkę warzywną, chleb, dżem i placek z wiśniami. Latem zwykle jadali podwieczorki na zimno, za to zimą woleli bardziej sycące potrawy: smażoną rybę lub jajka na bekonie. Kolacja natomiast była lekkim posiłkiem, jedli ją wtedy, gdy mieli na to ochotę.

Mollie siedziała już, kiedy wszedł do pokoju. Usiadł ociężale i widelcem nałożył na talerz kiełbasę. Podsunęła mu herbatę. Posmarował kromkę chleba masłem.

- Może wybierzemy się na przejażdżkę? - zaproponowała.

Rozważał propozycję. Miał małego siedmioletniego forda i lubił nim jeździć. Była to jedna z ich głównych rozrywek. Przyjemność samej podróży psuła jednak myśl o tym, co dalej! Ona chciała jechać gdzieś na wieś, usiąść w słońcu i czytać książkę, zupełnie jak bohaterki jej ulubionych filmów. On lubił jechać przez godzinę, żeby dotrzeć do jakiejś przydrożnej knajpy i popijać piwo w zadymionej sali rozbrzmiewającej śmiechem, w miłym towarzystwie.

- Czemu nie - zgodził się. - Potem możemy zajrzeć na piwo do „Młynarza”.

- Boże - jęknęła - naprawdę nie możesz się obyć bez tego piwska?

- Dość tego! - sprzeciwił się. - Nie mam nic przeciwko temu, żebyśmy najpierw pojechali tam, gdzie chcesz, ale potem zrobimy to, na co ja mam ochotę. W przeciwnym razie musimy się udać każde w swoją stronę... - Przerwał na chwilę. - To gdzie chciałaś jechać?

- Myślałam, żeby wyskoczyć gdzieś za miasto nazrywać trochę kwiatków.

Wyjrzał przez okno i popatrzył na róże.

- Po co więcej kwiatów? Przecież o tej porze wszędzie ich pełno.

- Chodzi mi o dzikie... głóg, fiołki, niezapominajki i takie tam...

- W porządku - zgodził się. - Pojedziemy przez Hatfield, a wracając zahaczymy o ”Młynarza”.

- Dobrze, jeśli musimy...

Starannie przepołowił kiełbasę i posmarował ją musztardą.

- Aha, tylko ty prowadzisz - powiedział zdawkowo.

Popatrzyła na niego zaskoczona.

- A ty nie chcesz?

- Raczej nie. Nie chce mi się.

- Nie mam zamiaru tkwić cały czas za kierownicą. Nie mogę wtedy oglądać krajobrazu. Ja poprowadzę w drodze powrotnej. Ty i tak nie mógłbyś wtedy jechać.

- Będziesz prowadzić całą drogę albo nigdzie nie jedziemy - rzekł ze złością.

- Na miłość boską! Niby dlaczego ty miałbyś w ogóle nie prowadzić?

- Bo tak zadecydował lekarz. Jeśli sądzisz, że lubię, jak ty prowadzisz, to się grubo mylisz - odparł coraz bardziej poirytowany.

Była zaskoczona.

- Zabronili ci jeździć?

- Właśnie. Przynajmniej do czasu, kiedy przestaną mnie nękać te zawroty głowy.

- To znaczy jak długo?

- Kto to wie? W każdym razie na pewno dopóki nie miną.

Nie odezwała się już więcej. Wsiedli do samochodu. Siedział obok niej paląc, jednego papierosa za drugim i patrzył na przesuwającą się szosę. Był zmęczony i przygnębiony z powodu sprzeczki. Pozostało tak niewiele czasu, tym bardziej więc było mu przykro, że nie potrafili uniknąć kłótni. Siedział obok niej w ponurym nastroju, powstrzymując się od krytycznych uwag za każdym razem, gdy nieprawidłowo wyprzedzała. W końcu, pomyślał, i tak będzie się musiał przyzwyczaić do jej sposobu jazdy.

Skręciła właśnie z głównej drogi na pobocze. Znali bardzo dobrze okolicę w promieniu trzydziestu mil od Watford, bo często po południu wybierali się na przejażdżkę. Zatrzymała samochód obok sadzawki na polance. Niedaleko strumyka rozkwitał czerwienią głóg.

- Przyda się trochę do salonu - stwierdziła.

Wysiedli więc i poszli przez pole, aby dotrzeć do krzaka. Turner miał przy sobie zupełnie stępiony scyzoryk. Wiedział, że dużo nim nie zdziała, ale nie było w domu odpowiednich narzędzi, żeby go naostrzyć. Nawet gdyby były, i tak nie miał kiedy tego zrobić. Niegdyś marzył o odrobinie wolnego czasu i niewielkim warsztacie ze szlifierką i różnymi narzędziami, może na przykład w szopie, w ogródku, z tyłu domu. Ale na to trzeba czasu, a gdy jest się poza domem przez większość wieczorów, to takie rzeczy w ogóle nie wchodzą w grę.

Tępym scyzorykiem odcięli kilka gałązek głogu. Niewiele było na nich kwiatów, ale Mollie i tak była zachwycona. Poprosiła, żeby je niósł, i szli tak wzdłuż żywopłotu, a ona jednocześnie szukała pierwiosnków i fiołków. Turner był śmiertelnie znudzony, pozwoliła mu więc usiąść i zaczekać na nią pod płotem.

Siedział z głogiem w ręku i palił papierosa. Teraz, kiedy nie musiał już chodzić w kółko jak głupi w poszukiwaniu kwiatków, przyjemnie odczuł spokój i ciepło słońca.

Przyglądał się płomiennym kwiatom głogu wzdłuż żywopłotu, kontrastującym z błękitem nieba. Potem zatrzymał wzrok na małych gałązkach, które trzymał w ręku. Były delikatne i śliczne, wprost doskonałe. Dotarło do niego jak przez mgłę, że w upodobaniach żony jest jakiś sens. Jeśli się nie ma absolutnie nic do roboty, można się rozkoszować pięknem kwiatów, chociaż sam nigdy się tym nie zajmował.

Wróciła właśnie z ogromnym bukietem naparstnic, stokrotek, fiołków i niezapominajek.

- Masz zamiar założyć sklep? - zauważył.

Pominęła to milczeniem. - Są prześliczne i cudownie pachną, powąchaj! - powiedziała podsuwając mu pod nos wiązkę fiołków. Przytknął do nich nos.

- Zupełnie jak w tym sklepie na Piccadilly - skomentował. - „Coty” czy jak tam się to nazywa.

- Aha. Oni robią perfumy z fiołków. I z innych kwiatów. Ale takich cudów nie potrafią... - znów zanurzyła głowę w kwiatkach. - Te to co innego.

- Przestań już, bo się nabawisz kataru siennego - uciął. - To co, teraz do „Młynarza”?

- Jak musimy... ale nie mam zamiaru siedzieć nad kuflem cały wieczór.

- Zamykają o dziesiątej. Dojedziemy nie wcześniej niż kwadrans po dziewiątej. Trzy kwadranse chyba wytrzymasz?

Jechali z pół godziny. Piwiarnia była duża i nowoczesna. Zbudowano ją na rozdrożu na obszarze dwu akrów, z czego pół akra zajmował parking. Wnętrze dużej sali z barem dyskretnie łączyło imitację dębu z epoki Tudorów i prawdziwego chromu. Panowało tu ciepło zimą i chłód latem, a sala podzielona była na kąciki i alkowy, gdzie mężczyźni mogli opowiadać sprośne kawały bez obawy, że urażą jakąś damę. Turner lubił tę piwiarnię bardziej niż inne, do których też często zaglądał.

Przede wszystkim zawsze spotykał tu jakichś znajomych. Tego wieczoru zastał Georgiego Harriesa z żoną, Gilliego Simmondsa z nową przyjaciółką i starego grubasa Dickiego Watsona, bukmachera, ze swoim towarzystwem. Wszyscy ucieszyli się na widok Turnera:

- Jackie, ty stary skurczybyku! - wołali. - Jak się masz, Jackie? Więc jakoś dobiłeś do domu w tamten piątek! - dodając ciszej: - W życiu nie widziałem tak ululanego faceta! Witamy, pani Turner. Ho, ho, wodzi go pani dziś na sznurku! Czego się pani napije?

Turner uwielbiał taką atmosferę. Pił kufel za kuflem, podczas gdy Mollie z trudem siliła się na wesołość, stojąc z dżinem w ręku i co chwila spoglądając na zegar. Zanim wskazówka dobiła do dziesiątej, tonęli w dymie wśród pomieszanych głosów. Było coraz goręcej, powietrze gęstniało. Turner stał na środku z poczerwieniałą, rozpromienioną twarzą, dzierżąc w ręku kufel. Nie zważając na pulsowanie blizny, opowiadał dowcip za dowcipem ze swojego bogatego repertuaru.

- Więc ten bagażowy wszedł na miejsce dla świadka i powiada sędziemu śledczemu, że to był pierwszy dzień jego pracy w firmie. Sędzia pyta go, czy widział wypadek. A ten na to: - Aha. Widziałem, jak ekspres wpada na te wagony. Sędzia pyta dalej, co wtedy zrobił. - No, wie pan, idę do zawiadowcy i mówię: - „Jak można, kurwa, tak kierować pociągiem!”

Rozległ się gromki śmiech, a w chwilę później szef piwiarni zawołał: - Proszę państwa, zamykamy! - i zgasił połowę świateł. Klienci wychodzili jeden po drugim na chłodne nocne powietrze. Na parkingu rozległ się odgłos zapalanych silników, snopy światła rozświetlały drogę i samochody ruszały w kierunku Londynu.

Sadowiąc się w małym fordzie Mollie syknęła:

- Masz szczęście, że cię wiozę, po trzech kwartach piwa!

- Po dwóch - poprawił ją Turner. - Wypiłem tylko dwie.

Miał pogodną minę. Nad głową, wysoko na granatowym niebie jaśniał księżyc. Noc była wspaniała. Czuł się zrelaksowany, całe zmęczenie i przygnębienie jakby się gdzieś ulotniło. Pomyślał, że tydzień bez picia to jednak szmat czasu.

- Wypiłeś trzy kwarty - nie ustępowała Mollie. - Liczyłam dokładnie.

Był odprężony i szczęśliwy, a ona znów zaczynała zrzędzić. Odwrócił się do niej ze złością:

- Co za różnica, do cholery, dwie czy trzy. Wypiję i dwadzieścia, jak będę miał ochotę, moja pani. Za rok o tej porze nie spróbuję ani kropli, jeśli wierzyć temu, co mi powiedzieli w szpitalu.

Spojrzała na niego zaskoczona.

- A co powiedzieli w szpitalu?

- Że długo nie pociągnę. - W cichą, pogodną noc wydawało się to niemal bez znaczenia. Zależało mu tylko na tym, żeby Mollie zamilkła i nie psuła mu wieczoru. - A teraz przestań marudzić i ruszaj wreszcie!

Otworzyła usta i już miała odpłacić pięknym za nadobne, ale się powstrzymała. To, co usłyszała, wydawało się niewiarygodne, a jednak od pewnego czasu obawiała się tego. To prawda, że złościł ją, lecz wyczuwała, że przez ostatnie pół roku nie jest w formie. Pod względem fizycznym nie był to człowiek, którego znała kiedyś. Poza tym nie było sensu kłócić się z nim teraz, kiedy wypił trzy kwarty piwa. Tyle zdążyła się już nauczyć. Milcząc poprawiła się w fotelu i uruchomiła silnik. Turner też więcej się nie odezwał. Usiadł obok niej i zatrzasnął drzwi, po czym ruszyli do domu długą drogą z białego betonu.

Nie rozmawiali przez czterdzieści minut, do chwili kiedy skręcili do garażu przy domku w Watford. Zamykając drzwiczki, Mollie zapytała:

- To co ci powiedzieli w szpitalu? - Mówiła teraz łagodniej, w końcu przez całą drogę miała czas do namysłu.

Turner też zdążył już ochłonąć. Ogród tonął w świetle księżyca, było cicho, spokojnie i ciepło.

- Może wystawimy leżaki i posiedzimy chwilę? - zaproponował. - I tak kiedyś musiałbym ci to powiedzieć. Po prostu musisz poznać prawdę.

Wyjęli leżaki z szafki pod schodami i rozłożyli je na trawie. Kiedy usiedli, Turner zapalił papierosa.

- Odezwały mi się odłamki pocisków w głowie - zaczął. - Tyle mi powiedzieli. Dają mi jeszcze jakiś rok życia, jeśli w ogóle da się to przewidzieć.

- Ależ, Jackie, nie mogą ich wyjąć operacyjnie?

- Mówią, że nie. - Od dawna nie nazwała go „Jackie”. Tylko przyjaciele tak się do niego zwracali. Poczuł falę ciepła w sercu. - Twierdzą, że są za głęboko.

- Tak mi przykro - szepnęła.

Roześmiał się.

- No, mnie jest co najmniej dwa razy bardziej przykro. - Zastanowił się, po czym dodał: - Nie chciałem być złośliwy, ale szczerze mówiąc, porządnie mną wstrząsnęło, jak się o tym dowiedziałem.

- Nic dziwnego - rzekła.

Milcząc siedział na leżaku z głową odchyloną do tyłu i przyglądał się gwiazdom. Na tle ciemnoniebieskiego nieba wspaniale świeciła stojąca w zenicie Wega z Altairem po prawej i Arkturem po lewej stronie. Nie znał ich nazw, ale odczuł, że gwiazdy podnoszą go na duchu jako zjawiska wieczne, nie przemijające. Pozostaną przecież tam, w górze, kiedy on i wszyscy jemu podobni odejdą Dobrze było tak siedzieć wygodnie i przyglądać się gwiazdom.

- Powinniśmy to wszystko omówić - zaproponował. - Trudno przewidzieć dokładnie, jak długo jeszcze będę mógł pracować. Zawroty głowy ani inne objawy na pewno już się nie cofną. To może potrwać jakieś sześć do ośmiu miesięcy. Potem będę musiał iść do domu opieki. Jednym słowem, musisz się rozejrzeć za jakąś pracą.

- Wiem. Też o tym myślałam - powiedziała z namysłem.

- Trochę zaoszczędziłem, ale naprawdę niewiele, a z tego jeszcze sporo odejdzie na mój pogrzeb. To, co zostanie jest sumą bez znaczenia. - Odwrócił się w jej stronę. - Przykro mi, że tak się rzeczy mają.

- To nieważne - odparła. - Bez trudu potrafię się zmobilizować i poszukać jakiejś pracy.

- Tak też myślałem - przytaknął.

- Ale co z tobą, Jackie? - zagadnęła. - Chcesz pracować, dopóki będziesz mógł?

- Chyba tak - powiedział niepewnie. - Trudno przewidzieć. Muszę jakoś to wszystko ułożyć. Powinienem jeszcze załatwić kilka spraw, a to wymaga trochę czasu. Sam nie wiem.

- Jakich spraw? - zapytała.

- Przede wszystkim muszę odszukać Murzyna.

ROZDZIAŁ TRZECI

Spojrzała na niego ogromnie zaskoczona. - Na miłość boską! - zawołała.

- Na co ci jakiś Murzyn?

W ogrodzie zalanym światłem księżyca panowała cisza. Naokoło unosił się zapach kwiatów. W jasnej poświacie rzędy podobnych domów zwieńczonych szczytami wyglądały nieziemsko, niczym wyśnione zamki. Turner był wciąż pod wpływem piwa, które wspaniale uwalniało go od irytacji i całkowicie rozluźniało, dzięki czemu mógł mówić w sposób niewymuszony i zarazem klarowny.

- Pamiętasz moją odsiadkę? - zapytał.

- Pewnie - szepnęła. Była to jedna z jej życiowych klęsk. Wówczas stała się cyniczna i zawzięta, co było zresztą w pełni uzasadnione. W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, poślubiła młodego, energicznego człowieka ze swojego biura. Długo się sobą nie nacieszyli, bo niemal zaraz po ślubie zabrali go do wojska. Został oficerem, wkrótce awansował na kapitana, była więc z niego ogromnie dumna. Potem wysłali go do Afryki Północnej.

Po trzech miesiącach wrócił do Anglii walcząc ze śmiercią, zraniony podczas lotu. Gdy odwiedziła go w szpitalu w Penzance, okazało się, że nie jest już wolnym człowiekiem. Przede wszystkim trzeba było wyjaśnić - błahostka - sprawę trzech ciężarówek cukru należącego do armii, a sprzedanego na czarnym rynku. Kiedy wychodziła za niego, był zasiedziałym, statecznym biznesmenem. Nie przypuszczała, że potrafi tak ryzykować. Przed sądem wojennym długo leżał w szpitalu, potem przez rok siedział w więzieniu. Zwolniono go z wojska, bo Jego Królewska Mość nie wykazywał już zainteresowania jego służbą, i wrócił do żony w 1945 roku - zuchwały, pewny siebie, małostkowy mężczyzna w cywilu, najwyraźniej nieświadomy faktu, że przecież okrył się hańbą, z tą ogromną blizną, która strasznie ją przerażała, dopóki jakoś do niej nie przywykła. Od tej pory była złą żoną, z czego zresztą zdawała sobie sprawę, co więcej - nienawidziła go za to.

- Chyba niewiele ci mówiłem o tamtych czasach - powiedział. - Tam, w Penzance, leżeliśmy w czterech w jednej sali... - urwał, ale po chwili znów zaczął: - Pod strażą, rozumiesz?

- Pamiętam - kiwnęła głową.

- Ciekaw jestem, co się z nimi teraz dzieje, z tamtymi trzema. Przychodzili do mnie, żeby pogadać. Przesiadywali ze mną całymi godzinami.

- Po to tylko, żeby pogadać?

- Tak, przychodzili, siadali za parawanem ustawionym naokoło mojego łóżka i gadali do mnie. Czasami godzinami bez przerwy.

Przyglądała mu się, nie dowierzając.

- Ale po co to robili?

- Bo tak im kazał lekarz i pielęgniarki. Po operacji zabandażowali mi całe oczy, żebym nie mógł widzieć, jak wyglądam, i dawali środki, po których nie mogłem się ruszać w łóżku. Leżałem tak poowijany jak jakaś mumia. Mówić też nie bardzo mogłem. Ale przecież słyszałem, co się wokoło mnie dzieje i rozmyślałem. To nawet było zabawne. Więc kiedy tamci jeden po drugim zdrowieli, siostry kazały im przychodzić i czytać jakąś książkę, a że czytali kiepsko, woleli gadać. Zdarzało się, że i ja się odezwałem, ale było to trudne, więc najczęściej to oni opowiadali.

- O czym?

- Głównie o sobie. To diablo nieszczęśliwe chłopaki, w życiu nie spotkałem takich pechowców. A dla mnie byli tacy dobrzy... - przerwał na chwilę, po czym powiedział niemal szeptem: - Cholernie dobrzy.

- Jak to... dobrzy? - nie rozumiała.

Piwo nie całkiem jeszcze wywietrzało Turnerowi z głowy.

- Po prostu dobrzy - powiedział. - Zrobiliby dla mnie absolutnie wszystko. Tak sobie myślę, że wyzionąłbym wtedy ducha mimo dobrej opieki lekarzy i pielęgniarek, gdyby oni nie przychodzili do mnie i nie opowiadali. Bóg jeden wie, ile mieli własnych kłopotów, a jednak znaleźli czas i dla mnie.

Na długą chwilę zapadło milczenie. Przerwała je Molly pytając: - Co to wszystko ma wspólnego z Murzynem?

- Jeden z nich był Murzynem z Ameryki. W szpitalu leżał najdłużej. Tylko jego widziałem. Nazywał się Dave Lesurier - wymówił nazwisko z angielska. - Był tam też Duggie Brent, kapral z oddziału spadochroniarzy. I pilot samolotu, znaczy się drugi pilot, porucznik lotnictwa, Morgan.

Wszyscy znaleźliśmy się w poważnych tarapatach, każdy na swój sposób, oprócz Morgana, a jednak w pewnym sensie to on był w większych opałach niż my. - Odwrócił głowę do żony. - Tak sobie myślę... przez tyle lat żadnego z nich nie spotkałem, chociaż razem tyle przeszliśmy, że należało się spodziewać, iż będziemy w kontakcie w taki czy inny sposób, niechby to chociaż była jakaś kartka na Boże Narodzenie czy coś w tym stylu. Rozstaliśmy się na dobre. Mnie się udało, kryzys minął. Mam ładny dom, prawie w całości spłacony, i dobrą pracę. Ludzie patrząc na mnie powiedzieliby, że miałem szczęście, nie uważasz?

- Tak... - przyznała z wolna. - Na pewno tak to wygląda, Jackie. Nie jesteśmy na samym szczycie, ale wysoko odbiliśmy od dna.

- No właśnie. - Zgodził się - wysoko od dna. Ale wtedy byliśmy na samym dnie, wszyscy czterej, ja i tamci trzej. I oni byli dla mnie cholernie dobrzy. Pojęcia nie masz, jak bardzo.

- Rozumiem.

- Od roku albo i dłużej chodzi mi po głowie, że powinienem ich jakoś odszukać i zobaczyć, jak im się wiedzie - powiedział cicho. - Może niektórzy już nie żyją. Ten Murzyn... oskarżyli go o usiłowanie gwałtu, a w wojsku amerykańskim rypią za to srogie wyroki. Pozostali też... A ja tu sobie siedzę jak u Pana Boga za piecem... Nie zdarzyło się żebym głodował której zimy, i w ogóle... Urządziliśmy się, znalazła się forsa na dom, samochód, wyjazdy na urlop, a nawet udało się nieco zaoszczędzić. I tak sobie myślę - ciągnął cicho - że przez te wszystkie lata byłem cholernym egoistą nie próbując ich odszukać i sprawdzić, czy im czego nie trzeba. W końcu jak ja byłem w potrzebie, to mi bardzo pomogli.

Wyjął papierośnicę i podsunął ją żonie. Wzięła papierosa. On też wziął i włożył w usta, po czym zaczął gmerać zapalniczką w lewej ręce, aż wreszcie udało mu się zapalić.

- Tak to wszystko wygląda - podsumował. W ogrodzie zatopionym w bladej poświacie księżyca panowała atmosfera intymności. - Zostało mi tak niewiele czasu. Za rok już mnie nie będzie. Zanim odejdę, chcę wszystko załatwić do końca. Muszę się dowiedzieć, co się stało z tamtymi trzema, a nuż który potrzebuje wsparcia.

Przyglądała mu się zakłopotana. To nie był Jackie, jakiego znała, a nie ufała zmianom. Czasami takie rany jak ta, której doznał, ulegając pogorszeniu przewracają ludziom w głowach. To nagłe pragnienie zaopiekowania się więziennymi towarzyszami niedoli wydało się jej bardzo dziwne. Próbowała go odwieść od tych dziwacznych zamiarów.

- Na pewno włos im z głowy nie spadł - powiedziała. - Nie przejmowałabym się nimi zanadto.

- Nie w tym rzecz - odparł. - Chcę ich tylko odnaleźć i upewnić się, że nic im się nie stało, nic więcej.

- Jak chcesz to zrobić? Napiszesz listy? - zapytała zrezygnowana.

- Nie znam adresu żadnego z nich. Pisanie do szpitala po tylu latach byłoby bez sensu. Powinienem chyba odszukać adresy pilota i kaprala w Ministerstwie Wojny... Nie mam pojęcia, jak odnaleźć Murzyna.

- To niemożliwe po tylu latach. Bo niby jak miałbyś teraz po wojnie odszukać Murzyna, który służył w wojsku amerykańskim?

- Nigdy nic nie wiadomo - powiedział i umilkł. Po dłuższej chwili dodał: - W każdym razie muszę spróbować.

Nie odzywała się przez jakiś czas. W głębi duszy uznała, że mąż zachowuje się nieco dziwacznie. Rozważając to w kategoriach medycznych, winienem jej przyznać rację, bo jego obsesja prawdopodobnie wynikała ze zmian chorobowych. Ta świadomość nie pomogła jej jednak w rozwiązaniu problemu. Nadal nie wiedziała przecież, jak wybrnąć z sytuacji. Znała męża wystarczająco dobrze, aby nie sprzeciwiać mu się wprost. Jak już coś mu zaświtało w głowie, trzymał się tego jak rzep psiego ogona. Poza tym po raz pierwszy od wielu lat czuła, że jest mu potrzebna. Zapytała więc:

- Jacy oni byli, tamci trzej? Wyróżniali się czymś szczególnym?

- Nie, chyba tylko tym, że byli w nie mniejszych opałach niż ja - uśmiechnął się szeroko i zwrócił głowę w jej stronę. W świetle księżyca dostrzegła wielką bliznę. - Chcesz, żebym ci o nich opowiedział?

- Owszem - zgodziła się.

Wstał z leżaka.

- Naleję sobie trochę piwa. Przynieść ci koc?

Od dawna nic dla niej nie zrobił. Odpowiedziała: - Tak, proszę. Zrobiło się trochę zimno, ale i tak jest przyjemnie. Wszedł do domu. Po chwili wrócił i podał jej pled. Owinęła się nim i usadowiła wygodnie, żeby słuchać jego opowieści. Siedzieli tak na trawie w ciepłą, letnią noc, w kojącym świetle księżyca i gwiazd migocących na niebie. Było bezwietrznie, wokoło panowała niczym nie zmącona cisza. Całe przedmieście otulał sen.

- Ten kapral spadochroniarz to bardzo równy gość. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat; niski, krępy, z plątaniną kręconych, rudych włosów, obciętych krótko, jak przystało na wojaka, a jednak tworzących wyjątkowo gęstą czuprynę. Szare oczy pasowały jak ulał do tych włosów. I jak większość młodych rudzielców był wesołkiem.

Nazywaliśmy go Duggie Brent. Tak naprawdę to nazywał się Douglas Theodore Brent, ale sam uznał imię Theodore za zbyt ckliwe, więc starał się do niego nie przyznawać w miarę możliwości. Jego ojciec był rzeźnikiem w Romsey, a zarazem świeckim kaznodzieją w kościele metodystów. Kiedy urodził mu się syn, uznał za właściwe ochrzcić go imieniem Bożydara. W późniejszych latach ojciec zmienił zdanie.

W gruncie rzeczy trudno było coś zarzucić Duggiemu Brentowi, no, może tylko to, że bardziej niż kościół lubił młode kobiety. Miał na nie swoje sposoby. Po raz pierwszy dziewczyna przysporzyła mu kłopotów, kiedy miał czternaście lat. Ale to był zaledwie początek. Zanim skończył szesnaście i pół, ojciec płacił już za niego alimenty, co oczywiście wcale nie przypadło rodzicielowi do gustu. Mając siedemnaście lat Duggie sfałszował dokumenty by jako dorosły móc wstąpić do ochotniczej armii rezerwowej. W 1939, gdy wybuchła wojna, zmobilizowano go i wysłano do Durham. Matki wszystkich dziewcząt w Romsey odetchnęły z ulgą.

W wojsku dobrali się do niego, by zrobić zeń człowieka. W tamtej fazie wojny nie zawracano sobie głowy ćwiczeniami musztry na placu apelowym czy wymaganiem właściwej prezencji podczas przeglądu wojsk. Przede wszystkim więc dano mu karabin i nauczono, jak się nim posługiwać. Potem nałożono na karabin bagnet i kazano z tym biegać przed rzędem manekinów wypchanych piaskiem. Radzono mu, aby po pchnięciu szybko przekręcił karabin, bo wtedy bagnet wychodzi łatwo i rana jest znacznie większa.

Potem dano mu pistolet maszynowy Bren. Szybko pojął, że można nim zabić wielu ludzi w krótkim czasie, jeśli się strzela na otwartej przestrzeni. Na wypadek jednak gdyby wróg był niegodnym przeciwnikiem i leżał w okopach, pokazano mu, jak posługiwać się ręcznym granatem, jak pod osłoną kumpli podczołgać się z brenem i celować w leżących Niemców. Później przyszła kolej na tommy’ego i stena, a na koniec zaliczył jeszcze trzycalowy moździerz.

Oczywiście, to były zaledwie podstawy nie wykraczające poza program szkoły średniej. W 1941 przeszedł wyższy kurs szkolenia przeciwczołgowego. Tu go nauczono najszybszej metody zabijania ludzi w czołgu, polegającej na podpaleniu maszyny razem z tymi, którzy się w niej znajdują. Zaliczył też ciekawy krótki kurs instruktażowy na temat zapalników Ronsona. Przekonał się, że można zabić mnóstwo ludzi kilkoma setkami galonów płonącej ropy, jeśli człowiek obchodził się z tą substancją rozważnie i inteligentnie. Później uczęszczał na kurs minerski, a potem jeszcze zaliczył bardzo zabawne krótkie szkolenie o przygotowywaniu zasadzek.

W roku 1942 zgłosił się na ochotnika do komandosów i tu dopiero zaczął się naprawdę kształcić w zabijaniu ludzi. Teraz odkrył, że to wszystko, czego dotychczas go nauczono, było zwykłą rutyną, niewartą ucznia poważnie traktującego sztukę walki. Każdy głupek potrafi zabić Niemca ręcznym granatem, który robi tyle hałasu, że budzą się wszyscy w okolicy. Za to ktoś znający się na rzeczy pełza w ciemności i zabija nożem znienacka, drugą ręką zakrywając usta i nos, żeby delikwent nie krzyczał. Oczywiście trzeba się pilnować, nie dać się pokonać, ale w gruncie rzeczy wcale nie jest to trudne, jeśli tylko ma się swoje sposoby. Przede wszystkim należy przyjąć odpowiednią pozycję, potem parę wyćwiczonych chwytów i przeciwnik jest załatwiony, najwyżej trochę jeszcze pokopie i... trup murowany.

Tak wykonałby tę robotę każdy przeciętny mężczyzna znający się na rzeczy. Komuś jednak, kto naprawdę chciał wykonać zadanie wyśmienicie - szybko i sprawnie - nóż był całkiem niepotrzebny. Duggie Brent odbył kurs walki bez użycia broni pod koniec 1942 roku, i tam nauczono go zabijać gołymi rękoma, co było najwyższym stopniem wtajemniczenia w jego edukacji militarnej. Zanim wrócił do swojej jednostki, potrafił zaatakować człowieka cięższego od siebie o cetnar i zabić go posługując się jedynie rękoma i stopami, w absolutnej ciszy.

Próba nastąpiła pewnej ciemnej nocy 1943 roku przed knajpą niedaleko New Cross Road, kiedy Duggie był na przepustce przed zaokrętowaniem się na transportowiec płynący do Afryki Północnej. Nie zdążył wyjechać, bo został rozpoznany przez policję. Była to bezsensowna sprzeczka między mężczyznami, którzy wypili wystarczająco dużo, żeby nie panować nad słowami po zimie oczekiwania, rozdrażnienia i złości z powodu przeciągającej się wojny. W tamtym okresie Brent spotykał się z dziewczyną, która mieszkała w New Cross w południowo - wschodniej dzielnicy Londynu. Należała do ochotniczej armii rezerwowej i nazywała się Phyllis Styles. Dostała właśnie przepustkę ze swojej bazy artylerii przeciwlotniczej w Kent. Wypili razem herbatę w kawiarni Lyons, po czym poszli do kina Odeon. Wyszli stamtąd o wpół do dziesiątej trzymając się za ręce i po tych boskich trzech godzinach bliskości postanowili zakończyć wieczór w piwiarni.

Mikę Seddon, irlandzki kotlarz, był stałym bywalcem owej piwiarni. Zeznania nie ujawniły, ile piwa wypił przed przyjściem Brenta i dziewczyny. Zresztą nie miało to większego znaczenia, bo irlandzki kotlarz podczas wojny mógł wypić nieograniczoną ilość piwa i trzymać się na nogach, a ponieważ Seddon regularnie zarabiał piętnaście funtów, było go na to stać.

O tej porze lokal wypełniał gęsty tłum, więc Brent, jego dziewczyna i kotlarz popijali piwo ścieśnieni w rogu.

Brent został właśnie przeniesiony do pułku spadochroniarzy i zaczął nosić czerwony beret. Panu Seddonowi wyjątkowo nie przypadło do gustu to nakrycie głowy. - Wy, młodzi, paradujecie w takich wymyślnych czapkach - zaczął pełen pogardy. - A mnie jakoś takiej nie dali. Nie dostałem żadnej czapki. Niby dlaczego mi jej nie dali? - zawołał urażonym głosem, zwracając się do wszystkich obecnych. - Dlaczego mnie nie dadzą takiej ozdóbki? Powiem wam dlaczego. Muszę wam powiedzieć, dlaczego ja jej nie dostanę. Ano, bom zwykły robociarz. Właśnie dlatego nie dadzą mi takiego cacy beretu. Bo haruję, żeby wygrać tę zasraną wojnę.

Rozległ się śmiech. Kapral Brent poczerwieniały ze złości powiedział: - Do cholery, a co ja robię, pana zdaniem?

Kotlarz czuł się jak na własnym podwórku. Przychodził tu na piwo co wieczór i znał nastroje klienteli sfrustrowanej z powodu przeciągających się działań wojennych. Popatrzył na pierś kaprala pozbawioną orderów. - Ha, to może byś nam tak opowiedział, chłoptysiu? Wstań i opowiedz nam wszystkim, co też ty robisz, żeby wygrać tę sakramencką wojnę? - Odwrócił się do tyłu. - Siedzi na dupie i szlifuje sobie guziki w tym śmiesznym bereciku, oto co robi. Ja tyram uczciwie, ale jakoś nikt nie pomyśli, żeby mi dać taką paradną czapkę.

Brent otworzył usta, chcąc powiedzieć, że jest tylko na przepustce i wkrótce wyjedzie walczyć dalej, ale zrezygnował z tłumaczenia się. Nie wiadomo przecież, czy w tym tłumie nie ma jakichś kapusi. Twarz płonęła mu z gniewu. Jego samego też w końcu drażniła ta sytuacja. Zmobilizowano go niemal przed czterema laty i ani razu nie opuszczał kraju, nie widział żadnych działań wojennych.

- Robię to, co mi każe sierżant i oficerowie - rzucił ze złością. - Sam nie mam nic do gadania.

- Nic nie robią w całym tym pieprzonym wojsku - skomentował Seddon. - Lepiej byście zabrali się do roboty, zamiast w tych cudacznych czapkach wałęsać się z lafiryndami. Przyłóżcie się do roboty, bo to jedyny ratunek dla wojska.

- Panie, zostaw pan wojsko w spokoju i przestań bluźnić - rzekł kapral z furią. - Jest ze mną kobieta.

Dziewczyna położyła mu rękę na ramieniu. - Chodź już, Duggie. Zabierajmy się stąd!

Strząsnął jej rękę. - Nie pozwolę się tak traktować! - zawołał. - Jakim prawem mi wymyśla!

- No chyba - powiedział kotlarz chwiejąc się złowróżbnie w ich stronę. - Niech go pani stąd zabiera razem z tą fikuśną czapką. Może go pani przyprowadzić, jak zacznie walczyć na drugim froncie, a wtedy postawię mu pół kwarty piwa... - przerwał, żeby przemyśleć jeszcze tę propozycję. - Co tam, postawię mu całą pieprzoną kwartę. Może pani go przywieźć, jak się przysłuży jakąś solidną robotą.

Kłótnia przeciągała się, obaj byli coraz bardziej zaciekli. Wreszcie nadszedł czas zamykania lokalu i gdy już wszyscy wyszli, barman wypchnął ich na ciemną ulicę.

Nie było księżyca, naokoło panowały egipskie ciemności. Kotlarz stał na chodniku, pełen pogardy. Jego masywne ciało, ważące dwieście, może dwieście pięć funtów, chwiało się. - Drugi front... - zaczął znów. - Jaki tam drugi front! Na pewno nie będzie go wcale, chyba że wreszcie dadzą jakich wojaków z jajami. Bo teraz tylko paradują w cudacznych czapkach i podrywają kokoty. Wojskowe kokoty, w pieprzonych mundurach i takich samych kurewskich czapkach.

Dziewczyna powiedziała szybko, próbując go odciągnąć: - Duggie, zostaw! Nieważne, co on plecie. Przecież ma w czubie.

Odsunął jej rękę. - To fakt. To szumowina z cholernego Dublina, przywlókł się tu może na przeszpiegi, a potem nagada konsulowi niemieckiemu. Ten kraj zgnije kiedyś przez tych parszywych irlandzkich gnojów. - Odwrócił się. - Chodź, Phyl... zostawmy bandziora.

Kotlarz zamierzył się, chcąc go kopnąć. Ciężkim buciorem trafił Brenta w nasadę kręgosłupa. Potwornie zabolało. Duggie Brent nigdy nie nauczył się boksować jak dżentelmen. Na taką naukę nie było czasu. W bezsilnej wściekłości i bólu odwrócił się i błyskawicznie cisnął swoją cudaczną czapkę, bordowy beret, prosto w twarz Seddona. Był to ruch wstępny w walce wręcz, po którym zdezorientowany przeciwnik mruga i nie może przewidzieć mającego nastąpić ataku. Niemal jednocześnie ciężki bucior wojskowy uderzył z całym rozmachem w żołądek Seddona. Kotlarz zgiął się w pół z bólu. Jego przeciwnik natychmiast zaskoczył go od tyłu, otoczył szyję ręką w mundurze polowym, nieugiętą niczym stal, i odchylił mu podbródek do tyłu, równocześnie bezlitośnie wbijając kolano w kręgosłup. Seddon kopał i wymierzał ciosy w powietrze, ale miał za sobą przeciwnika walczącego w sposób, z jakim się nigdy jeszcze nie zetknął. Jego ciało przyparte zostało do muru, obezwładnione i przechylone w dzikim bólu, a ręka uciskająca krtań uniemożliwiała krzyk. Wydawał jedynie ciche, zdławione jęki.

Niewątpliwie zamiarem kaprala było sprawienie Seddonowi cierpienia, zadanie bólu. Ale ci, którzy go instruowali, nigdy nie pouczali, kiedy należy zaprzestać, aby człowieka nie zabić. Chcąc pokonać kotlarza, musiał włożyć w walkę wszystkie swoje siły. Myślę, że w tamtej ostatniej chwili zawziętej, wytężonej szamotaniny w grę wchodziła też ciekawość. Nagle usłyszał trzask pękającego kręgosłupa, kotlarz wydał jeszcze zduszony jęk i przestał się bronić. Minęła dłuższa chwila, zanim Brent uświadomił sobie, co zrobił. Zwolnił uścisk i ciało padło u jego stóp drgając konwulsyjnie. - Chryste Panie - szepnął.

Przez chwilę stał nie wiedząc, co robić. Potem pochylił się i dotknął twarzy powalonego, który oddychał jeszcze. Kapral wyprostował się. Poturbował go znacznie bardziej, niż zamierzał, a to oznaczało początek potwornej draki. W odległości około stu jardów w przyćmionym świetle latami dostrzegł jakichś ludzi. Chyba niczego nie zauważyli. Oprócz tamtych wokoło nikogo nie było, ale w pobliskiej piwiarni paliły się jeszcze światła, odcinając się jasną smugą od okalających ciemności.

Zbliżył się do dziewczyny stojącej wciąż na środku drogi. - Szybko!

- powiedział. - Musimy wiać. Potężnie go uszkodziłem.

- Och, Duggie. Co teraz zrobimy?

- Trzeba się stąd wydostać. Chodź, wyprowadzę cię - ponaglał.

Popędzili przez New Cross Road, aż dopadli budki telefonicznej. Brent wyjął latarkę i w jej bladym świetle odszukał w książce numer piwiarni, w której zaczęła się awantura. Telefon odebrała jakaś dziewczyna. - Jeden z waszych klientów upadł na chodniku w pobliżu wyjścia... - powiedział. - Zdaje się, że jest ranny. Dobrze byłoby sprawdzić, co mu jest.

- Z trzaskiem odłożył słuchawkę, zanim dziewczyna zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.

Phyl poruszyła się u jego boku w zaciszu budki telefonicznej. - Postąpiłeś bardzo rozsądnie - pochwaliła go. - Ja nigdy bym na to nie wpadła. Jesteś wspaniały.

Całowali się przez dłuższą chwilę w sprzyjających ciemnościach budki telefonicznej. O kotlarzu jakoś zapomnieli. Potem odwiózł ją do domu.

Tamtej nocy Seddon zmarł w Szpitalu Millera w Greenwich. Następnego dnia kapral Brent wrócił do jednostki. Pięć dni później wsiadł na statek odpływający do nie znanego portu przeznaczenia. Okazało się, że płyną do Afryki Północnej. Prawo doścignęło go po dwu miesiącach w miejscowości zwanej Blida. Na ślad zabójcy natrafiono dzięki nader niechętnie składanym zeznaniom Phyllis Styles. Policja miała z nią nie lada kłopot, zanim raczyła przemówić.

Zabrano go pod strażą z Blidy do Algieru. Był więziony przez tydzień, po czym odesłano go hudsonem do Anglii razem z kilkoma innymi więźniami, wśród których był kapitan Turner. W szpitalu w Penzance wyzdrowiał pierwszy. Miał tylko kilka powierzchownych ran od odłamków tego samego dwudziestomilimetrowego pocisku, który zranił Turnera, i proste złamanie prawej ręki, jakiego doznał podczas przymusowego lądowania. Do tego czasu Turner przeszedł już operację i leżał bezwładnie z obandażowaną głową. Był w stanie myśleć, rozumiał, a nawet trochę mówił, ale oczy miał zakryte. Nigdy nie widział Brenta.

Chirurg powiedział siostrze oddziałowej, że trzeba pacjenta czymś zainteresować, a ona dała kapralowi Brentowi książkę zatytułowaną Autentyczne historie przygodowe i poleciła, aby przez godzinę czytał Turnerowi. Kapral nie lubił czytać na głos i robił to bardzo źle. Zresztą te autentyczne historie były niczym w porównaniu z tym, przez co on sam przeszedł. Po pięciu minutach głos czytającego osłabł zupełnie. Przewrócił kilka kartek i przeczytał po cichu jakiś rozdział, po czym powiedział: - To nudne jak flaki z olejem. Mam czytać dalej? Mogę czytać, jak pan chce.

Zabandażowana postać w łóżku słabo przesunęła ręką z boku na bok.

- W porządku. Zapytam siostrę, jak przyjdzie, może nam da coś pikantniejszego... jakieś babki, no, takie tam... Może mają Me dla panny Blandish te storczyki albo coś w tym guście. Chętnie poczytałbym panu coś z tych rzeczy - rzekł z nadzieją w głosie.

Postać na łóżku podniosła kciuk.

Brent przez chwilę siedział w milczeniu, po czym zapytał: - Jak się zadrze z policją i jest się oskarżonym, to dają kogoś do obrony, prawda? Chodzi mi o rozprawę. Kogoś dobrze zorientowanego, kto... stanie po mojej stronie?

Z łóżka doszedł szept: - Dają prawnika. Nazywają go adwokatem. Coś przeskrobał, bratku?

Zwierzenia rozluźniają atmosferę. - Powiedzmy, że biłem się z facetem i on umarł. Nie chciałem go załatwić, nie aż tak... - przez chwilę jakby się wahał, po czym dodał: - Nazywają to zabójstwem.

Księżyc świecił jasno w podmiejskim ogródku, noc była pogodna. - Nigdy nie widziałem jego twarzy - powiedział Turner - a mimo to poznałem go dobrze. Nie wiem, co się z nim stało... trudno przewidzieć, mogli go powiesić. Ale chyba nie wiesza się faceta za takie rzeczy, jak myślisz?

Żona poruszyła się obok niego. - Czy ja wiem? W końcu z tego, co mówiłeś, wynika, że zabił człowieka.

- No, tak, zabił. Co do tego nie ma wątpliwości.

- Ha, skoro zabił, to mogli go i powiesić... - Zastanowiła się. - A jeśli się z tego wywinął, to zapewne jakoś się urządził.

- Pojęcia nie mam, co mógłby robić. Znał się tylko na zabijaniu ludzi. W tym go wyćwiczyli. Nie miał żadnego zawodu. Praca fizyczna... tak, chyba tylko to mu pozostało. - Turner odwrócił się do żony. - Przemiły facet. No i razem przecież byliśmy w takich opałach.

Nie odezwała się.

- Opowiedzieć ci jeszcze o tamtych dwóch?

Otuliła się dokładniej pledem. - Mów. Nigdy przecież nie opowiadałeś o tamtych czasach.

Przyszła mu na myśl jego własna rozprawa i wyrok skazujący na więzienie. - W końcu takie rzeczy raczej się przemilcza - powiedział.

Porucznikowi lotnictwa Filipowi Morganowi pozwolono po raz pierwszy wstać na dwa dni przed opuszczeniem oddziału przez Brenta, którego zabrano do Londynu na rozprawę. Morgan w ogóle nie powinien być trzymany pod strażą i faktycznie bardzo był rozżalony z tego powodu. Zabrali go z rozbitego hudsona ze złamaną nogą i trzema złamanymi żebrami i umieścili z pozostałymi na małym oddziale szpitala w Penzance. Kiedy się okazało, że tamci dwaj, którzy przeżyli, są więźniami, na oddziale postawiono straż, a że nie było wolnego łóżka w innych salach, porucznik Morgan musiał zostać razem z nimi. Skądinąd była to dla niego niezła szkoła życia.

Liczył sobie dwadzieścia dwa lata, wiedzę o świecie i życiu czerpał jedynie ze szkoły i służby w RAF - ie. Nie miał żadnych innych doświadczeń. Jeżeli zetknął się z jakimś problemem, do którego szkoła ani RAF go nie przygotowały, czuł się zagubiony. Ojciec, dyrektor banku w Kensington, zmarł, kiedy Filip był dzieckiem. Matka była inwalidką. Mieszkała przy Ladbroke Square na skraju bogatej dzielnicy Londynu. Każde wakacje spędzał u niej w tym zgnuśniałym miejscu, które nie wnosiło w jego życie nic dobrego. Kiedy wybuchła wojna, wstąpił do RAF - u jako szeregowy. Bardzo się wtedy rozwinął, szybko awansował. Latem 1940 roku mianowano go oficerem i wysłano na szkolenie dla pilotów samolotów myśliwskich. Wiosną 1941 latał na spitfire’ach w akcjach bojowych nad Anglią. Udało mu się przeżyć te operacje. Potem pełnił trzymiesięczną służbę na lądzie. W roku 1942 za akcje w Afryce Północnej otrzymał Medal Zasłużonego Lotnika. Po dwóch turach lotów na myśliwcach miał prawo wyboru przydziału. Wybrał lotnictwo transportowe, licząc na lepsze ustawienie się w lotnictwie cywilnym po wojnie. I właśnie podczas owego krytycznego lotu był drugim pilotem w transportowym hudsonie.

Był chłopakiem prostym, niedoświadczonym, ale bardzo dobrze prowadził samolot. W tamto popołudnie dotarł do wybrzeża Kornwalii. Znajdował się na wysokości siedmiuset stóp, gdy nagle zaczął tracić wysokość i spadać, bo jeden silnik, uszkodzony podczas ataku, wysiadł zupełnie, a drugi też działał coraz gorzej. W kabinie za sobą miał zabitych i rannych, którzy umierali. Kapitan samolotu zapadł się nieżywy w fotelu obok. Jego ciało ciągle pochylało się do przodu, w kierunku sterów, tak że Morgan musiał jedną ręką zmagać się z trupem, a jednocześnie drugą prowadzić samolot. Obok leciały dwa spitfire’y z eskadry, która pokonała jego napastnika. Z odsłoniętych kabin patrzyli na eskortowany samolot, bezsilni, nie mogąc mu pomóc. A jednak ważna była sama ich obecność. Morgan uwielbiał spitfire’y i sam ich widok podnosił go na duchu w trudnych chwilach.

W miejscu, gdzie przeciął wybrzeże, skały miały niemal trzysta stóp wysokości. Kiedy przelatywał nad polami, był niewiele ponad czterysta stóp ponad nimi. W pobliżu dostrzegł pasy startowe, leciał jednak zbyt nisko i wciąż wytracał wysokość, więc bał się kierować w stronę najbliższego lądowiska. Wiedział, że wytraci jeszcze więcej wysokości po zakręcie. I tak w przeciągu kilku minut musi się znaleźć na dole. Musi lądować na wprost, zanim minie kolejne pięć mil. W tej falistej krainie niewielki miał wybór terenu. Ten, na który się zdecydował, okolony był od jego strony kamiennym murem i mierzył zaledwie około dwustu jardów długości - za mało dla hudsona, nawet gdy lądował bez podwozia - ale granicę owego pasa stanowił żywopłot, za którym znów rozciągało się pole. Hudson wylądował na trawie pięćdziesiąt jardów przed żywopłotem zwolniwszy nieco, dzięki czemu nie uderzył w kamienny mur ukryty za żywopłotem. Kiedy porucznik Morgan obudził się, był w szpitalu, a obok niego leżał Murzyn, żołnierz amerykański. Odebrał to jako osobistą zniewagę.

Zwierzył się z tych uczuć kapitanowi Turnerowi, kiedy go po raz pierwszy odwiedził. Wtedy Turner miał już odsłonięte prawe oko. Trochę nim widział, chociaż było przekrwione i wrażliwe na światło, gdy odsłaniał je przez dłuższą chwilę. Z tego powodu wokół jego łóżka nadal rozstawiony był parawan. Porucznik Morgan mógł więc rozmawiać z Turnerem z zachowaniem pozorów intymności. Wprawdzie zdawał sobie sprawę, że Murzyn słyszy każde wypowiadane przez niego słowo, niemniej parawan sprawiał, że była to rozmowa poufna.

Niemal pierwsze jego słowa dotyczyły tego nader ważnego tematu.

Przedstawiwszy się, powiedział: - Może przypadkiem zdążył się pan już zorientować, że tu, na tej samej sali jest z nami czarnuch?

Leżący w bezruchu Turner odparł: - Wiem. Mówił mi Brent. On jest tu teraz, prawda?

- Leży obok mnie. Uważam, że to draństwo. Zamierzam napisać w tej sprawie do Ministerstwa Lotnictwa. Przekażę list przez mojego dowódcę.

- Osobiście nie narzekam na opiekę - powiedział Turner.

- No tak, rozumiem, ale ja jestem w nieco innym położeniu... - zawahał się, lecz mówił dalej: - W końcu mnie nie powinni trzymać pod strażą. Przecież to straszne mieć strażnika pod drzwiami sali. A jeszcze do tego ta zbieranina... umieszczenie nas wszystkich razem bez względu na pozycję to już przesada, nawet jeśli szpital rzeczywiście jest przepełniony. My dwaj powinniśmy leżeć na sali dla oficerów. A już szczytem wszystkiego jest umieszczenie czarnucha razem z nami. To przecież karygodne! Powiedziałem pielęgniarce i doktorowi, co o tym myślę.

- Jak zareagowali?

- Doktor nie popisał się uprzejmością. Powiedział, że to szpital cywilny i wszyscy znaleźliśmy się tu dlatego, że potrzebujemy opieki. Dodał, że jak nie przestanę się uskarżać, to zwróci się do RAF - u, żeby przyjechali i zabrali mnie bez względu na to, czy będę w stanie się poruszać, czy nie. Modlę się, żeby tak zrobił. Przecież racja jest po mojej stronie, prawda?

- Tak, to nie w porządku - rzekł Turner machinalnie. - A w ogóle skąd ten Murzyn się tu wziął? Przecież nie było go z nami w hudsonie?

- Nie. Stacjonował gdzieś w pobliżu z armią amerykańską. Wszedł do schronu przeciwlotniczego i podciął sobie gardło, tu, blisko szpitala, bo z jakiegoś tam powodu szukała go żandarmeria. Teraz leży cały w krostach, czyrakach i różnych takich... i bez przerwy ma gorączkę. Mówią, że to chyba posocznica, ale moim zdaniem to choroba weneryczna. Wszyscy czarni ją mają. Musi pan się pilnować i nie dopuścić, żeby dali panu filiżankę czy cokolwiek, czego on używał. Ten bandzior w ogóle nie powinien tu leżeć. Powinien być w szpitalu dla chorych wenerycznie... - Przerwał, ale po chwili podjął: - Któregoś dnia dał mi gazetę, którą sam czytał, oddychając przecież na nią. Już ja mu dałem do zrozumienia, żeby się zanadto nie spoufalał.

Jemu też nakazano czytać Turnerowi Autentyczne historie przygodowe, ale podobnie jak kapralowi Brentowi szło mu to ciężko. - Daliby lepiej jakieś czasopismo, The Aeroplane albo Flight - powiedział. - Gdybyśmy byli we właściwym szpitalu RAF - u, a nie w tej cuchnącej dziurze, to mielibyśmy wszystko, może nawet gazety amerykańskie. - Zaczął rozprawiać o przewadze spitfire’ów nad mustangami. Prawił długo, aż Turner zasnął.

Nie potrafił mówić o niczym prócz samolotów. Opowieści te urozmaicał dziwną mieszaniną szczeniackich uprzedzeń. Wszystkich cudzoziemców nazywał mieszańcami i ubolewał nad ich obyczajami moralnymi ze szczerością, z którą Turner, nie mający za sobą nauki w szkole prywatnej, nigdy się nie zetknął. Pozował na kogoś ważniejszego od tamtych mieszańców, tłumacząc to ich niskim standardem życia, jednocześnie podkreślał własną wyższość wobec Amerykanów, którzy zbyt dużo zarabiali. Uważał harowanie na pieniądze za coś w okropnie złym guście, bo sam nigdy nie musiał na nie pracować. Nie był głupcem, ale pozostał prostakiem, a mianowanie go przez RAF oficerem, co było równoznaczne z uznaniem go za człowieka honoru bez specjalnego wysiłku z jego strony, wywołało u niego szczególny snobizm. Był infantylny w nieznajomości wielu zagadnień i jednocześnie patetyczny jak dziecko w popełnianiu gaf.

Kiedyś zapytał: - Jest pan żonaty?

- Tak - odpowiedział Turner. - Ożeniłem się, kiedy wybuchła wojna.

- Ale poznał ją pan przed wojną?

- Pracowaliśmy w tym samym biurze. Potem zaczęliśmy ze sobą chodzić, spotykaliśmy się wieczorami i wkrótce pobraliśmy się. To było w październiku 1939. Zaraz potem się zaciągnąłem.

- Naprawdę? - zdziwił się. - To zabawne... że pracowaliście w jednym biurze.

- Czy ja wiem? Czasami było to dość kłopotliwe.

- Chyba najczęściej poznaje się dziewczyny na przyjęciach - stwierdził pilot. - To, na którym poznałem Joyce, to dopiero był jubel! Bawiliśmy się w knajpie w Stevenage. Zalaliśmy się w sztok.

- Więc i pan jest żonaty? - zapytał Turner. Chłopak wyglądał bardzo młodo.

- Tak, jestem - odparł. - Ożeniłem się ponad rok temu, na początku drugiej tury lotów. - W jego głosie wyczuwało się dumę.

- Świetnie - powiedział Turner. - Macie dzieci?

- Och, nie. Wie pan, Joyce nie należy do tych kobiet... Ona pracuje. Jest aktorką. Gra kapitalnie, naprawdę.

- Ma pan jej zdjęcie?

Morgan strasznie się ucieszył. Pokuśtykał przez salę i wyjął portfel z szuflady stolika nocnego. Turner ujął je w ręce, podniósł do światła i przyglądał się zdrowym okiem. Zdjęcie przedstawiało bardzo seksowną, wyzywającą młodą kobietę ze spuszczonymi oczami i długimi włosami opadającymi na obnażone ramiona.

Oddał zdjęcie Morganowi. - Ma pan szczęście. Śliczna dziewczyna.

Chłopak ucieszył się. Odebrał zdjęcie i sam zaczął się w nie wpatrywać.

- Tak, jest kapitalna. W rzeczywistości wygląda jeszcze ładniej. Wszyscy za nią szaleją - zawahał się, a po chwili dodał: - Oczywiście nie jestem jej pierwszym mężem.

Turner był zaskoczony. - Naprawdę? - Dziewczyna wyglądała tak młodo.

Morgan przytaknął. - Była żoną mojego bardzo dobrego kumpla, Jacka Strattona. Zginął podczas lotów nad Francją. Oczywiście Joyce strasznie rozpaczała, to było dla niej okropne. Biedna dziecina. Miała dopiero dwadzieścia lat, a los obszedł się z nią tak okrutnie. Jack był moim dobrym kumplem, wiedzieliśmy, że chciałby, abym ja się nią zaopiekował, więc pobraliśmy się dwa miesiące później, zanim poleciałem do Egiptu.

Kapitan Turner pomyślał z zazdrością, jakie to wspaniałe, kiedy powinność wobec przyjaciela przyjmuje taki obrót. - A więc jest pan jej drugim mężem, hm, nigdy bym nie powiedział.

Chłopak jakby się trochę zmieszał. - No, w gruncie rzeczy to nawet nie drugim. Tak naprawdę to trzecim. Najpierw była żoną faceta z siedemdziesiątej trzeciej eskadry, który zginął podczas działań bojowych we Francji w 1940 roku. Miała cholernego pecha. Tak to już bywa, że najlepszych ludzi spotyka najgorszy los, prawda? Ciekawe, dlaczego tak się dzieje?

Martwił się o paczkę, którą nielegalnie ukrył w końcu kadłuba hudsona.

- Jest taka półka na spadochrony, w dachu, tuż nad małym otworem, w przegrodzie za stanowiskiem karabinu maszynowego, w końcu kadłuba.

- Wyjaśnił. - Tam ją włożyłem. Ale do tej pory na pewno wyniuchał ją jakiś mechanik. To straszne.

- A co w niej było?

- Perfumy, które kupiłem w Algierze, kilka szminek, puder, cztery pary jedwabnych pończoch i kawałek jedwabiu... - urwał, zaraz jednak kontynuował: - Wie pan, jak to jest... O taką dziewczynę jak Joyce trzeba odpowiednio dbać. Przywykła do tych wszystkich śliczności i czuje się okropnie, gdy ich nie ma. Potrafi się zrobić na bóstwo, ale nie może się obejść bez tych rzeczy. - Zamyślił się, dopiero po chwili powiedział:

- Już lepiej by było, gdybym jej w ogóle nie uprzedził, że zdobyłem te drobiazgi. Teraz nie mam jej co zawieźć.

- Przywiezie pan siebie, żywego. To już coś.

- No tak... Ale chciała kosmetyki firmy Coty.

Turner dowiedział się, że byli ze sobą zaledwie dwa tygodnie w hotelu Piccadilly, po czym wysłano go z drugą turą do Afryki Północnej. Od tamtego czasu spędzili razem tylko sześć weekendów. - Rozumie pan, ona pracuje. - Ta praca to rola pokojówki w Uśmiechnij się słodko, o pani w teatrze Grafton. Joyce mówiła trzy słowa, uśmiechała się i wychodziła do sypialni.

Porucznik Morgan codziennie wysyłał jej długie gryzmoły pisane ołówkiem, niewprawną ręką, ale odpowiedzi jakoś nigdy nie nadchodziły. Raz próbował to wytłumaczyć: - Ależ nie ma nic złego w tym, że nie pisze. Po prostu nie lubi pisać. Minęły ze trzy miesiące, odkąd dostałem list. W końcu, przyzna pan, nie każdy ma dryg do pisania. Za to jak już napisze, to same przemiłe rzeczy. - Wyjął z portfela i pokazał Turnerowi nader cienki pakiet mocno podniszczonych listów. - Noszę je ze sobą wszędzie i czytam ciągle na nowo, aż się całkiem rozlecą. - Przyjrzał się uważnie swoim skarbom. - Muszę zdobyć trochę taśmy i podkleić, bo ten całkiem się już rozsypał.

Turner zapytał kiedyś, czy Joyce odwiedzi go w Penzance. Odpowiedział:

- O, nie, nie sądzę. Przecież pracuje. Nie powinna się zwalniać, prawda? Mollie wzięła wolne i przyjechała do niego, ale Turner powiedział:

- Jasne, że nie powinna.

Filip Morgan rzadko otrzymywał listy od żony, za to zdarzało się, że pisali do niego przyjaciele. Na dwa dni przed wyjściem ze szpitala przyszedł zatroskany do Turnera i powiedział: - Ludzie nie powinni pisać takich listów... Oczywiście nie ma w tym nic złego, ale... - Wręczył Turnerowi jednostronicowy list:

...i bawiliśmy się bosko. Nie mogliśmy znaleźć miejsca na nocleg w Londynie, bo teraz trzeba zamawiać pokój z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, więc zadzwoniliśmy do Joyce i ona zaproponowała, żebyśmy zanocowali w jej mieszkaniu. Był już u niej jeden gość, niejaki Bristow z 602 eskadry, taki z dwiema belkami na ramieniu, i powiedział, że teraz na dobre już zrezygnował z szukania pokoju w Londynie, tylko zawsze chodzi do Joyce i sypia u niej, co, rzecz jasna, o niczym nie świadczy. Mieliśmy trochę wędliny i innych artykułów z kantyny, więc około pierwszej w nocy przygotowaliśmy kolację. Bristow postawił butelkę whisky, a ja dżinu, tak że wstawiliśmy się porządnie. Na drugi dzień męczył nas piekielny kac, ale trzeba przyznać, że ubawiliśmy się setnie.”

Kapitan Turner przeczytał list do końca. Nie zabandażowana część jego twarzy była w tej chwili jak z kamienia.

- Z tego jeszcze nic nie wynika - powiedział. - To nawet miło ze strony żony, że zaopiekowała się pana kumplami.

- Niby tak... - Chłopak nie odrywał oczu od listu, który trzymał w ręku. - Tylko że nasze mieszkanie składa się wyłącznie z salonu i sypialni - wydusił z siebie wreszcie.

- No to co z tego? Czy sądzi pan, że przyjaciele zrobiliby coś przeciwko panu i jeszcze wypisywali o tym?

- Nie chodzi o nich... tylko o tego Bristowa.

- To znaczy...?

- Bo to okropnie dziany facet, może jej dawać różne rzeczy... futra i w ogóle... na które mnie po prostu nie stać. On jest bardzo dobry. Ale... to biedactwo miało takiego pecha, straciła już tylu mężów, nic dziwnego, że teraz tak potrzebne jej poczucie bezpieczeństwa bez względu na to, co się stanie. Gdybym ja zginał podczas drugiej tury albo później, to myślę, że ten Bristow byłby jej czwartym mężem.

- Rozumiem - rzekł kapitan Turner ostrożnie.

- Oczywiście trudno się temu dziwić - zaczął znów Morgan. - Ona jest taka śliczna, więc wszyscy za nią szaleją. To przecież nie jej wina, że tak się dzieje.

- Jasne - przyznał Turner.

Dwa dni później wypisano Morgana ze szpitala. - Tak żałuję, że ta paczka zginęła - powiedział. - Głupio się czuję, jadąc do niej z gołymi rękoma. Ona dostaje tyle prezentów...

W ogródku skąpanym w świetle księżyca Mollie poruszyła się obok męża. - Nic dziwnego... aktorzy zawsze inaczej traktują te sprawy - powiedziała.

- Jaka tam z niej aktorka! - sprzeciwił się Turner. - Wcale nie była aktorką do czasu, kiedy ogłosili pobór kobiet do wojska. Wtedy musiała się gdzieś zaczepić. - Odwrócił się do żony. - Pamiętasz? Byliśmy na Uśmiechnij się słodko, o pani... grała pokojówkę... króciutko była na scenie. Mollie skinęła głową. - Irenę Morton miała na sobie śliczną piżamę, pamiętasz? Prześliczną. Ale sztuka była głupawa. Potem poszliśmy na kolację do Frascatiego. Pamiętasz?

- Tak - przytaknął Turner w zamyśleniu. - To był udany wieczór.

- Zerknął na żonę. - Martwiłem się o Morgana bardziej niż o tamtych - powiedział. - Poślubił sukę, która miała go za nic, ale w końcu mężczyźni potrafią się jakoś wykaraskać z takich kłopotów... - Zadumał się. - Ale on był taki naiwny... jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Miał dwadzieścia dwa lata i w głowie nic tylko te przeklęte samoloty. Zupełnie jak dziesięcioletni szczeniak. Wpadł z kretesem, żenić się z tą lafiryndą, i prawdopodobnie wpadał jeszcze potem nie raz, chyba że zginaj latając, ale to mało prawdopodobne, bo był wspaniałym lotnikiem. Zresztą tylko w tym był dobry. Przeraża mnie myśl, co jeszcze mogło się przytrafić takiemu chłopakowi! Przecież nic nie wiedział o życiu, absolutnie nic.

- Cóż, nigdy nie wiadomo. Ludzie nabierają rozsądku z wiekiem i wtedy potrafią się jakoś ustawić w pracy - rzekła Mollie. - A co z tym Murzynem?

- No, ten był ostami - zaczął Turner. - Byłem już w znacznie lepszej formie, kiedy on wstał. Tylko my dwaj zostaliśmy w sali, no i oczywiście strażnik pod drzwiami... Z tym facetem to była dość dziwna sprawa. Wcale nie mówił jak Murzyn, tylko jak każdy inny żołnierz jankeski, może nawet lepiej niż wielu z nich.

- Ale założę się, że to prostak - wtrąciła Mollie. - Oni nie są zbyt inteligentni, prawda? Chyba nie bardzo miałeś o czym z nim rozmawiać.

- No, niekoniecznie. Dogadywaliśmy się całkiem nieźle.

Przyglądała mu się z niedowierzaniem. - Czy to aby na pewno był Murzyn?

- Ależ tak, autentyczny Murzyn. Miał skórę barwy czekolady mlecznej i czarne kręcone włosy. I niewielką domieszkę krwi białej rasy. Był całkiem młody, mógł mieć ze dwadzieścia lat.

Zanim pozwolono Turnerowi wstać, usunięto parawan i odkryto mu całą twarz. Pozostawili mu wprawdzie opatrunek na ranie, ale mógł siedzieć w łóżku i obserwować, co się wokół dzieje. Już przedtem ze dwa razy rozmawiał z Murzynem, lecz ich łóżka stały w przeciwległych końcach sali, co utrudniało porozumiewanie się, tym bardziej że Turner miał przecież ranę w głowie, a Murzyn porządnie okaleczone gardło. Mogli pogadać dopiero wtedy, gdy Murzyn zaczął wstawać. Wdziewał wtedy szlafrok i podchodził do łóżka Turnera.

- Ciekaw jestem, jakie to uczucie, gdy wreszcie można wstać?

- zapytał Turner.

- Nie powiem, żebym czuł się zupełnie dobrze. Wie pan, gdybym podrzynając sobie gardło mógł przewidzieć, że przyplącze się posocznica, na pewno zrobiłbym to znacznie lepiej.

- Albo raczej wcale - powiedział Turner.

Murzyn zamyślił się. - No tak, w ten sposób na pewno uniknąłbym operacji. - Spojrzał na Turnera i zaproponował: - Teraz, gdy już wstaję i mogę się nieco pokręcić, niech pan zawsze da znać, kapitanie, jeśli będzie pan czegoś potrzebował.

- W porządku - odpowiedział Turner i wrócił do czytania gazety.

Wtedy nie mógł jeszcze czytać nieprzerwanie przez dłuższy czas, bo zaczynały go boleć oczy, musiał więc przerywać. Murzyn też miał gazetę, a także kilka numerów Stars and Stripes i Yank, ale niewiele czytał, tylko siedział ze smutną, zadumaną twarzą na krześle wiklinowym albo milcząc wystawał w oknie i przypatrywał się ładnemu krajobrazowi kornwalijskiemu. Po południu Turner zaproponował: - Może byśmy zagrali w warcaby? Umie pan grać w warcaby?

Murzyn ożywił się. - Oczywiście, kapitanie. - Wstał, przyniósł szachownicę i tekturowe pudełko z pionkami. - Wie pan, u nas nazywa się je figurkami.

Rozłożyli szachownicę na łóżku Turnera i ustawili pionki. - U nas, to znaczy gdzie? Z której części Stanów pan pochodzi? - zapytał Turner.

- Z Nashville w stanie Tennessee.

Turner zastanawiał się przez chwilę. - To gdzieś na zachodzie, tak? Czy w Teksasie?

- Nie, proszę pana. Tennessee leży na południu, w połowie drogi między Wielkimi Jeziorami a Florydą, chociaż nie tak daleko na południu jak Missisipi czy Luizjana.

- Rozumiem - powiedział Turner bez specjalnego zainteresowania.

- Od dawna pan tu jest?

- Cztery i pół miesiąca. - Zaczęli grać.

- Podoba się tu panu?

- Daleko do domu, kapitanie - odparł Murzyn cicho. - Czasami jak pomyślę, że to tak daleko, zaczynam tęsknić. Ale większości z nas, kolorowych, Anglia się podoba.

Po chwili Turner znów zapytał: - A co pan robi w Nashville? Gdzie pan pracuje?

- W korporacji „Filtair”.

- A co to takiego?

Murzyn patrzył na niego zdumiony. - W Nashville to ważna firma. Zatrudniają teraz ponad pięć tysięcy ludzi na kontraktach wojennych. Produkujemy filtry do samochodów osobowych, ciężarówek, czołgów i silników samolotowych... Mój tata pracuje u nich już dwanaście lat. To długo jak na jedną firmę w Stanach, zwłaszcza w wypadku kolorowego.

- A co robi?

- Odbitki światłodrukowe. Tak naprawdę to on jest kreślarzem, robi precyzyjne rysunki techniczne. Kiedy byłem dzieckiem, mieszkaliśmy w Hartford i tam ojciec pracował jako kreślarz. Potem przeprowadziliśmy się bardziej na południe, bo zmarł jego tata i trzeba było zaopiekować się babcią. Ale na południu jest trudniej niż w Connecticut, więc tato pracuje w kopiami.

Mówił, że chodził do szkoły Jamesa Hollisa dla kolorowych. Były kreślarz zapewnił synowi najlepsze wykształcenie, jakie kolorowy mógł zdobyć. - Tato chciał, żebym i ja został kreślarzem, więc skończyłem potrzebny kurs i nawet dość to lubiłem. Ale po skończeniu szkoły jakoś nie mogłem się nigdzie załapać. Bo w Nashville, proszę pana, to piekielnie trudne.

- Dlaczego?

Murzyn spojrzał na niego i powiedział cicho: - W niektórych stanach te sprawy wyglądają szczególnie źle. W ”Filtair” kolorowi nie mogą pracować jako kreślarze. Myślę, że gdybym pojechał do Hartford, z miejsca znalazłbym dobrą pracę, ale mama była chora i brakowało nam pieniędzy. Zaczepiłem się jako pomocnik w warsztacie samochodowym w ”Filtair”. W warsztacie pracują sami kolorowi. Potem jeździłem ciężarówką, a później założyli filtry na spychacze typu 83 jeżdżące po pustyni, i czasami prowadziłem te spychacze, tak na próbę. Potem, kiedy powołano mnie do wojska i dowiedzieli się, że potrafię kierować buldożerem, przenieśli mnie do jednostki budowlanej... - Przerwał na chwilę. - Zresztą chyba i tak przydzieliliby mnie do budowlańców, bo nas nie wysyłają do akcji bojowych.

Zimą 1942 roku przeniesiono go na drugi brzeg Atlantyku. Przez miesiąc czy dwa stacjonował ze swoją jednostką w Irlandii Północnej. W Penzance potrzebne było lądowisko, toteż do marca roku 1943 jego kompania budowlana, wspomagana przez trzy inne, pracowała na wzgórzach okalających miasteczko Trenarth oddalone o cztery mile od Penzance, niwelując pola, burząc mury i budynki gospodarcze, budując drogi i pasy startowe. Przez Trenarth przebiegają tory kolejowe, jest tam stacja węzłowa linii głównej i linii wiodącej wzdłuż wybrzeża północnego. Miejscowość ta liczy około tysiąca mieszkańców. W centrum jest ryneczek, kościół wybudowany około roku 1356 i bar. Kompanie budowlane niemal w całości składały się z Murzynów z wyjątkiem kilku białych techników. Przybycie tysiąca pięciuset kolorowych żołnierzy wprowadziło istotne zmiany w życiu rodzimych mieszkańców.

- Lubię Trenarth - powiedział Murzyn Turnerowi. - Chyba wszyscy je lubimy.

Na początku było trochę zamieszania. Najpierw przybyła ekipa białych mierniczych amerykańskich z Ósmego Oddziału Lotnictwa Wojskowego, aby wybrać miejsce i oznaczyć jego granice. Naopowiadali mieszkańcom miasteczka o czarnych, którzy mieli przyjechać za kilka dni. Uprzedzili, że ci czarni żołnierze są raczej prymitywni, w związku z tym mieszkańcy Trenarth muszą mieć się na baczności, ale jednocześnie powinni okazywać tolerancję. Powiedzieli, że Murzyni angielski znają ledwo, ledwo i nie wiedzą, jak korzystać z ustępów. Gdy są głodni, szczekają jak psy. Poza tym w spodniach mają ukryte szczątkowe ogonki, które znacznie utrudniają im siadanie. Po wytyczeniu granic i wypiciu piwa, mierniczy, zachowując do końca należytą powagę, pozostawili mieszkańców miasteczka wielce zakłopotanych i pojechali sobie.

Pewnego wieczoru stary Marston, ogrodnik z miejscowej plebanii, poruszył kwestię czarnych w barze „Pod Białym Jeleniem”: - Pytałem Kendalla, czy to aby na pewno prawda, co naopowiadali o tych czarnych żołnierzach, którzy mają tu zjechać. Że niby szczekają, jak się im chce jeść, i w ogóle. Powiedział, że to wszystko bujdy i że widocznie chcieli nas zbuntować.

- Racja - przyznał Frobisher, właściciel baru. - Nabijali się z nas. Nigdy nie słyszałem, żeby jaki Murzyn miał ogon.

Niepozorny niski mężczyzna, który pracował jako bagażowy na dworcu, powiedział: - Nie wydaje mi się, żeby nas nabierali. Rozmawiali ze mną tak mile i otwarcie. Ten kapral mi mówił, że grupa przyjeżdża tu prosto z Afryki, dlatego nie mówią po angielsku. W Afryce dzieją się przedziwne rzeczy, naprawdę.

Na ogół wszyscy byli zgodni co do tego, że są to historie nieprawdopodobne, ale na wszelki wypadek należy zachować ostrożność, jak już ci żołnierze się zjawią.

Nie wiadomo, w jaki sposób te pogłoski dotarły do czarnych żołnierzy, w każdym razie poznali je bardzo szybko. Pewnego marcowego wieczoru, po kolacji zjedzonej w prymitywnym obozie rozbitym na niegościnnym wzgórzu, kilku kolorowych przybyło do miasteczka. Szli małą grupką, uśmiechając się szeroko, a gdy mijali kogoś, naśladowali najlepiej jak potrafili szczekanie wygłodniałych psów. Bawili się przy tym doskonale, więc szczekali na wszystkich zmieniając ton od pekińczyka po ogara. Zanim dotarli do baru „Pod Białym Jeleniem”, mieszkańcy Trenarth zdążyli się opamiętać. W barze przyjęto ich jak ciekawych nieznajomych, którym należne było coś w rodzaju przeprosin.

- Byli naprawdę mili już od pierwszego wieczoru - powiedział Lesurier. - Traktowali nas jak swoich.

Nie chodziło tylko o to, że mieszkańcy miasteczka uświadomili sobie własną głupotę. W tamtym okresie podkreślano w prasie angielskiej ogromne znaczenie pomocy Amerykanów udzielanej Anglii w ramach umowy o pożyczce i dzierżawie. Mieszkańcy Trenarth obserwowali na ulicach coraz większe ilości amerykańskich traktorów, ciężarówek i samochodów wojskowych. Bessie Frobisher, urodziwa córka właściciela baru, podobnie jak inni powątpiewała w opowieści o Murzynach i niejasno wyczuwała, że winna jest jakąś rekompensatę tym czarnym, dobrze ułożonym ludziom o łagodnych głosach, przychodzącym do baru ojca. W związku z tym wyjęła swoje od miesiąca zepsute żelazko, postawiła je na ladzie i zapytała: - Czy któryś z panów potrafi naprawić żelazko?

Sierżant Sam Lorimer wziął żelazko w swoje ogromne różowe dłonie. - Oczywiście, proszę pani, mogę naprawić. - Obracał je w swoich czarnych rękach i przyglądał mu się. - Przestało grzać?

- Tak, teraz już wcale nie grzeje. A działało bardzo dobrze. Wie pan, teraz niełatwo cokolwiek naprawić.

Zawołał znad kontuaru: - Hej, Dave, pożycz mi śrubokręt.

Śrubokrętem i scyzorykiem porozkręcali żelazko na kontuarze, złączyli zerwaną spiralę i błyskawicznie zmontowali je na nowo. Włożyli na próbę do gniazdka od lampy. Od razu zaczęło grzać. - Teraz działa - powiedział Lorimer do dziewczyny, która przez cały czas obserwowała, jak to robią - ale spirala nie wytrzyma długo. Jest już zużyta.

- Do tych żelazek można dostać części zapasowe - rzekł jeden z żołnierzy. - Widziałem je niedawno, jak byliśmy w Belfaście.

- Aha - przyznał Lorimer. - Może są też w Penzance. - Oddał Bessie żelazko. - Proszę. Na razie będzie grzało, aż znów się zepsuje.

Uśmiechnęła się do niego. - Dziękuję, że się pan tym zajął. - Odwróciła się do ojca. - Tato, ten miły pan naprawił mi żelazko. Grzeje jak nowe.

Mówiła normalnie, nie dobierając słów, lecz wszyscy Murzyni usłyszawszy określenie „miły pan” na chwilę oniemieli ze zdumienia. W tym momencie uświadomili sobie, że są w innym kraju, daleko od domu. Frobisher przeciągnął ręką po żelazku, aby sprawdzić, czy jest ciepłe, po czym zwrócił się do Lorimera: - Faktycznie, działa. Czym mogę pana poczęstować? Kufelek piwa?

Murzyn zwiesił głowę i uśmiechnął się zmieszany. - Ależ... to bardzo miło z pana strony - powiedział.

Od tamtego wieczora reperowali wszystko, co tylko wpadło im w ręce. Lubili to robić. Naprawili nogę kanapy w barze i furtkę od ogródka starej pani Pocock, a później samochód pastora. Dostawili kawałek muru strąconego przez ciężarówkę obok pomnika ku czci ofiar wojny. Potem przyszła kolej na klapę lady w sklepie spożywczym Robertsona i koło u wozu na gnój w zagrodzie Penleego. Gdy Penlee poczęstował ich herbatą, którą pili z całą jego rodziną w letniej kuchni, byli tak uradowani, że w kolejną niedzielę przyszli do niego dużą grupą i wywapnowali mu oborę.

