Saski Mirek Piesni o ludziach ziemi 1 Kamienie zapomnianego boga

MIREK SASKI


Kamienie Zapomnianego Boga


Siedem jest głównych czakr w ciele eterycznym.

A czakra w Wielkim Węźle jest Wielką Czakrą.

A fałszywy kamień oznacza Zagładę.

A kto ponad moc ziemi wynosi moc własną, sam jest, źródłem zagłady.

Cyrieon Modda z Szarego Miasta, Siódmy Kaptan Ziemi od 14 roku po zjednoczeniu.

Prawdy i przypomnienia.



Prolog


Tego młodego człowieka zdecydowanie nie powinno tu być. Nie w tym miejscu i nie o tej godzinie. O wschodzie słońca tak mały chłopiec powinien jeszcze spać, a o żadnej porze nie powinien wybierać się na spacer w te rejony. Dorośli ludzie unikali tego miejsca już od ponad tysiąca lat, nawet w środku dnia. Niestety on o tym nie wiedział.

Dzień właściwie nie zaczął się jeszcze. Słońce nie zdążyło obudzić i wygonić z domów nawet najbardziej niecierpliwych i pracowitych ludzi, przynajmniej nie tutaj. Tylko ptaki, myszy i oczywiście wszędobylskie owady świadczyły o istnieniu życia w tym zakątku miasta.

Cyrieon, zwany przez wszystkich Cyrim, szedł sobie beztrosko przez wyludnione ulice. Szeroko otwarte oczy wprost pochłaniały widoki, które podsuwał im świat.

To, co wzbudzało zainteresowanie Cyriego, absorbowało go tak bardzo, że jego młode ciało dość często natrafiało na przeszkody. One z kolei wywoływały nieoczekiwane wstrząsy, upadki i inne, nieprzyjemne zdarzenia. I zawsze pierwszym odczuciem Cyriego było wtedy zdumienie. Nie mógł uwierzyć, że natknął się na coś, czego nie ma. Nie ma, a w każdym razie przed chwilą nie było, bo przecież z pewnością zobaczyłby to w porę. Niestety, różne deski pod nogami, dziury w ziemi, meble czy czyjeś dorosłe nogi nie przestawały istnieć tylko dlatego, że Cyri chwilowo nie poświęcił im choć odrobiny uwagi.

Guzy, sińce i zadrapania nie stanowiły dla młodzieńca przestrogi. Świat godzien był poznania, a męczące dodatki najwyraźniej stanowiły nieunikniony jego element. To był drobiazg.

Teraz Cyri, pełen ufności do siebie i świata, przywędrował w najbardziej nieodpowiednie dla samotnego szkraba miejsce w okolicy i był tym miejscem całkowicie oczarowany. Odkrył oto, że w mieście istnieje drugi plac. I to plac zupełnie odmienny od tego w centrum, który zdążył już poznać, którego bał się, i którego nienawidził.

Nie było zresztą w mieście człowieka, który żywiłby inne uczucia wobec Placu Centralnego przed Pałacem Królewskim. Ogromna pusta przestrzeń wybrukowana została ongiś szarą kostką, teraz wyślizganą przez tysiące nóg kolejnych pokoleń królewskich żołnierzy. Było to miejsce ponure, a jego niesamowitość podkreślały dodatkowo szare, gołe mury z trzech stron dziedzińca. Okna od strony placu zamurowano dawno temu. Na rozkaz któregoś z królów. W starych mieszczańskich kamienicach od lat mieszkali tylko królewscy dostojnicy. Nikt bez potrzeby nie kręcił się w tej okolicy. Na plac prowadziło tylko jedno wąskie wejście, zagrodzone ciężką żelazną kratą. Tuż za nią nieustająco pełniło wartę dwóch żołnierzy o pustych twarzach i płonących oczach.

Gdyby ktoś ciekawski chciał przez kratę zobaczyć, co jest na placu, zobaczyłby tylko kawałek bruku. Ogromny pałac, który zamykał dziedziniec od czwartej strony, był z tego miejsca niewidoczny. Takich ciekawskich oczu nigdy jednak nie było. Zresztą nie tylko dlatego, że wszystkich odstraszał widok dziwnych wartowników. Każdy w mieście wiedział jak wygląda Plac Centralny, bo każdy raz w roku był zmuszony do złożenia tam wizyty. To przeżycie skutecznie odstraszało wszystkich przez następnych trzynaście miesięcy. Nawet Cyri coś o tym wiedział.

Raz w roku, w pierwszy nowodzień kwietnego, wszyscy mieszkańcy zbierani byli na placu, aby wysłuchać obwieszczenia królewskiego herolda, które dotyczyło zawsze tego samego. Herold odczytywał listę nazwisk szesnastoletnich chłopców powołanych do armii królewskiej. Cyri nic z tego nie pojmował i nie mógł zrozumieć, dlaczego ciocia Nerra nagle się rozpłakała. Skąd niby miał wiedzieć, że jej syn, wesoły kuzyn Takian, właśnie został wezwany do wojska. Nie wiedział również, że z armii królewskiej się nie wracało. Nie rozumiał też, dlaczego jego mama przytula go tak mocno do piersi. Atmosfera koszmarnego napięcia, strachu i nienawiści była dla Cyriego nie do zniesienia. Nieustraszony badacz świata bał się tego miejsca. Nie chciał tam być, nie chciał nawet myśleć o tym teraz.

Plac, w którego kierunku właśnie szedł, był zupełnie inny. Ten zapomniany przez bogów i ludzi niewielki skrawek wolnego miejsca – wciśnięty między wysypisko śmieci a Mur Zewnętrzny – kusił zielenią. Dla oczu przywykłych do szarości miasta był to widok niezwykły. Zwłaszcza dla takich oczu, jak Cyriego. Już po pierwszym spojrzeniu na to cudowne miejsce chłopiec zapomniał, że w połowie wysypiska zaczęły boleć go nogi. Bolały go solidnie, bo zanim tu dotarł, przewędrował prawie pół miasta.

Szedł przez wysypisko wytrwale, omijając pułapki, które czyhały na nierównym, zapadającym się pod stopami gruncie. Najdziwniejsze przedmioty, które zazwyczaj przyciągnęłyby jego uwagę, omijał bez zastanowienia. Nie widział nic oprócz zielonej polany. Nie mógł już doczekać się chwili, gdy na nią wbiegnie, choć to wszystko „coś” pod nogami przeszkadzało mu zdecydowanie i tylko opóźniało marsz. Gdy lewy but ugrzązł mu w śmietnisku, niecierpliwie szarpnął nogą. Prawa noga wsparła się o jakąś deskę, która nagle trzasnęła, złamała się i Cyri zarył nosem w górze śmieci. To go zatrzymało, ale tylko na chwilę. Natychmiast zaczął się podnosić, podpierając się różnymi częściami swojego ciała, nawet czołem, gdy ponownie zagroziła mu utrata równowagi.

Wtedy właśnie jego oczy poraził czerwony blask. Pojawił się i znikł jak błyskawica. Cyri przystanął. Wprawdzie polana była w tej chwili najważniejsza na świecie, ale on nie zwykł lekceważyć takich cudownych zjawisk. Błyskawica wystrzeliła z miejsca, które znajdowało się tuż przed jego nosem. Prawa ręka Cyriego natychmiast zagłębiła się w kupę śmieci i zaczęła ją niecierpliwie rozgarniać. Niestety natrafiła tylko na dziurawy kubek, połamaną drewnianą lalkę i kawałek ubrania. Znów czerwony błysk! Chłopiec spojrzał uważnie w dół. Na dnie popękanego dzbana leżał duży, czerwony kamień. Cyri chwycił go szybko i schował do kieszeni. Takie cudo trzeba będzie uważnie obejrzeć, ale potem. Teraz najważniejsze jest dotarcie do zielonej polany.

Ruszył pędem, gdy tylko jego stopa dotknęła zielonej trawy, ale już po chwili zwolnił. Kroki stawiał z niezwykłą dla niego ostrożnością i uwagą. Zaczął się rozglądać i badać teren.

Nagle znalazł się w zupełnie innym świecie. Zapomniał o mieście, nie czuł smrodu wysypiska, przestały go boleć nogi. Czuł się lekko i wspaniale. Pierwsze chwile niepewności minęły szybko i Cyri z wesołym okrzykiem ruszył biegiem przez pustą zieloną polanę. Wydawała mu się wspaniała i ogromna, choć w rzeczywistości nie była większa od miejskiego boiska. Była jednak cudownie zielona i należała tylko do niego. Biegał w kółko upajając się samym bieganiem i wirującą wokół zielenią. W końcu zdyszany przystanął i oparł się o mur.

Nagle spotkało go nowe odkrycie! Mur był w tym miejscu dziwny i należało to zbadać. Wprawdzie Cyri wiedział niewiele o murach, ale mur miejski parę razy zdarzyło mu się dotknąć: był szary, brudny, obdrapany, zamalowany niezliczonymi rysunkami i przede wszystkim zimny. Ten fragment zaś był ciepły, gładki i jakby miękki w dotyku. Cyri wyczuł pod palcami delikatne rysy niczym kształt niewidocznej gołym okiem płaskorzeźby. Uważna obserwacja i lekki dotyk przyniosły jeszcze jedno ciekawe spostrzeżenie. W pewnym miejscu, tuż nad ziemią Cyri odkrył dziurę. Była prawie okrągła, szeroka na trzy palce Cyriego i głęboka na długość małego palca. Odkrył ją głaszcząc kamienie. Jakby ujawniła się dopiero pod palcami chłopca. Cyri radośnie się roześmiał. „Co za cudowny dzień! Najpierw wycieczka, potem ten wspaniały czerwony kamień, a teraz to! A, właśnie, kamień!” Cyri sięgnął do kieszeni i wyciągnął znalezisko. Topaz zabłysnął w słońcu. Cyri aż krzyknął z zachwytu. We wnętrzu kamienia błyskał ogień. Był piękny i dobry. Nie parzył i nie straszył. Widać było, że żyje i cieszy się słońcem.