W przeciągu zaledwie kilku tygodni naprawili wszystko, co było zepsute w Trenarth. W kraju, w którym już od ponad czterech lat trwała wojna i każdego zdolnego do służby mężczyznę i każdą kobietę mobilizowano do wojska albo do pracy w przemyśle, ich pomoc była szczególnie cenna. Ludzie lubili ich za to, a także za uprzejmość i dobry humor. Zarabiali dobrze jak na brytyjskie warunki i dzięki nim dobrobyt zagościł w Trenarth, co liczyło się w oczach mieszkańców, ważniejsza jednak była praca, którą wykonywali z własnej woli. Anglia podczas wojny miała mnóstwo pieniędzy, chociaż niewiele mogła za nie kupić. Niektórzy Murzyni w cywilu byli ogrodnikami i teraz pytali nieśmiało, czy mogą pracować w ogrodzie. Nie chcieli żadnej zapłaty, wystarczała im sama przyjemność pielęgnowania kwiatów. Inni byli robotnikami rolnymi i teraz chętnie poświęcali wolny czas, pomagając na przykład wieśniaczkom oczyszczać obory z gnoju. Zawsze zapraszano ich na posiłki i traktowano jak interesujących i poważnych gości, a oni zawsze zabierali do kina w Penzance córki gospodarzy lub dziewczyny wynajmowane do pracy na roli.

Żyło im się wspaniale, przynajmniej w tym początkowym okresie. W sobotnie popołudnia sprowadzali z obozu kilka ciężarówek, zabierali dziewczyny i wyjeżdżali do kina całą gromadą złożoną z trzydziestu lub czterdziestu młodych czarnych mężczyzn i takiej samej liczby dziewcząt. Stłoczeni w wielkich ciężarówkach śmiali się i bawili wyśmienicie.

Pastor Kendall miał niekonwencjonalne poglądy na większość kontrowersyjnych spraw świata, co niewątpliwie tłumaczyło fakt, że do pięćdziesiątego trzeciego roku życia nie wykroczył w swoich naukach poza żywot św. Judy z Trenarth. Pewnego popołudnia stał z Frobisherem i przyglądał się młodym wyruszających na taką wyprawę. - Niebawem będziemy niańczyć czarne dzieciaki - zauważył.

Frobisher potarł podbródek. - No, nigdy nie wiadomo - powiedział. - A jeżeli nawet, to zmartwienie dziewczyn, nie nasze. Kolor kolorem, a ja, szczerze mówiąc, bardzo lubię chłopaków.

Pastor kiwnął głową. - Już wolę tych tutaj niż niektórych z naszych białych sprzymierzeńców - stwierdził posępnie.

To właśnie w tamtym okresie niczym nie zmąconego szczęścia szeregowy David Lesurier poznał pannę Grace Trefusis.

Panna Trefusis pracowała za kontuarem z sklepie spożywczym Robertsona, gdzie spędzała całe dnie, robiąc małe, ważące uncję lub dwie, paczuszki racjonowanej żywności. Miała blisko siedemnaście lat. Była śliczną, ciemnowłosą, powściągliwą dziewczyną, niedoświadczoną, bo nie miała za wiele do czynienia z chłopakami. Lesurier, który liczył wtedy dwadzieścia dwa lata, bawił się i tańczył z różnymi Mulatkami i żółtoskórymi dziewczynami w rodzinnym Nashville, ale prawie nigdy nie rozmawiał z zupełnie białą. Krępował się Grace, jednocześnie czuł do niej ogromną sympatię.

Po raz pierwszy zobaczył ją u Robertsona, gdzie kupował papierosy. Mógł wprawdzie kupić lepsze w kantynie, lecz kupowanie w angielskich sklepach sprawiało mu szczególną przyjemność: dawało poczucie dostatku w obcym kraju. Odtąd już zawsze chodził po papierosy do Robertsona. Kupował je w małych paczkach, po dziesięć sztuk, bo dzięki temu wizyty w sklepie były częste.

Mimo tej wytrwałości robił niewielkie postępy w zalotach do panny Grace. Jakimś szóstym zmysłem wyczuwała, że przychodzi, aby ją zobaczyć. Onieśmielał ją, poza tym nie bardzo chciała, by widywano ją z czarnym chłopakiem. On też był przy niej zawstydzony i nigdy nie ośmielił się przemówić więcej ponad: „Poproszę dziesięć playersów”, nie miała więc żadnego kłopotu z trzymaniem go na dystans. Ale jego częste wizyty zawiązały pewną subtelną przyjaźń. Przywykła do niego i do nieśmiałego „Poproszę dziesięć playersów”, zdarzało się więc, że się do niego uśmiechnęła Była taka młodziutka i śliczna z tym uśmiechem na twarzy!

Tymczasem na wzgórzu Murzyni pracowali solidnie i szybko, co przyśpieszyło ich odejście z miasteczka. Po sześciu tygodniach pas startowy był wyłożony płytami i mogły już z niego korzystać samoloty korpusu lotniczego USA. Połowę Murzynów przeniesiono wtedy do pracy gdzie indziej, pozostali budowali baraki z prefabrykatów, składy amunicji i drogi. Na miejsce odesłanych przybył pierwszy oddział korpusu lotniczego, który miał wybudować kolejny pas startowy.

Przez tydzień wszystko przebiegało pomyślnie. Biali żołnierze amerykańscy nastawieni byli przyjaźnie do Murzynów, rozmawiali z nimi „Pod Białym Jeleniem” i na ulicy. Ale pod koniec tygodnia przybyli nowi biali Amerykanie, więc zmieniły się proporcje: było ich w miasteczku tylu co Murzynów i wtedy biali zaczęli się buntować.

Pierwszym, a zarazem głównym problemem stały się dziewczyny. Do tego czasu każda panna na wydaniu chodziła już z jakimś czarnym żołnierzem, chociażby dlatego, że w pobliżu nie było żadnych innych chłopaków, z którymi mogłyby się spotykać. Biali żołnierze z niepokojem patrzyli, jak Murzyni sprzątają im dziewczyny sprzed nosa. Ze względów społecznych nie miało to większego znaczenia, bo i tak w Trenarth było za mało panien, nie wystarczyłoby ich więc dla wszystkich. Niedaleko Penzance znajdował się duży obóz żeńskiej ochotniczej armii rezerwowej, a w nim wiele dziewczyn, które zapewne z największą chęcią spotykałyby się z Amerykanami. Niemniej wśród nowo przybyłych znalazła się niewielka grupa białych z dalekiego Południa, dla których dziwne upodobania kobiet z Trenarth były szczególnie niepokojące.

Pewnego wieczoru kapral Jim Dakers z Carthage nad rzeką Pearl w okręgu Leake, stan Missisipi, dał wyraz swoim odczuciom w barze „Pod Białym Jeleniem”. - Wydawałoby się, że Angielki mają w sobie na tyle przyzwoitości, żeby nie chodzić z czarnymi - oświadczył. - Co za dziura z tego Trenarth, do licha. Tutejsi ludzie powinni dać smarkulom niezły wycisk. Jeśli oni sami się tym nie zajmą, zrobi to za nich kto inny.

- Przestań już, Jim. Tu nie Południe - starali się go uciszyć kumple.

- Bo wkurza mnie, jak widzę, że te czarnuchy robią, co chcą.

Anglik za kontuarem, właściciel baru, milczał, ale na jego twarzy malowała się już wrogość.

Znalazły się też inne powody do oburzenia. Dziewięćdziesiąt pięć procent białych Amerykanów z korpusu lotniczego to byli żołnierze spokojni, taktowni, zachowujący się poprawnie. Niestety, pozostali wyraźnie prowokowali. Kapral Stanisław Oszwiecki z McKeesport w Pensylwanii uważał, że w porównaniu do jego kraju sprawy komunalne w Trenarth są źle prowadzone. Wróciwszy z ustępu do baru, powiedział:

- Słuchajcie, wyobrażacie sobie? Oni tu nawet nie mają kanalizacji. Jest tylko jakaś dziura i gliniany kubeł. - Odwrócił się do właściciela: - Panie, nikt wam jeszcze nie pokazał, jak wyglądają nowoczesne urządzenia sanitarne?

Frobisher wyjął fajkę z ust i odrzekł powoli: - W miastach tego kraju niczego nie brakuje. Tutaj po prostu nie jest to potrzebne. - Mówił cicho i powściągliwie, bo był szczególnie czuły na punkcie ustępu w barze „Pod Białym Jeleniem”. Zamierzał wymienić urządzenia, jak tylko w miasteczku usprawnią wodociąg.

- Na miłość boską - zaczął znów kapral Oszwiecki - on mówi, że niepotrzebne mu przyzwoite sanitariaty. Słuchajcie no, chłopy, musicie zmienić poglądy, jeśli chcecie kiedykolwiek stawić czoło Niemcom. Pomyślcie tylko, co oni tu wyprawiali, zanim myśmy przybyli... - zachłysnął się z wrażenia. - Panie, czyś pan nie widział Plymouth?! Wy, Brytyjczycy, musicie się wreszcie rozejrzeć wokoło i zmienić przestarzałe poglądy. Wojsko amerykańskie postawiło was na nogi poprzednim razem i teraz też was poratuje. Ale przecież nie będziemy się tu pchać co dwadzieścia lat, za każdym razem, kiedy wpakujecie się w kabałę. Mowy nie ma!

Frobisher pociągał z fajki i nie odzywał się. Kilku białych szeregowców amerykańskich wstało i opuściło lokal. Na skąpanej w świetle księżyca ulicy starego miasteczka było cicho, spokojnie.

W końcu któryś z żołnierzy powiedział: - Stan za bardzo się rozgorączkował.

Inny dodał: - Nie podoba mi się takie gadanie. To nie w porządku i nic dobrego z tego nie wyniknie. A poza tym nie można tak wygadywać na czarnych w ich obecności.

- Racja - zgodził się ten, który zaczął rozmowę. - W końcu u nas w kraju czarnuchami nazywa się ich tylko wtedy, jak chce się wszcząć drakę. Normalnie mówi się „Murzyn” albo „kolorowy”.

I rzeczywiście takie rozmowy nie doprowadziły do niczego dobrego, napięcie między żołnierzami białymi i czarnymi zdecydowanie wzrosło. Kiedy pułkownik armii amerykańskiej McCulloch przyjechał z Columbus w Georgii, aby objąć dowództwo nowej placówki, biali byli wyraźnie skłóceni z czarnymi, przy czym sympatia Brytyjczyków, mieszkańców Trenarth, była po stronie czarnych. Południe zawsze zapewniało armii amerykańskiej znaczną część zawodowych oficerów armii USA, a pułkownik McCulloch był dobrym oficerem, zdecydowanym prowadzić wojnę poważnie i robić jak najlepszy użytek z żołnierzy znajdujących się pod jego dowództwem.

- Widocznie czarni za dużo sobie pozwalali, zanim myśmy tu przyjechali - powiedział. - Musimy to jakoś ukrócić.

Chcąc naprawić sytuację, przystąpił do wprowadzenia polityki segregacji, która zawsze dawała dobre rezultaty w stanach południowych. Najpierw ściągnął oddział żandarmerii wyćwiczonej w działaniach segregacyjnych. Trudno go winić za to, że ci żandarmi byli wszyscy biali i w większości wywodzili się z Południa. Następne zorganizował spotkanie z kapitanem Deane’em, oficerem murzyńskim dowodzącym czarnymi, i w trakcie rozmowy obalił jego argumentację. Potem wysłał swojego sekretarza, porucznika Schultza, do właściciela baru „Pod Białym Jeleniem”. Ponieważ była to wizyta formalna porucznik założył porządne zamszowe buty.

Schultz, wysoki poważny młodzieniec, wyjaśnił Frobisherowi powód swojego przybycia. - Pułkownik obawia się, że może dojść do zamieszania, jeżeli kolorowi żołnierze będą korzystali z tego samego miejsca rozrywki co biali - zaczął. - Mieliśmy już z tego powodu sporo kłopotów w Irlandii Północnej, szczególnie tam, gdzie żołnierze korzystali z tych samych lokali. Dlatego zarządziliśmy osobne pomieszczenia, tak samo jak u nas w kraju, i pułkownik zamierza zrobić to samo tutaj.

- Ach, tak? - rzekł na to Frobisher.

Schultz mówił dalej: - Odbyłem już rozmowę telefoniczną z naczelnikiem stacji Paddington i ci z przedsiębiorstwa kolejowego załatwią sprawę, znaczy się zarządzą, żeby bufet dworcowy był otwarty do dziesiątej. Począwszy od czwartku mają serwować te same trunki co pan tutaj. Pułkownik zadecydował, że Murzyni będą chodzili do bufetu od czwartku w przyszłym tygodniu.

- Tam jest za ciasno - wycedził Frobisher.

- Dla pana czy dla mnie byłoby rzeczywiście za mało miejsca - przyznał porucznik. - Ale im to wystarczy. Gdyby pan widział, jak oni mieszkają w kraju...

- Tak? - Frobisher myślał intensywnie.

Schultz był młody i niedoświadczony, dlatego jemu wszystko wydało się proste. - No to od przyszłego czwartku nie będzie pan już tu obsługiwał żadnych kolorowych żołnierzy, tylko białych. Zapewne jest pan z tego zadowolony?... - Właściciel baru milczał. - Cóż, w każdym razie oni tu już nie będą przychodzić.

- To ja zadecyduję, kogo obsługiwać - powiedział Frobisher powoli.

Na chwilę zapadło milczenie. Porucznik uświadomił sobie, że nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Zastanawiał się, po czym rzekł:

- Pułkownik przysłał mnie tu, żebym pana uprzedził, co zamierzamy zrobić, bo sądził, że będzie pan z nami współpracować. Przecież nikt z nas nie chce, aby doszło tu do starć czy bijatyk.

- Do tej pory nie było tu żadnych starć - pochwycił Frobisher.

- Kolorowi są u nas od sześciu tygodni i nigdy nie doszło do najmniejszej sprzeczki, cóż dopiero mówić o jakichś tam bijatykach. Nie ma więc potrzeby, żeby cokolwiek zmienić.

- Pułkownik zadecydował, że od czwartku mają korzystać z bufetu - powtórzył Schultz.

Frobisher wyjął fajkę z ust i wyprostował się. Wyglądał dostojnie w samej koszuli. - Jestem tu już od dwudziestu siedmiu lat, przede mną lokal prowadził mój ojciec i nigdy nie kwestionowano licencji, nie mieliśmy zatargów z policją. To ja decyduję, kogo tu przyjmować, nie wasz pułkownik. Jak mówię, że będę obsługiwał kolorowych, to tak właśnie będzie i nikt nie ma nic do gadania.

Schultz był zupełnie wytrącony z równowagi. - Nie mogę tego powiedzieć pułkownikowi - oświadczył. - Może jednak pan to przemyśli?

- Myślałem już, kiedy pan mówił. Nie zamierzam krzyżować planów pułkownika. Jeżeli tak się boicie, że dojdzie do bijatyki, gdy wasi biali żołnierze będą tu przychodzili razem z czarnymi, to niech biali chodzą do bufetu, a czarni będą przychodzili do mnie jak dotąd. Takie jest moje zdanie.

Porucznik patrzył na niego osłupiały. - Ależ, panie Frobisher, tak nie można! Przecież tamto pomieszczenie jest gorsze!

- No cóż... wobec tego muszą tu przychodzić razem. Nie będą się bić, już ja tego dopilnuję. Prowadzę ten lokal od dwudziestu siedmiu lat, powtarzam panu, a nie mógłbym tu tak długo pracować, gdybym dopuścił do bijatyki.

- Nie sądzę, aby pułkownik wyraził na to zgodę - powiedział Schultz.

- Jemu zależy, żeby wszystko było tu tak jak w naszym kraju.

- Przecież nie jest teraz w swoim kraju i musi się z tym pogodzić - zaznaczył Frobisher. - Jest w Trenarth, a tu prawdopodobnie sprawy przedstawiają się inaczej niż u was. Nie chcę wam niczego utrudniać, ale gdybym w naszym kraju przestał kogoś obsługiwać dlatego tylko, że nie podoba mi się jego kolor skóry, szybko utraciłbym koncesję. Tak to wygląda. I nie przestanę obsługiwać czarnych, dopóki nie zmienią się przepisy licencyjne. Zwłaszcza że zachowują się bez zarzutu.

Porucznik zrozumiał, że ma do czynienia z wyjątkowo upartym człowiekiem. - Ha, nie pozostaje mi więc nic innego jak wrócić do pułkownika i przekazać, co pan powiedział. Chyba po załatwieniu wszystkich spraw sam będzie się musiał po południu do pana pofatygować.

- W porządku - łaskawie zgodził się Frobisher - niech pan go poprosi, żeby tu zajrzał. Może do tego czasu sam też wymyślę jakieś inne rozwiązanie.

Ta rozmowa odbyła się rano i gdyby pułkownik McCulloch zdołał zajrzeć do Frobishera w tamto popołudnie, zanim po okolicy rozeszły się echa drugiej rozmowy, ze starym Parsonsem, to może obyłoby się bez kłopotów. Niestety, mógł się pojawić dopiero następnego dnia.

Ezekiel Parsons miał osiemdziesiąt sześć lat. W młodości pracował jako robotnik rolny i nigdy nie wyjeżdżał z Trenarth dalej niż do Penzance. Nie potrafił czytać ani pisać i był głuchy jak pień, a Trenarth stanowiło dlań wszechświat. Ludzi z miejscowości odległych o dziesięć mil traktował jak cudzoziemców na równi z tymi, którzy przyjeżdżali z innych krajów. Jego żona dawno temu umarła, a reszta rodziny żyła rozproszona. Mieszkał w pokoiku na poddaszu, utrzymywał się z renty, do której dzieci nieco mu dokładały, i zwykł wysiadywać w kącie baru „Pod Białym Jeleniem” całymi dniami, od otwarcia do zamknięcia. Stanowiło to jego jedyną rozrywkę - siedzieć tak i obserwować ludzi. Był najstarszym mieszkańcem miasteczka i miał długie siwe bokobrody.

Znał go dobrze Jeny Bowman, kierowca ciężarówki z browaru rozwożący beczki piwa. Tamtego ranka Jerry postawił staruszkowi piwo i zapytał: - Panie Parsons, co pan myślisz o tych wszystkich Amerykanach w Trenarth?

Starzec zapiszczał drżącym głosem: - Lubię ich, nawet bardzo. Dobrze nam tu było z niemi. Ale nie podobajo mi sie ci biali, co teraz przyjechali. Tak se myślę, że więcej już ich nam tu nie przyślo.

Coś takiego musiało się szybko rozejść. Po południu opinię starego znali wszyscy, tak biali, jak i czarni. Wieczorem zaznajomiono z nią też jako z ciekawostką pułkownika McCullocha. Nie spodobała mu się jednak, przeciwnie, uznał ją za bardzo złą wiadomość, przez którą w nocy nie zmrużył oka.

Wczesnym rankiem następnego dnia posłał po porucznika Andersona, dowódcę oddziału żandarmerii. Porucznik Anderson pochodził z Little Rock w Arkansas, gdzie pracował w policji. O czarnych dużo wiedział. Pułkownik powiedział mu:

- Słuchajcie no, Anderson, te czarnuchy jeszcze nieźle dadzą nam się we znaki. Za długo byli tu bez nas i teraz mają po swojej stronie całe zakichane Trenarth.

- Ma pan rację, pułkowniku - przyznał porucznik Anderson. - Za długo tu siedzą i dlatego tak się rozpanoszyli.

- No właśnie. Niby na razie nie ma powodów do skarg, pomijając to, że chodzą z tymi cholernymi Angielkami, przez co poczuli się tacy ważni. Aleja i pan wiemy, do czego takie coś prowadzi. Woda sodowa uderzy im do łbów, a wtedy zaczną się prawdziwe kłopoty.

- Racja, pułkowniku.

- Trzeba z nim stanowczo... Nie żeby ich szykanować czy wszczynać awantury, ale stanowczo. Musimy przywrócić stary porządek rzeczy. Mają wiedzieć, gdzie ich miejsce. Jeśli nie będą się właściwie ubierać, niech pan stosuje sankcje dyscyplinarne. Dobrze byłoby dać kilku nauczkę, wtedy inni będą ostrożniejsi. Gdyby pan postawił któregoś przed sądem wojennym, osobiście dopilnuję, żeby dostał najwyższą karę. Kiedyś już miałem taką sytuację i wiem, do czego dochodzi, jeśli im trochę popuścić. Oczywiście trzeba być sprawiedliwym i postępować z nimi lojalnie. Ale za każde przewinienie muszą ponosić surową karę.

- W porządku, pułkowniku. Rozumiem, w czym rzecz - zapewnił porucznik Anderson.

- Wobec tego pojadę teraz załatwić sprawę z tym cholernym właścicielem baru. Chcę to mieć wreszcie z głowy.

Pojechał do Frobishera swoim samochodem dowódcy w towarzystwie porucznika Schultza. Właściciel stał w barze w samej koszuli i wycierał szklanki. Było już po godzinach, bar świecił więc pustką.

- Słuchajcie no, Frobisher, słyszałem o pewnych nieporozumieniach między panem a Schultzem w kwestii użytkowania tego lokalu przez kolorowych żołnierzy. Przyjechałem tu specjalnie, żeby wam wyjaśnić, dlaczego taka sytuacja nie może mieć miejsca. Musi pan zrozumieć nasz punkt widzenia.

- Słucham - odezwał się Frobisher.

- Moim zadaniem jest prowadzenie wojny na tych terenach i muszę to robić z takimi żołnierzami, jakich mi dano. A dali mi pod dowództwo żołnierzy mieszanych, białych i kolorowych. Nie prosiłem o to, decyzja nie ode mnie zależała. Widzi pan, panie Frobisher, gdy się dowodzi taką mieszaniną ludzi, to trzeba się mieć na baczności i piekielnie uważać, bo jak nie, będą się bić między sobą, strzelać i Bóg wie co.

- Czyżby? - bąknął Frobisher.

Pułkownik mówił dalej: - Z tymi czarnuchami należy uważać. Może tu, w tym kraju, niewiele wiecie na ten temat. Zaczynacie ich traktować jak białych i zanim się spostrzeżecie, będą uważać, że są wam równi, i zaczną wam rozkazywać. A wtedy... same kłopoty. Jest na to tylko jedna rada: trzeba ich trzymać na dystans, wtedy uniknie się kłopotów. Dać czarnuchom osobne miejsce i tam niech siedzą. Taki porządek rzeczy zamierzam tu ustanowić.

- Tak? - bąknął znów Frobisher.

- Właśnie tak. Od przyszłego czwartku czarnuchy będą chodzić do bufetu dworcowego. Tu mogą przychodzić tylko do środy.

- Tak sobie myślałem, czy nie byłoby dobrze, gdyby biali korzystali tutaj z salonu, a czarni jak dotąd stali przy barze?

Zaprowadził ich do salonu. Był to mały, raczej obskurny pokój z kilkoma obrazkami na ścianach. Nie spodobał się oficerom. - Chłopcy nie mogą przebywać w takiej norze - powiedział Schultz. Frobisher nie bez oburzenia słuchał, jak nazywają jego salon „norą”, ale się nie odezwał.

- Zresztą to i tak nie załatwiłoby sprawy - powiedział pułkownik. - Musieliby przecież korzystać z tego samego korytarza, przechodziliby przez te same drzwi. Nie, począwszy od czwartku czarni idą do bufetu.

- W jaki sposób zabroni im pan tu przychodzić? - zapytał Frobisher.

- Liczę na pańską współpracę, panie Frobisher. W przeciwnym razie będę zmuszony kategorycznie zakazać kolorowym żołnierzom przychodzić tutaj, a na zewnątrz, na ulicy, ustawię żandarmerię.

Wyszedł pozostawiając Frobishera w kiepskim nastroju. Wieczorem sierżant Lorimer, potężny Murzyn, który naprawił córce Frobishera żelazko, przyszedł po Bessie chcąc ją zabrać na spacer. Przychodził tak od dłuższego czasu raz lub dwa razy w tygodniu. Po spacerze wracali na herbatę, wypijali ją w salonie i kończyli wieczór w barze, gdzie celowali strzałkami do tarczy.

Przed barem natknęli się na żandarma. Porucznik Anderson miał swoje sposoby na pokazanie czarnuchom, gdzie jest należne im miejsce. Był szczerze oburzony, widząc, ilu Murzynów spotyka się z angielskimi dziewczynami. - Przepustka, sierżancie - zaczepił ich żandarm. Obejrzał przepustkę. - Identyfikator.

Murzyn zdziwił się: - A to niby po co?

- Po to, żebym mógł sprawdzić, czy przepustka została wystawiona na wasze nazwisko, a nie jakiegoś innego Murzyna - wyjaśnił żandarm.

- No, śpieszcie się.

Żeby dostać się do identyfikatora zawieszonego pod ubraniem na pasku wokół szyi, Lorimer musiał porozpinać płaszcz, odwinąć szalik, rozpiąć kołnierzyk, odwiązać krawat, rozpiąć koszulę i wreszcie wydobyć znaczek spod kamizelki. Potem musiał się znów długo ubierać, podczas gdy Bessie czekała, aż zakończy te wszystkie czynności.

Po przejściu dwudziestu jardów spotkali kolejnego żandarma. - No, sierżancie, przepustka i identyfikator. - I znów Lorimer musiał się rozbierać na chodniku.

Wzdłuż całej ulicy czarni żołnierze spacerujący z angielskimi dziewczynami zmagali się z ubraniami, podczas gdy dziewczęta stały chichocząc lub złoszcząc się. Za czwartym razem Lorimer i Bessie zrezygnowali z dalszego spaceru, spełniając tym samym oczekiwania porucznika Andersona, i wrócili do baru. Przy herbacie dziewczyna opowiedziała ojcu o całym zdarzeniu.

- Jim do końca zachował cierpliwość - zakończyła. - Robili to chyba celowo, żeby mu dokuczyć.

- Na pewno chodzi im o to, żeby kolorowi nie spotykali się z angielskimi dziewczynami - rzekł cicho Murzyn. - Zaczepiali tylko pary.

Frobisher pykał z fajki i myślał intensywnie. - Nie wiadomo - powiedział.

- Swoją drogą, dziwne mają metody...

Szczerze martwił się tym, co się rozgrywało. Był, aczkolwiek nieoficjalnie, czołową postacią w społeczności Trenarth. Miasteczko miało wprawdzie zniszczoną świetlicę i dom żołnierza z ostatniej wojny zbudowany przez brytyjski związek kombatantów, ale głównym miejscem spotkań i rozmów był bar „Pod Białym Jeleniem”. Frobisher prowadził ten lokal od bardzo dawna, więc siłą rzeczy przewodniczył większości dyskusji na tematy interesujące wszystkich mieszkańców. Czuł teraz, że to właśnie on powinien rozwiązać tę niepokojącą sprawę, która poruszyła miasteczko, czekał jednak na dalszy rozwój wypadków i od nich uzależniał swoje działania.

Jeszcze tego samego wieczoru kapral Stanisław Oszwiecki podsunął mu, co powinien zrobić. Bar pełen był posępnych, poirytowanych Murzynów wymieszanych z białymi żołnierzami. Kapral Oszwiecki uznał, że czas i miejsce po temu, aby wyrazić swoje poglądy w kwestii związków białych panien z kolorowymi chłopcami.

- Pewnieście słyszeli, co żandarmi wyprawiali dziś na ulicy? - I głośno opowiedział swoim kompanom, co się tam działo. - Uczyli te angielskie suki, co to znaczy chodzić z czarnymi - skomentował.

Na chwilę zapanowała cisza. Przerwał ją Frobisher stojący za kontuarem. - Niech pan nie bluźni, za przeproszeniem. Jak pan nie potrafi mówić przyzwoicie, proszę się wynieść z lokalu.

Wtrącił się Jim Dakers: - A cóż to niby za lokal! Mdli mnie, jak widzę te angielskie dziewczyny szwendające się z czarnuchami. Sam widziałem, jak się migdalili i całowali w ciemnych zaułkach. Pomyśleć tylko, migdalić się z czarnym! - Zwrócił się do Frobishera. - Panie, tu cuchnie! Cuchnie czarnuchami!

Trzech białych żołnierzy amerykańskich wstało i w milczeniu opuściło lokal.

Frobisher z hukiem postawił dzbanek na kontuarze. W zapadłej naraz ciszy powiedział: - Jeśli tak się rzeczy mają, to zaprowadzę porządek w tym pieprzonym barze. Wynoście się wszyscy, biali i czarni. Wynocha stąd wszyscy żołnierze amerykańscy, bo jak nie, to wezwę żandarmerię. Dalej, ruszać się!

Kapral Oszwiecki zaoponował: - Zaraz, zaraz, po co to wszystko? Niby dlaczego mielibyśmy się wynosić?

Frobisher wyszedł na ulicę. Przed barem stało kilku amerykańskich żandarmów. - Wasi żołnierze awanturują się w moim lokalu - powiedział. - Wyprowadźcie stąd wszystkich Amerykanów, tak białych, jak i czarnych. Tylko szybko, bo za chwilę wezmą się za łby!

Żandarmi chwycili gumowe pałki i wtargnęli do środka. Lokal opróżnił się w ciągu kilku minut. Pozostało tylko kilku cywilów i stary Ezekiel Parsons w kącie. W ciszy, jaka nastąpiła po wyjściu Amerykanów, do uszu obecnych dobiegł piskliwy głos staruszka: - Paskudne typy ci biali. Po prostu nie do wytrzymania.

Frobisher siedział za kontuarem ponury i milczący. Zanurzając pędzel w atramencie zapełniał biały plakat wielkimi literami.

Następnego dnia w oknie baru czytano:

LOKAL WYŁĄCZNIE DO UŻYTKU ANGLIKÓW I KOLOROWYCH ŻOŁNIERZY AMERYKAŃSKICH Dwaj żandarmi przechodzący obok baru spojrzeli na napis. - Słuchaj no - powiedział jeden - coś tu nie gra. Pułkownik miał przecież ogłosić nakaz, żeby czarni chodzili do bufetu. To miejsce jest przeznaczone dla białych.

Przez chwilę przyglądali się afiszowi w milczeniu. - To chyba jakaś pomyłka - stwierdził drugi. - Właściciel musi być niezłym przygłupem. Popatrz, napisał „n” zamiast „ń” w ”amerykańskich”.

Kiedy jednak doniesiono pułkownikowi McCullochowi o napisie, doskonale wiedział, że to nie pomyłka. Nie upłynęło pół godziny, a już był „Pod Białym Jeleniem”. Zatrzymał się przed wejściem i przeczytał napis. Zastał Frobishera w salonie: siedział za stołem i wypisywał zamówienia.

- Doszło do mnie, panie Frobisher, że miał pan tu wczoraj wieczorem jakieś kłopoty.

- Owszem - odparł właściciel.

- To fatalnie. Potwierdza się to, co przewidywałem wcześniej: musimy załatwić oddzielne pomieszczenia. Rzecz w tym, że biali mają korzystać z tego miejsca, tak jak to wczoraj ustaliliśmy.

- Cóż, ja jestem innego zdania - powiedział Frobisher.

- A to niby dlaczego? Co pan ma przeciwko białym?

Właściciel baru zadumał się na chwilę. - Większości z nich nie mam nic do zarzucenia - rzekł wreszcie. - Dziewięciu na dziesięciu to spokojne, porządne chłopaki, zachowują się tak jak my. Pozostali, niestety, są kłótliwi, wiecznie stwarzają problemy. A przecież trudno pozwolić przychodzić niektórym z białych żołnierzy, a innym zabronić. Obowiązuje zasada: wszyscy albo nikt. Jakoś nigdy nie miałem najmniejszych problemów z kolorowymi.

- Mówiąc, że dziesięć procent białych chłopaków stwarza problemy, panie Frobisher, co pan ma na myśli? Jakiego rodzaju problemy?

- Wczoraj zaczepiali kolorowych, prawili złośliwości pod adresem czarnych i w ogóle... I to biali szukali zaczepki, czarni byli spokojni. Najwyraźniej zamierzali wszcząć bójkę, dlatego kazałem im opuścić lokal. - Frobisher mówił teraz patrząc na pułkownika: - Niektórym białym noszącym obce nazwiska nic się nie podoba, nie sposób im dogodzić. Nie odpowiadają im nasze dziewczyny ani Murzyni, nie lubią nas, Anglików. I bez najmniejszej żenady mówią o tym wprost...

- Niektórzy z nich muszą się jeszcze sporo nauczyć - powiedział pułkownik. - Wielu nigdy dotąd nie wyjeżdżało ze Stanów. - Ta uwaga dotyczyła też jego samego, ale pominął ten fakt milczeniem.

- No cóż... niech więc idą do bufetu i tam się uczą, a tu mogą wrócić, jak już będą umieli się zachowywać poprawnie - podsumował Frobisher.

- O tym właśnie chciałem z panem porozmawiać - zaczął znów pułkownik. - Tak nie można. Nie możemy oddać tego miejsca kolorowym, a białym kazać chodzić na dworzec. Przecież w ten sposób czarni dostają lepsze pomieszczenie. Musi pan zrozumieć, że na to nie możemy się zgodzić.

- To już nie moja sprawa - oświadczył Frobisher. - Pan ma swoje kłopoty, a ja swoje. Muszę dbać o koncesję, bo to mój interes. Jeżeli zezwolę na awantury, to jak pan sądzi, czym się to dla mnie skończy?... - Do cholery – ciągnął - sam omal się wczoraj nie pobiłem z jednym z waszych białych, bo nazwał moją Bessie suką. Jakbym był ze dwadzieścia lat młodszy, to dałbym mu nauczkę nie zważając na koncesję. - Zastanowił się. - Przykro mi z powodu reszty białych chłopaków - zaznaczył - tych spokojnych, którzy nie szukają zwady z czarnymi. Niestety, muszą się trzymać z dala od mojego baru razem z tamtymi. Nie można ich przecież dzielić.

- A co pan na to, żeby biali przychodzili tutaj, a czarni na dworzec? Bo takie jest nasze życzenie - upierał się pułkownik.

- Miałbym znów oglądać w swoim domu tego kaprala o obcym nazwisku? Przenigdy. Wolę czarnych - kategorycznie oświadczył właściciel baru.

Pułkownik McCulloch w żaden sposób nie mógł go nakłonić do zmiany decyzji, więc w ponurym nastroju wrócił do obozu na wzgórzu i opisał wszystko w liście do generała. Obwieszczenie zaś nadal wisiało w oknie baru. Tamtego wieczoru Frobisher zdecydowanie odmówił obsługiwania białych żołnierzy. Ponieważ bar zapełniali radośni, triumfujący Murzyni, obyło się bez najmniejszych kłopotów. Odtąd bar „Pod Białym Jeleniem” stał się centrum rozrywki kolorowych żołnierzy, a biali musieli chodzić do małej, źle oświetlonej poczekalni dworcowej, co gwałtownie pogorszyło stosunki między białymi i czarnymi.

Właśnie w tym czasie Dave Lesurier ośmielił się zalecać do Grace Trefusis. Od pewnego czasu myśli o niej pochłaniały go całkowicie. Murzyni zdawali sobie sprawę, że czas ich pobytu w Trenarth dobiega końca. Lądowisko zostało wybudowane i wyłożone płytami, startowały z niego samoloty, zakończono też budowę większości dróg. Jeśli Dave miał kiedykolwiek wyrazić swe uczucia do Grace, to musiał się śpieszyć. Brakowało mu czasu na dłuższe zaloty, chociaż instynktownie wyczuwał, że taki sposób byłby najwłaściwszy. Był w niej zakochany już od miesiąca, a nie wykroczył poza „Poproszę dziesięć playersów”.

Od tygodnia pragnął przejść do następnego etapu mówiąc: „Panno Grace, czy nie zechciałaby pani pójść ze mną na krótki spacer któregoś wieczoru?” Niestety, miał pecha. Za każdym razem w sklepie tłoczyli się klienci i dziewczyna była zapracowana, chociaż nie na tyle, aby nie uśmiechnąć się do niego przy podawaniu papierosów. Wyczuwał, że w obecności innych ludzi nie wyraziłaby zgody na ten spacer. Musiał więc czekać, aż nadarzy się sposobność, kiedy będzie mógł wypowiedzieć powtarzane w myśli zdanie, będąc z nią sam na sam. Ale taka okazja nie nadarzyła się.

Grace mieszkała z rodzicami w małym domu blisko dworca. Jej ojciec był sygnalistą kolejowym. Pewnego wieczoru Dave stanął na skwerze około szóstej w nadziei, że ją ujrzy. I rzeczywiście widział, jak szła z koleżanką w stronę świetlicy. Poznała go i przechodząc uśmiechnęła się. To wystarczyło, aby stał jak przykuty do miejsca przez bite cztery godziny, aż w świetle księżyca, około dziesiątej, wracała tą samą drogą do domu. Tym razem szła sama.

Przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął naprzeciw niej w zaułku przy bramie prowadzącej na podwórze baru Frobishera. Przechodząc przez ulicę powtarzał w myśli zdanie, które zamierzał powiedzieć, bo był ogromnie stremowany:

- „Panno Grace, czy nie zechciałaby pani pójść ze mną na spacer któregoś wieczoru?” Ale kiedy już znalazł się z nią twarzą w twarz, słowa zupełnie wyleciały mu z głowy.

Stał więc naprzeciw niej, aż wreszcie wybąkał: - Panno Grace...

- i utknął zupełnie.

- Ach, to pan - powiedziała uśmiechając się, z lekka zdenerwowana.

Więc znów zaczął: - Panno Grace... - Ale i tym razem słowa uwięzły mu w gardle, bo nagle pomysł proponowania jej spaceru na jakiś wieczór teraz, o dziesiątej w nocy, wydał mu się niedorzeczny. A ponieważ nie bardzo wiedział co robić, a przecież coś zrobić musiał, objął ją i pocałował. Był to postępek bardzo nie na miejscu.

Na chwilę jakby uległa, zbyt zaskoczona, aby zareagować w jakikolwiek inny sposób, przemknęło mu więc przez głowę, że udało się. Potem Grace opanował lęk, przemożny lęk. Kiedy była małą dziewczynką, ktoś podarował jej lalkę - straszydełko, czarną lalkę z wyłupiastymi białymi oczami i czarnymi skręconymi lokami, ubraną w niebieski płaszczyk i czerwone spodnie. Ta zabawka przerażała ją. Za każdym razem, kiedy na nią spojrzała, zaczynała wrzeszczeć ze strachu, tak że musiano ją podarować innemu, mniej wrażliwemu dziecku. Teraz jako siedemnastoletnia dziewczyna doznała tego samego uczucia ogromnego lęku. Stało się to, czego podświadomie bała się przez całe życie - straszydło ją dopadło.

Zaczęła się rozpaczliwie szamotać, chcąc uwolnić się z objęć Dave’a. Krzyczała: - Puść mnie, ty dzika bestio! Puszczaj! - krzyczała coraz głośniej.

Przepełniony smutkiem, z narastającym uczuciem wstydu uwolnił ją z objęć. Wybełkotał: - Ja naprawdę... panno Grace, ja nie chciałem... chyba nie powinienem... - Ale jej już nie było, zaczęła uciekać, szlochając gorzko ze zmieszania i strachu. Na rogu ulicy wpadła wprost na sierżanta Burtona z Montgomery w Alabamie, żandarma amerykańskiego, który usłyszał jej krzyk i nadbiegł, żeby sprawdzić, co się stało.

- Halo, proszę pani, co się tu dzieje? - zapytał.

Miał około czterdziestki, był gruby, opanowany i... biały. W tamtej chwili przedstawiał w jej oczach uosobienie bezpieczeństwa. Załkała: - Był tu Murzyn... Złapał mnie i zaczął tarmosić.

- Przeklęte czarnuchy - powiedział sierżant Burton i zagwizdał. Wyskoczył za róg z energią zadziwiającą jak na człowieka takiej postury, nie przestając gwizdać. Podczas gdy Grace stała, z wolna dochodząc do siebie, dwaj inni żandarmi przemknęli obok niej, pędząc w stronę, skąd dochodził gwizdek. Trąbiąc nadjechał też dżip prowadzony przez trzeciego żandarma i zahamował obok niej z piskiem opon. Wyskoczyli z niego dwaj kolejni żandarmi.

Mając tak wyraźne wsparcie, dziewczyna uspokoiła się, ale jednocześnie czuła się dziwnie nieswojo. Za jej sprawą coś się zaczęło, lecz nie bardzo wiedziała co. Zza rogu ulicy dochodził krzyk mężczyzn. Po chwili jeden z nich podbiegł i znów zagwizdał. Z baru „Pod Białym Jeleniem” ludzie zaczęli wylęgać na ulicę, zewsząd nadciągali żołnierze amerykańscy, biali i czarni. Grace odwróciła się od nich i popłakując jeszcze nieco, szybko ruszyła w stronę domu. Nie mogła znieść myśli, że będą ją wypytywać o to, co ją spotkało.

Tymczasem za zakrętem Dave Lesurier musiał działać szybko. Było mu niezmiernie przykro, że popełnił taką gafę. Słyszał, co Grace powiedziała do sierżanta, i wtedy dopiero uświadomił sobie, że znalazł się w opłakanym położeniu. Pochodził z Południa, chociaż nie tego najdalszego, i w dzieciństwie nasłuchał się opowiadań o linczowanych i okrutnie mordowanych Murzynach, gdy biali oskarżali ich o napastowanie białych kobiet. Większość z zasłyszanych opowieści była zmyślona, bo każdy z opowiadających dodał coś od siebie, ale skąd Dave Lesurier mógł o tym wiedzieć? W tamtej chwili nie zdziwiłby się, gdyby tłum dopadł go, rozniecił ognisko przed barem „Pod Białym Jeleniem” i spalił go żywcem. Przecież za taki czyn idzie się do piekła!

Zniknął w głębi podwórza, które miał za sobą, przeskoczył przez marmurowe ogrodzenie podwórza pani Higgins, a potem przez jeszcze jeden płot - na skład drewna w zagrodzie Polherringów. Stamtąd przedostał się na tylną alejkę i tu rozejrzał się ostrożnie. Z miejsca, gdzie rozpoczął ucieczkę, dochodziła wrzawa, ale chyba nie wpadli jeszcze na jego trop. Słyszał nieprzerwany gwizd i warkot dżipów, a w chwilę później, ku przerażeniu Dave’a, wrzaskiem podano rozkaz, by wszyscy żołnierze amerykańscy wrócili do obozu.

Zdawał sobie sprawę, że musi natychmiast dołączyć do żołnierzy, zmieszać się z tłumem. Nie słyszał, aby Grace wymieniała jego nazwisko, nie był nawet pewien, czyje zna. Gdyby tylko mógł dogonić tłum i zmieszać się z nim, miałby szansę. Pozostanie w Trenarth i późniejszy samotny powrót oznaczał natychmiastowe zdemaskowanie. Nie przyszło mu do głowy, że mógłby po prostu wyjść z ukrycia, oddać się w ich ręce i powiedzieć prawdę - że przecież tylko pocałował dziewczynę, więc po co ten cały kram? Nic jej nie zrobił, wcale nie zamierzał jej skrzywdzić, ale ani przez chwilę nie pomyślał, że ktokolwiek by mu uwierzył. Sam musiał się jakoś z tego wykaraskać.

Przemknął więc chyłkiem do końca alejki wychodzącej na Sheep Street. Stąd mógł już wydostać się na główną ulicę i zmieszać z tłumem. Jeszcze był w alejce, gdy usłyszał męskie głosy z ulicy jakieś dwadzieścia jardów przed sobą. Z powrotem ukrył się w głębokim cieniu muru, tam doszedł go dźwięk kroków nadbiegających dwóch kaprali z żandarmerii. Zatrzymali się i uważnie patrzyli w głąb alejki, w jego stronę. Wycofał się głębiej w cień i przykucnął.

Jeden z kaprali powiedział: - Zablokuj alejkę, nie ruszaj się stąd, tylko obserwuj ulicę na całej długości. Ja obejdę tamte domy. On musi być gdzieś w pobliżu.

- A w ogóle to co on właściwie zrobił?

- Zgwałcił którąś z tych głupich angielskich dziewczyn.

- O rany! Zresztą, one same się o to proszą. Czy on ma broń?

- Chyba nie. Chociaż kto go tam wie. Nie zatrzymał się na wezwanie, to może i ma.

Dave znów zaczął biec. Kiedy wyjrzał z ciemności, zauważył na końcu alejki żandarma, który wydobył swój służbowy pistolet automatyczny i odbezpieczył go, po czym przyczaił się pod murem i stał tam czujnie, w pogotowiu, z bronią w ręku.

Bardzo ostrożnie, cal po calu, Lesurier zaczął się wycofywać w głąb alejki, nie odstępując muru, który go krył. Wypróbował każdy krok, zanim postawił stopę, żeby nie spowodować najmniejszego szmeru. Jednocześnie wyciągniętymi palcami macał przestrzeń przed sobą. Księżyc sprzyjał mu, bo jego jaskrawe światło oślepiało żandarma stojącego na czatach jakieś dwadzieścia jardów dalej. Murzyn wycofał się więc niepostrzeżenie.

Niebawem zbliżył się do furtki prowadzącej do ogrodu na tyłach domu. Wymacał zamek i otworzył ją. Szybko i bezszelestnie przedostał się na drugą stronę, nie zauważony przez żandarma. Teraz mógł przyśpieszyć. Przeskoczył przez mur z powrotem na skład drewna, który z jednej strony graniczył z główną ulicą, i czołgając się zerknął w jej głąb.

Nie widać było żadnych żołnierzy, tylko żandarmów. Na komendę porucznika Andersona przeszukiwali domy wokół baru „Pod Białym Jeleniem”. W odległości około pięćdziesięciu jardów w stronę Penzance, na rogu Sheep Street, zobaczył dwóch żandarmów. Przyglądali się właśnie czemuś, co rozgrywało się na ulicy od strony centrum miasteczka. A jakieś dziesięć jardów od składu drewna, na którym leżał Lesurier, stał pusty dżip. Zwrócony był przodem do Penzance.

Lesurier myślał błyskawicznie, próbując opanować obezwładniający go strach. Chociaż w miasteczku nie było już żołnierzy, nie mogli jeszcze wrócić do obozu koło lądowiska oddalonego o milę. Gdyby tylko zdołał wyjechać dżipem za miasto, miałby jeszcze szansę dogonić tłum i przedostać się z nim, mimo rozstawionych straży. Wystarczyło, żeby znalazł się na drodze do Penzance, a klucząc dróżkami dotarłby może w porę do obozu. Przed sobą miał dżipa i tylko dwóch żandarmów na rogu odległym o około pięćdziesiąt jardów.

Po raz ostatni rozejrzał się wokoło. Potem zeskoczył na ziemię, wyszedł jakby nigdy nic na ulicę i wsiadł do dżipa. Na dźwięk zapuszczanego silnika żandarmi odwrócili się w jego stronę, lecz w ciemności nie byli w stanie rozróżnić koloru skóry kierowcy. Lesurier włączył bieg i przyśpieszył jadąc w ich stronę, ale nie za bardzo, by nie wzbudzić podejrzeń.

Ujechał zaledwie kilka jardów, kiedy zorientowali się, że prowadzi Murzyn, i wezwali go do zatrzymania samochodu. Dodał wtedy gazu i ruszył wprost na nich. Odskoczyli na bok, gdy ich mijał. Potem Dave jechał jak nigdy dotąd, klucząc wciąż z jednej strony ulicy na drugą. Za nim gwizd przeszywał powietrze, w pewnej chwili huknął też strzał, chybiając zaledwie o kilkanaście stóp. Wreszcie Trenarth pozostało za nim i gnał teraz w kierunku Penzance oddalonego o cztery mile.

Nie znał tych dróg. Był kierowcą buldożera i prawie nigdy nie jeździł na wsi, chociaż radził sobie z dżipem. Myślał, że jest jakaś ścieżka prowadząca do obozu, i szukał jej, desperacko rwąc do przodu. Ale ścieżki nie było. Rzucił okiem przez ramię i ujrzał reflektory samochodów podążających za nim w odległości około pół mili. Byli więc na tropie. Zaczynała się prawdziwa pogoń.

Wiedział, że kiedy go dogonią, zaczną strzelać.

Owładnął nim paniczny strach zrodzony z opowieści o linczowaniu zasłyszanych w dzieciństwie na Południu. Dopuścił się rzeczy niewybaczalnej, więc kiedy tłum go dopadnie, porozrywają go na kawałki, spalą w ognisku, będą torturować różnymi ohydnymi sposobami. Dodał gazu i pędził bez opamiętania, w dzikim szale, przez spokojną angielską krainę zalaną światłem księżyca. Dżip, którym jechał, był w kiepskim stanie. Doganiały go już samochody dowódcze i inne łaziki. Pozostała mu tylko nadzieja, że kiedy dojedzie do Penzance, skręci gdzieś między budynki, porzuci dżipa i ukryje się gdzieś, byle gdzie. W śmiertelnej udręce pomyślał o studni. Może na jakimś podwórzu znajdzie studnię, w której mógłby się ukryć, myląc pościg. Przecież nie wpadną na to, żeby zaglądać do studni!

Bezpieczniej czułby się w brytyjskim komisariacie, ale skąd mógł o tym wiedzieć?

Przemierzał ulice Penzance jadąc pięćdziesiąt mil na godzinę, bo z taką prędkością dżip mógł pokonywać zakręty. Przez całą drogę desperacko rozglądał się na boki w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. Dotarł do samego wybrzeża i tu, w porcie morskim, musiał wreszcie stanąć. Zahamował ostro, zostawił samochód na bocznej ścieżce i rzucił się na oślep w stronę zabudowań. Zaraz też nadjechał samochód dowódczy, rozległ się pisk opon, a potem strzał. Kula trafiła w mur tuż obok Lesuriera.

Wskoczył na mur wysoki na jakieś siedem stóp, chwycił go rękoma, jedną nogę postawił na szczycie i... cudem przeskoczywszy go, znalazł się w kurniku po drugiej stronie. Z trudem wygrzebał się z jakiegoś drutu, dobiegł do warzywnika, a potem przez następny mur przedostał się na dziedziniec kościoła. W tyle pozostawił światła i krzyk podekscytowanych Amerykanów.

Przebiegł przez dziedziniec kościelny i zatrzymał się pod okalającym go murem, za którym rozciągała się ulica. Tak samo jak przedtem żandarmi obstawili jej wylot. Dave był w potrzasku. Czuł, że za chwilę go dopadną.

W czasie tych ostatnich minut opuściły go resztki wiary w sprawiedliwość wojskową. Był tylko oszalałym ze strachu Murzynem ściganym przez białych i tę sytuację warunkowały stulecia dyskryminacji. Biali byli na jego tropie, żądni mordu jako zemsty za obrazę koloru ich skóry. Już wolał wpaść w szpony śmierci niż w ich ręce.

W murze dziedzińca kościelnego był wbudowany schron przeciwlotniczy. Byli tuż, tuż za nim, na dziedzińcu, zaraz zaczną mu deptać po piętach. Wpadł do schronu i wyjął nóż. Był to dobry nóż, powód jego dumy. Dostał go od ojca w dalekim Nashville przed wyjazdem za ocean, kiedy był na przepustce. Nóż był ostry jak brzytwa.

Łzy strumieniami lały mu się po policzkach, gdy przeciągnął nim zdecydowanym, lecz niewprawnym ruchem po gardle w cuchnącym ciemnym schronie.

- Tak to właśnie wyglądało - podsumował Turner cztery lata później w cichym ogrodzie zalanym światłem księżyca. - Dlatego leżał razem ze mną w szpitalu.

Żona poruszyła się na leżaku. Coraz bardziej odczuwała chłód, ale jednocześnie rosło zainteresowanie. - Co się z nim stało? - zapytała.

- Nie mam pojęcia. Wiem tylko to, co sam mi powiedział, czyli to, co ci teraz przekazałem. Po wyjściu ze szpitala czekał go sąd wojenny. Został oskarżony o usiłowanie gwałtu. To wszystko, co wiem.

- Przecież to wcale nie był gwałt. Mówiłeś, że tylko ją pocałował.

- Tak mi to przedstawił. To on powiedział, że tylko ją pocałował.

- Przecież na tej podstawie nie mogli go oskarżyć o usiłowanie gwałtu.

- Nie wiem - powiedział Turner. - Może w wojsku amerykańskim mogą. Poza tym skąd mogę wiedzieć, czy nie naopowiadał mi bzdur?

- Na pewno tak właśnie było. Musiał przeskrobać coś więcej.

Przez chwilę Turner się nie odzywał. - Trudno go o to posądzać - rzekł wreszcie. - Nie wydaje mi się, żeby kłamał. Był okropnie przybity, sądzę, że jednak mówił prawdę. Wiedział, że czeka go sąd wojenny, i sprawiał wrażenie, jakby z rezygnacją poddał się losowi.

- Dlaczego był przybity? Tylko dlatego, że coś takiego zrobił?

- Chodziło o tę dziewczynę - odparł Turner. - Wszystko zepsuł przez własną głupotę. Sam był winien, że skarżyła na niego, a co najgorsze, wiedział, że już nigdy jej nie zobaczy. Godzinami wysiadywał przy oknie i nie odzywał się. Przypuszczam, że myślami był w Nashville. Raz zauważyłem, jak płakał, łzy ciurkiem spływały mu po czarnej twarzy. Poczułem się wtedy nieswojo... - Przerwał, a po pewnym czasie dodał: - Chyba był w niej zakochany. Naprawdę, zupełnie jak biały chłopak.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Następnego ranka Turner pojechał metrem i autobusem do londyńskiej filii swojej firmy. Przedsiębiorstwo to posiadało szereg biur w wysokim budynku przy Leadenhall Street. Dotarł tam około dziesiątej i wszedł do dyrektora Parkinsona. Przedstawił mu swoją sytuację otwarcie, po męsku.

- Nie liczę na żadne względy z tego powodu, nic z tych rzeczy - podkreślił. - Chcę tylko tego, co mi się należy, i uważam, że powinienem przekazać panu, co powiedział doktor, aby pan mógł poczynić odpowiednie kroki.

Parkinson poinformował go, co mu się należy. - Według pańskiej grupy zaszeregowania otrzyma pan trzy miesiące pełnopłatnego zwolnienia. Jeśli nadal nie będzie pan mógł pracować, dostanie pan następne trzy miesiące, częściowo płatne.

- A później... pożegnam się z firmą - podsumował Turner. - Cóż, sądzę, że to i tak niezłe zabezpieczenie. Mam jeszcze nie wykorzystany urlop za ubiegły rok. Nie mogłem go wziąć przez ten interes z Argentyną, pamięta pan, z seniorem Truleją. Czy mógłbym teraz wykorzystać te dwa tygodnie?

- Przypuszczam, że tak - odpowiedział dyrektor. - Tak, nie widzę przeszkód.

- A gdybym dołożył do tego dwa tygodnie z tego roku i wziął miesiąc naraz?

- Teraz?

- Właśnie... Mam trochę spraw do załatwienia.

Parkinson przyglądał mu się uważnie. - Dwa razy po trzy miesiące i jeszcze ten jeden to razem aż siedem - stwierdził. - Czyli właściwie to tak jakby pan się wycofał z firmy na dobre?

- Zapewne na moim miejscu i pan by tak postąpił - rzekł Turner.

- Tak, to prawda. W porządku, niech pan idzie na razie na ten miesięczny... Jest mi ogromnie przykro z powodu pańskiej choroby.

- Nie tak ogromnie jak mnie... - zauważył Turner.

Wyszedł i skręcił na kawę do Lyonsa. Był słaby i zniechęcony. Piwo wypite poprzedniego wieczoru i wysiadywanie z żoną w ogrodzie do późnej nocy nie wyszły mu na dobre. Siedział w kawiarni przez dłuższą chwilę. Był w podłym nastroju. Wielka blizna na czole wciąż pulsowała. Wypalił dwa papierosy, wstał, zapłacił rachunek i pojechał autobusem do Ministerstwa Lotnictwa w Kingsway.

- Chciałbym odszukać pewnego oficera, który służył podczas wojny - powiedział portierowi przy wejściu.

Stracił godzinę, wyczekując w rozmaitych korytarzach i wyjaśniając swoje życzenie kolejnym urzędnikom, którzy bynajmniej nie okazywali zainteresowania sprawą. Doradzali mu, aby sobie poszedł i później opisał całą sprawę w liście, ale nie zamierzał tak łatwo zrezygnować. W końcu nagabnął jakąś młodą urzędniczkę, dziewczynę w jego typie i doskonale pasującą do niezbyt przyzwoitych komplementów, jakie uznał za stosowne jej prawić. Pani owa nie szczędziła trudów, by pomóc mu w poszukiwaniu.

Wydobyła plik papierów z ogromnej kartoteki. - No, nareszcie, proszę, niech pan spojrzy, o, tu - powiedziała. - Jest tu pięciu Filipów Morganów - poukładała ich dane według stopni. - To chyba nie był pułkownik lotnictwa? Ani nie ten, zabity w kwietniu 1942. Może to ten? Major z kwatery głównej lotnictwa bombowego...

- Nie, to chyba nie on - odpowiedział Turner. - Och, słodziutka, sweterek pęka pani w szwach... nic dziwnego, na takim biuście... Przydałby się znacznie szerszy.

- Jak się pan nie uspokoi, nie pomogę panu - zagroziła. - A może to ten, kapitan lotnictwa Morgan? Japończycy uwięzili go w lipcu 1944, a w maju 1945 opuścił więzienie w Rangunie i zdemobilizował się.

- A co robił przedtem?

Sprawdziła w kartotece. - Dwie tury w myśliwcach, a potem... kadra transportowa.

- Tak, to ten - przyznał Turner. - Powiedziała pani, że Japońcy go zamknęli? A to dopiero!

- Zgadza się. Jego ostatnie zadanie to eskadra Dakoty włączonej do dowództwa Azji Południowo - Wschodniej. Przypuszczam, że zrzucali zaopatrzenie. Zaginiony w listopadzie 1944 roku, a w styczniu 1945 był meldunek, że jest więźniem Japończyków.

- Jak mógłbym się z nim skontaktować?

- Tego nie wiem. Podano tu kogoś z rodziny. To jedyny adres, jakim dysponuję - znów popatrzyła w kartotekę. - Są nawet dwie osoby: żona i matka.

- Pani też kiedyś się to przytrafi, ślicznotko - powiedział Turner.

- Szczególnie to drugie. Pozwoli pani, że zapiszę.

Zanotował adresy i wyszedł zadowolony z siebie, chichocząc. Na obiad przekąsił coś lekkiego i wypił pół kwarty piwa w ”Wesołym Myśliwym”, swojej ulubionej restauracji przy Shaftesbury Avenue. Po południu udał się pod wskazany adres przy ulicy Pont. Wszedł po schodach do maleńkiego mieszkania na samej górze. Drzwi otworzyła mu miła, prosta kobieta.

- Czy mieszka tu jeszcze pani Morgan? - zapytał. - Jestem znajomym jej męża z czasów wojny - wyjaśnił. - Chciałbym się z nim zobaczyć.

Zmarszczyła brwi. - Nie, tu nie ma nikogo o takim nazwisku.

- Szkoda. Oczywiście upłynęło już sporo czasu. To było w 1943 roku. Nie zna pani przypadkiem obecnego adresu poprzedniego lokatora?

- zapytał.

- Mieszkamy tu półtora roku. Przed nami mieszkanie zajmowała niejaka pani Bristow. Bobby Charmaine, wie pan, ta aktorka, tego nazwiska używała na scenie, ale tak naprawdę to nazywa się Bristow. Może ona coś wie o poprzednich lokatorach. Może akurat.

- A jak mógłbym się skontaktować z tą panią? - zapytał.

- Niestety, nie wiem. Oni się rozeszli. Wzięła rozwód z tym majorem lotnictwa, a może to on chciał rozwodu, nie wiem, w każdym razie stało się to zaraz, jak się stąd wyprowadzili. Może pan popyta o nią jakiegoś agenta teatralnego, bo ona wciąż gra. Widziałam ją w małej rólce w pantomimie „Ogrody zimowe” wystawianej na Boże Narodzenie dwa lata temu, a w ubiegłym roku mój mąż oglądał ją w teatrze objazdowym w Stockton - on - Tees. Tylko agent teatralny może panu wskazać, gdzie jej szukać.

Zostawił ją i wyszedł znów na ulicę. Nie miał ochoty nagabywać agentów teatralnych o Bobby Charmaine z jakiegoś drugorzędnego teatru objazdowego w Wigan czy West Hartlepool po to tylko, żeby ją wypytywać o nie wiadomo którego z kolei męża. Pojechał więc autobusem do Kensington z zamiarem odwiedzenia matki Morgana.

Mieszkała przy Ladbroke Square. Bez trudu odnalazł wysoki stary dom, jeden z kilku stojących w rzędzie czteropiętrowych podpiwniczonych budynków z nieco już zniszczonymi sztukateriami. Niegdyś była to elegancka dzielnica, teraz zubożała znacznie, chociaż jej mieszkańcy wciąż byli z niej dumni.

Nacisnął dzwonek. Po dłuższej chwili drzwi otworzyła mu młoda kobieta, ubrana prosto i dość niechlujnie. Wystarczyło jedno spojrzenie, by nabrał pewności, że trafił na właściwy ślad, tak bardzo była podobna do Filipa.

- Przepraszam, czy tu mieszka pani Morgan?

Zmierzyła go od stóp do głów, jakby chciała oszacować, co chce sprzedać. - Owszem, mieszka. A o co chodzi?

Zawahał się. - Bo... podczas wojny, w 1943 roku, poznałem porucznika lotnictwa Morgana i teraz chciałbym odnowić z nim kontakt. Nazywał się Filip Morgan. Szukałem go przez Ministerstwo Lotnictwa i tam podali mi ten adres.

- Rozumiem - powiedziała. - Chodzi o mojego brata?

Nie wydawała się specjalnie zainteresowana sprawą. Przez chwilę wahała się, wreszcie zaprosiła go do środka i wprowadziła do wąskiego korytarza, a potem do pokoju po prawej stronie. Była to jadalnia. - Może pan zaczeka chwilę, powiem mamie... przepraszam, jak się pan nazywa?

- Turner. Kapitan Turner. - Nie miał prawa używać tytułu wojskowego, ale tym się bynajmniej nie przejmował.

Został sam w jadalni i trzymając kapelusz w ręku, rozglądał się wokoło. Pokój sprawiał przygnębiające wrażenie. Umeblowany był w żałosnym późnowiktoriańskim stylu: znajdowały się tu ciemne mahoniowe sprzęty o nieciekawych kształtach, na ścianach wisiały obrazy przedstawiające jelenie otoczone przez psy myśliwskie, a także lwa i owczarka szkockiego ze szkockim pastuchem - wszystko bardzo pretensjonalne. Nad kominkiem na półce z czarnego marmurku stał zegar, z takiego samego marmuru, na zmatowiałych złoconych kolumienkach. Nie chodził, pokazywał niezmiennie godzinę za dwadzieścia trzy jedenastą. Stół nakryty był białym lnianym obrusem, niezbyt czystym, a na nim leżały sztućce i stały naczynia z gatunku tych, które dla wygody pozostawia się na stole do użycia przy kolejnym posiłku. Patrząc na to wszystko Turner pomyślał, jak wspaniała jest jego przytulna, choć niewielka willa w Watford.

Skóra cierpnie na widok tego wszystkiego, pomyślał. A potem, kiedy tak czekał, przyszło mu do głowy, że koniecznie chcą zataić coś o Morganie. Przecież siostra Morgana nie była zbyt serdeczna. Ta myśl jednak utwierdziła go tylko w przekonaniu, że musi konsekwentnie kontynuować poszukiwania.

Dziewczyna wróciła dopiero po dziesięciu minutach. - Matka prosi pana na górę. Proszę za mną - powiedziała.

Wszedł za nią po schodach do salonu na piętrze podobnego do wszystkich salonów w tego typu starych, wysokich budynkach, umeblowanego w tym samym co jadalnia stylu wiktoriańskim - mahoniowe meble i ciężkie pluszowe zasłony. Chociaż na dworze było ciepło, pozamykano wszystkie okna i w pokoju palił się grzejnik gazowy osłonięty kratą. Na krześle przed grzejnikami siedziała inwalidka, niezbyt jeszcze stara, ale zgorzkniała i niesympatyczna.

- To jest kapitan Turner, mamo. Chce się czegoś dowiedzieć o Filipie - przedstawiła go młoda kobieta.

Turner lekkim krokiem postąpił naprzód. - Dzień dobry pani - powiedział. - Poznałem pani syna Filipa podczas wojny i teraz chciałbym ponownie nawiązać z nim kontakt, porozmawiać o dawnych czasach.

- Niech pan siada - zaprosiła. Usiadł na krześle naprzeciwko, położył kapelusz na kolanie i z nadzieją patrzył na nią wyczekująco.

- Czy dobrze pan znał mojego syna? - zapytała.

- Nie za dobrze. Leżeliśmy razem w szpitalu.

- A jego żonę pan znał?

Turner wyczuł, że rozmowa schodzi na niebezpieczne tory. - Nie, nigdy jej nie poznałem - rzekł ostrożnie. - Z tego, co Filip opowiadał, pamiętam, że to śliczna dziewczyna.

- Był głupcem, och, i to jakim - powiedziała gwałtownie. - Ale tacy już wy, mężczyźni, jesteście. Nigdy nie doceniacie tego, co macie. I bez przerwy uganiacie się za jakąś nową, choćby była najgorsza, kapitanie Turner, choćby to było największe ladaco. Joyce bardzo cierpliwie to wszystko znosiła, trudno o bardziej anielską żonę, bo taka właśnie była, prawdziwie anielska. W końcu taka dziewczyna nie może czekać wiecznie. Ma swoją dumę, rozumie pan.

- Chyba tak - rzucił Turner od niechcenia. - Jak mógłbym się z nim skontaktować? Chciałbym go spotkać...

- Kapitanie, to już nie ten sam człowiek, którego król zaszczycił rangą oficerską. Byłby pan ogromnie rozczarowany, gdyby pan go teraz spotkał. Jako matka mam prawo mówić szczerze o własnym synu. To szczególnie przykre, że oficer i dżentelmen mógł tak nisko upaść.

- Mamo, nie denerwuj się - wtrąciła dziewczyna.

- Dobrze, już dobrze - bąknęła inwalidka.

Przez dłuższą chwilę milczeli wszyscy.

- Czy Filip jest w Londynie? - zapytał Turner.

Matka Morgana uniosła głowę. - Jest za granicą. Prawdopodobnie w Birmie. Nie piszemy do siebie. Na pana miejscu, panie Turner, nie zawracałabym sobie nim głowy. Mój syn nie żyje tak, jak należy.

- Rozumiem. - Jeśli Morgan był w Birmie, nie było sensu indagować dalej. Powiedział więc: - Przepraszam, że zająłem pani czas. Tak sobie tylko nieraz myślałem, że moglibyśmy się spotkać i pójść gdzieś na piwo czy coś w tym rodzaju.

- Syn przyjechał do domu tylko na dwa tygodnie w 1945 roku, a potem znów udał się na Wschód. Przykro mi, że tylko tyle mogę panu o nim powiedzieć, ale cóż, tak to wygląda.

- Trudno - rzekł Turner wstając. - Przepraszam, że panią niepokoiłem... Wydawało mi się, że może warto by się znów spotkać.

Dziewczyna odprowadziła go na dół, pozostawiając matkę inwalidkę przy grzejniku w nasłonecznionym pokoju. Kiedy otworzyła drzwi, z radością ujrzał światło i odetchnął świeżym powietrzem po wizycie w szczelnie pozamykanych pomieszczeniach tamtego domu.

Wychodząc zatrzymał się jeszcze na schodkach i odwrócił do dziewczyny. Był już na zewnątrz, uznał więc, że nie obowiązuje go nadmierna uprzejmość. - Co on takiego zrobił? - zapytał wprost.

Dziewczyna zawahała się, w końcu jednak powiedziała: - Zostawił żonę, kapitanie. Może nie powinnam panu tego mówić, ale lepiej, żeby pan wiedział na wypadek, gdyby go pan jeszcze kiedyś spotkał. Po prostu zostawił ją, wyszedł i wrócił do Birmy, uciekł.

- Naprawdę? - Turner nie dowierzał. Pierwszą reakcją była myśl, że Morgan wykazał jednak więcej odwagi i inicjatywy, niż się po nim spodziewał. - Cóż, to może spotkać każdego - zauważył. - Czasami wina leży po obydwu stronach.

- Naprawdę tak pan uważa? A znał ją pan?

- Nie, nie znałem. Filip pokazywał mi zdjęcie i dużo o niej opowiadał w szpitalu. Raz widziałem ją na scenie w jakiejś sztuce.

- Wie pan, kapitanie, trudno jest poznać całą prawdę, gdy się żyje samotnie, tak jak my tutaj. Co pan o niej sądzi?

Stali już na ulicy. Po krępującej atmosferze domu przyjemnie było rozmawiać swobodnie na czystym, świeżym powietrzu. - To najokropniejsza dziwka pod słońcem - powiedział. - Filip cierpiał przez nią męki, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Musiał być szalony, kiedy brał ją za żonę.

Patrzyła na niego w osłupieniu. - Chyba nie myśli pan tak naprawdę?

- Tak myślę, a nawet gorzej - odparł.

Zdziwiła się. - Była przemiła w stosunku do matki.

- Wyobrażam sobie. - Zastanawiał się przez chwilę. - Czy wasza matka dawała jej jakieś pieniądze? - zapytał.

Spojrzała na niego zaskoczona. - Skąd pan wie? Pan jednak musiał z nią rozmawiać, kapitanie.

- Nie, nie znam jej - zapewnił. - I mam nadzieję, że nigdy w życiu jej nie spotkam.

Przez chwilę stali w milczeniu. - Pójdę z panem kawałek - rzekła wreszcie. Skręcili na chodnik i poszli razem. - Może pan chce napisać do mojego brata, kapitanie? Czasami piszemy do siebie. Robimy to w tajemnicy przed matką, mówię jej tylko wtedy gdy, jest coś bardzo ważnego... Nie chcę jej niepokoić.

Stanął na chodniku zalanym światłem słonecznym, wyjął notes i ołówek. - To gdzie on mieszka? - spytał.

- Miejscowość nazywa się Mandinaung - powiedziała. - Adresuje się na Mandinaung, Irawadi, Birma. Tyle wystarczy, list na pewno dojdzie.

Schował notes. - W porządku, zapisałem. Nigdy nie wiadomo. Może kiedyś tam będę, to go odszukam. - Na chwilę zapomniał, jak niewiele czasu mu pozostało.

- Ach, tak - bąknęła. Przez chwilę szli w milczeniu. - W takim razie muszę panu coś jeszcze powiedzieć, kapitanie. Mój brat... - urwała, po chwili jednak mówiła dalej: - Mój brat żyje tam nędznie, na ile w ogóle mogłyśmy się zorientować. Mieszka wśród miejscowej ludności w wiosce Mandinaung. Żyje z tamtejszą kobietą w chacie palmowej i ma z nią dwoje dzieci. Matka o mało nie dostała palpitacji serca, kiedyśmy się o tym dowiedziały.

- To rzeczywiście niewesoło - powiedział Turner po cichu. Na chwilę pogrążył się w rozmyślaniach. Taki właśnie los spotkał pilotów RAF - u, którzy nie umieli nic poza lataniem. Kierowali się na Wschód i grzęźli tam na dobre wśród miejscowej ludności, asymilowali się. Przyszli mu na myśl ludzie żyjący z tego, co fale wyrzucą na brzeg. Tak, Morgan na pewno był teraz jednym z nich.

Siostra Filipa zatrzymała się, gdy doszli do rogu ulicy, i wyciągnęła rękę.

- Pożegnam się już. Proszę mi dać znać, gdyby się pan jakoś skontaktował z Filipem, dobrze? Ale proszę napisać do mnie, nie do mamy... Przyjaźniliśmy się jako dzieci i nadal jesteśmy przyjaciółmi, mimo wszystko. - Westchnęła.

- Biedny Filip. Zawsze pakował się w jakąś kabałę, jeśli tylko było to możliwe.

Turner wrócił metrem do Watford około piątej, w sam raz na podwieczorek. Był zmęczony i w podłym nastroju. Za to żona zrobiła mu miłą niespodziankę: była w domu, czekała na niego z przygotowanym posiłkiem.

- Tak sobie myślałam, że może wrócisz na podwieczorek - powiedziała.

- Wstawię wodę na herbatę. Zaraz się zagotuje... A może masz ochotę na śledzia?

Uwielbiał śledzie. Mogły być doskonałym lekarstwem na zmęczenie i podły humor. Przyrządziła mu więc dwa śledzie, potem zjadł jeszcze kromkę chleba z dżemem i dwa kawałki placka z wiśniami, wypił trzy filiżanki herbaty i poczuł się o niebo lepiej.

Nie miał w zwyczaju zdawać żonie relacji z tego, co robił w ciągu dnia. Niegdyś opowiadał, ale dawno minęły te czasy. Kiedy sprzątała ze stołu, a później zmywała, wyniósł leżak do ogródka. Patrząc na kwiaty palił papierosy i zastanawiał się, co chciałby jeszcze zrobić.

To, co usłyszał o Filipie Morganie, niemile go zaskoczyło. W gruncie rzeczy spodziewał się, że chłopak nie odniesie żadnych sukcesów, że skończy w jakiejś zakichanej, podłej robocie za cztery czy pięć funtów tygodniowo. Na to Turner był przygotowany. Ale że wyląduje i zadomowi się w jakiejś wiosce birmańskiej... to był rzeczywiście powód do zmartwienia. Turner mógł się pogodzić z myślą o jakiejś podłej robocie i biedzie w Anglii, lecz bieda na Dalekim Wschodzie wydała mu się czymś absolutnie nie do przyjęcia.

Patrzył na kwiaty i palił jednego papierosa za drugim. Cóż, mógł się tego spodziewać rozpoczynając poszukiwania. Z tych trzech, którzy leżeli z nim w szpitalu, Filip Morgah najmniej był przygotowany do walki o byt. Postanowił, że będzie próbował go odszukać w tych ostatnich miesiącach, dopóki starczy mu sił, aby ewentualnie pomóc, jeśli to okaże się konieczne. Być może pomoc faktycznie jest mu potrzebna. Chłopak nie mógł liczyć na matkę ani żonę, a i na siostrę też nie za bardzo. Turner czuł, że powinien coś przedsięwziąć, lecz nie wiedział co. Birma leży przecież tak daleko.

Właśnie przyszła żona niosąc leżak, który rozłożyła obok niego. - Byłam w Szkole Handlowej popytać o możliwości szkolenia - powiedziała cicho. - Organizują sześciotygodniowy kurs stenografii i pisania na maszynie. Jednocześnie podszkoliłabym się trochę w księgowości. Kurs kosztuje dziesięć gwinei. Zajęcia odbywają się rano i po południu. Niestety nie mogłabym wtedy przygotowywać ci obiadu w środku dnia.

- Nie szkodzi - odparł. - To nawet dobry pomysł, żebyś zaczęła, zanim przestaną mi wypłacać pensję. Może potem znalazłabyś jakąś pracę na pół etatu, choćby po to, żeby nie wychodzić z wprawy.

- Tak... to by było dobre - rzekła w zamyśleniu. - Mogłabym pracować tylko przed południem, zawsze trochę bym zarobiła... - Odwróciła się do męża: - Tak sobie myślałam... chyba powinieneś skonsultować się jeszcze z jakimś lekarzem? Na pewno coś jeszcze da się zrobić.

Potrząsnął głową: - Nie, nie sądzę. Można przecież bez końca szukać ratunku i tracić czas, a to i tak nic nie da. Lekarze, którzy mnie zbadali, nie są gorsi od innych. Sprawa jest przesądzona i nie ma już co do tego wracać.

- Powiedziałeś w pracy?

Zrelacjonował jej rozmowę z szefem. - Teraz mam miesiąc urlopu. Wrócę chyba potem do pracy i przerwę ją dopiero, kiedy będę musiał iść na chorobowe. Później jeszcze przysługuje mi pół roku płatnego zwolnienia. I to już koniec.

- Jeszcze ta renta kombatancka czy coś w tym rodzaju - przypomniała.

- Rzeczywiście. Powinienem poprosić doktora Wortha, żeby napisał do ministerstwa. Może i tobie przypadłaby z tego jakaś część. Jutro rano porozmawiam z nim w tej sprawie.

Siedzieli tak na leżakach w ogródku i ani się spostrzegł, gdy zaczął jej opowiadać o Filipie Morganie. - Tak to właśnie wygląda - podsumował wzdychając ciężko. - Cholernie spaskudził sobie życie, zresztą można się było tego po nim spodziewać. Gdyby chociaż mieszkał w Anglii, zrobiłbym wszystko, żeby się z nim spotkać, i może mógłbym mu jakoś pomóc. Ale tam, w Birmie... nie mogę.

- Dlaczego nie? - szepnęła.

- To cholerny szmat drogi - powiedział poirytowany.

- Nie jest aż tak źle - stwierdziła. - Można przelecieć całkiem szybko. Podobno w trzy lub cztery dni.

Zaskoczyła go. - Mówisz poważnie? Miałbym lecieć do Birmy?

- Czemu nie? Nie widzę powodu, żebyś nie miał tego zrobić, jeśli tak ci na tym zależy.

- Nie bądź taka słodka - rzekł nie bez ironii. - Masz pojęcie, ile by to kosztowało?

- Nie wiem, Jackie - szepnęła. - Ale przecież masz pieniądze.

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Tak, to prawda, miał dość pieniędzy na wszystko, czego mógł jeszcze zapragnąć w swoim życiu, chociaż jego obecne wydatki uszczuplają sumę, którą pozostawi żonie umierając. Miał też czas: cały miesiąc urlopu przed powrotem do biura. Istniała więc możliwość wyjazdu do Birmy, jeśli tylko chciał tam jechać, a odkąd ta myśl zaświtała mu w głowie, nie miał wątpliwości, że chce, i to bardzo.

- Pomyśl o tym... - Zaczęła znów żona. - Ja też długo się zastanawiałam... Od ślubu niewiele korzystaliśmy z życia, przeszkodziła nam wojna i w ogóle... Ja mam jeszcze dużo czasu, ale tobie pozostał zaledwie rok, może nawet mniej. Jeżeli umrzesz, jeśli już to musi nastąpić, nie chciałabym żyć ze świadomością, że wcale nie zaznałeś radości, nie podróżowałeś, nie zwiedzałeś... Może właśnie powinieneś tam jechać i odszukać go, Jackie? Przecież zależy ci na tym, a nie będzie to znów kosztowało aż taki wiele...

- Miałbym jechać do Birmy? - zastanawiał się głośno.

- Jasne.

- Noo, nie wiem... - wahał się.

Znów zamilkli. Jednakże Turner już się zdecydował. W tej chwili nawet nie miało takiego znaczenia to, czy odnajdzie Filipa Morgana, czy nie, czy w ogóle - zakładając, że go tam spotka - będzie w stanie mu pomóc, nie naruszając nadmiernie niewielkich oszczędności, które miał pozostawić żonie. Chciał skorzystać z tej szansy, zostawić biuro i Watford i zobaczyć nowe miejsca, poznać nowych ludzi i przemyśleć sobie wszystko od początku. Nagle uświadomił sobie wspaniałomyślność Mollie, która przecież sama podsunęła mu myśl o tej wyprawie.

- Gdybym się zdecydował... nie wybrałabyś się ze mną?

Potrząsnęła głową. - Myślałam o tym - przyznała. - Ale lepiej będzie, jeśli zostanę tutaj. Muszę chodzić na ten kurs, poza tym za drogo by to kosztowało. Chciałabym, żebyśmy wyjechali gdzieś razem, na przykład do Devonshire. Ale Birma... nie, to za daleko.

- Będziesz osamotniona tutaj... przez cały czas sama...

- Zawsze mogę na trochę jechać do Laury. Będzie potrzebowała pomocy po porodzie. Sama nie wiem...

- Cóż, trzeba by to wszystko jeszcze przemyśleć... - Próbował znaleźć coś, co chociaż trochę zrekompensowałoby jej wielkoduszność. - Masz ochotę na kino? Czytałem, że w ”Regału” leci coś z Carym Grantem.

Cztery dni później wyruszył hydroplanem z Poole do Rangunu.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Podróż hydroplanem upłynęła Turnerowi w miłym nastroju. Praktycznie po raz pierwszy w życiu mógł się w pełni rozkoszować komfortem. Nie musiał nic robić, tylko czytał i wypoczywał do woli. Pod warczącym hydroplanem przez cały dzień przesuwały się góry, pustynie i morza. Turner trochę czytał, spał niewiele, za to jadł bardzo dużo i oglądał przez okno wolno przesuwającą się panoramę świata. Podróż doskonale wpłynęła na jego samopoczucie. Wprawdzie przy każdym lądowaniu bardzo się pocił, ale rana na czole przestała pulsować, dotarł więc do Rangunu rześki i wypoczęty.

Nie jechał do Birmy z pustymi rękoma. Zabrał z Anglii kilka opakowań kruchych płatków pszenicznych, którymi jego firma handlowała na dużą skalę, i kilka próbek starszego produktu – witaminizowanych płatków śniadaniowych z pełnego ziarna. Z tymi zachodnimi podarkami na początku sierpnia, w porze monsunu wylądował w Rangunie na Dalekim Wschodzie i udał się do hotelu niedaleko plaży.

Turner łatwo przystosowywał się do nowych warunków i chociaż sierpniowa pogoda płatała figle ze słońcem i deszczem, pojawiającymi się na przemian, bynajmniej mu to nie przeszkadzało. Zaopatrzył się w Londynie w specjalne tropikalne ubrania, które rzeczywiście okazały się teraz bardzo przydatne. Zawsze musiał sam się o siebie troszczyć, dzięki czemu był zaradny. Atmosfera Wschodu w ogóle mu nie przeszkadzała. W Rangunie zachowywał się zupełnie tak samo jak w Manchesterze i radził sobie ze wszystkim całkiem dobrze.

Spotkał się z przedstawicielem firmy, niejakim panem S.O. Changiem. Zadzwonił do niego zaraz pierwszego dnia i pół godziny później Chang siedział już z nim w hotelowym holu. Chang był Chińczykiem od kilku lat reprezentującym przedsiębiorstwo „Handel Zbożem” w Rangunie. Angażował się wszędzie, gdzie tylko się dało, wiecznie rozkręcał jakieś interesy. Zajmował się wszystkim, od tapicerki do wagonów kolejowych po kosmetyki dla pań, od rur żeliwnych nadających się na szamba po angielskie płatki śniadaniowe. Mieszkał skromnie w małym domu niedaleko więzienia, na skraju dzielnicy chińskiej. Nikt nie wiedział, czy jest bogaty, ale znał wszystkich w Rangunie.

Przez jakąś godzinę rozmawiali o produktach zbożowych. - Przyjechałem tu w zasadzie w sprawach prywatnych - powiedział Turner. - W marcu złoży wam wizytę Anderson, więc pogadacie o interesach. Ponieważ jednak i tak się tu wybierałem, Summer prosił, żebym się z panem spotkał i pokazał próbki produktów.

Chang rozpromienił się. - Bardzo się cieszę na przyjazd pana Andersona. Och, moja żona ciągle pyta, kiedy pan Anderson przyjedzie. I mój syn, Hsu, też ciągle o to pyta. To bardzo miły człowiek, ten pan Anderson.

- Tak - przyznał Turner. - To porządny gość. I lubi opowiadać kawały.

- Och, tak. Pan Anderson taki zabawny. Moja żona śmieje się bez przerwy... Żona nie zna angielskiego, ja jej tłumaczę dowcipy. Jak ona się śmieje!

Turner otworzył na stole opakowanie chrupkich płatków pszenicznych i poprosił Changa, aby trochę skosztował: - Ciekaw jestem, panie Chang, jak panu będą smakowały. Ja i moja żona bardzo je lubimy. Smak trochę jakby słodowy, nie uważa pan? U nas sprzedają się bardzo dobrze. Do końca roku chcemy przestawić prawie połowę produkcji na ten gatunek.

Sprawy handlowe omawiali przez jakąś godzinę. - Chciałbym pana o coś zapytać - powiedział wreszcie Turner. - Mieszka tu gdzieś mój znajomy, poznaliśmy się podczas wojny w 1943 roku. Nie wiem, co robi, ale znam adres. Mieszka w Mandinaung, Irawadi. Czy to daleko?

- Mandinaung to miasteczko nad rzeką Irawadi. Jakieś sto, sto dziesięć mil stąd. Płynie się rzeką za Jandun. Parowcem trwa to teraz dwa dni, bo wezbrana rzeka rwie bardzo szybko. Powrót zajmie jeden dzień. Chce pan tam jechać zobaczyć się z nim?

Turner wahał się: - Łatwo się tam dostać?

- Bardzo łatwo. Cały czas parowcem. Wypływa dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i czwartki, i płynie aż do Henzady. W czwartek przyszłego tygodnia jest parowiec, w piątek po południu będzie pan w Mandinaung. - Spojrzał na Turnera. - Zamówię panu bilet, mogę to załatwić. To co, wybierze się pan w czwartek?

- Chwileczkę. - Turner nie miał nic przeciwko temu, aby Chang sobie zarobił, ale nie chciał się zanadto śpieszyć. - Znajomy nie wie o moim przyjeździe, ja z kolei nie wiem, w jakich warunkach tutaj żyje. Może mógłby się pan najpierw dowiedzieć o nim czegoś bliższego, co robi, i w ogóle?

- Pewnie - zgodził się Chang. - Mam przyjaciela, który prowadzi interes w Mandinaung. Cygara. Cygara Mandinaung są bardzo dobre, tak jak Danubyu. Lubi pan birmańskie cygara?

- Niech pan o niego popyta - kontynuował Turner. - Nazywa się Filip Morgan. Wie pan... zanim do niego napiszę albo pojadę, powinienem wiedzieć, co robi, jak żyje...

- Dowiem się - zapewnił Chang. - Zapytam mojego przyjaciela, on tam jeździ co miesiąc. Filip Morgan. Dowiem się.

Nalegał stanowczo, aby następnego wieczoru Turner zjadł u niego kolację. Umówili się, że Chang przyjedzie po Turaera do hotelu o wpół do siódmej, po czym Chińczyk wyszedł. Turner wysłał telegram do Watford, informując żonę, że dotarł na miejsce cały i zdrowy, po czym, rzecz niezwykła, napisał do niej długi list. Pisanie nie było jego mocną stroną, toteż większą część listu stanowiło streszczenie kryminału, który czytał w samolocie, ale żona i tak bardzo się ucieszyła.

Później wyszedł i wolno spacerował, wybierając dobrze ocienione miejsca na chodniku. Kupił hełm tropikalny za połowę ceny w jakimś sklepie chińskim, następnie przewodnik za cenę trzykrotnie niższą od angielskiej w kiosku prowadzonym przez ciemnoskórego Pakistańczyka, a na koniec kiść bananów za niemal właściwą cenę na targu owocowym u młodej Birmanki, bo uśmiechnął się do niej i był miły. Potem poczuł zmęczenie i zaczęło mu pulsować w głowie, więc wrócił do hotelu, położył się do łóżka i przeglądał przewodnik. Zasnął i obudził się dopiero po południu. Wstał, wziął prysznic i zjadł kilka bananów, później zszedł na dół i wypił herbatę w kawiarni hotelowej. Wieczór spędził w fotelu, obserwując życie toczące się na ulicy.

Następnego dnia poszedł do Szwe Dagon, wspaniałej świątyni górującej nad miastem, i boso krążył naokoło pagody, podziwiając bogactwo dziwnych wizerunków.

Wieczorem Chang przyjechał, żeby go zabrać na kolację bardzo zniszczonym, starym odkrytym samochodem. Podskakiwali nierówno przez całą drogę, zanim przedostali się na drugi koniec miasta. Chang w ponurym skupieniu trzymał kurczowo kierownicę i zmieniał biegi raczej z dziką zawziętością niż wprawą. Mieszkał na przedmieściu w małym domu okolonym ogrodem, który Turner uznał za zaniedbany w porównaniu z ogrodami w Watford. Był to szczególny dom, zbudowany z niewielu ścian, z materiałów zwykle stosowanych do żaluzji. Na zewnątrz szczury palmowe, które Turner nazywał wiewiórkami, skakały po drzewach, a czasem zaglądały do pokojów.

W salonie znajdował się długi stół. Jeden jego koniec był nakryty białym obrusem, przygotowany do posiłku, na drugim położono mocno już zniszczoną grę madżong z kości słoniowej. Pani Chang wyszła im na powitanie. Była to niska kobieta o szerokiej uśmiechniętej twarzy, ubrana w sandały i spodnie z czarnej satyny oraz pięknie haftowaną bluzę z białego jedwabiu sięgającą kolan. Powiedziała coś, nie przestając się uśmiechać.

- Moja żona nie mówi po angielsku - wyjaśnił Chang. - Ona bardzo się cieszy z pana wizyty.

Turner wystarczająco długo prowadził urozmaicone życie biznesmena, aby nabyć nieco doświadczenia w postępowaniu z żonami, które nie znają angielskiego. Władał tylko rodzimym językiem, ale w przeszłości niejednokrotnie starał się być miły dla żon francuskich, niemieckich, holenderskich, polskich, węgierskich i wielu innych narodowości. Żona Chińczyka również nie sprawiała mu kłopotów. Zakładał, że wszystkie żony obcokrajowców są absolutnie podobne do angielskich, i jeśli tylko miał u boku kogoś, kto dokładnie tłumaczył to, co mówiłby w podobnej sytuacji w Watford, to miał wszelkie problemy z głowy. Zadowalał wszystkie bezbłędnie. Po dziesięciu minutach pani Chang przyprowadziła siedmioletniego syna i pięcioletnią córkę i Turner zagrał z chłopcem w ”Papier owija kamień, nożyce tną papier”.

Dziewczyna pochodzenia chińsko - birmańskiego wniosła na stół kań, które pani domu jadła palcami, jej mąż pałeczkami, a Turner łyżką i widelcem. Chang przyniósł butelkę wódki ryżowej doprawionej palonym cukrem, którą nazwał „Black Cat Whisky”, na dowód czego pokazał czarnego kota na etykietce. Już po jednym kieliszku Turnerowi huczało w głowie. Niełatwo mu przyszło odmówić wypicia następnego. W końcu opowiedział im o ranie w głowie. Pani Chang uraczyła go opowieścią o szczegółach przebytej operacji wyrostka, przy czym Chang pełnił rolę tłumacza. Zanim kolacja dobiegała końca, byli już na takiej stopie zażyłości jak najbliżsi sąsiedzi w Watford.

Kiedy ciemnoskóra dziewczyna posprzątała ze stołu, Chang przyniósł duże papierowe pudełko cygar. Były zupełnie czarne. Turner z pewną obawą poczęstował się jednym, lecz zaskoczony stwierdził, że są całkiem łagodne.

- Smakują panu moje cygara? - zapytał Chang.

- Tak - przyznał Turner z uznaniem. - Całkiem przyjemne.

- Są z Mandinaung, tam, gdzie mieszka pański przyjaciel. Cygara Mandinaung.

- Bardzo przyjemne - zapewnił Turner. - Czy dowiedział się pan czegoś o Filipie Morganie?

- O, tak. Sprawdziłem. Pan Morgan jest bardzo ważnym człowiekiem w Mandinaung. Właśnie został mianowany naczelnikiem prowincji.

Turner patrzył na Changa osłupiały. - A co to takiego... ten naczelnik prowincji? Co on robi?

- To taki komisarz rządowy, tak jak sędzia, poborca podatkowy i urzędnik stanu cywilnego. Pan Morgan zarządza pięcioma wioskami, ale mieszka w Mandinaung.

- Przypuszczałem, że jest bardzo biedny - powiedział zaskoczony Turner.

Chang uśmiechnął się z wyrozumiałością. - Ależ nie. Pan Morgan wcale nie jest biedny. Miał trzy motorówki przewożące towary i ludzi po Irawadi. Teraz je sprzedał i został naczelnikiem prowincji.

Turner patrzył na Chińczyka ogromnie zdziwiony. - I wszyscy go tu znają?

- O, tak, pan Morgan jest sławny. Ludzie bardzo go lubią. Poślubił ładną dziewczynę, Ma Nay Htohn, córkę Maung Shway Thana. Maung Shway Than to ważny człowiek w Rangunie. Jej brat, Nga Myah jest ministrem edukacji w rządzie Birmy. To bardzo dobrzy ludzie.

- Ależ ze mnie głupiec - rzekł Turner. Przez chwilę nie odzywał się, próbując zebrać myśli. - A ta dziewczyna, którą poślubił... Ma, czy jakoś tak ją pan nazwał... czy ona jest stąd? Znaczy się... Birmanka?

- O, tak. Ma Nay Htohn skończyła szkołę średnią w Rangunie, doskonale mówi po angielsku. Jest bardzo ładna i mądra. Mają dzieci, chłopaka i dziewczynkę. Oni są bardzo szczęśliwi.

- To miło - powiedział Turner machinalnie, zastanawiając się, jak dalece zmienia to jego sytuację. Jego oczekiwania były przecież zupełnie inne.

Chang opowiadał dalej: - Ma Nay Htohn ma brata, pułkownika w wojsku birmańskim, Birmańskiej Armii Niepodległościowej. Nazywa się Utt Nee. W 1942 roku Utt Nee walczył o niepodległość przeciwko Japończykom, zacieklej przeciwko Japończykom niż Brytyjczykom. On też jest bardzo ważną figurą: pułkownik w armii birmańskiej. - Uśmiechnął się do Turnera. - Chce pan popłynąć rzeką do Mandinaung i zobaczyć się z przyjacielem? Chętnie to panu załatwię.

- Tak, chyba tak... - Turner jeszcze się wahał. - Najpierw powinienem do niego napisać. Jak długo list może tam iść?

- Trzeba liczyć tydzień razem z odpowiedzią. Ale może pan zadepeszować.

- To można wysyłać telegramy do Mandinaung?

- Oczywiście. Dotrze do Danubyu, a stamtąd chłopak przekaże wiadomość. Dostanie pan odpowiedź jeszcze tego samego dnia. Mogę go panu wysłać.

- Ma pan jakąś kartkę? - zapytał Turner.

Zastanawiał się przez chwilę, po czym napisał:

Morgan, Mandinaung, Irawadi.

Poznaliśmy się w szpitalu Penzance 1943 stop przyjechałem służbowo do Rangunu na tydzień lub dwa i chciałbym się z tobą spotkać w Rangunie albo Mandinaung stop Turner, Hotel Strand, Rangun.”

Odpowiedź nadeszła do hotelu następnego dnia:

Przepraszam nie mogę popłynąć do Rangunu ale z radością zobaczę cię u siebie jeśli masz kilka dni wolnego stop ogromnie się cieszę na to spotkanie Morgan.”

Turner stał przed lustrem w pokoju hotelowym z telegramem w ręku i zastanawiał się, co zrobić: - Ale się wygłupiłeś - powiedział do własnego odbicia w lustrze. - Taki szmat drogi... na nic. Jemu wcale niepotrzebna twoja pomoc.

Wahał się wciąż, gotów był niemalże zrezygnować z całego przedsięwzięcia, zejść na dół i zarezerwować bilet na najbliższy samolot do Anglii. Młody człowiek, o którym myślał, że przeczesuje plaże w poszukiwaniu rzeczy wyrzuconych na brzeg, jest ważnym urzędnikiem rządowym, mającym w tym kraju doskonałe koneksje. Tutaj, gdzie tak niewielu było białych to, że poślubił Birmankę, wcale nie wydawało się tak szokujące jak w Anglii. Turner zdążył się już przyjrzeć tutejszym dziewczynom i stwierdził, że sam chętnie by się z niejedną z nich ożenił.

W zasadzie równie dobrze mógłbym od razu wrócić do kraju, pomyślał zawiedziony. Jemu nic nie potrzeba.

Ale nie wrócił. Fascynowała go nowa, egzotyczna sceneria. Po raz pierwszy był na Wschodzie i chociaż cel, który go tu przywiódł, okazał się bezsensowny, mógł przecież chociaż pozwiedzać ile się da przed powrotem do kraju. Na szczęście nikomu nie mówił, jak bardzo pragnął pomóc Filipowi Morganowi rozpocząć nowe życie. Podkreślał, że przyjechał tu służbowo, i może do końca trzymać się tej wersji. Wyprawa w górę rzeki do wioski birmańskiej będzie ciekawym przeżyciem, taką szczególną przygodą, czymś, co pozwoli mu po powrocie do Watford snuć wspomnienia przed Mollie albo kupcami spoza Londynu podczas wspólnego obiadu w ”Strand Pałace”. Postanowił więc nie zmieniać planów i zaczął obmyślać jakieś przekonujące kłamstwa o interesach w Rangunie na wypadek, gdyby Morgana bardzo interesował cel jego przyjazdu.

Rankiem następnego dnia wyruszył parowcem do Mandinaung. Podróżował wygodnie w kabinie z dobrym wentylatorem i rozkoszował się tą wygodą. Delta Irawadi to żyzna kraina z wysokimi drzewami i urodzajną glebą. W przerwach między ulewami Turner siedział na leżaku na górnym pokładzie parowca, obserwując łodzie z wydrążonych pni i sampany na rzece, kąpiące się kobiety, dla przyzwoitości odziane w dwa longyi, życie rodzinne w mijanych wioskach i chatach bambusowych i małpy skaczące po drzewach. Wszystko ciekawiło go i bawiło, więc chociaż nadal miał poczucie bezcelowości wyprawy, to jednak cieszył się, że przyjechał.

Wieczorem parowiec dopłynął do dość dużego miasta Jandun, gdzie zacumował na noc. Turner zszedł na ląd i przechadzał się wśród szeregów bambusowych domów, podziwiając wszystko wokoło. Przedtem sądził, że kobiety w krajach Wschodu żyją w izolacji, tymczasem oglądał teraz dziewczęta spacerujące parami i flirtujące z młodymi mężczyznami, zupełnie jak w Anglii. Widział studnię, która zdawała się pełnić rolę ośrodka życia towarzyskiego. Długo siedział i przyglądał się miłym scenom, kiedy dziewczęta i kobiety przychodziły po wodę, a młodzi mężczyźni nabierali ją dla nich. Parę razy spotkał bosego mnicha w ciężkiej pelerynie ze zgrzebnej żółtej materii i ten widok zdumiewał go. W porze kolacji wrócił na statek pogrążony w zadumie. Życie w Jandun pełne było ruchu, gwaru, radości, co kłóciło się z wyobrażeniami Anglików o miastach Wschodu.

Późnym popołudniem następnego dnia parowiec dotarł do Mandinaung i przycumował do wąskiego, rozkołysanego mola, gdzie stał biały mężczyzna z birmańską dziewczyną u boku, a za nimi jacyś Birmańczycy. Kiedy się zbliżyli, Turner rozpoznał Morgana, lecz był to Morgan inny niż ten, którego poznał w szpitalu w 1943 roku. Ten był starszy, wyglądał znacznie poważniej. Mocno opalony, miał na sobie pleciony kapelusz, koszulę khaki i spłowiałe szorty w kolorze dżungli, a na nogach sandały. Na brzegu, powyżej pomostu, stał stary dżip, przypuszczalnie własność Morgana.

Dziewczyna w stożkowatym słomianym kapeluszu odziana była w białą bluzkę, przepasane w talii zielone longyi opadające do stóp i sandały. Miała niezbyt ciemną, żółtawobrązową skórę, twarz szeroką, włosy proste, czarne z przedziałkiem pośrodku, związane w węzeł z tyłu głowy i ozdobione kwiatem. Przy bliższym poznaniu Turner zauważył, że stosuje szminkę i lakier do paznokci, jak dziewczyny w Watford, i tak jak one z lekka różuje policzki. Jeszcze później zorientował się, że używa kosmetyków renomowanych firm angielskich.

Birmański chłopak zabrał walizę Turnera, który schodził po pomoście do Morgana. - Postanowiłem jednak skorzystać z zaproszenia - powiedział.

- Wypadało się spotkać, kiedyś byliśmy tak blisko...

- Bardzo się cieszę, że przyjechałeś - rzekł Morgan. - Anglicy rzadko trafiają tu, w górę rzeki. Turner, to moja żona, Ma Nay Htohn.

Turner ceremonialnie uchylił kapelusza. - Ogromnie mi miło, pani Morgan. Uśmiechnęła się, a potem nawet lekko roześmiała. - Nie pani Morgan - poprawiła go. - Nazywam się wciąż Ma Nay Htohn. U nas, w Birmie, nie zmienia się nazwiska po ślubie jak w Anglii. Na zawsze pozostanę Ma Nay Htohn, chyba że przeprowadzimy się do Anglii. Tam chyba musiałabym zostać panią Morgan - wyciągnęła rękę. - Bardzo się cieszę, że znalazł pan czas, żeby nas odwiedzić.

Mówiła po angielsku ze śpiewnym akcentem, ale słowa dobierała precyzyjnie, starannie.

Turner był zmieszany. - Bardzo przepraszam. Muszę się nieco rozeznać w tutejszych obyczajach.

Dziewczyna znowu się roześmiała. - Nauczę pana. Mam nadzieję, że może pan pozostać u nas dłużej?

- Dzień lub dwa. - Zwrócił się do Morgana: - Niewiele się zmieniłeś.

Morgan przyjrzał się Turnerowi. - Za to ja obawiam się, że bym cię nie rozpoznał. Przez cały ten czas, kiedy leżeliśmy razem w szpitalu, byłeś zabandażowany. Jak długo jeszcze tam zostałeś po moim wyjściu?

- Około miesiąca - odparł Turner. - Miałem szczerze dość leżenia tak bez końca dzień po dniu. Po twoim wyjeździe mogłem już pogadać tylko z Murzynem.

- Pamiętam - powiedział Morgan cicho. - Mogliście się chociaż dogadać?

- Tak, i to całkiem nieźle. Lepiej, niżbyś przypuszczał. Ciągle graliśmy w warcaby. W figurki, jak on je nazywał.

Ruszyli w kierunku dżipa, włożyli bagaże i wsiedli. Morgan jechał polną drogą wzdłuż rzeki, z dala od miasteczka. Podróż nie trwała długo. Ćwierć mili za ostatnią chatą bambusową skręcili za skrajem lasu i wjechali na plac ze skoszoną trawą, na którym stał maszt z powiewającą niebieską flagą z pawiem, dalej zaś ładny drewniany dwupiętrowy dom z werandą i czerwonym wielopoziomowym dachem. Górował nad płynącą niżej, zakręcającą tu właśnie rzeką, która miała w tym miejscu około mili szerokości.

- Tu mieszkamy - rzekł Morgan.

- Przyjemne miejsce - powiedział Turner pod wrażeniem tego, co widział.

- Wybudowaliśmy ten dom dopiero w ubiegłym roku - wyjaśnił Morgan. - Gdybyś zobaczył, w czym przedtem mieszkaliśmy...

Nay Htohn roześmiała się perliście. - Tamten dom służy nam teraz za garaż. Pokażmy go, Filipie.

- Dobrze. - Zatrzymał samochód przed schodami prowadzącymi na werandę domu i podał walizę odzianemu w długi biały płaszcz służącemu, który wyszedł im na spotkanie. Potem okrążyli dom i stanęli przed małą chatą z bambusa, mat z liści palmowych i słomy palmowej. Był ładnie usytuowany, z widokiem na rzekę, ale zestarzał się i zaczynał się rozpadać. Morgan wjechał dżipem do pomieszczenia, które niegdyś służyło za największy pokój, i tam wysiedli.

- Właśnie tutaj mieszkaliśmy - rzekł.

Turner nie bardzo wiedział, co powiedzieć. - Coś w rodzaju domku letniskowego - zaryzykował.

- Tak... - przyznał Morgan. - Tu był salon, a tam sypialnia. I kuchnia - wskazał na stojącą obok, również rozpadającą się chatę. Rozejrzał się wokoło. - Tak mieszkaliśmy... I było całkiem nieźle - dodał.

- Byliśmy tu bardzo szczęśliwi - szepnęła dziewczyna.

Turner rozejrzał się po domu. Zamiast podłogi było klepisko, na zewnątrz wokół domu wykopano rów, do którego spływał deszcz monsunowy. Zerknął do sypialni: łóżko zbudowano z cienkich elastycznych listewek bambusowych. Nigdzie nie było drzwi, sufitu, szyb w oknach, żadnych wygód.

Uśmiechnął się, zaskoczony kontrastem między starym a nowym domem. - Sprawia wrażenie dość skromnego, życie tu musiało być surowe... - zaczął ostrożnie.

Morgan przyznał mu rację.

- Żyliśmy tak z wyboru. Kiedy się pobraliśmy, ojciec chciał nam wybudować porządny dom. Ale całe Mandinaung było okropnie spustoszone, więc nie chcieliśmy żyć w luksusie. To by nie było w porządku - wyjaśniła Nay Htohn.

Turner zaczynał z wolna rozumieć.

- Dlaczego Mandinaung było spustoszone? - zapytał.

- Załatwiły je nasze Thunderbolty i Hurribombery na początku 1945 roku. Tutaj była kwatera główna Japończyków. Wiesz, te miejsca palą się w mig, po naszej akcji niewiele zostało z miasteczka - wyjaśnił Morgan.

- Tak, wyobrażam sobie.

- Kiedy tu później wróciłem i pobraliśmy się, brakowało wszelkich materiałów budowlanych. Teraz rozumiesz, jak to było. Źle byśmy się czuli, budując nowy elegancki dom z wszystkimi wygodami, kiedy cała okolica była zrównana z ziemią. Tak więc na razie zadowoliliśmy się zwykłą chatą. - Znowu popatrzył dokoła. - Takie domy są naprawdę całkiem wygodne, tyle że starzeją się wyjątkowo szybko. Ten też się już rozpada.

- Takie domy są dobre, dopóki nie potrzeba wygód, dopóki mieszka się we dwójkę. Później, kiedy rodzą się dzieci, jest już trudniej. Cieszyłam się, gdy w tamtym roku wybudowaliśmy nowy dom z łazienką. Ale nie żałuję lat spędzonych tutaj. I ludziom to się podobało, kiedy zrozumieli, dlaczego tu zamieszkaliśmy.

Zawrócili w stronę domu. Przechodzili przez ogród, gdzie na kilku grządkach rozkwitały azalie i jakieś kwiaty nie znane Turnerowi. Później wyjaśniono mu, że to storczyki, teraz bowiem nie śmiał zadawać pytań. Szli wśród mocnego zapachu kwiatów, spotęgowanego przez deszcz. Obok siebie rosły azalie i storczyki, dalej mimoza i wielkie pomarańczowo - czerwone płomienne drzewo. Turner spacerował wśród tych cudów oszołomiony.

- Kiedy wyjechałeś z Anglii? - zapytał Morgan.

- W ubiegłym tygodniu. Przyleciałem samolotem.

Idąca między nimi dziewczyna w pewnej chwili spytała: - Czy Rita Hayworth występowała jeszcze w jakimś filmie po Gildziel - Roześmiała się. - Strasznie ją lubię.

Turner podrapał się w głowę. - Nie wiem. Rzadko chodzę do kina. Musiałaby pani zapytać moją żonę. Ona wszystko ogląda. - Przyjrzał się uważniej dziewczynie o jasnobrązowej twarzy. - Gdzie tutaj oglądacie filmy?

- Czasami wyświetlają w Danubyu. Ale raz na dwa, trzy miesiące jeździmy na kilka dni do Rangunu, kiedy Filip ma jakieś sprawy służbowe do załatwienia. - Zaśmiała się. - Ja przez cały czas przesiaduję wtedy w łanie.

- Przed samym wyjazdem oglądałem dobry film z Carym Grantem - rzekł Turner i opowiedział jej o swoich wrażeniach.

Weszli po schodach na przestronną, zacienioną werandę, a stamtąd do domu. Najpierw wchodziło się do holu, skąd prowadziły drzwi do poszczególnych pokoi. Hol pełnił zarazem rolę salonu. Stał w nim stół z przygotowaną herbatą i długie trzcinowe fotele z wysuwanymi podnóżkami.

Gdy tylko zasiedli do podwieczorku, do pokoju wszedł z werandy duży biały kot i od razu wskoczył na kolana Turnera siedzącego w fotelu.

Turner powiedział: - Cześć, kici - i podrapał kota za uchem. Zauważył zaskoczenie na twarzach Morgana i Nay Htohn.

- Nieprawdopodobne - rzekł Morgan. - Ten kot nigdy tak się nie zachowuje. To prawdziwy zaszczyt dla ciebie.

Kot wiercił się przez chwilę, wreszcie usadowił się i zaczął mruczeć. W tropikalnym upale jego futerko było raczej męczące, ale Turner lubił koty, więc gotów był znosić go cierpliwie przez jakiś czas. - Polubił mnie - zauważył.

Dziewczyna szepnęła coś Morganowi po birmańsku. Uśmiechnął się czule i odpowiedział kilka słów w tym samym języku.

- Jak go nazwaliście? - zapytał Turner.

Morgan spojrzał na dziewczynę. Lekko skinęła głową. - Ja nie nazywam go w żaden sposób. Za to Nay Htohn nazwała go Moung Payah... co znaczy... Wasza Wielebność.

- O Boże - szczerze zdziwił się Turner. - Co za imię dla kota!

- Naprawdę możesz czuć się zaszczycony - zaznaczył Morgan.

- Ten kot jest wrogo nastawiony do wszystkich, nie zbliża się nawet do mnie ani do Nay Htohn. Za to łapie mnóstwo szczurów... - Jak się dowiedziałeś, że tu jestem? - Morgan zmienił temat.

Szachownica Turner obawiał się tego pytania. Kłamstwo, które wymyślił na poczekaniu, nie brzmiało zbyt przekonująco. - Zastanawiałem się nieraz, co się z tobą dzieje - wyjaśnił. - Potem któregoś dnia spotkałem znajomego z Ministerstwa Lotnictwa. Powiedział, że bez trudu może się czegoś o tobie dowiedzieć, każe po prostu swojej pracownicy wyszukać nazwisko w kartotece. Tak też zrobił i potem napisał do mnie, że jesteś w Birmie, podał twój ostatni adres przy Ladbroke Square. Odłożyłem wtedy tę sprawę, wetknąłem list między szpargały, aż pojawiła się możliwość wyjazdu służbowego do Birmy. No i zacząłem się zastanawiać, czy może mam tu kogoś znajomego, i przyszedł mi na myśl ten list. Odszukałem go i wybrałem się do twojej matki i siostry. To było ze trzy tygodnie temu.

Po podwieczorku zapalili cygara. Nay Htohn wstała i przeszła do pokoju, z którego dochodziły głosy dzieci. Morgan zaproponował: - Przejdźmy na werandę. Tam jest chłodniej.

Wyszli więc, rozłożyli długie trzcinowe fotele i palili, spoglądając na szeroką rzekę. Słońce wciąż świeciło, było bardzo gorąco. Gdzieś w oddali, od strony Pegu Joma na drugim brzegu rzeki zbierały się chmury zwiastujące burzę.

- Jak się czuje moja matka? - zapytał Morgan.

- Nie wyglądała zdrowo - odparł Turner. - Oczywiście ja jej na tyle nie znam. Jest inwalidką, prawda?

- Tak. - Pilot zawahał się, w końcu jednak rzekł: - Pewno nie wyrażała się o mnie zbyt pochlebnie.

Turner nie odzywał się przez chwilę. - To, co się tutaj widzi, sprawia zupełnie inne wrażenie od tego, czego można by oczekiwać po rozmowie w domu przy Ladbroke Square - powiedział wreszcie. - Nie mówiła złych rzeczy, ale jakby je przeinaczała, rozumiesz chyba, co mam na myśli? W rzeczywistości wygląda to inaczej.

- Wiem - szepnął Morgan. - Próbowałem jej to jakoś wyklarować, ale bez skutku. Teraz rzadko do siebie piszemy. Musiałem dokonać wyboru między Anglią a Birmą, i cóż, wybrałem Birmę... - Przerwał, po chwili dodał: - Jak wiesz, Anglia nie była mi zbyt życzliwa.

- Jak doszło do tego, że tu osiadłeś na dobre? - zapytał Turner. - Bo przecież zadomowiłeś się tu, wszystkich znasz, i w ogóle...

- Opowiem ci - zaproponował Morgan.

* * *

Po wyjściu ze szpitala w Penzance udał się wprost do Londynu, do tej ślicznotki, swojej żony. Rzuciła się w jego objęcia, gdy wszedł do małego mieszkania przy ulicy Pont, i w tym serdecznym uścisku opuściły go wszelkie wątpliwości. Kiedy już oderwali się od siebie, zapytała: - A gdzie ta paczka dla mnie?

- Tak mi przykro!... Nie ma jej. Przetrząsnęli wrak i wszystko zabrali.

- Ależ to niemożliwe. Przecież to część twojego bagażu. Musi gdzieś być, trzeba tylko poszukać! - powiedziała ostro.

- Teraz już nic się nie da zrobić. Trzeba to spisać na straty - odparł Morgan.

- Nie, to niemożliwe. Przecież tam były moje perfumy i jedwabne pończochy. Są mi potrzebne. Nie mam już w czym chodzić - powiedziała rozdrażniona.

Chcąc ją pocieszyć, zauważył: - Te, które masz na sobie, są prześliczne. Twoje nogi wyglądają w nich bosko.

- Och, te dostałam od Billa, ale to dosłownie ostatnia para. Musisz jakoś odszukać tę paczkę. Nie możesz gdzieś napisać w tej sprawie?

- Wiesz przecież, że nie wolno przywozić takich rzeczy do kraju - żachnął się. - To dość kłopotliwe.

- Och, nikt nie zważa na takie drobiazgi - upierała się.

Nie uznała za stosowne zapytać go, jak się czuje, ani wyjaśnić, dlaczego nie mogła odwiedzić go w Penzance i dlaczego nie odpowiadała na listy. Niby starała się być miła, ale pochłonięta była całkowicie swoją pracą w teatrze, ciuchami, kabaretami i klubami nocnymi, w których bywała najczęściej z Bristowem. Kapitan lotnictwa Bristow miał jakąś pracę w Ministerstwie Lotnictwa, w związku z tym przebywał w Londynie. Morgan poczuł się intruzem wśród tych dwojga. Ilekroć wychodził gdzieś z Joyce, Bristow nieodłącznie im towarzyszył, a rzadko zostawali w domu.

* * *

- Nie było mi lekko - przyznał Morgan spoglądając na zamglone wzgórza za rzeką. - W takiej sytuacji nie wiadomo, jak się z tym wszystkim uporać. Nie chciałem otwarcie robić scen, bo wiedziałem, że wkrótce znów wyjadę, a wiesz, jak to jest, zawsze istnieje jakieś ryzyko... W każdym razie Bristow płacił rachunki. Mnie nie było stać na spełnianie wszystkich zachcianek Joyce. - Przez chwilę milczał. - Chyba byłem tchórzem - powiedział wreszcie. - Bałem się wszcząć awanturę.

* * *

Po przepustce wyznaczono go do prac naziemnych na lotnisku w pobliżu Exeter, wciąż w kadrze transportowej. Stamtąd bardzo często dostawał przepustkę na weekend. Za każdym razem wracał z Londynu przybity i załamany. Bristow cały czas kręcił się przy jego żonie, nie ulegało wątpliwości, że Joyce umawia się z nim co wieczór. Mieli swoje sekretne żarciki, z których Morgan był wyłączony, i chociaż dziewczyna nadal starała się być miła dla męża, coraz bardziej wyczuwał, że jego wizyty ją nudzą. Morgan był przygnębiony i nieszczęśliwy, zbyt niedoświadczony, aby wiedzieć, jak postąpić w takiej sytuacji, a jednocześnie zbyt związany z RAF - em, aby móc cokolwiek przedsięwziąć.

Wiosną 1944 roku przywrócono go do obowiązków pilota i wysłano na krótki kurs instruktażowy, przygotowujący do prowadzenia dakoty. Stamtąd został wysłany do Yorkshire, gdzie właśnie formowano eskadrę dakoty, mającą zrzucać dostawy. W tamtym okresie bardzo rzadko widywał Joyce, która przybrała pseudonim Bobby Chairmaine. W lipcu 1944 eskadrę przenoszono do Indii, więc Morgan udał się do żony na ostatni urlop przed wyjazdem.

To spotkanie praktycznie nie różniło się od innych. Wyjeżdżał na wojnę, na Daleki Wschód. Miało go nie być przez trzy lata, mógł nie wrócić w ogóle. Niewiele zapamiętał z tego ostatniego urlopu, poza serią szalonych przyjęć po spektaklach w teatrze z udziałem żony, Bristowa i różnych oficerów lotnictwa amerykańskiego oraz... nieodłącznego kaca trwającego przez cały dzień aż do następnego wieczornego przyjęcia. Podczas tamtych dwóch tygodni nabrał przekonania, że bawi się świetnie i wszystko ułoży się dobrze, a Joyce będzie do niego pisała co tydzień. Kupił jej bardzo drogie wieczne pióro i przyrzekła, że robi z niego użytek. Czasami nachodziła go myśl, że miło byłoby wyjechać gdzieś poza miasto i pożeglować łódką albo pojeździć konno, lecz zawsze coś stanęło na przeszkodzie - jak nie teatr, to kac. A potem znów zaczynał się wieczorny jubel i Morgan znów świetnie się bawił.

Eskadra opuściła Anglię w sierpniu 1944 roku, nocą przeleciała nad walczącą Francją, a o świcie wylądowała na Malcie. Z Malty polecieli do zachodniego Kairu, stamtąd zaś do Shaiba w Iraku, dalej do Karaczi, i Barrackpur w Bengalu. Dwa tygodnie odpoczynku w Barrackpur pozwoliły załogom zaaklimatyzować się i dokonać przeglądu samolotów. Potem w pełnej gotowości polecieli nad Zatokę Bengalską w kierunku Birmy i wylądowali na nie oznakowanym pasie startowym miasteczka Cox’s Bazar.

Następnie dotarli nad Arakan, by wesprzeć wojska walczące w pobliżu Buthidaung. Na tych krótkich trasach każda dakota przewoziła czterotonowy ładunek. Transportowali wszystko, co było potrzebne wojsku, począwszy od amunicji do armat polowych i benzyny, po wędlinę i brylantynę. Zrzucali ładunki na spadochronach z wysokości trzystu stóp na tereny oznakowane przez wojsko pasami z białego płótna, po czym błyskawicznie wracali do Cox’s Bazar po kolejny transport. Mieli więcej załóg niż samolotów, maszyny pracowały więc na pełnych obrotach. Rzeczą normalną były dwa, a nawet trzy kursy robione przez tę samą załogę w ciągu jednego dnia, latali więc po dwanaście godzin. Potem całe dwa dni przeznaczali na odpoczynek.

Morgan mieszkał z resztą swojej eskadry w namiotach w bezpośrednim sąsiedztwie pasa startowego i samolotów. Oczywiście nie mieli żadnego cienia. Bezlitosne wrześniowe słońce prażyło namioty i piasek połyskujący na pasie. Z pewnością nie ma w krajach tropikalnych gorętszego miejsca niż trawiasty pas startowy, no może z wyjątkiem pasa wybetonowanego. Czasami panował tak nieznośny skwar, że na metalowym stabilizatorze dakoty można było smażyć jajka, co zresztą stanowiło jedyną rozrywkę na lądowisku. Od czasu do czasu wsiadali w któryś z dżipów eskadry, jechali na plażę i kąpali się w ciepławej wodzie Zatoki Bengalskiej, spłukując z siebie brudny szary piasek. Ale nie mogli się odświeżyć, ponieważ woda była zbyt ciepła i lepka.

Morgan chodził wiecznie oblepiony kamiennym pyłem unoszącym się w powietrze z nawierzchni pasa startowego, kiedy samolot startował lub podczas wypróbowywania silników. Kurz przedostawał się do żywności, papierosów, napojów i kocy, zmieszany z potem tworzył na ciele błotnistą skorupę. Toteż Filip nosił na sobie pleciony kapelusz i brudny kombinezon kupiony przed wyjazdem w tropiki, podobny do munduru polowego z cienkiego zielonego materiału. Z czasem zaczął zakładać tylko spodnie, więc górna część ciała była zupełnie brązowa od opalenizny. W ciągu trzech miesięcy tego dziwacznego życia połączonego ze zrzucaniem dostaw znacznie wydoroślał. Odarty ze wszystkiego, żyjąc wyłącznie pracą, stał się bardziej niezależny.

Na początku listopada Filip Morgan otrzymał od żony list, pierwszy od czasu, gdy wyjechał z Anglii. Szczęśliwy i podekscytowany zaniósł go do swego namiotu. Siedząc na pryczy w upalnym cieniu, otworzył kopertę i zaczął czytać:

Kochany Filipie,

Będzie to okropny list i sama nie wiem, jak go zacząć, ale tak naprawdę to jakbyśmy nigdy nie byli małżeństwem, zgodzisz się chyba, nie mieliśmy takiego normalnego domu, i w ogóle. Kiedy zginął Jack, ty byłeś taki cudowny, zaopiekowałeś się mną. On oczywiście chciał, żebyśmy byli razem, więc po prostu musieliśmy, i przecież było wspaniale, ja nigdy nie będę żałowała ani przez minutę. A ty?

Cóż, teraz nareszcie poznałam kogoś, kto może mi zapewnić odpowiednie warunki, a przecież Jack zawsze chciał dla mnie jak najlepiej. To straszne, że nie poznałam najpierw jego, ale cóż, tak to już bywa, prawda?

Tak się zastanawiam czy odgadłbyś, kto to może być? To Jack Bristow. Czy to nie zabawne, że ma tak samo na imię? Naszła mnie ta myśl, zaskoczyła mnie niczym grom z jasnego nieba któregoś ranka: tego właśnie chciałby dla mnie mój pierwszy Jack! Oczywiście natychmiast pomyślałam o tobie i, kochanie, czułam się okropnie. Oboje z Jackiem rozmawialiśmy o tym wczoraj po przedstawieniu i on zadecydował, że muszę ci o tym napisać, mój drogi. Och, tak się czułam, że aż nie mogłam spać. Dziś rano znów go zapytałam, a on powtórzył, że muszę ci napisać, bo jak nie, to już więcej go nie zobaczę, więc się zgodziłam i on powiedział, że powinnam cię poprosić o jakiś dowód, rachunek hotelowy czy coś takiego, tak żebym mogła wystąpić o rozwód i zakończyć raz na zawsze tę całą sprawę i wyjść za niego.

Tak, czuję, że to trochę nie w porządku, ale to chyba jedyny sposób. Myślę, że możesz coś załatwić w Kalkucie czy gdzie. Dobrze będzie, jak załatwisz to przed przyjazdem, tylko proszę, pośpiesz się, bo Jack ma pracę w Ministerstwie Lotnictwa jeszcze tylko przez dwa miesiące, a to okropne tak nie mieć wyklarowanej sytuacji ani w jedną, ani w drugą stronę, zwłaszcza że między nami to był błąd od samego początku, nie uważasz? Mam nadzieję, że pozostaniemy bardzo dobrymi przyjaciółmi, choćby przez wzgląd na tamtego kochanego Jacka.

Zawsze ci przyjazna,

BOBBY

Przez jakąś godzinę Filip Morgan tkwił w nagrzanym namiocie, bez przerwy obracając w rękach ów cri du coeur. Siedział na pryczy obnażony do pasa. Łzy wyżłobiły cienkie bruzdy w błocie pokrywającym mu policzki i mieszając się ze strumieniami potu ze skroni, spływały po szyi na klatkę piersiową i wreszcie ginęły w równomiernym strumieniu oblewającym całe ciało. Po godzinie drżącymi rękoma zapalił papierosa. Potem przyszedł porucznik Scott, który mieszkał w tym samym namiocie. Wrócił z wyprawy znad gór północnej Birmy i Morgan milcząc podał mu list. Scott miał ledwo napoczętą butelkę indyjskiego dżinu i... współczucie, dał Morganowi tak jedno, jak i drugie, a nawet dodał jeszcze butelkę piwa z przydziału dowódcy dywizjonu. Z wolna dotkliwe cierpienie zelżało do tępego bólu, nieodłącznego zresztą wśród wielu uciążliwości, boleści i smutków składających się na życie wokół pasa startowego Cox’s Bazar.

Oczywiście nic nie mógł zdziałać w kwestii rozwodu. W całym rejonie przebywało wtedy tylko pięć Europejek, pielęgniarek, i około siedemdziesięciu tysięcy mężczyzn, nie było też hoteli, w których mógłby się starać o rachunek, nawet gdyby znalazła się jakaś kobieta. Był za daleko od Anglii i zbyt wyczerpany i zajęty wojną, aby cokolwiek zrobić w tej sprawie. Przestał pisać do domu, nie odpowiedział też na tamten list. Pogrążył się w apatii, na którą złożyły się upał, pył i pot, i dołączył do dziesięciu procent posępnych mężczyzn Dowództwa Azji Południowo - Wschodniej porzuconych przez żony.

W tym okresie Morgan w ciągu długich godzin czasu wolnego mógł się cieszyć rozrywką, której odmówiono innym pilotom eskadry. Wzdłuż pasa startowego rozlokowano eskadrę spitfire’ów, a jej dowódca latał niegdyś z Morganem w Afryce. Spitfire’y zaopatrzone były w dodatkowe zbiorniki na paliwo i odbywały loty daleko na południe Birmy, trochę bombardując, zrzucając dostawy na spadochronach i przede wszystkim ostrzeliwując.

Morgan zrobił dwie tury w spitfire’ach, a kiedy nie był zbyt obciążony pracą, mógł wypożyczyć maszynę i wznieść się w czyste, chłodne powietrze na wysokość dziesięciu lub piętnastu tysięcy stóp w czymś, co naprawdę latało. Raz czy dwa zastąpił jakiegoś pilota spitfire’a, który właśnie zachorował, i wraz z załogą wziął udział w akcji bojowej. Ostatni raz zdarzyło się to dwudziestego piątego listopada. Mniej więcej dwa tygodnie po otrzymaniu pamiętnego listu od żony. Spitfire’y otrzymały wtedy nader trudne zadanie zbombardowania japońskich łodzi i statków na rzece Irawadi, między Prome i Jandunem.

Wypadek, który się wtedy wydarzył, był wprost nieprawdopodobnie bezsensowny. Morgan leciał starym, mocno sfatygowanym spitfire’em, przez pół roku wystawionym pod gołym niebem na przemian na ulewy i prażące słońce, nie sprawdzonym pod względem technicznym. Wszystkie urządzenia działały o tyle, o ile, żadne nie było niezawodne w przeciwieństwie do innych spitfire’ów, na których Morgan latał wcześniej. Mimo to cieszył się, że dano mu szansę pilotowania samolotu, i wystartował z eskadrą do Birmy. Leciał na zapasowym zbiorniku paliwa przyczepionym do kadłuba, gdy nagle, niedaleko Zalun, kiedy zniżyli się nad Irawadi do wysokości dwustu stóp, silnik zaczął się dławić. Morgan poderwał samolot w górę i przełączył dopływ paliwa na zbiorniki skrzydłowe, ale to nie pomogło. Przez jakiś czas rozlegał się jeszcze warkot, po czym silnik zgasł na dobre.

Wtedy Filip Morgan zameldował przez radio dowódcy eskadry: - Tu Pomarańcza, wzywam Charliego. Przykro mi, Pete, ale maszyna mi nawala. Chyba brakuje paliwa. Muszę lądować. Powtarzam, muszę lądować. - Rozłączył się i całą uwagę skoncentrował na lądowaniu.

Był na wysokości około tysiąca stóp, kiedy zatrzymało się śmigło. Rzecz niezwykła, stanęło w poprzek pola widzenia. Pod sobą miał niewielkie lasy, szeroką rzekę i pola ryżowe - małe przestrzenie poprzedzielane nasypami ziemi o wysokości około stopy. Nie miał innego wyjścia, musiał lądować na tych poletkach. Zakreślił wąskie półkole szybując płasko, gotując się do lądowania bez podwozia. Wzbił się ponad rzeką, obniżył lot i w wielkim tumanie kurzu wylądował na wysuszonych polach. Samolot kołysał się gwałtownie z boku na bok, rozbijając się znacznie, aż wyhamował.

Filip Morgan wyszedł z katastrofy bez szwanku. Wyskoczył z samolotu z pakietem bezpieczeństwa i rewolwerem w ręku. Szybki przegląd wykazał, że zbiorniki na skrzydłach są puste, nie napełniono ich przed startem. Za to wskaźnik paliwa w kabinie pilota, po przełączeniu na zbiorniki skrzydeł, nadal stał na FULL.

Sytuacja była niewesoła. Morgan znalazł się w środku kraju okupowanego przez wroga i nie znał ani słowa w tutejszym języku. Gdyby był o jakąś milę bliżej Cox’s Bazar, nie oddalałby się od rozbitego spitfire’a w nadziei, że przyślą lekki samolot, na przykład L5, który go stąd zabierze. Ale pobieżna kalkulacja wykazała, że dla L5 odległość jest za duża. Musiał polegać całkowicie na sobie, jeżeli nie chciał się potulnie poddać. Zabrał pakiet bezpieczeństwa i rewolwer i pobiegł do najbliższego lasu, jakieś trzysta jardów przez pola ryżowe. Tu padł, dysząc ciężko.

Odpoczywając zaczął analizować swoje położenie. Musiał za wszelką cenę wrócić do Cox, chociaż wiedział, że będzie to bardzo trudne. Od linii frontu dzieliło go niemal pięćset mil kraju opanowanego przez wroga. Japończycy nie byli bezwzględnymi okupantami, ale sytuację pogarszał fakt, że Morgan znalazł się w kraju górzystym, kraju tropikalnej dżungli. W pakiecie bezpieczeństwa miał wprawdzie zapas żywności i leków na dwa lub trzy dni, lecz nie starczyłoby tego na tak długą wędrówkę. Poza tym okolica, w której wylądował, była stosunkowo gęsto zaludniona i znajdowało się tu dużo pól uprawnych. Jego przymusowe lądowanie obserwowało zapewne wielu ludzi, może nawet Japończycy. Musiał jednak zaryzykować i ruszyć na zachód. Przecież i tak już bardziej nie mógł pogorszyć swego położenia. Poddać mógł się zawsze.

Powędrował więc na zachód ścieżką przez dżunglę, z trudem przedzierając się przez poszycie. Było wczesne popołudnie, panował skwar i muchy dręczyły go niemiłosiernie. Po jakiejś godzinie marszu, pokonawszy w tym czasie około trzech mil, Morgan usiadł, żeby odpocząć, ponieważ był zlany potem z wyczerpania. Zmęczenie oślepiło go tak dalece, że nie zauważył skradających się za nim ludzi, nie zdawał sobie sprawy, że ktoś przy nim jest. Ocknął się dopiero, gdy usłyszał głos: - Anglik. - Odwrócił się błyskawicznie: stało nad nim czterech Birmańczyków z karabinami w rękach i dzikimi, zawziętymi twarzami. Ubrani byli po cywilnemu.

Morgan pomyślał, że to już koniec.

Dowódcy pouczali go, że tubylcy dzielą się na kilka kategorii. Mogli to więc być rozbójnicy, gotowi bezzwłocznie go zamordować dla zdobycia ubrań i rewolweru. Mogli być stronnikami Japończyków, którzy zamordują go i w dowód lojalności zaniosą Japończykom jego głowę, zarabiając w ten sposób kilka rupii. Mogli to być członkowie Birmańskiej Armii Niepodległościowej, która walczyła przeciwko Brytyjczykom, zanim Japończycy napadli na Birmę, a teraz mówiono, że walczy dla Anglików. W najlepszym razie mogli to być wystraszeni chłopi, nie bardzo wiedzący, co z nim zrobić. Morgan nie wiedział, co to za ludzie, i nie mógł się dowiedzieć, bo nie znał języka.

Zapytał po angielsku, kim są, lecz albo nie potrafili, albo nie chcieli mu powiedzieć. Wycelowali w niego karabiny i odebrali mu rewolwer, pozostawiając jednak chlebak i pakiet bezpieczeństwa. Dwaj stanęli za nim i poszturchując go karabinami kazali mu iść. Pozostali dwaj ruszyli gęsiego przodem, prowadząc go ścieżką w głąb dżungli, w kierunku zachodnim.

Szli tak mniej więcej przez dwie godziny. Morgan nie nawykł do marszu w tropikach, a było to bardzo upalne popołudnie. Szedł na oślep, pot spływał z niego ciurkiem. Był do cna wyczerpany. Nie wiedział, dokąd idą, ale też nie dbał o to, tak wielkie czuł zmęczenie.

O zmierzchu dotarli do jakiejś wioski liczącej nie więcej niż piętnaście, może dwadzieścia domostw. Wepchnięto go do czegoś, co musiało służyć za wiejski areszt. Była to niewielka chata z bardzo grubego bambusa, bez okna, za to z masywnymi żelaznymi zasuwami i kłódką w drzwiach. Morgan osunął się na ziemię kompletnie wyczerpany. Po jakimś kwadransie nieco oprzytomniał i mógł zainteresować się otoczeniem. Chata stała w ogrodzie albo w obrębie domostwa, między nią a domem rozłożyli się obozem jacyś mężczyźni i smażyli coś na ognisku rozpalonym z drewien. Po chwili drzwi otworzyły się i wsunięto przez nie miskę gotowanego ryżu z kawałkami ryby na wierzchu oraz gliniany garnek z wodą.

Po godzinie znów otworzono drzwi i uzbrojony strażnik zaprowadził go do budynku. Ściemniło się już zupełnie, toteż główne jego pomieszczenie oświetlały dwie latarnie sztormowe. Był to prosty dom z drewnianych bali, ze strzechą z liści palmowych, podłogą podwyższoną o jakieś cztery stopy nad ziemią; w środku znajdował się stół i krzesła. Dom był pełen młodych mężczyzn uzbrojonych w karabiny, rewolwery lub pistolety automatyczne. Wielu z nich miało też da - długie proste stalowe noże z niekształtnymi drewnianymi rękojeściami.

Za stołem siedział młody mężczyzna o krótko ostrzyżonych włosach i wychudłej ogorzałej twarzy. Ubrany był w longyi i marynarkę koloru khaki. Na jednej ręce miał białą opaskę z dużą czerwoną gwiazdą pięcioramienną. Za nim na podłodze siedziała po turecku młoda kobieta.

- Niech pan siada, tam - powiedział całkiem poprawnie po angielsku. Morgan usiadł na krześle przy stole, za nim ustawili się strażnicy. Spojrzał na czerwoną gwiazdę i pomyślał: komunista. To zupełnie wytrąciło go z równowagi. W pouczeniach dowódców nie było nic na temat komunistów, nie wiedział więc, jak reagować.

Mężczyzna zapytał Morgana, jak się nazywa, kim jest i jakimi samolotami latał. Morgan swobodnie odpowiedział na te pytania. Wtedy w Birmie złagodzono już znacznie przepisy dotyczące więźniów podających informacje wrogowi. Dawniej bywały przypadki torturowania jeńców przez Japończyków dla uzyskania informacji, których ujawnienie wcale by nie zaszkodziło sprawie aliantów. Wielu z nich zginęło mężnie, ale niepotrzebnie. Teraz przyjęto inną taktykę: zmieniano szyfry i fale radiowe natychmiast, gdy ktoś dostał się do niewoli. Powołano specjalną komórkę odpowiedzialną za te zmiany. Więźniowie, którym grożono torturami, mogli więc mówić.

- Skąd pan leciał? - padło pytanie.

- Z Cox’s Bazar - odparł Morgan.

Zapytano go o zadanie. Powiedział im, że miał zniszczyć japońskie okręty wojenne na rzece.

- Hę samolotów Brytyjczycy mają w Cox’s Bazar?

Jak dotąd Morgan nie widział żadnego Japończyka.

- Zanim odpowiem na to pytanie - rzekł - czy mógłbym wiedzieć, kim pan jest?

- Proszę odpowiedzieć na pytanie - nalegał mężczyzna. - Ile samolotów Brytyjczycy mają w Cox’s Bazar?

- To się zmienia z dnia na dzień - odparł Morgan. - Proszę, żeby mnie zaprowadzono do jakiegoś oficera.

- Ja jestem oficerem - wyjaśnił mężczyzna. - Jestem kapitanem Birmańskiej Armii Niepodległościowej. Kapitan Utt Nee. - Przerwał, ale po chwili oznajmił: - Nie mam czasu do stracenia. Ostrzegam, jeśli nie będzie pan odpowiadał na pytania, źle się to dla pana skończy.

- Robię, co mogę - rzekł Morgan - ale akurat na to pytanie niełatwo mi odpowiedzieć. Samoloty są przecież w ciągłym ruchu. Jednego dnia może być nie więcej niż pięćdziesiąt maszyn na wszystkich pasach startowych w Cox, kiedy indziej trzysta albo i więcej. To się ciągle zmienia.

Ta informacja wywołała zamieszanie wśród mężczyzn. Utt Nee powiedział:

- Kłamiesz, Angliku. Nigdy nie mieliście trzystu samolotów na całym froncie birmańskim.

- Wcale nie kłamię. Biorę pod uwagę zarówno maszyny transportowe, jak i samoloty liniowe. Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie lotniska w Bengalu, to pełna liczba samolotów na tym froncie dochodziłaby do trzech tysięcy. Jest też Amerykańskie Lotnictwo Strategiczne, równie potężne jak nasze. - Mówił dalej podając liczby, bo zauważył, że te informacje wywierają na Birmańczykach duże wrażenie. Pytali też o liczbę czołgów i dział, ale chociaż wiedział co nieco na ten temat, udał, że nie jest zorientowany. Te dane nie były tak imponujące. - Jestem z Królewskiego Lotnictwa Brytyjskiego - wyjaśnił. - Widzimy czołgi i działa w miejscach składowania i na drogach, ale pojęcia nie mam, ile ich może być. Mógłbym tylko zgadywać.

Mężczyzna powiedział coś po birmańsku, po czym odprowadzono Morgana z powrotem do aresztu. Nie było tu łóżka ani żadnych sprzętów. Widocznie miał spędzić noc na gołej ziemi, a nie było zbyt czysto. W ciemnościach, bo przez bambusowe ściany przebijało niewiele promyków światła dochodzącego z domu, Morgan usiadł w kącie opierając się o ścianę, wyciągnął nogi na ziemi i czekał, aż zmorzy go sen.

Pół godziny później znów otwarto drzwi. Wstał. Weszli strażnicy, a z nimi młoda Birmanka, którą już widział przedtem siedzącą na podłodze za Utt Nee. Trzymała dwa koce.

- Przyniosłam koce. Bardzo tu ubogo, musi pan spać na ziemi. Jeśli będzie pan musiał spędzić tu też następną noc, mój brat każe zrobić pryczę - powiedziała po angielsku.

- To bardzo miło z waszej strony - rzekł biorąc koce. - Te koce w zupełności wystarczą.

- Czy miał pan dość jedzenia i picia? - spytała.

- Dostałem ryż. Głodny nie jestem, prosiłbym tylko jeszcze o dzbanek wody.

Wydała strażnikom polecenie po birmańsku i jeden z nich poszedł po wodę.

- Czy wasi ludzie walczą przeciwko Japończykom? - zapytał.

- Na to może panu odpowiedzieć mój brat - usłyszał.

- Bardzo dobrze mówi pani po angielsku - zauważył z podziwem.

Roześmiała się. - Powinnam. Przez trzy lata pracowałam w Rangunie dla braci Stevens. Byłam osobistą sekretarką Jamesa Stevensa. Przedtem chodziłam do szkoły średniej w Rangunie.

- Co zamierzacie ze mną zrobić? - pytał dalej.

- Właśnie trwa narada. Prawdopodobnie wydamy pana Japończykom.

- Brytyjczycy sowicie by was wynagrodzili, gdybyście mnie dostarczyli im bez szwanku - zapewnił. - Jest to napisane na chusteczce do nosa, którą mam w chlebaku.

- Wiemy o tym, panie Morgan - powiedziała z lekką przyganą. - Nie zależy nam na okupie. Są ważniejsze sprawy, od których będzie zależało, co z panem zrobimy.

- Nie chciałem być niegrzeczny - rzekł z zakłopotaniem.

Wrócił strażnik z glinianym garnkiem. - Jest woda dla pana. Nic więcej pan nie potrzebuje? - zapytała dziewczyna.

- Chyba nie.

- Wobec tego dobranoc - pożegnała go i wyszła, a strażnicy zamknęli za nią drzwi.

Morgan stał w chacie z kocami w ręku i rozmyślał. Dziewczyna mówiła zupełnie jak Angielka, chociaż z całą pewnością była Birmanką. Zdradzał ją tylko śpiewny akcent. Miała szeroką żółtawą twarz, skośne oczy i proste czarne włosy związane w węzeł z tyłu głowy. Ubrana była w typowy strój birmański, nosiła sandały na bosych stopach.

Przygotował sobie legowisko z koców na ziemi i położył się dokładnie owinięty, by zabezpieczyć się przed moskitami. Wkrótce zasnął.

O świcie wyprowadzono go, pozwolono umyć się w wiadrze i pójść do latryny. Dostał ryż, a po godzinie znów zaprowadzono go do chaty. Tym razem w pomieszczeniu było mniej osób. I znów Utt Nee, Birmańczyk z czerwoną gwiazdą na ramieniu, zadawał mu pytania, a dziewczyna siedziała z tyłu na podłodze.

- Ilu żołnierzy mają Brytyjczycy w Cox i okolicy?

- Dokładnie nie wiem, ale dość dużo. Samych Anglików jest może niewielu, lecz z innymi nacjami, głównie wojskiem indyjskim, mogą być trzy lub cztery dywizje - odparł Morgan.

- Czyli czterdzieści lub pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy? Nie radzę kłamać.

- Tak, mniej więcej. Ale niewiele wiem o armii.

Między otaczającymi go ludźmi nastąpiła szybka wymiana zdań po birmańsku.

- Jeżeli Brytyjczycy mają tylu żołnierzy, to dlaczego nie atakują? - zapytał Utt Nee.

- Atakują na północy i na Czinduin. Teraz, gdy wojna z Niemcami dobiega końca, wszyscy ściągną tutaj. Do wiosny opanujemy całą Birmę - podkreślił Morgan.

Birmańczyk przypatrywał mu się uważnie. - Jak to... wojna z Niemcami dobiega końca?

- Dotarliśmy już do Renu - odpowiedział Morgan.

- Do rzeki Ren? Między Niemcami a Francją?

Pokój napełnił się gwarem podnieconych głosów. Birmańczycy pytali z przyjęciem, usiłując zapędzić go w kozi róg i przyłapać na zaprzeczaniu własnym słowom. Przynieśli mały atlas szkolny i kazali mu pokazać Ren i tereny zajęte przez wojska brytyjskie i amerykańskie. Wreszcie przestali go wypytywać. Siedział teraz i nikt nie zwracał na niego uwagi, podczas gdy oni naradzali się po birmańsku.

W pewnej chwili Utt Nee zwrócił się do niego: - Czy zna pan majora Williamsa?

- Nigdy nie słyszałem tego nazwiska - kategorycznie zaprzeczył Morgan.

Utt Nee dał znak i Morgana wyprowadzono. Wychodząc, słyszał gorączkowe rozmowy w języku birmańskim. Strażnicy stanęli przed wejściem do chaty. Morgan obejrzał się i zobaczył dziewczynę.

- Panie Morgan, ja też chciałam panu zadać Jolka pytań - powiedziała.

- Proszę.

- Przede wszystkim muszę pana ostrzec: proszę mówić tylko prawdę. To dla nas bardzo ważne: musimy wiedzieć, co się dzieje poza granicami Birmy. Od trzech lat wiemy tylko to, co Japończycy uznają za stosowne nam powiedzieć. Jest to ważne i dla pana, bo jeśli mój brat przyłapie pana na choćby jednym kłamstwie, to każe pana zabić. W ubiegłym roku zmienił nazwisko. Teraz nazywa się Utt Nee, co znaczy Czerwona Igła. Wie pan, dlaczego tak go nazwali?

Morgan uśmiechnął się: - No, łatwo zgadnąć.

Wahała się. - Sprawia pan wrażenie dzielnego człowieka - rzekła wreszcie. - Chcę, żeby pan był ostrożny i mówił nam wyłącznie prawdę.

- Jeniec wojenny wcale nie musi mówić - zauważył Morgan.

- Jesteście narodem cywilizowanym, więc wiecie o tym. Jeśli zamierzacie mnie zabić za kłamstwa, lepiej będzie, jeśli w ogóle przestanę mówić.

Nie odzywała się przez chwilę. - Ja panu wierzę - powiedziała wreszcie.

- Myślę, że dotychczas mówił pan prawdę. Ale niektórzy z tych tam - wskazała na dom - uważają, że nakłamał pan dla ratowania własnej skóry.

- Nic na to nie poradzę. Starałem się odpowiadać zgodnie z prawdą, ale wypytywali mnie o wiele rzeczy, o których nie mam pojęcia.

- Jak pan sądzi, kiedy Anglicy zaatakują? Kiedy zejdą tu, do delty?

- Nie wiem. Cokolwiek bym odpowiedział, byłyby to tylko moje przypuszczenia. Gdyby się okazało, że się pomyliłem, uznalibyście, że kłamałem, i kazali mnie zabić.

- Ale musimy przecież czegoś się trzymać. Inaczej skąd mamy wiedzieć, co robić?

Po chwili milczenia rzekł: - Pani brat mówił, że reprezentujecie Birmańską Armię Niepodległościową. Jeżeli jesteście tymi, o których myślę, to wy właśnie walczyliście przeciwko nam, kiedy Japończycy wypędzili nas z Birmy. Zabiliście mnóstwo naszych ludzi. Niektórzy byli torturowani.

Śmiało patrzyła mu w oczy. - To prawda - przyznała pewnym głosem.

- Walczyliśmy o niepodległość. Wystarczająco długo wy, obcokrajowcy, wyzyskiwaliście nas. Niewiele wiem o torturach, ale my rozgrywamy wojny z większą zaciętością niż wy. Wy jesteście dobrzy dla wszystkich jeńców, bez względu na to, jak źli czy zdradzieccy by oni byli. Nasi nie są tak łagodni.

Pilot uważnie się jej przyglądał: - Czy nadal walczycie z Japończykami przeciwko nam?

Zareagowała gwałtownie: - Nigdy więcej z Japończykami!... - przerwała na chwilę, potem jednak kontynuowała: - Jesteśmy, jak już powiedziałam, Birmańską Armią Niepodległościową. Wy, Brytyjczycy rządziliście tu tylko po to, żeby na nas zarobić. Wykorzystywaliście nasze drewno tekowe i ryż, sprzedawaliście je po wysokich cenach, a pieniądze zabieraliście dla siebie. Japończycy przyrzekli nam niepodległość, więc walczyliśmy u ich boku, żeby wypędzić Brytyjczyków. - Uśmiechnęła się cynicznie.

- Potem przekonaliśmy się, że Japończykom chodziło tylko o to, żeby przekształcić nas w kolonię od nich zależną. Zabierali wszystko, nawet maszyny do szycia, i wywozili do Japonii. Płacą naszym kulisom w kasach papierowymi pieniędzmi produkowanymi przez nasze maszyny. Nasz kraj jest zrujnowany, znaleźliśmy się w gorszej sytuacji niż kiedykolwiek przedtem.

- Chcielibyście, żeby wrócili tu Brytyjczycy? - zainteresował się Morgan.

Przez chwilę milczała. - Jeśli o mnie chodzi, to tak - przyznała w końcu. - Nauczyliśmy się jednego: jesteśmy za słabi, żeby stawić opór silnym narodom. Jeśli już musimy mieć obcokrajowców w naszym kraju, to wolałabym Brytyjczyków albo Amerykanów, a Brytyjczyków znamy lepiej. Nie jesteśmy skłóceni, większość Birmańczyków świetnie się dogaduje z Brytyjczykami. Ale być rządzonym przez waszych angielskich sahibów, którzy wywyższają się tylko z powodu koloru skóry... to jest nie do zniesienia. Tego już nie będziemy tolerować. Gdybyście znów próbowali nam taki układ narzucić, to wymordowalibyśmy wszystkich Anglików w tym kraju.

- Ode mnie zaczynając - zauważył Morgan.

Dziewczyna roześmiała się na to, a strażnicy spojrzeli na nią niepewnie, marszcząc brwi. Nie rozumieli ani słowa po angielsku. - Od dawna nie mieliśmy żadnego Anglika na tyle blisko, żeby go zabić. Może zachowamy pana jako ciekawy okaz.

Morgan ożywił się. - A co z Japończykami? Czy wasi ludzie zabili jakichś Japończyków?

- Trochę. Gdy usłyszymy o jakimś bardzo małym patrolu w dżungli, mój brat wysyła ludzi, którzy ich otaczają. Wtedy zabijamy wszystkich i zabieramy broń. W ten sposób zyskujemy trochę broni dla naszego wojska działającego w ukryciu... - Spojrzała na niego: - Kiedy Brytyjczycy mogą tu dotrzeć? Musimy o tym wiedzieć.

Potarł podbródek. - Trudno powiedzieć. Po prostu nie wiem. Wiem tylko, że niedługo, myślę, że już się zaczęło na północy. A jak się zacznie, to się rozpęta bardzo szybko... - przerwał zastanawiając się. - Jest listopad, pora monsunowa zaczyna się w czerwcu. Nie sądzę, żebyśmy dotarli aż tak daleko przed czerwcem następnego roku, ale to niewykluczone.

- Dlaczego sądzi pan, że przyjdziecie tak szybko?

- Po ilości samolotów, statków i wszelkiej broni. Zalewamy was tym teraz, gdy wojna w Europie dobiega końca. No i ludzie. Choćby ja. Jeszcze cztery miesiące temu byłem w Anglii, a teraz jestem tutaj. Takich jak ja są w Bengalu setki tysięcy.

- Och... cztery miesiące temu był pan w Anglii?

- Zgadza się - odparł.

- Jak się miewa Churchill? Mam nadzieję, że dobrze? To wspaniały człowiek.

- Ma się świetnie. Nadal jest premierem.

Zastanawiała się przez chwilę. - A Deanna Durbin? Z nią też wszystko w porządku?

Mrugnął, po czym powiedział: - Chyba tak. Widziałem ją niedawno w jakimś filmie.

- Bardzo podobają mi się filmy, w których ona gra, wszystkie od Ich stu i ona jedna. Roześmiała się. - A Rita Hayworth?

- Widziałem ją w Modelce tuż przed wyjazdem z Londynu. Była urocza. Tańczy teraz znakomicie.

Dziewczyna westchnęła. - Tutaj oglądamy same japońskie filmy propagandowe o ludziach, którzy gapią się na drzewa wiśniowe i idą na wojnę umierać za cesarza. Są potwornie nudne.

- Niech się pani nie przejmuje. To już nie potrwa długo - pocieszył ją.

- Czy zna pan majora Williamsa?

Potrząsnął głową. - Nie, nie znam. A kto to taki?

- Jest pan absolutnie pewien? - nie dowierzała.

- Nie znam go. Co to za jeden? Czy on tu jest?

Nieco zniżyła głos. - Pamiętam go. Kupował dla firmy „Everett i Fraser”. Młody rudzielec. Mówią, że jest w Bassein i próbuje zwerbować ludzi do czegoś, co nazywa „Wojskiem V”. V ma oznaczać zwycięstwo, z angielskiego. Brat widział go dziesięć dni temu. Williams mówi, tak samo jak pan, że niedługo przybędzie tu mnóstwo Anglików. Utt Nee nie wierzył mu, ale teraz pan potwierdził to wszystko. Dlatego tak długo tam to wszystko roztrząsają. Nie wiedzą, co zrobić.

- Rozumiem - mruknął Morgan z namysłem.

Przez chwilę nie odzywali się do siebie. Wartownicy czekali cierpliwie w pobliżu. Dla nich czas nie miał znaczenia.

- W jaki sposób major Williams przybył do waszego kraju? - zapytał wreszcie Morgan.

- Mówią, że przywieźli go tu jakimś małym samolotem. W nocy samolot odleciał, bez niego. Nie wiem, czy to prawda.

Morgan skinął głową. Wydawało się to prawdopodobne. Wiedział, że jest eskadra L5 przeznaczona do zadań specjalnych, chociaż dla L5 lot z Cox do Bassein był za długi. Gdyby jednak zdołał się jakoś skontaktować z tym Williamsem, to może tamten mógłby go zabrać samolotem?

- Wszystko jest w waszych rękach. Jeśli nadal chcecie igrać z Japończykami, to wydajcie mnie im, martwego lub żywego. Gdybyście jednak zmienili zamiary i chcieli pomóc Brytyjczykom, powinniście mnie przekazać majorowi Williamsowi.

- Gdyby to ode mnie zależało, zrobiłabym to drugie - oświadczyła.

Roześmiał się. - Jako strona zainteresowana nie powinienem zabierać głosu.

Śmiała się razem z nim, a strażnicy patrzyli na nich nic nie rozumiejąc. - Niech pan wraca do chaty - powiedziała. - Ja pójdę porozmawiać z bratem.

Morgan przeleżał cały dzień w areszcie, od czasu do czasu zerkając przez bambusowe pale na dom. Z pomieszczenia, w którym go wypytywano, dochodził nieprzerwanie dźwięk rozmów. Dwukrotnie słyszał podniesione głosy, jakby wybuchła sprzeczka. Raz czy dwa miał nawet wrażenie, że dojdzie do bójki. Birmańczycy kręcili się wciąż wchodząc do domu i wychodząc. Byli to wyłącznie mężczyźni, przy tym niewiarygodnie młodzi. Niewprawnym okiem oceniał ich na niewiele ponad piętnaście lat, a z pewnością wszyscy mieli poniżej dwudziestu pięciu. W małej chacie było nieznośnie gorąco, do tego przez cały dzień nękały go muchy.

O zmierzchu znów zaprowadzono go do tamtego domu. Utt Nee stał za stołem. - Rozmawiał pan z moją siostrą - powiedział.

- Owszem. Odpowiadam na pytania każdemu, kto mi je zadaje. I mówię prawdę, jeśli tylko ją znam. - Instynktownie bał się myśli, że mogą go posądzić o okazywanie zainteresowania miejscową kobietą.

Birmańczyk skinął głową. - Mówiła mi. Pan zna nasze... nasze położenie. Ten major Williams z waszej armii jest niedaleko Bassein. Chciałby, żebyśmy robili pewne rzeczy, i opowiadał nam piękne historie o zamierzeniach Anglików. Z początku nie wierzyłem w to jego gadanie.

Morgan milczał.

- Teraz znów pan opowiada takie same piękne historie, i w końcu nie wiemy, jak dalece w nie wierzyć. Dlatego postanowiłem wysłać pana do tego majora Williamsa na dowód, że mu wierzymy. On za to musi nam dostarczyć pięćset granatów ręcznych i pięćdziesiąt lekkich karabinów maszynowych z dwustoma nabojami do każdego. Nie możemy zrobić tego, co prosi, dopóki nie otrzymamy granatów i karabinów. Jeśli nam ufa, to je dostarczy... - Przerwał, po czym mówił dalej: - Daję mu coś za coś. Posyłam pana w dowód naszego zaufania. On w dowód swojej dobrej woli ma dać granaty i karabiny. Nie zamierzam pracować dla niego na ładne oczy. Zdarzało się już, że nas na to nabierali.

- Jak daleko stąd do Bassein? - zapytał Morgan.

- Około pięćdziesięciu mil. Wyślę pana do tego Anglika z małym patrolem pod wodzą mojego porucznika, Thet Shaya. Wybiorą takie ścieżki, żebyście byli jak najdalej od Japończyków. Nie mogę sam z panem iść, a szkoda. Muszę o wszystkim donieść mojemu dowódcy, więc udam się w kierunku Pegu.

- Nie macie urządzeń sygnalizujących... telefonów polowych czy radia? - zapytał Morgan po chwili namysłu.

- Nie mamy żadnych nadających się do użytku. To też musi nam dostarczyć ten major, jeśli mamy walczyć po stronie Brytyjczyków. Potrzebujemy małe radioodbiorniki i ludzi, którzy potrafią się nimi posługiwać.

- Co mam powiedzieć majorowi Williamsowi? Chcecie, żebym ja coś przekazał, czy zrobi to wasz człowiek, ten Thet Shay? Chętnie pomogę, jeśli będę mógł.

Utt Nee nie odzywał się przez chwilę. - Thet Shay nie mówi po angielsku. Nie wiem, jak ten Anglik zna nasz język. Kiedy ja go spotkałem, mówiliśmy cały czas po angielsku. Wiem, że trochę zna birmański.

- Pan mówi doskonale po angielsku. Kim pan był przed wojną? - zapytał Morgan.

- Studentem na uniwersytecie w Rangunie. Miałem zostać inżynierem. Pewnie dziwi to pana? Wy, Anglicy, uważacie nas za dzikusów. A tak naprawdę to nasza religia i kultura są znacznie starsze od waszej. W waszym kraju ludzie czytają i piszą od niedawna. W Birmie już ponad tysiąc lat temu w szkołach religijnych uczono czytać i pisać wszystkich chłopców, a mimo to macie czelność wywyższać się. Przewyższyliście nas tylko w jednym. Wie pan w czym?

- Nie - przyznał Morgan. Był na tyle rozsądny, by cierpliwie wysłuchać tej tyrady.

- Proch armatni - powiedział Utt Nee. - Poznaliście zastosowanie broni palnej przed nami i podbiliście nasz kraj.

- Ale udało się wam wygonić nas w 1942 roku - rzekł Morgan.

Utt Nee roześmiał się. - A teraz powie pan: i ci wariaci mówią o współpracy z majorem Williamsem w celu przywrócenia wpływów Brytyjczyków.

- Nie znam się na polityce - powiedział Morgan. - Wiem tylko, że żyjemy w okropnym, podłym świecie.