Nie wiadomo jak długo Cyri wpatrywał się w to cudowne zjawisko. Nagle schylił się, sięgnął do odkrytej przez siebie dziury w murze i wetknął w nią kamień. Pasował jak ulał. Kiedy Cyri zabierał dłoń, topaz strzelił jeszcze raz czerwonym błyskiem. Cyri zaklaskał w dłonie i aż zatańczył z radości na polanie. Kiedy spojrzał znów na mur, dziury nie znalazł, ale zdawało mu się, że w miejscu gdzie wetknął klejnot dostrzega czerwonawy poblask wydobywający się z wnętrza kamieni. Z ogromnym zadowoleniem pokiwał głową. Dziwne to wszystko było, ale zdecydowanie przyjemne. Tak powinno się stać. Zadowolony ruszył w powrotną drogę.



Część pierwsza


Tak pięknego dnia targowego nawet najstarsi górale nie pamiętają – westchnął rozmarzony Gydieon i wskazał ręką kłębiący się tłum. – Popatrz tylko!

Taaak... – jego przyjaciel, Donvadon, syn Goniha z rodu Bobonitów, porzucił swą zwykłą postawę dystansu wobec rzeczywistości. Jak inni najzwyczajniej na świecie gapił się z zachwytem na zalany słońcem plac pełen ludzi i zwierząt, głosów, barw i zapachów.

Co to są górale? – Cyri szarpnięciem za rękaw wyrwał brata z zapatrzenia. – Co to, górale? Górale, co to?

Chłopcy od dłuższej już chwili stali pośrodku uliczki spadającej z niewielkiego wzniesienia wprost na Bulwar Targowy i śledzili z pewnej odległości wydarzenia rozgrywające się u jej wylotu. Zaabsorbowała ich właśnie akcja zaganiania do klatki czterech gęsi, które najwyraźniej wybierały się na wycieczkę. Kupiec, który miał wobec nich nieco inne plany, usiłował je złapać. Ludzie oczywiście bawili się tym pokazem nadzwyczajnie.

Gydieon, nie przestając obserwować widowiska, zatykał usta swemu najmłodszemu bratu. Cyri w odwecie najzwyczajniej ugryzł braterską dłoń, co głos wolny spętać chciała i wydarł się na całe gardło.

Góóórale! – wrzasnął. – I dlaczego najstarsi? – dodał rzeczowo po gwałtownym zaczerpnięciu tchu.

On gryzie! – krzyknął zdumiony Gydieon i zaczął szybko masować obolałą dłoń.

Jeszcze raz ugryzę – obiecał uroczyście Cyri – jeśli natychmiast nie powiecie mi, co to górale. Ciebie też mogę ugryźć – poinformował Donvadona. Ten roześmiał się głośno. Płynnym ruchem oderwał malca od ziemi, okręcił w powietrzu i bezpiecznie posadził sobie na ramionach. Cyri zawtórował mu radosnym chichotem, ale tematu nie zmienił.

Górale!

Cicho! – warknął Vado specjalnie srogim głosem, przeznaczonym wyłącznie dla najmłodszych i najbardziej uprzykrzonych braci i sióstr swego przyjaciela.

Cicho, bo zjem. Będziesz siedział tam na górze i zachowywał się, jak należy. A górale to najmądrzejsi i najbardziej doświadczeni ludzie na ziemi. Jak będziesz duży, to może kiedyś któregoś z nich spotkasz.

A ty spotkałeś górala? Albo Gydi, albo tatuś?

Cicho, bo ja cię ugryzę! – wrzasnął Gydi, wyraźnie wróciwszy do równowagi. Chwycił małego za kostkę i ruszył jakby prowadził konia za uzdę.

Wio, wio! – pokrzykiwał Cyri poganiając piętami swego rumaka.

W chwili gdy wpadali w tłum, Vado głośno zarżał. Kilka osób odskoczyło z drogi. Inni obrócili się ze śmiechem lub oburzeniem. Jakaś przekupka głośno zaczęła im wymyślać. Ktoś wytrącił jej dzbanek z mlekiem. Chłopcy ruszyli na zwiedzanie. Zapowiadał się niezwykle udany dzień.


Jest całkiem nieźle – powiedział Gydieon. Zakupy dla mamy zrobione. Gwoździe i hebel dla taty są. Zioła też.

Siedzieli sobie wygodnie na jakichś skrzynkach, nieco na uboczu jarmarcznego zamieszania i leniwie popijali lemoniadę. Wiosenne słońce wyraźnie zachęcało do dłuższego odpoczynku. Mimo znużenia byli z siebie bardzo zadowoleni.

Jeszcze cukierki! – przypomniał o najważniejszej sprawie Cyri.

Zakupy dla mamy ja zrobiłam! – zaznaczyła Ludrana, najstarsza z pięciu sióstr Gydiego. – Dla twojej mamy też – dodała spoglądając na Vada.

Ale to ja noszę wszystkie worki – zauważył nieśmiało Vado.

Oczywiście, kochanie – potwierdziła Ludra. – Do tego nadajesz się znakomicie. Nie chciałabym jednak widzieć, jak wybierasz mięso na obiad.

Cyri i Wirgana, młodsza siostra Ludry, zachichotali. Vado spojrzał bezradnie na Gydiego, a ten tylko wzruszył ramionami.

Wiedziałem, że spotkanie tych bab może popsuć nawet najpiękniejszy jarmark.

Naprawdę, Vado? Nasze spotkanie sprawiło ci przykrość? – zapytała niewinnie Wirga, spoglądając spod oka na swoją siostrę. Ludra odwzajemniła się jej wyjątkowo wyniosłą miną.

Spotkanie sprawiło mi prawdziwą przyjemność – powiedział dwornie Vado.

Zwłaszcza noszenie worków z zakupami – dodał usłużnie Gydi.

I tak było wiadomo, że je spotkamy – skwitował te potyczki Cyri. – I nie wiadomo po co, bo Ludra nie pozwala na cukrową watę.

Niech się tylko mama dowie... – pokiwała palcem starsza siostra.

Jak poskarżysz... Patrzcie! – Cyri przerwał poprzednią myśl i okrzykiem skierował uwagę wszystkich na stojący opodal kram.

Właściciel straganu, gruby Jaro, lubiany przez wszystkich za spokojne i wesołe usposobienie, krzyczał teraz głośno i bił pięścią w ladę. To było niezwykłe, ale jeszcze dziwniejsze było to, że człowiekiem, na którego złościł się handlarz słodyczami, był królewski gwardzista. Wszyscy aż zerwali się na nogi. Nigdy nie widzieli, aby ktoś ośmielił się sprzeciwiać królewskim gwardzistom.

Nie! – usłyszeli donośny głos Jara. – Nie dostaniesz żadnych słodyczy! Żołnierze są takimi samymi ludźmi jak inni i tak samo mogą kupować na targu za pieniądze. Za pieniądze, słyszysz? Dostajecie przecież żołd! Nie musisz wszystkiego przepuszczać od razu w karczmie „Pod Przeskokiem”. Choć raz mógłbyś uczciwie kupić garść cukierków za dwa łuty.

Jaro, zapominasz się, tłuściochu. Chyba nie widzisz do kogo mówisz. – Głos żołnierza nawet nie był gniewny, a jedynie lekceważący i pewny siebie.

Wiem dobrze! – parsknął kupiec. – Jesteś żołnierzem króla. Wielkiego króla, który reprezentuje prawo i porządek. A z mocy prawa ja, członek gildii kupcówcukierników, mam przywilej sprzedawania słodyczy w mieście. Sprzedawania, a nie rozdawania. Tak mówi prawo i król. A dla ciebie, królewskiego żołnierza, słowo władcy powinno być przepisem na życie.

Kupcze, dla ciebie najwyższym prawem jest słowo sierżanta gwardii.

Bogowie, to przecież sierżant Furies! – jęknęła przerażona Wirga.

Sierżant Monido, zwany Furiesem, był najwyższym rangą żołnierzem, z jakim stykali się na co dzień mieszkańcy miasta. I rzeczywiście stanowił dla nich prawo. Nigdy nie podnosił głosu, ale swoje polecenia wydawał tylko raz. Zresztą większość ludzi wolała nie czekać, aż padnie to jedyne, ostatnie słowo. Kupcy i rzemieślnicy starali się zgadywać jego życzenia, zanim jeszcze przyszły mu one do głowy. Domokrążcy, kataryniarze, a przede wszystkim drobni złodziejaszkowie znikali na jego widok bez namysłu. Dawanie prezentów sierżantowi było tak naturalne, że większość kupców wliczała wartość podarunków w koszty sprzedawanych towarów. Gdyby się nad tym zastanowić, sierżant nigdy nikomu nie zrobił nic złego, ale też nikt nie chciał czekać, aż to się stanie. Sierżant nigdy niczego dla siebie nie żądał. Czasem tylko, gdy jakiś zapracowany i zabiegany kramarz nie podał mu w porę tego, co potrzeba, sierżant spokojnie wyciągał rękę i brał coś ze straganu. Kiwał przy tym głową, jakby potwierdzał czy dziękował za uprzejmość. Nawet nie spoglądał przy tym na właściciela. Nie zdarzyło się jeszcze, by ktoś zaprotestował. Niektórzy nawet uważali, że to najlepszy sposób na kontakty z władzą. Jaro należał do tych ostatnich. Nigdy nic nie dał, choć nigdy też nie protestował przeciw regularnym stratom. Aż do tego dnia.

Kiedy dziś sierżant Furies podszedł swym dostojnym krokiem do straganu, kupiec spojrzał na niego groźnie. Gwardzista chyba nawet tego nie zauważył. Spokojnie wyciągnął rękę, wziął jedną z kolorowych torebek, rozłożył jąi chciał właśnie wsypać do środka garść pralinek, gdy nagle Jaro niespodziewanie silnym chwytem przycisnął jego dłoń do lady i zawołał „Nie!”. Dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Sierżant Furies nie tolerował oporu. Z niezwykłą zręcznością uwolnił swą dłoń i z całej siły chwycił kupca za poły ubrania.