- Wiele nocy nie przespałem, zastanawiając się, kto jest szalony, Brytyjczycy czy moi rodacy, którzy chcą, żeby Japończycy pozostali w Birmie, czy może ja sam. - Roześmiał się cynicznie. - Jak pan sądzi, jeśli ułatwimy Brytyjczykom powrót do Birmy, to powieszą nas za to, że walczyliśmy przeciwko nim w 1942 roku?

Morgan potarł podbródek. - Nie wiem - przyznał. - To zależy od poczucia humoru...

- Jeśli o mnie chodzi, gotów jestem zaryzykować - oświadczył Utt Nee. - Nie widzę teraz lepszej szansy na niepodległość dla mojego narodu. Myślę też, że jesteśmy wystarczająco silni, żeby wymusić godziwy kompromis między waszymi i naszymi zapatrywaniami.

- Wygląda na to, że nasz rząd będzie musiał mniej się wtrącać i bardziej ruszyć głową... - zastanawiał się Morgan.

Usłyszeli z tyłu czyjeś kroki. Morgan odwrócił się i ujrzał dziewczynę wchodzącą do domu. - Powiedziałem mu, że postanowiłem go wysłać do Anglika razem z Thet Shayem - poinformował ją Utt Nee.

Skinęła głową: - Nic więcej nie da się zrobić.

- Chciałbym się upewnić, czy dobrze wszystko zrozumiałem - rzekł Morgan. - Nie zrobicie nic dla majora, dopóki wam nie dostarczy pięciuset granatów, pięćdziesięciu pistoletów Tommy lub Sten i po dwieście nabojów. Czy to mam przekazać?

- I jeszcze radioodbiorniki i ludzi, którzy będą je obsługiwali - wtrącił Utt Nee. - To też będzie nam potrzebne.

Pilot skinął głową. - Radioodbiorniki z obsługą. Chcecie, żebym ja to powiedział majorowi, czy ma to zrobić Thet Shay?

Utt Nee zwrócił się do dziewczyny: - Pamiętasz, czy major mówi po birmańsku?

Zmarszczyła brwi. - Nie wiem. Przez cały czas pracował w Rangunie. Jeżeli mówi, to niewiele.

- Wszelkie negocjacje z naszej strony będzie prowadził Thet Shay - zdecydował Utt Nee. - Nie sądzę, żeby pan mógł nam pomóc, panie Morgan. - Zwrócił się do dziewczyny po birmańsku: - Czy możemy liczyć na to, że Thet Shay dogada się z Anglikiem?

Odpowiedziała w tym samym języku: - Powinieneś raczej zapytać o to Thet Shaya.

Utt Nee wstał, podszedł do otworu służącego za drzwi frontowe i zawołał Thet Shaya. Przyszedł młody człowiek w longyi i tunice koloru khaki. Naradzali się długo w trójkę: dowódca, jego porucznik i dziewczyna. Wreszcie wrócili do Morgana, który przez cały czas siedział za stołem i czekał.

- To jest Thet Shay - odezwał się Utt Nee po angielsku. Morgan uniósł się zza stołu. Birmańczyk ukłonił się sztywno. - Podjęliśmy decyzję: pan nie weźmie udziału w negocjacjach, bo to by tylko zagmatwało sprawę. Moja siostra pójdzie z Thet Shayem i będzie tłumaczyła rozmowę z Anglikiem. Jeżeli Williams powie, że da nam broń, wtedy ja udam się do niego z pułkownikiem Ne Winem i uzgodnimy szczegóły.

- A jak powie, że nie da broni, to zabierzecie mnie z powrotem i oddacie w ręce Japończyków? - zapytał Morgan.

Utt Nee roześmiał się. - Nie sądzę. Na razie nie żyjemy w zgodzie z Japończykami. - Znowu się roześmiał.

- Cóż, mam nadzieję, że major Williams dojdzie z wami do porozumienia - westchnął pilot. - Co do mnie, to zrobię, co będę mógł, żeby wam pomóc.

- Powiedziałem Thet Shayowi, że wyruszacie o świcie. W okolice Bassein powinniście dotrzeć w ciągu dwóch dni. Odszukanie Anglika może wam zająć kolejny dzień. - Podszedł do schodków, ale przed wyjściem odwrócił się jeszcze. - Może pan przynieść swoje koce i spać, tu, w domu - zaproponował. - Zaraz dadzą panu jedzenie.

- To bardzo miło z pana strony - rzekł pilot. - Czy moglibyście oddać mi rewolwer?

- Nie - odpowiedział Utt Nee i wyszedł.

Morgan został z dziewczyną i Thet Shayem. - Czy mogę panią prosić o tłumaczenie? Chcę zapewnić, że rozumiem, iż Thet Shay przewodzi całej wyprawie, będę posłuszny jego rozkazom i nie będę stwarzał żadnych kłopotów.

Dziewczyna przełożyła to na birmański. Thet Shay uśmiechnął się i coś jej odpowiedział. - On mówi, że ma nadzieję, że wróci pan bezpiecznie do swoich rodaków - powtórzyła.

Thet Shay wyszedł, a Morgan udał się po koce. Kiedy wrócił, dziewczyna siedziała na schodkach. Minął ją, położył koce w kącie pokoju, potem nalał sobie wody z dzbanka i poszukał w kieszeni kawałka papieru. Miał tylko list lotniczy, ale jedna jego strona była czysta. Znalazł też ołówek. Podszedł niepewnie do dziewczyny.

- Jeżeli nie jest pani w tej chwili zajęta, czy mogłaby mi pani podać kilka słów po birmańsku?

- Oczywiście. Jakie słowa chce pan poznać?

- Kilka najbardziej przydatnych. Czuję się głupio nie mogąc powiedzieć ani słowa. - Stał z ołówkiem w ręku, wahając się. - Przede wszystkim, jak pani na imię?

- Nazywam się Nay Htohn. Może mnie pan nazywać Ma Nay Htohn, to znaczy panna Nay Htohn.

Zapisał to u góry kartki. Nay Htohn pomogła mu w ortografii. - A jak jest „woda”? - zapytał.

- Ye - powiedziała. Zapisał to.

- A ”żywność”?

- Właściwie nie ma takiego słowa. My nazywamy poszczególne produkty. Najczęściej mówimy htamin, to znaczy gotowany ryż. Jeśli poprosi pan o htamin, dadzą panu coś do jedzenia, chyba że znajdzie się pan wśród głodujących.

Zapisał to słowo, a potem spytał jeszcze, jak brzmi po birmańsku mężczyzna, kobieta, latryna, i dziwił się ogromnie, kiedy śmiała się z tego zupełnie jak Angielka. Zanotował tak około dwudziestu wyrazów. - Na dziś wystarczy, nauczę się ich w nocy. Ponieważ wybiera się pani z nami do Bassein, może poda mi pani jakieś inne słowa jutro?

- Pomyślę, które najbardziej się panu przydadzą, na wypadek gdyby pan pozostał tu dłużej. Nigdy przedtem nie był pan w Birmie?

- W ogóle pierwszy raz jestem za granicą, no tyle że w ubiegłym roku byłem w Afryce Północnej.

- Podoba się tu panu?

Roześmiał się. - A jak pani by się podobało, gdyby pani była jeńcem i nie bardzo wiedziała, co z nią zrobią? - Usiadł na schodkach, zachowując odległość całego rzędu stopni. - Muszę przyznać, że to piękny kraj. Chciałbym tu wrócić po wojnie i zobaczyć wszystko jak należy.

- Życzę panu tego. Jedyni Anglicy, którzy tu przyjeżdżają, to ci, co chcą na nas zarobić... oficjele rządowi zatrudnieni tutaj lub handlarze, którzy od naszych ludzi kupują towary za bezcen, a potem sprzedają je po wysokich cenach za granicą. Tylko takich Anglików się tu spotyka. Nigdy nie poznajemy zwykłych Anglików, takich jak my.

- Zdaje się, że macie tu misjonarzy...

- Tak, tych jest wielu. Niektórzy są bardzo dobrzy i mili, otwierają szkoły i szpitale i nie próbują nam narzucać swojej religii.

- To znaczy, że nie jest pani chrześcijanką? - zapytał niepewnie.

Uśmiechnęła się pobłażliwie. - Nie, w Birmie jesteśmy buddystami. Na pewno wiedział pan o tym?

- Wiedziałem, że większość Birmańczyków to buddyści. Ale też myślałem, że ludzie wykształceni, tacy jak pani i pani brat, są chrześcijanami.

Skinęła głową. - Niektórzy z moich przyjaciół są chrześcijanami, ale są oni nieliczni. Zgłębiałam waszą religię, kiedy byłam jeszcze w szkole, nie odpowiadała mi jednak tak jak nasza. Nie mam o niej najlepszego zdania.

- Co się pani w niej nie podobało? - zainteresował się.

Uśmiechnęła się. - Nie zamierzam roztrząsać z panem kwestii religii, panie Morgan. Kiedy byłam w szkole, mówili nam, że jakiś Anglik powiedział, że nieważne, w co się wierzy, ważne, żeby w ogóle w coś wierzyć. Sądzę, że tak jest rzeczywiście. Dla prostych ludzi, których nie interesują dogmaty, nie ma specjalnej różnicy miedzy buddyzmem a chrześcijaństwem, jeśli chodzi o sam sposób życia, tyle że nasz jest znacznie bardziej rygorystyczny.

- Pod jakim względem? - zapytał. Zaczynała go ta rozmowa ciekawić.

- Po pierwsze, wam wolno pić wino i zabijać zwierzęta. Niezbyt mi się to podoba. My mamy pięć podstawowych przykazań. Ten, kto je łamie, ma gorsze życie w następnym wcieleniu. Nie wolno zabijać żadnego żywego stworzenia, nie wolno kłamać, kraść, cudzołożyć, nie wolno też tknąć żadnych odurzających napojów. To są podstawowe przykazania, których trzeba przestrzegać, jeśli człowiek nie chce się odrodzić jako zwierzę. Ktoś, kto zamierza osiągnąć więcej, musi przestrzegać znacznie więcej przykazań.

- Naprawdę wierzycie, że w następnym życiu można stać się zwierzęciem? - zapytał pilot. - Na przykład... świnią?

- Sami decydujemy o swoim losie - powiedziała. - Dotyczy to każdego. Jeżeli chce pan żyć jak tygrys lub świnia, bo takie właśnie życie panu odpowiada, to życzenie spełni się w pana następnym wcieleniu. A jeśli poważnie stara się pan poszerzyć horyzonty myślowe i wieść lepsze życie, to następnym razem odrodzi się pan wyżej na drabinie egzystencji. My w to wierzymy.

- Rozumiem. - Myślał przez jakiś czas, a potem zapytał: - A co się dzieje, kiedy już się jest na szczycie drabiny? Gdy jest się tak doskonałym, jak tylko można być?

- Taki poziom można osiągnąć dopiero po niezliczonych tysiącach wcieleń. Ale ostatecznie, gdy już otrzyma się Oświecenie, to znaczy jest się prawdziwie mądrym i dobrym, tak że wszystko, co się robi jest najdoskonalszą prawdą i rozumem, wtedy jest się Buddą.

- Chodzi o ten posąg w pagodach, tak?

- Posąg w pagodach to ostatni Budda - wyjaśniła. - Książę Szin Gautama. Dwadzieścia osiem dusz osiągnęło taką doskonałość w historii wszechświata i tylko cztery na tym świecie. Bo to naprawdę niełatwe. Książę Szin Gautama był ostatnią, dwudziestą ósmą duszą i właśnie jego powinniśmy naśladować w naszym codziennym życiu.

- Jak my Chrystusa - rzekł w zamyśleniu.

- Zupełnie jak wy Chrystusa - potwierdziła. - Tyle że wy wierzycie, że wasz Chrytusa był Bogiem, synem Boga mieszkającego gdzieś w zewnętrznym królestwie kosmosu, który stworzył was na to jedno życie. Nie bardzo rozumiem tę część waszej religii. My mamy to samo wyobrażenie najwyższej doskonałej istoty, ale wierzymy, że każdy z nas może dojść do takiej samej doskonałości, jeżeli tylko będziemy się bardzo starać prowadzić bezgrzeszne życie wiek po wieku. W świątyniach są posągi księcia Szin Gautamy jako wzór, który ma nam przypominać, co każdy z nas może osiągnąć. Szczerze mówiąc, panie Morgan, bardziej mi odpowiadają nasze wierzenia niż wasze, chociaż w praktycznym życiu niewiele znaczą... Przerwała, ale po chwili dodała: - Poza tym uważam, że pod pewnymi względami nasza religia jest mniej wypaczona od waszej.

Nie czuł się na siłach dyskutować na ten temat. Zapytał: - Czy w Birmie wszyscy są buddystami?

- Nie, nie wszyscy. Myślę, że dziewięciu na dziesięciu to budyści, przy czym Karenowie bywają chrześcijanami, a prości wieśniacy nadal wierzą w duchy lasów i drzew i budują dla nich domki. Pokażę je panu jutro, po drodze. Ale w miarę jak ludzie zdobywają wykształcenie, zaczynają myśleć głębiej i przychodzą do pagody.

Utt Nee minął ich na schodkach, idąc do domu. - Opowiadam Anglikowi o naszej religii - powiedziała Nay Htohn.

Utt Nee roześmiał się. - Moja siostra jest bardzo religijna - poinformował Morgana. - Kobiety zwykle bardziej się przejmują tymi sprawami niż my. Niech pan uważa, żeby pana nie obraziła.

- To bardzo miło z jej strony - rzekł Morgan - że mi o tym opowiada. Pojęcia nie miałem o tym wszystkim.

- W ogóle nie uczą was w szkołach o naszym kraju? - zapytała dziewczyna nieco zawiedziona.

- Trochę uczą, ale są to głównie fakty: nazwy rzek, że ryż pochodzi z Rangunu i tym podobne rzeczy.

- Ryż zaraz przyniosą. Zje pan z nami - oznajmił Utt Nee.

* * *

Morgan wstał z fotela na werandzie. Przybyli do niego trzej mężczyźni w longyi i usiedli po turecku na ścieżce, u stóp schodów. Morgan zostawił Turnera, zszedł i porozmawiał z nimi po birmańsku. Rozmowę najwyraźniej przerywały dowcipy i żarty. Po dziesięciu minutach tamci się pożegnali, a Morgan wrócił do Turnera. - Przepraszam - powiedział. - Napijesz się czegoś?

Turner zawahał się. - A masz piwo?

- Tego tu się nie pije. Może whisky?

- Nie, dziękuję. Muszę uważać. A może masz lemoniadę czy coś takiego?

- Sok ze świeżej limony z odrobiną lodu?

- To będzie najlepsze.

Morgan odwrócił się w stronę domu, wydał polecenie po birmańsku, po czym usiadł.

- Czego chcieli ci ludzie? - zapytał Turner.

- Tamci? To był naczelnik jednej z wiosek i jego dwaj kompani, jakby... kierownicy budowy. Chcę, żeby kulisi wybudowali drogę do łuszczarni ryżu. Przyszli uzgodnić stawkę.

Bosy Birmańczyk, służący, przyniósł szklanki. Morgan siedział ze szklanką w ręku, spoglądając na rzekę. - Skończyłem na wieczorze poprzedzającym tę eskapadę do Bassein... To cholernie dziwne... że zawsze, kiedy coś jest nie w porządku, to jakoś to wyczuwamy. Nie znałem jeszcze ani słowa po birmańsku, ale byłem absolutnie pewien, że część tych ludzi jest usposobiona do mnie wrogo. Miałem po swojej stronie Utt Nee i Ma Nay Htohn. Thet Shay chyba mocno powątpiewał, czy przekazywanie mnie majorowi Williamsowi to dobry pomysł. Niektórzy z pozostałych na pewno byli niechętni całemu przedsięwzięciu... Miałem wrażenie, że Utt Nee wysłał z nami swoją siostrę nie tyle po to, żeby tłumaczyła, lecz raczej żeby dopilnowała, abym bezpiecznie dotarł do celu, żeby mnie nie zamordowali po drodze. Jestem całkiem pewien, że o to właśnie mu chodziło. Kiedyś nawet go o to zapytałem, ale gdzieżby ten szczwany lis mi powiedział...

- W każdym razie - ciągnął - przed świtem następnego dnia wyruszyliśmy do Bassein.

* * *

Szli gęsiego polnymi ścieżkami między kwadratami pól ryżowych - ośmiu Birmańczyków, Morgan i Nay Htohn. Broń, którą wzięli ze sobą, nie była imponująca. Thet Shay i jeszcze jeden mężczyzna nieśli japońskie karabiny. Thet Shay miał przy sobie także rewolwer Morgana, kto inny stary karabin ładowany przez bardzo długą lufę, jeszcze ktoś nowoczesną sportową dubeltówkę kaliber dwanaście milimetrów. Pozostali czterej uzbrojeni byli tylko w noże. Żaden nie miał opaski na ręce ani munduru. Morgan ufał, że orientują się w ruchach Japończyków po okolicy na tyle dobrze, by nie wpaść w ich ręce.

Maszerowali przez cały ranek, podążając ledwo widoczną ścieżką przez las tekowy. Zatrzymali się koło południa, usiedli i ugotowali ryż na małym ognisku z liści i gałązek, które natychmiast po ugotowaniu posiłku zgasili. Morgan był wyczerpany, chociaż szedł niczym nie obciążony, niósł tylko swój koc. Nie nawykł do marszu w tropikach, był więc zlany potem. Utt Nee dał mu stożkowaty słomiany kapelusz, który chronił przed słońcem, lecz nie pomniejszał zmęczenia. Za to po Nay Htohn i Birmańczykach nie widać było śladu trudów.

Zjedli ryż i przycupnęli na ziemi, chcąc się przespać. Jednego Birmańczyka postawili na warcie. Około trzeciej wyruszyli w dalszą drogę i maszerowali aż do zmierzchu.

Na noc rozlokowali się w dżungli bambusowej na małej polance nie opodal strumyka. Znów rozpalili ognisko i zgasili je natychmiast po sporządzeniu prostego posiłku. Potem nie mieli już nic do roboty, zawinęli się więc w koce i próbowali zasnąć. Nay Htohn zadecydowała, gdzie kto ma spać. Morgan zwrócił uwagę, że dziewczyna celowo zaaranżowała to tak, aby on spał między nią a Thet Shayem.

Kiedy tak leżał na trawie, zastanawiając się, jakie robaki będą mu dokuczać w nocy, i obserwował piękne sylwetki bambusów na tle rozgwieżdżonego nieba, usłyszał głos dziewczyny: - Co się stanie, gdy wróci pan do swojej armii? Odeślą pana do Anglii?

- Nie sądzę. Prawdopodobnie dadzą mi trochę wolnego i wyślą w góry na tydzień lub dwa. Ale na razie jeszcze jestem tutaj.

- Prawda. A co pan robi w Anglii? Jest pan żonaty?

- Tak - opowiedział.

- Czy pana żona jest bardzo ładna?

- Nigdy nie widziałem piękniejszej.

- Macie dzieci?

- Nie - odparł krótko i nie rozwijał tego tematu.

- Co będzie pan robił w Anglii, kiedy wojna się skończy? Co pan robił, zanim pan został lotnikiem?

- Nic nie robiłem. Wstąpiłem do RAF - u zaraz po szkole, kiedy miałem osiemnaście lat. Nie wiem, co będę robił. Kiedyś chciałem być architektem, ale teraz... nie wiem.

- W każdym razie wróci pan do Anglii?

- Nie wiem. Przypuszczam, że tak. Jeszcze się nad tym nie zastawiałem - odwrócił głowę w jej stronę. - A co pani będzie robiła?

- Może znów będę stenografką w biurze w Rangunie. Też jeszcze nie wiem.

- Od dawna mieszka pani w tym rejonie?

- Ojciec przeprowadził się do Henzady, kiedy przyszli Japończycy, a ja przyjechałam z nim. To rozległy teren. W ciągu ostatniego roku prawie cały czas byłam z bratem na wsi. Nie można siedzieć z założonymi rękoma i nic nie robić.

Zaśmiała się. - Strasznie brakuje mi kina. Ale poza tym raczej lubię wieś. Rangun jest teraz wymarłym miastem, nieprzyjemnym, zwłaszcza, jeśli się nie chce krążyć bez celu i jeść obiadów z japońskimi oficerami.

Wkrótce ich głosy ucichły i zasnęli na niewygodnej, twardej ziemi.

O świcie wstali, ugotowali kolejny posiłek i pomaszerowali dalej. Tego dnia zbliżyli się do Bassein na odległość pięciu mil. Na noc zatrzymali się w zaroślach, nie rozpalali ogniska, lecz posilili się zimnymi resztkami ryżu pozostałymi z obiadu. Thet Shay z jeszcze jednym Birmańczykiem ruszyli ścieżką do najbliższej wioski, chcąc zbadać teren, dowiedzieć się, czy w pobliżu nie kręcą się Japończycy, i odszukać człowieka, o którym wiedzieli, że może ich skontaktować z majorem Williamsem.

Wrócili po godzinie ogromnie zdenerwowani. Birmańczycy i dziewczyna okrążyli Thet Shaya. Przyniósł ważne, niestety niepomyślne wieści. Co do tego Morgan nie miał wątpliwości. Przykucnęli i naradzali się z przejęciem, od czasu do czasu rzucając w jego stronę niespokojne spojrzenia. Cierpliwie czekał, aż mu powiedzą, w czym rzecz, ponieważ coś wyraźnie pokrzyżowało im plany. Opanował go nastrój przygnębienia. Przypuszczenie, że tak łatwo wydostanie się z Birmy, było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.

Wreszcie dziewczyna podeszła i przykucnęła obok niego. - Mamy złe wieści - powiedziała. - Patrol japoński złapał majora Williamsa. Otoczyli wioskę i schwytali go, kiedy spał. Teraz już nie żyje.

Pilot skinął głową. Spodziewał się takiej wiadomości. - Fatalnie - szepnął. - Co Thet Shay chce zrobić w tej sytuacji?

- Rozesłał zwiadowców - odparła, a Morgan zerknął na grupę i zauważył, że trzej Birmańczycy zniknęli gdzieś w ciemnościach. - Tu jest bardzo niebezpiecznie. We wszystkich wioskach w okolicy są patrole japońskie... - zawahała się. - Czatują na takich właśnie jak my, to znaczy na tych, którzy próbują skontaktować się z Anglikiem.

- Czy coś o nas wiedzą? - zapytał pilot.

- Raczej nie. Mieszkańcy wioski mówią, że Anglik nie puścił pary z ust, chociaż żołnierze japońscy okrutnie się nad nim znęcali. Umierał aż piętnaście godzin.

Morgan zagryzł wargi. Nikt nie jest odporny na strach, nawet jeżeli potrafi się opanować. - Ładna historia - szepnął.

Przyjrzała mu się, a potem roześmiała. - To chyba angielski żart? Uśmiechnął się do niej. - Cóż, z czegoś trzeba pożartować.

- Musi się pan zachowywać bardzo cicho. Poczekamy tu na zwiadowców, oni nam powiedzą, którędy najlepiej iść.

Podeszła znów do Birmańczyków. Morgan siedział w niewielkiej odległości, oparty o drzewo. Patrzył na nich i rozmyślał. Miał wrażenie, że są w sytuacji bez wyjścia. Japończycy torturowali majora Williamsa, chcąc wybadać jego powiązania z Armią Niepodległościową. Jeśli złapią jakichkolwiek członków Armii, z pewnością też będą ich torturować, tak mężczyzn, jak i kobiety, zmuszą ich, żeby ujawnili zasięg ruchu konspiracyjnego. Takiego Thet Shaya na pewno by torturowali. Tak samo Nay Htohn.

Gdyby pojmali ich teraz, jego i Birmańczyków, nie mieliby wątpliwości, że mają do czynienia z członkami Birmańskiej Armii Niepodległościowej. A to by oznaczało tortury i śmierć dla wszystkich. I wtedy Nay Htohn też umierałaby w męczarniach przez piętnaście godzin.

* * *

Morgan odstawił szklankę i zawołał służącego, każąc mu znów przynieść coś do picia. - Tak to wyglądało - powiedział. - Tylko mnie mogłoby się jakoś upiec, gdyby Japończycy schwytali nas wszystkich. Zawsze mogłem się tłumaczyć, że jestem umundurowanym wrogiem i próbuję za wszelką cenę przedostać się do Anglii, a za coś takiego nie mogło mi przecież grozić nic strasznego.

- Nie przesadzaj, i tak byłeś w niezłych tarapatach - rzekł Turner. - Co w końcu zrobiłeś?

- Zostawiłem grupę i kilka dni przeleżałem w krzakach, żeby mogli się oddalić. Potem pomaszerowałem do Bassein i oddałem się w ręce Japończyków. Przecież to jedyne, co mogłem zrobić.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Około trzeciej nad ranem, w godzinę po powrocie zwiadowców, Morgan postanowił coś przedsięwziąć, bo wieści były zdecydowanie złe. Patrole japońskie opanowały wszystkie ścieżki, okrążyły ich też od tyłu, więc nie mogli wracać tą samą drogą. Birmańczycy postanowili przespać się nieco i o świcie znów wysłać zwiadowców, by spróbowali znaleźć w miarę bezpieczną drogę wyjścia z pułapki.

Morgan zdawał sobie sprawę, że jest tylko jeden sposób rozwiązania problemu, mianowicie aby go zamordowano i zakopano gdzieś pod drzewem. Nie ulegało wątpliwości, że niektórzy z towarzyszących mu Birmańczyków ucieszyliby się z takiego obrotu sprawy. Bez niego podzieliliby się na dwu - lub trzyosobowe grupki i udawali wieśniaków spokojnie wykonujących swoją pracę. Tylko w ten sposób mogli wrócić bezpiecznie do Utt Nee. Od czasu do czasu kucali, żeby się naradzić, a wtedy wybuchała sprzeczka między Thet Shayem i Nay Htohn a pozostałymi Birmańczykami, którzy jednocześnie rzucali na niego pełne wyrzutu, wrogie spojrzenia. Morgan nie miał wątpliwości, że grupa przeżywa kryzys, dotychczasowa lojalność wystawiona została na ciężką próbę.

Położyli się, przy czym Morganowi znów przypadło miejsce między dziewczyną a Thet Shayem. Przez pół godziny wsłuchiwał się w równy, regularny oddech Nay Htohn, a gdy już pewien był, że śpi twardo, delikatnie potrząsnął ramię Thet Shaya.

Nie mógł się z nim porozumieć w żadnym języku, lecz Thet Shay był na tyle inteligentny, że bez trudu zrozumiał, co Morgan chce mu przekazać na migi. Morgan powiedział: „Bassein”? i wskazał w nikłym świetle wszystkie po kolei ścieżki. Birmańczyk zrozumiał i wskazał na ścieżkę między drzewami. Na jego szerokiej twarzy malowało się zdziwienie pomieszane z podejrzliwością.

Pilot skinął głową i wskazał na siebie, a potem na ścieżkę. Uniósł obydwie ręce nad głowę na znak poddania się i powtórzył: - Bassein. Później spojrzał na śpiącą dziewczynę i na migi nakazał milczenie.

Dalej było trudniej. Podniósł się błyskawicznie. Birmańczyk wstał razem z nim i stali tak pod drzewami w nikłym świetle gwiazd. Morgan wskazał na siebie i na ścieżkę wiodącą do Bassein, następnie na pozostałych Birmańczyków i ścieżkę prowadzącą w przeciwnym kierunku, wykonując jednocześnie rękoma wymowny gest. Thet Shay skinął głową. Za pomocą skomplikowanej pantomimy Morgan przedstawił spanie przez dwie noce, krycie się w krzakach i poddanie się. Nie bardzo umiał przekazać, o co mu chodzi, powtarzał więc gesty, ale i tak Birmańczyk sprawiał wrażenie, jakby nic nie zrozumiał.

Morgan przez chwilę zastanawiał się, wreszcie sięgnął po ołówek. Miał przy sobie tylko karteczkę z birmańskimi słowami. Napisał na jej marginesie:

Idę do Bassein poddać się Japończykom. Nie próbujcie iść za mną. Zanim się poddam, będę się ukrywał przez dwa dni, abyście mogli uciec. Anglicy przyślą innego oficera, który zastąpi majora Williamsa. Opowiedzcie mu o mnie. Jeśli przetrwam, spróbuję się z wami skontaktować po zakończeniu wojny. Nie myślcie o nas tak źle. Może jesteśmy niemądrzy, ale działamy w najlepszej wierze.”

Dał kartkę Thet Shayowi i na migi pokazał, że ma ją przekazać Nay Htohn po jego odejściu. Birmańczyk skinął głową. Morgan wziął swój chlebak i odwrócił się do Thet Shaya podając mu dłoń. Birmańczyk ujął ją uśmiechając się, uścisnęli sobie ręce, po czym pilot odwrócił się i odszedł cicho ścieżką wiodącą do Bassein. Ani razu nie obejrzał się na śpiącą dziewczynę.

* * *

- Taka decyzja wymagała nie lada odwagi - powiedział Turner z podziwem.

Morgan roześmiał się. - Nigdy z w życiu tak się nie bałem. Słowo daję, myślałem, że ze strachu narobię w portki. Oddałbym wtedy wszystko, żeby w drodze do Bassein nie natknąć się na patrol japoński... Najbardziej torturowali młodsi oficerowie i podoficerowie, dlatego gdy już ktoś musiał się poddać Japońcom, szukał raczej starszego rangą i oddawał się w jego ręce. Za wszelką cenę trzeba było wystrzegać się sierżantów z patrolu...

- Boże - wtrącił Turner - robiłbym wszystko, żeby nie dostać się w ich łapy.

Te dwa dni oczekiwania okazały się dla Morgana bardzo ciężkie. Po rozstaniu z Thet Shayem uszedł ścieżką może z milę, po czym skręcił w zarośla, a potem do dużego lasu. Przeszedłszy jakieś sto jardów, dotarł do polanki i siadł na obalonym drzewie. Nie miał co jeść ani pić.

Rozsądek podpowiadał mu, że braki mogą mu tylko wyjść na dobre. Dla Japończyków wymyślił historię, jak to ukrywał się i przemierzał wioski nocą, prowadzony przez gwiazdy, z miejsca, gdzie miał przymusowe lądowanie spitfire’a, którym leciał do Bassein. Wykombinował, że na odprawie przed startem powiedziano mu, iż major Williams jest w okolicy Bassein, więc po przymusowym lądowaniu maszerował nocą, chcąc do niego dotrzeć, a za dnia krył się w lasach. W końcu poprosił grupę Birmańczyków, aby go zaprowadzili do majora, lecz oni powiedzieli mu, że Anglik nie żyje, i uciekli. Wtedy już nie pozostało mu nic innego, jak przyjść i poddać się.

Im więcej rozmyślał nad tą historią, tym bardziej wydawała mu się przekonująca. Jeżeli tylko nie straci głowy podczas przesłuchania, to nie powinni go na niczym przyłapać. W każdym razie nie może sprawiać wrażenia, że jest w dobrej kondycji, skoro ma opowiadać, iż przez pięć czy sześć dni żył w dżungli bez żadnego ekwipunku. Łatwiej mu przecież uwierzą, jeśli będzie wygłodzony, oszalały z pragnienia i bezlitośnie pokąsany przez rozmaite owady. Podczas kolejnych dwóch dni w lesie musiał znosić wszystkie te męki. Jakoś przetrzymał.

W dwa dni później o świcie znów odnalazł ścieżkę i ruszył w kierunku Bassein. Szedł nieostrożnie, trawiony gorączką i nieznośnym pragnieniem, z gołą głową, gdyż słomiany stożkowaty kapelusz wyrzucił, bo nie pasował do wymyślonej historii. Miał na sobie tylko poplamioną zieloną bluzę i spodnie od ubioru tropikalnego bez bielizny. Wysokie płócienne buty były ubłocone i nieco podarte, wokół szyi przewiązał brudną, niegdyś białą, chustkę. W chlebaku miał resztki pakietu bezpieczeństwa. Twarz, nie goloną od pięciu dni, okrywał zarost. Tak wyglądał, wkraczając do Bassein. Dopiero gdy wszedł na główną ulicę, zaaresztował go oficer japoński z automatycznym pistoletem w ręku.

Zaprowadzono go na posterunek w jakiejś willi. Tu dali mu trochę wody i przystąpili do przesłuchania, potem przesłuchiwano go ponownie w kwaterze głównej oddziału żandarmerii. Zabrali mu wszystkie dokumenty. Odgrywał swoją rolę całkiem dobrze, udając ogromne rozczarowanie, że nie zdołał uciec. Specjalnie się nim nie przejęli. W tamtym okresie Japończycy niemal rutynowo aresztowali i więzili lotników po przymusowym lądowaniu. Od rutyny odbiegała tylko jego sześciodniowa wędrówka, ale wyjaśniła ją sprawa angielskiego majora, którego mieli już z głowy.

Po kilku dniach przewieziono go desantowcem do Rangunu i wtrącono do więzienia. Współwięźniami byli głównie lotnicy RAF - u.

W więzieniu w Rangunie nie stosowano tortur, za to ogromnie poniżano więźniów. Za najmniejsze naruszenie regulaminu Japończycy kopali i policzkowali; takie same kary zresztą wymierzali japońscy oficerowie szeregowcom własnej armii. Do jedzenia dawano budzące odrazę paskudztwo z ryżu, z rzadka tylko przyprawiając to odrobiną warzyw. Nie było w tym ani krzty witamin, bo ów ryż przechowywano w magazynach ponad dwa lata. Taki ryż wywołuje beri - beri i rzeczywiście ta choroba trapiła w Rangunie wielu więźniów.

Cele nie były przykre w tropikalnym klimacie, więzienie bowiem mieściło się w dość nowoczesnym budynku. Morgana przydzielono do pustej celi na pierwszym piętrze długiego budynku łączącego się wraz z sześcioma innymi z sześciokątnym budynkiem głównym. Jego cela miała trzynaście stóp długości i dziewięć szerokości. Drzwi i okno miały tylko kraty, dzięki czemu ciągle napływało chłodne powietrze, co sprawiało ogromną ulgę w tym klimacie. Ściany były bielone. Jedyny mebel to prycza z gołych desek.

W celi Morgan znalazł ślady bytności poprzednich więźniów. Część z nich po początkowym okresie osadzenia w pojedynczej celi przeniesiono do zbiorowej na parterze, inni zmarli. Na ścianach zachowały się jeszcze swoiste kalendarze i napisy, chociaż niektóre były częściowo zamazane przez japońskich strażników: Por. John. JD. Scott, RAF, 698443 zestrzelony nie opodal Prome w Hurricanie 7.2.43. Zostanę w tej kurewskiej dziurze, aż robale zagryzą mnie na śmierć, takie są wielkie. Za drzwiami, w miejscu niemal niewidocznym z korytarza, wypisano na ścianie krótki słowniczek kilkunastu podstawowych słów przydatnych dla więźniów, wraz z odpowiednikami japońskimi: woda, jedzenie, lekarz, zimno, gorąco, latryna, dobry, zły. Pod spodem był wierszyk:

Życie tylko jedno Ono wkrótce minie Tylko to, co dla Chrystusa Trwa nieskończenie.

Pod wierszem podpisał się „Por. lotn. J.K. Davidson z Kilburn”. Morgan rozmyślał ponuro, co też mogło się przytrafić porucznikowi Davidsonowi.

Morgan miał przy sobie ołówek, więc przede wszystkim sporządził na ścianie kalendarz do wykreślania dni. Była to zwykle pierwsza czynność więźnia osadzonego w pojedynczej celi. Później wzbogacił nieco japoński słowniczek i dla poćwiczenia pamięci wypisał wszystkie hrabstwa Zjednoczonego Królestwa. Utrwalił też słówka birmańskie, jakich zdążyła go nauczyć Nay Htohn, wraz z angielskimi odpowiednikami na wypadek, gdyby pamięć go zawiodła.

Siedział w nowej celi od dwudziestego trzeciego listopada 1944 do dwudziestego dziewiątego kwietnia 1945, kiedy Japończycy opuścili Rangun przed wejściem Brytyjczyków. Jego życie było monotonne i podupadł na zdrowiu z powodu braku witamin, ale nie czuł się bardzo nieszczęśliwy. Godzinami leżał na pryczy i rozmyślał, przede wszystkim o Nay Htohn. Całe jego wyobrażenie o kobietach skupiło się teraz na tej Birmance. Gorzko zraniony przez żonę, która tak okropnie się z nim obeszła, marzył o dziewczynie birmańskiej, o ileż inteligentniejszej i mądrzejszej od wszystkich kobiet, z jakimi zdążył się zetknąć w swoim krótkim życiu. Pragnął ją zobaczyć, gdy tylko wydostanie się z więzienia, dowiedzieć się, co się działo po jego odejściu, a przede wszystkim usłyszeć zapewnienie, że zdołała umknąć Japończykom. W gruncie rzeczy ani przez chwilę nie wątpił, że się jej udało, niemniej musiał to usłyszeć z jej ust. Chciał znów z nią rozmawiać, być z nią, patrzeć, jak się porusza, i słuchać jej śpiewnego głosu. Z uczuciem dziwnej tęsknoty, a nawet szczęścia wracał myślami do tamtego dnia spędzonego w środku dżungli w bambusowej chacie bezimiennej wioski.

W miarę upływu czasu Królewskie Lotnictwo Brytyjskie stopniowo zamazywało się w jego pamięci, chociaż nadal ogromnie interesował się poczynaniami lotników. Kiedy połączone eskadry samolotów typu Mitchell, Thunderbolt, Liberator i Spitfire dokonywały masowych nalotów na wojskowe obiekty Rangunu, nie odstępował na krok od okratowanego okna, sercem obecny wśród załóg samolotów, pamiętając z własnych odpraw, że będą pilnie baczyć, aby nie trafić w budynki więzienne. Z czasem jednak pogodził się z myślą, że już nigdy nie będzie latać, bo zanim go zwolnią, nowe załogi zajmą miejsce takich jak on, no i może wreszcie ta wojna się skończy. Świat tropików i Birmy stał się bardziej realny niż praca w RAF - ie. Sama Anglia oddalała się coraz bardziej, wspominał ją jako miejsce, gdzie sprawiono mu okrutny ból, i właściwie nie bardzo chciał tam wracać. Pragnął za to wrócić do Nay Htohn, posłuchać jej głosu, ujrzeć jej uśmiech.

Dzień dwudziestego dziewiątego kwietnia 1945 roku przypadał w niedzielę. Od kilku już tygodni w związku z tym, że Czternasta Armia posuwała się przez Jandale w kierunku Rangunu, a Piętnasty Korpus śpieszył wzdłuż Arakami, Japończycy znacznie lepiej traktowali więźniów w Rangunie.

Dawano godziwsze jedzenie i nadzór nie był tak surowy. Wielu więźniów cierpiało na biegunkę, toteż Japończycy pozostawiali na noc nie zaryglowane cele, aby można było wychodzić do latryn. Strażnicy stali tylko przy wejściu głównym. W środku nocy jakiś oficer RAF - u, wychudzony, wyczerpany i drżący, śpieszył do latryny. Po drodze zauważył rzecz niezwykłą: kartkę przypiętą do drzwi. Nie mógł już wytrzymać, ale wracając uniósł latarnię sztormową i przeczytał kartkę:

Więźniowie angielscy i amerykańscy, jesteście już wolni. Z nakazu cesarza wojsko japońskie wycofało się z Rangunu, tak więc odzyskaliście wolność. Mamy nadzieję, że spotkamy się jeszcze z honorem na polu walki.

Klucze są na stole w wartowni.”

Przez chwilę patrzył na kartkę osłupiały, wreszcie popędził do cel i obudził wszystkich więźniów. Dwaj starsi oficerowie, choć w strachu, że lada moment rozlegnie się salwa karabinów maszynowych, zdobyli się na odwagę i wyszli na obmurowaną ścieżkę prowadzącą od studni do wartowni. Japończycy jednak nie zjawiali się, wobec czego więźniowie weszli do wartowni, gdzie na stole rzeczywiście leżały trzy wielkie pęki kluczy. A więc to wszystko prawda!

Przez pół godziny nasłuchiwali narastającej wrzawy w mieście. W końcu otworzyli główną bramę i wyszli na ulicę. Z centrum dochodził wrzask rozszalałych tłumów przemieszany ze strzałami, ponad domami unosiła się łuna. Wszystko to szokowało osłabionych, całkowicie bezbronnych mężczyzn, wyizolowanych w tropikalnym mieście. Wrócili do więzienia i pozamykali bramy. Wystarczy przecież kilka dni, Czternasta Armia przyjdzie ich uwolnić.

O świcie podjęli próbę skontaktowania się z RAF - em patrolującym miasto z góry. Morgan ze współwięźniami wyciągnęli skądś długą drabinę, wdrapali się na dach i wapnem wymalowali ogromny napis: JAPOŃCY ZWIALI. Trud został nagrodzony, bo wkrótce jeden mosquito zniżył się do wysokości tysiąca stóp i krążył wokoło, fotografując ich dzieło. Później zaniepokoili się, że dowództwo mogło uznać ów znak za fortel Japończyków. Myśleli więc gorączkowo nad jakimś szyfrem, za pomocą którego mogliby przekazać wiadomość w bardziej przekonujący sposób. A że nie mogli się już doczekać wolności, posunęli się do dość pikantnego sformułowania. Przeszli na drugą stronę wysmołowanego dachu i namalowali wielkimi literami: WYJMIJ PALUCH. Tym razem nadleciał Thunderbolt i pomachał im skrzydłami.

Więźniowie nagle zapragnęli normalnej żywności. Prawdopodobnie w mieście można było kupić świeże mięso, warzywa i owoce. Na rozkaz młodego majora z Armii Indyjskiej Morgan wraz z trzema innymi opuścił więzienie i udał się do miasta. Nie mieli żadnej broni, więc poruszali się ostrożnie. Szli wolno, bo wszyscy mieli spuchnięte nogi, jako że nękała ich choroba beri - beri. Najpierw wkroczyli do dzielnicy chińskiej. Tu przyjęto ich serdecznie. Zauważyli, że Chińczycy wznieśli na ulicach barykady jako zabezpieczenie przed złodziejami plądrującymi to, co jeszcze ocalało w Rangunie. W ciągu kilku godzin bez najmniejszych kłopotów dostali w dzielnicy chińskiej wszystko, czego potrzebowali, łącznie z kilkoma pistoletami automatycznymi ukradzionymi wcześniej Japończykom, załatwili też dostawę dwóch ciężarówek warzyw i owoców do więzienia. Rzecz osobliwa, w mieście pozostało bardzo dużo benzyny, której zapasy uszczuplało jedynie bombardowanie Anglików i złodziejstwo.

Gdy doszło do zapłaty, zaproponowali weksle wystawione na skarbnika Czternastej Armii. Bankier chiński, z którym ubijali interes, przyjął je nader chętnie. Rozpromienił się w swoim kantorze, kiedy stanęły przed nim straszydła w łachmanach. - Jestem bardzo rad, że mogę pomóc angielskim więźniom - powiedział. - Zresztą taka zapłata jest lepsza od papierowych pieniędzy japońskich, którymi teraz obracamy. Pomagając wara, pomagam jednocześnie sobie, panowie. Więc mi nie dziękujcie.

- Waluta tak źle stoi? - zapytał major.

Chińczyk roześmiał się. - Podczas okupacji inflacja wzrosła dwudziestokrotnie, naprawdę co najmniej dwudziestokrotnie. Ale wczoraj w nocy po ucieczce Japończyków motłoch wtargnął do banków w angielskiej dzielnicy i wykradł wszystkie banknoty. Mój kolega, który był tam dziś rano, mówił, że banknoty wartości pięćdziesięciu i stu rupii leżą w rynsztokach pozwijane jak zwiędłe liście. Jeśli to prawda, to te pieniądze japońskie są zupełnie bezwartościowe. Już wolę wasze weksle.

Nakłonił więźniów do wypicia z nim herbaty z pięknych czarek i odprowadził ich do wyjścia z wszelkimi honorami. W tłumie na ulicy major zaproponował: - A może przeszlibyśmy się po mieście i zobaczyli, czy to, co mówił o bankach, to prawda?

Ruszyli więc środkiem jezdni z pistoletami w pogotowiu. Ulice były niewiarygodnie brudne, wszędzie na chodnikach walały się sterty gnijących śmieci. Szli wolno, wielokrotnie zatrzymując się, aby przyjąć pozdrowienia od różnych brązowoskórych ludzi w typowych ubraniach birmańskich, którzy doskonale mówili po angielsku. Przed nimi cichło wzburzenie i hałas, tłum się rozpierzchał, za nimi ciągnął długi orszak ciekawskich. Sunęli ostrożnie, miarowym krokiem, gotowi na wszystko.

Dotarli do dzielnicy bankowej. Słowa Chińczyka potwierdziły się: wszystkie banki stały otworem, a motłoch nadal w nich buszował. Ludzie rozpraszali się na ich widok, lecz jak tylko przeszli dalej, wznawiali swoje karygodne działania. Na chodnikach i w rynsztokach pełno było banknotów wartości pięciu i dziesięciu rupii. Nie zbierano ich, niewarte były zachodu. Z pistoletami w ręku weszli do kilku banków, płosząc grasującą tam hałastrę. Ogromne sterty zrolowanych, nie emitowanych pieniędzy porozrywano i leżały tak rozsypane w pomieszczeniu, którego drzwi wyważono. Stanęli z oczyma wytrzeszczonymi ze zdumienia.

- Weźmy trochę tego na bieżące wydatki - zaproponował major.

Napełnili więc banknotami kieszenie i bluzy ubrań tropikalnych, potem zarekwirowali tongę i wrócili nią do więzienia, dając odpoczynek spuchniętym nogom. Po powrocie Morgan przeliczył pieniądze. Miał dwanaście tysięcy osiemset sześćdziesiąt rupii, równowartość dziewięciuset pięćdziesięciu funtów. Tego samego wieczoru rozdał kolegom znaczną ich część.

Przed zaśnięciem Morgan długo rozmyślał. Lepsza żywność zjedzona w ciągu dnia i wino ryżowe ożywiły go, zwiększając jednocześnie klarowność myśli. Samoloty krążyły nisko i dostarczały do więzienia krzepiące wieści. Za dzień lub dwa do Rangunu wkroczą żołnierze brytyjscy i indyjscy. Kiedy to nastąpi, natychmiast ewakuują więźniów samolotami do Indii, a stamtąd odeślą ich do Anglii, gdzie prawdopodobnie zostaną zdemobilizowani. Powrót do Anglii, do tego piekła, jakim było jego małżeństwo, to ostatnia rzecz, jakiej Morgan mógł chcieć. Tak naprawdę pragnął tylko dotrzeć do delty Irawadi i zobaczyć, co porabia Nay Htohn. Do diabła z Anglią! Jeżeli w ogóle musi tam jechać, to najwyżej na bardzo krótko. Chce pozostać w Birmie.

W zaistniałej sytuacji dyscyplina w więzieniu była bardzo rozluźniona. Następnego ranka więźniowie wychodzili i wracali do więzienia całkiem swobodnie. Morgan sprawdził swój dobytek. Miał jedno zniszczone ubranie do noszenia w dżungli, chlebak z resztkami pakietu bezpieczeństwa, buty, szalik, koc, około pięciu tysięcy sześciuset rupii japońskich i dobry pistolet automatyczny z pięćdziesięcioma trzema nabojami. Czuł ogromną swobodę, nic go nie krępowało. Poszedł do chińskiego bankiera, który pomógł im poprzedniego dnia, i zapytał go, jak najlepiej się dostać do Henzady. Powiedział, że chce się skontaktować z niejakim Utt Nee.

Chińczyk wiedział wszystko o birmańskim wojowniku. - To ten pułkownik z Armii Niepodległościowej - rzekł. - Jak już dostanie się pan do Henzady, znajdzie pan kogoś, kto pana do niego skieruje. Jego ojca, Moung Shway Thana, znają wszyscy w Rangunie. On jest w Henzadzie, przynajmniej był tam jeszcze miesiąc temu. Jeśli się pan z nim spotka, proszę go serdecznie pozdrowić ode mnie.

- A więc zna go pan? - zapytał pilot.

- O, tak. Moung Shway Than prowadził duże interesy w Rangunie. Ma kilkoro dzieci. Utt Nee jest najstarszym synem. Studiował na uniwersytecie w Rangunie.

Zaczęli rozmawiać o podróży. - Musi pan popłynąć rzeką - powiedział Chińczyk. - Nie jestem dobrze zorientowany, ale wydaje mi się, że w Henzadzie może być jeszcze sporo Japończyków. Stąd dość łatwo może pan dopłynąć sampanem do Jandunu. Mogę to panu załatwić. W Jandunie zapyta pan o niejakiego Liu Seena. To bankier, z którym prowadzimy interesy. Dam panu list polecający, jeśli będzie mógł, na pewno panu pomoże. Nie wiem tylko, jak się pan dostanie z Jandunu do Henzady.

Morgan nie wracał już do więzienia. Chińczyk dotrzymał słowa, uwinął się szybko i napisał po chińsku list do Liu Sena w Jandunie, potem odprowadził Morgana na nabrzeże. Tu z setek sampanów wybrał jeden. Klucząc między łodziami dotarli do tej wybranej, zajmowanej przez rodzinę chińskich Karenów - mężczyznę, jego żonę i dwoje małych dzieci, którzy oczywiście nie znali ani słowa po angielsku.

Bankier przez chwilę z nimi rozmawiał, po czym zwrócił się do Morgana.

- To ludzie z mojego okręgu - powiedział. - Może im pan zaufać. Zawiozą pana do Jandunu za dwieście rupii japońskich. Będziecie płynęli dwa dni, może trochę dłużej. Ustaliłem, że w Jandunie zapłaci im pan sto rupii, ale niech pan im da sto dwadzieścia. Drugą setkę dam ja, kiedy dostanę list od Liu Sena z wiadomością, że bezpiecznie dotarł pan na miejsce. Teraz musimy kupić prowiant na drogę.

Kupił dla Morgana ryż, warzywa i owoce i kazał kobiecie zanieść to do łódki. Jako zapłaty za swoje usługi bankier zażądał listu do oficera dowodzącego Czternastą Armią, w którym Morgan miał stwierdzić, że bankier bardzo pomógł więźniom. Morgan domyślał się, że podczas okupacji ów Chińczyk prowadził rozległe interesy z Japończykami, teraz czuł się więc niepewnie i ogromnie zależało mu na odzyskaniu zaufania. Pilot w dowód wdzięczności chętnie dał mu list i wypłynął z Rangunu około trzeciej po południu.

Według wszelkich standardów obowiązujących w cywilizowanym świecie sampan był szalenie niewygodny, ale dla kogoś, kto dopiero co wyszedł z więzienia w Rangunie, była to wręcz wspaniała podróż. Tak to już bywa ze standardami. Karenowie pracowicie mocowali się z wiosłami, sterując sampanem w leniwym nurcie rzeki wzdłuż brzegów, i zupełnie nie zwracali uwagi na Morgana, traktując go ledwie jak część załadunku. Siedział więc zabawiając dzieciaki i obserwując niezwykły krajobraz. Pieniądze schował głęboko, za to pistolet trzymał na wierzchu. I nie miał kłopotów. Po rzece kręciło się wiele sampanów, ale kiedy wypłynęli poza główny nurt i znaleźli się na wąskiej odnodze wiodącej do Irawadi, miejscowi ludzie kazali mu na migi ukryć się pod bambusową matą, żeby przypadkiem nie dostrzegł go oddział Japończyków uciekających na wschód, bo wtedy niechybnie by do niego strzelali.

Przez dwie noce spał na gołych deskach w sampanie i jadł rękoma z jednej miski z Karenami. Trzeciego dnia bez przeszkód dotarli do Jandunu. Odnalazł Liu Sena i rozliczył się z wiozącą go rodziną. Liu Sen poznał go z młodym człowiekiem, Moung Bhoh Galayem, o bliżej nieokreślonej randze w Armii Niepodległościowej, mówiącym trochę po angielsku. Ów człowiek odesłał go dalej sampanem do Henzady, pod eskortą dwóch Birmańczyków, którym przykazał, aby zaprowadzili Morgana do pułkownika Utt Nee. W ten sposób Morgan bez specjalnych przeszkód dotarł do Henzady sześć dni po wyjeździe z Rangunu.

Płynąc w górę rzeki słyszał od ludzi, że Henzada została zbombardowana, ale to, co zobaczył, ogromnie go zaskoczyło. Japończycy mieli tu swoją kwaterę główną. W kwietniu Brytyjczycy skierowali na nią samoloty RAF - u, które w trakcie dwóch lub trzech nalotów praktycznie unicestwiły miasto. Niegdyś Henzada rozwijała się wspaniale, liczyła bez mała dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Potem płomienie ogarnęły miasto ze wszystkich stron. Spłonęło doszczętnie. W przeciwieństwie do Europy tutaj ogień strawił wszystko, bo większość zabudowań była z drewna i mat bambusowych. Zniszczenie takiego miasta napawało większym smutkiem niż zniszczenie miasta brytyjskiego, ponieważ tym ludziom tak niewiele można było pomóc. W ich kraju toczyła się wojna wielkich narodów, a oni nie nawykli do walki na taką skalę. Pozostawiono ich samych sobie. Tu nie było lekarzy wojskowych ani pielęgniarek, nie było darów odzieży ani żywności od innych państw cieszących się dobrobytem. Zbombardowanie tubylczego miasta oznaczało koniec cywilizacji w tym rejonie na długie lata. Ci, którzy przeżyli, musieli się rozproszyć i żywić dzikimi owocami dżungli albo, przy odrobinie szczęścia, zatrudniać się na polach ryżowych.

Eskortujący Morgana ludzie zasięgnęli informacji u mieszkańców Henzady, a gdy się okazało, że w mieście nie ma Japończyków, zaprowadzili go do kwatery Armii Niepodległościowej, mieszczącej się na peryferiach miasta w nie tkniętym budynku wśród drzew palmowych. Jakiś młody oficer przyjął go w nastroju posępnej podejrzliwości. W niewielkim budynku panował ruch, ciągle ktoś wchodził i wychodził. W końcu poddano Morgana ostremu przesłuchaniu. Żołnierze Armii Niepodległościowej przeżywali w owym czasie rozgoryczenie i strach. Najpierw walczyli przeciwko Brytyjczykom, potem po ich stronie, a teraz, gdy Brytyjczycy powrócili, Birmańczycy wcale nie byli pewni, czy będą myśleli kategoriami roku 1945 czy 1942. Morgan był pierwszym Anglikiem, który do nich dotarł, przed nim widzieli tylko na krótko oficerów partyzantki, więc nie mogli mu ufać, dopóki Brytyjczycy nie ujawnią swoich politycznych zamiarów. Birmańczycy w Henzadzie wcale nie byli pewni, czy nie będą jeszcze musieli ponownie zwrócić się przeciwko Brytyjczykom, a gdyby tak miało się stać, to właśnie dostali w swoje ręce porucznika lotnictwa, od którego mogli przecież zacząć.

W całym tym zamieszaniu obok Morgana przeszedł jakiś młody Birmańczyk. Spojrzeli na siebie i pilot zapytał: - Thet Shay?

Tamten stanął, przyjrzał się jeszcze Morganowi, po czym uśmiechnął się promiennie, podszedł i podał mu rękę. Po chwili bełkotliwej rozmowy po birmańsku oficer wypytujący Morgan zmiękł i stał się całkiem miły. - Wyjaśniliśmy sobie wszystko - powiedział. - Słyszałem o panu od pułkownika Utt Nee i od Moung Thet Shaya. Pułkownik popłynął w górę rzeki. Spodziewamy się, że wróci jutro.

- Czy mogę tu na niego zaczekać? Chciałbym się z nim zobaczyć, zanim wrócę do Anglii - rzekł pilot.

Birmańczycy naradzali się przez chwilę, po czym oficer zwrócił się znów do Morgana: - Tutaj jest bardzo niewygodnie. Moung Thet Shay zabierze pana do ojca Utt Nee, który jest tu, w Henzadzie, i ma odpowiedni dom. Na pewno chętnie pana przenocuje. Nazywa się Moung Shway Than.

Morgan skinął głową. - Z nim również zamierzałem się spotkać. Mam dla niego wiadomość od pewnego przyjaciela z Rangunu, z którym prowadzi interesy.

Thet Shay przeprowadził go przez zrujnowane miasto, zdewastowane i opuszczone, całe w zgliszczach, do dzielnicy mieszkalnej. Minęli coś, co do niedawna służyło za dworzec kolejowy w zachodniej części Henzady, aż doszli do dużego domu otoczonego zadbanym ogrodem. Thet Shay wszedł z Morganem po schodkach na werandę i zatrzymał się przed wejściem do salonu umeblowanego w stylu europejskim, z trzcinowymi krzesłami i stołami. Siedział tam starszy siwowłosy mężczyzna o brązowej twarzy, odziany tylko w longyi, i palił cygaro. Był z nim jakiś chłopak, który czytał książkę.

Thet Shay powiedział coś po birmańsku. Morgan stał w drzwiach, nie wiedząc, jak się zachować i nagle poczuł się dość głupio. Siwowłosy Birmańczyk podniósł się z miejsca, przez chwilę jeszcze słuchał Thet Shaya, po czym zwrócił się do Morgana. - Ogromnie się cieszę, że mogę pana poznać - rzekł poprawnie po angielsku. - Najstarszy syn opowiadał mi o panu.

- Przepraszam za to najście, ale nie chciałem wyjeżdżać z Birmy nie spotkawszy się najpierw z pana synem - wyjaśnił pilot. - Bardzo dobrze mnie potraktował, gdy miałem przymusowe lądowanie w listopadzie ubiegłego roku, i pomógł mi przedostać się na drugą stronę naszych linii... To nie jego wina, że Japończycy mnie dopadli... Cóż, takie rzeczy się zdarzają.

- Czy teraz może pan już bez przeszkód wyjechać z Birmy? Czy Brytyjczycy przejęli port w Rangunie? - zapytał Shway Than.

Morgan opowiedział mu, jak wyglądała sytuacja w Rangunie, kiedy stamtąd wyjeżdżał. - Więc siedział pan w więzieniu w Rangunie - odezwał się starzec. - Bardzo mi przykro. Potrzeba panu teraz wypoczynku i dobrego jadła. Niechże pan wejdzie i spocznie.

Thet Shay wymknął się niepostrzeżenie. Morgan rzucił chlebak w kąt i usiadł na trzcinowym fotelu. Był już bardzo zmęczony. - Przepraszam, że zjawiam się w takim stanie - powiedział zerkając na wyświechtane, brudne ubranie i odruchowo badając od dawna nie goloną brodę. - Od poniedziałku jestem w podróży.

- Potrzeba panu czystych ubrań i kąpieli. Zaraz to załatwimy.

- Powiedział kilka słów chłopakowi, który natychmiast poszedł gdzieś na tył domu. Starszy pan zwrócił się znów do Morgana:

- Zaraz, zaraz, przypominam sobie. To pan jest tym Anglikiem, który poddał się Japończykom w Bassein po tym, jak zabito angielskiego majora, tak?

- Zgadza się - przyznał pilot.

- Uratował pan moją córkę i Thet Shaya.

- Nie mogłem postąpić inaczej. Trudno było pozwolić, żeby przeze mnie ucierpieli od Japończyków.

Starzec pokiwał głową. - Nie wszyscy widzieliby to tak jak pan. W każdym razie my, cała rodzina, jesteśmy panu bardzo wdzięczni.

- Podniósł się z trudem. - Cóż, nie bardzo okazuję tę wdzięczność, zatrzymując tu pana i rozmawiając, gdy jest pan zmęczony i marzy o kąpieli. Proszę za mną.

Zaprowadził pilota do chłodnej sypialni, z której wiodły drzwi do łazienki. Wielki czerwony, gliniany kocioł był napełniony wodą, na plecionym łóżku służący rozkładał ubrania: spodnie z cienkiego drelichu, koszulę i longyi.

- Są ubrania birmańskie i angielskie - powiedział Shway Than.

- Może pan sobie wybrać. Tu są ręczniki i mydło, niestety, mamy tylko mydło japońskie, bardzo kiepskiej jakości, przykro mi. Za to jest angielska herbata. Będzie gotowa, kiedy się pan umyje i przebierze.

Wyszedł, a pilot z radością zrzucił ubranie i umył się. Dziękował Bogu, że nie jest zawszony. Po więzieniu i podróży sampanem sypialnia z wielkim garem chłodnej wody była niewymownym luksusem. Ociekający wodą ogolił się, po czym znów zaczął się oblewać. Trwało to bez mała godzinę, zanim zdołał się oderwać od tych wspaniałości. Wreszcie zszedł do salonu w koszuli i spodniach, bo nie miał odwagi eksperymentować z longyi, nie wiedział, jak się przepasać wokół talii.

W pokoju nie było starszego pana ani chłopaka, ale stół nakryto do podwieczorku na modłę angielską. We wnęce wychodzącej na werandę zobaczył Nay Htohn. Stała odwrócona tyłem do niego. Miała na sobie zielone longyi i krótki kremowy żakiet narzucony na białą bluzkę, we włosy wpięła ciemnoczerwony kwiat. Morgan przez chwilę tkwił bez ruchu, wpatrzony w nią. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo pragnął ją zobaczyć.

Poruszył się. Usłyszawszy lekki szmer, odwróciła się do niego. Uśmiechnięta podeszła szybko i podała mu rękę. - Ojciec mówił mi, że pan przyjechał - powiedziała, a potem zrobiła taki ruch, jakby się chciała ukłonić, i pocałowała go w rękę.

Dotknął jej ramienia na poły oślepiony, bo nagle zwilgotniały mu oczy.

- Ależ, co pani robi... - wymamrotał. Patrzyli na siebie, śmiejąc się jednocześnie.

- Bardzo źle pana traktowali? - zapytała.

Uśmiechnął się. - Trzymali mnie w tym cholernym więzieniu do tej pory. Ale poza tym nie doznałem żadnego okrucieństwa. Nic z tych... z tych rzeczy, o których się słyszy. Nic takiego.

- My też mieliśmy ich na karku... Poszli sobie dopiero w tamtym tygodniu. Żyli jak świnie.

- Nic się pani nie stało? - zapytał pośpiesznie.

Potrząsnęła głową. - Zachowywali się nie najgorzej. W gruncie rzeczy niewiele ich widywaliśmy. Ale w ich kasynie oficerskim zaraz na początku, kiedy przyszli, brakowało talerzy i naczyń. Mieszali wtedy cały przydział... herbatę, mąkę, cukier, mięso, dżem, warzywa, sól i herbatniki... wszystko to mieszali razem i taką bryję podawali na stół w nocniku.

Roześmiał się: - Niemożliwe!

Śmiała się razem z nim. - To najprawdziwsza prawda. Całymi tygodniami jedli z nocnika. Nie widzieli w tym nic niewłaściwego. No, ale tak zachowywali się żołnierze. Cywile mieli więcej ogłady. W każdym razie bardzo się cieszyliśmy, gdy wreszcie sobie poszli.

- Bez kłopotów wróciliście wtedy z Bassein? - zapytał.

- Tak, dzięki panu. Wracaliśmy podzieleni na dwu - , trzyosobowe grupki, udając miejscowych wieśniaków. Niosłam na głowie kosz z owocami mango tak długo, dopóki kręciły się patrole japońskie. Rewolwer i amunicję ukryliśmy pod owocami. Strasznie to było ciężkie. Musieliśmy zakopać karabiny, ale później wydobyliśmy je bez trudu. - Spojrzała na niego. - Zatrzyma się pan u nas kilka dni?

- Bardzo chętnie, jeśli nie będzie to dla was zbyt kłopotliwe. Nie bardzo jeszcze mogę chodzić. Wciąż puchną mi nogi w kostkach.

Kazała mu usiąść na krześle, uklękła u jego stóp i szczupłymi palcami badała opuchliznę. Jej dotyk był niesłychanie kojący. - Okropnie pana karmili w tym więzieniu - powiedziała.

Było to zwykłe stwierdzenie faktu, fachowe i pocieszające. Pokiwał głową. - To beri - beri, prawda?

- Tak, ale w początkowym stadium. Przy prawidłowym odżywianiu i odpoczynku szybko pan wydobrzeje. U nas ludzie często na to zapadają, kiedy jest nieurodzaj i muszą jeść stary ryż. Musi pan pozostać u nas, dopóki pan nie wyzdrowieje.

- Nie chciałbym sprawiać kłopotu.

- Jak pan może tak myśleć! - odparła z powagą.

Zawołała po birmańsku i skądś wyłonił się służący. Na widok stóp Morgana krzyknął. Przez chwilę dziewczyna coś mu tłumaczyła po birmańsku, po czym wyszedł. Wrócił z tacą, niosąc parujący odwar w dzbanku i filiżankę. Postawił to przed Morganem. - Musi pan dużo tego pić - przykazała dziewczyna. - To panu dobrze zrobi. - Później dowiedział się, że był to napar ze świeżych limon i łupinek ryżu, w których jest dużo witamin, ludowe lekarstwo na beri - beri, znane na długo przed wprowadzeniem leków z witaminami.

Tego wieczoru odbył długą rozmowę z dziewczyną i jej ojcem. Od czasu do czasu wchodzili też i wychodzili inni krewni. Dowiedział się, że po wioskach nadal kręcą się Japończycy, w sumie mogło ich być około trzystu. Trzymali się z dala od miast i dróg patrolowanych przez Armię Niepodległościową. Te bandy nękał brak żywności, poza tym miały odcięte drogi odwrotu na wschód, bo stamtąd ciągnęła w głąb kraju, do Rangunu, Czternasta Armia. Co noc jacyś japońscy śmiałkowie próbowali uciec łodzią desantową, chcąc dopłynąć do morza i przeprawić się przez nie do Tawoyu. Inni próbowali przemierzyć kraj nocą i przedrzeć się jakoś przez Czternastą Armię na wschód.

Kiedy przyszła pora kolacji, za stołem zasiadło siedem osób. Podano wielki półmisek gotowanego ryżu, a na środku stołu poustawiano maleńkie miseczki kari. Nay Htohn kazała dla Morgana przygotować specjalne potrawy. Posługiwano się łyżkami, jedynie pewna starsza pani jadła pałeczkami. Po kolacji Morgan usiadł w półmroku w fotelu na werandzie i zapalił cygaro. Był wypoczęty i spokojny. Nay Htohn przyszła i uklękła u jego stóp. Kucanie na podłodze było dla niej bardziej naturalne niż siedzenie na krześle. Trzymała coś w ręku. - Mam tu pana kartkę - powiedziała.

- Pomyślałam, że może chciałby pan ją sobie zachować.

- Moją kartkę? - zdziwił się. Podała mu złożony we czworo bardzo zniszczony i wybrudzony świstek papieru. Podniósł go do światła dochodzącego z tyłu, z pokoju. Rozpoznał swoje pismo:

Ma Nay Htohn. Woda - Ye. Gotowany ryż - Htamin. Mężczyzna...”

Uśmiechnął się i odwrócił kartkę na drugą stronę:

Idę do Bassein poddać się Japończykom. Nie próbujcie iść za mną. Zanim się poddam, będę się ukrywał przez dwa dni, byście mogli uciec. Anglicy przyślą innego oficera, który zastąpi majora Williamsa. Opowiedzcie mu o mnie. Jeśli przetrwam, spróbuję się z wami skontaktować po zakończeniu wojny. Nie myślcie o nas tak źle. Może jesteśmy niemądrzy, ale działamy w najlepszej wierze.”

Uśmiechnął się lekko, powracając myślami do napięcia tamtych chwil. Wzruszyło go, że Nay Htohn zachowała ten świstek papieru na pamiątkę.

- Dopóki tu będę, musi mnie pani nauczyć trochę nowych słówek - powiedział.

Zawahał się, po chwili jednak zapytał: - Czy zaglądała pani do środka?

Rozłożył kartkę i ujrzał stary list lotniczy. Niewyraźne, niewprawne pismo poruszyło go do głębi. Milcząc rozprostował postrzępiony zwitek:

Kochany Filipie,

Będzie to okropny list i sama nie wiem, jak go zacząć, ale tak naprawdę to jakbyśmy nigdy nie byli małżeństwem, zgodzisz się chyba nie mieliśmy takiego normalnego domu, i w ogóle. Kiedy zginął Jack, ty byłeś taki cudowny, zaopiekowałeś się mną. On oczywiście chciał, żebyśmy byli razem, więc po prostu musieliśmy, i przecież było wspaniale, ja nigdy nie będę żałowała ani przez minutę. A ty?”

Czytał dalej w nagłym przypływie przygnębienia. „... a to okropne tak nie mieć wyklarowanej sytuacji ani w jedną, ani w drugą stronę, zwłaszcza że między nami to był błąd od samego początku, nie uważasz? Mam nadzieję, że pozostaniemy bardzo dobrymi przyjaciółmi, choćby przez wzgląd na tamtego kochanego Jacka.

Zawsze ci przyjazna BOBBY”

- Chryste - szepnął Morgan - myślałem, że Japończycy przechwycili ten list.

Zerknął na dziewczynę, która wciąż stała obok i patrzyła niego ze łzami w oczach. - To list od mojej żony... Czytała go pani?

- Tak, ale nikomu go nie pokazałam. Jest tak osobisty... Pomyślałam, że wolałby pan, aby nikt go nie czytał.

- To bardzo miłe z pani strony. Rzeczywiście, nie chciałbym, żeby ktokolwiek to czytał. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, na czym piszę...

Patrzyła z niedowierzaniem. - Tak niewiele znaczył dla pana ten list?

- Właśnie... Nie bardzo do siebie pasowaliśmy. A potem tyle się wydarzyło... takich jakby bardziej realnych rzeczy... samolot rozbity przy przymusowym lądowaniu, pojmanie przez waszych ludzi, i to wszystko... Więc zapomniałem o liście. Podczas rewizji w Bassein Japończycy zabrali wszystko, co znaleźli w moim portfelu, myślałem, że to też...

Wzięła list, odwróciła gwałtownie i przytrzymała w koniuszkach palców. - Więc naprawdę napisała te wstrętne rzeczy wtedy, gdy pan był w Indiach, tak daleko od domu, walcząc na wojnie?

- Dostałem go na kilka dni przed rozbiciem samolotu. Oczywiście tego nie mogła przewidzieć...

Spojrzała na niego, ich oczy spotkały się. - To podły list. Trzeba go spalić - powiedziała.

- Niech go pani spali, Nay Htohn - odparł poważnie. - Teraz mam już to wszystko za sobą. Ja i żona... między nami wszystko skończone.

Nagle Nay Htohn uśmiechnęła się. - Przepisałam sobie to, co pan wtedy napisał. Zachowam na pamiątkę... - Roześmiali się, po czym Nay Htohn przyniosła lampę sztormową ze stołu w jadalni. Razem patrzyli, jak list marszczy się, czernieje i spala, aż nic z niego nie pozostało.

Potem Nay Htohn przyklękła na podłodze, oparłszy się o jego kolana. Rozmawiali o Henzadzie i Irawadi, ojej życiu w Rangunie i stenografii, którą się zajmowała w biurze Stevensa. W pewnej chwili położył ręce na jej ramieniu i pogładził ją lekko. Rzuciła na niego szybkie spojrzenie i uśmiechnęła się.

Późnym wieczorem Morgan poszedł spać, po raz pierwszy od pól roku na miękkim łóżku. Łoże przeplatane sznurkami wydało mu się szczytem luksusu. Spał dobrze, obudził się w chłodzie poranka, całkowicie wypoczęty. Z miejsca, w którym leżał, widział przez otwarte okno drzewa w ogrodzie, a z tyłu przepiękne, intensywnie pomarańczowe ogromne drzewo zwane „płomieniem lasu”, wysokie na ponad sześćdziesiąt stóp. Jaskrawe kwiaty, błękit nieba, pierwsze promienie słońca i wdzięczne szczury palmowe harcujące na drzewach... urzekło go to wszystko. Czuł, że jest w cudownym miejscu, a to uczucie potęgowała jeszcze świadomość, że Nay Htohn śpi w tym samym domu, zapewne gdzieś niedaleko. Nagle przyszło mu na myśl, iż gdyby miał koszmarny sen, na przykład, że znów jest w więzieniu, i gdyby krzyknął, ona natychmiast przybiegłaby do niego. Z tą myślą znów zasnął i przespał jeszcze godzinę.

Na śniadanie podano to samo co na kolację, ryż z kań i dzbanek naparu dla Morgana. Potem przez godzinę Morgan siedział na werandzie i palił cygaro. Czując duży przypływ energii postanowił wyjść, by przyjrzeć się miastu.

Wybiegła za nim Nay Htohn. Odwrócił się do niej. - Nie powinien pan chodzić i nadwerężać nogi - powiedziała.

- Ale boli mnie już siedzenie. Poza tym chciałbym co nieco zobaczyć.

- Mogę pójść z panem? - spytała z wahaniem. - Część naszych ludzi nie bardzo ufa Brytyjczykom, nie wiedzą, czego się po nich spodziewać. Poza tym powinien pan wychodzić z kimś, kto zna nasz język, przynajmniej na początku.

- Wobec tego chodźmy. Jak nazywa się po birmańsku droga, ta, którą teraz idziemy?

Szli przez wyludnione, spalone centrum. Mężczyźni, kobiety i dzieci żyli i spali na zgliszczach, ten i ów zbudował stragan, na którym sprzedawano warzywa lub owoce. Pilot popadł w przygnębienie na ten widok. Nie zrobiono nic, aby tym ludziom pomóc, bo też nie miał kto im pomóc. Dopóki była dobra pogoda, spanie pod gołym niebem nie stanowiło takiego problemu, ale za dwa tygodnie miał nadejść monsun. - Co oni zrobią? - zapytał dziewczynę. - Nie ma dla nich żadnego schronienia?

Wzruszyła ramionami. - Będą próbowali wybudować chatę. Widzi pan? Tam już ktoś buduje. Ale w pobliżu jest za mało bambusów i liści palmowych dla tylu ludzi. W porze monsunowej zaczną się szerzyć choroby.

- Fatalnie. A nie można sprowadzić bambusów i innego budulca rzeką?

- Nie ma łodzi - odparła. Morgan domyślił się tego wcześniej, ponieważ brzegi rzeki, począwszy od Jandunu, usiane były zatopionymi sampanami, podziurkowanymi częściowo przez Japończyków, a częściowo przez RAF.

- W Taunsaw jest ponad trzydzieści ton falistej blachy stalowej w arkuszach, ale nie ma jak ich tu przywieźć - powiedziała Nay Htohn. - Nie ma ciężarówek, a Japończycy zabrali większość wozów ciągnionych przez woły.

- Gdzie jest Taunsaw?

- Czterdzieści mil stąd, jechało się pociągiem w stronę Bassein. Rzeka w tym miejscu jest szeroka. Jedyny most został w styczniu wysadzony przez RAF.

- Dlaczego kolej nie działa? - zainteresował się pilot.

- Nie wiem. Nie jeździ od trzech lat, odkąd odeszli Brytyjczycy.

- Czy tory są dobre? Przecież, na Boga, musiał zostać chociaż jeden sprawny wagon! Jeśli w Taunsaw są arkusze blachy, to może dałoby się zorganizować grupę kulisów, którzy przepchnęliby wagon do tego miejsca i załadowali go towarem?

Popatrzyła na niego zaintrygowana. - Tam na dole, przy torach, mogą się ukrywać Japończycy.

Uśmiechnął się do niej. - A może ich tam nie ma? Jeśli nawet są, to Armia Niepodległościowa może się z nimi rozprawić. Chodźmy obejrzeć tę kolej.

Na zachwaszczonych, porosłych trawą torach o rozstawie około metra stały wagony, niemal wszystkie ostrzeliwane przez samoloty RAF - u, ale w większości nadające się jeszcze do użytku. W parowozowni dostrzegł trzy małe, obskurnie wyglądające lokomotywy z zapasem wody i węgla. We wszystkich uszkodzono kotły parowe. W miejscu, gdzie przedtem były zawory doprowadzające wodę, teraz widniały dwie dziury na wylot, z kotła zwisał luźno przewód. Nie ulegało wątpliwości, że brakuje części, lecz Morgan nie wiedział których ani do czego one służą. Wtedy jeszcze nie miał zielonego pojęcia o lokomotywach parowych.

- Ktoś tu przy nich grzebał - powiedział.

Do parowozowni wszedł za nimi Birmańczyk w longyi i kamizelce i coś powiedział. Nay Htohn zadała mu pytanie, po czym wywiązała się krótka rozmowa. Morgan czekał, aż skończą. Wreszcie dziewczyna zwróciła się do niego: - Ten człowiek twierdzi, że Brytyjczycy pozabierali części, kiedy stąd odjeżdżali. Inżynier okręgowy mówił Japończykom, że Brytyjczycy zabrali je do Indii, ale on sam uważa, że to nieprawda. Inżynier okręgowy sam je zabrał i ukrył.

- Gdzie jest ten inżynier okręgowy?

Powtórzyła pytanie po birmańsku. - Nie żyje. Pracował w warsztatach naprawczych w Insein. Zginał podczas nalotu.

- Fatalnie. - Pilot zastanawiał się przez chwilę. - A może on wie, co to były za części albo gdzie są teraz?

Zadała pytanie, po czym odpowiedziała Morganowi: - On nic więcej nie wie. Do niego należy tylko czyszczenie wagonów.

- Czy w Henzadzie pozostali jacyś maszyniści?

Znów przetłumaczyła pytanie. - On mówi, że wszystkich maszynistów wysłano do Rangunu do pracy przy głównej linii.

- Wielka szkoda - mruknął Morgan. W żaden sposób nie mogli zaradzić sytuacji, zawrócili więc do domu. Po drodze bardzo spuchły mu nogi. Z uczuciem ogromnej ulgi wyciągnął się na fotelu na werandzie.

- Siedzi pan na wyjątkowo dobrym krześle. Należało do japońskiego komendanta - powiedziała Nay Htohn.

Uśmiechnął się. - No, to rzeczywiście wielki zaszczyt.

Przyniosła mu cygaro, a sama przycupnęła obok na podłodze z jakąś robótką. Zauważył, że łata jego spłowiałe, wytarte ubranie, uprane i wyprasowane. Cerowała małą dziurkę delikatnymi, precyzyjnymi ściegami, nitką z tego samego materiału, którą wysnuła ze szwu.

Podziękował jej. Odwróciła bluzę na prawą stronę. Skrzydełka i baretki wyglądały niemal elegancko na spłowiałym ubraniu.

- Co oznaczają te rzeczy? - zapytała.

Odpowiedział jej o skrzydełkach, w jaki sposób się je dostaje, i w ogóle o lataniu. - A te... to medale, prawda?

Pokazał jej gwiazdę z 1940 roku i wytłumaczył, co ona oznacza. Wtedy wskazała palcem na następne odznaczenie. - A to?

- To Medal Zasłużonego Lotnika - wyjaśnił. - Nic ważnego. Dają go razem z przydziałem żywności.

Spojrzała na niego niepewnie. - To znaczy, że wszyscy takie dostają? Nagle uświadomił sobie, że powinien podzielić się z nią swoją radością.

- Nie, nie wszyscy - rzekł z zakłopotaniem. - Trzeba mieć szczęście, żeby dostać.

Zaintrygowało ją to: - Jak to... szczęście?

- Szczęście wyjścia cało z opresji i powrotu do domu.

- Dają to za wyjątkową odwagę? - zapytała wolno.

Wykręcał się niezbyt zręcznie. - Niezupełnie. Raczej za zrobienie czegoś trudnego.

- I niebezpiecznego?

- I niebezpiecznego. Ale jak już się to ma, to nie przywiązuje się do tego wagi. Tylu ludzi dokonuje o wiele bardziej bohaterskich czynów i nic za to nie dostają.

- A... co takiego pan zrobił?

Opowiadał więc, a ona słuchała z szeroko otwartymi oczami, klęcząc obok niego z robótką. W końcu spytała: - Kto go panu dawał? Czy wręczają je podczas specjalnej uroczystości?

- Wręcza król - odparł. - W pałacu Buckingham.

Na chwilę wstrzymała oddech. - Znaczy, że... najwyższy władca? I pan go widział?

- Czy go widziałem? Sam mi to przypinał, jeszcze nie mógł wbić szpilki. Powiedział: „Przepraszam, taka ze mnie niezdara”.

Patrzyła z niedowierzaniem. - Najwyższy władca tak powiedział?

- Tak. Uważam, że postąpił bardzo przyzwoicie.

- I jak pan na to zareagował?

- Och, odparłem: „Nic nie szkodzi, Sir”, czy coś w tym rodzaju.

Nie odzywała się przez chwilę, potem zapytała: - Nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym powiedziała o tym ojcu?

- Jak pani chce... ale proszę nie rozpowiadać już dalej... Bo to nie ma większego znaczenia, naprawdę, to nic takiego.

Przyglądała mu się z lekkim uśmiechem. - Chyba jednak się liczy. Nawet bardzo.

Zmienił temat. - Chciałbym włożyć moje ubranie, jak pani skończy. Lepiej się czuję w mundurze.

- Zaraz będzie gotowe.

Siedział zamyślony patrząc na jej zwinną, pełną gracji postać, kiedy tak klęczała obok szyjąc. - Czy ten inżynier okręgowy mieszkał tutaj, zanim pojechał do Insein i zginął? - zapytał nagle.

- Chyba tak.

- Czy jest szansa, że jego żona nadal tu mieszka? Bo... te części, które on zabrał, prawdopodobnie są w Henzadzie, moglibyśmy więc spróbować je znaleźć.

- Dowiem się - obiecała.

Tego wieczoru rozmawiali ze starą Birmanką pośród sczerniałych zgliszczy, które niegdyś były domem. Kobieta była strapiona, ale też niezwykle gadatliwa. Nay Htohn potraktowała ją dość ostro, przerywając jej długie wywody. - Tutaj gdzieś zakopano skrzynię - powiedziała Morganowi. - Pod domem, więc chyba tu, między tymi palami.

Oznaczyli miejsce, zostawili kobietę i poszli do domu, niedługo jednak wrócili z dwoma kulisami, którzy przynieśli łopatę i młot. Kopali pół godziny, aż dokopali się do drewnianej skrzyni schowanej na głębokości stopy. Skrzynia spróchniała i przeżarły ją mrówki, lecz sześć zaworów wodnych poowijanych w worki przetrwało w zupełnie dobrym stanie.

Wracali do domu podniesieni na duchu, za nimi kroczyli kulisi ze skrzynią, którą postawili na werandzie. Nay Htohn poszła po ojca. - Wszystko to pięknie pomyślane – powiedział - ale teraz trzeba znaleźć kogoś, kto zna się na kolei i potrafi kierować lokomotywą. A nie będzie to łatwe.

- Ja zamocuję zawory, to nic trudnego - zapewnił Morgan. - Chyba wystarczy je dokręcić śrubami, posmarować trochę gwinty i... gotowe.

- Zna się pan na lokomotywach? - zapytał Shway Than.

- Nie - przyznał pilot. - Ale jeśli nikogo nie znajdziemy, będę się musiał nauczyć, i to szybko. W końcu to tylko coś w rodzaju kotła z przymocowanym tłokiem i cylindrem. Chyba można się jakoś w tym połapać.

- Może pan się połapie, ja, niestety, nie dałbym rady - westchnął starzec.

Morgan myślał przez chwilę. - Jest pewien problem... - rzekł wreszcie.

- To strasznie brudna robota, a mam tylko jedno ubranie. Czy mógłbym dostać jakiś kombinezon czy coś w tym rodzaju?

Shway Than roześmiał się. - Nie będzie ci się nudziło przy nim - powiedział do córki. - Będziesz musiała codziennie wstawać wcześnie rano i prać mu ubranie. - Dziewczyna zarumieniła się z lekka.

- To pani sama prała moje ubranie? - zapytał Morgan.

- Żadnemu służącemu nie pozwoliłaby go dotknąć - oświadczył jej ojciec.

- Ogromnie dziękuję. Było takie brudne.

Roześmiała się niepewnie. - Zobaczę, może znajdę coś, co nadałoby się na kombinezon.

Przez cały następny dzień Morgan pracował w parowozowni. Z trzech lokomotyw wybrał taką, która, jak sądził, była w najlepszym stanie, i bez trudu zamocował dwa zawory. Potem sporo czasu zajęło mu znalezienie połączeń rur i pomp, musiał przy tym mocno główkować. Nie mógł przecież dopuścić, by wszystko zepsuć popełniając jakiś głupi błąd, przez który na przykład spaliłby się kocioł. Szybko rozniosła się wieść, że pracuje przy lokomotywach, więc kilku Birmańczyków przyszło zobaczyć, jak mu to idzie. Zjawił się też jakiś chłopak z Armii Niepodległościowej. Nay Htohn rozmawiała z nim przez chwilę, po czym przyprowadziła go do Morgana. - On twierdzi, że zna się na lokomotywach - powiedziała.

Morgan przyjrzał się chłopakowi. Nie wyglądał na więcej niż piętnaście lat. - Pracował przy nich? - zapytał.

- Nie, był wtedy jeszcze dzieckiem - odparła. - Ale przychodził się tu bawić i widział, jak pracuje maszynista i mechanicy. Twierdzi, że wie, jak kierować pociągiem.

- To nas na razie nie obchodzi. Ale może wie, jak doprowadzić wodę do kotła?

Chłopak zapewnił, że potrafi to zrobić, i Morgan szukając połączeń rur z mechaniczną pompą zasilającą znalazł pompkę ręczną. Rady chłopaka wydawały się całkiem słuszne. Zwrócił się do dziewczyny: - Jak on się nazywa?

- Moung Bah Too.

Morgan uniósł rękę. - W porządku, Moung Bah Too. Spróbujemy to zrobić twoim sposobem. - Nay Htohn przetłumaczyła i chłopak wyraźnie się ucieszył. - No, to teraz musimy zdobyć kilka ton wody.

Z tym był największy kłopot. Okazało się, że bomba roztrzaskała wieżę ciśnień, więc nigdzie w pobliżu nie było wody bieżącej. Wyszli z parowozowni i udali się do kwatery głównej Armii Niepodległościowej. Tu spotkali oficera, który przesłuchiwał Morgana pierwszego dnia, gdy przybył do Henzady. Po krótkiej rozmowie z Nay Htohn oficer odkomenderował Bah Too, aby zorganizował trzydziestu kulisów i wóz ciągniony przez woły, by przewieźć beczkami wodę z rzeki do lokomotywy. Reszta dnia upłynęła im więc na napełnianiu beczek.

O zmierzchu zmordowani wrócili do domu. Zastali Utt Nee, który przyjechał godzinę przed nimi. Przytył, zmężniał i wydoroślał, nie bardzo był więc podobny do młodzieńca, jakiego Morgan poznał pół roku wcześniej. Ucieszył się na widok pilota.

Kiedy usiedli po kolacji na werandzie, Utt Nee powiedział całkiem otwarcie: - Bardzo mi pan pomógł, poddając się Japończykom. Byłem już wtedy zdecydowany podjąć na nowo współpracę z Brytyjczykami, bo uważałem, że tylko w ten sposób możemy wywalczyć wolność. Taka też była polityka naszych przywódców. Ale rozumie pan, w tak niezdyscyplinowanej armii jak nasza niełatwo jest zmusić ludzi, aby robili to, co uważam za stosowne, nawet biorąc pod uwagę, że jestem dowódcą. Kiedyśmy pana aresztowali, wielu moich ludzi uważało, że wszyscy Brytyjczycy to egoiści i zdrajcy. Chętnie wydaliby więc pana w ręce Japończyków albo rozprawili się z panem w inny sposób. Fakt, że sam się pan poddał, żeby ratować moich ludzi, radykalnie zmienił ich nastawienie. Może mi pan wierzyć, Brytyjczycy nagle zyskali sympatię. Zaczęto słuchać moich poleceń, no, a od pięciu miesięcy walczymy przecież razem z żołnierzami brytyjskimi i wygrywamy. - Uśmiechnął się. - Teraz jesteśmy z Brytyjczykami na przyjacielskiej stopie, tak dalece, że prawdopodobnie powieszą nas jako zdrajców.

- Jeśli to zrobią, odbijecie sobie na mnie - rzekł pilot.

Utt Nee roześmiał się. - Aż tak bardzo się nie boję. Przeżyłem dwadzieścia pięć lat i jakoś nikt mnie jeszcze nie powiesił.

Powiedział, że okręty brytyjskiej marynarki wojennej prowadzą działania w delcie za Jandunem i w tym rejonie doszło do kilku starć z Japończykami, uciekającymi na desantowcach w kierunku morza. Nie miał pojęcia, kiedy Brytyjczycy mogą przybyć w tamte okolice. Jego zdaniem Czternasta Armia na razie była zbyt zajęta swoimi oddziałami w środkowej części kraju, a tym samym trzymaniem rozbitej armii japońskiej w potrzasku, aby zająć się manewrami strategicznymi. - Znacznie wyprzedził pan własne wojsko - zauważył Utt Nee. - Kiedy tu w końcu przyjdą, znajdą pana i dowiedzą się, że przypłynął pan sampanem, będą bardzo źli.

- I tak będą się wściekać - stwierdził pilot. - Do tego czasu na pewno uznali mnie za dezertera. Czort z nimi!

- Powieszą nasz obu, ramię przy ramieniu - powiedział Utt Nee i zaraz przetłumaczył to swoim kolegom siedzącym w salonie. Przyjęli to jako znakomity żart.

Następnego dnia kulisi nosili wodę i napełniali nią zbiorniki, a Morgan przy pomocy Moung Bah Too oliwił i smarował lokomotywę, każdy otwór, gdzie tylko się dało. Smarów nie brakowało, chociaż Bah Too twierdził, że żołnierze japońscy zjedli część smaru do lokomotywy zamiast masła i nawet im to smakowało. Pod dostatkiem było też węgla i drewna. Koło południa przybył Utt Nee z kilkoma oficerami. Byli zaskoczeni, że tyle już zrobiono, i zaangażowali kolejną ekipę do transportowania wody. Po południu znaleziono małą motopompę, własność straży pożarnej, i dzięki temu skończyły się problemy z wodą.

Nazajutrz wczesnym rankiem zmontowali kocioł, założyli komin i rozniecili ogień w palenisku. Z początku nie bardzo im szło, bo przecież nie znali sposobów uruchamiania zupełnie zimnej lokomotywy, ale tuż przed południem ciśnienie pary podniosło się na wskaźniku i Morgan, z którego pot lał się strumieniem, gorączkowo wypróbowywał w kabinie maszynisty zawory pompy zasilającej.

W końcu odwrócił się do Nay Htohn, która nie odstępowała go na krok. - Teraz powinna ruszyć - stwierdził. Odciągnął zawór wstecz, odkręcił hamulec ręczny i pokazał jej regulator. - Proszę to przekręcić troszeczkę i patrzeć, co się będzie działo - powiedział.

Ociągała się roześmiana. - Niech pan to zrobi.

- Nie, pani. No, dalejże.

Słysząc to przekomarzanie, Birmańczycy siedzący nie opodal na ziemi zanosili się od śmiechu. Dziewczyna podniosła w końcu rękę i ostrożnie przekręciła regulator, nie więcej niż o cal. Nic się nie stało. Za namową Morgana przekręciła go nieco bardziej, a wtedy lokomotywa ze zgrzytem i sapaniem poruszyła się do tyłu, wypuszczając kłąb dymu. Wystraszona Nay Htohn wypuściła regulator z ręki, lecz Morgan go docisnął. Maszyna wytoczyła się z parowozowni i przejechawszy jard czy dwa, zatrzymała się na zewnątrz. Rozbrzmiały huczne wiwaty.

Morgan zagwizdał dwukrotnie, co było sygnałem uzgodnionym wcześniej z Utt Nee. Tłum nie przestawał wiwatować. Przyszedł Utt Nee z oficerami i wszyscy wypróbowywali lokomotywę, jeżdżąc po torze tam i z powrotem. Okazało się, że trzy wagony są w zupełnie dobrym stanie, naoliwili więc w nich maźnice i próbowali je sczepić w pociąg. Zanim nastał wieczór, lokomotywa jeździła całkiem nieźle. Wprowadzili ją z powrotem do parowozowni i dosypali węgla, po czym odkomenderowali Bah Too do pilnowania maszyny, a sami wrócili do domu ogromnie zadowoleni z tego, co udało im się zrobić.

Wieczorem, zebrani wokół stołu w salonie, w świetle kilku lamp sztormowych odbyli naradę. Zebraniu przewodniczył Moung Shway Than, uczestniczyli w nim także Utt Nee z dwoma oficerami, Morgan i Nay Htohn. Starszy pan powiedział: - Teraz, kiedy kolej została uruchomiona, możemy pojechać do Taunsaw, jeśli tylko tor jest dobry. Czy ktoś wie na pewno, że most się zawalił?

Jeden z oficerów poinformował po birmańsku: - Zawalił się, leży w rzece. Sarn widziałem, kiedy tam byłem sześć tygodni temu. - Nay Htohn, siedząc po turecku obok krzesła Morgana, tłumaczyła na angielski.

Zastanawiali się potem, co powinni zrobić, gdy już dostaną się do Taunsaw. Znajdował się tam cały skład blachy falistej, a także niewielkie lasy palmowe i bambusowe, które można było wykorzystać jako budulec. Nie wiedzieli jednak, czy wzdłuż linii kolejowej nie ma Japończyków. Postanowili w końcu, że następnego dnia pojadą uzbrojonym pociągiem.

Wyruszyli tuż po wschodzie słońca. Mała lokomotywa pchała jeden wagon z przodu i ciągnęła dwa z tyłu. Wagony zapełnione były żołnierzami Armii Niepodległościowej. W sumie - około dwustu. Wzięli ze sobą zapas wody i paliwa, narzędzia na wypadek awarii oraz żywność. Utt Nee nie pozwolił jechać Nay Htohn, obawiając się starć z Japończykami. Sam stał z Morganem i Bah Too na pomoście lokomotywy.

Przesuwali się wolno, z prędkością piętnastu mil na godzinę. Tor był niezbyt równy, ale dało się jechać, choć miejscami zapadał się groźnie pod pociągiem, a gdy przejechali dalej, nagle podskakiwał do góry. Specjalnie się tym nie przejmowali, ponieważ w Henzadzie pozostało kilku robotników naprawiających tory, których zabrali ze sobą. Teraz sprawdzali tylko, czy w pobliżu nie ma wrogów i torowcy naprawiali szyny wszędzie, gdzie to było konieczne.

Jechali ostrożnie, zatrzymując się co kilka mil, aby zasięgnąć informacji o Japończykach. Dowiedzieli się, że w okolicy krąży banda licząca blisko trzysta osób, wszędzie o niej mówiono, lecz za każdym razem lokalizowano ją gdzie indziej i jakoś nigdy na nią nie natrafiali. Jechali więc dalej, zachowując ostrożność. Około południa dotarli do Taunsaw. Przed sobą ujrzeli most, precyzyjną konstrukcję ze stalowym dźwigarem, złamany i zwalony do rzeki.

Przystąpili do pracy. Nabrali wody do lokomotywy i zaczęli ładować blachę falistą, co zajęło im czas do wieczora. Postanowili nie ryzykować powrotu do Henzady nocą, założyli więc obóz wokół pociągu, rozstawili straże i przed zmrokiem ugotowali posiłek, po czym szybko zgasili ognisko.

Po zachodzie słońca Morgan usiadł z Utt Nee na progu wagonu. Palił cygaro, spoglądając na rzekę i zniszczony most. W pewnym sensie czuł się odpowiedzialny za to, co się z nim stało, i było mu przykro. Ta wspaniała konstrukcja kosztowała kogoś mnóstwo pieniędzy. Kolej, która po nim jeździła, nie funkcjonowała od 1942 roku, od czasu, gdy Japończycy wypędzili Brytyjczyków z Birmy, ale w 1945 to RAF ostrzelał i roztrzaskał most, tak że leżał teraz bezużyteczny w rzece. Morganowi żal go było jako członkowi RAF - u, zwłaszcza teraz, gdy patrzył na wszystko inaczej niż dawniej z kabiny pilota. Teraz odbierał to jako złośliwą, bezsensowną szkodę, a nie po prostu jeden z dziewięciu czy dziesięciu mostów na trasie z Taungu do Pegu, które oni, Brytyjczycy koniecznie chcieli zniszczyć, żeby unieruchomić kolej. Wystarczyłoby przecież zwalenie jednego, albo po jednym na początku i końcu całej linii kolejowej.

Dając upust tym rozmyślaniom, powiedział: - W tym kraju jest piekielnie dużo dziur do załatania.

- Myśli pan o moście? - zapytał Birmańczyk.

Pilot skinął głową. - Trzeba go odbudować. Nie rozumiem po kiego licha go zwaliliśmy.

- Tak, to wielka szkoda - przyznał Utt Nee. - W tej części kraju kolej jest bardzo potrzebna. Dopóki nie odbudujemy mostu, ludziom z Bassein trudno będzie prowadzić handel z Henzadą.

- Jak długo może potrwać odbudowa?

- Jak długo? Nie wiem. Gdyby część z was, żołnierzy brytyjskich, pozostała i pomogła nam doprowadzić wszystko do ładu, nie trzeba by było wielu lat, a nasz kraj funkcjonowałby jak dawniej. Ale jeżeli wszyscy wyjedziecie i zostawicie nas w rękach sahibów, to potrwa to bardzo długo.

- Nie ma wśród nas zbyt wielu inżynierów - powiedział pilot.

- Tak. Potrzeba inżynierów, ale bardziej potrzebni są ludzie, którzy powiedzą inżynierom, co należy zrobić. Tacy jak pan - rzekł patrząc na Morgana i roześmiał się.

Pilot był zdumiony. - Nie potrafiłbym instruować inżyniera.

- Przecież uruchomił pan kolej.

- No, to co innego. To tylko taki kawał dobrej zabawy.

Birmańczyk śmiał się razem z nim. - Wszelka ciekawa praca to zarazem dobra zabawa - powiedział. - A jednak teraz kolej chodzi, a nie działała, dopóki pan się nianie zajął... Co zamierza pan zrobić? Wróci pan do Anglii na zawsze i zostanie architektem?

- Mam tam coś do zrobienia - odparł pilot.

- Tutaj byłoby dla pana mnóstwo roboty - powiedział Birmańczyk. - Jeśli tylko lubi pan naprawiać koleje i wszystko to, co zepsute.

Przez kilka minut Morgan się nie odzywał. Siedział zapatrzony w rzekę niknącą w narastającym mroku. Od wyjścia z więzienia widział tyle, że miał świadomość, iż to, co powiedział Utt Nee, nie było tylko zdawkową uwagą. Przez ten ostatni tydzień żył wśród odpowiedzialnych ludzi. Stary Moung Shway Than był człowiekiem wpływowym w Rangunie w czasach pokoju, Utt Nee zajmował wysoką pozycję w Armii Niepodległościowej. Mógł to więc potraktować jako propozycję pracy lub coś w tym rodzaju. Pracy wśród ludzi, których lubił, w kraju, do którego zdążył się już bardzo przywiązać. Wreszcie powiedział: - Chyba nie chcielibyście, żeby Brytyjczyk zajmował u was bardziej znaczącą pozycję. Teraz jest to Birma dla Birmańczyków.

- W pewnym sensie ma pan rację - przyznał Utt Nee. - Ale na razie za mało mamy ludzi wykształconych, żebyśmy mogli sami, bez pomocy Brytyjczyków, pokierować krajem. W Birmie zawsze znajdą się ważne stanowiska dla tych Brytyjczyków, którzy nie są zbyt dumni, aby pracować na równi z nami i dzielić nasze życie, którzy nie poczytają sobie za ujmę pracy pod kierownictwem Birmańczyka, jeśli ten okaże się od nich lepszy. Nie sądzę, żeby musiał się pan o to martwić.

Przez dłuższą chwilę milczeli, w końcu Morgan powiedział: - Jest jeszcze jeden problem. Gdybym miał tu pozostać, poprosiłbym Nay Htohn o rękę. I sądzę, że w tej sytuacji wolelibyście, abym wrócił do Anglii.

Utt Nee wzruszył ramionami. - Nie chciałbym, żeby moja siostra miała złamane serce. Wiem, że jest w panu bardzo zakochana.

- Nie miałby pan nic przeciwko mieszanemu małżeństwu?

- Dlaczego miałbym się temu sprzeciwiać, gdyby miała być szczęśliwa? Cieszyłbym się razem z nią. Znam kilku Anglików, którzy poślubili dziewczyny birmańskie i są bardzo dobrymi mężami. Wie pan, to nie Indie. Nasze dziewczyny biorą za mężów, kogo chcą. Tak samo jak w Anglii.

- A wasz ojciec... też by się nie sprzeciwiał?

- Myślę, że byłby bardzo zadowolony.

- Czy pan wie, że jestem już żonaty? Że w Anglii mam żonę?

- Coś o tym słyszałem. Nay Htohn wspominała, że ta kobieta nie była panu wierna.

- To prawda. - Pilot opowiedział mu pokrótce, co zaszło, i wyjaśnił kilka spraw. - Cóż, moja wartość jakby zmalała...

- Nie sądzę, żeby moja siostra tak na to patrzyła. Więc chyba i pan nie powinien tak myśleć? - Odwrócił się do Morgana. - Niech pan to jeszcze przemyśli. Znam Anglików, których chętnie zatrzymałbym w naszym kraju, ale znam też wielu, których za wszelką cenę musimy się pozbyć. Pan jest uosobieniem całego wigoru swojego narodu, jednocześnie nie jest pan zbyt dumny, żeby uczyć się pewnych rzeczy od nas. Nay Htohn z pewnością będzie dobrą żoną, a i ojciec i ja cieszylibyśmy się, gdyby pan był z nami.

Tamtą noc Morgan spędził na podłodze wagonu przykryty kocem, z głową na worku jutowym. Wokół niego leżeli żołnierze birmańscy. Porozstawiano też warty. Morgan mógł już dogadać się z Birmańczykami na bardzo proste tematy i rozumiał ich, jeżeli mówili o nieskomplikowanych rzeczach. Przywykł do ich smagłej skóry i sposobu życia. Dawno już przestali być dla niego obcymi, nieobliczalnymi istotami, do których odnosił się z nieufnością. Przeciwnie, rozumiał ich, przekonał się, że myślą podobnie jak on i śmieją się z tych samych rzeczy. Traktowali go z prawdziwą sympatią i szacunkiem - przecież potrafił latać samolotem i uruchomić kolej.

Leżał tak i czekał, aż zmorzy go sen, obserwując gwiazdy nad banianem w kształcie kalafiora na tle ciemnoniebieskiego nieba. Z Anglii pamiętał czasy szkolne, niedole wojny, naloty, śmierć i nieudane małżeństwo. Birma oznaczała radość i eksperymenty z koleją, zawalonymi mostami, roztrzaskanymi łodziami, z ludźmi, którzy go polubili i szanowali za to, co zrobił. Oznaczała też miłość mądrej dziewczyny, która w swoim kraju należała do tej samej klasy społecznej co on, a może do wyższej? Nie miał wątpliwości co do swojego wyboru. Szczelniej owinął się kocem na twardej podłodze z desek, podsunął pod głowę worek jutowy i marząc o Nay Htohn, pogrążył się we śnie.

W połowie drogi powrotnej wysadzili robotników naprawiających tory, a załadowali bambusy i słomę palmową. Przez ostatnie pięć mil obwieszczali gwizdem swój przyjazd, toteż witał ich spory tłum. Nay Htohn wyszła Morganowi na spotkanie, gdy schodził z lokomotywy w ubraniu oblepionym brudem. Był z nią Moung Shway Than.

- Spotkaliście Japończyków? - zapytał starszy pan.

- Ani jednego - odpowiedział pilot. - Nie ma ich na całej linii aż do Taunsaw. Gdyby nie most, moglibyśmy tak jechać aż do Bassein... - To była kapitalna przejażdżka - zwrócił się do dziewczyny.

Uśmiechnęła się. - A wyobrażałam już sobie nie wiem co...

I on się uśmiechnął. - Ja też dużo sobie wyobrażałem. Myślałem, że przecież całe wojsko zabraliśmy ze sobą, a Japończycy mogli wrócić tutaj, kiedy nas nie było.

Roześmiała się. - Jakoś nic nam się nie stało. Słyszałam, że wczoraj w nocy jakiś desantowiec pełen japońskich żołnierzy popłynął w dół rzeki i brytyjskie kanonierki zatopiły go gdzieś na południe od Danubyu. Nie wiem, czy to prawda.

- Więc Brytyjczycy są tak blisko?

- Podobno.

Poszli razem do domu. Morgan umył się, najadł i przespał trochę na plecionym łóżku. Kiedy wstał wieczorem, gdy już było chłodniej, zauważył, że dziewczyna znów wyprała i odprasowała mu ubranie. Wyszedł na werandę. Siedziała już tam, z kwiatkiem we włosach i robótką w ręku. Podziękował jej za wypranie odzieży, po czym zapytał: - Czy wiadomo coś o brytyjskich kanonierkach?

Potrząsnęła głową. - Tylko tyle, że są gdzieś niedaleko Danubyu. W każdej chwili mogą się tu zjawić.

Skinął głową. - Będę musiał wejść na statek i zameldować się, gdy przypłyną.

- Czy musi pan z nimi odpłynąć? - zapytała.

- Chyba tak. Bo jak nie, to uznają mnie za dezertera.

- Będzie nam bardzo smutno, kiedy pan odjedzie. - Drżały jej wargi, gdy to mówiła.

- Lepiej będzie, jeśli wyjadę. Zresztą muszę załatwić rozwód. - Zerknął na dziewczynę siedzącą po turecku na macie obok jego stóp. - Ale niewykluczone, że wrócę.

Rzuciła na niego szybkie spojrzenie. - Kiedy znajdzie się pan w kraju, wśród swoich, nie zechce pan wracać do Henzady.

- Nie obchodzi mnie Henzada. Zawsze będę chciał wrócić do ciebie.

- Byłbyś ze mną bardzo szczęśliwy.

Położył rękę na jej ramieniu i delikatnie pogładził szyję. Odwróciła się szybko i schyliła głowę na jego kolana. Potem spojrzała w górę mówiąc: - Nie powinnam. Ludzie tam, na drodze, mogą nas zobaczyć. - Ale się nie odsunęła.

- Kiedy wrócę, wyjdziesz za mnie, Nay Htohn?

Spojrzała na niego i roześmiała się. - Wyszłabym za ciebie już teraz. Przecież wiesz...

- Mam już żonę.

Potrząsnęła głową. - Trudno to nazwać małżeństwem. Nie dała ci dziecka, a kiedy ty walczyłeś na wojnie, ona chodziła z innymi. Tak naprawdę to wcale nie jesteś żonaty. Ja byłabym lepszą żoną.

Gładził jej włosy. - Nie wątpię. Niemniej jestem żonaty i muszę tamtą sprawę zakończyć. A potem, Nay Htohn, zamierzam wrócić, jeśli mnie zechcesz.

Westchnęła. - A czy... - i znów otarła się policzkiem o jego kolano.

- Stąd do Anglii jest osiem tysięcy mil i ona jest z innym mężczyzną. Przecież wcale nie musisz tam jechać. Myślę, że mógłbyś po prostu zapomnieć o niej i zostać ze mną. Moglibyśmy już teraz się pobrać.

- Nie - powiedział.

Wstał i podniósł ją z klęczek. Uniosła się posłusznie i podeszła z nim do balustrady werandy. - Musisz zrozumieć... - powiedział. - Lubię to miejsce. Lubię waszych ludzi i kraj, i kocham ciebie, Nay Htohn. Uważam, że możemy być bardzo szczęśliwi tu, w Birmie. I właśnie dlatego chcę rozpocząć jak należy, bez śladów przeszłości. Chcę, żeby wszystko grało. Chcę cię poślubić zgodnie z prawem angielskim, aby twoi ludzie wiedzieli, że jestem wobec ciebie w porządku. Gdybyśmy się pobrali teraz, nie byłoby to legalne i w każdej chwili mógłbym się wycofać, rzucić cię, a Utt Nee i Moung Shway Than wiedząc tym. Nie tak chcę rozpocząć życie w Birmie. Muszę jechać do Anglii... poza tym wojna jeszcze trwa. Prawdopodobnie zdemobilizują mnie, lecz jeśli każą mi wracać do RAF - u i latać, będę to musiał robić do zakończenia wojny. Ale potem wrócę do Birmy. I wtedy będę cię bardzo pragnął...

- Ja już teraz bardzo cię pragnę - szepnęła. Ujął i przytrzymał jej rękę i stali tak przez chwilę w półmroku. - Chyba masz rację - przyznała.

- Moi rodacy są podejrzliwi wobec wszystkich Anglików, bardzo słusznie zresztą. Gdyby to ode mnie zależało, poślubiłabym cię jeszcze dzisiaj i byłabym bardzo szczęśliwa, to prawda jednak, że na pewno łatwiej się dogadasz z naszymi ludźmi, jeśli to będzie małżeństwo legalne. Poza tym... jest jeszcze jedna sprawa... - Zawahała się. - Lepiej będzie, jeżeli po powrocie do domu jeszcze raz dokładnie wszystko przemyślisz. Wy, na Zachodzie, wychowywani jesteście inaczej niż my i wielu z was ma dziwne wyobrażenia o kolorze skóry i małżeństwach mieszanych. Nie chciałabym, żebyś się do czegokolwiek spieszył. Jeśli po krótkim pobycie w swoim domu, w Anglii, wrócisz do mnie do Henzady albo Rangunu, weźmiemy ślub w dniu, kiedy tu wylądujesz, Filipie. I będę dobrą żoną.

Uśmiechnął się do niej. - Nay Htohn, czy wedle waszych obyczajów byłoby to bardzo niewłaściwe, gdybym cię pocałował?

Spojrzała na niego. - To znaczy... tak jak to robicie na Zachodzie... i w filmach? Nigdy jeszcze tak się nie całowałam.

- Spróbujemy?

- Nie tutaj... w Birmie tak się nie robi. Nawet małżeństwa nie całują się publicznie. Możemy przejść do twojej sypialni.

- I to jest w porządku? W Anglii to właśnie byłoby bardzo źle widziane.

- Naprawdę nie ma w tym nic złego - powiedziała poważnie. Poszli więc do jego sypialni i zamknęli drzwi. Wziął ją w ramiona i całował jej usta i szyję, czując, jak szczupłe ciało wygina się w jego objęciach. A kiedy ją wreszcie puścił, usłyszał: - Teraz wiem, dlaczego w Birmie tak nie robimy. Bo to za bardzo podnieca. - Znów uśmiechnęli się do siebie, pocałowali, tym razem już delikatniej, i wrócili na werandę. Siedzieli i rozmawiali po cichu w nikłym świetle gwiazd migocących nad drzewem płomiennym. Wokół nich latały robaczki świętojańskie, a tłem rozmowy przeciągającej się w nieskończoność było kumkanie żab.

Około dziesiątej w nocy na werandę wszedł jakiś mężczyzna i zapytał o Utt Nee. W słabym świetle na jego ręce mignęła opaska Armii Niepodległościowej. Nay Htohn wyjaśniła, że brat jest w kwaterze głównej.

- Przypłynęło pięć brytyjskich kanonierek - poinformował mężczyzna.

Dziewczyna przetłumaczyła to Morganowi, po czym zapytała Birmańczyka:

- Gdzie one są?

- Nie przybiły do brzegu. Stoją zaczajone przy promie, zakotwiczone blisko brzegu tak, że ich nie widać. Rozstawiliśmy wokół nich straż. Utt Nee wysłał oddział dwie mile w górę rzeki, aż do łuszczarni ryżu. Są w pogotowiu na wypadek, gdyby przypłynęły jakieś okręty japońskie. Mamy wtedy ostrzec Brytyjczyków przez krótkofalówkę.

- Utt Nee jest w kwaterze głównej - powtórzyła i mężczyzna zniknął w ciemnościach.

- Jak daleko stąd jest prom, przy którym stoją kanonierki? - zapytał Morgan.

- Około mili - odparła.

- Może przeszlibyśmy się tam, a nuż uda się je zobaczyć?

Zgodziła się i ruszyli ciemnymi ścieżkami w stronę końcowej stacji kolejowej przy brzegu rzeki. Szli wolno, trzymając się za ręce. Kiedy dotarli na miejsce, była za kwadrans jedenasta. Stojąc na brzegu przy zniszczonych wagonach, dostrzegli kanonierki zakotwiczone w dole, w odległości jakichś stu jardów: pięć łodzi motorowych typu Fairmile BB z działami wycelowanymi w stronę rzeki. Nie dochodził z nich najlżejszy szmer ani nie wydostawało się światło. Widok ten poruszył Morgana do żywego. Było to pierwsze wojsko brytyjskie, jakie widział od siedmiu miesięcy. Miał ogromną ochotę zawołać do nich, z trudem się powstrzymał. Przykucnął na brzegu rzeki z Nay Htohn u boku i wbił wzrok w okręty. Siedzieli tak z pól godziny i już mieli wracać do domu, kiedy coś zaczęło się dziać. Nagle na okrętach zapanował ruch: najpierw usłyszeli słaby odgłos dzwonków, a potem ogromny łoskot, kiedy po kolei ruszyły silniki. Dwa pilotujące podniosły kotwicę i sunęły cicho ku środkowi rzeki. Potem ruszyły pozostałe trzy, przesunęły się nieco ku lądowi i nie oddalały się już od brzegu. Wreszcie wszystkie zatrzymały się ustawione w kształcie litery L, zwalniając nurt rzeki.

- Chryste - westchnął pilot - ale scena!

Czekali w napięciu. Z góry rzeki dochodził słaby warkot silników. Na najdalej wysuniętej kanonierce zabłysnął reflektor, przez chwilę błądził w ciemności, po czym zatrzymał się na trzech desantowcach oddalonych o jakieś tysiąc jardów, przesuwających się w dole rzeki. Rozległy się odgłosy salwy z broni ręcznej, a potem głośniejsze wystrzały z działek kaliber trzydzieści siedem milimetrów. Morgan przycisnął Nay Htohn do trawy i leżeli tak bez ruchu, obserwując bitwę na wodzie. Zakończyła się po kilku minutach. Kanonierki zwróciły burty tak, aby wykorzystać wszystkie działa, i w blasku reflektorów otworzyły ogień z oerlikonów i boforsów. Trafiano okręty desantowe jeden po drugim. Stanąwszy w płomieniach, zmierzały w kierunku lądu. Dwa zbliżyły się do brzegu Henzady, jeden do przeciwległego. W Henzadzie Armia Niepodległościowa obstawiła całe nabrzeże. Strzały, które jeszcze przed chwilą rozlegały się zewsząd, nagle zamarły. Na kanonierkach zapanował spokój, wycofały się i zakotwiczyły, zaczajone tam, gdzie stały przedtem.

Morgan i Nay Htohn wrócili do miasta pełni napięcia i niepokoju. Ryzykowali bardzo, bo pilot miał na sobie ubranie noszone w dżungli i w ciemności można go było wziąć za Japończyka, mógł też do nich strzelać jakiś uciekinier z desantowca. Udali się do kwatery, gdzie zastali Utt Nee wśród wielu oficerów. Odszedł na bok, aby porozmawiać z Morganem.

- Co z Japończykami? - zapytał pilot.

- Mamy dwóch jeńców - odpowiedział Birmańczyk. - Byli tak ciężko ranni, że nie mogli popełnić harakiri. Pozostali zginęli albo sami się pozabijali. Ale nie wiem nic o okręcie, który przybił do drugiego brzegu. Tamci uciekli.

- Może poszlibyśmy obejrzeć okręty? - zaproponował Morgan, który miał już pewien plan.

Utt Nee wysłał z nimi młodego oficera, wzięli lampę sztormową i poszli na brzeg. W miejscu, gdzie rozegrała się walka, leżeli martwi Japończycy. Morgan przypatrywał im się z ciekawością, bo nigdy dotąd nie widział martwych Japończyków. Kluczyli między ciałami, przechodząc bardzo ostrożnie z pistoletami w ręku na wypadek, gdyby któryś z żołnierzy okazał się żywy i próbował do nich strzelać, po Japończykach bowiem wszystkiego można się było spodziewać. Okręty znajdowały się jakieś trzysta jardów dalej.

Były to dwukadłubowe, płaskodenne desantowce, nachylone ku przodowi, z silnikiem Diesla na rufie, każdy zaopatrzony w działko kaliber trzydzieści siedem milimetrów. Było to jedyne uzbrojenie poza bronią ręczną i moździerzami noszonymi przez żołnierzy. Pierwszy okręt, na który weszli, okropnie śmierdział stęchłą żywnością, ekskrementami i palącym się olejem napędowym. Beczki z olejem płonęły na pokładzie, ale ogień nie dotarł do silnika, który był zalany. W trzech miejscach dostrzegli dziury po pociskach boforsów, widniały też liczne dziury po pociskach oerlikonów.

- Ten można by naprawić - powiedział Morgan cicho do Nay Htohn.

Spojrzała na niego nie dowierzając: - Naprawić tak, żeby nadawał się do użytku?

- Owszem. Silnik nie jest uszkodzony. Prawdopodobnie pełno w nim wody, ale da się go uruchomić. Kadłub na razie można by załatać betonem, zanim się naprawi jak należy.

- Potrafiłbyś to zrobić?

- Mogę spróbować.

Podeszli do kolejnego desantowca. Ten był w znacznie gorszym stanie, bo paliła się komora silnika i prawdopodobnie silnik nie nadawał się do użytku. Za to kadłub miał mniej zniszczony niż tamten.

- Ciekawe, w jakim stanie jest ten na drugim brzegu - zastanawiał się Morgan.

Rano porozmawiał z Moung Shway Thanem, Utt Nee i Nay Htohn. - Żegnam na razie - powiedział cicho. - Muszę się teraz zameldować na pokładzie kanonierek i popłynąć z nimi do Rangunu. Stamtąd wyślą mnie do Anglii. Chcę tu wrócić, najszybciej, jak tylko będę mógł, po to, żeby poślubić Nay Htohn, jeśli tylko ona mnie zechce.

Moung Shway Than powiedział: - Bardzo rad będę, jeśli tak się stanie. Jak pan sądzi, kiedy pan do nas wróci?

- Nie wiem... może za trzy miesiące. W każdym razie chyba nie później niż za rok. Ale będę pisał co dwa lub trzy dni, żebyście wiedzieli, co porabiam. - Przerwał, a po chwili mówił dalej: - Zanim odjadę, powinniśmy omówić pewną ważną sprawę. Można naprawić japońskie desantowce. Ten w dole rzeki jest w lepszym stanie niż ten drugi. Obydwa trzeba wyciągnąć z wody, a w czasie monsunu muszą stać powyżej poziomu przypływu. Gdyby udało się je uruchomić, zastąpiły wszystkie zatopione sampany.

- Dopilnuję, żeby je uratowano na tyle, na ile się da - przyrzekł Moung Shway Than. - Możemy zaangażować do tego tych, którzy budują sampany.

- Byłoby dobrze, gdyby pan wysłał kogoś wzdłuż całego nabrzeża, niech zbada wszystkie statki, jakie znajdzie. Trzeba powyjmować silniki i trzymać je w suchym miejscu naoliwione. W parowozowni jest bardzo dużo smaru. Niech ci, którzy budują sampany, załatają kadłuby tak, jak potrafią. Nam nadzieję, że uda mi się wrócić zaraz po monsunie i sam się tym wtedy zajmę. Jestem przekonany, że część tych statków uda się uratować, jeśli tylko zabierzemy się do tego we właściwy sposób. Może zdołamy powybierać części i zmontować dwa lub trzy ze wszystkich, wkładając najlepsze silniki do najlepszych kadłubów. Gdyby się okazało, że potrzebne są jakieś narzędzia, napiszcie do mnie do Anglii pocztą lotniczą. Przywiozę je ze sobą.

- Bardzo by się przydało uruchomić chociaż jeden lub dwa z tych statków. Teraz na Irawadi nie ma żadnego transportu. Zatopiono wszystkie parowce rzeczne - powiedział Moung Shway Than.

- Ja wszystkiego dopilnuję - wtrąciła Nay Htohn. - Każę Moung Bah Too popłynąć w dół rzeki i obejrzeć okręty. Sama to sprawdzę. Wszystkie zostaną wyciągnięte z wody, silniki wysuszy się i naoliwi. A jak wrócisz, razem pójdziemy je obejrzeć i sam zadecydujesz, które części nadają się do użytku.

Morgan zastanawiał się przez chwilę. - Gdybyście odszukali jakichś mechaników pracujących na statkach albo ludzi, którzy kiedykolwiek uruchamiali silniki Diesla, zaangażujcie ich do tego.

- W Birmie takich jest niewielu - powiedział Utt Nee. - Ale nasi ludzie są dobrymi mechanikami, tylko trzeba im pokazać, jak co robić.

- Przejmę wszystkie okręty i pokryję wszelkie koszty - zapewnił Moung Shay Than. - To może być bardzo dobry interes.

Dwie godziny później Morgan poszedł z Nay Htohn na brzeg rzeki. - To nie pożegnanie - powiedział ujmując jej rękę. - Nie obawiaj się. Wrócę na pewno. To jest szczęśliwe miejsce, przyjadę, jak tylko będę mógł.

- Nie boję się, ale wracaj szybko - powiedziała z oczyma pełnymi łez.

Podpłynął łódką z wydrążonego pnia, którą wiosłował młody Birmańczyk, do pierwszej z brzegu łodzi motorowej. Na pokładzie natknął się na komandora porucznika z rezerwy Królewskiej Marynarki Wojennej.

- Siedziałem w więzieniu w Rangunie - zaczął Morgan. - Jest tu kolej, którą możemy przejechać połowę drogi do Bassein, jeśli zechce pan z tego skorzystać...

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Na ścieżce obok werandy szumiały pierwsze krople deszczu. Zanosiło się na burzę. Turner, siedzący w mroku z Morganem, poczuł chłodne podmuchy wiatru. Morgan wstał. - Za chwilę będzie kolacja - powiedział.

- Prosiłem Nay Htohn, żeby kazała przygotować angielski posiłek.

- A więc szybko się uwinąłeś? - zauważył Turner.

- No jasne. Wiałem jak oparzony do Anglii i z powrotem. - Uśmiechnął się. - Byłem w tej korzystnej sytuacji, że znałem wszystkich w Kadrze Transportowej. Spotkałem się z wicemarszałkiem lotnictwa w Kalkucie i przyznałem, że chcę, aby mnie zwolniono ze służby. Opowiedziałem mu o desantowcu i w ogóle o wszystkim. Poleciałem do Anglii liberatorem, a z powrotem do Kalkuty yorkiem jako jeden z załogi. Byłem w Anglii tylko siedemnaście dni.

- A więc załatwiłeś rozwód?

- Tak, i to bez specjalnych kłopotów. Przed wyjazdem z Anglii załatwiłem adwokata. Rozwód zalegalizowano dopiero po dwóch latach, ale myśmy nie czekali tak długo. Wróciłem do Henzady po siedmiu tygodniach, licząc od dnia wyjazdu i pobraliśmy się od razu. Ale prawdziwym małżeństwem staliśmy się dopiero, kiedy nasze pierwsze dziecko miało roczek.

Turner uśmiechnął się. Wszystko to było godne ubolewania, lecz w kręgach, w których się obracał, słyszało się o podobnych przypadkach.

- A co ze statkami? - zapytał.

- Wszystko ułożyło się dobrze. Nay Htohn o to zadbała. - Odwrócił się do Turnera. - Wiesz, kobiety birmańskie znają się na interesach lepiej niż mężczyźni. Nic nie można im zarzucić. Nay Htohn dopilnowała, aby powyciągano z wody wszystkie okręty, w sumie siedem, niektóre poważnie uszkodzone. Moung Shay Than dał nam je w prezencie ślubnym. Jeden okręt, stojący w pobliżu Zalun, był praktycznie nietknięty. W ciągu tygodnia doprowadziłem go do stanu używalności. W miesiąc później przygotowaliśmy następny, a niedługo potem trzeci. Tylko te trzy udało się uratować.

- Co się z nimi stało?

- Kursowały przez dwa lata. Zorganizowaliśmy regularny kurs przewozowy z Rangunu aż do Prome i zarobiliśmy na tym sporo forsy. Bo widzisz, Zespół Flotylli Irawadi miał za mało statków, trafiliśmy na moment, w którym jeszcze nie było dużej konkurencji. Od nas wszystko się zaczęło... Na chwilę pogrążył się w myślach. - Trzeba przyznać, że te statki wykonały kawał dobrej roboty.

- Czy nadal prowadzisz usługi transportowe?

- Nie, sprzedałem statki w ubiegłym roku. Wciąż kursują, zobaczysz, jeden przypłynie tu jutro około południa. Ale nie są już moją własnością. Teraz zajmuję się administracją. Przez jakiś czas nie chciałem się tym zajmować, sądziłem, że Anglik nie byłby dobrze widziany, Birma jest dla Birmańczyków i takie tam, rozumiesz. Ale zaangażowałem się w wiele spraw na szczeblu lokalnym. Wreszcie w ubiegłym roku brat Shway Thana, Moung Nga Myah, odbył ze mną długą rozmowę i namówił mnie do podjęcia tej pracy. On jest w rządzie, rozumiesz, minister edukacji. Twierdził, że mnie potrzebują, więc postanowiłem spróbować. Myślę, że są szansę, aby się udało.

Turner zmarszczył czoło. - Nie rozumiem. Myślałem, że teraz nie przyjmują Anglików.

- Był to swego rodzaju dowód zaufania. Od dwóch lat próbowali się pozbyć wszystkich pakka sahibów z administracji państwowej tak szybko, jak się da, a potem przyszli do mnie, prosząc, żebym z nimi pracował. Chyba traktują mnie już jak Birmańczyka.

- Zabawny układ - stwierdził Turner nieco zdziwiony.

Pilot wstał i zabrał szklanki. - Zadomowiłem się już w tym kraju. Żona, dzieciaki, praca, przyjaciele... Po tym wszystkim nie wyobrażam sobie powrotu i życia w Anglii. Kiedy ten kraj otrzyma status dominium, prawdopodobnie wyrobię sobie papiery naturalizacyjne. A wtedy... sprawa zamknięta.

Weszli do domu na kolację podawaną w świetle świec na srebrnej zastawie. Posiłek składał się z zupy i potrawki z kurczaka z przystawką. Morgan i Nay Htohn szczerze cieszyli się z wizyty gościa z Anglii. W atmosferze ich przyjaznego zainteresowania Turner był wylewny, opowiadał im o tym, co się dzieje w Londynie. Tak się rozgadał, aż go to zmęczyło, tym chętniej więc po kolacji usiadł z cygarem w fotelu. Biały kot Moung Payah wszedł, jak tylko Turner usiadł. Wskoczył mu na kolana, wymościł sobie miejsce, usadowił się i pomrukiwał.

Nay Htohn nie mogła się temu nadziwić, przypatrywała się i szeptała coś Morganowi po birmańsku.

Morgan roześmiał się w końcu. - Żona nie może pojąć, co temu kotu się stało. Nigdy do nikogo tak się na łasi. Nawet jej ani mnie nie usiądzie na kolanach.

Turnerowi to schlebiało. Podrapał za uchem kota, który z wyraźnym zadowoleniem ocierał łebek o jego rękę. - Faktycznie, od razu mnie polubił. Zapomniałem, jak go nazwaliście?

- Moung Payah - odpowiedziała Nay Htohn. - W naszym języku oznacza to „Wasza Wielebność”.

- Skąd takie imię? - zapytał Turner z powagą.

Dziewczyna zawahała się, uśmiechnęła wstydliwie i wyjaśniła: - U nas ludzie są przesądni. W waszym kraju, gdy ktoś rozsypie sól, to przerzuca ją przez ramię, żeby uniknąć pecha. Właściwie wcale w to nie wierzycie, niemniej tak postępujecie. Podobnie jest tutaj. Ludzie na wsi twierdzą, że białe zwierzę, obojętnie jakiego gatunku, jest bardzo piękną duszą kroczącą po Drabinie Egzystencji, duszą tak wspaniałą, że któregoś dnia stanie się Buddą. - Uśmiechnęła się. - To nie należy do naszej religii, nie znalazłby pan tego w żadnej świętej księdze. Tylko wieśniacy tak mówią. Mnie opowiadała o tym piastunka, kiedy byłam dzieckiem.

Turner uśmiechnął się. - To dlatego nazwała go pani „Waszą Wielebnością”?

Roześmiała się cicho. - To taki żart.

Pogłaskał kota za uchem. - W Anglii uważa się, że czarne koty przynoszą szczęście - powiedział. - Akurat odwrotnie.

Był śmiertelnie zmęczony. Obca sceneria i nieustanne rozmowy wyczerpały go. Wrażenia, jakich doznał, sprawiały, że miał w głowie zamęt, blizna pulsowała boleśnie, kark zdawał się okropnie ciążyć. Gdy tylko wypalił cygaro, przeprosił wszystkich i Morgan zaprowadził go do sypialni, przytulnego, przestronnego pokoju z wentylatorem i moskitierą. Na zewnątrz deszcz lał jak z cebra. Turner zrzucił ubranie, położył się i zasnął kamiennym snem.

Nazajutrz obudził się nadal zmęczony i ociężały. Bolała go głowa. Wziął aspirynę i przez jakiś czas leżał jeszcze, obserwując piękny świat nad rzeką.

Powietrze po deszczu było świeże i chłodne, a niebo bezchmurne. Wreszcie wstał i zszedł na śniadanie.

Zdziwił się widząc bardzo obfity posiłek złożony z kari i ryżu. Dotychczas podawano mu w tym kraju lekkie śniadania. - Widzę, że przestrzegacie angielskiego zwyczaju objadania się w godzinach rannych - zauważył.

- Jeśli o mnie chodzi, to zwykle wypijam filiżankę kawy i jem trochę owoców - powiedział Morgan, ale zaraz zreflektował się i dodał: - Ach, rozumiem, w czym rzecz. Dzisiaj przypada dzień służby Nay Htohn. Zawsze wtedy dużo je na śniadanie.

- Co to takiego... ten dzień służby? - zapytał Turner.

Dziewczyna uśmiechnęła się. - Każdy porządny buddysta ma jeden dzień służby tygodniowo. To taka wasza niedziela. Tego dnia nie wolno nam jeść po południu, dlatego jem dużo na śniadanie. - Roześmiała się.

- Idzie pani wtedy do kościoła? - zapytał Turner.

- Rano idę do pagody. To jak u chrześcijan niedziela, tyle że my jesteśmy bardziej rygorystyczni. Nie wolno mi stosować żadnych kosmetyków upiększających twarz ani malować paznokci. - Spojrzał na nią i zauważył, że nie jest umalowana. - Nie włączamy gramofonu, nie słuchamy żadnej muzyki, nie wolno nam dotykać złota ani srebra. - Uniosła rękę i Turner zauważył, że je drewnianą łyżką.

Morgan roześmiał się, z lekka złośliwie. - Mało tego, przed ślubem sypiała jeszcze na podłodze, ale na to już nie mogłem się zgodzić.

Dziewczyna śmiała się razem z nim, trochę zawstydzona. - Chcąc należycie przestrzegać dnia służby, należy spać na podłodze - powiedziała. - To ma uczyć pokory. Ale wydaje mi się, że nie dotyczy to mężatek, które muszą przecież dbać o mężów.

- Ty też jesteś buddystą? - zapytał Turner Morgana.

- Ja niczym nie jestem. No, może heretykiem albo agnostykiem czy jak go tam zwał... Gdybym jednak miał wybrać jakąkolwiek religię, chyba zdecydowałbym się na buddyzm.

- Rozumiem - powiedział Turner. - Religia kraju, w którym mieszkasz... To by się zgadzało z tym, co mówiłeś wczoraj wieczorem. Zadomowiłeś się w Birmie.

- W pewnym sensie - przyznał Morgan. - Ale patrzę też na to z nieco innej strony. Znaczna część Anglików w Birmie przechodzi na buddyzm, gdy już dogłębnie go pozna. To bardzo czysta religia.

- Hm, nie wiem... - wahał się Turner. - Mnie wystarczy ta, w której się wychowałem.

- Dla zwykłych ludzi, takich jak my, to niewielka różnica - wtrąciła Nay Htohn.

Turner niewiele zjadł na śniadanie. Wciąż dokuczało mu uczucie ucisku w karku. Nay Htohn zniknęła w pokojach w głębi domu, skąd od czasu do czasu dochodziły głosy dzieci. Morgan zwrócił się do Turnera: - Nie masz nic przeciwko temu, żebym cię zostawił samego przed południem? Mam rano posiedzenie w sądzie. Po obiedzie muszę jechać do pewnej wioski, moglibyśmy się wybrać razem dżipem.

- Dam sobie radę - powiedział Turner. - Niezbyt dobrze się dzisiaj czuję, trochę sobie tu posiedzę. Zastanawiam się, czy nie mógłbym później przejść się trochę po miasteczku?

- Oczywiście. Mieszkańcy ucieszą się na twój widok. Tylko gdybyś wchodził do pagody, musisz zdjąć buty.

- Wiem o tym. Zwiedzałem już Szwe Dagon w ubiegłym tygodniu - poinformował Turner.

Przez godzinę siedział w fotelu, przyglądając się sampanom pływającym po rzece. Z domu wyszła brązowoskóra dziewczyna i ustawiła w cieniu kojec, potem umieściła w nim żółtego malucha w majteczkach, usiadła obok na trawie i zaczęła szyć. Turner podszedł do niej i zagadnął. Dziewczyna wstała i uśmiechnęła się, ale nie znała angielskiego. Turner zaś nie mówił po birmańsku. Dziecko było za małe, by powiedzieć cokolwiek w jakimkolwiek języku, więc z rozmowy nic nie wyszło.

Turner, skoro i tak już wstał, udał się po kapelusz przeciwsłoneczny i ruszył w stronę miasteczka. Brzegiem rzeki trzeba było przejść zaledwie pół mili. Szedł wolno, spacer sprawiał mu przyjemność. Spędził w miasteczku trochę czasu, zaglądając do sklepów, gdzie obejrzał próbki ryżu i prosa, uśmiechając się do ludzi. Na brzegu rzeki przystanął i z ogromnym zainteresowaniem przypatrywał się robotnikom budującym sampan.

Dotarł do pagody, lecz nie wszedł do niej. Zatrzymał się tylko przy wejściu i zajrzał do środka. Przed kamiennym posągiem Buddy poustawiano w wazonach kwiaty. W dwóch lub trzech rzędach przed nim klęczały i modliły się kobiety. Przyjrzał się im z ciekawością i dostrzegł Nay Htohn. Klęczała nabożnie z długą wiązanką łososioworóżowych świeżych i pięknych gladioli. Poruszała ustami, całkowicie pogrążona w modlitwie.

Turner zamyślił się i ruszył dalej.

Powrót bardzo go zmęczył. Słońce było teraz wyżej, dokuczał upał. Droga wzdłuż brzegu rzeki dłużyła się bardzo, zanim znalazł się w cieniu drzew wokół domu. Ucisk w karku stawał się nie do zniesienia. Chciał wejść na werandę i odpocząć, ale kiedy pokonał zaledwie połowę schodków, nagle pociemniało mu w oczach, zatoczył się, próbował chwycić balustradę, ale chybił, przewrócił się i stoczył po schodach na zalaną słońcem ścieżkę. Piastunka siedząca na trawniku obok kojca dostrzegła ten upadek. Podbiegła natychmiast, wzywając jednocześnie służbę.

Turner leżał nieprzytomny. Z trudem wnieśli go przy pomocy kucharki po schodach i położyli na łóżku. Służący przyniósł wodę i zaczął nią przemywać twarz Turnera, a piastunka pobiegła do pagody po Nay Htohn.

Turner przez trzy i pół godziny leżał nieprzytomny na plecach charcząc. Morgan wrócił pół godziny po Nay Htohn. Rozluźnili Turnerowi ubranie, przemyli głowę zimną wodą, a potem już zupełnie nie wiedzieli, co z nim zrobić. Nigdy dotąd nie zetknęli się z taką przypadłością. W tej części Birmy brakowało wówczas lekarzy przyjeżdżających z wizytą do chorego. W Henzadzie oddalonej o trzydzieści siedem mil znajdował się szpital, ale przewożenie chorego w takim stanie po kiepskiej drodze było zbyt ryzykowne. Gdyby się zdecydowali popłynąć sampanem, podróż zajęłaby im cały dzień, a łódź motorowa miała wyruszyć dopiero następnego dnia.

Po godzinie bezskutecznego cucenia Turnera Nay Htohn powiedziała: - Musimy sprowadzić pomoc, Filipie. Sami nie damy rady. Chyba tylko Saya mógłby coś zrobić.

Morgan zastanawiał się przez chwilę. Saya, ojciec przełożony miejscowego klasztoru buddystów, był postacią znaną Morganowi, który nie wątpił w uczciwość starca, lecz w głębi duszy uważał, że to prostak. Niemniej musiał przyznać, że żona ma rację. W Mandinaung Saya był jedynym człowiekiem, który w pewnym sensie mógł zastąpić lekarza. Poza tym gdyby Turner miał umrzeć w ich domu, dobrze byłoby, żeby była przy tym jakaś osoba ciesząca się autorytetem wśród tutejszej ludności.

- W porządku, pojadę i zapytam, jeśli uważasz, że to konieczne, może zechce przyjechać.

- Powinien się zgodzić. Zrobisz to dla mnie?

Ona nie mogła pojechać. Również kiedy mnich przyjedzie, będzie musiała się ukryć, żeby być poza zasięgiem jego wzroku, co więcej, musi dopilnować, aby nie ujrzał żadnej ze służących. Bo gdy już mężczyzna upodoba sobie życie w powściągliwości i wycofa się z tego świata, wystawianie go na próbę jest niestosowne, wręcz grubiańskie.

Morgan pojechał dżipem do klasztoru. Zachował się według wymogów znanej mu etykiety, po czym wprowadzono go do starca siedzącego na macie i pogrążonego w kontemplacji. Opowiedział, co się stało, i poprosił o pomoc. Po kilku minutach siedział w samochodzie u boku mnicha przytrzymującego grubą żółtą szatę powiewającą na wietrze.

Służący czekający na nich w drzwiach, ukłonił się głęboko. Nie widać było żadnych kobiet. Morgan zaprowadził mnicha na górę do sypialni. Turner leżał tak, jak pozostawiły go kobiety, które przed chwilą wyszły. Miska z wodą obok łóżka i mokry ręcznik na głowie świadczyły o dopiero co zakończonych zabiegach. Starzec podszedł do łóżka i położył dwa palce na skroniach chorego. Potem zwrócił się do Morgana i powiedział po birmańsku:

- Wkrótce odzyska przytomność. Przed zachodem słońca dojdzie do siebie. Ale niewiele życia mu zostało...

- To znaczy, że umiera?

- Jeszcze nie teraz. Ma jednak przed sobą tylko kilka miesięcy.

- Starzec spojrzał na Morgana i dodał: - Postawię mu horoskop.

- Dobrze. Jakie informacje będą potrzebne, Ojcze?

- Kiedy, o której godzinie i w jakiej części świata się urodził... Niedługo odzyska przytomność. Zaczekam, sam mi to powie. - Przeszedł w kąt pokoju, siadł po turecku i pogrążył się w medytacji.

Morgan przemył Turnerowi twarz i głowę. Nie spodziewał się, że Saya może cokolwiek jeszcze zdziałać, ale sama jego obecność podnosiła na duchu i gwarantowała spokój. Dosłyszał szept żony dochodzący zza drzwi. Nasłuchiwała z pokoju obok. Wyszedł do niej.

- Moung Payah... Powiedz mu o Moung Payah - szepnęła.

Uśmiechnął się czule. Znał ją tak dobrze! Wiedział, że jest na tyle inteligentna, aby drwić z boskości kota, ale jednocześnie ta cząstka infantylności, którą tak w niej kochał, sprawiała, że gdzieś w głębi duszy w ową boskość wierzyła. To, że nadała kotu imię Moung Payah, nie do końca było żartem. - Naprawdę chcesz, żebym mu to powiedział?

- Zrób to, proszę cię.

Dotknęła jego ręki i uśmiechnęła się. Wrócił do pokoju. - Mamy kota - poinformował starca ot, tak, zwyczajnie - białego kota, którego żona nazywa Moung Payah. - Starzec ze zrozumieniem pokiwał wygoloną głową. Morgan opowiedział mu o oznakach sympatii kota wobec Turnera. Przez chwilę mnich siedział medytując. Wreszcie zapytał: - Czy on jest chrześcijaninem?

- Nie bardziej niż wyznawcą innej wiary - odpowiedział Morgan po birmańsku. - W kraju, gdzie się urodziliśmy, zwykli ludzie nie są zbyt religijni. Przypuszczam, że jako dziecko został ochrzczony, a później bierzmowany.

Nastąpiła długa cisza, wreszcie mnich przerwał ją mówiąc: - Cnotę mierzy się na podstawie wiedzy, jaka dana jest duszy na początku. Nawet jeżeli człowiek nie przestrzega żadnego z pięciu przykazań dlatego, że ich nie zna, to jednak może dotrzeć do miejsc przeznaczonych dla świętych pod warunkiem, że w tym życiu zrobił wystarczające postępy.

Z powrotem popadł w milczenie i siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze w kącie pokoju, odziany w swą zgrzebną żółtą pelerynę, z wygoloną głową pochyloną w medytacji. Morgan odwrócił się i znów przemywał Turnerowi twarz. Szmer jego delikatnych ruchów był jedynym odgłosem w całym domu. Stopniowo choremu było coraz łatwiej oddychać, po chwili poruszył się, a nawet jakby próbował przewrócić się na drugi bok.

W końcu ocknął się i usiadł. Zobaczył obok siebie Morgana z gąbką i miską, a z tyłu dziwnego starego mnicha birmańskiego. - Upadłem - powiedział.

- Tak - przyznał Morgan - byłeś nieprzytomny przez trzy godziny.

- Chryste! - przeraził się Turner. - O niebo dłużej niż poprzednim razem - popadł w przygnębiające milczenie.

- Powinieneś trochę poleżeć i nie przejmować się - nakazał Morgan.

- Nie mogłem sprowadzić lekarza. Czy jest coś, co należałoby zrobić w związku z twoim stanem?

- Nic mi nie będzie - powiedział Turner ponuro. - Już raz przytrafiło mi się coś takiego... nie powinienem sprawiać wam tyle kłopotu.

- Tym się nie przejmuj - zaznaczył Morgan. - Sprowadziłem mnicha buddyjskiego, żeby się tobą zajął. W każdym razie lepszy z niego lekarz niż ze mnie. Nie zechciałbyś mu czegoś powiedzieć?

- Oczywiście - zgodził się Turner. - Co go interesuje?

Morgan zamienił ze starcem kilka słów po birmańsku. - Chce wiedzieć, kiedy się urodziłeś, którego dnia i o której godzinie, jeśli wiesz...

- Szesnastego czerwca 1908... chyba około siódmej albo ósmej wieczorem. Wiem, że mama źle się poczuła w czasie kolacji.

- A gdzie?

- Victoria Grove numer 17, Willesden Green.

Morgan przekazał te informacje mnichowi, który zebrał szaty, jakby zamierzał wyjść. - Czy to wszystko, co go interesuje? - zapytał zaskoczony Turner.

- Tak, wszystko.

- Cholernie fajny doktor.

Morgan odwiózł mnicha dżipem do świątyni, po czym wrócił do domu. Tymczasem Nay Htohn nakazała choremu leżeć w łóżku i nie pozwoliła mu wstawać do końca dnia. Powiedział im co nieco na temat ataku, tyle, aby rozumieli, że wiąże się z blizną na czole, ale zachował powściągliwość, mówiąc jedynie to, co uznał za niezbędne. Kiedy Morgan przyszedł do niego wieczorem, zauważył na łóżku kota. Obecność zwierzęcia sprawiała Turnerowi wyraźną przyjemność, cieszył się też, że kot jego właśnie darzy specjalnymi względami.

Świt nastał około szóstej rano. Wkrótce potem Morgan wyszedł na werandę, by zakosztować chłodu poranka i... zastał tam już siedzącego mnicha. Starzec wyjął z fałd ubrania wielki arkusz papieru, zapisany cyframi w kolumnach według dni tygodnia i miesięcy. Całość miała kształt prostokąta. - Narysowałem kosmogram Anglika - powiedział.

Morgan rozpoznał typowy horoskop birmański. Nay Htohn miała podobny, tyle że staranniej wykonany. Udawała, że nie przywiązuje do niego specjalnej wagi, ale strzegła go jak skarbu, przechowywała pod kluczem. - Czy mógłbyś mi go objaśnić, Ojcze? - zapytał.

Mnich siadł po turecku na werandzie i rozpostarł arkusz przed sobą na ziemi. Morgan przysunął krzesło i pochylił się, chcąc zobaczyć cyfry, które mnich wskazywał palcem. Po lekkim szeleście dobiegającym z pokoju za nimi Morgan poznał, że Nay Htohn podsłuchuje.

- Nie będę mówił tego, co nieistotne - zaczął mnich wskazując palcem wykres. - W wieku dwudziestu sześciu lat przeszedł na dziesięć lat, jak my wszyscy, do Domu Saturna. Jest to nieodpowiedni wiek na wejście do domu niebezpieczeństwa i postępował wtedy bardzo niemądrze. W ósmym roku naruszył prawa swojego kraju. W dziewiątym doznał rany, widocznej teraz na czole. - Starzec położył palec na jakiejś cyfrze. - Oprócz rany ten symbol wskazuje na pana. Nie wiem, co to może oznaczać. Może pan sam wie.

- Chyba wiem - przyznał pilot. - W którym to było roku, Ojcze?

Mnich badał wykres. - W 1943 - powiedział. - Rok później, w ostatnim roku pobytu w Domu Saturna, dostał się do więzienia.

- Tak też myślałem - szepnął pilot.

- Wychodząc spod złych wpływów - kontynuował mnich - wszedł do Domu Jowisza i mieszkał tam przez trzy lata, robiąc niewiele dobrego, ale też niewiele złego. Stamtąd, na początku tego roku, wpadł w przestrzeń oddziaływania Słonia bez kłów, tutaj, gdzie zaczął przeczuwać nadchodzącą śmierć.

- Czy on wie, kiedy umrze? - zapytał Morgan patrząc na starca.

- Umrze w kwietniu przyszłego roku - powiedział mnich. - Wie o tym, niemal domyśla się miesiąca. Ten symbol oznacza wiedzę, ten śmierć, a ten kwiecień. Nie ma cienia wątpliwości, że on wie, kiedy umrze.

Przez chwilę Morgan milczał. Na werandę sfrunął kruk, porwał jakiś okruch i odleciał. - Bardzo mało o nim wiem, Ojcze - powiedział wreszcie. - Jakim jest człowiekiem?

Mnich przyjrzał się wykresowi i powiedział: - To dobry człowiek. Dostąpi Sześciu Błogosławionych Tronów. Poznał grzech i kłopoty, lecz nie zrodziły one w nim zawziętości. Zaznał przykrości, ale nie był przez to smutny. W tych ostatnich miesiącach, jakie mu pozostały, usiłuje być dobry nie po to, aby uniknąć wiecznego potępienia, bo nie wierzy w takie rzeczy, lecz z czystego umiłowania dobra. Taki człowiek będzie się wspinał po Drabinie Egzystencji i nie spadnie. - Położył palec na ostatnich cyfrach wykresu. - Tu jest symbol wielkodusznego porywu, tu - dalekiej podróży, a tu, obok, znów symbol oznaczający pana. Nie wiem, o co chodzi. Tutaj jest ta choroba... obok demonu Północy, oznaczałoby to wyzdrowienie, ale... - Złożył papier. - To wszystko, co mogę powiedzieć.

Wstał i zaproponował Morganowi, że może mu zostawić horoskop, był jednak wyraźnie zadowolony, kiedy pilot powiedział, by zabrał go sobie do klasztoru. Uprzejmymi, rozważnie dobieranymi słowami birmańskimi Morgan podziękował mnichowi. Powłócząc nogami staruszek odszedł, a Morgan patrzył za nim w zamyśleniu. Po chwili wyszła Nay Htohn i stanęła obok.

- Słyszałaś wszystko o Turnerze? - zapytał ją po birmańsku.

- Słyszałam. To zaszczyt gościć tak dobrego człowieka.

Przez chwilę milczeli, spoglądając na oddalającą się postać w żółtych szatach. - Musimy im coś posłać - odezwał się Morgan. - Jak sądzisz, co powinniśmy im dać?

- Ofiaruj im dzwon - zaproponowała dziewczyna. - Zawsze może im się przydać zapasowy.

Zawrócili do domu i razem poszli do Turnera. Nie spał, więc namówili go, by zjadł śniadanie w łóżku. Leżał, dopóki mu się to sprzykrzyło, po czym około jedenastej, w upalne przedpołudnie, przeniósł się na werandę i usiadł w fotelu. Morgana nie było w domu. Nay Htohn zajęła się gościem, przyniosła mu cygaro i napój z soku limony z lodem. Siedział zupełnie spokojny, przyglądając się łodziom na rzece.

Wiedział, że musi jak najszybciej wyjechać, wrócić do Anglii. Ostatni atak był wyraźnym ostrzeżeniem, że ma coraz mniej czasu. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż wyprawa do Birmy okazała się kompletnie niepotrzebna. Wyruszał z Anglii z zamiarem odnalezienia biedaka przeczesującego plaże w poszukiwaniu środków do życia i postawienia go na nogi. Tymczasem znalazł człowieka zamożnego, szczęśliwego w małżeństwie, o dobrej pozycji jak na kogoś w tym wieku, w kraju, który sam wybrał. W gruncie rzeczy chętnie by pozostał dłużej i zwiedził ten wspaniały kraj, ale nie było czasu. Jego życie dobiegało końca, nie mógł go więc marnować. Skoro Morgan nie potrzebuje pomocy, to tym lepiej, może się zająć Duggiem Brentem albo Murzynem, jeśli kiedykolwiek jeszcze zdoła się z nimi spotkać. Musi wrócić do Watford i zacząć od początku.

Przez cały dzień odpoczywał na werandzie. Morgan przyszedł w porze kolacji i usiadł, żeby wypalić z nim cygaro, a wtedy Turner powiedział, co mu leży na sercu. - Te parowce na rzece płynące do Rangunu... trzeba pomyśleć o powrocie. W mojej firmie nieźle by się wściekali, gdyby wiedzieli, że siedzę tu, popijając smaczne napoje i paląc cygara i cały czas się lenię.

- Zostań jeszcze kilka dni, dopóki zupełnie nie wydobrzejesz. Firma nie robiłaby zapewne problemów ze zwolnieniem lekarskim.

- Nie sądzę, abym wydobrzał. Niewiele mi już pozostało. Muszę jechać do Rangunu.

- Jutro płynie statek, jeśli naprawdę uważasz, że musisz już wracać.

- Wobec tego jutro wyruszam. Nie mogę dłużej próżnować.

Morgan spojrzał na niego. - Czy w Anglii konsultowałeś się z kimś w sprawie tych ataków? Byłeś u jakiegoś lekarza?

- Tak, po poprzednim ataku badał mnie specjalista.

- I co ci powiedział?

Przez chwilę Turner milczał, wreszcie rzekł: - Nic dobrego.

- Aż tak źle?

- Za sto lat wszystko się powtórzy - powiedział Turner cicho. - Tak to czuję.

- Czy to znaczy... że to nieuleczalne?

Turner popatrzył na niego z podziwem. - Jesteś wyjątkowo bystry. Nigdy ci przecież o tym nie wspominałem, jeśli dobrze pamiętam?

- Nie wspominałeś. Ale to prawda?

- Owszem. Mam w środku łepetyny odłamki szrapnela i nic na to nie mogą poradzić. Zostało mi siedem, najwyżej osiem miesięcy. Ale nie chciałem nikomu o tym mówić.

- Tak mi przykro. - Po chwili milczenia Morgan zapytał: - A tak naprawdę, to co się tu sprowadziło?

- Mówiłem ci już. Interesy w Rangunie.

- Wiem. A może przyjechałeś dlatego, że moja matka naopowiadała ci o mnie bzdur?

Turner zaczął się wiercić z zakłopotaniem. - Pomyślałem, że jak już tu będę, to mogę cię odszukać - powiedział wymijająco.

Pilot wstał, podszedł do balustrady i patrzył na rzekę. Po chwili odwrócił się i zbliżył do stolika stojącego przy krzesłach. Wziął kolejne cygaro.

- Kiedy zobaczysz się z moją matką, spróbuj jej wytłumaczyć, jak tu żyję. Spróbuj ją przekonać, że Nay Htohn to nie naga dzikuska trzymająca mnie przy sobie orientalnymi sztuczkami.

- Pójdę do niej w przyszłym tygodniu, zaraz po powrocie, i zrobię, co będę mógł. Ale jak wiesz, tam, w Notting Hill Gate, inaczej się na to patrzy.

- Wiem. - Zapadło milczenie. - Od razu wracasz do domu?

Turner przytaknął. - Jak tylko będzie miejsce w samolocie.

Morgan odwrócił się i wolno przeszedł na drugi koniec werandy. Palił cygaro w zamyśleniu. Potem zawrócił, mówiąc: - Nie masz pojęcia, jak się cieszę, żeśmy się znów spotkali, Turner. Od jakiegoś czasu chodziło za mną, że powinienem spróbować się dowiedzieć, co się stało z tobą i tamtymi dwoma ze szpitala w Penzance. Wiem co nieco o Murzynie, ale nigdy nie słyszałem o tobie ani o kapralu Brencie. - Stał spoglądając na Turnera.

- Czułem się podle z tego powodu - powiedział cicho. - Mnie powiodło się na tyle, że powinienem był poświęcić trochę czasu i zainteresować się, co się dzieje z tobą i Brentem. Wtedy jechaliśmy wszyscy na jednym wózku. Powinniśmy nadal trzymać się razem.

- Ja też tak myślałem - przyznał Turner. - Mam niezły dom w Watford i pomimo tamtych tarapatów trochę oszczędności. Więc jak ten facet z Harley Street dał mi namiar, to pomyślałem, że muszę sprawdzić, bo może któryś z was nie miał tyle szczęścia co ja.

- I to jest ten prawdziwy powód przyjazdu do Birmy, prawda?

- Mam też interesy w Rangunie - bronił się jeszcze Turner.

Przez chwilę palili w milczeniu, potem, Turner powiedział: - To miło z twojej strony i ze strony pani Morgan, znaczy się, twojej żony, żeście mnie tak przyjęli. Gdybym wiedział, jak dobrze ci się powodzi i jak tu żyjesz, chyba bym rzeczywiście nie przyjeżdżał. Myślałem... no, że sprawy zupełnie inaczej się mają... - Po chwili wahania ciągnął: - Po wyjściu ze szpitala wylądowałem na dziesięć miesięcy w pudle, może o tym słyszałeś. Przez te ciężarówki z cukrem. Nie przyjeżdżałbym, gdybym wiedział, że jesteś poważnym sędzią, i w ogóle.

- A więc nie ominęła cię kara?

Turner zaprzeczył: - Dali mi rok, ale odjęli dwa miesiące za dobre sprawowanie. Rozumiesz, tym razem nieco przesadziłem.

- Tak bardzo potrzebne ci były pieniądze? - zapytał pilot.

- Owszem, bardzo. Przejmowałem się. Nie wiem, jak ludzie teraz sobie radzą bez dodatkowych interesów. Przecież trzeba co nieco odłożyć na okres, gdy nie będzie już można pracować... Dawniej z samej pensji można było coś zaoszczędzić na starość albo na wypadek choroby. A teraz podatek taki, podatek siaki, więc jak od czasu do czasu nie ubijesz interesu, to nie masz żadnego zabezpieczenia. Po prostu nie masz, i już.

- To w Anglii taka jest teraz sytuacja? - powiedział Morgan w zamyśleniu.

- Właśnie. Ci, którzy pracują w sądach, mają jakieś zabezpieczenie, cholernie wysoką emeryturę dostają urzędnicy państwowi, za to pracujący na własny rachunek, jak właściciele sklepów, albo w biurach, jak ja... o tych szkoda gadać. Cały czas musisz mieć oczy otwarte i pilnować, czy nie pojawi się jakaś możliwość transakcji, a niektóre z tych interesów są dość śliskie.

Morgan uśmiechnął się. - Jak ten z cukrem?

- Jak z tym cholernym cukrem. Czułem, że to niepewna sprawa, ale cóż było robić? - Odwrócił się do Morgana. - Niepokoiłem się. Właśnie się ożeniłem i myślałem, że będziemy mieć dziecko. Żona wcale nie była w ciąży, ale tak wtedy myślałem. A nie miałem grosza oszczędności, wszystkiego może pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt funtów. Zamartwiałem się, myślałem, co się stanie, jeśli mnie zabiją albo ranią, co ona wtedy zrobi? Czułem się odpowiedzialny, chciałem jakoś zarobić.

- Rozumiem.

Zapadło milczenie. - Cóż, tamto minęło, nie ma co do tego wracać - powiedział Turner. - Mam trzy tysiące funtów oszczędności, ładny dom, meble, wszystko. Nie chciałbym, żeby żona się dowiedziała, skąd pochodzi część tych pieniędzy, w każdym razie dobrze, że w przyszłym roku będzie miała jakieś zabezpieczenie. A potem... tak jakoś zacząłem myśleć o nas czterech w tamtym pokoju szpitalnym. I pomyślałem sobie, że skoro żona i tak nie wie, ile odłożyłem, to nie odczuje braku części tych pieniędzy, więc chyba powinienem się nieco rozejrzeć, zanim odejdę, i sprawdzić, jak wam się wiedzie.