Gruby Jaro chyba zwariował – powiedział Gydieon. – Co w niego wstąpiło?

W tym momencie sprzedawca wyrwał się z rąk sierżanta, sięgnął pod ladę i szybkim ruchem wyciągnął ukrytą tam żelazną korbę, służącą zazwyczaj do podnoszenia żaluzji. Zanim sierżant zdążył drgnąć, metalowa rura ugodziła go w sam środek stalowego hełmu. Wprawdzie hełmu Furiesa nie rozbiłby nawet kowalski młot, ale nagłe uderzenie wytrąciło żołnierza z równowagi. Gwardzista upadł ściągając na siebie większość stojących na ladzie koszyczków z łakociami. Ktoś krzyknął przeraźliwie, ktoś inny wybuchnął śmiechem. Sierżant, podnosząc się powoli, wsunął do ust gwizdek i ogłosił alarm.

Z kilku stron rozległy się gwizdy i okrzyki gwardzistów przebijających się przez tłum.

Jaro nagle ochłonął, opuścił ręce i stanął jak skamieniały. Nie zrobił nic, gdy gwardziści go otoczyli. Nie powiedział nawet jednego słowa. Sierżant Furies podszedł do niego bardzo wolno. Jednym ruchem wyrwał mu korbę z dłoni i spokojnie oddał jednemu z żołnierzy. Potem równie spokojnie zamachnął się i uderzył kupca pięścią w twarz. Jaro padł zalany krwią. Sierżant kiwnął głową na strażników i odszedł nie oglądając się za siebie. Gwardziści powlekli za nim bezwładnego Jara.

W chwili gdy cios sierżanta dosięgnął twarzy kupca, dziewczęta krzyknęły zakrywając oczy. Gydieon zerwał się zaciskając pięści, a w lewym ręku Donvadona pojawił się, nie wiadomo skąd, maleńki, bardzo ostry nóż. Jeszcze chwila, a poszybowałby w kierunku grubego karku sierżanta.

Nie! Vado, nie rób tego! – odezwał się nagle czyjś głos za plecami. Mordercze żądło zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Wszyscy obrócili się gwałtownie.

Rozluźnij pięści, Gydi. Chyba nie chcesz by i was zabrali? Za nimi stał Starzec z Zaułka. Patrzyli na niego zdziwieni. Nie widok starca, ale jego głos wprawił ich w osłupienie. Wszyscy wiedzieli, że ten wiekowy żebrak jest niemową.

W mieście właściwie nie było żebraków i do starca określenie to również nie bardzo pasowało. Wprawdzie żył tylko z tego, co otrzymał od ludzi, ale nigdy nie dopraszał się jałmużny. Znali go wszyscy i chyba każdy choć raz wspomógł go łutem, jadłem czy używaną odzieżą. Cieszył się jakimś nieokreślonym szacunkiem, ale nikt o nim nic nie wiedział. Z wyjątkiem tego, że był niemową.

Myślałem, że nie umiesz mówić.

To Cyri przerwał milczenie. Sprawa wymagała wyjaśnień, a on jak zwykle szedł na skróty.

Ja też tak myślałem – powiedział starzec i uśmiechnął się.

Był to bardzo piękny uśmiech. „Jaki on stary”, pomyślał Gydieon. W tym samym momencie dziewczęta zobaczyły coś zupełnie przeciwnego. „Jest młodszy niż myślałam”, zauważyła każda z nich. Vado zobaczył w tym uśmiechu smutek i nieogarnioną mądrość. Cyri swoje uczucia wyraził na głos.

Mógłbyś być moim dziadkiem. Tylko powinieneś się wykąpać.

Oba zdania Cyri powiedział z tak pełnym przekonaniem, że wszyscy wybuchnęli śmiechem. To rozładowało atmosferę.

Starzec rozejrzał się.

Chodźmy stąd – powiedział spokojnie, ale bardzo stanowczo. – Natychmiast.

Dziewczęta próbowały protestować, ale Vado poparł starca i przerwał paplaninę.

Nie chcecie chyba wplątać się w sprawę pobicia gwardzisty?

Vado podniósł jedną z toreb i ruszył. Kiwnął ponaglająco głową na Gydiego. Wzięli resztę rzeczy i zgarnąwszy oporne panny, ruszyli.

Cyri poszedł bez oporu i trzymał się o krok za Starcem z Zaułka.

Uciekamy! – wygłosiła oskarżenie Wirga, gdy tylko minęli pobliski róg. Wyzwanie objęło zarówno Vada, jak i starca, ale każdy z nich zareagował odmiennie. Vado zaczerwienił się, choć wiedział, że to on ma rację.

Mam was bezpiecznie odprowadzić do domu – powiedział ostrożnie. – Odpowiadam za was. Słyszałaś, co mówiła twoja mama.

Wirga prychnęła wściekle, ale starzec przerwał jej z niezwykłą surowością.

Czy naprawdę chcesz, żebyście trafili w ręce gwardzistów? Ty, twoja siostra i twój mały braciszek?

Wirga milczała.

Tylko wy – ciągnął stary ostrym tonem. – Bo jeśli Vado i Gydi zaczną stawiać opór, zostaną zabici. I to zanim tamci dowloką was do lochów. Potem przyjdzie kolej na resztę twojej rodziny. Chcesz tego?

O czym ty mówisz, starcze? – krzyknęła przerażona Ludra.

Gwardziści nigdy nikogo nie zabili – nie ustępowała Wirga.

O tym właśnie mówię. Gwardziści nigdy przedtem nie znaleźli się w takiej sytuacji. Tam na placu stało się coś złego. Czy myślisz, że w tej chwili żołnierze kierują się rozsądkiem? Są wściekli i wszędzie widzą wrogów. Czy wiesz, że oni się teraz boją?

Nie rozumiem...

Powinniśmy pomóc!

Nie w tej chwili i nie w ten sposób! – uciął dyskusję starzec.

Ale ty nie masz prawa nam rozkazywać! – Wirga wydała ostatni krzyk protestu.

Chodźmy do domu. Wszyscy – powiedział stanowczym tonem Vado.

Idźcie sami.

Nie zwracając uwagi na nikogo, starzec skręcił w pierwszą przecznicę i odszedł nadspodziewanie szybkim i energicznym krokiem.

Vado przez chwilę spoglądał za nim bezradnie, a potem pod jedną pachę wsadził sobie Cyriego, pod drugą zgarnął prychającą i opierającą się Wirgę. Zmusił wszystkich do marszu. Żadne z nich nie obejrzało się za siebie. Byli poruszeni. Nie wiedzieli, co się dzieje i jak powinni się zachować. Bójka na targu i mówiący niemowa to zbyt dużo jak na jeden dzień. Szli coraz szybciej. Do domu, do bezpieczeństwa i kochanych ludzi.


Przy długim stole w jadalni Moddów siedziało blisko dwadzieścia osób, ale nie słychać było w tym dniu zwykłego w czasie obiadu gwaru. Był radzień, piąty i ostatni dzień roboczy kwarty. Obiad lepszy i bardziej uroczysty od codziennych posiłków, zawsze był okazją do dyskusji, plotek i planów na najbliższe dni. Tym razem nikt nie kwapił się do żartów ani sprzeczek. Tylko dorośli zabierali głos.

Nie pamiętam takiego wypadku – powiedział dziadek. – I nigdy nawet nie słyszałem o czymś podobnym. Ani za życia mojego ojca, ani dziadka nie zdarzyło się coś podobnego... Więc zabrali Jara do Twierdzy?

Nie tylko Jara – dodała matka. – Zabrali też przewoźnika Zadena. Sąsiadki widziały całe zdarzenie. Jego wóz nie ustąpił z drogi kapłanowi. Nie miał gdzie zjechać. Eskorta przewróciła wóz do rynsztoka, aby zrobić wolną drogę dla lektyki. Żaden dostał szału, rzucił się na gwardzistów z gołymi rękami. Pobili go i zabrali.

Coś dziwnego wisi w powietrzu – powiedział proroczym głosem dziadek.

Ja się boję – zapiszczała płaczliwie jedna z młodszych dziewczynek.

A ja nie! – oświadczył radośnie Cyri.

Masz rację, ojcze – powiedział poważnie siedzący u szczytu stołu Woyeon Modda. – Zaczyna się dziać coś dziwnego, ale może nie jest to takie złe? Nie bójcie się dzieciaki – uśmiechnął się do maluchów.

Chyba nie masz zamiaru się w nic wplątać?! – zapytała groźnie żona Woyeona. – Jesteś ojcem moich dzieci i nie pozwolę ci na żadne głupoty, które prowadzą do lochów.

Spokojnie, kochana. Nie mam zamiaru się w nic wplątywać, mówię tylko, że ten opór ze strony potulnych dotąd ludzi zaczyna mi się podobać.

Tobie zawsze głupoty w głowie. Jesteś taki sam, jak mój brat.

Córko, mówisz o zmarłym! – napomniał ją dziadek.

Chciałbym być taki, jak twój brat – powiedział cicho Woyeon. – Na szczęście jest z nami jego syn.

Popatrzył z dziwną zadumą na siedzącego nieopodal chłopaka. Pod wpływem tego spojrzenia Donvadon wyprostował się na krześle, ale w środku poczuł niepokój. „Czego, na bogów, on ode mnie oczekuje?”

Więc powiadasz, chłopcze, że to Starzec z Zaułka wyprowadził was z jarmarku? – Dziadek zwrócił się wprost do Vada.

On mówił! – pisnął Cyri.

I całe szczęście – dodała z naganą pani Modda. – Cud cię powstrzymał przed głupotą, młody Donvadonie. Czy złożyłeś za to ofiarę w Świątyni Słońca i czy podziękowałeś samemu starcowi?

On odszedł tak szybko...

Donvadonie – surowy głos dziadka nie pomógł chłopcu w tej sytuacji. – Czy mógłbyś nam wyjaśnić, skąd ci to przyszło do głowy?

Ja... sam nie wiem... samo...