- Myślałem podobnie - przyznał Morgan. - Czułem, że należałoby się zainteresować, co się z wami trzema dzieje. Nie wiem nic o kapralu Brencie. Ale trochę wiem o Murzynie - zerknął na Turnera. - Z tym Murzynem była piekielna draka - rzekł z namysłem. - Opowiedzieć ci?

ROZDZIAŁ ÓSMY

Nay Htohn wyszła z domu na werandę z robótką w płaskim plecionym koszyczku. Mężczyźni wstali. - Właśnie zacząłem Turnerowi opowiadać o tym Murzynie z Penzance - powiedział pilot.

Uśmiechnęła się. - To ciekawa historia. Chciałabym się dowiedzieć, jak się to wszystko skończyło. - Usiedli znów. Nay Htohn przyklękła przy krześle męża i zaczęła szyć.

- Spróbuję sobie dokładnie przypomnieć, w końcu to było dawno temu. Oczywiście wtedy byłem w tę sprawę bardzo zaangażowany, w dodatku to było piekielnie zabawne, bo po wyjeździe z Penzance do Exeter chodziliśmy do tej samej kantyny co Amerykanie i nabijaliśmy się z nich z powodu historii z Murzynem.

Przerwał, spoglądając gdzieś w stronę szerokiej rzeki. Daleko ponad Pegu Joma zbierały się wielkie chmury, zwiastując kolejną burzę. Na werandzie powiało lekkim, chłodnym przyjemnym wiatrem. Na pniu drzewa baniami harcowały tupaje z wysoko uniesionymi ogonami. W dole po rzece przesuwały się sampany.

- Pewien amerykański porucznik z Korpusu Lotniczego stacjonował w Trenarth - odezwał się wreszcie pilot. - Przyleciał któregoś dnia samolotem B25 i podczas obiadu opowiedział tym skurczybykom całą historię. Słuchając jej, od razu się domyśliłem, że chodzi o naszego Murzyna.

- I co mówił? - zapytał Turner.

Amerykanin powiedział: - Mówię wam, pułkownik McCulloch narobił sobie w Trenarth niezłego bigosu przez czarnucha. Doszło do tego, że chłopaki nie wiedzą, czyich rozkazów słuchać, pułkownika czy właściciela baru.

Zbliżała się pora zamykania, kiedy rozległ się gwizdek sierżanta Burtona, który obiegł wokoło bar „Pod Białym Jeleniem”, chcąc dopaść szeregowego Dave’a Lesuriera. Frobisher zdążył już powiedzieć: - Panowie, pora wychodzić - uśmiechając się przy tym promiennie do Murzynów zapełniających całą salę. Te słowa wypowiadał co wieczór przez dwadzieścia siedem lat, przestrzegając klientów za pięć dziesiąta, że pora dopić trunki i wyjść, bo zbliża się godzina zamknięcia lokalu. Jednocześnie uśmiechał się serdecznie, bo zdążył się już przekonać, jaką przyjemność sprawia to Murzynom. Zawsze odwzajemniali jego uśmiech, dopijali piwo i punktualnie o dziesiątej opuszczali lokal. Tak więc w barze panowała atmosfera angloamerykańskiej dobrej woli, gdy sierżant Burton zagwizdał, dżip zatrzymał się z piskiem opon i zaczęła się cała heca.

Murzyni wylegli na ulicę, by zobaczyć, co się tam dzieje. Zresztą i tak trzeba było już zamykać lokal. Po ich wyjściu Frobisher obszedł kontuar dookoła i przetarł go ścierką. Potem zbliżył się do drzwi frontowych, chcąc je zaryglować na noc, i wyjrzał na ulicę. W świetle księżyca na chodniku roiło się od żołnierzy amerykańskich, białych i czarnych. Bezustannie rozbrzmiewały gwizdki, nadjeżdżało coraz więcej samochodów żandarmerii. Ktoś stojący za samochodem dowódcy nakazywał żołnierzom powrót do obozu. Panowało ogromne zamieszanie, ale poczynania żandarmów niezbyt obchodziły Frobishera. Zaryglował więc drzwi i wycofał się do salonu. Tu włączył radio i usiadł, chcąc przed snem spokojnie wypalić fajkę.

Nie minęło nawet pięć minut, gdy żandarmi zaczęli walić do drzwi. Podniósł się z krzesła i poszedł otworzyć. Stanął twarzą w twarz z sierżantem, za którym zobaczył kilku żołnierzy. Wszyscy byli uzbrojeni po zęby.

- Musimy obejrzeć ten dom w poszukiwaniu czarnucha - oznajmił sierżant. - Są tu jakieś czarnuchy?

- Oprócz mnie nie ma tu nikogo - odpowiedział Frobisher. - Tylko moja córka, jest w swoim pokoju na górze.

- Dobra, przeszukamy dom - oznajmił sierżant, robiąc krok w przód z zamiarem wejścia.

- Zaraz, zaraz, chwilę - powiedział Frobisher powoli. - O co wam chodzi?

- Jedna z dziewczyn z waszego miasteczka została zgwałcona, lub prawie zgwałcona przez czarnucha - poinformował sierżant. - Przeszukujemy wszystkie domy w tym rejonie.

- A macie nakaz rewizji? - zapytał Frobisher.

Sierżant popatrzył na niego zbity z tropu. - Nam niepotrzebny żaden nakaz.

- W tym kraju nie możecie dokonywać rewizji domów bez nakazu. Powinniście o tym wiedzieć. Zresztą tu i tak nie ma żadnego Murzyna. Wszyscy wyszli o dziesiątej.

- Do jasnej cholery! - rozzłościł się sierżant. - Wpuści nas pan czy nie?!

- Musicie mieć nakaz, żeby zrewidować mój dom - nie ustępował Frobisher.

Jeden z żołnierzy stojących z tyłu wystąpił naprzód. - Pozwólcie, sierżancie, ja spróbuję. - Sierżant przepuścił go. Szeregowy Graves mieszkał i pracował w Anglii od pięciu lat.

- Niech pan posłucha, panie Frobisher - zaczął. - Nie mamy nakazu rewizji, ale jedna z waszych młodych dam uskarżała się, że jakiś czarny zaczepił ją i zrobił jej coś na ulicy, a potem zwiał. Pomyśleliśmy, że mógł się gdzieś ukryć w pana ogródku za domem albo gdzie. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu, abyśmy zajrzeli do środka?

- W porządku - zgodził się Frobisher. - Trzeba było tak od razu...

Nieco zbity z tropu sierżant wprowadził swoich żołnierzy do domu.

Szybko się porozdzielali, przeszukali pokoje na parterze i wyszli na podwórze. Frobisher zwrócił się do szeregowego Gravesa mówiąc: - Możecie iść na górę, jak chcecie. - Poszedł z nim i zapukał do drzwi pokoju córki. Odpowiedziała ze środka: - Kto tam?

- Wyjdź no na chwilę - powiedział. Wyszła w szlafroku i ujrzała ojca w towarzystwie amerykańskiego żołnierza. - Ten pan pyta, czy u ciebie w pokoju nie ma jakiegoś Murzyna.

- Ależ, tatku, co też ty wygadujesz! Dawno już powinieneś spać.

- Cóż, oni chcą się przekonać. - Opowiedział jej w kilku słowach, co się stało. - Lepiej będzie, jak go wpuścisz.

Ogromnie zmieszany żandarm, wsadził głowę w drzwi i rozejrzał się. Bessie potraktowała go jak powietrze. Zszedł wreszcie z Frobisherem na dół, a dziewczyna zatrzasnęła drzwi. Sierżant zostawił jednego żandarma na podwórzu, sam zaś przeszedł z pozostałymi do następnego domu. Kilka minut później rozległ się warkot ruszającego dżipa, nawoływania i dwa strzały. Na ulicy wrzało. Żołnierze pędem wskakiwali do samochodów i jechali w kierunku Penzance. Nagle znów zapadła cisza, ulica była spokojna i wyludniona w jasnym świetle księżyca.

Frobisher ostrożnie zamknął drzwi, zasuwę po zasuwie. Potem odwrócił się i zobaczył Bessie stojącą w szlafroku w połowie wysokości schodów.

- Czyżbym się przesłyszała? To były strzały? - zdziwiła się.

- Niestety - westchnął ciężko ojciec. - Nic dobrego z tego nie wyniknie.

- Boże... - jęknęła, a potem zapytała: - Którą napastowano, wiesz może?

- Nie wiem.

- A wiesz, który chłopak to zrobił?

- Nie wiem. Przypuszczam, że jeden z tych, co pracują na polach bawełny. Niektórzy chyba nawet nie chodzili do żadnych szkół.

Potrząsnęła głową. - Mimo wszystko nikt nie napastuje dziewczyny, która ma dobrze w głowie, chyba że sama tego chce.

- Też prawda - przyznał ojciec, po czym poszli spać.

Porucznik Anderson z żandarmerii amerykańskiej niewiele spał tamtej nocy. Był przyzwoitym człowiekiem i w głębi ducha zmartwiło go to, co zobaczył w schronie przeciwlotniczym. Przedzierając się ostrożnie wokół skarpy z karabinem w jednej i latarką w drugiej ręce, od tyłu ubezpieczany przez sierżanta z drugim karabinem, znalazł młodego Murzyna siedzącego z głową opuszczoną na kolana, zbroczonego własną krwią. Odłożył karabin, żeby wziąć w ręce apteczkę i poprowadził chłopaka do samochodu dowódcy. Pojechali do najbliższego szpitala przy sąsiedniej ulicy, gdzie zostawił go pod strażą. Potem nastąpiło przykre pięć minut, kiedy to zjawił się sierżant i zaczął wypytywać o szczegóły. Porucznik Anderson był w pełni świadom, że brytyjscy policjanci mają dziwne wyobrażenia o strzelaniu: chodzili bez broni i najwyraźniej bez trudu potrafili się uporać ze zniewieściałymi brytyjskimi przestępcami.

Ów sierżant policji miał około pięćdziesiątki, był człowiekiem pozbawionym wyobraźni i trudnym w obcowaniu. - Czy to wasi ludzie strzelali przed chwilą na ulicy? - zapytał.

- Owszem - przyznał porucznik.

Sierżant powiedział z nadętą miną: - Tu nie możecie tak robić.

- Wyciągnął czarny notes. - Nazwisko i jednostka?

- Słuchajcie no, o co chodzi? - spytał porucznik z miną nieszczęśnika. - Jesteśmy żandarmerią. Nie mamy obowiązku tłumaczyć się przed wami.

- Może i nie macie - powiedział sierżant niewzruszenie - ale muszę na was złożyć raport. Nie możecie sobie tak po prostu chodzić z bronią po ulicy, w każdym razie w tym kraju tak nie wolno. Przecież mogliście kogoś zabić. Porucznik Anderson zrozumiał, że powinien złożyć jakieś wyjaśnienie.

- Wie pan, ile jest zawsze kłopotów z czarnymi - tłumaczył cierpliwie. - Z białymi... to co innego. Czarni reagują dopiero, jak zobaczą karabin.

- Czy ten Murzyn miał broń, kiedyście go znaleźli? - zapytał sierżant.

- Tylko nóż - odpowiedział porucznik. - Ale skąd chłopcy mogli o tym wiedzieć!

Sierżant wytrwale zapisywał szczegóły w notesie. Jeszcze raz spytał porucznika o nazwisko i jednostkę i zanotował to. - Tu nie chodzi o nas - powiedział wreszcie. - Będę musiał sporządzić coś w rodzaju raportu w związku z tą strzelaniną, ale nie sądzę, żebyście kiedykolwiek mieli z tego powodu jakiekolwiek kłopoty. - W końcu poszedł sobie, zostawiając porucznika Andersona poirytowanego i nieco zmartwionego.

Anderson wrócił do obozu i zanim położył się spać, szczegółowo przesłuchał sierżanta Burtona. Sierżant, gruby czterdziestolatek, nie znał nazwiska dziewczyny, ale kilkakrotnie widział ją na ulicy i wiedział, gdzie mieszka. Porucznik Anderson był przeświadczony, że przed sporządzeniem raportu dla pułkownika McCullocha powinien zdobyć niezbite dowody od samej dziewczyny, więc o wpół do dziewiątej rano zapukał do drzwi jej domu z sierżantem Burtonem u boku.

Pan Trefusis, sygnalista kolejowy, wyszedł już do pracy. Drzwi otworzyła im pani Trefusis, pałająca niewieścim oburzeniem. Owej nocy Gracie przyszła zapłakana tuż po dziesiątej, nic więc dziwnego, że została przez matkę dokładnie przemaglowana. Opowiedziała jej, że jakiś Murzyn, żołnierz, złapał ją i pocałował, więc zaczęła krzyczeć, a wtedy przybiegł jej na ratunek sierżant z żandarmerii amerykańskiej. W całym tym zamieszaniu i przejęciu sama uwierzyła, że tak wygląda prawda.

- I zapamiętajcie sobie - perorowała pani Trefusis, podparłszy się pod boki - jeśli uważacie, że będziecie sprowadzać tych czarnych dzikusów do tak porządnego miasteczka jak nasze i pozwalać im szaleć bezkarnie, to się grubo mylicie. Toż to istna łaska Opatrzności, że me biedne dziewczę nie leży dziś w grobie, a was by to guzik obeszło. Zresztą tu dopiero zaczną się dziać straszne rzeczy, bo kto słyszał, żeby porządne dziewczyny nie mogły bezpiecznie wrócić do domu. Ładne rzeczy!

Porucznikowi Andersonowi wrócił cały zapał. Usłyszał dokładnie to, co chciał. Gdyby były jakiekolwiek kłopoty w związku ze strzelaniną, zawsze może sprowadzić pułkownika i kazać mu wysłuchać matkę ofiary. - Naprawdę wszystkim nam bardzo przykro, że tak się stało, szanowna pani - powiedział potulnie.

- Bo też i są ku temu powody, młody człowieku - ciągnęła oburzona. - To przyzwoite miasto. Tu takie rzeczy sanie na miejscu, choć może tam, skąd wy pochodzicie, tak się prowadzicie. Nam nie trzeba obyczajów Dzikiego Zachodu. Co mamy począć? Nie wypuszczać dziewcząt wieczorem, bo a nuż jaki czarny je dorwie? Toż to niesłychane! Biedne dziecko przez całą noc nie zmrużyło oka, nie jadła śniadania a wysiaduje w sklepie do późnych godzin. Mówiłam nawet mężowi, że trzeba by wezwać do niej jakiego doktora... tak mu powiedziałam, ale on nie chciał o tym słuchać.

Przerwała, żeby zaczerpnąć tchu.

Porucznik pocieszył ją: - Już nie trzeba się martwić. Złapaliśmy czarnucha i może pani być pewna, że nigdy więcej to się nie powtórzy. Postawimy go przed sądem wojennym, ot co. Dostanie jakieś dziesięć lat. Jeśli chodzi o pani córkę, to pragnę panią zapewnić, że wszyscy, całe wojsko amerykańskie, bardzo ubolewamy z powodu tego, co się stało. Zapewne w żaden sposób nie możemy pomniejszyć przykrych doznań młodej damy, ale jak tylko czegokolwiek jej potrzeba, jeśli możemy cokolwiek dla niej załatwić, coś, co pomogłoby jej zapomnieć o tej sprawie, byłbym szczęśliwy, gdyby dała mi pani znać.

- Sama nie wiem... - westchnęła pani Trefusis. - Jak już go macie i ma stanąć przed sądem wojennym...

Porucznik roześmiał się krótko. - O to już proszę się nie martwić. Ukarzemy go ku przestrodze innych czarnuchów, więc taka sytuacja nigdy się nie powtórzy... - wahał się. - Czy mógłbym zamienić słówko z młodą damą? Chcę się upewnić, czy potrafi go rozpoznać.

- Proszę wejść. - Wprowadziła ich do salonu, a sama poszła po córkę, która zmywała naczynia po śniadaniu. - Kochaneczko, przyszło paru oficerów amerykańskich w sprawie tego, co się stało... są tacy mili. Obetrzyj no ręce i chodź, porozmawiaj z nimi.

- Nie chcę ich widzieć, mamo - broniła się dziewczyna.

- Chodźże, złotko, przecie nijakiej krzywdy ci nie zrobią. Chcą tylko wiedzieć, czy aby rozpoznasz tego Murzyna, co go złapali.

- Nie chcę nikogo rozpoznawać. Mogliby już dać temu spokój.

Matka nie ustępowała: - Winnemu należy się kara. Dalejże, wycieraj ręce i wychodź. To potrwa ledwie minutę.

- Ależ, mamo...

Kiedy wreszcie poczłapała za matką do salonu, nie była w stanie wydobyć z siebie słowa z zakłopotania i strachu. Porucznik przyjrzał się jej - ślicznej, z rumieńcem wstydu na twarzy - i na chwilę opanowało go to samo uczucie co Lesuriera. Rzeczywiście, łacina z niej sztuka. Opanował się jednak pochłonięty myślą o solidnej karze dla Murzyna.

- Reprezentuję armię amerykańską, panno Trefusis - powiedział. - Przyszedłem przeprosić panią za to, co się wydarzyło ubiegłej nocy. Jest nam ogromnie przykro i żywimy nadzieję, że nie będzie pani źle myślała o nas wszystkich z tego powodu.

Dziewczyna zarumieniła się i milczała zawstydzona. Jej matka wtrąciła grzecznie: - Ona nie myśli o was źle, prawda, Gracie? - Dziewczyna szepnęła: - Prawda.

- Czy kiedykolwiek wcześniej widziała pani tego człowieka, panno Trefusis? - zapytał porucznik uprzejmie.

- Mówże, Gracie, odpowiedz panu - ponaglała matka.

- Widywałam go w sklepie - szepnęło dziewczę.

- Czy kiedykolwiek umawiała się pani z nim, panno Trefusis?

Potrząsnęła przecząco głową. - Ona nie spotyka się z chłopakami - wtrąciła matka. - Gracie to dobrze ułożona dziewczyna, kapitanie. Porucznikowi przemknęło przez głowę: „Strasznie zacofana, w porównaniu z innymi... mógłbym ją sporo nauczyć.” - Głośno zaś powiedział: - Wie pani, jak on się nazywa, panno Trefusis?

Potrząsnęła głową, a potem szepnęła: - Raz słyszałam w sklepie, jak ktoś do niego powiedział „Dave”.

Wtrącił się sierżant Burton: - Zgadza się, poruczniku - Dave Lesurier.

- Jest pani całkowicie pewna, że to on właśnie zaczepił panią wczoraj w nocy? - zapytał porucznik. Przytaknęła. - Czy kiedykolwiek rozmawiała z nim pani poza sklepem?

Zaprzeczyła. Matka zbeształa ją: - Głośniej, Gracie. Masz odpowiadać panu, jak cię pyta. - Zwróciła się do porucznika: - Mowę jej odjęło.

- Dziewczyna chrząknęła, po czym wybąkała: - Często przychodził po playersy. Poza tym nie zamieniłam z nim słowa.

- Proszę mi opowiedzieć, jak to było, panno Trefusis - nalegał porucznik.

- Wyszłam z kina i ruszyłam chodnikiem, a on stał sam. Nikogo w pobliżu nie było i on coś powiedział, nie pamiętam co. A potem objął mnie i pocałował.

- Czy spodziewała się, pani, że to zrobi? - dociekał porucznik.

- Nie, skądże znowu.

- Jak pani zareagowała?

- Próbowałam się wyswobodzić i zaczęłam krzyczeć. Potem ten pan - tu wskazała na sierżanta - nadbiegł, a wtedy Murzyn mnie puścił i uciekłam.

Sierżant chciał coś wtrącić, lecz porucznik go powstrzymał. - Nigdy w żaden sposób nie zachęcała pani tego czarnucha do poufałości? - zapytał.

- Nie, proszę pana. Widywałam go tylko w sklepie.

Porucznik Anderson skierował się ku wyjściu w pełni usatysfakcjonowany, bo miał oto niezbite dowody dla kapitana. Gdy już wsiedli do dżipa i ruszyli, sierżant powiedział: - Jest jeszcze pewien szczegół, poruczniku. Usłyszałem, jak krzyknęła, żeby ją puścił, gdy byłem za rogiem, a zaraz potem wpadła wprost ma mnie. To znaczy, że uwolniła się od Murzyna, zanim on mnie zobaczył.

- Gówno tam - zdenerwował się porucznik Anderson. - Bez trudu by ją dopadł, gdybyś nie nadbiegł w porę. Całe jej szczęście, żeś się tam znalazł. - Odjechali do obozu.

Nazajutrz rano aż huczało od opowieści o ofierze wypadku. Bessie Frobisher, która co rano robiła zakupy dla baru, po powrocie do domu doniosła ojcu, że jakoś Gracie nie wyglądała na poszkodowaną. - Porcjuje żywność jak zawsze - zaznaczyła. - Na twarzy nie ma żadnych okaleczeń, nic takiego.

W południe Jeny Bowman przywiózł piwo. Zaparkował ciężarówkę i przy pomocy Frobishera wytoczył beczki, po czym wstąpił do baru posilić się serem, chlebem i przywiezionym piwem. - Doszło do mnie, żeście tu mieli jakąś rozróbę zeszłej nocy - stwierdził uprzejmie.

- Aha - przyznał Frobisher. - Niedaleko stąd, przy furtce wychodzącej na podwórze, tuż za rogiem. Podobno złapali Murzyna w Penzance?

- Zawieźli go do szpitala. Słyszał pan, że podciął sobie gardło?

Frobisher wytrzeszczył oczy. - Co takiego?!

Bowman przekazał mu to, czego się dowiedział w piwiarni w Penzance, ale były to jedynie pogłoski. Szeregowy Dave Lesurier przetrzymał noc dzięki transfuzji i jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Jak dotąd, nie wystąpiła posocznica. W czasie kolacji „Pod Białym Jeleniem” o niczym innym nie rozprawiano. Dyskusja rozgorzała na dobre, gdy Murzyni zaczęli się schodzić po pracy.

Sierżant Morimer był zupełnie przybity. Zacisnął swoje duże czarne dłonie wokół kufla, pochylił się nad kontuarem i rozmawiał z Frobisherem i Bessie. - Jak by na to nie patrzeć, trudno się w tym połapać - powiedział.

- Gdyby tu chodziło o któregoś z tych chłopaków, co to się najmują do pracy na roli... no, to inna sprawa, po nich można by się czegoś takiego spodziewać. Ale przecież tak dobrze tu traktowano nas, kolorowych, że nie wydaje mi się, aby nawet najemnik mógł to zrobić. Dave to chłopak wykształcony, nie jakiś tam prostak, i taki miły. Nie mogę uwierzyć, żeby on coś takiego... nie, to niemożliwe.

- A co on takiego w końcu zrobił? Dotąd nie udało mi się dowiedzieć - dociekał Frobisher.

- W obozie mówią, że usiłował popełnić gwałt. To bardzo poważne oskarżenie jak na tak porządnego chłopaka, panie Frobisher.

- To musiała być bardzo poważna sprawa, Sam, inaczej przecież nie podciąłby sobie gardła. Przecież czegoś takiego nie robi się bez powodu - zauważyła Bessie.

- Trudno powiedzieć. On czasami działał dość impulsywnie, ale to mądry chłopak.

- Tak czy owak, chciałbym wiedzieć, co on tak naprawdę zrobił - upierał się Frobisher.

Nie przestawał o tym myśleć przez godzinę lub dwie, gdy kręcił się za kontuarem, podając piwo i przysłuchując się rozprawiającym Murzynom. Zwrócił uwagę, że wszyscy odnoszą się do tej sprawy cynicznie, obwiniając żandarmerię. - Wyczekiwali, aż trafi się jakaś sprawa, którą mogliby oddać pod sąd wojenny - ktoś powiedział. - Piekielnie się złoszczą, jak nas widzą z białymi dziewczętami. Teraz mają co chcieli i nie puszczą tego Murzynowi płazem. Żeby pan wiedział, polowali na czarnego, który by na tyle się naraził, żeby go mogli oddać pod sąd wojenny, i doczekali się. Na pewno zamkną go na długo. - W posępnym nastroju wszyscy przychylili się do tej opinii.

Nagle przestała ich obchodzić cała ta wojna. Kiedy wybiła dziewiąta, pora dziennika w radiu, któryś powiedział: - Wyłączcie to pudło. Niech biali się tłuką między sobą, a nas zostawią w spokoju. - Nikt nie chciał słuchać wiadomości, więc po chwili wahania Frobisher wyszukał w odbiorniku program rozrywkowy i słuchali muzyki tanecznej.

Umysł właściciela baru pracował powoli, ale prawidłowo. Sprawa dotyczyła miasteczka, a cokolwiek dotyczyło miasteczka, dotyczyło i jego. Dziesięć po dziewiątej powiedział do Bessie: - Wyjdź no cichcem, skocz do Teda Trefusisa i zapytaj, czy nie zechciałby wpaść na piwo. Niech zajdzie od tyłu do salonu.

Trefusis skorzystał z zaproszenia. Był to szczupły siwowłosy mężczyzna, stateczny i poważny, jak przystało na sygnalistę kolejowego. Frobisher wprowadził go do salonu na tyłach domu i przyniósł z baru dzbanek łagodnego piwa. - Szczerze panu powiem, cieszę się, że mogłem się wymknąć z domu. Kobieta tak się piekli, myślałby kto, że to już i koniec świata.

- Tak? - odezwał się Frobisher. - No cóż, chyba w żadnej rodzinie nie cieszono by się z takiego wydarzenia.

Trefusis zapalił papierosa. - To prawda, ale też mogło się przecież przytrafić coś znacznie gorszego. W końcu żadna krzywda jej się nie stała.

Frobisher popatrzył na niego znacząco: - To Gracie nic się nie stało?

- Byłoby całkiem w porządku, gdyby matka przestała jej wtłaczać do głowy te wszystkie ceregiele. W końcu, jak świat światem, zawsze całowano dziewczyny po kątach, bo też co to takiego?

- Aha - mruknął Frobisher. - To nic więcej się nie stało?

- Ano. Chłopak podszedł, cosik jej szepnął, objął, przytulił i dał całusa. A jak się zaczęła szamotać, to ją zaraz puścił.

- To takie buty - rzekł Frobisher. - Powiadacie, że ją puścił?

- Ano. I poleciała za róg, a tam natknęła się na żandarma amerykańskiego. Jasne, że dziewczyna ma stracha, jak jej się coś takiego przytrafi, zwłaszcza że to z czarnym. Ale o takich sprawach im mniej się mówi, tym lepiej. Próbowałem przemówić żonie do rozumu, bo też w końcu nic się przecie takiego nie stało.

- Tak na dobrą sprawę - zaczął znów Frobisher z wolna - to ten chłopak więcej ucierpiał niż Gracie.

- Czy to prawda, co opowiadają, że niby poderżnął sobie gardło?

- Ano, prawda - przyznał Frobisher. - Zabrali go do szpitala.

- A na cóż on, do licha, aż tak się urządził?!

Frobisher przekazał mu wszystko, co wiedział, i przez jakiś czas radzili nad tym wspólnie. - Jak tylko wyjdzie ze szpitala, postawią go przed sądem wojennym - zakończył.

- O co go w końcu oskarżają? - zapytał Trefusis.

- O usiłowanie gwałtu.

- Na mojej Gracie?

- Nie inaczej.

- Ależ to niegodziwe! Przecież ją puścił.

- Niemniej o to go będą skarżyć.

Trefusis przez jakiś czas milczał, paląc fajkę w zamyśleniu. Wreszcie odezwał się: - Dziś rano, zaraz po moim wyjściu, przyszli do domu dwaj Amerykanie, oficer i sierżant. Bóg raczy wiedzieć, co żona im naplotła.

Znów zapadło na długą chwilę milczenie. W końcu kolejarz powiedział: - Ostro się obchodzą z tymi czarnymi, nie sądzisz pan?

Frobisher w zamyśleniu pykał z fajki. - Tak to wygląda - odezwał się wreszcie. - Oczywiście nie wiadomo, jacy są u siebie, w Stanach. Kto to wie, może tam mają z nimi jakie kłopoty, ale trzeba przyznać, że tu, co tylko zrobią, to mają im za złe.

- Czy zna pan tego, co podciął sobie gardło? - zapytał Trefusis.

- Tak, przychodził tu. Całkiem przyzwoity chłopak, takie sprawiał wrażenie, jak większość z nich zresztą. Zawsze chętny do pomocy, czy to trzeba przenieść beczki, czy co innego. Dziś wieczorem był tu jego sierżant, wstawiał się za nim.

Nie mogli nic zdziałać w tej sprawie, żadne wnioski do niczego nie prowadziły. Nazajutrz opowiadano w miasteczku, że Dave Lesurier trzymany jest w szpitalu pod strażą, a jak tylko wydobrzeje, to stanie przed sądem wojennym pod zarzutem usiłowania gwałtu. Żandarmeria zdwoiła czujność na ulicach. Za każdym Murzynem spacerującym z białą dziewczyną szedł uzbrojony żandarm, co Murzynów doprowadzało do wściekłości, a dziewczyny do szewskiej pasji. Murzyni zaczęli chodzić całymi grupami, po dziesięć do piętnastu osób, co biali traktowali jako prowokację, dwukrotnie doszło nawet do bójek między czarnymi a białymi. Któregoś wieczoru czarni żołnierze zaczepili Jima Dakersa i pobili go dotkliwie.

Frobisher przyglądał się tym wypadkom z rosnącym zaniepokojeniem. Potajemnie naradzał się z komiwojażerem z browaru, z pastorem i różnymi wojskowymi w Trenarth, którzy zjeżdżali do domu na przepustkę z różnych części kraju. Dowiedział się o prowokacyjnych walkach z użyciem broni palnej między białymi amerykańskimi żołnierzami i Murzynami w Leicester i Lancaster. Nie wolno było o nich pisać w gazetach. Rozmyślał o tym, w ponurym nastroju stojąc za kontuarem, czy spuszczając piwo z beczki w piwnicy, czy wreszcie siedząc z fajką w salonie po zaniknięciu baru. Nie myślał szybko, więc upłynął tydzień, może nawet dwa, zanim podjął decyzję, ale trzeba przyznać, że nie była to decyzja pochopna.

W niedzielne popołudnie po obiedzie usiadł wygodnie, bez marynarki, i ciężko wzdychając nad każdym słowem napisał następujący list do generała Eisenhowera:

Bar „Pod Białym Jeleniem”

Trenarth W pobliżu Penzance Konwalia Szanowny Panie,

Postanowiłem napisać, aby poinformować Pana, że tu, w Trenarth, sprawy wyglądają zgoła inaczej, niż powinny, z powodu niezgody między Pańskimi kolorowymi i białymi żołnierzami. Nie moją powinnością jest oceniać, co jest właściwe, a co nie, ale jeśli sprawy nie ulegną poprawie, to myślę, że dojdzie tutaj do strzelaniny, podobnie jak w innych częściach kraju, bo już są bójki i atmosfera się pogarsza. Nie chcemy, żeby takie wypadki miały miejsce w Trenarth, tym bardziej, że w ciągu dwudziestu siedmiu lat mojej pracy nie wydarzyło się tu nic gorszego niż sprawy o ustalenie ojcostwa.

Sądzę, że gdyby Pan był łaskaw wstawić się za szeregowcem Davidem Lesurierem, kolorowym przetrzymywanym aktualnie w związku z zarzutem usiłowania gwałtu na jednej z naszych młodych dam, z pewnością Pańskie wstawiennictwo polepszyłoby sytuację i zapobiegło dalszym nieporozumieniom, ponieważ czarni żołnierze są srodze rozdrażnieni z powodu owego oskarżenia, a poza tym uważamy, że są to w pewnym sensie brednie. Gdy tylko owa młoda dama zaczęła się bronić, on natychmiast ją puścił. To bardzo uprzejmie ze strony pułkownika McCullocha, że dba, aby mężczyźni zaczepiający nasze dziewczęta byli przykładnie karani, ale mówiąc między nami, ta młoda dama nie doznała żadnego uszczerbku. Lepiej byłoby puścić ową sprawę płazem, jako że czarni żołnierze twierdzą, iż jest to oskarżenie wyssane z palca.

Proszę wybaczyć, że piszę, zważywszy na ogrom Pańskich obowiązków, ale chcemy pilnować porządku, więc nie możemy dopuścić, aby doszło do strzelaniny jak w innych miejscowościach.

Z wyrazami szacunku,

JAMES FROBISHER,

Właściciel baru „Pod Białym Jeleniem”

Zapieczętował list i wysłał go do generała Eisenhowera, do Kwatery Głównej Armii USA na adres Głównego Urzędu Pocztowego w Londynie.

Trzy dni później do Trenarth przyjechał major Mark T. Curtis z biura sztabowego prokuratora sądu wojennego. Była to wizyta oficjalna w związku z wnioskiem o zwołanie sądu wojennego wniesionym przez pułkownika McCullocha. Oznajmił, że celem jego wizyty jest wstępne zbadanie dowodów. Zgodnie z literą prawa pułkownikowi wydawało się to dość dziwne, ale w końcu nie do niego należało kwestionowanie poczynań oficera sztabu sądu wojennego, kimkolwiek był, więc wyłożył całą sprawę majorowi Curtisowi.

- Widzi pan, jak to jest - podsumował. - Ci kolorowi za długo byli tu sami, dlatego poprzewracało im się w głowach.

- Rozumiem - odezwał się major. - Miał pan tu jeszcze jakieś kłopoty tego rodzaju, pułkowniku?

- Nie - przyznał pułkownik McCulloch. - Wcale nie potrzebowali dokonywać gwałtów. Nie wiem już, co począć z tymi zatraconymi Angielkami. Wprost nie sposób utrzymać je z dala od Murzynów. Powiadam panu, w tej mieścinie dziewczyny wolą chodzić z kolorowym niż z którymś z naszych białych chłopaków. Tu wszyscy zbzikowali na punkcie czarnych. Właściciel tutejszego baru chętniej widzi u siebie czarnuchów niż białych. Widział pan kiedy coś podobnego?

- Czy ten właściciel baru stwarza jakieś problemy? - zapytał major Curtis zdawkowo.

- Nie, nie powiedziałbym - przyznał pułkownik. - Mnie dał się we znaki, bo nie chciał przyjmować białych chłopaków, musiałem znaleźć dla nich inne miejsce. Ale nie sądzę, aby wzniecał jakieś nieporozumienia między białymi i kolorowymi.

- Czy pana zdaniem to usiłowanie gwałtu też wynika z tego, że kolorowym poprzewracało się w głowach? - wypytywał major.

- Z pewnością. Jak się kolorowym trochę popuści, to z miejsca zaczynają roić o białych kobietach. To nieuchronna kolej rzeczy - stwierdził pułkownik.

Major uśmiechnął się. - Pochodzę z Maine - powiedział. - U nas wygląda to inaczej.

- Ja jestem z Georgii - zaznaczył pułkownik. - Tam rzeczy mają się tak, jak mówiłem.

- Ma pan niezbite dowody winy w tej sprawie? - zapytał major.

- Tak, oczywiście. Porucznik Anderson rozmawiał z dziewczyną.

Wszystko jest opisane w raporcie, tu, w tej kartotece. - Przewrócił kartki i wyjął sprawozdanie. - Proszę.

Major przeczytał je uważnie. - Chciałbym z nią sam porozmawiać - powiedział. - Również z tym kolorowym w szpitalu. Prokurator sądu wojennego jest bardzo ostrożny w sprawach związanych ze stosunkami z Brytyjczykami. Musimy postępować ściśle według prawa.

- Oczywiście - zgodził się pułkownik. - Winowajca jest w szpitalu w Penzance. Przyślę też kierowcę, który zawiezie pana do dziewczyny. Czy chciałby pan, aby ktoś panu towarzyszył?

Major zaprzeczył. - Chyba lepiej będzie, jeśli udam się do nich sam. Będę mówić swobodniej.

- Jak pan sobie życzy - zgodził się pułkownik.

Dał majorowi do dyspozycji dżipa prowadzonego przez sierżanta z żandarmerii znającego dzielnicę, w której mieszkała dziewczyna. Po południu major Curtis pojechał do Penzance. Był bezstronny wobec sprawy, w gruncie rzeczy przecież jej nie znał. Zastanawiał się, dlaczego prokurator sądu wojennego wyznaczył jego właśnie do tego zadania. Niewiele wiedział o Murzynach. Pochodził z Portland w stanie Maine i ukończył prawo na uniwersytecie w Harvardzie. Przez jakiś czas praktykował w Albany, a później był młodszym radcą w zespole adwokackim w Bostonie. Bronił czarnego dozorcę oskarżonego o kradzież węgla i wygrał. Poza tym nie pamiętał, żeby się zetknął w swojej karierze prawniczej z Murzynami. Major Mark T. Curtis miał wrażenie, że w całym departamencie prokuratora sztabowego sądu wojskowego niewielu było oficerów mniej nadających się do tego zadania, niemniej miał otwarty umysł i gotów był wykonać zadanie najlepiej, jak potrafił, bazując na elementarnych zasadach prawa.

Szeregowy Dave Lesurier siedział w łóżku z obandażowaną szyją. Miał czyraki na całym ciele, był wymizerowany i bardzo chory. Strażnik stojący pod drzwiami wystarał się od pielęgniarki o parawan i rozstawiono go wokół łóżka, bo na tej samej sali leżeli też inni chorzy. Major usiadł na krześle za parawanem i powiedział: - Reprezentuję prokuratora sztabowego sądu wojennego. Czy wiadomo panu, Lesurier, że zamierzają pana postawić przed sądem wojennym?

- Tak, proszę pana - odpowiedział Murzyn.

- Cóż, na razie to kwestia przyszłości - powiedział major. - Jeśli popełnił pan karygodny czyn, nie uniknie pan kary. Jak już dojdzie do sądu wojennego, dostanie pan do pomocy kilku oficerów znających się na prawie.

Zanim jednak sprawy zajdą aż tak daleko, musimy podjąć decyzję, czy rzeczywiście czyn popełniony przez pana był aż tak zły, że trzeba pana sądzić. Po to właśnie tu przyjechałem: żeby wysłuchać pana relacji z tego, co się stało. Rozumiemy się?

- Tak, proszę pana - szepnął Murzyn.

- Wobec tego, proszę mi opowiedzieć, jak to wszystko wyglądało.

- Przypuszczam, że już pan wie? - rzekł Murzyn.

Przez chwilę oficer milczał. - Może znam część faktów... czytałem oświadczenie panny Trefusis. Ale nie znam pana wersji.

- Jeśli przeczytał pan to, co mówiła pana Trefusis, to chyba nie mam już nic do dodania, proszę pana.

- Każda sprawa ma dwie strony, Lesurier. Chcę, aby mi pan opowiedział swoją wersję.

Nastąpiło długie milczenie. Murzyn wbił wzrok w przykrywający mu kolana szary koc, na którym widniał napis: - SZPITAL OGÓLNY W PENZANCE. - Chyba niewiele mógłbym dodać - zaczął wreszcie. - Niczemu nie chcę zaprzeczać. Po prostu złapałem ją i pocałowałem. Nie mam nic więcej do powiedzenia.

- Czy w swoich rodzinnych stronach ma pan dziewczynę? - zapytał Curtis nieoczekiwanie.

- Nie, proszę pana. Żadnej stałej nie mam - odpowiedział zdziwiony takim pytaniem.

- Od jak dawna jest pan w Anglii?

- Cztery miesiące, proszę pana.

- Czy od przyjazdu poznał pan wiele dziewczyn?

Murzyn potrząsnął głową.

- Żadnej?

Chłopak wahał się. - Żadnej, chyba żeby wziąć pod uwagę pannę Trefusis.

- A czy oprócz niej, Lesurier, kiedykolwiek od przyjazdu do Anglii spotykał się pan z jakąś dziewczyną?

- Nie, proszę pana. Od wyjazdu z Nashville nawet z żadną nie rozmawiałem.

- Hę pan ma lat?

- Dwadzieścia dwa, proszę pana.

Majorowi przyszło do głowy, że jak na dwudziestodwulatka strasznie długo nie rozmawiał z żadną dziewczyną. Zapytał: - Co pan robił, zanim powołano pana do wojska?

Siedział cierpliwie, od czasu do czasu zadając pytanie dla odtworzenia tła wydarzeń. Wysłuchał wszystkiego o korporacji „Filtair”, o szkole Jamesa Hollisa dla czarnych chłopców w odległym Nashville i o warsztacie samochodowym, o prowadzeniu ciężarówki i spychacza. Dotychczas raczej nie interesował się życiem Murzynów. W jego rodzinnym domu w Portland służba była biała, czasami tylko widział Murzynów czyszczących wagony sypialne, bywali też pucybutami. Siedział więc teraz i słuchał z coraz większym zainteresowaniem, uświadamiając sobie, jak niewiele wie o życiu tych ludzi.

W końcu powiedział: - W porządku. Przejdźmy teraz do panny Trefusis. Gdzie po raz pierwszy pan ją spotkał?

- W sklepie - odpowiedział chłopak.

- Rozumiem. - Major przyjrzał mu się z figlarnym ognikiem w oczach. - Czy pamięta pan, co też takiego pan do niej mówił?

- Oczywiście - odpowiedział Murzyn. - Prosiłem ją o dziesięć playersów.

- Tylko tyle pan mówił?

- Tak, proszę pana.

- A co się wydarzyło następnego razu, gdy pan ją spotkał? I gdzie to było?

- Znowu w sklepie, proszę pana. I znowu poprosiłem o dziesięć playersów.

Przez chwilę major Mark T. Curtis miał wrażenie, że Murzyn kpi sobie z niego. Ale zaraz potem ogarnęły go wątpliwości. Zapytał więc: - Poza kupowaniem papierosów, kiedy po raz pierwszy pan z nią rozmawiał?

- Nigdy, proszę pana. Tylko jak kupowałem papierosy.

Oficer wybałuszył oczy. - Chce pan powiedzieć, że nigdy nie zamienił pan z nią słowa, zanim chwycił pan ją i pocałował? Tylko prosił pan o dziesięć playersów?

- Tak, majorze. Wiem, że to brzmi strasznie głupio, ale tak było.

- Tak, to faktycznie brzmi głupio. - Major przez chwilę milczał, próbując w myśli uporządkować jakoś zebrane dotychczas fakty. Wśród białych w takich wypadkach zdarzały się pewne niuanse. Czasami słowo mówione tak znów bardzo się nie liczyło. Dotychczas nigdy nie przyszło mu do głowy, że kolorowi też mogą mieć jakiekolwiek pojęcie o czymś takim jak niuanse, nic więc dziwnego, że nie dowierzał. Niemniej jego obowiązkiem było poznać prawdę.

Zamyślił się głęboko. Po pewnym czasie zapytał: - Czy panna Trefusis była dla pana miła?

Lesurier rzekł wykrętnie: - Nigdy nie rozmawiała ze mną, najwyżej powiedziała coś przy wydawaniu reszty...

- Wiem. Ale kiedy wydawała resztę, to była miła?

Na chwilę spotkały się ich oczy. Murzyn spuścił wzrok na szary koc z czerwonym napisem. - Była bardzo miła - wybąkał po cichutku.

- Rozumiem... - No dobrze, Lesurier, to co się stało na ulicy w ową noc? Umówił się pan z nią?

- Nie, proszę pana. Mówiłem już, że nie zamieniłem z nią słowa, tylko jak kupowałem...

- To... czekał pan na nią?

- Właśnie, majorze.

- Po co?

- Chciałem ją zapytać, czy nie zechciałaby ze mną pójść któregoś wieczoru na krótki spacer.

Major pomyślał, że wreszcie przechodzą do konkretów. - Mógł pan ją o to zapytać w sklepie - zauważył. - Dlaczego pan tego nie zrobił?

- Tam zawsze kręcili się jacyś ludzie. Myślałem, że jej się to nie spodoba, jak ją poproszę przy ludziach.

- Aha. Więc czekał pan na ulicy, żeby ja zapytać. Ale dlaczego wybrał pan sobie akurat dziesiątą w nocy?

- Nie wybierałem, majorze. Czekałem na nią już od szóstej, jak tylko przyszedłem z obozu.

- Wałęsał się pan od szóstej aż do dziesiątej tylko po to, żeby mieć szansę porozmawiać z nią sam na sam?

- Właśnie.

- Czy może pan to w jakiś sposób udowodnić, Lesurier? Czy powiedział pan komuś, co zamierza pan robić?

- Nie, proszę pana. - Murzyn zastanawiał się przez chwilę.

- Z obozu do miasteczka szedłem razem z kapralem Bookerem Jonesem. Zaproponował, żebyśmy wstąpili do baru „Pod Białym Jeleniem” na małego drinka... Powiedziałem, że nie, lepiej poczekam na zewnątrz czy coś w tym stylu. Mogła wtedy być szósta albo trochę później. Może on pamięta.

Curtis starał się utrwalić nazwisko w pamięci. - No, dobrze - powiedział.

- Panna Trefusis wreszcie nadeszła. Była sama?

- Tak, proszę pana.

- I co się wtedy wydarzyło?

- Podszedłem do niej, żeby zapytać - bąknął wreszcie. - Ale wtedy przyszło mi na myśl, że chyba jest za późno, żeby ją prosić o krótki spacer, i w końcu nie wiedziałem, jak się zachować po tak długim wyczekiwaniu, no i w ogóle...

- Co pan zrobił?

- Pocałowałem ją, majorze. Tylko tyle.

- Trochę zbyt raptownie?

- Chyba tak - odpowiedział znużonym głosem. - Teraz to brzmi strasznie głupio. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że wtedy wcale nie wydawało się takie głupie.

- Rozumiem. A co ona na to?

- Nazwała mnie bestią i zaczęła się szamotać - wykrztusił. - Puściłem ją.

- Puścił ją pan, jak tylko zaczęła się bronić?

- Oczywiście, proszę pana. Nie zrobiłbym nic, co by się jej nie podobało.

Curtis siedział jeszcze przez jakiś czas, chcąc wyciągnąć z Murzyna resztę. Wypytywał go bardzo wnikliwie o usiłowanie samobójstwo, czując, że wiąże się ono z poczuciem winy wobec panny Trefusis.

- Po prostu potwornie się bałem - przyznał Lesurier - co żandarmi ze mną zrobią, jak mnie dorwą za zaczepianie białej dziewczyny.

Na koniec major powiedział: - Zdaje pan sobie sprawę, Lesurier, że postąpił pan bardzo niewłaściwie? Nie wolno tak traktować kobiet, ani białych, ani czarnych. A już szczególnie brytyjskich dziewcząt. Rozumiemy się?

- Oczywiście, źle postąpiłem, majorze. Dobrze o tym wiem. Postawią mnie przed sądem wojennym?

- Nie wiem. Muszę się spotkać z panną Trefusis i żandarmerią, potem wszystko opiszę, sporządzę raport. Prokurator zadecyduje, czy stanie pan przed sądem wojennym, nie ja.

- Nie chciałbym sprawiać żadnych kłopotów - zapewnił chłopak. - Źle zrobiłem i muszę się pogodzić z tym, co mnie czeka, ale... Czy mam szansę przeprosić tę młodą damę? Chciałbym jej powiedzieć, jak bardzo żałuję, że tak się stało...

- Nie wiem - powiedział major z namysłem. - Mogłoby to pomóc.

Pożegnał się i dżipem pojechał do Trenarth. Z własnego doświadczenia wiedział to, co wie każdy żołnierz, mianowicie że mężczyźni wygłodzeni seksualnie nie są zupełnie normalni. Co więcej, zdawał sobie sprawę, że prawa ustanawiane z myślą o standardach cywilnych nie zawsze dadzą się stosować do warunków wojny. Miał wrażenie, że panna Trefusis była w pewnym sensie ofiarą wojny. Gdyby mieszkała w którymś z dużych miast Wielkiej Brytanii, mogłaby ją trafić bomba. A ponieważ mieszkała niemal na wsi, została pocałowana wbrew swojej woli przez żołnierza Murzyna. Obydwa te doświadczenia były wysoce nieprzyjemne i obydwa wynikały wyłącznie z wojny. Właściciel baru opisując ten przypadek użył określenia „brednie”. Major Mark T. Curtis skłonny był przychylić się do tej opinii.

- Jedziemy do baru „Pod Białym Jeleniem” - powiedział do wiozącego go sierżanta.

- Jeszcze nieczynny, majorze. Otwierają dopiero o wpół do szóstej.

- Nie szkodzi. Chcę porozmawiać z właścicielem.

Dzwonek przerwał Frobisherowi poobiednią drzemkę. Podszedł powoli do drzwi i odsunął zasuwy. Cofnął się na widok obcego oficera amerykańskiego, który powiedział: - Pan Frobisher? Nazywam się Curtis, major Mark T. Curtis. Reprezentuję wydział prokuratora sztabowego sądu wojennego w kwaterze głównej. Czy mógłbym wejść i porozmawiać z panem?

Frobisher zaprowadził go do salonu na tyłach domu. - Napisał pan do generała - zaczął major - o tym co się tu dzieje, o szeregowym Lesurier. Zgadza się?

- Owszem - odpowiedział Frobisher i zdziwiony zaczął liczyć dni:

- Napisałem w niedzielę. Co to dzisiaj mamy?... czwartek. Nie przypuszczałem, że pracujecie w takim tempie.

- Próbujemy zapobiegać złu w porę - wyjaśnił major. - Nie zajmuję się układami między białymi i kolorowymi w tym miasteczku. Przyjechałem, żeby zapoznać się z dowodami w związku z tym sądem wojennym. Chcę się spotkać z panną Trefusis dziś po południu, jeśli to będzie możliwe, ale przedtem postanowiłem porozmawiać z panem. Chciałbym poznać środowisko tej dziewczyny: z jakiej rodziny pochodzi, co się mówi o jej prowadzeniu się. Wie pan, to wszystko się liczy.

- Rozumiem - przytaknął Frobisher. - Proszę, niech pan siada i rozgości się. Co mogę panu podać? Może trochę whisky, majorze?

Curtis nie należał do tych, którzy odmówiliby szklaneczki szkockiej. Poczęstował Frobishera amerykańskim papierosem i przystąpili do rozmowy.

- Co to za dziewczyna? - zapytał. - Kim jest jej ojciec?

Frobisher odpowiedział na pytania.

- Często się ją widuje z chłopakami? - zapytał oficer.

Właściciel baru zaprzeczył. - To jeszcze młódka. Wiem, że teraz zaczynają wcześnie, ale jeszcze nie w jej wieku.

- To ile ona ma lat?

- Niech no pomyślę... Zaczęła chodzić do szkoły, jak wybuchła wojna, pamiętam, bo przechodziła pod tym oknem razem z innymi dzieciakami. Chodziła jeszcze do szkoły, jak przystąpiliśmy do Obrony Cywilnej, nazywaliśmy to wtedy Ochotniczą Obroną Lokalną, mijała nas, kiedyśmy przeprowadzali na placu musztrę z pikami i dubeltówkami. To było latem 1940. Nie mogła mieć jeszcze wtedy czternastu lat. Wobec tego teraz miałaby szesnaście i pół. Niedługo będzie miała siedemnaście.

- Niektóre w tym wieku chodzą już z chłopakami - powiedział major.

- Zgadza się - przyznał Frobisher. - Ale nie takie jak ona.

- To znaczy, że nie powiedziałby pan, że to łatwa dziewczyna?

Frobisher wyglądał na zgorszonego. - Nic z tych rzeczy - uciął.

Major Curtis wyczuł, że atmosfera wymaga pewnego rozluźnienia.

- Chciałem tylko poznać pana zdanie... Bywały przypadki, wprawdzie nieliczne, kiedy to brytyjskie kobiety szantażowały naszych kolorowych żołnierzy i groziły im, że oskarżą ich o napad. A wie pan, u nas sprawa wygląda nader groźnie, kiedy kolorowi napadają na białe kobiety - wyjaśnił.

- Może. Takie wypadki mogą się zdarzyć w slumsach w dużych miastach, ale na pewno nie w Trenarth.

Jeszcze przez chwilę rozmawiali o dziewczynie, po czym major zapytał: - Panie Frobisher, co pan miał na myśli, pisząc, że cała ta sprawa to jakby... brednie?

- Cóż... żadna krzywda jej się nie stała.

- Przecież przybiegł żandarm?

- Jej ojciec mówił mi co innego. Powiedział, że chłopak ją wypuścił, jak tylko zaczęła się szamotać.

Curtis przyglądał mu się badawczo. - Co innego powiedziała porucznikowi Andersonowi nazajutrz po wypadku.

- Czyżby? - zdziwił się Frobisher. - Zapewne wtedy była z nią matka. Sam już będzie pan musiał dojść prawdy.

Major zanotował sobie w pamięci tę uwagę. - Zdaje się, że specjalnie nie ma pan nic przeciwko kontaktom kolorowych mężczyzn z białymi dziewczętami? - zauważył.

- Nie czułbym się w porządku, gdybym miał takie uprzedzenia - odpowiedział Frobisher swobodnie. - Jeśli któraś dziewczyna upodoba sobie czarnego chłopaka i lubi go, to cóż, ani ja, ani pan nie zdołalibyśmy jej powstrzymać... A co do tych waszych czarnych chłopaków... są bardzo mili i uważający w stosunku do dziewczyn, które się z nimi spotykają. Wszyscyśmy zwrócili na to uwagę. Nie chodzi o wydawanie pieniędzy, ale... o coś całkiem innego. Pomagają dziewczynom, zadają sobie trud i wymyślają, jak by je tu uszczęśliwić. Taką sobie tu zdobyli reputację i na nic by się zdało zaprzeczanie tym faktom.

- Czy próbowano zawrzeć mieszane małżeństwa? - zapytał major. Wolał od razu poznać całą prawdę, choćby była najgorsza.

- Jak dotąd nie - odpowiedział Frobisher po chwili namysłu.

- Ale kto to może przewidzieć? Z rozmów waszych kolorowych chłopaków, których wysłuchuję wieczorem w barze, można by wnioskować, że wielu z nich chciałoby tu wrócić i zamieszkać po zakończeniu wojny.

Major Curtis zaczął się zbierać do wyjścia. - Cóż, dziękuję za wszystkie informacje, panie Frobisher. I dziękuję za list do generała. Zapewniam pana, że doceniamy to, co pan zrobił. Proszę mi powiedzieć, gdzie o tej porze mogę znaleźć pannę Trefusis?

Frobisher zerknął na zegarek. - Jeśli się pan pośpieszy, zastanie ją pan jeszcze w sklepie. Sklep spożywczy Robertsona. Trzeba iść prosto ulicą w stronę krzyża, po lewej stronie. Zamykają za pięć minut, ale jak pan zaraz pójdzie, jeszcze ją pan zastanie.

- Jak pan sądzi, powinienem porozmawiać z nią w sklepie czy raczej u niej w domu? - zapytał oficer.

- Jeżeli w domu... to będzie pan miał do czynienia z jej matką - wyjaśnił Frobisher.

- Jasne - zgodził się major. - Pójdę do sklepu. Stokrotne dzięki, panie Frobisher.

Wyszedł na ulicę, kierowcy kazał zaczekać, a sam ruszył w stronę sklepu. Czuł, że sytuacja rzeczywiście jest wyjątkowo trudna. Nawet w jego rodzinnym Portland nie do pomyślenia było, żeby biała dziewczyna chodziła z kolorowym, cóż dopiero mówić o małżeństwach mieszanych! Tutaj sprawy wyglądały inaczej. Zapewne segregacja rasowa nigdy nie była tu silna, a padła zupełnie z chwilą napływu dużej liczby kolorowych Amerykanów. Według tego, co mówił Frobisher, z pewnością tolerowano by małżeństwa czarnych mężczyzn z białymi dziewczętami. Dziewczyny specjalnie by nie ucierpiały z tego powodu, jeśli chodzi o pozycję społeczną. Z pewnych względów kolorowi byliby wręcz mile widziani wśród mieszkańców Trenarth.

Wchodził do sklepu Robertsona z przeświadczeniem, że musi działać bardzo ostrożnie, by dziewczyny nie zrazić. Jego zadaniem było uzyskanie od niej zgodnego z prawdą oświadczenia o tym, co się wydarzyło, aby mógł sporządzić raport dla prokuratora sądu wojennego. Zapewne najmniejsze choćby pogwałcenie norm przyjętych w miasteczku nie ułatwiłoby mu dochodzenia prawdy. No i jeszcze jedna kwestia wydała mu się nader kłopotliwa. Miał wypytywać w bardzo intymnej sprawie młodziutką dziewczynę, porządną w dodatku, jeśli wierzyć wszystkiemu, co o niej słyszał. W gruncie rzeczy nie miał pojęcia, jakie są brytyjskie dziewczyny. Nie pamiętał, kiedy ostatnio rozmawiał z Angielką, tak rzadko to robił. A już na pewno nigdy w życiu nie rozmawiał z Angielką z małego miasteczka takiego jak Trenarth. Nie mógł sobie wyobrazić, jak zareaguje na jego pytania, bał się, że zupełnie nieświadomie może pokrzyżować własne zamierzenia przez ignorancję i niezręczność, a wtedy nie usłyszy prawdy, tylko jeszcze pogorszy sytuację.

Wszedł do sklepu. Większą część wnętrza przeznaczono na sprzedaż artykułów spożywczych, ale w rogu była też mała poczta z jednym okienkiem odgrodzonym siatką. Za kontuarem sklepu stała kobieta w średnim wieku, a obok niej dwie dziewczyny. Wszystkie miały na sobie przybrudzone białe fartuchy. Obsługiwały kilku klientów. W okienku pocztowym siedział mężczyzna w średnim wieku.

Oficer podszedł do okienka. - Pan Robertson? - zapytał.

Mężczyzna podniósł wzrok: - Słucham.

- Poszukuję młodej damy, panny Trefusis - powiedział major po cichu. - Czy ona jest tutaj?

Mężczyzna ze zrozumieniem kiwnął głową. - To ta w końcu - odpowiedział równie cicho. - Major odwrócił się i ujrzał śliczną ciemnowłosą dziewczynę za drugą ladą.

- Chciałbym z nią zamienić słówko w związku z tą niedawną sprawą. Czy mogę tutaj?

- Dobrze - zgodził się mężczyzna. - Akurat zaraz zamykam. Za kilka minut będzie całkowity spokój, jeśli zechce pan zaczekać.

Major Curtis czekał. Klienci jeden po drugim opuszczali sklep. Robertson zamknął w końcu drzwi wejściowe, po czym podszedł do żony i szepnął jej coś na stronie. Oboje spojrzeli na majora i dziewczynę. Curtis zbliżył się do kontuaru i powiedział: - Panno Trefusis, czy mógłbym z panią przez chwilę porozmawiać?

Zdenerwowała się: - Ze mną?

- Tak... chyba wie pani w jakiej sprawie. Przysłano mnie tu z kwatery głównej w związku z tym sądem wojennym... Czy nie zechciałaby pani wyjaśnić kilku kwestii?

- Mówiłam już o tym jednemu oficerowi, który przyszedł na drugi dzień... Nie chcę już więcej o tym słyszeć.

- Wiem... Przykro mi, że panią niepokoję, panno Trefusis. Ale ten kolorowy chłopak... On jest w bardzo ciężkim położeniu. Po takim oskarżeniu mogą go zamknąć na pięć lat. Cóż, jest to sprawiedliwa i zasłużona kara, jeśli faktycznie zrobił to, o co jest obwiniany, ale chcemy mieć absolutną pewność. Pięć lat w więzieniu to szmat czasu, więc gdyby zaszła jakaś pomyłka...

Milczała.

- Wszyscy chcemy zrobić to, co jest właściwe i słuszne - zaznaczył. - Musimy zapobiegać takim wypadkom, abyście wy, dziewczęta, mogły bezpiecznie chodzić wieczorem po ulicy. Niemniej musimy być w pełni sprawiedliwi, tak wobec pani, jak wobec niego. Chciałbym tylko zadać kilka pytań, żeby sprawdzić, czy to, co opowiadał, jest prawdą. Odpowie mi pani?

- Dobrze - zgodziła się.

Uśmiechnął się do niej. - Od jak dawna pani tu pracuje, panno Trefusis? Popatrzyła na niego zdziwiona. - Tutaj? Zaczęłam jakieś trzy lata temu, zaraz po szkole.

- Zawsze mieszkała pani w Trenarth?

Potrząsnęła głową. - Najpierw mieszkaliśmy w Wadebridge. Mój tata pracuje na kolei. Przeprowadziliśmy się tutaj, gdy miałam siedem lat.

Major Curtis skinął głową. Znał Wadebridge, inne miasteczko w Kornwalii, niewiele większe od Trenarth. - Czyli mniej więcej dziesięć lat temu?

- Tak.

Zerknął na przygotowywane przez nią paczuszki z masłem i serem. - To porcje dzienne? Przez cały czas tym się pani zajmuje?

Popatrzyła na niego zdumiona. - Chciał pan powiedzieć: tygodniowe?

Nie robimy porcji dziennych. - Wzięła jedną paczuszkę. - To porcja masła na tydzień.

- O rany! To niezbyt dużo.

- Tak, mało - ucięła. - Dwie uncje.

- Nie nudzi to panią? Przez cały dzień nic, tylko robić paczuszki?

- Czy ja wiem? W końcu i tak coś trzeba robić.

Oparł się o kontuar. Zaczynała mówić swobodnie. - Często tu przychodzą nasi żołnierze? - zapytał. - Znaczy się... Amerykanie?

- Nie, raczej nie. Tylko kilku. W końcu niewiele by tu mogli dostać. Oni nie mają żywności na kartki. Czasami przychodzą na pocztę.

- Czy przypadkiem niektórzy nie są zbyt zuchwali?

Potrząsnęła głową. - Część białych sili się na dowcipy. Uważam, że są strasznie durni.

- A czarni nigdy się nie wygłupiają?

- Och, nie. Oni zawsze zachowują się nienagannie.

Major Curtis zaśmiał się w duchu i pomyślał: Ładna historia! Głośno zaś zapytał: - Proszę mi powiedzieć... ten chłopak, który narobił pani kłopotu... znała go pani trochę, tak?

- Trudno powiedzieć, że go znałam. Przychodził tu po papierosy.

- Obsługiwała go pani?

- Jeśli akurat byłam wolna... Ja podaję papierosy, a Maggie słodycze. Łatwiej zapamiętać ceny tych samych rzeczy.

- Co on kupował?

- Playersy.

- Ile? Po pięćdziesiąt czy sto sztuk?

- Och, nie. Nie wolno nam sprzedawać tyle jednemu klientowi. Kupował po dziesięć papierosów.

- Te małe paczki playersów po dziesięć sztuk?

- Tak.

- To przecież nie na długo mu starczało?

- No pewnie. Był tu niemal codziennie.

- Od jak dawna przychodził?

- O, długo. Może ze trzy tygodnie.

- Nie pozwalał sobie zanadto?

- Ależ nie, proszę pana. Czarni nigdy tak nie postępują, mówiłam już panu.

- Czy nigdy nie przyszło pani do głowy, panno Trefusis, że przychodził po to, żeby panią zobaczyć?

Spuściła oczy. - No, nie wiem...

Oficer powiedział: - Niech pani będzie wobec niego uczciwa. On z tego powodu znalazł się w ogromnych tarapatach. Bo jeśli, że tak powiem, pani bardzo mu się podobała, no... to przecież nic w tym złego... - Urwał nagle w połowie, bo już zamierzał powiedzieć, że kotu wolno patrzeć na króla, gdy nagle pomyślał, że nie będzie to stosowne porównanie dla Murzyna i białej dziewczyny.

- Właściwie to wydawało się trochę dziwne, że przychodzi tak często - przyznała cichutko.

Major szybko zboczył z tematu, obawiając się zbytniego obstawania przy tak delikatnej kwestii. - Często pani chodzi do kina?

Spojrzała na niego zaskoczona. - Och, tak, bardzo lubię oglądać filmy. W sobotę zamykamy po południu i wtedy idziemy do kina.

- Do Penzance?

Przytaknęła. - Są tam dwa wspaniałe kina, „Empire” i ”Regał”. W obydwu lecą kapitalne filmy.

- Z kim pani chodzi do kina?

- Przeważnie z Nellie Hunter albo Jane Panlee. Czasami z mamą.

- Czy to koleżanki ze szkoły?

- Tak.

Uśmiechnął się do niej. - A z chłopcem... nigdy pani nie była? Potrząsnęła głową. - Ani razu. Uśmiechnął się serdeczniej. - A prosił panią który? Roześmiała się zawstydzona. - Jak dotąd... nie.

- No cóż, ma pani jeszcze mnóstwo czasu. - Nie przestając się uśmiechać, zapytał: - A gdyby ten kolorowy chłopak zaprosił panią do kina, to poszłaby pani?

Uśmiech zamarł na jej twarzy. - Nie wiem. Ale... zanim to zrobił?

- Tak, panno Trefusis. Przypuśćmy, że przyprowadziłby jakiegoś kolorowego kolegę i zaproponował, aby wzięła pani którąś ze swoich koleżanek i żebyście razem, całą paczką, poszli do kina. To co, wtedy poszłaby pani?

- Trudno powiedzieć... teraz, kiedy już wiem, jak mógłby się zachować, to nie, ale przedtem, nim się przekonałam, może bym i poszła.

- Nie obawiała się go pani wcześniej?

Potrząsnęła głową przecząco.

- Czy bardzo była pani zaskoczona, że tak brzydko się zachował?

- No tak, byłam. Nigdy bym się tego po nim nie spodziewała. Zawsze sprawiał wrażenie bardzo spokojnego.

- Dziś po południu rozmawiałem z nim w szpitalu. Zapewniał, że chciał tylko panią o coś zapytać tamtego wieczoru, ale jakoś wszystko się poplątało. Czy chce się pani dowiedzieć, o co chciał panią zapytać?

Skinęła głową.

- Chciał panią zapytać, czy nie zechciałaby pani wybrać się z nim na krótki spacer któregoś wieczoru. Czuł się straszliwie osamotniony i chciał z kimś porozmawiać. Nie chciał panią o to prosić w sklepie, bo mogłaby pani czuć się zakłopotana w obecności innych ludzi. Dlatego czekał na zewnątrz. Czekał wtedy już od szóstej w nadziei, że spotka panią samą i będziecie mogli porozmawiać tak, aby nikt nie słyszał. Szansa pojawiła się dopiero o dziesiątej, a wtedy pomyślał, że już za późno, aby panią prosić. Przypuszczam, że nie bardzo w końcu wiedział, jak się zachować, więc po prostu pocałował panią. Teraz ogromnie tego żałuje.

- Nic dziwnego, że żałuje - oburzyła się. - Po tym, co zrobił! - Potem zapytała: - To dlaczego mi nie powiedział, żebym z nim poszła na spacer? Nie obraziłabym się przecież.

Major Curtis wyjaśnił: - Kolorowemu chłopakowi strasznie trudno prosić o to białą dziewczynę. U siebie, w Stanach, nie ośmieliłby się...

- Niby dlatego, że kolorowy?

- Właśnie. Między innymi z tego powodu tak się zmieszał.

Dziewczyna powiedziała w zamyśleniu: - Mnie by to nie przeszkadzało. Może bym i nie poszła, ale nie pogniewałabym się, gdyby mnie zaprosił.

- Jest tylko jedna kwestia, panno Trefusis, która nie zgadza się z tym, co podobno mówiła pani porucznikowi Andersonowi. Co się stało, kiedy pani zaczęła się bronić? Puścił panią, czy wciąż trzymał?

- Tak się wtedy przestraszyłam, że w końcu nie wiem... - Po chwili namysłu dodała: - Uciekłam za róg i wpadłam prosto na tego grubego żandarma.

- Porucznik co innego napisał w raporcie. Pisał, że Murzyn nie puścił pani, dopóki nie nadbiegł żandarm. To zasadnicza różnica, czy puścił panią od razu, czy dopiero wtedy, gdy zjawił się żandarm.

- Chyba mnie puścił. Puścił, na pewno. On nie był aż taki...

- Porucznikowi Andersonowi mówiła pani co innego.

- Nie pamiętam już, co powiedziałam. Przeważnie to mama mówiła.

- Chłopak twierdzi, że puścił panią od razu.

- Tak się wystraszyłam... - powtórzyła. - Chyba rzeczywiście tak zrobił. To trochę głupio aż tak strasznie się bać, prawda?

- No, nie powiedziałbym - stwierdził major. - To, co zrobił, każdego by przestraszyło. Postąpił bardzo niewłaściwie. Ale tak czy inaczej, dość już się nacierpiał. Czy chce pani, żebyśmy zwołali ten sąd wojenny, panno Trefusis?

Spojrzała na niego. - Ja nigdy nie prosiłam was o sąd wojenny. Samiście to wymyślili. Mnie nikt nie pytał o zdanie.

Uśmiechnął się. - No tak, ma pani rację. Czy odpowiadało by pani, gdybyśmy cofnęli oskarżenie i puścili całą sprawę w niepamięć?

- Nie chcę, żebyście go o cokolwiek oskarżali - rzekła tonem swojej matki. - Jeżeli kiedykolwiek jeszcze go spotkam, już ja mu nagadam do słuchu! Ale nie trzeba go posyłać do więzienia z mojego powodu.

- Uważam, że to bardzo szlachetne z pani strony, panno Trefusis - przyznał oficer. - Wszystko jest w pani rękach. My, będąc tutaj, w pani kraju, chcemy postępować zgodnie z waszą wolą. Jeśli pani każe go oskarżyć, to postawimy go przed sądem wojennym i damy tyle, ile by dostał za coś takiego w stanie, z którego pochodzi, a byłoby to naprawdę dużo. Jeśli każe go pani puścić, cóż, uznamy, że poniósł już wystarczającą karę i zaniechamy dalszych działań.

- Moim zdaniem trzeba mu już dać spokój - powiedziała.

- Takie jest i moje zdanie. - Czuł się dziwnie odświeżony, a sprawiła to dwudziestominutowa rozmowa z dziewczyną. Od tak dawna z żadną nie rozmawiał... - Panno Trefusis, ci chłopcy z dala od domu czują się tak straszliwie osamotnieni, że oddaliby wszystko, by móc choć na chwilę siąść i porozmawiać z dziewczyną. Może trudno to sobie wyobrazić, ale taka jest prawda. Dlatego niełatwo jest okazywać im nadmierną surowość, kiedy się dzieją takie rzeczy - wyjaśnił.

- To chyba rzeczywiście okropne być tak daleko od wszystkiego, co się zna - przyznała.

Major włożył kciuki za pas sposobiąc się do wyjścia. - Cóż, tak to już bywa podczas wojny i nic na to nie poradzimy. - Zastanowił się. - Aha, jeszcze jedno. Lesurier prosił, bym pani przekazał, że jest mu ogromnie przykro, że tak postąpił. Nie chciał pani przestraszyć. Jakoś... tak się złożyło.

- Naprawdę tak powiedział? A mnie jest przykro, że się wystraszyłam. - Po chwili wahania dodała. - Czy on tu wróci po wyjściu ze szpitala?

Major zaprzeczył. - Po czymś takim już nie. Prawdopodobnie odkomenderują go w inny rejon działań wojennych.

Pożegnał ją, wyszedł na ulicę i ruszył w stronę baru „Pod Białym Jeleniem”, gdzie czekał kierowca w dżipie. Wstąpił do baru, gdzie Frobisher właśnie się posilał. Major nie skorzystał z zaproszenia na podwieczorek. - Wpadłem tylko, żeby poinformować, że wszystko w porządku, jeśli chodzi o ten sąd wojenny - powiedział. - Rozmawiałem z panną Trefusis. Ona nie chce, żebyśmy to dalej ciągnęli. Muszę sporządzić odpowiedni raport dla prokuratora sztabowego sądu wojennego. Chyba zaniecha dalszych działań w tej sprawie.

- Naprawdę? No cóż, z mojego punktu widzenia to słuszna decyzja - zapewnił Frobisher.

- Z mojego też - rzekł major. - Zajrzałem tylko, żeby pana o tym powiadomić.

Wyszedł, wsiadł do dżipa i pojechał do obozu. Frobisher jadł dalej podwieczorek, zadowolony, że sprawa poszła po jego myśli, i opowiedział o tym swojej córce. Pół godziny później Bessie przekazała wszystko sierżantowi Lorimerowi. A po godzinie wiedziało już całe miasteczko.

Tymczasem w obozie major Mark T. Curtis siedział przy biurku naprzeciwko pułkownika McCullocha. - Chyba trzeba będzie umorzyć tę sprawę, pułkowniku - powiedział. - Brak podstaw do oskarżenia.

- Brak podstaw do oskarżenia przeklętego czarnucha, który łapie białą dziewczynę na ciemnej ulicy i całuje ją wbrew jej woli? - pułkownik był wielce oburzony.

- Tak to wygląda, proszę pana. Gdyby była pół roku starsza, nie wzięłaby tego tak poważnie. A w tej sytuacji nie będzie świadczyła przeciwko niemu.

Pułkownik McCulloch zagalopował się, zaczął dosadnie wymyślać brytyjskim dziewczynom. Perorował tak przez dziesięć minut, dopóki major nie wyszedł pośpiesznie, by nie spóźnić się na pociąg.

W barze „Pod Białym Jeleniem” Murzyni triumfowali i rzecz znamienna, wojna bardziej leżała im na sercu niż kiedykolwiek przedtem. Wiadomości nadawanych o dziewiątej wieczorem wysłuchali w niemal całkowitym milczeniu. W pewnej chwili czyjaś czarna ręka zdjęła z okna tekturowy plakat. Śmiejąc się, ukradkiem dopisali na nim trzy słowa, po czym z powrotem umieścili go w oknie. Wisiał tam przez cały następny dzień, dopóki ktoś nie zawołał Frobishera, który przeczytał następujące słowa:

LOKAL WYŁĄCZNIE DO UŻYTKU ANGLIKÓW I KOLOROWYCH ŻOŁNIERZY AMERYKAŃSKICH i Generała Eisenhowera Frobisher zdjął afisz i położył przy swoim krześle w tylnym salonie. Uznał, że ów plakat spełnił już swoją rolę.

Następnego wieczoru Murzyni przyszli do baru z nosami na kwintę. Przez cały dzień pakowali się, otrzymali bowiem niespodziewany nakaz wyjazdu w jakieś nowe, nie znane miejsce. Zresztą i tak zakończyli już pracę w Trenarth. Mieli się przenieść i gdzie indziej budować pas startowy.

Przynieśli w prezencie szynkę, pudełko cygar dla Frobishera oraz ogromne pudło cukierków i kilkanaście par pończoch z przejrzystego jedwabiu dla Bessie. - Traktowaliście nas wspaniale od samego początku - powiedział sierżant Lorimer. - Wszyscy chłopcy mówią, że żadnego miejsca tak nie lubili.

Gdy nadszedł czas zamknięcia, opuścili bar po raz ostatni. Zmęczony długim pożegnaniem i uściskami rąk Frobisher stał z córką, machając im jeszcze, gdy szli ulicą w stronę obozu. Kiedy zniknęli z oczu, ruszył wolno ku drzwiom frontowym, żeby je zaryglować.

- No cóż - powiedział prostując plecy - to już i koniec z tym wszystkim.

- Sądzisz, że kiedykolwiek jeszcze spotkamy któregoś? - zapytała córka ze smutkiem w głosie.

Ojciec pokręcił głową. - W czasach, jakie teraz nastały, żołnierze przychodzą i odchodzą. Nie spotkamy ich już nigdy.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Ostatnią noc w Mandinaung Turner przespał spokojnie. Morgan wysłał do Danubyu służącego z telegramem rezerwującym miejsce w samolocie do Anglii, Turner zasypiał więc z przeświadczeniem, że za tydzień będzie znów w swoim domu w Watford i o wszystkim opowie Mollie. Już teraz chciałby jej opowiedzieć. Pożegnał się przecież z żoną serdeczniej niż zazwyczaj. Z radością myślał o powrocie, o tym, że znów ją zobaczy i opowie, co porabiał. Bardzo chciał wrócić również dlatego, że zdawał sobie sprawę, iż w każdej chwili może nastąpić kolejny atak. To było nieuchronne. Pragnął być zatem z kimś, kto się nim zaopiekuje, kiedy to nastąpi.

Obudził się o świcie rześki i wypoczęty, odsunął moskitierę, po czym leżał przyglądając się światłu przesuwającemu się na tafli szerokiej rzeki. Biały kot Moung Payah wszedł do pokoju, wskoczył na łóżko i ułożył się obok Turnera. - Cześć, kici - powitał go Turner i pogłaskał za uchem. Trochę było mu przykro, że wyjeżdża z Birmy tak szybko. Chętnie zostałby tu dłużej i więcej zwiedził. Nay Htohn wskazała któregoś dnia grzbiet gór Pegu Joma na odległym horyzoncie i mówiła, jak tam jest pięknie. Namawiała go, aby pozostał dłużej i obejrzał wzgórza Szan. Inni zobaczą te miejsca, lecz on już nie. Zapamięta Birmę jako bardzo urokliwe miejsce. Widział zaledwie jej skrawek, a teraz wraca do Watford ze świadomością, że gdzieś daleko istnieje tak uroczy zakątek. Wróci duchowo wzbogacony i szczęśliwy, chociaż może nie w pełni usatysfakcjonowany.

Przez kilka minut po śniadaniu siedział na werandzie z Nay Htohn. Czekali, aż zza zakrętu rzeki wyłoni się parowiec. - Gdy spotka się pan z matką Filipa, proszę ją do mnie przekonać, tak bym chciała, żeby mnie choć trochę polubiła - powiedziała cicho. - To dziwne, że mnie tak nie lubi, przecież nigdyśmy się nie poznały. Wiem, że starszym ludziom w Anglii trudno jest zaakceptować małżeństwa mieszane. Nawet tutaj nie jest to łatwe. Niektóre z moich ciotek uważają, że zrobiłam straszną rzecz poślubiając Anglika. Ale jak dotąd byliśmy bardzo szczęśliwi i nie boję się przyszłości. Niech pan spróbuje wytłumaczyć to jego matce.

- Postaram się - przyrzekł Turner. - Pójdę do niej i powiem, w jakich warunkach żyjecie, co jadacie na obiad, jak pani prowadzi dom i tym podobne rzeczy. Ale nie może pani oczekiwać zbyt wiele. Jest stara, w dodatku to inwalidka. Chyba w ogóle nie wychodzi z domu.

Uśmiechnęła się. - W tym cały kłopot z Anglikami. Za rzadko wychodzą z domu, więc o niczym nie mogą przekonać się sami.

Siedział i rozmawiał z Morganem i jego żoną, dopóki na rzece nie pojawił się parowiec. Wtedy wsiedli do samochodu i pojechali na molo, gdzie statek przycumował na kilka minut. Morgan wniósł walizkę Turnera na pokład i odszukał jego kabinę. Wrócili potem na pokład i spotkali kapitana, który zaczekał z podniesieniem kotwicy, aż Morgan zejdzie na ląd.