Więc skalpel sam znalazł się nagle w twojej ręce? Czy przynajmniej wiesz, co chciałeś z nim zrobić?

Rzucić...

Rzucić, żeby zabić, nieprawdaż? Donvadonie, chyba nie tego uczył cię twój ojciec? Lancet jest narzędziem uzdrowiciela, nie zabójcy.

W ręku wojownika każdy przedmiot może stać się... bronią. Vado przerażony własnymi słowami ledwo zdołał dopowiedzieć zdanie do końca.

Bogowie! – jęknęła matka Vada, która do tej pory nie brała udziału w rozmowie. – Nie! Gonihu, nie mogłeś mi tego zrobić! – zamknęła oczy mówiąc te słowa, ale jej twarz skierowana była w stronę syna.

Oczy wszystkich zwrócone były teraz na Vada. Dorośli czekali w napięciu. Dzieci nie wiedziały, o co chodzi, ale czuły, że dzieje się coś niesamowitego.

Vado! – zażądała matka. – Powiedz mi, powiedz mi prawdę! Twój ojciec wyuczył cię zawodu uzdrowiciela?

Mamo, ja się urodziłem jako uzdrowiciel. Ojciec nauczył mnie tylko reszty. – Głos Donvadona stał się nagle zupełnie spokojny. Nie umiał kłamać i nie potrzebował kłamać. Wiedział już dokładnie, co powinien mówić i jak się zachować. I czego nigdy powiedzieć nie wolno.

Jakiej reszty?

Wiedzy medycznej, oczywiście. Znajomości ludzkiego ciała i sposobów, jakimi można na nie wpływać.

Mówiąc te słowa spojrzał twardo na swą ciotkę, siostrę jego ojca. Pani Modda opuściła głowę. Vado przeniósł wzrok na swoją matkę. Był niezwykle spokojny, choć nie rozumiał, skąd wziął się ten spokój i pewność siebie.

Nie musisz się martwić, mamo – powiedział bardzo ciepło. – Wiem do czego służy skalpel i obiecuję ci, że nigdy nie użyję go w sposób niewłaściwy.

Wierzę. Zawsze dotrzymujesz słowa – odezwał się dziadek. – Pamiętam jak w wieku lat czterech czy pięciu ten młody Bobonita obiecał, że nie będzie wyjadał palcami kremu ze swego tortu urodzinowego przed rozpoczęciem przyjęcia.

Dziadek mówił niby poważnie, ale spoglądał na wszystkich z szelmowskim błyskiem w oczach. Vado poruszył się niespokojnie.

Dotrzymał słowa – dziadek zawiesił dramatycznie głos – choć tort nie doczekał przyjęcia. Vado zjadł go w całości łyżką!

Te słowa rozładowały atmosferę. Zamarłe przez chwilę dzieci ożywiły się. Sprawa była załatwiona. Vado był medykiem i nie było w tym nic złego. Jego przeprosiny i obietnica, że będzie grzeczny, powinny uspokoić dorosłych. Historyjka z tortem świadczyła, że Vado jest geniuszem. Kuzyn wyraźnie urósł w ich oczach.

Dziadek z zadowoleniem obserwował towarzystwo. Tylko dwie kobiety nie odetchnęły z ulgą. Siostra i żona znały Goniha Bobonitęjak nikt inny. I właśnie teraz zrozumiały, że niedawno zmarły uzdrowiciel i wojownik przekazał swemu synowi całą zachowaną przez pokolenia wiedzę i sztukę. One jednak również musiały dochować tajemnicy.

Dobrze – odezwał się w końcu Woyeon. – Vado, wypada żebyś jutro odwiedził Starca z Zaułka.

Zaproś go do nas na obiad, kochanie – dodała pani Modda.

Idę z tobą! – oświadczył Cyri.

To chyba nie jest dobry pomysł, syneczku.

Mamo, ja z nimi pójdę – poprosił Gydi.

A ja będę miała ich na oku – dodała Ludra.

Puść ich – Woyeon uśmiechnął się do żony.

Muszę z nim porozmawiać – powiedział poważnie Cyri.

I ten argument mnie przekonał – matka rozczochrała fryzurę Cyriego z łagodnym już uśmiechem.

W Wielkiej Sali Audiencyjnej królewskiego pałacu siedział samotnie człowiek. Nie był ani stary, ani młody. Ani zbyt wysoki, ani za gruby. Gładko wygolona twarz byłaby zupełnie przeciętna, gdyby nie oczy. Czarne i dziwnie przenikliwe, zdawały się dostrzegać wszystko, co działo się dookoła, nawet poza ścianami tej komnaty. Człowiek ten nie obserwował w tej chwili niczego. Zdawał się być pogrążony w myślach, ale wrażenie nieustającej czujności i kontroli otoczenia towarzyszyło mu bez przerwy.

Miał na sobie złote szaty, na których powtarzał się motyw czerwonego słońca o nierównych, prostych promieniach. Taki strój mógł należeć tylko do wysokiego rangą kapłana, pełniącego zarazem ważną funkcję na dworze. Najważniejszą. Ten mężczyzna był najwyższym kapłanem i królem Szarego Miasta.

Nahadan VI, którego imienia nie wypowiadało się na co dzień, i którego twarzy nie widział nigdy żaden z poddanych, dzisiejszego wieczora był niespokojny. Pierwszy sygnał dosięgnął go o świcie. Coś się stało. Nie wiedział co, ale z pewnością było to coś ważnego. Coś, z czym nie zetknął się od niepamiętnych czasów. Wieści napływające z miasta były nie tylko niecodzienne, ale wręcz złowrogie, a każda z nich pogłębiała uczucie, które narodziło się w nim z rana.

Pobicie gwardzisty na targu, bójka z asystą kapłana w mieście, zuchwały napad na punkt loterii liczbowej. Takie rzeczy nie zdarzały się dotąd. Rabusie ciężko pobili ajenta i zabrali kasę z wpływami z całego dnia. Przepadli bez śladu, a gwardia królewska, nie mająca doświadczenia w takich sprawach, zupełnie nie wiedziała jak ich odszukać. Najgorsza była jednak ostatnia wiadomość. W gospodzie „Na Przedmurzu” ktoś zaśpiewał jedną ze starych pieśni. I wszyscy obecni podchwycili ton. Chóralne śpiewy trwały aż do zamknięcia karczmy. Dyżurny oficer, który przekazywał codzienny raport, potraktował to jako niewinną ciekawostkę, zwłaszcza wobec innych wydarzeń. Nahadan czytając raport aż zastygł od wewnętrznego wstrząsu. „Chóralne śpiewy! Wspólne. Oni coś zrobili razem i to publicznie!”

Król zapragnął samotności. Odprawił wszystkich i przeszedł do swoich apartamentów. W prywatnym gabinecie czuł się najlepiej. Tu potrafił się w pełni skoncentrować, tu podejmował najważniejsze decyzje. Myśli i uczucia wirowały w nim nieprzytomnie, aż ułożyły się w coś, czego nie odważył się powiedzieć na głos. To coś było po prostu niemożliwe. Nie mogło się zdarzyć. Zarazem było to jedyne wytłumaczenie dla wszystkich dzisiejszych wypadków. „Odbyła się Boska Czakra. Po raz pierwszy od ponad tysiąca dwustu lat.” Ta myśl była tak wstrząsająca, że natychmiast odrzucił ją od siebie. Po chwili jednak wróciła. Wracała pomimo wszystkich argumentów, które zdołał wymyślić. Nahadan wstał i energicznym krokiem podszedł do drzwi. Otworzył je gwałtownie. Na stołeczku pod ścianą czekał jego asystent, który zerwał się na widok króla.

Chłopcze, chcę dostać raporty dzienne z pozostałych siedmiu miast. Natychmiast.

Młodziutki kapłan zgiął się w ukłonie, a potem ruszył biegiem wzdłuż korytarza. Nahadan patrzył za nim skupionym wzrokiem. „Ciekawe, gdzie zagnieździło się zło”. W końcu, cóż za różnica, westchnął. Wspólne działania ośmiu królów bez trudu przywrócą ład na świecie. „Na następne tysiąc dwieście lat, a może już na zawsze.”

Władca Szarego Miasta podszedł do niewielkich drzwi w bocznej ścianie, tak przemyślnie ukrytych wśród ornamentów, że tylko człowiek, który o nich wiedział, mógł je dostrzec. Przyłożył dłoń w odpowiednie miejsce i lekko nacisnął. Drzwi ustąpiły bez szmeru. Wewnątrz zabłysło światło. Niewielki pokoik wypełniony był dziwną aparaturą. Nahadan nacisnął jakiś guzik i z zadowoleniem patrzył na lampką, która zaczęła pulsować czerwonym światłem. Jedno z urządzeń regulowało jakiś zegar. Król ustawił wskazówkę na kwadrans, ale po chwili przesunął na trzydzieści minut. Dziś jego narodowi potrzebna będzie silniejsza dawka lojalności.

We wszystkich domach i mieszkaniach miasta, nadajniki ukryte w lampach wiecznego światła zaczęły emitować niesłyszalne i niewyczuwalne fale. Drgania te jednak odbierał ludzki system nerwowy i niewyczuwalnie, ale dokładnie przekazywał do mózgu odpowiednie bodźce. Wskazówki dotyczące wyboru właściwej drogi i schronienia przed zagrożeniami złego świata w Świątyni Słońca, w służbie króla. I jeszcze ukojenie, uspokojenie, zaniechanie nerwowych i nie przemyślanych działań.

Co dzień, od tysiąca lat, taka emisja utrzymywała ład i zniechęcała wszelkich narwańców do zmian i podróży. I nic, żadne magiczne sztuczki z zaprzeszłej historii nie mogły zmienić porządku świata.

Jeśli trzeba, emisje trwać będą godzinę, a nawet pół dnia. Wytrzymają, przynajmniej większość z nich, myślał król. Zresztą, niech zdychają, niech się zmienią w bezmyślne zwierzęta, jeśli nie potrafią zrozumieć, że Szare Miasto i jego król to jedyne ich życie, i jedyne dobro. Mistyczny kamieniarz zostanie znaleziony, to pewne. I właściwie można go ukamienować, uśmiechnął sięNahadan. Znakomita rozrywka dla młodych kapłanów, i jakże pouczająca zarazem.


W bibliotece królewskiej panowała cisza. Cisza w bibliotece nie jest czymś niezwykłym. Zwłaszcza w takiej, z której prawie nigdy się nie korzysta. Sztuka pisania i czytania dawno w tym narodzie zaginęła. Znali jątylko kapłani, ale i oni korzystali z niej w bardzo ograniczony sposób.

Opiekun księgozbioru był bardziej kustoszem muzeum niż bibliotekarzem. Kilka obowiązkowych lektur dla nowicjuszy i tak znajdowało się w jego pokoju. Z głównego księgozbioru korzystał czasami król, ale monarcha czytał tylko księgi prawnicze i ekonomiczne. Inni kapłani rzadko odczuwali potrzebę lektury. Do starodruków nie zaglądał praktycznie nikt. Stary bibliotekarz odkurzał je regularnie, ale nie pamiętał, kiedy po raz ostatni otworzył którąś z ksiąg. Co przywiodło go do tego pokoju dzisiejszej nocy? Co kazało mu mozolnie wdrapywać się po drabinie i na najwyższych, zapomnianych półkach szukać księgi, którą jako bardzo młody człowiek trzymał w ręku, po raz pierwszy i ostatni, ponad pięćdziesiąt lat temu?

Znalazłszy ją przysiadł na szczycie schodów i delikatnie pogładził skórzane okładki. Gdy otworzył księgę, jego wzrok zatrzymał się na pierwszym zdaniu: „Siedem jest czakr w ciele eterycznym”. Zadumał się, potem zamknął księgę. Jego wzrok zaczął znów błądzić po półkach. Starannie wybrał jeszcze dwa opasłe tomy. Jeden z nich oprawiony był w farbowaną na biało skórę, zabarwioną pasem o kolorach tęczy. Okładki drugiego były, o dziwo, drewniane z żelaznymi okuciami. Nie otwierał ich. Jego ręce zadrżały, jakby samo dotknięcie stanowiło zagrożenie. Spojrzał w dół, rozejrzał się po komnacie. Gdyby ktoś zobaczył go z tymi księgami, nawet śmierć nie stałaby się kresem jego cierpień. Szybko zawinął wszystkie książki w długi, szeroki szal, który nosił na szyi i cały pakunek ukrył pod obszerną szatą kapłana. Strach a może desperacja dodały szybkości jego ruchom. Już po kilku chwilach biblioteka była znów pusta i cicha, jakby nikt nie zaglądał do niej od wielu dni.

W malutkiej izbie bez okien, w której nie było miejsca na nic poza wąskim łóżkiem, panowała całkowita ciemność. Wprawdzie w komorce nie było drzwi, ale niewielki otwór wejściowy był dokładnie zasłonięty kocem. Księżycowa poświata nie docierała do wnętrza.

Na łóżku leżał w bezruchu stary człowiek. Nie spał, ale zdawał się przebywać dalej niż w krainie snów. Na jego szyi leżał błękitny kamień. W całkowitych ciemnościach lśnił delikatnym blaskiem. Starzec nie poruszał się i zdawać się mogło, że nie oddychał. Nic nie mąciło ciszy i bezruchu w maleńkiej izbie.

Po dłuższej chwili starzec delikatnie poruszył ręką. Podniósł ją i delikatnie ujął kamień w dwa palce. Zamknął go w dłoni. Potem podniósł się z posłania. Drugą ręką nacisnął jakiś przycisk i izdebkę zalało żółte światło płynące ze szklanej kuli pod sufitem. Nie było silne, ale po całkowitych ciemnościach sprzed sekundy wydawało się oślepiające. Starzec przymknął oczy i odczekał chwilę. Potem otworzył prawą dłoń. Przyjrzał się kamieniowi i schował go do skórzanego mieszka, który leżał tuż koło łóżka. Zawiązał go dokładnie i zawiesił w kącie na jednym ze sterczących tam wieszaków. Wśród mnóstwa worków, dużych i małych, płóciennych i skórzanych, malutki trzos z błękitnym skarbem zniknął bez śladu. Starzec uśmiechnął się. Położył się z powrotem na łóżku, zgasił światło i spokojnie zasnął.


Tam nikogo nie ma! – powiedział Cyri.

Podniósł właśnie róg koca, który zasłaniał otwór wejściowy i bezceremonialnie wsadził do środka swoją rozczochraną główkę. Ludra dała mu pieszczotliwego klapsa w wystającą zza kotary pupę i wyciągnęła za ramiona na ulicę.

Skoro nikogo nie ma, nie będziemy tam wchodzić – powiedziała.

Ale tam jest tak fajnie – zachwycał się Cyri.

Kiedy Starzec z Zaułka wróci, poprosisz go, by cię oprowadził po swym pałacu – uśmiechnął się Gydieon.

Śmiej się, śmiej! – krzyknął Cyri – ale sam nic nie widziałeś. A tam jest naprawdę... – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa, a gdy je znalazł wygłosił je z wielką stanowczością i zadowoleniem z siebie – niesamowicie!

Chodźmy na Bulwar Targowy – zaproponowała Ludra śmiejąc się.

W pełnym słońcu wiosennego poranka wszyscy czuli się dobrze. Nie zapomnieli o wczorajszych wydarzeniach, ale były one odległe już o całą, długą noc.

Mam umówionych pacjentów – odezwał się z żalem Vado – Muszę iść na Fabryczną.

Ojciec na mnie czeka w warsztacie – przypomniał sobie Gydi – kończymy ten fantazyjny kredens do salonu radnego Dalloniego.

Ja i tak muszę pójść na targ. Zapomnieliśmy wczoraj paru rzeczy – powiedziała Ludra.

Idę z tobą – zdecydował Cyri – może spotkamy starca. Muszę go zapytać, jak się naprawdę nazywa.

Wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem i podziwem. Mały zadał niezwykłe pytanie. Dlaczego nikomu z nich coś tak oczywistego nie przyszło do głowy?

Wyplątali się z labiryntu wąskich uliczek, podwórek i podcieni, by po chwili przystanąć na rogu większej ulicy. Droga w lewo prowadziła w kierunku ich domu. Idąc w prawo dochodziło się do Bulwaru Targowego. W mieście nigdzie nie było daleko, przynajmniej w tym znanym im rejonie miasta. A nie znana część ich nie przyciągała. Kopalnia, fabryki, wysypisko śmieci. Tam nie było po co chodzić. Ludra spojrzała na Gydiego.

Powtórz mamie, że zabrałam Cyriego i że za godzinę będziemy z powrotem – powiedziała odwracając się. Wzięła małego za rękę i natychmiast wpadła w sidła kolejnej dyskusji, którą Cyri rozpoczął już po pierwszym kroku.

Chłopcy popatrzyli z uśmiechem na oddalającą się parę. – Wspaniała dziewczyna, chociaż jako siostra jest zupełnie do niczego – stwierdził Gydi. – Żałuję tylko, że jest i twoją siostrą.

Cioteczną – uściślił Vado. – Ale wiesz, to dobrze, że jest moją siostrą. Gdyby było inaczej, chcielibyście mnie z nią ożenić. A ty w charakterze szwagra, braciszku... – Vado bardzo sceptycznie pokręcił głową.

Cioteczny! – zaśmiał się Gydi ruszając. Spoważniał nagle, przypominając sobie coś.

Vado, ty naprawdę chciałeś rzucić nożem w gwardzistę?

Nie mówmy o tym.

Przeciwnie, mówmy. Bracie mój i przyjacielu, kryjesz w sobie mroczne tajemnice. Nie wiedziałem, że stale nosisz przy sobie lancet.

Jestem medykiem. I skalpel, nie lancet – poprawił Vado.

Lancet, skalpel. Oba nieźle tną... A w której kieszeni trzymasz sterylizator? Bo o ile wiem, taki nóż do operacji musi być idealnie czysty.

Nasłuchałeś się za dużo opowieści o leczeniu – mruknął Vado.

Ale żadna z nich nie mówiła o medykach rzucających lancetami. Bo ty umiesz rzucić? To znaczy tak, żeby trafić?

Nie mówmy o tym – powtórzył Vado.

Jak sobie życzysz, starszy kuzynie – powiedział oficjalnym tonem Gydieon.

Vado przystanął, chwycił brata za ramiona i spojrzał mu prosto w oczy.

Sam fakt, że to się stało... Drugi fakt, że tak o tym pamiętasz i zadajesz pytania... To już wystarczy! Nie wiem, co się dzieje, ale jest to coś bardzo dziwnego. Nie pytaj mnie więcej o rzeczy, o których nie można mówić.

Kim ty jesteś?

Twoim kuzynem i przyjacielem. Medykiem. Pamiętaj o tym. Zawsze o tym pamiętaj.

Głos Vada falował od stanu napięcia i wielkiej powagi do niby żartobliwego tonu niedbałej pozornie odpowiedzi. Puścił Gydiego i ruszył dalej.

Dzieje się coś dziwnego – powiedział półgłosem.

Bardzo dziwnego – zgodził się z nim Gydi.

Dołączył już do Vada. Dziwna rozmowa uspokoiła go, choć nie wyjaśniła nic. Właściwie wszystko zrobiło się jeszcze bardziej niezrozumiałe. Jednak obok szedł Vado, jego najlepszy przyjaciel – Donvadon Bobonita.

I nagle Gydieon poczuł, że coś eksplodowało w jego głowie.

Ty jesteś Donvadon, syn Goniha, ostatni z rodu Bobonitów – powiedział na głos.

Vado przystanął.

To chyba nie jest dla ciebie nowiną? – spytał nie rozumiejąc nagłego zdumienia w głosie przyjaciela.

Bobonita, to znaczy czarownik! Vado, czy ty...