Morgan wyciągnął rękę. - Cóż, nadszedł czas rozstania - zaczął.

- Stokrotne dzięki za przybycie, Turner. Jeśli kiedykolwiek nadarzy się okazja, przyjedź, zabiorę cię na wycieczkę po całym kraju. - Powiedział to, bo zwykle mówi się takie rzeczy, nawet gdy wiadomo - a może właśnie dlatego, że wiadomo - że to nigdy nie nastąpi.

Turner uścisnął jego dłoń. - Więcej mnie już nie zobaczysz - powiedział z prostotą. - Chciałbym obejrzeć wzgórza Szan i wiele innych części kraju, ale już nie zdążę. Mimo wszystko widziałem rzeczy, o których zobaczeniu nawet nie śniłem pochłonięty handlem mąką. Pójdę do twojej matki zaraz po powrocie.

- Do widzenia panu - rzekła Nay Htohn. - Jesteśmy szczerze dumne, że mogliśmy pana gościć.

Uśmiechnął się, myśląc, że wreszcie jej perfekcyjny angielski trochę ją zawiódł. - Chciałbym tu zostać dłużej - powiedział - ale trzeba działać.

- Uśmiechnął się. - Niewiele mam już czasu.

Morganowie zeszli na molo, rzucono cumy i parowiec oddalił się z prądem rzeki. Filip i Nay Htohn stali przytuleni do siebie, machając na pożegnanie Turnerowi, który z górnego pokładu także machał do nich, aż zniknęli w oddali.

Wtedy kapitan, Birmańczyk, stanął obok Turnera i zapytał: - Mieszkał pan u pana Morgana?

- Tak, przez kilka dni. Nie widzieliśmy się od czasu wojny.

- To bardzo porządny człowiek i wżenił się w bardzo dobrą rodzinę. W przyszłości zostanie członkiem rządu.

Turner usiadł na leżaku, paląc cygaro i obliczając w myślach jego cenę, w miarę jak rzeczny krajobraz przesuwał mu się przed oczami. Cygara z Mandinaung kosztowały niewiele ponad dwie rupie za sto sztuk, co stanowiło równowartość trzech za pensa, którą to cenę Nay Htohn uznała za rażące zdzierstwo, twierdząc, że powinny kosztować o połowę mniej. Były to dobre, duże cygara, łagodne i przyjemne. Turner wykalkulował, że w sklepie londyńskim warte byłyby co najmniej szylinga. Nie zamierzał wracać do Londynu stratny. Płynął rozmyślając, a kiedy dotarł do Rangunu, zadzwonił z pokoju hotelowego do swego chińskiego agenta, pana S.O. Changa. Rozmawiał z nim przez telefon, siedząc wygodnie na łóżku, zupełnie jakby dzwonił z Birmingham albo Hull.

- Dzień dobry, panie Chang. Właśnie wróciłem z Mandinaung. Tak, było wspaniale. Pojutrze lecę do Anglii, ale pomyślałem sobie, że dobrze byłoby przesłać statkiem do kraju te cygara birmańskie i sprawdzić, jak one pójdą. Wie pan, te z Danubyu. W grę wchodziłaby na razie mała partia, powiedzmy, około dwudziestu tysięcy. Jak należy to załatwiać?

Chang udzielił mu informacji, widząc w tym również perspektywę zysku dla siebie. Nazajutrz Turner ukrócił nieco jego zapędy, a do Anglii wyruszył dopiero w końcu tygodnia, bo chciał osobiście dopilnować, aby skrzynie należycie zamknięto i dostarczono do przedsiębiorstwa przewozowego. Podobnie jak w tę stronę podróżował hydroplanem. Wystartował na rzece Rangun i przez cztery dni przemierzał świat wypoczęty i zrelaksowany, rozkoszując się chłodnym powietrzem, podczas gdy rozpalone pustynie w Sindh i Arabii przesuwały się z wolna daleko w dole, ustępując piaskom libijskim, ogromnym połaciom rejonu śródziemnomorskiego i małym poletkom Francji. Dużo jadł i dużo spał. Wrócił do Anglii na początku sierpnia, dokładnie w miesiąc od dnia wyjazdu.

Nie poinformował żony o dniu powrotu, bo sam go nie znał. Po odprawie na lotnisku wziął taksówkę do stacji metra, którym dojechał do Watford. Tu taszcząc walizę, jak zawsze gdy wracał z częstych podróży służbowych po całej Anglii, dotarł do postoju i znów wziął taksówkę. Było ciepłe popołudnie, kiedy dotarł do domu. Otworzył drzwi frontowe i wszedł do środka.

Nikogo nie było w domu, ale w spiżarni zostawiono żywność i świeże mleko, a czajnik na kuchence gazowej był jeszcze ciepły. Widocznie żona siedziała w domu w porze obiadowej i robiła sobie herbatę. Jest w kinie - pomyślał - albo znów u Laury. Ale nie czuł się dotknięty, że jej nie ma, bo przecież nie powiadomił, kiedy przyjedzie. Pokręcił się trochę po domu, z radością patrząc na stare, znajome przedmioty, a potem znalazł Daily Express, wyniósł leżak do ogrodu i usiadł, by poczekać. Po chwili jednak zmienił zamiar: leżąc wygodnie z rozpostartą gazetą, oddał się rozmyślaniom.

Wydało mu się zabawne, że Mollie jest w kinie i Nay Htohn, też kinomanka, zapewne robi to samo. Oglądały nawet te same filmy. A przecież Nay Htohn oddalona była o siedem tysięcy mil, mieszkała niemal na drugim końcu świata. Zabawne wydało mu się też to, że w tamtym birmańskim domu czuł się jak u siebie.

Zasnął.

Żona po powrocie z kina podeszła do francuskiego okna w salonie i ujrzała go śpiącego na leżaku w ogrodzie. Serce zabiło jej radośnie, bo bardzo się za nim stęskniła. Świadomość, że niedługo go straci, spotęgowała jej uczucia do męża. Bardzo chciała wyjechać po niego i odpowiednio go powitać. Zwiódł ją, wrócił sam i spał teraz z gazetą na twarzy, zupełnie jakby nie wyjeżdżał dalej niż do biura lub magazynu w Gravesend. Na chwilę ogarnęło ją rozczarowanie i złość. Tak bardzo przecież chciała zrobić dla niego coś szczególnego i oto okazja przeszła koło nosa!

Wyszła do ogrodu i stanęła obok niego. - Ładny z ciebie gagatek - odezwała się bez złości - wkradać się tak bez słowa i zasypiać z gazetą po tak dalekiej podróży. Nie masz w sobie cienia romantyczności.

Otworzył oczy i zrzucił gazetę. - Cześć - powiedział z lekka nieprzytomny. - Chyba się zdrzemnąłem.

- Nie chyba, a na pewno. - Uśmiechnęła się do niego. - Trzeba było dać znać, kiedy przyjedziesz. Wyjechałabym po ciebie.

- Sam nie wiedziałem, kiedy wrócę.

- Dobrą miałeś podróż? Nie spodziewałam się ciebie tak szybko, byłeś przecież tak daleko. Minął dopiero miesiąc od wyjazdu.

- Tak. Nie było mnie około miesiąca. Nie miałem tam nic specjalnego do roboty, dlatego wróciłem.

- Całkiem beznadziejnie? - zapytała.

- Co znaczy beznadziejnie? O co ci chodzi?

- Ten facet, z którym się tak chciałeś zobaczyć, pilot. Nic się nie dało dla niego zrobić?

- Dla niego? - Turner uśmiechnął się, powracając myślami do Morgana. - To była niezła niespodzianka - powiedział. - Wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż sądziliśmy. On ma lepszą pracę niż ja i w ogóle żyje mu się znacznie lepiej. Mieszka w ogromnym, wspaniałym domu z pięcioma służącymi. Powodzi mu się świetnie.

Była zaskoczona. - Ale, o ile pamiętam on żył z jakąś dziewczyną stamtąd... - Po chwili zapytała zaintrygowana: - Widziałeś ją?

- Tak. To dziewczyna nie mniej sympatyczna niż jakakolwiek kobieta z Watford lub Harrow. To, co zobaczyłem, było absolutnym zaprzeczeniem naszych oczekiwań.

Popatrzyła na niego powątpiewająco: - Czy ona choć trochę mówi po angielsku?

- Lepiej niż ty i ja - zapewnił Turner. - Mówię ci, Morgan bardzo dobrze zrobił, porzucając tamtą i żeniąc się z Birmanką. Mają dwójkę wspaniałych dzieci.

- Ale jakiego koloru są te dzieciaki? - zapytała impulsywnie.

- Żółtawe. Takie pół na pół, można by powiedzieć.

- To okropne!

- Czy ja wiem? Tam inaczej się to traktuje niż tutaj. Zrób herbatę, opowiem ci wszystko.

Przyglądała mu się z troską. Zmienił się podczas tego miesiąca poza domem, i to nie na lepsze. Sprawiał wrażenie, jakby czuł się dobrze, był pogodny, ale tak naprawdę to jakby przygasł, nie miał dawnej werwy. Prawa ręka była znacznie mniej sprawna, nie mógł już nawet swobodnie kroić nożem chleba. Coraz częściej posługiwał się lewą. Z ciężkim sercem uświadomiła sobie, że taka kolej rzeczy jest nieuchronna. Odtąd będzie mu potrzebna coraz bardziej.

- A jak się czułeś, Jackie? Odczuwałeś jakieś bóle, miałeś zawroty głowy? - zapytała.

- Raz upadłem i przez trzy godziny byłem nieprzytomny.

- Aż trzy godziny! - przeraziła się. - Był ktoś wtedy przy tobie?

Opowiedział jej, jak to się stało, i jak próbowano mu pomóc. - Byli przemili - zapewnił. - Starali się ogromnie. Nie ma tam żadnego lekarza, ale też nie był mi potrzebny. Wszystko skończyło się dobrze.

- Musisz się zaraz skontaktować z doktorem Worthem - stwierdziła.

- Nie będę już chodził do żadnych lekarzy. Wiem, co mnie czeka, i nie ma sensu tego roztrząsać i zabierać ludziom czas.

Wynieśli jeszcze jeden leżak do ogrodu i usiedli razem. Opowiadał jej ze szczegółami o podróży, o tym, co zobaczył i usłyszał. Trwało to godzinę. Słuchała uważnie, próbując zrozumieć zmiany, jakie dostrzegła w jego poglądach. W końcu zapytała:

- A co teraz zamierzasz robić, Jackie? Wrócisz do biura?

Sama przepracowała w biurze kilka lat. Wiedziała, że na ogół dyrektorzy są mili dla pracownika, szczególnie jeśli chodzi o kogoś znanego. Pytając, czy wróci do biura, zdawała sobie sprawę, że w jego wypadku nie będą robić kłopotów ze zwolnieniem lekarskim. Dopóki od czasu do czasu pojawi się w biurze i wykona choć trochę pracy, jeśli tylko będzie w stanie, to bez kłopotu dostanie pensję. Na zwolnienie lekarskie przejdzie dopiero wtedy, gdy nie zjawi się w biurze co najmniej przez dwa tygodnie, nie wcześniej.

- Chyba tak - odpowiedział. Przez chwilę zastanawiał się, potem dodał: - Muszę sprawdzić, co się dzieje z tamtymi dwoma: z kapralem i Murzynem. O Murzyna chyba nie ma co się zamartwiać, zdaje się, że jakoś się wykaraskał. Ale muszę się dowiedzieć o kaprala Brenta.

- Nie zawracaj już sobie głowy tym Murzynem, Jackie. Na pewno wrócił do Nashville albo jest gdzieś w podobnym mieście i ma się dobrze - powiedziała.

- Tak - przyznał. - Też mam taką nadzieję. Nie wydaje mi się, żebym mógł mu pomóc. A więc pozostał Duggie Brent.

- Ten też na pewno jakoś sobie radzi - stwierdziła.

- Może - rzekł w zamyśleniu. - Ale chciałbym się upewnić.

Z oddali usłyszeli zegar kościelny wybijający szóstą. Mollie zapytała, co chciałby robić wieczorem. Bez wahania stwierdził, że najlepiej, gdyby pojechali do „Młynarza”. Sprzeciwiła się pod pretekstem, że przecież jest zmęczony po podróży, i udało się jej go przekonać. Rozmawiali więc o jego podróży i jej kursie stenografii. Potem, gdy zrobiło się chłodno, przenieśli się do domu. Włączyli radio i słuchali słuchowiska komediowego Itma1 z Tommym Handleyem, lady Sonly, inspektorem Anklesem i pułkownikiem. Turner, któremu bardzo brakowało tego programu podczas pobytu w Birmie, zaśmiewał się do łez, tak samo jak piętnaście milionów ludzi na Wyspach Brytyjskich.

Nazajutrz pojechał do biura. Tylko tydzień lub dwa przedłużył przepisowy urlop. Pracy było niewiele. Opowiedział dyrektorowi o panu S.O. Changu w odległym Rangunie. Współpracownicy nie zdradzali się z tym, ale przerażeni byli wyglądem Turnera. Gdyby dyrektor Parkinson chciał się upewnić co do wyroku śmierci wydanego na Turnera, to patrząc na niego nie mógł mieć wątpliwości.

Po lunchu wrócił na krótko do biura, po czym pojechał autobusem do Notting Hill Gate. Spacerkiem przeszedł do Ladbroke Square, wszedł po schodach i zapukał do drzwi. Tak samo jak pięć tygodni wcześniej otworzyła mu siostra Morgana.

- Dzień dobry - przywitał ją.

- Ach, to pan - odpowiedziała dziewczyna.

- Właśnie wróciłem. Mieszkałem u pani brata w Mandinaung, panno Morgan. Przyrzekłem mu, że po powrocie przyjdę do pani. Mam też coś do przekazania waszej matce.

Przyglądała mu się nie dowierzając. - Twierdzi pan, że mieszkał pan u mojego brata tam, w Birmie?

- Owszem.

Stała wciąż w drzwiach, nie zapraszała go do środka. - To niemożliwe - powiedziała podejrzliwie. - Przecież dopiero co pan tu był.

- Podróż zajęła mi niewiele czasu. Spędziłem w Birmie około dwu tygodni. W czwartek w ubiegłym tygodniu byłem jeszcze u pani brata.

- Ach, to niewiarygodne... - Odsunęła się, wciąż nie w pełni przekonana, czy to nie jakiś podstęp. - Niech pan wejdzie, panie Turner.

Zaprowadziła go do salonu na piętrze. Nie było tam matki. Jedno z wysokich okien było otwarte, wpuszczając do pokoju świeże powietrze i światło słoneczne. - Cóż, odbyłem podróż bardzo szybko, niemniej zdołałem spędzić kilka dni z pani bratem w Mandinaung.

- W Mandinaung? Aż tam pan pojechał, żeby się z nim zobaczyć?

- Właśnie. Odpocząłem u niego wyśmienicie.

Patrzyła z niedowierzaniem. - Ale... jak on... gdzie on pana przenocował?

- Zdaje się, że ma pani raczej mylne wyobrażenie o tym, jak on tam żyje, panno Morgan. Filip ma piękny duży dom, służbę i dobrą pracę. To prawda, że przez jakiś czas po wojnie mieszkał w chacie palmowej, tak samo jak u nas często małżeństwa bezpośrednio po ślubie zaczynają w blokach z półfabrykatów. To naprawdę okazały dom - podkreślił z pewną tęsknotą w głosie. - On żyje znacznie lepiej niż ja albo pani tutaj.

- Kiedyś rzeczywiście wspominał o budowie nowego domu - powiedziała spoglądając na Turnera. - Obawiam się, że niewiele wiemy o moim bracie. Nastąpiło... hm, jakby zerwanie kontaktów, kiedy poślubił tę Birmankę. Teraz rzadko pisze... Widział ją pan?

- Tak, wielokrotnie. To dziewczyna równie sympatyczna jak wiele innych, u nas lub w innych krajach.

Patrzyła wciąż z niedowierzaniem, a wreszcie zadała to samo pytanie co Mollie: - Czy ona choć trochę mówi po angielsku?

Czuł się zakłopotany, nie bardzo wiedział, od czego zacząć. - Mówi lepiej niż ja, o wiele lepiej - zapewnił. - Ta dziewczyna ma solidne wykształcenie, panno Morgan. Poza tym pochodzi z bardzo dobrej rodziny. Uważam, że pani brat doskonale zrobił, żeniąc się z nią.

- Ale oni mieszkali w palmowej chacie w dżungli! - powtórzyła z uporem.

Wciąż to samo w kółko! Turner zaczął od początku, cierpliwie. Mówił pół godziny o domu, posiłkach, meblach, dzieciach, służbie. Opowiedział wszystko o życiu w Mandinaung, co tylko przychodziło mu na myśl. Gdy tak opowiadał, stanęła mu w oczach Nay Htohn. „W tym cały kłopot z Anglikami - rzekła wtedy. - Za rzadko wychodzą z domu, więc o niczym nie mogą przekonać się sami.” Mówił do siostry Morgana, mając przed oczyma postać dziewczyny birmańskiej. Kiedy wreszcie skończył, poczuł się bardzo zmęczony.

Pielęgniarka w kitlu zajrzała do pokoju, zatrzymała się jednak zobaczywszy Turnera i nie weszła. - Moja matka jest chora, panie Turner, szkoda, bo chciałabym, aby się z panem spotkała i wysłuchała tego wszystkiego. Obawiam się jednak, że zbyt źle się teraz czuje, żeby się z panem zobaczyć.

- Trudno - powiedział Turner. - Zajrzę jeszcze któregoś dnia, jak już będzie zdrowsza.

Dziewczyna wahała się. - To bardzo miło z pana strony - odezwała się wreszcie. - Mama miała zawał tuż po pana poprzedniej wizycie. Jej stan jest ciężki. Jak wydobrzeje, to dam panu znać. Ale od trzech tygodni nie następuje poprawa i lekarz mówi, że muszę być przygotowana na wszystko.

- To znaczy, że nie przeżyje?...

Skinęła głową z oczyma pełnymi łez.

- No cóż, to moglibyśmy sobie podać ręce - powiedział pogodnie.

- Ja też umieram. - Dziewczyna popatrzyła na niego oburzona.

- Naprawdę... to przez tę ranę w łepetynie. - Mimo woli spojrzała na wielką bliznę na jego czole, czerwoną, zaognioną. - Pociągnę najwyżej do kwietnia w przyszłym roku, nie sądzę, żebym dotrwał do Bożego Narodzenia. Cóż, taka kolej rzeczy, panno Morgan. Ale co tam! Za sto lat wszystko się powtórzy, takie jest moje zdanie.

- Tak mi przykro - westchnęła zakłopotana.

- Mnie też - zapewnił Turner. - Chciałbym jeszcze trochę pociągnąć, ale nic na to nie poradzę. - Zamyślił się, dopiero po chwili dodał: - Sądzę, że powinna pani pojechać i pomieszkać trochę u brata. Znaczy... po śmierci matki. Dobrze by było, gdyby się pani na własne oczy mogła przekonać, że tam jest zupełnie inaczej, niż to sobie pani wyobraża. To wcale by tak dużo nie kosztowało, zwłaszcza pod innym względem bardzo wiele by pani zyskała.

- Zastanowię się, panie Turner. W ogóle muszę przemyśleć to wszystko, co pan mi powiedział.

- Cóż, chyba nie zobaczymy się więcej, panno Morgan, z wiadomego powodu. - Wstał. - Dobrze radzę, kiedy umrze mama, niech pani napisze do brata i jedzie tam na kilka miesięcy. Pozna pani bratową. Jesteście obydwie w tym samym wieku, macie podobne wykształcenie. Na pewno się dogadacie, jeśli tylko zapomni pani o niesłusznych uprzedzeniach do kolorowych i sama oceni to, co pani zobaczy na własne oczy. O nic więcej nie proszę. Proszę się przekonać na własne oczy. - Wziął kapelusz. - Cóż, trzeba się zbierać.

Wyszedł i pojechał metrem do Watford. Do domu przyszedł w sam raz na podwieczorek. Mollie czekała już na niego. Przygotowała śledzia, kawał placka wiśniowego i dżem truskawkowy - przysmaki Turnera. Odpoczywając później na leżaku, patrząc na róże i paląc fajkę Turner odczuł, że pomimo wszelkich uroków Birmy, Watford jest wspaniałe. A kiedy Mollie pozmywała i przyszła do ogrodu, zaproponował:

- Może byśmy pojechali wieczorem do „Młynarza”?

Uśmiechnęła się wyrozumiale: - Jak chcesz.

Wieczorem więc, gdy było już chłodno, wyprowadzili małego siedmioletniego forda i ruszyli szosą. Dotarli do „Młynarza” kwadrans przed dziewiątą, zaparkowali obok innych samochodów i weszli do środka. Pełno tu było światła, dymu i wesołego towarzystwa. Byli tam wszyscy starzy kumple Turnera: George Harris, Gillie Simmonds z nową dziewczyną i stary grubas Dickie Watson, bukmacher. W tej atmosferze Turner popijał piwo i czuł się jak ryba w wodzie.

Opowiedział im dowcip o wykładzie na temat abstynencji i szklaneczce whisky oraz robaku, a potem o wykładzie na temat badań psychicznych i lubieżniku. Był znakomitym gawędziarzem, świetnie opowiadał zwłaszcza dwuznaczne dowcipy. Stojąc tak pośród tłumu przy barze, zarumieniony od piwa i pulsującej na czole wielkiej czerwonej blizny, był w swoim żywiole. Do głowy mu nie przyszło, żeby się pochwalić pobytem w Birmie, za to mówił o nauczycielce i dziewczynce, która sepleniła, i o mężczyźnie, który przeskoczył mur zakładu dla obłąkanych i dzięki temu szczegółowo zapoznał się z hiposeksuologią. Miał niewyczerpany zapas owych kawałów, wszystkich w stylu nieco szczeniackim, ale niezawodnie wywołujących śmiech, pod warunkiem, że opowiadał je Jackie Turner. Mężczyźni uwielbiali jego towarzystwo. Kobiety stały obok raczej znudzone i siląc się na wesołość, jednym okiem ukradkiem zerkały na zegar.

Tym razem jednak Turner zmęczył się szybciej niż dotąd, stał zatem z kuflem w zaciśniętych rękach i słuchał, jak inni opowiadają anegdoty i kawały. Jakiś młody barczysty mężczyzna w czarnym płaszczu i ciemnoszarych spodniach w paski opowiadał historię prawniczą o mężczyźnie, któremu połowę domu zarekwirowano na siedzibę dla kobiet odbywających służbę wojskową w żeńskiej formacji pomocniczej marynarki wojennej, więc sam zamieszkał w drugiej części domu, a był to rzymski bastion, czyli wiekowy nietykalny zabytek i... co z tego wynikło. Turner podszedł do owego młodzieńca i zapytał:

- Czy jest pan prawnikiem?

Mężczyzna przytaknął. - Jestem aplikantem w kancelarii pana Almrotha Hopkinsa, w Tempie.

Turner pociągnął łyk piwa i zastanawiał się przez chwilę. - Przypuśćmy, że ktoś chciałby się dowiedzieć, jak przebiegała jakaś sprawa w 1943 roku. Jak należałoby się do tego zabrać? - spytał.

- Trzeba znaleźć kogoś, kto poszpera w rejestrze.

- A kto mógłby się tym zająć?

Prawnik potrząsnął głową. - Potrzebne jest pośrednictwo radcy prawnego. - Spojrzał na Turnera. - A o jaką sprawę chodzi?

- O zabójstwo.

- Zabójstwo? Czy pamięta pan nazwisko oskarżonego?

- Brent. Douglas Theodore Brent. Był kapralem w pułku spadochroniarzy.

- Rex przeciwko Brentonowi... - Prawnik patrzył na niego, ale jakby go nie zauważał. - Chwileczkę... Rex przeciwko Brentonowi... Wyszedł z tego cało, prawda? To było nieumyślne spowodowanie śmierci?

- Nie wiem - odpowiedział Turner. - To właśnie chciałbym sprawdzić.

- Rex przeciwko Bretonowi - powtarzał wciąż prawnik. - Słyszałem o tej sprawie. Już wiem. Stanier, Marcus Stanier. Na pewno. Bronił go niejaki Carter z kancelarii Sir Filipa Bella. Teraz aplikantem w tej kancelarii jest Marcus Stanier. To on opowiadał mi o tym. Tak, na pewno. Mogę się dowiedzieć szczegółów, jeśli pan sobie życzy.

- Byłbym ogromnie wdzięczny - zaznaczył Turner. - Kiedyś leżeliśmy razem w szpitalu. Zawsze chodziło mi po głowie, żeby się dowiedzieć, co się z nim dzieje.

Wymienili nazwiska i numery telefonów. Młody prawnik nazywał się Viner. Następnego dnia po południu Turner zadzwonił z biura do Vinera.

- Ach, tak - przypomniał sobie Viner. - Mam tu przed sobą kopię wyciągu z protokołu rozprawy, przygotowanego dla sędziego cywilnego sprawującego nadzór nad sądem wojennym. Mam też notatki adwokata, na podstawie których go bronił. Marcus Stanier przyniósł mi je dziś rano. Obiecałem mu to zwrócić jutro. Szczerze mówiąc, sam je przeczytałem. To ciekawa sprawa. Dostał pół roku za nieumyślne spowodowanie śmierci.

- Tylko tyle? - Turner był zaskoczony. - To wyjątkowo mało. Mówił, że oskarżony jest o zabójstwo.

- Zgadza się - przyznał Viner. - Ale miał bardzo dobrego adwokata, wprost nadzwyczajnego. Chciałby pan przejrzeć te papiery?

- Oczywiście. Czy mógłbym zaraz wpaść i je przeczytać?

Wyszedł z biura i pojechał autobusem do Tempie. Miał pewne trudności ze znalezieniem kancelarii. Gdy wreszcie tam dotarł, Viner kazał mu usiąść w słabo oświetlonym biurze, pełnym książek i teczek z dokumentacją starych spraw sądowych oraz płaszczy i kapeluszy, i wręczył mu zakurzoną kopię pisaną przez kalkę. Był to wyciąg z protokołu sprawy Rexa przeciwko Douglasowi Theodore’owi Brentowi. Dołączono do niego bardzo zniszczoną księgę obłożoną w marmurkowy papier - rękopis pisany ołówkiem, bardzo już poplamiony i wyblakły, z nalepką: P.C. CARTER.

Sędzią był pan Lambourn, prokuratorem radca królewski Constantine Paget, któremu miał pomagać Peter Melrose, a obrońcą P.C. Carter. Po otwarciu rozprawy sędzia zapytał: - Kto występuje w charakterze obrońcy?

Major Carter stanął w pierwszym rzędzie. Nie miał na sobie peruki ani togi. Ubrany był praktycznie tak samo jak oskarżony, w polowy mundur z szorstkiej tkaniny z emblematem pułku spadochroniarzy. Odróżniała go od Brenta jedynie korona na epolecie. - Wysoki Sądzie - powiedział - ja występuję w obronie oskarżonego.

Sędzia przesunął wzrok z adwokata na oskarżonego i z powrotem na adwokata. Na jego wargach pojawił się lodowaty uśmieszek. Skinął z lekka głową. - W porządku, panie Carter. Pan jest obrońcą. - Odchylił się w tył na krześle. - Zaczynajmy.

Constantine Paget wstał z plikiem papierów w ręku i rozpoczął oskarżenie. Stwierdził, że sprawa dotyczy niejakiego Michaela Seddona, z zawodu kotlarza, który zmarł w szpitalu Millera w Greenwich na skutek ran zadanych przed piwiarnią przy ulicy Albion w dzielnicy New Cross w nocy dwudziestego drugiego marca 1943 roku. Wzywa świadków, aby udowodnili, że doszło do kłótni między zmarłym a oskarżonym w owym lokalu i że owa kłótnia trwała jeszcze na ulicy, gdy lokal zamknięto, to znaczy o wpół do jedenastej. Przedstawia dowody medyczne w związku z ranami, których doznała ofiara. Udowodni również, że oskarżony jest człowiekiem porywczym, i wreszcie wzywa przed sąd jedynego świadka bójki zakończonej śmiertelnymi ranami u poszkodowanego, to znaczy młodą damę, przyjaciółkę oskarżonego. Dysponując tymi dowodami wykaże sądowi, że było to umyślne zabójstwo i poprosi przysięgłych o uwzględnienie tych okoliczności przy wydawaniu wyroku.

Wezwał też na świadka barmana, aby zaświadczył, że doszło do kłótni, oraz córkę właściciela lokalu, która powiedziała, że dziesięć minut po zamknięciu zadzwonił telefon i przytoczyła, co jej powiedział anonimowy rozmówca. Wezwał też chirurga ze szpitala Millera, który miał podać przyczyny zgonu. Gwałtowne, niepohamowane usposobienie oskarżonego miał udowodnić niejaki Isidore Levy, agent handlowy z Southampton; zaświadczył on, że w 1942 roku pozwany przyszedł do jego biura z jakimś mężczyzną i zdemolowali mu lokal, a jego samego tak poturbowali, że nie mógł wstać z łóżka. Stało się to na skutek kłótni o przegrany zakład na wyścigach psów. W krzyżowym ogniu pytań zadawanych przez Cartera świadek wyznał, że dla dobra własnych interesów nie mógł wtedy zgłosić pobicia na policji. Na koniec Constantine Paget postawił przed sądem ostatniego świadka, nader niechętnie składającego zeznania - Phyllis Styles z ochotniczej armii rezerwowej. Miała zeznawać pod przysięgą, co się wydarzyło pamiętnej nocy przed lokalem. Major Carter wstał z zamiarem przesłuchania świadka. Phyllis wiedziała, że jest przyjacielem Duggiego, więc powitała go promiennym uśmiechem. - Panno Styles, od czego się zaczęła kłótnia, co się wydarzyło najpierw?

- On obrzydliwie czepiał się Duggiego, miał porządnie w czubie - wypaliła prosto z mostu.

- Zostawmy na chwilę picie... Czy mogłaby nam pani powiedzieć, co on właściwie mówił? - zapytał obrońca.

Mając na względzie przysięgłych, cierpliwie wyciągnął z niej wszystko, co Seddon nagadał na temat fikuśnej czapki spadochroniarza. - Co to była za czapka, która napytała tyle biedy? - dociekał.

- Beret. Wie pan, teraz wszyscy noszą takie...

Major Carter sięgnął po własną karmazynową czapkę leżącą obok na ławie. Podniósł ją do góry. - Aby nie było wątpliwości, panno Styles, czy tamto nakrycie głowy było podobne do tego?

- Tak, zupełnie takie samo. Typowy beret spadochroniarza.

Obrońca spojrzał na sędziów przysięgłych i odłożył beret. Na obliczu sędziego pojawił się nikły uśmieszek. Major Carter kazał dziewczynie zrelacjonować cały przebieg kłótni. Sąd wysłuchał więc wszystkich opinii Seddona o poczynaniach wojska i o Drugim Froncie. Trwało to dziesięć minut. Potem major powiedział:

- A teraz, panno Styles, chciałbym, żeby pani opowiedziała sądowi dokładnie, co zmarły mówił, zanim został zaatakowany przez Brenta.

- Zwrócił się do sędziego: - Wysoki Sądzie, jeżeli Wysoki Sąd pozwoli, byłoby raczej wskazane, aby świadek nie musiała odpowiadać na to pytanie, tylko napisała odpowiedź na kartce.

Sędzia przyjrzał się smukłej, wyprostowanej sylwetce dziewczyny w mundurze ochotniczej armii rezerwowej. - Woli pani napisać słowa, które wypowiedział Seddon? - zapytał.

Ale szeregowa Phyllis Styles przeżyła już dwa lata służby w artylerii przeciwlotniczej, nie miała więc żadnych zahamowań. - Mogę to powiedzieć, jeżeli obecni tu nie obawiają się, że uszy im zwiędną - rzuciła. - Nazwał mnie pieprzoną wojskową kokotą w fikuśnej kurewskiej czapce. - Dotknęła ręką barwnej furażerki zatkniętej za epolet munduru i przesunęła wzrokiem po przysięgłych, jak przedtem zrobił to major Carter. - Chodziło mu o tę czapkę. A potem dał Duggiemu potężnego kopa w siedzenie, więc Duggie rzucił się na niego.

Constantine Paget odchylił się do tyłu powstrzymując uśmiech. Wyczuwał, że traci atuty, a wszystko przez te cholerne czapki. Ale tak bardzo się tym znowu nie przejął. Wątpił, aby sąd przysięgłych zawyrokował zabójstwo po zeznaniach dziewczyny, lecz w końcu przecież nie o to mu chodziło. Jego obowiązkiem było wystąpić w roli oskarżyciela, a nie walczyć o zwycięstwo kosztem tego, co słuszne. Wstał z zamiarem przesłuchania świadka.

- Panno Styles, co się stało, gdy poszkodowany powiedział to, co nam pani przekazała, ale zanim kopnął kaprala Brenta? Bo kapral coś mówił, prawda?

- Tak, nazwał go szumowiną pierońskiego Dublina czy jakoś tak - przyznała niechętnie.

- Dziękuję, panno Styles. A co było potem?

- Kopnął Duggiego, mówiłam już.

- Dziękuję. - Zwrócił się do sędziego. - Wysoki Sądzie, nie mam więcej pytań.

Wstał major Carter. - Proszę Wysokiego Sądu - zaczął - nie mam innych świadków poza oskarżonym Douglasem Theodorem Brentem. Proponuję, aby wystąpił on jako świadek we własnej sprawie. Nie wątpię w słuszność takiego toku procesu, ponieważ jestem przekonany, iż oskarżony nie ma nic do ukrycia i szczerze odpowie na pytania pana mecenasa, a poza tym w ten sposób przekonam sąd, że kwestia zabójstwa w ogóle nie wchodzi w rachubę, poszkodowany zaś stracił życie wyłącznie na skutek wojny, w którą zaangażowany jest nasz kraj.

Sędzia uniósł brwi. - Proszę bardzo.

Major Carter powiedział: - Poproszę Douglasa Theodore’a Brenta.

Strażnicy wywiedli Duggiego Brenta z ławy oskarżonych i doprowadzili do miejsca dla świadków składających zeznania. Był w mundurze i z gołą głową. Poruszał się szybko i z gracją, która świadczyła o znakomicie rozwiniętych mięśniach. Rude skręcone włosy miał w nieładzie jak zwykle. Pomimo powagi sytuacji wyglądał dość pogodnie.

Złożył przysięgę i obrońca zaczął mu zadawać pytania. Powiedział, że ma dwadzieścia dwa lata, a do wojska wstąpił jako siedemnastolatek w 1938 roku. Po wstępnych formalnościach obrońca zapytał:

- Kapralu Brent, czy kiedy zmobilizowano pana w 1939 roku, był pan już w pełni wyszkolony?

- Nie, proszę Wysokiego Sądu - odpowiedział kapral. - Właściwie wtedy jeszcze nie miałem o niczym pojęcia.

- Rozumiem. Zastosowania jakiej broni nauczono pana najpierw po mobilizacji?

- Karabinu, Wysoki Sądzie.

- Taak... Uczono pana strzelać z karabinu?

- Tak, Wysoki Sądzie.

- Do czego strzelaliście?

- Do celu, Wysoki Sądzie.

- Jakiego celu?

- Do sylwetek ludzi przesuwających się w rozczłonkowanym szyku lub za czołgiem czy coś w tym rodzaju.

- Aha, do sylwetek ludzi... A potem, kapralu? Czego uczyli pana potem?

- Ataku z użyciem bagnetu, Wysoki Sądzie.

- Rozumiem. Co pan atakował?

- Manekiny, Wysoki Sądzie. Manekiny przedstawiające wrogich żołnierzy.

- Aha. Co pan musiał robić z tymi manekinami?

- Podbiegać do nich i przebijać je bagnetem, Wysoki Sądzie.

- Tak jakby pan próbował je zabić?

- Tak, Wysoki Sądzie.

- Rozumiem. Jak długo trwało to szkolenie z użyciem bagnetów?

Brent zastanawiał się. - Chyba około trzech miesięcy, z przerwami.

- A czy po zakończeniu szkolenia instruktorzy zadowoleni byli, że potrafi pan z łatwością i szybko zabić człowieka bagnetem?

- Tak, Wysoki Sądzie. Zdałem najlepiej z całego plutonu.

Obrońca powiedział sucho: - Rzeczywiście musieli być z pana bardzo zadowoleni. Ile lat miał pan wtedy?

- Osiemnaście, Wysoki Sądzie.

Sędzia Lambourn podniósł głowę. - Panie Carter, czy to na pewno ma związek ze sprawą?

- Za pozwoleniem Wysokiego Sądu, zaraz udowodnię, że to wszystko ma ścisły związek z omawianą sprawą.

Sędzia usiadł wygodniej. - Proszę bardzo, panie Carter.

Obrońca zapytał: - Wobec tego, kapralu Brent, czego pana jeszcze uczono?

Przeprowadził kaprala krok po kroku przez całą edukację militarną, jednocześnie bacznie obserwując przysięgłych, czy przypadkiem nie wykazują pierwszych oznak znudzenia. W ciągu dwudziestu minut przedstawił metody, którymi ćwiczono kaprala przez cztery lata w zabijaniu ludzi granatami, miotaczami ognia, pistoletami Sten, a nawet butelkami zwietrzałego piwa. A gdy wreszcie przysięgli zaczęli się wiercić i pokasływać, zapytał:

- Kapralu Brent, zgłosił się pan na ochotnika do komandosów, czy tak? - Constantine Paget wyprostował się jakby na znak protestu przeciwko sposobowi prowadzenia sprawy, lecz opadł z powrotem na krzesło i bacznie przyglądał się koledze po fachu. Wszystko szło nie po jego myśli, ale jednocześnie zyskiwał na czasie.

- Tak, Wysoki Sądzie.

- A kiedy to było?

- W czerwcu ubiegłego roku, Wysoki Sądzie.

- Do jakiej jednostki pana wysłano?

- Jednostka Szkoleniowa Komandosów Numer Jedenaście, Wysoki Sądzie.

- Od czego zaczęto szkolenie?

- Od walki na noże, Wysoki Sądzie. Zapewne pan pamięta, sam pan prowadził ten kurs.

- Owszem, prowadziłem - przyznał major spokojnie.

Constantine wstał. Nie mógł przecież dopuścić, aby sprawa tak wymykała mu się z rąk. - Wysoki Sądzie - odezwał się - muszę wnieść protest. Poczynania mojego szanownego kolegi w innym miejscu i w innym charakterze nie mogą mieć związku ze sprawą.

Sędzia Lambourn podniósł rękę. - Panie Carter?

Obrońca powiedział: - Wysoki Sądzie, nie szukałem dowodów, co do których pan prokurator zgłasza sprzeciw. Skoro jednak wspomniano o tej kwestii, winienem wyjaśnić, że służę królowi poprzez piastowanie dwóch godności. Z jednej strony moją powinnością jest dociekanie prawdy w sądach. Moją drugą powinnością, przekazaną mi z rozkazu króla poprzez jego oficerów, jest szkolenie ludzi takich jak Douglas Theodore Brent w zabijaniu nożami. Nie mogę rozgraniczać owych dwóch powinności pełnionych dla monarchy i uważam za słuszne poinformowanie sądu o pełnym zakresie moich obowiązków wobec Korony. Co więcej, za pozwoleniem Wysokiego Sądu chciałbym wykazać panu prokuratorowi, że w szerszych aspektach te dowody pozostają w ścisłym związku ze sprawą.

W sądzie zapanowała długa cisza. Przysięgli siedzieli w napięciu, czujni. Mowy nie było o nudzie. Wreszcie sędzia schylił głowę, uśmiechnął się słabo i powiedział: - Słuchamy, panie Carter. - Constantine Paget gniewnie wzruszył ramionami, lecz usiadł.

Obrońca zwrócił się do oskarżonego: - Tak, uczyłem pana walki na noże. Czy uczono pana zbliżać się do ofiary głośno czy znienacka, bezszelestnie?

- Znienacka, Wysoki Sądzie. Mieliśmy podczołgać się od tyłu, w ciemności, i atakować go w plecy.

- Na ile sposobów nauczono pana to robić?

- Trzema sposobami, Wysoki Sądzie.

Obrońca powiedział: - Zgadza się. Nauczyłem pana trzech sposobów skradania się za człowiekiem w ciemności i pchnięcia go nożem w plecy. - W sądzie panowała śmiertelna cisza. - Ile miał pan wtedy lat, kapralu Brent?

- Dwadzieścia, Wysoki Sądzie.

Obrońca pochylił się i grzebał wytrwale w papierach w poszukiwaniu jakiegoś dokumentu. Nastąpiła długa, pełna napięcia przerwa. Przewodniczący przysięgłych szepnął coś do swego sąsiada. Constantine Paget rzekł do swego aplikanta: - Aż dziw, że Lambourn pozwala mu na wygadywanie tego wszystkiego. To tak, jakby mu oddawał całą sprawę. - Tymczasem major znalazł dokument, wyprostował się i powiedział:

- W porządku, kapralu Brent. A potem jakie jeszcze szkolenia pan przeszedł?

- Walki wręcz, Wysoki Sądzie.

- Tak, potem uczyli pana walki bez użycia broni. I czego się pan wtedy nauczył?

- Uczyli nas, jak atakować uzbrojonego człowieka tylko z użyciem rąk i nóg, Wysoki Sądzie.

- Czy kazano panu obchodzić się z delikwentem delikatnie?

- Nie, Wysoki Sądzie. Uczono mnie, jak go zabić.

- Tak. Uczono pana, jak zabić człowieka gołymi rękoma z pomocą nóg. Jak panu to szło, kapralu? Jaką ocenę pan dostał na zakończenie tego kursu?

- Dostateczną, Wysoki Sądzie.

- Kto panu podpisał zaświadczenie z wystawioną oceną?

- Kapitan Willis, Wysoki Sądzie.

Obrońca trzymał w ręku jakiś dokument. - Wysoki Sądzie, mam oto przed sobą świadectwo z podpisem oficera działającego z upoważnienia króla. Dokument ten wykazuje, że ów oficer szkolił oskarżonego w zakresie sposobów ataku, które tu przedstawiono, oraz że wynik szkolenia był zadowalający. Jeżeli pan prokurator życzy sobie, wezwę na jutro kapitana Willisa, aby potwierdził autentyczność tego dokumentu, ale z uwagi na jego nader ważne obowiązki wojskowe, wolałbym tego uniknąć. Jeżeli mój szanowny kolega zechce nie kwestionować autentyczności dokumentu, działania wojenne będą przebiegały bez zakłóceń.

Wręczono dokument sędziemu, który rzucił nań okiem, po czym podał dalej do oskarżyciela. Constantine Paget spojrzał również i skinął głową majorowi, który zaraz zwrócił się do oskarżonego z kolejnym pytaniem:

- Kapralu Brent, czy kiedykolwiek uczono pana boksu?

- Nie, Wysoki Sądzie.

- Czy poza wspomnianym kursem walki wręcz ktokolwiek uczył pana walki bez użycia broni, obojętnie kiedy?

- Nie, Wysoki Sądzie.

- Czyli ten kurs to było jedyne szkolenie w zakresie walki bez użycia broni, jakie pan kiedykolwiek odbył?

- Zgadza się, Wysoki Sądzie.

- To teraz, kapralu, proszę wrócić do owej feralnej nocy, gdy pan Seddon stracił życie. Kiedy pan go zaatakował na ulicy niedaleko baru, co pan do niego czuł?

Kapral zastanawiał się chwilę. - Zupełnie jakbym był ślepy - odezwał się wreszcie. - Po prostu rzuciłem się na niego.

- Był pan bardzo zły?

- Tak, Wysoki Sądzie.

- Dlaczego?

- Noo... bo ubliżył mojej dziewczynie, przez cały wieczór szukał zaczepki i wreszcie kopnął mnie w tyłek.

- Aha. A kiedy pana kopnął, to... zastanowił się pan, jak zareagować?

- Nie, Wysoki Sądzie. Po prostu rzuciłem się na niego.

- Rzucił się pan... A dokładnie co pan zrobił?

- Rzuciłem się według metody walki wręcz, tak jak nas uczyli.

- Mhm, tak jak was uczyli... To od czego pan zaczął?

- Noo, Wysoki Sądzie, staliśmy twarzą w twarz, więc kopnąłem go w... jakby to powiedzieć... dolną część brzucha.

- Aha, kopnął go pan w dolną część brzucha. A co potem?

- To zadziałało, Wysoki Sądzie, bo zgiął się w pół, więc mogłem zajść od tyłu. Przyparłem go do muru, trzymając łokieć pod jego podbródkiem i wbijając mu kolano w plecy.

- Rozumiem. Gdzie się pan tego nauczył?

- Na kursie walki wręcz, Wysoki Sądzie.

- A kiedy naciskał go pan łokciem i kolanami chcąc odchylić głowę, to co pan chciał mu zrobić?

- Chciałem go tylko trochę przekręcić, Wysoki Sądzie. Nic więcej nie chciałem mu zrobić... tylko zadać mu trochę bólu za to, że ubliżał mojej dziewczynie.

- Taak, zadać mu trochę bólu... Czy w ramach szkolenia na kursie walki wręcz uczono pana, kiedy trzeba przestać, żeby nie złamać przeciwnikowi kręgosłupa?

- Nie, Wysoki Sądzie. Uczono nas, żebyśmy w walce używali całej siły, do końca.

- Czy w tym wypadku wykorzystał pan całą swoją energię?

- Nie, Wysoki Sądzie.

- Jest pan tego całkowicie pewien?

- Tak, Wysoki Sądzie. Mogłem się z nim ostrzej obejść.

- Czy on też walczył?

- Tak, Wysoki Sądzie. Był potężny, o wiele silniejszy ode mnie. Gdybyśmy walczyli zwyczajnie, nie sądzę, żebym miał jakieś szansę.

- No więc, kapralu, kiedy pan zastosował umiarkowanie silny chwyt to co się stało?

- On... jakby oklapł, przestał się szamotać, więc go puściłem. Wtedy upadł.

- Zdziwiło pana, że upadł?

- Noo... to był potężny facet, Wysoki Sądzie, cięższy ode mnie o jakie trzy kamienie. A wcale tak mocno nie napierałem.

- A jak upadł, to co pan zrobił?

- Sprawdziłem, czy mu co nie jest. Oddychał jakoś tak ciężko i pojękiwał.

- Czy coś mówił?

- Nie, Wysoki Sądzie. Nie słyszałem, żeby coś mówił.

- To co pan wtedy zrobił?

- Poszedłem do budki telefonicznej, zadzwoniłem do knajpy i powiedziałem, że niedaleko na chodniku leży jakiś chory.

Obrońca odwrócił się w stronę ławy sędziów. - Wysoki Sądzie, nie mam więcej pytań do świadka.

Constantine Paget poderwał się błyskawicznie. Niewielką miał już nadzieję na werdykt o zabójstwie, a nie zamierzał przedłużać przesłuchania, bo wtedy rozprawa przeciągnęłaby się i prawdopodobnie zajęłaby cały następny dzień. Na to nie mógł sobie pozwolić, miał zbyt dużo pracy. Niemniej musiał dopełnić swoich obowiązków, w związku z tym musiał dopilnować, aby ów kapral, jak już mu się wszystko upiecze, chociaż zapamiętał tę rozprawę na całe życie. Powiedział więc:

- Kapralu Brent, kopiąc poszkodowanego w dolną część brzucha, zdawał pan sobie sprawę, czym to grozi?

Brent milczał. - Bo ja wiem? - odezwał się wreszcie. - Ja wtedy nie myślałem...

- Nie myślał pan! To nie wie pan, że samym takim kopnięciem można z łatwością zabić człowieka?

- Wiem, Wysoki Sądzie. Mówiono nam to na kursie.

- Mówiono wam na kursie... Czyli przed tą bójką wiedział pan, że takim kopnięciem można zabić człowieka?

Znów zapadło milczenie.

Constantine Paget wpatrywał się w oskarżonego. - Proszę odpowiedzieć na pytanie. - Czy przed bójką wiedział pan, że takim kopnięciem można zabić człowieka?

- Tak, wiedziałem. Mówiłem już.

- A więc kiedy go pan tak kopnął... chodziło panu o to, żeby go zabić?

- Nie, Wysoki Sądzie. Ja nie myślałem.

- Dlaczego pan nie myślał?

- Noo bo... on kopnął mnie, to ja jego.

Constantine Paget przesunął papiery. - Musiała być jakaś przerwa między jego kopnięciem, a pana, czyż nie tak? Major Carter wstał. - Wysoki Sądzie... - odezwał się, a sędzia wtrącił:

- Pozwoli pan, panie Paget.

Constantine Paget zirytował się: - Powtórzę pytanie nieco inaczej:

- Kapralu Brent, czy była przerwa między jednym kopnięciem a drugim? Kapral bąknął niezdecydowanie: - Nie wiem, naprawdę. Chyba nie.

- Jak to... nie wie pan?

- Przypuszczam, że byłem... jakby oszalały.

- Kapralu Brent, pamiętając, że zeznaje pan pod przysięgą, czy naprawdę twierdzi pan, że kopiąc tego człowieka nie chciał pan go zabić?

- Tak, Wysoki Sądzie. Nie chciałem go zabić.

Constantine Paget owinął wokół siebie togę i usiadł. Wstał major Carter.

- Kapralu Brent, czy kiedy ów mężczyzna pana kopnął, bolało to pana?

- Tak, Wysoki Sądzie. Trafił akurat w kręgosłup.

- Kiedy pan rzucił się na niego, odczuwał pan ból?

- Tak, Wysoki Sądzie. Potwornie bolało.

- Czy to dlatego nie bardzo pamięta pan, co pan robił?

- Tak, Wysoki Sądzie.

- Jak długo trwał ten ból?

- Nie wiem. Pamiętam, że kiedy dzwoniłem, to jeszcze piekielnie bolało.

Obrońca spojrzał na sędziego. - Wysoki Sądzie, nie mam więcej pytań.

Sędzia Lambourn zerknął na zegar i wstał mówiąc półgłosem: - Do wpół do drugiej. Po czym znikł w drzwiach. Protokolant powiedział głośno: - Sąd zarządza przerwę i wznawia obrady za godzinę i dziesięć minut. Po przerwie na lunch obrońca zwrócił się do obecnych mówiąc:

- Wysoki Sądzie i panowie przysięgli. Niewiele faktów w tej sprawie podlega dyskusji. Wysłuchaliśmy zeznań kilku świadków na temat kłótni, jaka się wywiązała między dwoma mężczyznami. Usłyszeliśmy od świadka Phyllis Styles słowa wypowiedziane przez zmarłego, które stały się zarzewiem sporu i sprowokowały oskarżonego do ostrej reakcji, a ta z kolei wywołała pierwszy cios w tej walce. Za pozwoleniem Wysokiego Sądu, chciałbym prosić o kilka minut uwagi. Proszę rozważyć, co by się stało, gdyby to samo zdarzenie miało miejsce w czasach pokoju, gdyby Douglas Theodore Brent nie znał okrutnego rzemiosła, jakiego myśmy go nauczyli.

Spojrzał na sędziego z pewnym niepokojem, jakby chciał sprawdzić, czy wolno mu perorować dalej w tym stylu. Szara peruka przekrzywiła się z lekka, więc kontynuował z większą pewnością siebie.

- Bez wątpienia cios zostałby zwrócony i każdy normalny w miarę rozsądny człowiek przyzna, że byłby to cios zasłużony. Ale też bez wątpienia byłby to cios niewprawny, wymierzony rękoma w twarz lub inną cześć ciała. W każdym razie nie tak okropny jak ten, który wymierzył oskarżony: dobrze wycelowane kopnięcie w podbrzusze... które obezwładniło poszkodowanego. Z zeznania wynikało, że oskarżony nie odbył żadnego szkolenia w zakresie walki oprócz tego, jakie zapewniło mu wojsko. Gdyby nie wojna, każdy jego cios byłby słaby, w żadnym wypadku nie unieszkodliwiłby ani nie okaleczył silnego przeciwnika, cięższego ponad trzy kamienie.

Przerwał. - Chciałbym, abyście państwo wyobrazili sobie tę scenę, widok całkiem powszechny w niektórych dzielnicach naszych dużych miast. Z pewnością poszkodowany oddałby cios. I na pewno w ową noc doszłoby do bójki przed knajpą. Efektem byłoby podbite oko lub zakrwawiony nos, a nazajutrz obie strony mogłyby się znaleźć na posterunku policji w związku z zakłóceniem porządku. Gdyby to się wydarzyło, oskarżony, który obecnie stoi przed wami pod zarzutem zabójstwa, mógłby zostać ukarany grzywną w wysokości pięciu szylingów, chociaż z uwagi na użyte prowokacyjne słowa, które zacytowano tu, w sądzie, istnieje prawdopodobieństwo, że tylko by go pouczono i zobowiązano do przestrzegania porządku.

Podniósł wzrok. - Panowie przysięgli, czas skończyć z domysłami, co by było... Sprawy przyjęły inny obrót, bo w czasie układu monachijskiego Douglas Theodore Brent, wówczas siedemnastoletni, wstąpił do ochotniczej armii rezerwowej, aby poddać się dyscyplinie i szkoleniu wojskowemu. Ten bardzo młody człowiek zgłosił się na ochotnika do wojska, nie czekał, aż go zmobilizują, bo uważał to za swój obowiązek. Będąc silnym, pełnym energii młodzieńcem chciał służyć swojemu krajowi, gdy zajdzie potrzeba. O ile mi wiadomo, armia przyjęła go bez większych indagacji, po czym przystąpiono do szkolenia go w obowiązkach nowoczesnego żołnierza.

Przerwał, dopiero po chwili kontynuował: - Właśnie usłyszeliśmy to dzisiaj o niektórych z jego obowiązków. Wszystkich żołnierzy uczy się zabijać szybko i skutecznie. Nie można pominąć milczeniem faktu, że na tym polega istota wojny. Kapral Brent szkolony był jako żołnierz piechoty. Później zgłosił się do jednostki komandosów, a wreszcie do służby w pułku spadochroniarzy. W tych jednostkach zawsze uczy się sposobów zabijania wroga, śmiertelnych i bezlitosnych sposobów wykończania ludzi, które wykraczają poza szkolenie zwykłego żołnierza. Przez wiele miesięcy oficerowie działający z rozkazu króla uczyli tego niedojrzałego młodego człowieka takich niosących śmierć sztuczek.

Na chwilę spojrzał na starszego przysięgłego, porządkując jednocześnie myśli. W sądzie zapanowała długa, pełna napięcia chwila przerwy. - Mówię o tym, co sam znam - powiedział cicho. - Przybyłem tu, żeby bronić tego człowieka z innych przyczyn, nie dla przysługującej mi zapłaty za obronę. Usłyszeliśmy w zeznaniach, że ja sam uczyłem Douglasa Theodore’a Brenta, jak skradać się w ciemności, i znienacka pchnąć nożem tak, żeby zabić. Uczyłem go robić to w trojaki sposób, tak, aby potrafił zabić człowieka szybko i bezszelestnie, dostosowując metodę do okoliczności. Nauczyłem go jeszcze czegoś. Razem z innymi instruktorami dokładałem wszelkich starań, aby Douglas Theodore Brent, mężczyzna postawiony tu, w ławie oskarżonych, potrafił instynktownie wybrać tę spośród trzech wyuczonych metod, która najlepiej mu pasuje w ataku. Uznaliśmy, my, instruktorzy, że w niebezpieczeństwie nie będzie miał czasu na zastanawianie się. Musi znać swój fach tak dobrze i tak sprawnie władać nożem, aby mógł instynktownie, bez najmniejszego wahania, wykonać swoje zadanie. Panowie przysięgli, takie właśnie zasady usiłowałem wpoić postawionemu przed wami mężczyźnie.

Znów przerwał. Constantine Paget z oburzeniem szepnął coś swemu asystentowi.

Major kontynuował: - Rozwodziłem się długo nad moimi powiązaniami z oskarżonym, ponieważ to ja rozpocząłem szkolenie kaprala w zakresie walki wręcz, na skutek którego doszło do śmierci nieszczęsnego Michaela Seddona. I znów proszę o chwilę zastanowienia: co by się stało, gdybym ja wespół z innymi instruktorami uczył tego młodego człowieka tych samych śmiertelnych sztuczek w czasie pokoju? Nie sądzę, abyśmy wtedy uniknęli srogiego postępowania tego sądu. Powinniśmy być włączeni w tę sprawę jako współsprawcy zbrodni, o którą jest oskarżony. Gdybym uczył Brenta w czasie pokoju skradać się i znienacka wpychać człowiekowi nóż w plecy, a on skorzystałby z tych nauk w prywatnej kłótni, powinienem zostać uznany współwinnym zbrodni.

Podniósł głowę i popatrzył na przysięgłych. - Ale nie jestem w nią wplątany, ani ja, ani kapitan Willis, który nauczył go tych śmiertelnych metod, jakie zastosował nieumyślnie, a z tak strasznym skutkiem. Dlaczego kapitana Willisa nie postawiono w ławie oskarżonych razem z kapralem Brentem? Dlatego, że kapitan Willis działał z rozkazu króla, przekazanego mu za pośrednictwem rozmaitych oficerów. Korona chroni kapitana Willisa i mnie przed konsekwencjami naszych poczynań, to znaczy przed konsekwencjami szkolenia naiwnych ludzi w tak strasznym rzemiośle. Czy wobec tego mamy powiedzieć, że Korona zapewnia nietykalność mnie i kapitanowi Willisowi, ale pozostawia kaprala Brenta bezbronnego wobec oskarżenia o zabójstwo, a więc o to, co zgodnie z naszymi instrukcjami miał wykonać bez zastanowienia, kierując się jedynie instynktem?

Uśmiechnął się w zamyśleniu. - Nie, sprawiedliwości nie można wymierzać w taki sposób. Jeżeli Douglas Theodore Brent uznany zostanie za winnego zabójstwa, to wtedy i kapitan Willis musi zostać uznany za winnego jako współsprawca zbrodni. I odwrotnie, jeśli kapitan Willis ma być wolny od zarzutu dlatego, że uczył kaprala Brenta z rozkazu króla, to nietykalność musi także objąć kaprala Brenta, który w walce instynktownie zadziałał tak, jak go nauczono. Panowie przysięgli, tak wygląda prawda. Wojna nauczyła tego młodego człowieka kierowania się instynktem. Wojna zamieniła to, co byłoby zwykłą bijatyką, w godne ubolewania zabójstwo. Ferując wyrok nie możecie pominąć faktu, że prawdziwą i zasadniczą przyczyną śmierci tego człowieka jest wojna.

Przerwał. - Panowie przysięgli, będę już kończył. Możecie w swoich rozważaniach dojść do wniosku, że sprawa ta nie ma w ogóle końca. Możecie stwierdzić, że armia szkoli ludzi w strasznym rzemiośle, jakim jest zabijanie, uczy ich pozbawiać życia z zaskoczenia, bez namysłu, jak również bez litości i jakichkolwiek skrupułów. Armia eufemistycznie określa to jako proces hartowania. Równie dobrze możecie zapytać, jak ukrócić zapędy zabójstw stworzonych przez wojsko, jeżeli prawo nie będzie karało? Cóż, to rozsądne pytanie, z gatunku tych, na które trzeba odpowiedzieć. Biorąc pod uwagę złożone zeznania nie macie wyboru: możecie wyłącznie uznać tego człowieka za niewinnego. Ale wtedy rodzi się kolejne pytanie: jak wobec tego należy chronić społeczeństwo przed zbrodniami popełnianymi w latach powojennych?

Uśmiechnął się lekko. - Nie potrafię zanadto wybiegać w przyszłość, ale być może patrzę trochę bardziej perspektywicznie niż wy. Ja też przechodziłem przez swoisty proces hartowania. W życiu cywilnym jestem adwokatem, lecz w ostatnich latach i mnie uczono zabijać ludzi bez litości i żalu, instynktownie, bez zastanowienia. Jednak w przeciwieństwie do kaprala Brenta zdążyłem poznać inne życie, życie w warunkach pokojowych, bo mam trzydzieści siedem lat. Powiem wam rzecz następującą. Kiedy wojna się skończy, kapral Brent zdejmie mundur, włoży swoje cywilne ubranie i wyjdzie w nim na ulicę, a razem z mundurem odrzuci wszystkie te okropności. Trzy miesiące później stwierdzi, że nie myśli o niczym innym tylko o wyścigach motorowych albo pietruszce w ogródku, a jeśli zdarzy się, że ktoś mu przypomni, iż kiedyś zabił człowieka w brutalnym ataku, to sam będzie się zastanawiał, czy aby na pewno jest tym samym człowiekiem. Niewinni ludzie wcale tak łatwo nie rezygnują z niewinnego życia, jak się powszechnie uważa. Będą zapewne kłopoty z nielicznymi kryminalistami, którzy dzięki szkoleniu odbytemu w wojsku powiększyli swój repertuar sposobów dokonywania zbrodni. Ale takich jest niewielu. Za to wiele tysięcy tych, którzy wpoili sobie te śmiertelne umiejętności wykorzystywane przeciwko wrogowi, będzie się w krótkim czasie dziwiło tamtym i traktowało ich z pogardą, puszczając wszystko jak najszybciej w niepamięć. Powtarzam, niewinni wcale tak łatwo nie rezygnują z niewinnego życia.

Pozbierał swoje papiery. - Panowie przysięgli, skończyłem. Wobec złożonych zeznań nie macie wyboru, tylko uznać oskarżonego za niewinnego zbrodni zabójstwa. I nie sądzę, abyście mieli powody do obaw o konsekwencje takiego werdyktu.

Usiadł. Zaczął mówić sędzia. Podsumowanie ze strony Lambourna obecni odczuli jak powiew czystego, zimnego powietrza w sądzie. Powiedział przysięgłym, aby zapomnieli o nieco osobliwej interpretacji prawa, którą usłyszeli z ust obrońcy, a wysłuchali teraz jego. Obrońca nie zaprzeczył, że zmarłego Michaela Seddona spotkała śmierć z rąk oskarżonego. W związku z tym w grę wchodzą trzy werdykty: zabójstwo, nieumyślne spowodowanie śmierci i czyn popełniony w obronie własnej. Jeśli na podstawie wysłuchanych zeznań dojdą do wniosku, że oskarżony chciał zabić Seddona, czy to kiedy wywiązywała się bójka, czy już w jej trakcie, to oznacza to działanie z premedytacją, i w takim wypadku ich obowiązkiem będzie uznać go za winnego popełnienia zabójstwa. Gdyby uważali, że nie działał z premedytacją, i w takim wypadku ich obowiązkiem będzie uznać go za winnego popełnienia zabójstwa. Gdyby uważali, że nie działał z premedytacją, lecz poszkodowany stracił życie na skutek braku rozwagi i nieostrożności ze strony oskarżonego, wtedy należy wydać werdykt, że jest on winien nieumyślnego spowodowania śmierci. I wreszcie gdyby uznali, że pozwany w trakcie bójki nabrał przekonania, że Seddon chce go zabić i że jedynym sposobem uniknięcia śmierci jest zabić Seddona, wtedy właściwym werdyktem będzie czyn popełniony w obronie własnej. Żadne inne rozważania nie wchodzą w grę.

Przysięgli wyszli na kwadrans, po czym wrócili na salę rozpraw i wydali wyrok: winien nieumyślnego spowodowania śmierci. Sędzia Lambourn skazał Brenta na pół roku więzienia.

Turner przeczytał wyblakłą kopię i siedział przez kilka minut w ciemnym pokoju kancelarii, w zamyśleniu przerzucając kartki. Duggiemu Brentowi upiekło się dzięki adwokatowi, w którego przekonującej argumentacji typowa błaha sprawa nabrała cech prawdziwego dramatu. Viner spojrzał na Turnera i zapytał: - Cóż, skończył pan?

- Tak - odpowiedział Turner. - Miał niesamowite szczęście, prawda?

Viner odebrał od niego kopię i notatki obrońcy. - Tak, można by to tak ująć - przyznał w zamyśleniu. - Oczywiście trzeba pamiętać, że działo się to w ferworze wojny i cokolwiek by mówić, czynnik emocjonalny odegrał sporą rolę, nawet ze strony sędziego... Adwokat, który sam był komandosem i spadochroniarzem... Ale tak w ogóle, wie pan, jak to jest, ludzie prości dokładający maksimum starań nie muszą się znów tak bardzo obawiać prawa.

- Tak, chyba ma pan rację - zgodził się Turner, bo tak wypadało, chociaż był innego zdania. Stało za tym jego własne doświadczenie. - To było ogromnie ciekawe. Dziękuję, że umożliwił mi pan wgląd w te papiery.

Młody prawnik ucieszył się. - Pomyślałem, że chętnie pan to przeczyta. Bo to faktycznie ciekawa rozprawa. Taka... nietypowa.

- Właśnie - przyznał Turner, kierując się ku drzwiom. Zatrzymał się jednak przed wejściem i powiedział: - Jeszcze jedno. Próbuję się dowiedzieć, co Duggie Brent porabia teraz. Czy sądzi pan, że ten adwokat, major Carter, może być z nim jeszcze w kontakcie?

Viner szeroko otworzył oczy. - Myślałem, że już o tym mówiłem... - Zerknął na zniszczony, brudny rękopis, który trzymał wciąż w ręku. - To była ostatnia obrona, jaką Carter prowadził. Lądował razem z innymi spadochroniarzami w Arnhem, przez kilka dni kryli się całą grupą na przyczółku, aż go pojmano i uwięziono. Następnego dnia próbował uciec, a wtedy go zastrzelono. To wielka strata. Miał przed sobą wspaniałą karierę.

- Tak - przyznał Turner. - Ogromna szkoda.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Sierpień i wrzesień minęły Turnerowi niepostrzeżenie. Pokazywał się w biurze niemal codziennie, ale pracodawca miał już z niego niewielki pożytek. Większość czasu wypełniało Turnerowi dostarczanie próbnych partii cygar do różnych sklepów tytoniowych w Londynie. Wręcz obsesyjnie zależało mu na tym, aby jego ekstrawagancka eskapada do Birmy nie nadszarpnęła zanadto kapitału, który zamierzał pozostawić żonie. Postanowił więc, że bez względu na to, co jeszcze zostało do zrobienia, musi mu się zwrócić koszt podróży, zanim zupełnie opadnie z sił. A opadał z sił szybko i w bardzo widoczny sposób. Dokuczały mu bóle i zawroty głowy. Coraz trudniej było mu czytać, uznał jednak, że nie warto już kupować okularów. Znacznie przyjemniej było usiąść i posłuchać radia. Poruszanie prawą ręką sprawiało mu coraz większą trudność, więc z ogromną ulgą przyjął pomoc Mollie, która co rano zapinała mu kołnierzyk i zawiązywała krawat. Oprócz tego chudł w szybkim tempie Wciąż chciał odszukać Duggie Brenta, nie mógł się jednak do tego poważnie zabrać. Przy pomocy Vinera nawiązał kontakt z prawnikami, którzy powierzyli majorowi P.C. Carterowi obronę spadochroniarza. Po dokładnym przejrzeniu starego, zakurzonego pliku listów dowiedział się, że ojciec Brenta był rzeźnikiem w Romsey. W pewien sobotni ranek wyruszyli na poszukiwania samochodem prowadzonym przez Mollie. Rozpytywali się o niego na poczcie i na posterunku policji, lecz wrócili z pustymi rękoma. Ojciec Duggiego Brenta zmarł przed dwoma laty i w okolicy nie mieszkali już żadni krewni. Nikt nic nie wiedział o Duggiem. Od dawna nie pokazywał się w Romsey, chociaż dobrze pamiętano jego rozprawę. Od dłuższego też czasu zalegał z płaceniem alimentów, ale dziewczyna wyszła za mąż i przestała dochodzić swoich praw. Turner z żoną odbyli więc przyjemną przejażdżkę, wrócili jednak do Watford niewiele mądrzejsi.

Tamtego wieczoru podczas kolacji Turner powiedział: - Moglibyśmy jeszcze spróbować jednej rzeczy. Należałoby odszukać prawnika, który sporządzał testament na polecenie ojca Brenta. Musiał przecież wtedy kontaktować się z Duggiem.

- Zostawiłbyś to wreszcie - próbowała oponować żona. - On na pewno jakoś sobie radzi. Przecież uniknął kary, więc teraz na pewno żyje jak wszyscy.

- No, niezupełnie uniknął kary. Dostał pól roku. Mimo wszystko jednak chciałbym sprawdzić.

- Uważam to za stratę czasu - podkreśliła.

Był poirytowany, bo wiedział, że w gruncie rzeczy ma rację. - No i co z tego? To mój czas, więc chyba mam prawo go spędzać tak, jak chcę. W końcu niewiele mi go zostało.

- W porządku, Jackie. Jak chcesz - szepnęła potulnie. - Czy wobec tego życzysz sobie, żebym napisała list?

Coraz częściej siadała do maszyny i załatwiała całą jego korespondencję. Laura, jej siostra, widywała ją teraz rzadziej. Niestety, Turner był coraz mniej sprawny, pisanie sprawiało mu ogromną trudność. Mógł jeszcze podpisywać listy, ale składał już całkiem koślawy podpis. Zresztą Mollie, pisząc za niego, ćwiczyła się w roli stenotypistki, co było dobrą praktyką na przyszłość.

Napisała list na posterunek policji w Romsey, przypominając o niedawnej wizycie i prosząc o odnalezienie nazwiska adwokata, który sporządzał testament niejakiego Brenta, rzeźnika. Po kilku dniach nadeszła odpowiedź. Zwrócili się znów do panów Hasletta i Peabody’ego, prosząc ich o adres Douglasa Theodore’a Brenta. Otrzymali taką oto odpowiedź:

Szanowny Panie,

Z przykrością zawiadamiamy, że nie wiemy, gdzie się obecnie podziewa pan Douglas Theodore Brent. Ostatni adres, jaki posiadamy, na liście z datą kwietniową w 1946 roku, to:

Przedsiębiorstwo Rozrywkowe,

Hotel „Wschodzące Słońce”

Edgware, Middlesex.

Z serdecznymi pozdrowieniami, H.O. HOSLETT”

Teraz Turner uznał, że może zacząć działać naprawdę. Edgware jest satelitą Londynu niedaleko Watford, więc chociaż Turner nie znał hotelu „Wschodzące Słońce”, myśl, że będzie okazja zajrzeć do hotelowego baru, wydała mu się całkiem przyjemna. Pewnego wieczoru na początku września, dwa dni po otrzymaniu owej odpowiedzi, pojechał więc razem z żoną do Edgware. Mollie z rezygnacją i udawaną pogodą ducha postanowiła i tym razem znieść wieczór połączony z piciem piwa.

Okazało się, że hotel „Wschodzące Słońce” to stary budynek na przedmieściach tego, co niegdyś było małą mieściną. Obecnie otaczała go rozległa dzielnica niewielkich, ale nowoczesnych domów, służących za hotele całym rzeszom robotników z Londynu. Wśród tych domów i nowoczesnych sklepów hotel „Wschodzące Słońce”, ze starej, mocno zabrudzonej cegły, wyglądał ubogo i ponuro. Nie ulegało wątpliwości, że niedługo zostanie zburzony, aby ustąpić miejsca jakiemuś motelowi o opływowych kształtach. Na tyłach hotelu rozciągało się jakieś pole lub parking, obecnie niemal puste i bardzo zaniedbane. Kilka wagonów, sterty drewna i wóz cyrkowy z oderwanym kołem, podniesiony lewarkiem, wskazywały na to, że mieści się tu przedsiębiorstwo rozrywkowe.

- Tak - powiedziała barmanka po chwili zastanowienia. - Cyrk Badcocka przyjeżdża tu zimą. Teraz są gdzieś w drodze. Przyjeżdżają na zimę, w końcu października, i wyruszają znów koło Wielkanocy.

- Znałem faceta, który u nich pracował, nazywał się Duggie Brent. Czy jest jeszcze u nich? - zapytał Turner.

Zmarszczyła brwi. - Nie pamiętam... Wie pan, ja tu jestem dopiero półtora roku. - Ale po chwili dodała. - Zaraz, chwileczkę. Czy to jeden z tych, co występują na ścianie śmierci?

- Nie wiem - odpowiedział Turner. - Nie wiem, co robi. Znałem go podczas wojny.

- Był jakiś Brent... - zastanawiała się wciąż. - Tak, zgadza się, Duggie Brent. Żonaty, prawda? Rudy, niski i krępy, tak?

- Tak, to ten - ucieszył się Turner. - Czy nadal u nich pracuje?

- Nie wiem - powątpiewała barmanka. - Raczej nie. Od dawna się tu nie pokazywał. Chyba już ponad rok.

- A jak wygląda jego żona? - zapytała Mollie.

- Ciemnowłosa, szczupła, czesała się z grzywką. Zbierała pieniądze do pudełka po występach na ścianie śmierci. Na imię miała Phyllis.

- Ta ściana śmierci... czy to taki numer z motocyklami? - spytał Turner.

- Tak - odpowiedziała dziewczyna. - Jeżdżą tak w kółko. On był jednym z motocyklistów. Ale teraz już chyba tego nie robi. - Zawołała głośno, odwracając się w stronę drzwi: - Eddie, czy ten rudy chłopak, Duggie Brent, jeździ jeszcze na ścianie śmierci?

- Nie - odpowiedział Eddie. - Wyjechał po zakończeniu poprzedniego sezonu i na następny już nie wrócił. Teraz jeżdżą Monty Burke i Dick Fletcher.

- Mogłaby mi pani doradzić, gdzie mogę go odnaleźć? - zapytał Turner. - Zależy mi, żeby się z nim spotkać.

- Przeskrobał co? - spytała dziewczyna przenikliwie.

Potrząsnął głową. - Nie jestem gliną. Mieszkam w Watford, kumpel powiedział mi, że go tu znajdę. Wpadłem więc na piwko i pomyślałem, że warto by znów go zobaczyć. Poznaliśmy się podczas wojny.

- Ach, tak? Cóż, pojęcia nie mam, gdzie on teraz może być, naprawdę. Może Badcock wie, gdzie się podziewa.

- Czy Badcock jest tutaj?

- Teraz są w objeździe. Wrócą dopiero pod koniec przyszłego miesiąca.

- Znów podniosła głos. - Eddie, gdzie oni występują w tym tygodniu?

- W Thame - odpowiedział Eddie. - W poniedziałek będą w Abingdon, a potem w Newbury.

Mollie wykazywała dziwną cierpliwość wobec Turnera i nie sprzeciwiła się, kiedy zaproponował kolejny dzień jazdy małym samochodem z szybkością czterdziestu mil na godzinę. Przemierzali więc drogi w poszukiwaniu Badcocka. Znaleźli go w Orfordshire, na przedmieściu małej mieściny Abingdon, na porosłym trawą polu, wśród zgiełku i poobiedniej krzątaniny, wśród huśtawek i karuzel, koziołków i samochodzików, nie opodal ściany śmierci, przepiłowanej kobiety i wielu stołów. Na nie gapie rzucali małej dziewczynce po pensie, a ona podnosiła pieniądze i wkładała do wiaderka obok. Badcock miał na głowie melonik, był niski, ruchliwy i... chętny do pomocy.

- Brent? Duggie Brent? Wiem... ściana śmierci. Wyjechał po zakończeniu poprzedniego sezonu, kiedyśmy zwinęli interes na zimę, i już nie wrócił.

Turner zapytał, czy zna jego obecny adres, lecz Badcock pokręcił głową.

- Mam tu dla niego trochę listów, czekają od miesięcy. Myślałem, żeby je oddać listonoszowi, ale gdzieś je odłożyłem.

- No, trudno. Chciałem się z nim spotkać, a ponieważ słyszałem, że kiedyś pracował u pana...

- Tak, był do października ubiegłego roku. Ale w marcu, przed nowym sezonem, już się nie pojawił.

- A sądził pan, że wróci? - zapytał Turner.

- No, prawdę mówiąc, to nie... jego żona spodziewała się dziecka, a wie pan, kobiety w odmiennym stanie wydziwiają. O, dziękuję... - przyjął papierosa. Turner podał mu ogień. - Dziwna rzecz z tą ścianą śmierci. To nasz najlepszy numer. Publiczność cały czas myśli, że motocyklista wypadnie, kapujesz pan? Żony zawodników piekielnie się denerwują, nawet te najtwardsze dostają pietra. Za to sami śmiałkowie... nudzą się. Wie pan, jeździć tak w kółko przez cały kwadrans, sześć razy dziennie... W końcu bokiem im to wyłazi. - Zwrócił się do Mollie: - Pewnie pani to oglądała?

Potrząsnęła głową. - Nie, a chciałabym.

Wyjął duży zegarek z kieszeni kamizelki. - Zaczynają akurat za dziesięć minut - powiedział. - Przykro mi, że nie mogę pomóc w sprawie pańskiego przyjaciela. Jeśli uda się panu go znaleźć, niech pan mu powie, że mam dla niego listy.

Weszli na małą galerię naprzeciw ściany śmierci. Przyglądali się, jak zawodnicy startują na dole, na arenie w kształcie basenu, a potem wśród narastającego huku wjeżdżając to do środka to znów na zewnątrz. Turner usiłował dostrzec ich twarze. Byli to rumiani młodzieńcy sprawiający wrażenie podpitych, zuchwałych junaków, w pełni świadomych faktu, że ich występ wygląda o wiele bardziej zatrważająco, niż jest w rzeczywistości. Turner pomyślał, że to zajęcie w sam raz dla komandosa lub spadochroniarza, wiąże się przecież nierozerwalnie z popisami, hałasem i brawurą. Ale jednocześnie Badcock miał chyba rację, że komandos czy spadochroniarz szybko znudzi się taką pracą. Patrząc krytycznym okiem na widowisko, Turner nabierał coraz większego przekonania, że Badcock ma rację. Duggie Brent był wśród nich, ale porzucił cyrk i nikt nie wiedział, gdzie się teraz podziewa.

Po występie zeszli z galerii ogłuszeni hałasem i znużeni. Nie mieli już tam czego szukać. Poszli do kawiarni na kawę, po czym wrócili do Watford. Kiedy dotarli do domu, Turner był zupełnie wyczerpany. Zjadł na kolację kilka parówek z chlebem i serem, popił piwem. O dziesiątej poszedł spać.

W środku nocy Mollie obudziła się przerażona. W przyćmionym świetle ujrzała męża siedzącego na łóżku. Drżał. Rozbudziła się do reszty i zapytała: - Co ci jest, Jackie?

- To cholerne łóżko wciąż się kręci... za każdym razem, jak się kładę, ono zaczyna się w kolko obracać. - W jego głosie wyczuwało się ogromne zmęczenie.

Wyskoczyła z łóżka i nałożyła szlafrok. - Przyniosę ci proszki.