Zapewniam cię, że nie. Nie mam pojęcia o czarach, ani nie mam żadnych magicznych zdolności. Zresztą, ty też jesteś pół-Bobonitą.

Ale ja jestem zwykły stolarz, Gydieon Modda, – A ja – zwykły medyk, Donvadon Bobonita – ukłonił się Vado z szarmanckim śmiechem.

Gydi uparcie pokręcił głową. Ruszyli dalej. Vado zaśmiał się jeszcze raz do siebie. Gydi rozchmurzał się bardzo powoli. Cóż, rodzina Modda była wręcz słynna ze swego uporu.

Za rogiem następnej przecznicy trafili na zamieszanie. W pierwszej chwili nie bardzo było wiadomo, co się dzieje. Wokół kotłującej się pośrodku grupki tłoczyło się sporo gapiów. Nagle ponad wrzawę przebił się huk wystrzału i jakiś mężczyzna krzyknął silnym głosem:

Rozejść się, natychmiast rozejść się!

Po tym nastąpiły dwa szybkie, okropnie głośne strzały, które wypłoszyły ludzi z uliczki. Część znikła w pobliskich bramach, pozostali rozbiegli się w różne strony. Kilka osób wpadło w pośpiechu na stojących opodal chłopców. Nie wiedzieć czemu, ani strzelanina, ani komenda oficera nie skłoniły młodych ludzi do ucieczki. Gydi może by i odszedł, ale skoro Vado stał nieruchomy jak głaz, pozostał obok przyjaciela. Na ich oczach rozgrywała się niezrozumiała, koszmarna scena. Trzech żołnierzy, pod dowództwem oficera, osaczyło jakiegoś człowieka. Przyciśnięty plecami do muru bronił się stanowczo, ale widać było, że nie ma szans. Żołnierze utworzyli wokół niego krąg. Byli wściekli i zdecydowani go pochwycić, a może i zabić. Już i tak jego opór spowodował więcej kłopotów i zamieszania niż przewidywano. Jeden z gwardzistów był ranny w ramię, drugi kulał. Sam oficer zmuszony został do użycia straszaka w celu rozpędzenia tłumu. Sprawę należało szybko zakończyć.

Brać go żywego! – warknął. – Szybciej!

Trzech rosłych mężczyzn zasłaniało swą ofiarę, więc nie było widać, co zrobił ów człowiek, ale nagle jeden z gwardzistów zwinął się w kłębek. Prawie upadł. Osaczony uderzył drugiego i wyrwał się z potrzasku. Wyskoczył na środek ulicy.

Starzec z Zaułka! – wykrzyknął Gydieon. Wszyscy obejrzeli się w ich stronę.

Uciekajcie stąd! – zawołał starzec.

Wynocha, smarkacze! – zawtórował mu oficer.

Chłopcy stali nieruchomo. Starzec rzucił się do ucieczki. Wskoczył w boczną uliczkę i znikł im z oczu. Żołnierz, którego przed chwilą powalił prawie na ziemię, stał już pewnie na nogach. Natychmiast ruszył w pogoń. Był szybki i sprawny. Gwałtownie rzucił się w kierunku starca. Upadł na bruk tuż przed nim a wyciągniętymi rękoma chwycił go za kostki. Szarpnął i stary upadł. Pozostali natychmiast rzucili się na niego.

Chłopcy zostali w pobliżu jako jedyni świadkowie wydarzeń. Poszli za walczącymi i dokładnie widzieli sceny rozgrywające się w zaułku.

Starzec wywinął się z objęć prześladowców jakimś niezwykłym sposobem. Nieoczekiwanymi kopnięciami w twarz i piersi odepchnął ich od siebie. Gwałtownym zamachem poderwał się na nogi, znów gotów do walki.

Połamcie mu nogi! – rozkazał oficer. – Król chce go mieć żywego, ale nie musi być cały.

Gwardziści wyciągnęli zza pasów długie, ciężkie pałki. Były inne niż te, które na co dzień nosili żołnierze z patroli ulicznych. Tamte były krótsze, cieńsze i na pewno gumowe. Rzadko ich używali, bo nie było takiej potrzeby, ale ci nieliczni, którzy zawarli z nimi bliższą znajomość mówili, że cios taką pałką boli, obezwładnia, ale w sumie nie robi większej krzywdy. Tym razem nie było wątpliwości, że te nowe pałki mogą skrzywdzić, zmiażdżyć głowę lub połamać kończyny.

Jeden z gwardzistów zaatakował od przodu. Pałka szła z góry wprost na głowę. Drugi obchodził starca bokiem, chciał znaleźć się za jego plecami. Trzeci, nie bawiąc się w subtelności, rzucił ciężką pałką celując wprost w kolana przeciwnika. Starzec zatańczył, zawirował w wyskoku. Lecąca na niego pałka przemknęła gdzieś poniżej jego stóp. Gwardzista atakujący od przodu został chwycony za rękę, w której trzymał broń. Żołnierz oderwany nagle od ziemi wywinął kozła i uderzył ciężko plecami o bruk. Ten zaczajony z tyłu sam nie wiedział kiedy i w jaki sposób oberwał tęgiego kopniaka w lewy policzek. Poleciał na ziemię. Starzec zastygł w bezruchu spoglądając na trzeciego żołnierza. W tym momencie dosięgła go pałka oficera. Leciała jak nóż, tępym nosem skierowana w środek pleców, tuż poniżej karku. Starzec przystanął tylko na chwilę, ale oficer najwyraźniej czekał na ten moment. Potężnym ruchem, choć prawie bez zamachu, puścił maczugę w ruch. Chciał trafić w plecy starego. Ten, nie wiadomo, usłyszał czy wyczuł za sobą szmer i poderwał się do następnego skocznego kroku, ale nie zdążył zejść z linii rzutu. Pałka chybiła tylko odrobinę. Trafiła go w prawe ramię. Potężne uderzenie rzuciło starym w lewo i przygniotło go do ziemi. Zerwał się natychmiast, ale ból przerwał jego płynny ruch. Starzec klęcząc prawym kolanem na ziemi, lewą ręką chwycił się za bolące ramię. Rozejrzał się wokół.

Nagle obrócił się w stronę, gdzie poprzednio widział chłopców. Stali tam nadal. Spojrzał w oczy Donvadona, a ten usłyszał w głowie wyraźny głos: „Pomóż mi! Nie mogę trafić do pałacu. Pomóż mi synu Goniha Bobonity! Na Zapomnianego Boga, pomóż!”

Vado nawet nie próbował nic rozumieć. Silnym ruchem przycisnął Gydiego do ściany.

Nie ruszaj się stąd! Jeśli upadnę, uciekaj.

Gydieon wprawdzie próbował go zatrzymać, ale jego ręka nie nadążyła za ruchami Donvadona. Chciał krzyknąć, ale Vado był już na środku uliczki, o kilka kroków od żołnierzy. Chciał za nim biec, ale czuł się tak, jakby gest Donvadona przybił go do ściany. Wydarzenia rozegrały się za szybko.

Oficer pierwszy dostrzegł nowego przeciwnika.

Brać go! – krzyknął i wskazał go wyciągniętą ręką. Żołnierze obrócili się we wskazanym kierunku. Donvadon szedł, a właściwie płynął jakimś tanecznym krokiem. W jego ruchach nie było pośpiechu, ale przemieszczał się tak szybko, że trudno było przewidzieć, gdzie będzie za chwilę. Nie wiadomo, jak znalazł się obok gwardzisty, który podnosząc się po upadku, już szykował się z pałką do nowego ataku. Cios Donvadona spadł nagle. Prawa ręka uderzyła twardą pięścią w środek czoła, precyzyjnie i ostro niczym dziób kruka. Vado nie zwolnił kroku. Nie wypadł z rytmu. Wiedział, że jego pozornie niedbałe uderzenie zawierało w sobie całą siłę pędu jego ciała. Skumulowana w jego pięści energia trafiła w jeden punkt. Żołnierz padł jak rażony gromem. Nikt nie zdążył zareagować na następne ruchy wojownika. Drugi żołnierz był bezradny wobec nawałnicy ciosów, jaka spadła na jego głowę i tułów. Stał przez chwilę, wstrząsany uderzeniami, a potem osunął się na ziemię. Trzeciego gwardzistę powalił starzec, który, mimo że wciąż obolały, wykrzesał z siebie nieoczekiwaną energię. Zaatakował nogami. Kilka kopnięć powaliło potężnego żołnierza. Starzec nie poprzestał na tym. Przyklęknął obok leżącego, a jego zdrowa ręka wzniosła się w górę i spadła na krtań leżącego zadając zabójczy cios.

Nie! – krzyknął Vado.

Starzec nie zwrócił na niego uwagi. Rozejrzał się szukając oficera.

Oficer, który w pierwszej chwili ruszył biegiem w kierunku miejsca walki, zatrzymał się widząc, jak padają jego żołnierze. W chwili, gdy starzec zadał ostatni cios, oficer drgnął, odwrócił się i zaczął uciekać.

Jeśli ucieknie, zabiją was wszystkich, razem z Cyrim! – krzyknął stary.

Vado nie pytał, dlaczego. Rzucił się w pogoń za oficerem. Na ten okrzyk ruszył także Gydieon, ale był za daleko. Nie miał szans. Vado gnał jak wiatr, ale wiedział, że nie zdąży dopaść oficera przed końcem uliczki. Jeśli na bulwarze tamten wmiesza się w tłum, to koniec. Vado przyspieszył jeszcze bardziej. Oficer był już zaledwie kilka kroków od rogu ulicy, gdy coś ze świstem przemknęło tuż obok głowy Donvadona. Maleńka stalowa strzałka była szybsza od ludzi. Rzucona ze straszliwą siłą i precyzją, wbiła się w kark oficera. Starzec powoli opuścił lewą rękę. Vado w rozpędzie biegł jeszcze chwilę, aż przystanął obok nieruchomego ciała. Spojrzał nieprzytomnie na leżącego i przez chwilę zupełnie nie wiedział, co robić.

Wciągnij go w głąb ulicy – usłyszał głos starca. – No, szybciej! Odciągnij go od tego przeklętego rogu.

Vado pochylił się nad ciałem. Chwycił zabitego pod pachy i zaczął ciągnąć. Jako lekarz, spotykał się ze śmiercią nieraz, ale nigdy nie zetknął się ze śmiercią tak nagłą i tak bezwzględną. Ciągnął ciało nie bardzo wiedząc, o czym sam myśli i czy w ogóle myśli.

Starczy! – usłyszał nagle. – Wrzuć go tam!

Przystanął, puścił ciężar i rozejrzał się nie wiedząc, co robić. Nagle rozpoznał pokrywę szamba. Była rozbita i z otworu wydobywał się smród. Nie wiadomo, w jaki sposób i kiedy uległa zniszczeniu. Dziwne też było, że w ogóle pozostała w takim stanie. Władze miejskie dbały o porządek i taka awaria powinna być dawno naprawiona. Teraz dopiero zaczęło do niego docierać, że ta ulica nie była chyba w ogóle zamieszkana. Rudery i stare magazyny były tu jedynymi budynkami.

Szybciej – ponaglił go głos starego.

Pochylił się nad ciałem. Usłyszał, że starzec wydaje jeszcze jakieś polecenia. Chyba mówił do Gydiego.


Pierwszą rzeczą, jaką zaplanował sobie Cyri, było szybkie i skuteczne zgubienie się siostrze, gdy tylko znajdą się na targu. Realizacja planu była prosta. Cyri mówił. Mówił bez przerwy i, co gorsza, bez przerwy domagał się odpowiedzi. Biedna Ludra już w połowie drogi miała dosyć. Widok straganów powitała z prawdziwą ulgą.

Cyri, daj mi się teraz skupić – powiedziała z udręką. – Znowu o czymś zapomnę i będę musiała jeszcze raz wracać na targ.

Chętnie przyjdę z tobą, nawet dwa razy – zapewnił ją natychmiast Cyri.

Ludra wzdrygnęła się dziwnie.

Dziękuję – powiedziała niepewnie. – Daj mi teraz pomyśleć. Cyri dał jej pomyśleć. Puścił jej rękę i został o krok z tyłu. Obejrzała się, by na niego spojrzeć a on promiennie się uśmiechnął. Uspokojoną Ludrę pochłonął wir zakupów. Cyri zwiększał dystans, aż doszedł do wniosku, że ma dość pobytu na targu. Odwrócił się energicznie i ruszył drogą, którą tu przybyli. Dotarcie do domu starca nie stanowiło żadnego problemu. Przed kotarą zasłaniającą wejście do domu starca Cyri zatrzymał się niepewnie.

Puk, puk! – zawołał dźwięcznym głosem.

Przechylił główkę i przez chwilę nasłuchiwał uważnie. Z wnętrza nie dochodził żaden dźwięk.

Puk! Puk! – zawołał jak umiał najgłośniej.

Gdy i na to wezwanie nikt nie zareagował, Cyri delikatnie odsunął połę koca i wetknął głowę do środka. Tak jak przedtem, przez chwilę musiał przyzwyczajać się do panującego tam półmroku. Światło docierało tutaj bowiem tylko przez malutkie i dawno nie myte okienko tuż pod sufitem. Pomieszczenie nie było duże ani wysokie. Jedynymi meblami było łóżko, jeśli to coś do leżenia godziło się tak określić, i stołek, który nie wiadomo, czy był bardziej krzesłem czy stołem.

Uwagę Cyriego przyciągnęły wiszące na przeciwległej ścianie worki, sakwy i małe węzełki. Pomalutku wślizgnął się do środka. Pakunki na tylnej ścianie działały jak magnes. Właściwie nie szperał w nich. Dotknął kilku, ale nie próbował ich nawet otwierać. Cyri nie był złodziejaszkiem czy nadmiernie ciekawskim, rozbestwionym dzieckiem. Nie zastanawiał się wprawdzie, co robi i dlaczego, ale też nie uważał, by było to coś niewłaściwego. Choć wolałby nie tłumaczyć się mamie i tacie z tego, co właśnie robił.

Jeden z woreczków szczególnie przyciągnął jego uwagę. Cyri odkrył go pod warstwą innych, wiszących z wierzchu tobołków. Był mały, skórzany i solidnie zniszczony. Wisiał na krótkim rzemyku, który zaczepiony był o wysoko wbity haczyk. Cyri nie mógł nawet dosięgnąć woreczka. Wjakiś sposób musiał jednak dostać się do celu.

Jedyny dostępny mebel był, jak na stołki, ciężki i nieporęczny. Zupełnie nie przypominał lekkich, ślicznych mebelków, które wyrabiali tato i Gydi. Przewracając go z boku na bok, i ciągnąc za nogę Cyri z wysiłkiem przytaszczył wreszcie stołek pod ścianę. Postawił go i stał ciężko sapiąc. Popatrzył ponuro. Wdrapanie się na ten postument miało być następnym problemem. Rzeczywiście, dopiero czwarte podejście zakończyło się sukcesem. Bilans wspinaczki okazał się imponujący: rozdarta z przodu koszulka, drzazga w dłoni i solidny siniak na kolanie, nabyty po drugiej próbie. Cyri nie zwracał uwagi na drobiazgi. Gdy już znalazł się na górze, wyciągnął ręce w kierunku woreczka. Nie było nawet mowy o tym, by go zdjąć. Haczyk znajdował się o wiele za wysoko. Jednak po wspięciu się na palce i wyciągnięciu w górę rąk, ile się tylko dało, zręczne paluszki były w stanie rozsunąć zaciśnięty, ale na szczęście nie zawiązany na supeł, rzemień wokół woreczka. Manipulacje związane z dostaniem się do środka i wytrząśnięciem zawartości na dłoń, Cyri prowadził z prawdziwą determinacją. Kolana mu się trzęsły i uginały, a ręce mdlały z wysiłku.

Chwila, gdy w dłoni poczuł twardy, zimny kamień była wspaniała. Z głośnym westchnieniem puścił worek, stanął normalnie na stopach i opuścił ręce. Otworzył dłoń i aż jęknął z zachwytu. Ogromny, błękitny kamień był tak piękny, że Cyriemu zabrakło tchu. Płynące od niego światło zdawało się rozjaśniać całe pomieszczenie. Cyri gwałtownie zacisnął pięść i wepchnął ją do kieszeni spodenek. Rozejrzał się niespokojnie. Tego nie powinien nikt zobaczyć. I chyba rzeczywiście nikt nie zwrócił uwagi na błękitną błyskawicę, która zajaśniała na chwilę w klitce na końcu zapomnianego Zaułka.

Cyri zszedł na ziemię. Zajrzał ostrożnie do kieszeni. Po chwili namysłu wyciągnął z drugiej kieszonki swoją niezbyt czystą chusteczkę i przykrył kamień. Przyklepał spodenki i doszedł do wniosku, że skarb jest należycie zabezpieczony. Nie wypadnie i nie zaświeci znienacka. To był jego zdaniem pierwszy pożytek, jaki zdarzyło mu się mieć z chustki do nosa. Mama jest bardzo mądra, zaopiniował z wdzięcznością.

Odwrót był początkowo ostrożny, a potem zdecydowany. Kiedy stwierdził, że nikt nie widział, jak wychodzi od starca, Cyri przybrał swoją najbardziej nonszalancką minę i ostrym krokiem ruszył przed siebie. Wędrówka w biały dzień po ulicach miasta mogła się skończyć fatalnie. Dorośli, i to nie tylko gwardia, uwielbiali dostarczać samotne osóbki w wieku Cyriego do ich domów. Opinia wędrowników nie była w tych wypadkach w ogóle brana pod uwagę, a szybkość reakcji dorosłych była tak niezwykła, że Cyri podejrzewał, iż wypatrywanie dzieci na ulicach jest ulubioną rozrywką dorosłych. Może nawet jakimś rodzajem sportu?

Z tych powodów Cyri wybrał drogę przez podwórka. Przechodnie klatki schodowe, połączone podwórza i tym podobne zakamarki były zdecydowanie rzadziej uczęszczane przez przechodniów niż ulice. Poza tym zawsze mógł powiedzieć, że idzie do domu, na sąsiednie podwórko. Ominął w ten sposób całe centrum. Nadłożył trochę drogi, by nie trafić na dzielnicę willową. Trochę trwożliwie rozglądał się w pobliżu kwartału przemysłowego. Tutejszych mieszkańców lepiej było nie spotykać. W końcu dotarł do wysypiska śmieci. Wyjrzał ostrożnie zza rogu i aż mruknął ze złości. „Co ci ludzie tu robią? Jest ich tu chyba więcej niż na Bulwarze Targowym! Po co oni grzebią w tych śmieciach... Bogowie, jak tu przejść?”


Ulica Fabryczna znajdowała się na granicy sektora przemysłowego. Wszystkie prostopadłe do niej uliczki prowadziły w jedną stronę, w kierunku dzielnic mieszkalnych, handlowych i do centrum. W stronę przeciwną odbiegało od Fabrycznej tylko kilka przecznic, szło się nimi do fabryk. Było ich pięć, nie licząc kopalni. Na ulicy Fabrycznej i przylegających do niej uliczkach mieszkali robotnicy. Ich domy nie były ani lepsze, ani gorsze od tych w innych dzielnicach. Potężne czynszowe kamienice stanowiły większość zabudowy miasta.