Dała mu proszek, wodę do popicia, a potem rozmawiali przez chwilę, wreszcie Turner znów się położył. Mollie nie spała, dopóki nie zaczął oddychać regularnie i dokąd nie upewniła się, że zasnął. Dopiero wtedy i ona się położyła. Obudziła się o siódmej rano. Jackie był w stanie śpiączki, oddychał nieregularnie i za szybko. Bezskutecznie próbowała go obudzić, przemywając mu twarz gąbką umoczoną w zimnej wodzie. Potem zeszła na dół i zadzwoniła do doktora Wortha.

Chory pozostawał w stanie śpiączki do jedenastej. Przez ostatnie pól godziny lekarz był przy nim. Obudził się z ostrym bólem głowy, który doktor zdołał jakoś złagodzić, i przez resztę dnia, otumaniony lekami, leżał w sypialni zalanej światłem słonecznym. W salonie na dole lekarz rozmawiał z panią Turner:

- Nie mogę robić pani nadziei, że więcej nie zdarzy się taka sytuacja - ostrzegł. - Wszystko przebiega dokładnie tak, jak przewidział pan Hughes.

Mollie skinęła głową. - Jak długo może jeszcze pracować, doktorze?

Wzruszył ramionami. - Sam o tym zadecyduje w zależności od tego, jak się będzie czuł. Oczywiście dzisiaj ani jutro nie mógłby pracować. Ale dla niego lepiej będzie, jeśli czymś się zajmie, dopóki zdoła. Bez żadnych zajęć wpadłby w depresję, a tego przecież chcemy uniknąć.

- On nie jest z tych, co łatwo wpadają w depresję - powiedziała Mollie w zamyśleniu. - Kiedy pana zdaniem trzeba go będzie umieścić w jakimś domu opieki?

- Przypuszczam, że na Boże Narodzenie w ogóle już nie będzie wstawał z łóżka. Oczywiście może pozostać w domu, jeżeli pani czuje się na siłach... pielęgniarka mogłaby zaglądać codziennie i robić to, co niezbędne. Po chwili wahania dodał: - To nie potrwa długo.

Podniosła głowę. - Podejmę się tego, doktorze. Jeśli nie ma jakichś konkretnych powodów, dla których miałby pójść do domu opieki, znacznie lepiej będzie mu we własnym domu.

- Zdaje sobie pani sprawę z tego, że będzie pani miała związane ręce? Nie wolno go zostawiać samego.

- Wiem. Ale nie byłam żoną bez zarzutu, więc powinnam to teraz nadrobić.

Po krótkim namyśle lekarz dodał: - Pan Hughes mówił, że chciałby zobaczyć chorego za cztery miesiące. To chyba wypadnie gdzieś w końcu października. Napiszę do niego i umówię pani męża.

Podał jej kilka zaleceń co do opieki i lekarstw i wyszedł. Mollie zaniosła Turnerowi do łóżka Daily Mirror. Ucieszył się i natychmiast wyszukał komiks o Jane, która jak zwykle wpadła w tarapaty i w efekcie zgubiła znaczną część garderoby. Turner ubawił się setnie, a gdy już śmiech go zmęczył, odłożył gazetę. Potem żona mu przyniosła do sypialni i podłączyła radio, które nie wymagało anteny ani uziemienia. Z zainteresowaniem wysłuchał więc programu o garażowaniu samochodu na zimę, ona zaś w tym czasie zeszła na dół i przygotowała mu śledzia.

Po południu spał trochę. Przyniosła mu podwieczorek do łóżka. Przy herbacie powiedział: - Myślałem o zagarażowaniu samochodu na zimę, jak proponowali w audycji. W przyszłym tygodniu wypada dzień płatności kwartalnych. Garażując wóz na zimę zaoszczędzimy na podatkach i ubezpieczeniu. Powinniśmy odłożyć trochę pieniędzy, wiosną nam się przydadzą.

Pomyślała, że wtedy nie będą już potrzebowali pieniędzy, ale nic nie powiedziała. Samochód to jego przygoda. Najrozsądniej byłoby go sprzedać, nie mogła jednak tego proponować. - Czy ja wiem? Może powinniśmy najpierw gdzieś pojechać... tak dawno nie spędzaliśmy urlopu razem - podsunęła.

Zastanawiał się. Lubił jeździć samochodem, a od ślubu marzyli o wspólnym zwiedzaniu i zatrzymywaniu się w przygodnych hotelach.

- Właściwie wykorzystałem już swój urlop. Powinienem trochę pracować.

- Masz jeszcze nie wykorzystane zwolnienie lekarskie, Jackie - przypomniała.

- Mhm. Czy doktor Worth uważa, że powinienem je wykorzystać teraz?

- Niekoniecznie. Ale myślę, że dobrze byłoby razem wyjechać gdzieś na trochę... Chyba nie ma sensu, żebyś pracował do końca... Musisz też trochę pomyśleć o czymś przyjemniejszym.

W gruncie rzeczy w pełni się z nią zgadzał. - Wydalibyśmy strasznie dużo pieniędzy - próbował jeszcze oponować - noclegi w hotelach, i w ogóle...

- Stać nas przynajmniej na dwa tygodnie - upierała się. - Tak dużo by to nie kosztowało, a po powrocie moglibyśmy zagarażować samochód na całą zimę, jak proponowałeś. Stracilibyśmy na tym tylko trochę... jest taka wspaniała pogoda!

- Gdzie chcesz jechać? - zapytał.

Zastanawiała się chwilę. - Do Devonshire - odpowiedziała wreszcie.

- Dartmoor i okolice. O tej porze roku wzgórza są takie śliczne, całe pokryte wrzosem.

Nazajutrz napisała za niego list do Parkinsona, dyrektora firmy „Handel Zbożem”. Odpowiedź nadeszła po dwóch dniach. Parkinson ubolewał z powodu pogarszającego się stanu zdrowia Turnera i kazał sekretarce odnotować, że od końca miesiąca Turner będzie na zwolnieniu lekarskim. Dyrektor dorzucił wspaniałomyślnie dziesięć dni pełnopłatnego urlopu i prowizję, co ogromnie ich ucieszyło.

Przez kilka dni Turner odpoczywał; jednocześnie rozkładali mapy i wytyczali trasę podróży. Wreszcie w poniedziałek ruszyli do Taunton. Tu zanocowali po długiej jeździe, a nazajutrz ruszyli dalej, do Minehead, potem przez Exmoor do South Molton, gdzie spotkali starego kumpla Turnera, akwizytora handlującego bielizną damską. Panowie świetnie się bawili w barze hotelowym, Turner wysłuchał dwóch nowych kawałów w wykonaniu przyjaciela. Mollie też skorzystała, bo mąż kupił jej za bezcen halkę ze sztucznego jedwabiu. Stamtąd udali się do Dartmoor i tu zatrzymali się na kilka dni, przy okazji obejrzeli z zewnątrz słynne więzienie, po czym ruszyli znów w drogę przez Launceston i Bodmin Moor do Bodmin.

Któregoś wieczoru po kolacji zjedzonej w hotelu Turner powiedział zdawkowo: - Wiesz, że jesteśmy zaledwie czterdzieści mil od Penzance?

- Chcesz tam pojechać, Jackie? - zapytała cicho. Od kilku już dni zwróciła uwagę, że wytycza trasę coraz bardziej na zachód.

- Czyja wiem? Skoro już dojechaliśmy tak daleko, warto by dotrzeć do samego końca. Nigdy jeszcze nie widziałem Land’s End.

Postanowili więc zobaczyć Land’s End. Następnego dnia dotarli do Penzance w sam raz na obiad. Wynajęli pokój, a po obiedzie pojechali do Land’s End. Stanęli na skale i spoglądali w kierunku Ameryki. Morze było zimne, szare i nieprzyjemne, niemalże z uczuciem ulgi wrócili więc na kolację do hotelu w Penzance.

Podczas posiłku Turner powiedział: - Jesteśmy zaledwie cztery mile od Trenarth, miasteczka, w którym tyle przeżył Dave Lesurier, nasz Murzyn... Może byśmy tam pojechali i wstąpili na piwo do miejscowego baru?

Był to jego urlop, i to prawdopodobnie ostatni. Mollie zdawała sobie sprawę, jak mu przykro, że odnalazł tylko jednego ze szpitalnych towarzyszy niedoli, a myśl o pozostałych wciąż nie dawała mu spokoju. Nie mógł jej zwieść pozorną obojętnością. Wiedziała, że bardzo mu zależy, aby tam zajrzeć. A nuż zdoła coś wydobyć od właściciela baru? - Do tego czasu bar na pewno przeszedł w inne ręce, Jackie. Na pewno już kto inny jest właścicielem - powiedziała w obawie, że może się później za bardzo rozczarować.

- To nie było aż tak dawno... W każdym razie chciałbym pojechać i zobaczyć tę mieścinę.

- Wobec tego pójdę szybko na górę przebrać się - powiedziała wstając.

Dotarli do Trenarth i zaparkowali na skrawku nie opodal hotelu „Pod Białym Jeleniem”. Mollie czekała, podczas gdy Morgan się rozglądał. Tyle słyszał o tym miejscu, najpierw od młodego Murzyna w 1943 roku w szpitalu, a potem w odległej o osiem tysięcy mil Birmie od młodego Anglika, który poślubił brązowoskórą dziewczynę. Nawet Nay Htohn w odległym Mandinaung wiedziała o tej mieścinie, chociaż zapewne nigdy jej nie zobaczy. Murzyni z Memphis, Nowego Orleanu, Nashville i St. Louis zachowali miłe wspomnienia o Trenarth. To miasteczko ze skromnymi domami o łupkowych dachach i z bezpretensjonalnymi mieszkańcami zawiązało nić przyjaźni i porozumienia, która tak łączy różne kraje. Turner miał wrażenie, że Trenarth zrobiło coś dla całego świata. Nie mógł myśleć inaczej po tym, co usłyszał o Trenarth w czasie swego pobytu w Birmie.

Kiedy spoglądał na to ciche, wyludnione miejsce, wydało mu się nieprawdopodobne, że niegdyś rozbrzmiewał tu gwar tłumów Murzynów z Ameryki. Równie nieprawdopodobne wydawało się, aby właściciel podrzędnego baru napisał do samego Eisenhowera, a generał wysłuchał jego prośby.

Trudno było uwierzyć, że tyle się tu wydarzyło.

Wreszcie Turner wszedł z Mollie do baru. Za kontuarem stał potężnej postury mężczyzna w samej koszuli. Mógł mieć około sześćdziesięciu lat. Był to człowiek prosty, ale zarazem stateczny, cieszący się autorytetem. Turner od razu wiedział, że bar ma tego samego właściciela. Wymienili z Mollie porozumiewawcze spojrzenia. Zamówił dla siebie piwo, a dla Mollie dżin.

Właściciel postawił trunki na kontuarze. Przez chwilę nie odchodzili od lady. Turner dał żonie papierosa, po czym poczęstował właściciela. - Państwo przejazdem? - zapytał przyjmując papierosa.

Turner wypuścił kłąb dymu. - Zatrzymaliśmy się na noc w Penzance. Byłem już kiedyś tu niedaleko, w szpitalu w Penzance. W 1943.

- Tak? - mruknął Frobisher.

- Trochę się zmieniło...

- Aha - przyznał Frobisher. - 1943... to wtedy, gdy byli w obozie Amerykanie. Przewrócili wszystko do góry nogami.

- Wiem - powiedział Turner. - Z jednym leżałem na tej samej sali... miał tu spore kłopoty. Młody żołnierz, Murzyn. Nazywał się Dave Lesurier.

- Naprawdę? - zainteresował się Frobisher. - Leżał pan na tej samej sali co Dave Lesurier?

- Tak. Grywaliśmy razem w warcaby. Nazywał je figurkami.

- Wciąż je tak nazywa - powiedział Frobisher. - Przychodzi tu, najczęściej w sobotnie wieczory.

Na chwilę zapanowała cisza.

- To on gdzieś tu mieszka? - zapytał Turner. - Myślałem, że wrócił do Ameryki.

- Wrócił. Ale potem znów tu przyjechał. Mieszka niedaleko stąd. Pracuje jako kreślarz w Camborne, na całym etacie. Dojeżdża tam codziennie, dwie stacje dalej...

- Ładna historia - powiedział Turner. - Mówi pan, że on tu mieszka? Wobec tego muszę się z nim zobaczyć!

- Trzeba iść cały czas pod górę. Dom nazywa się „Sunnyvale”, cztery bramy za sklepem Woodwardsa, zaraz za kościołem. Na pewno pan trafi. Po tej samej stronie co sklep Robertsona.

Turner zastanowił się przez chwilę. - Czy mieszka sam? - zapytał. - W wynajętym mieszkaniu?

- Nie. Jest żonaty - wyjaśnił Frobisher. - W ubiegłym roku ożenił się z dziewczyną z Trenarth. Z Grace Trefusis.

Ze szpitala w Penzance wysłano Dave’a Lesuriera do Irlandii Północnej. Działo się to w 1943 roku. W Irlandii dołączył do oddziału odkomenderowanego do Islandii. Tam był kierowcą ciężarówki aż do dnia zwycięstwa. Potem wysłano go do Stanów Zjednoczonych i zdemobilizowano. Gdy jako wolny człowiek wrócił do Nashville pod koniec lata, okazało się, że przedsiębiorstwo „Filtair” masowo zwalnia pracowników. O powrocie do dawnej pracy w warsztacie samochodowym nie było więc mowy.

W zasadzie nie miał czego żałować. Była to praca bez perspektyw, mógł jedynie naprawiać ciężarówki. Nie miał sprecyzowanych planów na przyszłość, ale wiedział, że naprawianie go nie satysfakcjonuje. Chciał zacząć od rysunków elementów technicznych na desce kreślarskiej, żeby potem przyglądać się, jak nabierają realnych kształtów w warsztacie. No i chciał koniecznie spotkać Grace Trefusis, aby jej powiedzieć, jak strasznie mu przykro...

Gdyby znalazł w Nashville jakąś godziwą pracę, może obydwie ambicje, jednakowo przecież mgliste, jakoś by się rozpłynęły. Ale w powojennym zamieszaniu mógł liczyć tylko na typowe „murzyńskie” prace: obsługa hotelowa, domowy służący, robotnik drogowy lub rolny albo czyścibut. A Dave Lesurier zdobył podczas podróży pewne doświadczenia i teraz gardził takimi zajęciami. Był oburzony, że kraj sukcesu oferuje mu tak niewiele. Pobierając jeszcze żołd przez pierwsze tygodnie po przyjeździe do Stanów, myślami wciąż wracał do Anglii. W porównaniu z rozmachem i nieograniczonymi możliwościami robienia kariery w jego kraju, to, co miała do zaoferowania Anglia, wydawało się nijakie i ubogie, ale za to bardziej dla niego dostępne.

Porozmawiał na ten temat z ojcem, który stracił pracę w przedsiębiorstwie „Filtair” na skutek redukcji etatów w ramach przeobrażeń powojennych. Teraz zamiast pracy kreślarza wykonywał tylko okazjonalnie rysunki kalkowe dla miejscowego architekta, za co wypłacano mu sumy nie większe niż dziewczynom, do tego nieregularnie. W domu Lesurierów brakowało więc pieniędzy. Ojciec starał się obiektywnie spojrzeć na sprawy. - Synu, jak czujesz, że możesz lepiej się urządzić w Europie, nie kłopocz się o mamę i o mnie. Jakoś damy sobie radę. W tym kraju będzie jeszcze dużo zamieszania, zanim kolorowi zrównają się w prawach z białymi, szczególnie na Południu. Gdy się to jakoś unormuje, zawsze możesz przecież tu wrócić i wtedy łatwiej ci będzie o godziwą pracę. Ale na razie, jeśli uważasz, że tam może ci być lepiej, jedź i spróbuj się urządzić, póki jeszcze masz trochę zaoszczędzonego grosza.

Dave Lesurier spróbował. Autostopem pojechał do Charlestonu. Tu z dokumentami, z których wynikało, że jest już zwolniony ze służby wojskowej, udał się do Wydziału Żeglugi i po trzech dniach uzyskał pracę jako pomocnik w mesie na frachtowcu wiozącym urządzenia mechaniczne do Durban. Zmywał naczynia na trasie z Durban do Sydney, z Sydney do Kalkuty i z Kalkuty do Nowego Jorku. Po siedmiu miesiącach wrócił do Stanów Zjednoczonych. Wprawdzie ta praca nie przybliżyła go do Anglii, ale pozwoliła mu zaoszczędzić trochę pieniędzy. Potem zaokrętował się na inny frachtowiec, płynący z Nowego Jorku do Buenos Aires. Z Buenos Aires statek skierował się do Avonmouth z ładunkiem skór zwierzęcych.

Lesurier otrzymał zapłatę i opuścił statek w Avonmouth, zaledwie sto pięćdziesiąt mil od Trenarth, w jedenaście i pół miesiąca od wyruszenia z Nashville. Miał wtedy dwadzieścia pięć lat. Był już dojrzałym, pewnym siebie mężczyzną. Nadal bardzo chciał zostać kreślarzem i wciąż pragnął zobaczyć Grace Trefusis, choćby tylko, aby jej powiedzieć, jak mu przykro z powodu wybryku, jakiego się dopuścił trzy lata wcześniej. Ilekroć spojrzał w lusterko, długa blizna, ciemniejąca na jego czekoladowej skórze przypominała mu o tamtym zdarzeniu.

Jechał do Penzance pociągiem. Przyglądał się przez okno żyznym poletkom, które pamiętał jeszcze z poprzednich podróży po tym kraju z kolejowym transportem wojskowym. W Penzance zostawił w poczekalni dworcowej walizę zawierającą cały jego dobytek, poszukał policjanta i zapytał go, gdzie można przenocować. Zatrzymał się w domu noclegowym, a rankiem udał się do Trenarth. Był ciepły, przyjemny dzień wrześniowy. Dave miał w walizce porządny garnitur, ale włożył ubranie marynarskie - niebieskie płócienne spodnie, koszulę koloru khaki i skafander. Na głowie miał stary miękki kapelusz. Do baru „Pod Białym Jeleniem” dotarł tuż po otwarciu. Pierwszą osobą, którą dostrzegł, była Bessie Frobisher.

Powitała go serdecznie. - Zastanawialiśmy się nieraz, czy któryś z was przyjedzie, zajrzy tu do nas - powiedziała. - Niektórzy czasami dają znać. Sam Lorimer pisał na Boże Narodzenie. Bardzośmy się ucieszyli. Jest już żonaty, mieszka w Detroit, gdzie produkują samochody. - Uśmiechnęła się do niego. - Pan też już żonaty?

Potrząsnął głową przecząco. - Nie, proszę pani.

Roześmiała się. - A co, nie ma chętnej?

Zapytała, co robi, więc opowiedział jej o swojej tułaczce. - To dopiero! - zdziwiła się. Poszła po ojca. - Tato, przyjechał Dave Lesurier! - i musiał opowiadać wszystko od początku, potem przyszedł farmer Penlee, więc opowiadał po raz trzeci.

Frobisher zabrał go do salonu i ugościł obiadem, podczas gdy Bessie, która zjadła wcześniej, obsługiwała klientów. Po zjedzeniu puddingu Murzyn poczęstował Frobishera papierosami i powiedział:

- Bardzo to miło z pana strony, że mnie pan zaprosił na obiad, panie Frobisher... Tak się zastanawiam, czy nie mógłbym u pana przenocować. Mam pieniądze...

- Oczywiście, znajdzie się łóżko. Chce się pan zatrzymać na kilka dni?

- Nie wiem... - wahał się przez chwilę. - Tyle tu przedtem narobiłem zamieszania... Jak pan sądzi, czy ludzie to jeszcze pamiętają?

- Ano, pamiętają. Taką drakę trudno zapomnieć - zaznaczył Frobisher.

- Skoro tak się rzeczy mają... lepiej będzie jeśli się stąd wyniosę.

- Wcale pan nie musi - zapewnił Frobisher. - Tu wszyscy uważają, że źle pana potraktowano.

- Sądzi pan, że ludzie nie mieliby pretensji o to, co się wtedy stało?

- Nie mieliby - rzekł Frobisher z namysłem - chyba żeby Grace Trefusis lub jej matka się uparły... ale nie sądzę, bo i po co?

- Czy panna Grace wciąż tu mieszka? - zapytał Lesurier.

- Tak - odpowiedział Frobisher. - I pracuje u Robertsona, jak dawniej.

Zapadło dłuższe milczenie.

- Cóż, ogromne dzięki - odezwał się wreszcie Murzyn. - Wrócę około piątej lub szóstej wieczorem, panie Frobisher. I wtedy powiem panu, czy zostanę dłużej.

- W porządku. W każdym razie łóżko na pana czeka.

Dave Lesurier wyszedł, stanął na skrzyżowaniu ulic, zapalił papierosa i czekał, aż zegar kościelny wybije drugą. Wtedy zawrócił, ruszył powoli do sklepu Robertsona, wszedł i powiedział cicho: - Poproszę dziesięć playersów.

Spojrzała szybko, rozpoznała go i ich oczy spotkały się. Na chwilę świat wokół nich zamarł. Grace była teraz trzy lata starsza, miała prawie dwadzieścia lat. Zaokrągliła się, dojrzała i wyładniała; nie bardzo przypominała strachliwego podlotka, którego znał przedtem. Miała też większe pojęcie o chłopakach. Wielokrotnie bywała z chłopcami w kinie, a z kilkoma całowała się nawet w ciemności od czasu, gdy po raz pierwszy zrobiła to z Murzynem owego nieszczęsnego wieczoru. Napotkała jego wzrok i na chwilę ożył w niej dawny strach, ale zaraz się uśmiechnęła.

- Ach... to pan.

I natychmiast Dave’a ogarnęła dawna nieśmiałość. Twarz paliła go z przejęcia i gorączkowo pragnął zabłysnąć jakimś dowcipem, nic jednak nie przychodziło mu na myśl. Toteż znowu zapadła niezręczna cisza, a jedyne, co był w stanie wydukać, to: - Poproszę dziesięć playersów.

Wtedy Grace zapomniała zupełnie o strachu. Miała teraz większe doświadczenie, wyczuła od razu, że ze strony tego nieśmiałego, przejętego chłopaka nie grozi jej najmniejsze niebezpieczeństwo. Przypomniała sobie słowa oficera amerykańskiego, zapamiętane i strzeżone w sercu jak skarb przez te trzy lata: „Jeśli pani mu się podoba, panno Trefusis, to przecież nie ma w tym nic złego”. To, że mu się podobała, doprowadziło go do samobójstwa, potem odratowany leżał w szpitalu. Kosztowało go to tyle wstydu, a przecież po trzech latach znów przyjechał. Czyżby chciał jeszcze więcej takich doświadczeń? Sięgnęła machinalnie na półkę po paczkę papierosów i zapytała ostrożnie: - Czy pan nie służy już w wojsku?

Przełknął ślinę, po czym odpowiedział: - Już nie, proszę pani.

Trzymała już papierosy w ręku, lecz ciągle mu ich nie podawała. - To wobec tego co pan robi?

Podniósł głowę i spojrzał na nią. Uśmiechnęła się do niego tak jak dawniej przy podawaniu papierosów, ale teraz była jeszcze ładniejsza. Odzyskał odwagę i odpowiedział: - Zatrudniłem się na frachtowcu jako pomocnik stewarda, zatrzymaliśmy się w Avonmouth. To tak blisko, więc pomyślałem sobie, że mógłbym tu zajrzeć. - Oczy ich znów się spotkały.

- Postanowiłem spróbować panią znaleźć, żeby przeprosić za to, co się wtedy stało.

Zarumieniła się i roześmiała z zakłopotaniem. - Och, nie ma za co.

- A potem zapytała zaintrygowana: - Czy pokonał pan całą drogę z Avonmouth tylko po to, żeby mi to powiedzieć?

- Tak, proszę pani - przyznał z prostotą.

Kiedyś wybrała się do Exeter, odległego niemal o sto mil, ale pamiętała, że Avonmouth jest znacznie dalej, wydawało się jej, że to straszna odległość. - To dopiero... Nie trzeba było jechać aż taki szmat drogi tylko po to, żeby mi to powiedzieć. - Nie przypuszczała, że w gruncie rzeczy po to tylko przez jedenaście miesięcy podróżował do niej aż ze Stanów Zjednoczonych. - Dawno już, wtedy kiedy to się stało, był tu taki jeden oficer i mówił, że pan nie miał złych zamiarów - dodała.

- Bo to prawda - zapewnił. Spojrzał na nią, a ponieważ uśmiechała się, i na jego twarzy z wolna pojawił się uśmiech. - Sam już nie wiem, jak to się stało.

- Cóż, musi pan się teraz bardziej pilnować - zaznaczyła, ale uśmiech nie znikał z jej twarzy, więc jego też odwaga nie opuszczała.

- Zastanawiałem się... - zaczął, ale zaraz przerwał. - Tyle mam pani do powiedzenia o tym, co wtedy... - i znów głos ugrzązł mu w gardle. Przez trzy lata tłamsił to w sobie, wreszcie jednak wykrztusił: - Chciałem zapytać, czy gdybym zatrzymał się tu do jutra, to nie wybrałaby się pani ze mną na krótki spacer dziś wieczorem.

- To o to chciał mnie pan zapytać wtedy, czy tak? - zapytała ostrożnie.

- Tak.

- Na godzinkę?

Skinął głową. Uśmiechnęła się do niego. - Dobrze. O szóstej, przy bramie dziedzińca kościelnego?

- Będę na panią czekał, panno Grace.

Roześmiała się. - Ale tym razem... bez wygłupów.

- Oczywiście, proszę pani - powiedział. - To do zobaczenia. A kiedy już był w drzwiach zawołała: - A papierosy?

Idąc ulicą miał wrażenie, że jest w siódmym niebie. Zaczekał na autobus do Penzance, musiał bowiem odebrać walizkę i zawieźć ją do hotelu „Pod Białym Jeleniem”. Resztę popołudnia zajęło mu szykowanie się na spotkanie. Wyszedł na randkę ubrany w niebieski garnitur, może nieco za jasny, z bardzo mocno wciętą talią, w spiczaste jasnobrązowe trochę przyciasne buty, jasnobrązowy krawat w kropki, zieloną jedwabną koszulę z kołnierzykiem i karmazynową chusteczkę. Grace Trefusis zachwyciła się jego elegancją. Żałowała nawet, że nie włożyła swojej najładniejszej sukni, tylko tę, w której chodziła już trzy dni.

Dave kupił w Penzance bukiet fiołków i wręczył jej teraz przy bramie dziedzińca kościelnego. - Wyglądały prześlicznie - powiedział nieśmiało.

- Pomyślałem, że spodobają się pani.

Zatopiła twarz w kwiatkach. - Och, są prześliczne. Niech pan powącha!

- Powąchał więc, śmiejąc się. Minęli dziedziniec, skręcili i poszli w stronę wzgórza, a stara pani Polread, żona kościelnego, która ich obserwowała przez okno, miała co opowiadać pani Penlee, gdy się spotkały godzinę później. - Ten czarny chłopak, ten, co napadł na Grace Trefusis, jak tu były Amerykany, wie pani, ten, co to tyle było przez niego zamieszania... Może pani wierzyć albo nie, ale powiadam, on tu wrócił i teraz chodzą razem! I nawet dał jej bukiet fiołków, wielki niczym talerz!

Podczas tego pierwszego spaceru dużo rozmawiali o jego planach na przyszłość. - Tak sobie myślałem, że może tu bym prędzej znalazł jakąś pracę - zaczął. - Na przykład jako kreślarz. W Stanach bardzo trudno kolorowemu znaleźć coś porządnego. - Tak naprawdę Grace pojęcia nie miała, co to takiego kreślarstwo, ale poruszył ją swoim zapałem. - Może zanim się zaokrętuję na kolejny statek, dobrze będzie rozejrzeć się tutaj za jakąś robotą. Nie mogę przecież przez całe życie być chłopcem okrętowym.

Podprowadził ją z powrotem pod dziedziniec kościelny dokładnie o siódmej. Żaden chłopak nie traktował jej z taką galanterią i troską. - Jak długo pan tu będzie? - zapytała.

- Nie wiem. Może do jutra.

- W sobotę pracuję tylko pół dnia. Tak długo chyba pan tu nie będzie...

- powiedziała niby od niechcenia.

- Może jeszcze będę, panno Grace. Jeśli nie wyjadę, czy poszłaby pani ze mną do kina w Penzance?...

- Grają akurat kapitalny film - poinformowała. - Kolorowy, z Ginger Rogers. Ona jest kapitalna, nie uważa pan?

Oglądał Ginger Rogers w kolorach przed wyjazdem z Nowego Jorku. Teraz chciał oglądać wyłącznie Grace Trefusis. - Tak, jest świetna, panno Grace. Będę naprawdę zaszczycony, jeśli zechce pani pójść ze mną - zapewnił.

- To niech pan jutro wpadnie do sklepu i powie, czy będzie pan w Trenarth jeszcze w czasie weekendu. Strasznie chciałabym zobaczyć ten film.

- Dobrze, panno Grace.

Uniósł kapelusz ukazując krótkie skręcone włosy; stał tak z gołą głową i patrzył, jak dziewczyna oddala się w stronę domu, obmyślając zapewne jakąś wymówkę dla rodziców, bo przecież nie wróciła na czas.

Wieczorem „Pod Białym Jeleniem” Dave Lesurier radził się Frobishera w sprawie pracy w charakterze kreślarza. Frobisher znał się trochę na kreślarstwie, bo brat jego zmarłej żony był kreślarzem. Poza tym miał zwyczaj nastawiać ucha na wszystkie okoliczne plotki. - Słyszałem, że Jones i Porter, niedaleko Camborne, zatrudniają kreślarzy - powiedział w zamyśleniu: - To było jakiś czas temu, ale nie zaszkodzi zapytać.

- Co bym tam robił, panie Frobisher?

- Przeważnie przełączniki elektryczne, wyłączniki zegarowe i inne, szczególnie takie do wyłączania pod wodą. Znam wielu kreślarzy, którzy u nich pracują.

Lesurier nie przegapił okazji. Nazajutrz o jedenastej był w biurze niejakiego Horrocksa, głównego kreślarza firmy „Jones and Porter” nie opodal Camborne. Horrocks był chudym, ciemnowłosym mężczyzną. Trochę zaskoczył go widok Murzyna. Zależało mu na młodych kreślarzach i na ogół przyjmował każdego, kto się zgłosił do pracy, ale Murzyna nigdy dotąd nie zatrudniał, trudno mu więc było ocenić, jakim będzie pracownikiem. Wypytany dokładniej Murzyn wyznał, że nie ma doświadczenia w kreślarstwie, skończył tylko szkolny kurs, co mogło oznaczać tyle co nic.

Horrocks wziął z biurka śrubę, podał ją Murzynowi i zapytał: - Jaki to gwint?

Lesurierowi serce zamarło, wziął jednak śrubę i obrócił ją w palcach. - To ćwierćcalówka, to jasne - powiedział wreszcie - z tym że nie wiem dokładnie, jaki gwint. To norma brytyjska - wyjaśnił. - U nas w Stanach, typowy gwint na ćwierćcalówce wynosi dwadzieścia osiem zwojów na cal, ale ten wygląda na grubszy. Ogromnie mi przykro, proszę pana, nie znam się na normach brytyjskich. Obiecuję, że nauczę się tego w krótkim czasie.

Horrocks odebrał śrubę. - To jest właśnie norma brytyjska - wyjaśnił. - Dwadzieścia sześć zwojów na cal. - Przez chwilę zastanawiał się. Trudno było uznać odpowiedź chłopaka za głupią. - Wie pan, najlepiej będzie, jeśli pan zacznie w poniedziałek, na razie na próbę. Zarobi pan dwa funty i dziesięć szylingów. Porozmawiamy znów pod koniec tygodnia.

- Zapewniam pana, że dołożę wszelkich starań, żeby pracować jak najlepiej - rzekł Lesurier. Po chwili wahania ośmielił się zapytać. - Czy inni pracownicy nie będą mieli nic przeciwko...?

- Znaczy się... przeciwko czemu?

- Chodzi o kolor...

- Kolor? - Główny kreślarz z początku nie mógł się połapać, o co chodzi. - Ach, rozumiem, co pan ma na myśli. Ależ nie, nie będzie żadnych problemów z tego powodu. Tutaj takie rzeczy nie mają miejsca. - Zanotował imię, nazwisko i tymczasowy adres Lesuriera. - Czy ma pan obywatelstwo brytyjskie?

- Nie, proszę pana. Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych.

- Nie szkodzi, jakoś się z tym uporamy, gdy zajdzie potrzeba. Do poniedziałku, o dziewiątej.

Kiedy Dave Lesurier wracał na dworzec, nie posiadał się z dumy i strachu. Dumy z powodu zdobycia pracy kreślarza, a strachu, bo a nuż się nie sprawdzi... Pociąg minął Trenarth i pomknął do Penzance. W Penzance Lesurier kupił podręczny poradnik brytyjskiego inżyniera, gruby, chociaż małego formatu, swoiste kompendium fachowej wiedzy, a także kilka przyrządów kreślarskich i podręcznik z zakresu elektryczności. Z podstawami elektryczności zetknął się w Nashville, w szkole Jamesa Hollisa dla kolorowych chłopców, i na bazie zdobytej wiedzy doszedł do wniosku, że to stanowczo za mało jak na pracę, której się podjął. Ani przez chwilę nie pomyślał, że Horrocks, zatrudniając go za dwa funty i dziesięć szylingów tygodniowo, nie oczekuje od niego wiedzy doświadczonego inżyniera elektryka.

Po południu zawstydzony wszedł do sklepu Robertsona i zaczekał, aż Grace obsłuży klienta, po czym powiedział: - poproszę dziesięć playersów.

- Był to już teraz szczególny żart. Sięgając po papierosy zapytała:

- Zostaje pan do jutra czy musi pan wyjechać?

- Będę zaszczycony, panno Grace, jeśli przyjmie pani zaproszenie do kina. Muszę w ten sposób coś uczcić: mam pracę jako kreślarz!

Patrzyła z niedowierzaniem. - Tak szybko? A gdzie?

- „Jones i Porter”, Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością w Camborne, niedaleko torów. Przyjęli mnie dzisiaj, zaczynam od poniedziałku.

Kolejny klient niecierpliwił się. - Cieszę się - zdążyła powiedzieć wpychając mu papierosy do ręki. - Nie mogę teraz rozmawiać. Do zobaczenia jutro, o drugiej na przystanku autobusowym przy kościele.

- Dobrze, panno Grace. Będę czekał.

Przez cały ranek pilnie czytał zrozumiałe dane o przyrządach w poradniku inżyniera i niezrozumiałe pojęcia w podręczniku z zakresu elektryczności. Na spotkanie z Grace przyszedł kwadrans przed umówioną godziną. Kiedy zbliżała się do przystanku, znów przyszło jej do głowy, że Dave wygląda bardzo dystyngowanie. Ogromnie podobało się jej zestawienie kolorystyczne jego ubrań: do brązowej skóry pasował jasnoniebieski garnitur i zielona koszula z kołnierzykiem. Pomyślała sobie, że cokolwiek by ludzie mówili na temat spotykania się z kolorowym, to muszą przyznać, że niewielu mężczyzn w Trenarth potrafi się ubrać tak jak on i... była całkiem bliska prawdy.

Niósł paczuszkę tak, aby nie rzucała się w oczy, i w kinie, w swojskich ciemnościach nieśmiało zaoferował ją Grace. Było to funtowe pudełko czekoladek, które ona nazwała bombonierką, a on po prostu cukierkami. Żaden z jej adoratorów dotąd nie kupił jej czekoladek w tak pięknym pudełku owiniętym w celofan i przewiązanym zieloną wstążką, a świadomość, że Dave’a nie było na nie stać, nadała temu podarkowi szczególną wartość.

- Jakie to miłe, że pan pomyślał... są wspaniałe. Proszę się poczęstować.

- Jakaś kobieta z tyłu zwróciła jej uwagę, żeby nie rozmawiała.

Po filmie poszli do kawiarni na herbatę, później wrócili autobusem. Na przystanku w Trenarth uchylił kapelusza i powiedział: - Cóż, powinienem się pożegnać, panno Grace. To był dla mnie przemiły dzień, naprawdę.

- Ale... przecież chyba może mnie pan odprowadzić do domu...? Chciałabym pana przedstawić mamie i tacie.

Wahał się. - Może im się to nie spodoba, panno Grace.

- I tak pana spotkają wcześniej czy później, jeśli pan podjął pracę w Camborne, przecież to tak blisko. No, idziemy, na chwilkę. - Uśmiechnęła się. - Nie zjedzą pana.

- Tego właśnie nie byłbym taki pewien, panno Grace. Może i zjedzą - zażartował, ale poszedł z nią do domu jej rodziców, gdzie trzy lata wcześniej udał się porucznik Anderson.

Grace Trefusis odziedziczyła temperament po matce. Wprowadziła go i zawołała: - Mamo, to jest pan Lesurier, o którym ci mówiłam. Tato, to jest Dave.

Pan Trefusis wstał i rzucił: - Miło mi.

Pani Trefusis zawołała: - Aha!

Grace powiedziała szybko: - Tylko nie zaczynaj, mamo. Jeśli Dave i ja potrafimy zapomnieć o przeszłości, to i ty potrafisz. Byliśmy w kinie, w ”Regału”, wyświetlają film z Ginger Rogers. Kapitalny.

- Na jak długo pan przyjechał, panie Lesurier? - zapytała matka z wymuszoną uprzejmością.

- Mam tu pracę, proszę pani - odpowiedział nieśmiało. - U ”Jonesa i Portera” w Camborne. Będę kreślarzem, zaczynam w poniedziałek.

- Jako kreślarz? - Trefusis spojrzał na Lesuriera z nagłym zainteresowaniem. Bo kreślarz w opinii sygnalisty to już wyższy szczebel drabiny społecznej. W końcu jest to praca w biurze, więc może prowadzić nawet do stołka dyrektorskiego. Wprawdzie większość z jego znajomych kreślarzy wylądowała w sklepikach ze słodyczami i tytoniem, ale przecież nie wszyscy. - Nie wiedziałem, że pan jest kreślarzem - bąknął.

Lesurier uśmiechnął się. - Sam ledwo w to wierzę, proszę pana - przyznał szczerze. - Muszę się porządnie przyłożyć do pracy, żeby jej nie stracić... Ale... od czegoś i tak trzeba zacząć.

- Niech pan siada - zaproponował kolejarz częstując go papierosem.

- Skąd pan przyjechał?

Lesurier wyszedł po godzinie, obiecując przedtem, że wpadnie na herbatę następnego dnia. Państwo Trefusis mieli dużo do myślenia po tej niedzielnej wizycie. Zdążyli już jakoś przywyknąć do jego skóry koloru czekolady mlecznej, bo w końcu jest to całkiem przyjemny kolor, jeśli się człowiek do niego przyzwyczai. Dużo zwiedził, był więc bardziej obyty i lepiej wykształcony niż którykolwiek z chłopców, których Grace przyprowadzała do domu, a w Trenarth w zasadzie niewielki miała wybór. Sprawiał też wrażenie bardzo uważającego i miłego. Zapamiętali, że ta cecha wyróżniała wszystkich Murzynów, z jakimi się zetknęli trzy lata wcześniej. Co więcej, po niedzielnej wizycie Lesuriera Trefusis miał niezbitą pewność, że chłopak sprawdzi się w pracy kreślarza.

Tego samego przekonania nabrał w kreślarni Horrock już we wtorkowe popołudnie, na pięć minut przed końcem pracy, kiedy Lesurier przyszedł do niego. Kreślarnia miała normowany czas pracy, za to w warsztacie pracowano poza godzinami urzędowymi, do ósmej wieczorem. - Wczoraj przeszedłem się po warsztacie po godzinach, proszę pana - zaczął Lesurier. - Jest mnóstwo rzeczy, których nigdy dotąd nie widziałem. Czy byłoby możliwe, abym po godzinach pracował przy stole warsztatowym przy montażu przełączników? Nie chcę za to zapłaty. Wydaje mi się, że łatwiej by mi było sporządzać rysunki, gdybym miał większe pojęcie o tym, co się robi na stole montażowym.

Pan Horrock uznał propozycję za doskonałą. - Dzisiaj nie może pan zejść na dół - powiedział. - Związki mogłyby się sprzeciwić. - Zanotował coś w kalendarzu. - Rano porozmawiam o tym z mężem zaufania. Uważam, że to bardzo dobry pomysł.

Lesurier rozpoczął pracę przy stole warsztatowym w środę wieczorem. Mąż zaufania mile go zaskoczył, każąc płacić mu za to, co dawało dodatkowe dwadzieścia siedem szylingów tygodniowo. Wynajął bardzo tanio mieszkanie w Camborne i z największą powagą zabrał się do pracy.

Praca biurowa nie męczyła go. Jego kierownikiem był stary, siwowłosy kreślarz, pan King. Praca polegała głównie na kopiowaniu rysunków, które podarto lub zabrudzono w drukarni. W pierwszym dniu pracy pan King zapytał surowo: - Ma pan czyste ręce?

Murzyn odpowiedział potulnie: - Tak, proszę pana. Tylko to jakoś nie chce zejść. - Ten żarcik obiegł kreślarnię, w końcu do starego Kinga kierowano pretensje, jakoby się czepiał, potem doszło to do warsztatu, a tu uznano go za nieżyciowego konserwatystę i zagorzałego wroga produkcji. Nawet jeżeli te zarzuty były prawdziwe, Lesurier bardzo dużo nauczył się od Kinga i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Pod surowym okiem starca rysował starannie i wykonywał napisy klasycznym stylem, zgodnie z obowiązującą normą. Dzięki niemu poznał istotę rysowania, zgłębił tajniki promieni i grubości przyrządów pomiarowych.

W biurze polubiono Lesuriera. Miał inne doświadczenia, więc rozmowa z nim była ciekawa, był zawsze skory do pomocy przy wykonaniu trudniejszych prac, na przykład przy wpisie do księgi numerów części lub sprawdzeniu detali. Wniósł nieco kosmopolityzmu do tej małej kreślarni kornwalijskiej, co podobało się kreślarzom, a jednocześnie nie przeszkadzało kierownictwu. Dyrektor naczelny oprowadzał kiedyś po zakładzie delegację rządu Turcji. Kiedy przechodzili przez kreślarnię, któryś z tureckich klientów zadał mu pytanie: - To w tym kraju zatrudniacie Afrykańczyków do prac kreślarskich? - Odpowiedział: - Zatrudniamy wszystkich kompetentnych pracowników bez względu na kolor skóry, liczy się tylko intelekt. On akurat jest Amerykaninem. To bardzo zdolny młody kreślarz. - Oczywiście nie dlatego delegacja turecka zamówiła w firmie „Jones i Porter” aż trzy tysiące wyłączników zegarowych, chociaż... kto wie, pan Porter miał dziwne uczucie, że jego odpowiedź na tamto pytanie mogła po części przyczynić się do tego.

Stopniowo Dave Lesurier coraz lepiej czuł się w środowisku, w którym się znalazł. Większość wolnego czasu spędzał z panną Grace Trefusis i w niedzielne popołudnia regularnie chodził do jej rodziców na herbatę. Szybko odkryli, że Dave potrafi grać na flecie, więc w niedzielne wieczory grywał hymny religijne w ich zagraconym saloniku. Kiedy w niedzielę rano padał deszcz, zabierali go do kościoła, ale nie przepadał za tym, wolał w takie dni uprawiać sport. Kupił sobie rower, w pewną sobotę załadował go na ciężarówkę firmy „Jones i Porter”, jadącą do Londynu i dotarł nią do Plymouth. Przez dwie godziny włóczył się po tamtejszych składach towarów tekstylnych ze skrawkami niedzielnej sukni pani Trefusis, chcąc dopasować do niej apaszkę, którą koniecznie chciał jej dać w prezencie. Potem pokonał odległość pięćdziesięciu pięciu mil na rowerze. Taki już był.

Wiosną Dave Lesurier i Grace Trefusis postanowili się pobrać. Wielokrotnie później sprzeczali się, kto komu się oświadczył. Zrobili to na plaży w Penzance, po tańcu Legionu Brytyjskiego. Lesurier zadomowił się już na dobre w firmie „Jones i Porter”, awansował do najwyższej stawki, jaką w jego wieku można było osiągnąć na tym stanowisku, i wstąpił do Stowarzyszenia Kreślarzy. Czuł, że może w pełni sprostać wymogom zakładu pracy, a nawet jest w stanie pracować ponad wymagane normy. Odkąd przyjechał do Anglii, cały wolny czas spędzał z rodziną Trefusis. Odmienny kolor skóry zupełnie przestał ich razić. Wiedzieli tylko, że Grace spotyka się w każdą sobotę z niezwykle kulturalnym i miłym młodym Amerykaninem.

O północy Grace i Dave wyszli razem z dansingu i trudno im było się rozstać, wsiąść każde na swój rower i odjechać do domu. Stali więc na plaży, spoglądając na morze lśniące w blasku księżyca. W pewnej chwili Murzyn powiedział:

- Wiesz, wciąż wydaje mi się dziwne, że ludzie nie reagują, gdy widzą nas tańczących razem.

- A niby dlaczego mieliby reagować? - zdziwiła się dziewczyna.

- Co ich to może obchodzić? Ciągle myślisz o kolorze skóry, Dave?

- Może. Tak już zostałem wychowany. Wiem, że u mnie, w Stanach, nie moglibyśmy się spotykać.

- Ale jesteśmy w moim kraju, a tu możemy - zaznaczyła, lekko przytulając się do niego. - Lepiej byś zrobił traktując teraz Anglię jako swój kraj. Wtedy przestałbyś się tak przejmować.

- Chciałaś powiedzieć, że powinienem tu zostać na dobre?

- Jasne. Przecież podoba ci się tutaj, może nie?

- Jeszcze jak. Niczego bardziej nie pragnę, jak pozostać tu na zawsze.

- Po chwili wahania dodał: - Ale liczą się też inne rzeczy...

- Jakie? - zapytała.

- Własny dom - szepnął. - Rodzina, dzieci, i w ogóle. Trzeba się ustatkować tam, gdzie można.

- A dlaczego nie miałbyś tego zrobić tutaj, Dave? - spytała czule.

Patrzył daleko w morze. - Chyba żadna Angielka nie zechciałaby poślubić czarnego.

- Bo żadnej jeszcze nie pytałeś, Dave?

Stali obok siebie w grubych płaszczach. Wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie. - Czy sądzisz, że kiedykolwiek przyjdzie ci do głowy, że mogłabyś wyjść za mnie? - zapytał.

Nie odpowiedziała, ale znał ją na tyle, że wyczuł, co takie milczenie może oznaczać. - Wiem, że białej dziewczynie musi być strasznie trudno odpowiedzieć na to pytanie - szepnął. - Od koloru skóry nigdy nikt się nie uwolni. Po ślubie na pewno będziesz chciała mieć dzieci, dobrze o tym wiem. A gdybyś wyszła za mnie, byłyby one czarne, może nie całkiem czarne jak ja, ale w każdym razie bardzo ciemne.

- Ty nie jesteś taki całkiem czarny, Dave - zapewniła czule.

- Przesadzasz jak zwykle.

- W każdym razie nikt nie wziąłby mnie za białego, nawet po ciemku - w jego głosie zabrzmiała ponura nuta. - Na pewno wiesz dobrze, co do ciebie czuję, od samego początku, kiedy widywałem cię w sklepie. Odkąd cię zobaczyłem, nie istnieje dla mnie żadna inna dziewczyna. Nie mogę już dłużej zwlekać, Grace, muszę cię o to zapytać. Jeżeli uważasz, że nie możesz się na to zdobyć, nie będę miał żalu. U nas w niektórych Stanach za samo to, że ośmielam się tak mówić, zostałbym ukarany.

- Czy sądzisz, że spotykałabym się z tobą tak długo, gdybym zważała na takie rzeczy?

- Nie wiem - powiedział. - Tak naprawdę to nie mam pojęcia, co wy, dziewczyny myślicie, Grace. Ale na mój rozum ślub białej dziewczyny z Murzynem to bardzo poważna sprawa.

- Każdy ślub, obojętnie z kim, to bardzo poważna sprawa, Dave. Tyle rzeczy może się nie układać w małżeństwie, że nie wydaje mi się, żeby kolor skóry miał tu większe znaczenie... wzajemny szacunek, i w ogóle zgoda. Nie prosiłbyś mnie, gdybyś nie sądził, że to wszystko się ułoży. I ja też tak myślę.

Ścisnął mocniej jej rękę. - Naprawdę tak sądzisz?

- Oczywiście - zapewniła. - Wyjdę za ciebie, Dave, jeśli tylko ty mnie chcesz.

- Czy ja ciebie chcę? - A po chwili namysłu dodał: - Czy wiesz, co cię czeka? Tu, w Anglii, może wszystko będzie dobrze, ale gdybyśmy kiedykolwiek chcieli jechać do Stanów, zaznałabyś dużo przykrości.

- Dlaczego mielibyśmy jechać do Stanów? Przecież nie chcesz tam wracać?

- To mój kraj - powiedział. Przez chwilę stał zamyślony, jakby z nostalgią wspominał coś niespełnionego. - Nie sądzę, abym kiedykolwiek zechciał tam wrócić - powiedział wreszcie. - Mam tu dobrą pracę i o wiele większe możliwości niż tam. Nie, nie wrócę do Stanów.

Turner i Mollie zaczekali „Pod Białym Jeleniem” do wpoi do siódmej, aby Lesurier miał dość czasu na zjedzenie czegoś po pracy. Potem poszli i odszukali „Sunnyvale”. Był to prosty, mały ciemnoszary dom, ale ramy okien wyglądały na świeżo malowane, a ogródek przed domem był w miarę zadbany. Podeszli do drzwi i zapukali.

Otworzył młody Murzyn. - Pan Lesurier? - zapytał Turner.

- Słucham. - Było dość ciemno, chociaż z pokoju dochodziła jasna poświata lampy naftowej. Murzyn przyglądał się im uważnie.

- Nie pamiętasz mnie - zaczął Turner - ale byłem właśnie „Pod Białym Jeleniem” i właściciel powiedział mi, że tu mieszkasz. Leżeliśmy razem w szpitalu w 1943, Dave. Nazywam się Turner.

- Niemożliwe! - zawołał Murzyn. - Kapitan Turner?

- Owszem. Tylko już nie kapitan.

- Proszę wejść, kapitanie - wprowadził ich do pokoju, który służył jednocześnie za salon i kuchnię. - Nigdy bym nie przypuszczał, że się jeszcze zobaczymy po tak długim czasie! - Został przedstawiony Mollie. - Proszę usiąść i rozgościć się, a ja skoczę na minutkę i powiem o was żonie. Właśnie kąpie małego.

Usiedli, a Dave zniknął na drewnianych schodach w rogu pokoju, kształtem przypominających dużą szafę. Z góry dobiegł szmer głosów. Rozejrzeli się wokoło. Pokój był duży jak na tak niewielki dom, praktycznie zajmował cały parter. Stare meble pasowały do wnętrza. Z pieca kuchennego buchał jasny płomień. Zasłony i narzuty w jasnych, nieco jaskrawych kolorach stwarzały pogodną, przytulną atmosferę. Na dużym stole kuchennym stała lampa, jedną część blatu zajmowały naczynia po kolacji, pozostałą ołówek, tani zeszyt, cienka broszurka funkcji trygonometrycznych i suwak logarytmiczny oraz książka pt. Zjawiska przejściowe Steinmetza z wkładką biblioteczną. Najwyraźniej kreślarz zgłębiał osobliwości obwodów prądu przemiennego. Po chwili usłyszeli gospodarza zbiegającego po schodach.

- Żona zaraz zejdzie - powiedział. - Tak się cieszę, że pan przyszedł, kapitanie. Wie pan, nieraz zastanawiałem się, co się z panem stało, bo ta wielka rana na czole, i w ogóle... Myślałem, że przecież wszyscy byliśmy w takich opałach, nawet pilot z tą swoją dziwaczną żoną. Powinniśmy jakoś trzymać się razem! A nie miałem pojęcia, co się dzieje z panem albo pilotem. - Roześmiał się. - Zresztą tak się urządziłem, że nie mogłem przecież nawet zadawać pytań.

- Cóż, wiem tylko, co się stało z porucznikiem Morganem - powiedział Turner swobodnie. - On... - zreflektował się i spojrzał na Murzyna.

- Spotkałem go w Birmie - mówił już spokojnie. - To bardzo ciekawa historia i... zaskakująca. Otóż porzucił tą cholerną żonę i poślubił Birmankę.

- Niemożliwe!

- Owszem, spotkałem go tam kilka miesięcy temu.

- Kolorową dziewczynę?

- Zgadza się.

Lesurier parsknął śmiechem i klepnął się w udo. - A to dopiero! Kapitanie, a może to był szpital zakaźny? Bo ja się ożeniłem z białą dziewczyną.

- Mówił mi Frobisher... - przyznał Turner. - Może to faktycznie zakaźne... Chociaż takie sprawy zdarzają się teraz wszędzie, traktujmy je więc jako rzecz normalną.

- Kapitanie, niech pan mi opowie o poruczniku Morganie. Jak poznał tę dziewczynę, z którą się ożenił?

- Poznał ją w Birmie. - Turner usadowił się wygodnie na zniszczonej kanapie i zaczął opowiadać ze szczegółami. W trakcie tej relacji zeszła Grace, więc wstali i dokonali prezentacji. - Ogromnie się cieszę, kapitanie, że mogę pana poznać. Dave opowiadał o panu tyle razy, wspominali pana, kiedy Brent przychodził, i zastanawiali się, co się z panem stało.

- Zwróciła się do Mollie: - Właśnie szykowałam małego do snu. Chciałaby go pani zobaczyć, zanim zaśnie?

- Tak, oczywiście. - Kiedy panie poszły na górę, Turner zapytał:

- Zdaje się, że żona wspomniała coś o Brencie?

- Tak, kontaktowałem się tylko z Duggiem Brentem.

- Co on teraz porabia? - zapytał Turner.

- Pracuje u rzeźnika w Cambome. Jeździ po wszystkich miejscowościach tej części Kornwalii. Rozwozi mięso furgonetką i sprzedaje. Opowiem panu o nim, ale niech pan najpierw dokończy o Morganie.

Turner opowiadał więc o poruczniku Morganie i Nay Htohn żyjących w odległym Mandinaung. Tymczasem na górze w małej sypialni kobiety pochyliły się nad kołyską. Twarzyczka dziecka wyglądała jak żółtawobrązowa plama na białej poduszce.

- Jest taki kochany - odezwała się matka z czułością. - Już nas rozpoznaje, taki inteligentny. Odziedziczył całą mądrość po ojcu. W maju będzie miał braciszka albo siostrzyczkę.

- Naprawdę? - odezwała się Mollie. - Och, to wspaniale.

- Pomyśleliśmy, że skoro jest ciemniejszy od innych dzieci, to lepiej żeby miał wokół siebie dwóch albo trzech braci czy siostry, zresztą... po prostu chcemy je mieć... - Wyprostowała się nad kołyską. - Nie wiem, co pani o tym sądzi. Wielu ludzi uważa, że zrobiłam okropną rzecz, wychodząc za Murzyna. Ale potem, gdy już go poznają, nigdy tak nie mówią.

- Roześmiała się. - Wtedy najczęściej słyszę, że on jest wyjątkowy, nie taki jak inni. Sama nie wiem. W każdym razie wcale nie żałuję.

Mollie pochyliła się nad niemowlakiem. - To wspaniały malec - powiedziała pod wpływem nagłej fali smutku z powodu własnej bezdzietności. - Nie obawia się pani, że jak podrośnie, dzieci będą mu dokuczały w szkole?

Grace potrząsnęła głową. - Jeśli będzie chodził do tutejszej szkoły, nic mu nie grozi. W Trenarth jest już kilkoro kolorowych dzieci, takie... pamiątki po Amerykanach. - Roześmiała się. - Oczywiście Dave upiera się, że chłopiec będzie miał kłopoty z powodu koloru skóry. Bo on sam ma. Czy ja wiem? Mnie się wydaje, że kłopoty wcale nie są takie najgorsze... Dzięki nim człowiek stara się rozwinąć w sobie to, co w nim najlepsze, nie uważa pani? Widzę to po mężu.

Mollie skinęła głowa. - Chyba ma pani rację.

Grace mówiła dalej: - Kochana, muszę pani opowiedzieć, co o tym sądzi pastor. To było straszne. W ogóle ten Kendall jest taki cudaczny! Czasami prawi istne cuda z ambony! Chyba dlatego jest proboszczem w takiej małej mieścinie, nie mogą mu dać większej parafii. Zaprosiłam go do nas, pomyślałam, że powinien zobaczyć dziecko przed chrztem, bo się bałam, że będzie przeciwny, że to niby kolorowy maluch. Więc jak przyszedł, zapytałam go, co o tym sądzi. A on na to, żebym pomyślała o kolorze dzieci na Środkowym Wschodzie, w Palestynie i gdzie tam jeszcze, a potem wspomniał o kolorze Jezusa Chrystusa. I zaznaczył, że jeżeli Jan Chrzciciel nie miał nic przeciwko ochrzczeniu Go, to i on nie ma nic przeciwko ochrzczeniu małego Davida. Kochana moja, nie uważa pani, że to okropność wygadywać takie rzeczy? Straszny dziwak z tego Kendalla. Uważam, że wcale nie powinien być księdzem.

Tymczasem na dole Turner znów zapytał o Duggiego Brenta. - Nieźle mu się wiedzie - powiedział Murzyn. - Przejeżdża tędy furgonetką w poniedziałki i czwartki i zawsze podrzuca nam jakiś ładny kawałek mięsiwa. Grace w ogóle kupuje mięso tylko u niego, bo w Trenarth i Penzance dostałaby gorsze i droższe. On nas traktuje lepiej, bo dzięki nam dostał tę robotę - rzekł z namysłem.

- A to w jaki sposób? - zainteresował się Turner.

Przed rokiem, jesienią, do Penzance przyjechał cyrk Badcocka. Dave poszedł z Grace do cyrku i oglądając ścianę śmierci zobaczył Duggiego Brenta. Rudzielec pędził jak oszalały na motorze, a potem, gdy już zjechał na dół, kłaniał się, podczas gdy publiczność zachęcana przez konferansjera obrzucała śmiałków monetami. Spotkali się po przedstawieniu. Brent poznał ich z żoną, która siedziała w kasie. Była w zaawansowanej ciąży. Poszli razem do lokalu na drinka i tak sobie przypadli do gustu, że w niedzielę, gdy cyrk był nieczynny, Duggie z żoną przyjechali do Trenarth na proszoną kolację do Lesurierów. - To było niedługo po tym, jak urodził się nasz David - powiedział Murzyn. - Trochę jakby nam zazdrościli tego domu, chociaż jest taki skromny. Phyllis nie chciała pracować w cyrku, zwłaszcza po urodzeniu dziecka, Duggiemu też ta ściana śmierci wychodziła już bokiem. Ale nie umiał robić nic innego, najwyżej znał się trochę na rzeźnictwie, a sklep ojca w Romsey został już dawno sprzedany. Więc nadal pracowali w cyrku, jednak przez cały czas główkowaliśmy razem, jak by się z tego wywinąć. Poza tym chcieliśmy mieszkać w sąsiedztwie, tym bardziej że Grace i Phyllis od razu bardzo się polubiły. A potem tak się szczęśliwie złożyło, że dowiedziałem się, że pan Sparshatt z Camborne uruchamia objazdową sprzedaż mięsa i akurat potrzebuje kogoś do pracy! Dostawa mięsa w tych rejonach mocno szwankuje... to przecież głucha prowincja! Grace dobrze zna Jane Sparshatt, bo razem chodziły do szkoły. Jane porozmawiała więc z ojcem, a ja napisałem do Duggiego. Mieszkał wtedy w jakimś hotelu w Edgware. Zaraz przyjechał i Sparshatt zatrudnił go przy rozwożeniu. Więc teraz jeździ furgonetką przez okrągły tydzień i sprzedaje mięso, z tym że na noc zawsze wraca do Camborne. Mówi, że ta robota to lepsza zabawa niż ściana śmierci i Korpus Spadochroniarzy razem wzięte.

- To znaczy, że Brent ma dom w Camborne?

- Tak. I urodziła im się córeczka, Julienne Phyllis. Niedługo urodzi im się jeszcze jedno dziecko. Dobrze się urządzili. Myślę, że w przyszłości Duggie przejmie sklep po panu Sparshatt.

- Cieszę się, że tak się to ułożyło - przyznał Turner. - Okazuje się, że wszystkim nam się jakoś powiodło. A przecież wtedy, w 1943 roku, nigdy byśmy nie uwierzyli, że tak się wykaraskamy.

- Oj, prawda! - zgodził się Murzyn. - Byliśmy wtedy zupełnie przegrani. - Zerknął na Turnera. - Więc u pana też wszystko w porządku?

- Tak, w porządku - rzekł Turner. Przez chwilę jakby się wahał, po czym dodał: - Miałem trochę problemów po wyjściu ze szpitala, ale potem zająłem się pracą i jakoś zapomniałem o przeszłości. Mam spłacony ładny dom w Watford i dobrą pracę. To prawdziwy fart, zważywszy wszystkie okoliczności.

- Kapitalnie - ucieszył się Lesurier. - Czy rana nie sprawia już panu żadnych kłopotów?

- Czasami tylko - uciął Turner. - Zdarza się, że z lekka pulsuje, ale to nic groźnego.

Lesurier wyczuł, że niezręcznie byłoby wypytywać o szczegóły. Jego zdaniem Turner wyglądał na bardzo chorego. Miał niezdrową cerę i był wychudzony i chociaż Lesurier nie wiedział, co mu dolega, wyglądało to groźnie. W dodatku Turner nie władał prawą ręką. - W pana wypadku to rzeczywiście ogromna sprawa, że pan wyzdrowiał. Wtedy w szpitalu dawali panu niewielkie szansę na przeżycie.

- Żywy trup - rzekł Turner spokojnie. - Tak to wyglądało.

Kobiety zeszły na dół i Grace Lesurier zaparzyła świeżą herbatę, podczas gdy Dave z Mollie pozmywali naczynia z kolacji. Potem rozmawiali jeszcze przez godzinę, wreszcie Turnerowie wstali. - Naprawdę tak się cieszę, że znów się spotkaliśmy, kapitanie - powiedział Murzyn. - Szkoda tylko, że nie było z nami Duggiego Brenta.

- Nie szkodzi - odrzekł Turner. - Najważniejsze, że wiem już teraz, jak się miewa. W końcu nigdy go nawet nie widziałem. Przecież wtedy byłem cały zabandażowany. Słyszałem tylko jego głos. Nawet bym go nie rozpoznał, gdybym go teraz zobaczył.

- Coś takiego! - odezwała się Grace.

- Przy najbliższej okazji opowiem mu o panu i o poruczniku Morganie - obiecał Murzyn. - Na pewno bardzo się ucieszy, że wszystko tak dobrze wam się ułożyło. Bo nieraz martwiliśmy się, co też mogło wam się przydarzyć, myśleliśmy nawet, że należałoby jakoś spróbować się dowiedzieć... Czuliśmy się trochę nieswojo, bo nam się udało, więc trzeba było sprawdzić, co u was... A tu się okazuje, że wam jeszcze lepiej się powiodło niż nam!

- Najlepiej z nas wszystkich wylądował pilot w Birmie - zauważył Turner.

Pożegnali się w drzwiach. - Wpadnijcie, jak będziecie kiedy przejeżdżać - zaprosił Murzyn. - Planujecie może znów jakiś wypad w te okolice?

- Taak - odpowiedział Turner - Od czasu do czasu zaglądam w te strony. Może za rok, latem.

- Dajcie wtedy znać wcześniej poprosiła Grace.

Wsiedli w samochód i ruszyli w kierunku Penzance. Mollie siedząc już przy kierownicy zapytała: - Dlaczego skłamałeś... że jeszcze tu przyjedziemy, Jackie?

- Coś trzeba było powiedzieć - szepnął. - Nic nie mówiłaś Grace?

- Nie - odpowiedziała również szeptem. - Pomyślałam, że może nie chciałbyś...

- To dobrze. Nie warto zaprzątać ludziom głowy. I tak nic się już nie da zrobić. - A po krótkiej przerwie dodał swój ulubiony frazes: - Za sto lat wszystko się powtórzy, zobaczysz.

Pojechali do Penzance.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Po urlopie spędzonym w Kornwalii stan zdrowia Turnera pogarszał się z dnia na dzień. Podróż do Watford zniósł całkiem dobrze, ale był po niej bardzo zmęczony i kiedy żona zaproponowała, by przez cały następny dzień leżał, zgodził się bez najmniejszego protestu. Śniadanie zjadł w łóżku, „niczym jego lordowska mość”, jak zauważył, a potem przejrzał gazety, przede wszystkim komiks o Jane. Czytanie sprawiało mu już ogromną trudność, mógł odcyfrować zaledwie nagłówki pisane dużymi literami, więc po chwili odłożył Mirror. Żona przyniosła mu radio. Leżąc słuchał go, podczas gdy Mollie sprzątała i zmywała po śniadaniu. Później poszła po zakupy, a gdy wróciła do domu około wpół do dwunastej, zauważyła, że wyłączył radio i leży zupełnie bezczynnie. Zdjęła płaszcz i zapytała: - Tak szybko znudziło ci się słuchanie?

- Wyłączyłem, bo to rozprasza... nie można myśleć - powiedział.

Zanim zeszła na dół gotować obiad, usiadła na chwilę na brzegu łóżka i zapytała: - A o czym tak rozmyślasz?

- Och, o wszystkim po trochu. Przedtem nigdy jakoś nie miałem czasu na zastanawianie się... Teraz mam wspaniałe życie. Szkoda, że tak późno zachorowałem.

- O wszystkim, to znaczy o czym, Jackie?

- Sam nie wiem... Cieszę się, że wszystkim chłopakom tak się udało. I wszyscy mają dzieciaki, wszyscy, bez wyjątku. Nadrabiają za nas, nie sądzisz?

- Tak jakby za nas też - zgodziła się.

- Nie jest ci przykro, że my nie mamy... zwłaszcza teraz? - zapytał.

- Czy ja wiem? Czasami żałuję.

- A ja cieszę się - podkreślił. - W tej sytuacji, teraz, kiedy będziesz musiała wrócić do pracy... dobrze, że nie ma dzieci. Ale gdy tak leżę i myślę, to cieszę się, że chłopaki inaczej się na to zapatrują.

- Nie są tacy rozsądni - powiedziała w zamyśleniu.

Zeszła na dół przygotować obiad. Przyniosła mu go potem do łóżka.

Zobaczywszy ją, wyłączył radio i powiedział: - Pomyślałem, że dobrze byłoby napisać do Morgana do Birmy o tym, co spotkało Dave’a Lesuriera i Duggiego Brenta. Wiem, że ucieszą się oboje z Nay Htohn. - Po obiedzie Mollie przyniosła papier i leżąc dyktował jej bardzo długi list o Trenarth i Grace Trefusis, i o zakaźnej chorobie, o firmie „Jones i Porter” i o Duggiem. Dyktowanie zmęczyło go, więc potem zasnął i spał cały czas, gdy Mollie na dole przepisywała list na maszynie. Obudził się dopiero przed kolacją, wstał, ubrał się i zszedł na dół, a kiedy zjedli, wybrali się do kina. I tak już wyglądały wszystkie następne wspólne dni, najszczęśliwsze dni z całego ich pożycia przypominającego grę na szachownicy.

Gdy czuł się lepiej, wstawał zaraz po śniadaniu i wychodził z żoną pomóc jej w zakupach. Po powrocie załatwiali korespondencję służbową. Udało mu się sprzedać ostatnie paczki cygar i po podliczeniu okazało się, że przyniosły mu zysk w wysokości około trzystu czterdziestu funtów, co z nawiązką pokryło koszt podróży do Birmy. Cieszył się z tego ogromnie.

Postanowili jednak nie garażować samochodu na zimę, stwierdzili bowiem, że przyda się na krótkie eskapady. Kiedy Turner czuł się lepiej, raz lub dwa razy w tygodniu jeździli na godzinkę do „Młynarza”, tuż przed zamknięciem. Nie miał już siły zabawiać towarzystwa, ale słuchanie, jak inni opowiadają kawały i plotki i popijanie piwa w atmosferze ciepła i światła w zatłoczonym barze napawały go prawdziwą radością. Nazajutrz z rozrzewnieniem wspominał taki wieczór i z góry cieszył się na następny wypad.

Co tydzień skrupulatnie grał w totalizatora sportowego. Nie był już w stanie przeczytać drobnego druku wyników, więc robiła to Mollie, wypełniali kupony i wysyłali po jednym dla niego i dla niej. Turner nic nie wygrywał, co jej sprawiało przykrość, za to Mollie któregoś tygodnia wygrała dwa funty i piętnaście szylingów, z czego ogromnie się ucieszyli.

Gdy ból rozsadzał mu głowę, tak że musiał brać lekarstwa, przez cały czas leżał w łóżku, ospały i zadumany. Około połowy października upadł w kuchni. Tego dnia przez cały ranek chodził z Mollie po sklepach, a po powrocie do domu nękały go zawroty głowy. Zniósł akurat na dół wazę po zupie i trzy talerze i wyciągnął rękę do kredensu, ale chybił i upadł, tyłem głowy uderzając mocno w kratę przed kominkiem. Kiedy Mollie usłyszawszy hałas zbiegła po schodach, leżał już nieprzytomny na podłodze wśród kawałków rozbitej porcelany.

Wezwała na pomoc najbliższą sąsiadkę, panią Pocock. Razem zdołały zanieść go na górę i położyć na łóżku. Odzyskał przytomność po dwóch godzinach, przed przyjazdem doktora Wortha, ale odtąd nigdy już nie wychodził z domu.

Pani Pocock lubiła spełniać dobre uczynki. Mollie czuła potrzebę zwierzenia się komuś z kłopotów i była wdzięczna sąsiadce za pomoc w dźwiganiu męża po schodach, więc opowiedziała jej o chorobie. Sąsiadka nie omieszkała powiadomić pastora. W gruncie rzeczy bardzo rzadko bywali w kościele, ale proboszcz był miły i tolerancyjny, więc przyjechał któregoś dnia po południu, akurat wtedy, gdy Turner nie spał, tylko leżał w łóżku i zamierzał wstać na kolację, a potem pojechać do „Młynarza”.

Mollie wprowadziła gościa po schodach do sypialni. - Jackie, przyszedł do ciebie pastor Holden - powiedziała, po czym zwróciła się do pastora:

- To miło, że pan się pofatygował.

Zostawiła ich, a sama zeszła na dół dokończyć prasowanie. Pół godziny później usłyszała, że Holden opuszcza sypialnię, więc wyszła do korytarza, aby mu otworzyć frontowe drzwi.

- On jest niezwykle pogodny, pani Turner - dziwił się Holden.

- Tak, to prawda - przyznała. - Nic nie jest w stanie wytrącić go z równowagi.

- Tak, jest bardzo opanowany. - Po chwili zastanowienia dodał: - Oczywiście widać od razu, że nigdy nie wiódł... religijnego życia - rzekł z uśmiechem. Ze strachem myślała, co też Jackie mógł mu naopowiadać.

- Jeżeli mógłbym jakoś pomóc, pani Turner, proszę mi dać znać. Albo gdyby mąż później zmienił zdanie i jednak chciał się ze mną znów zobaczyć... wie pani, czasami to się zdarza... cóż, proszę mnie wezwać. Przyjdę bezzwłocznie. O każdej porze.

- To bardzo miło z pana strony, pastorze. Na pewno ucieszy się, gdy mu o tym powiem.

Wyszedł, a Mollie wyłączyła żelazko i poszła do sypialni. - Właśnie pożegnałam Holdena - powiedziała. - Zjesz kolację w łóżku, Jackie, czy zejdziesz na dół?

- Wstanę. Na razie czuję się dobrze. Chyba możemy wyjść, tak jak planowaliśmy.

- Co mówił Holden? - zapytała.

- Och, dużo opowiadał, o wierze, i w ogóle. - Po chwili dodał:

- Zapytałem go wprost, co się ze mną stanie... gdzie stąd pójdę... Ale on nic nie wie, naprawdę. Mówił dużo o sądzie ostatecznym, niebie i piekle, tylko że sam nie bardzo wierzy w piekło, to się wyczuwa. Wszystko sprowadza się w końcu do tego, że trzeba mieć w sobie wiarę, a Bóg i tak postawi cię tam, gdzie przynależysz. On nie wie, gdzie to jest, ani co się z tobą tam stanie. Nic mi nie dała ta rozmowa z Holdenem.

Nigdy przedtem nie rozmawiali na tematy teologiczne. - Nie powinieneś sobie zaprzątać tym głowy, Jackie - szepnęła czule. - Trzeba przyjąć to, co los przynosi.

Myślał intensywnie, wreszcie odezwał się: - Kiedy się tak nad tym zastanawiam, to najbardziej odpowiadają mi poglądy buddystów, którymi się kierują Morgan i Nay Htohn. Nie mam zamiaru być sądzony, jeszcze nie teraz. Wyrządziłem wiele zła w swoim życiu, robiłem rzeczy, o których nic nie wiesz, w pracy, i w ogóle... Takie czasy teraz nastały, że po prostu musisz... bo jak jest się uczciwym, to do niczego się nie dojdzie i nie ma żadnego zabezpieczenia, bo podatki wszystko pochłaniają. Gdyby mnie teraz sądzono, a do wyboru mam tylko niebo i piekło, to nie ma wątpliwości, gdzie pójdę.

- Niby skąd miałbyś o tym wiedzieć? To przecież niemożliwe - zdziwiła się.

- Wiem, i to dobrze - zapewnił. - Buddyści mówią, że jeżeli w tym życiu nie postępowało się dobrze, to w następnym odrodzisz się w niższej pozycji, na przykład jako zamiatacz ulic w Indiach albo jeszcze niżej, jako koń albo pies. To zresztą dopinguje, starasz się wtedy być znów lepszym. I obojętne, jak nisko upadasz, zawsze się odradzasz i zawsze masz szansę się poprawić i żyć godziwie. Nay Htohn tak mówiła. Chciałbym w to wierzyć.

- Może to i prawda - szepnęła. - W każdym razie nie powinieneś sobie tym zaprzątać głowy.

- Ja się wcale nie przejmuję - zapewnił. - I tak przecież teraz nic już nie mógłbym zrobić, więc nie ma co się zamartwiać. Tylko po prostu odpowiada mi idea buddystów i chciałbym, żeby naprawdę było tak, jak oni mówią. - Uśmiechnął się do niej. - Więc gdy za rok zobaczysz pieska, którego nigdy dotąd nie spotkałaś, i zawołasz „Jackie”, a on przybiegnie do ciebie, to daj mu ładną kość.

- A na dodatek muszę mu pewnie wlać butelkę piwa do miski - dodała i śmiejąc się ruszyła ku drzwiom. - Wstawaj już, jeśli mamy jeszcze gdzieś jechać. Nastawię wodę na herbatę.

Innym razem powiedział: - Tak sobie myślałem o tych kolorowych, których poznałem, Nay Htohn i Lesurierze... Wiesz, poza kolorem skóry oni się niczym od nas nie różnią. Przedtem sądziłem, że to w ogóle inni ludzie. Poza tym często są lepsi... na przykład zachowują się kulturalniej niż my. Pod pewnymi względami moglibyśmy się od nich uczyć.

- Zapominasz, że znasz tylko tych dwoje, a oni są inni od całej masy kolorowych, Jackie. Przecież mają wykształcenie...

- Tak, to też prawda - przyznał w zamyśleniu. - Chyba rzeczywiście warto wydawać tyle na szkoły.

Doktor Worth prosił mnie, abym przyjął Turnera, więc przyszedł do mojego gabinetu przy Harley Street trzydziestego października. Wyznaczyłem mu wizytę celowo dopiero na czwartą po południu w dniu, kiedy już nie spodziewałem się żadnych pacjentów, sądząc, że może będziemy musieli jechać do szpitala na kolejne badanie radiologiczne.

Recepcjonistka wprowadziła pacjenta do gabinetu. Przyszedł z żoną, która delikatnie podtrzymywała go pod rękę. Sprawiała wrażenie, jakby się bała puścić go choćby na chwilę. Zaczekała, aż usiądzie na krześle, po czym zaproponowała: - Zaczekam na korytarzu, doktorze.

- Może pani zostać, jeśli pani chce - zaproponowałem. - Oczywiście, jeśli pan Turner nie ma nic przeciwko temu.

- Mnie to nie przeszkadza - powiedział.

Mówił grubym głosem, jakby połykał spółgłoski. Nadal starał się być pogodny, ale jedno spojrzenie wystarczyło, abym się upewnił, że właściwie nie ma potrzeby przeprowadzać badań radiologicznych. Paraliż prawej ręki był bardzo zaawansowany. Lewe oko nie poruszało się, praktycznie nie widział nim w ogóle, a prawe też znacznie osłabło. Schudł bardzo, ubrania, niegdyś opięte, zwisały teraz zupełnie luźno. Nadal był rumiany, lecz wokół oczu i skroni skóra miała szarawy odcień. Wyglądało na to, że pozostało mu bardzo niewiele czasu.

Od trzydziestu lat pracowałem jako specjalista w tej dziedzinie. Niektórzy uważają, że z biegiem czasu lekarz staje się nieczuły, ale jakoś nigdy nie udało mi się opanować smutku i współczucia, gdy patrzyłem na człowieka w takim stanie.

Zaproponowałem papierosa, podałem i zapaliłem mu go.

- Panie Turner, cóż pan porabiał od czasu, gdyśmy się ostatnio widzieli?

1 ITMA – skrót z ang. „It’s That Man Again” - To znowu on - „On” odnosi się do Hitlera. Bardzo popularne słuchowisko nadawane w pierwszych latach po II wojnie światowej.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Shute Nevil Ostatni brzeg
Nevil Shute Ostatni brzeg
On the Beach Nevil Shute
TEST NA CZYTANIE ZE ZROZUMIENIEM mecz szachowy
Rolada szachownica, Ciasta - SZACHOWNICE
Otwarcia szachowe klasyfikacja
SZACHOWNICA
17 Modelujemy figury szachowe
13 Szachownica, Instrukcja 13 - Widok szachownicy
Potega mozliwosci szachow zakonczenie
Potega mozliwosci szachow spis tresci
EW Sernik szachownica
Dydyszko Logika współczesnych szachów
sprawozdanie XII 2007, sekcja tenisa 2008, Informacja dotycząca działalności sekcji tenisa stołowego
Herbaciana szachownica, Przepisy, Ciasta bez pieczenia
gk sprawko lab4 w szachownice wook, Studia, WAT Informatyka, s3 - GK - grafika komputerowa, LAB4
Wielka Szachownica, Studia, SM, Rok IV, Rozmowa rekrutacyjna
Szachownica serowo makowa, Ogrod, # Ciasta
Kolorowy placek układany łyżką, Ciasta - SZACHOWNICE