Właściwie jedynym wyjątkiem była Dzielnica Domków, ale tam mieszkali tylko najbogatsi kupcy, najbieglejsi rzemieślnicy i ludzie wolnych zawodów, którzy mieli nie tylko zawód, ale i odpowiednią renomę. To, że rodziny Moddów i Bobonitów od pokoleń zajmowały piękne domy z dużymi ogrodami nie budziło zdziwienia. Te rody od stuleci pielęgnowały tradycje swych rodzinnych zawodów. Manufaktura Moddów była jednym z największych w mieście zakładów pracujących bez użycia maszyn. Maszyny zresztą były tylko w fabrykach królewskich. W warsztacie Moddów pracowali tylko Moddowie. To był wyłącznie interes rodzinny. Tak postępowała większość kupców i rzemieślników. Przy licznych rodzinach nie było po co zatrudniać do pracy obcych. Najemnicy pracowali tylko dla króla i kapłanów. To właśnie dla nich przeznaczone były domy przy ulicy Fabrycznej. Mieszkania były tam niewielkie. Wbrew rodzinnym tradycjom miasta, mieszkający tam młodzi ludzie wyprowadzali się od rodziców, jak tylko mogli najszybciej. Wynajmowali maleńkie mieszkanka w okolicy i w nich zakładali swoje nowe rodziny. Nieżonaci, a dorośli już synowie, najczęściej też odchodzili z domów rodzicielskich, by zamieszkać w „bloku kawalerskim”, jak nazywano budynek przy końcu ulicy. W zależności od zarobków składali się po dwóch, trzech czy czterech i mieszkali w niedużych pokojach, gotowali we wspólnych kuchniach i czekali na dzień, gdy będą mogli ożenić się i wynająć samodzielne mieszkanie.

Kawalerski blok rozbrzmiewał gwarem do późnego wieczora, pustoszał o świcie i ożywał dopiero po południu. W ciągu dnia można było znaleźć tam najwyżej kilku ludzi, którzy złożeni jakąś chorobą nie mogli tego dnia pójść do pracy. To jednak zdarzało się rzadko mężczyźni byli bowiem silni i zdrowi, byle co nie kładło ich do łóżek. Znudzony dozorca, po zrobieniu porannych porządków, siadał sobie wygodnie na schodkach i czekał, aż zaczną się schodzić po robocie. Obserwował przechodniów i wdawał się w pogawędki z kobietami i dziećmi z „bloków rodzinnych”. Tak było zawsze, co dzień, z wyjątkiem dnia siódmego. Ślebodzień był dniem gnuśności, piwa, śpiewów i zalotów. Co porządniejsi jakąś chwilę przeznaczali na porządki i pranie. Blok kawalerski przez cały dzień tętnił życiem i nawet przypominał normalny dom.

Co było pierwsze: wstrząs czy dziwny odgłos z głębi ziemi? Dom jakby jęknął z głębi trzewi. Zatrząsł się. I nagle, z potwornym hałasem zaczął zapadać się pod ziemię. Ściany stały ciągle prosto. Dach pozostał na swoim miejscu. Cała, nienaruszona budowla wpadła w jakąś gigantyczną dziurę. Gdy fundamenty sięgnęły jej dna, rozległ się następny huk. A potem konstrukcja zaczęła się sypać. Ściany popękały, wygięły się i zapadły do środka. Gdyby wzrok potrafił przeniknąć kłęby kurzu, obserwator stojący na krawędzi dołu zobaczyłby, jak dach osuwa się w dół. O dziwo, był cały. Zasłaniał wszystko, co kryło się pod spodem jak przykrywka garnka.

Huki i trzaski trwały długo. Kłęby pyłu i kurzu uniosły się nad miejscem kataklizmu, a potem wiatr rozniósł je po okolicy, pokrywając wszystko grubą warstwą. Okoliczne gospodynie walczyły z kurzem jeszcze przez wiele dni. Wcisnął się nawet do zamkniętych szaf.

Blok kawalerski przestał istnieć. Dozorca, który wbrew swoim obyczajom postanowił tego dnia pozamiatać chodnik przed domem, cudem uniknął śmierci. Krawędź dołu powstała zaledwie w odległości dwóch kroków od czubka miotły, którą właśnie leniwie przeciągał po trotuarze. Skamieniał z przerażenia, a po chwili zerwał się i uciekł z krzykiem. Po tym wypadku wstąpił do służby miejskiej i oddał się całkowicie pracom porządkowym. Szczególnie dbał o czystość ulic. Wkrótce zasłużył sobie na miano najbardziej pracowitego czyściciela miasta.

Wydarzenie wstrząsnęło miastem, ale wkrótce zaczęto mówić bardziej o szczęściu niż o tragedii. Chwalono łaskę Boga i wyrzekano na głupców z królewskiej kancelarii. To właśnie ludzka głupota i chciwość doprowadziły do wypadku. Źle prowadzone prace podziemne, tuż pod fundamentami poprowadzony chodnik i po zbójecku eksploatowane wyrobisko spowodowały zapadnięcie domu. Żadne stemple nie mogły tego utrzymać.

Cud boski, że wypadek nastąpił w środku dnia. Nikt nie wiedział, w jaki sposób to wszystko tak długo się utrzymało. Ten przodek został opuszczony kilka miesięcy temu, a powinien się zawalić już w trakcie prowadzonych prac. Może deszcze wymyły ziemię spod fundamentów? Dość, że dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności wypadek, który mógł spowodować śmierć setek ludzi, pochłonął zaledwie kilka osób. Tego dnia tylko dwóch kawalerów pozostało w domu. Jeden był ciężko chory i czekał na medyka, drugi odsypiał noc po dodatkowym dyżurze. Oni dwaj, a także – jak potem stwierdzono – medyk i towarzyszący mu przyjaciel, zostali oficjalnie uznani za zmarłych i uczczeni uroczystym, symbolicznym pogrzebem na koszt króla.

Dół zabezpieczono i zasypano. Nikt nawet nie próbował badać zapadliska. Pozytywnym efektem wypadku była akcja kontrolna w kopalni. Kilka szczególnie niebezpiecznych miejsc zabezpieczono dodatkowo lub całkowicie zamknięto.

Wstrząs był odczuwalny w całym mieście. Ziemia zadrżała, a potworny huk wzbudził dodatkowe przerażenie. Kłęby kurzu pozwoliły zlokalizować miejsce kataklizmu i większość mieszkańców miasta pobiegła w kierunku wypadku.

Nie inaczej zareagowali ludzie na wysypisku. Po chwilowym bezruchu zaczęli gwałtownie wybiegać, porzucając wszystkie nagromadzone tego dnia dobra.

Cyri był przerażony. Chciał wtulić się w ziemię, ale ta drżała. Chciał uciekać, ale nie był w stanie zrobić kroku. W końcu podniósł głowę i rozejrzał się. Był przekonany, że potworny, nieznany kataklizm zniszczył cały świat. Zauważył tylko zbiorową ucieczkę z wysypiska. Już chciał dołączyć do tych ludzi, gdy nagle zrozumiał, że oni nie uciekają, tylko gdzieś biegną. Wyraźnie naradzali się i ustalali kierunek. Zatem to nie był koniec świata. Coś strasznego wprawdzie się zdarzyło, ale gdzie indziej. Może zawalił się dom? Cyri poczuł nagły przypływ zainteresowania tym zjawiskiem. Jeszcze nigdy nie widział zawalonego domu. A może to mur? Jeśli zawalił się kawałek muru, to może da się zobaczyć, co jest na zewnątrz? Cyri aż zatrząsł się z przerażenia przed światem zewnętrznym, który teraz mógł zagrozić mieszkańcom miasta. Z wielkim trudem powstrzymał nogi, gotowe natychmiast biec na miejsce wypadku. Przyjrzał się uważnie wysypisku. Gromada zbieraczy ruszyła już w kierunku centrum. Za nimi biegły mniejsze grupki spóźnionych ludzi, którzy najwyraźniej zapuścili się bardzo daleko w świat odpadów. Jeszcze ktoś, a potem cisza. Żadnego ruchu, żadnych kroków.

Cyri odczekał chwilę. Wreszcie uznał, że można bezpiecznie ruszyć na teren wysypiska. Szedł ostrożnie, ale pewnie. To była ta sama droga, którą wędrował za pierwszym razem. Do muru trafił bez problemu i natychmiast rozpoznał pamiętne miejsce. Podbiegł tam, położył ręce na kamieniach i pogłaskał je. Tak, to było tu. Gładkie, jakby odrobinę ciepłe i dziwnie znajome. Przyjrzał się uważnie, szukając miejsca, w którym schował czerwony klejnot. Może to ten ledwie widoczny ślad? Ale tam już nie było szczeliny. W ogóle nie było miejsca na następny kamień. Co robić? Cyri sięgnął do kieszonki i wyciągnął swój skarb. Kamień rozjarzył się błękitem. Jasne światło zalało fragment muru wydobywając z szarego tła zarys ogromnego koła. Wysoko nad głową Cyriego, jakby na szczycie tej kuli, matowo odbijał się czarny cień. Cyri stanął na palcach, wyprężył się, sięgnął tam ręką i jego palce trafiły na nieduży otwór. Nie zastanawiał się długo. Ten otwór przeznaczony był na drugi klejnot.


Przyklejeni czołami do brudnej szyby piwnicy, patrzyli na ulicę wstrzymując oddechy. Nikt się nie odzywał od chwili, gdy ciało ostatniego żołnierza zniknęło w otworze. Starzec poganiał ich bez przerwy. Zapędził do najbliższej bramy i sprowadził do piwnic. Szedł jakiś czas skręcając w kolejne ciemne korytarze. Gdy tylko wypatrzył małe okienko przystanął i zaczął obserwować. Okno było w bocznej ścianie oficyny i choć widok nie był najlepszy, można było stąd obserwować prawie całą długość trotuaru zaułka. Przystanęli obok i wyjrzeli przez okno. Nie pytali, czego szuka i dlaczego przerwali ucieczkę. Obaj byli jeszcze w szoku.

Gydi nie mógł pojąć, jak wziął w tym wszystkim udział, jak Vado mógł włączyć się do walki, jak mógł zabijać. No i ten starzec, który w sposób tak bezwzględny dobił rannych i takim zimnym tonem zmusił ich do usunięcia ciał.

Vado był wewnątrz zupełnie skamieniały. Sztuki, której od dzieciństwa uczył go ojciec, po raz pierwszy w życiu użył nie do ćwiczeń, a do walki. I zadał śmierć. Dlaczego?

Patrzcie! – syknął starzec.

Usłyszeli tupot podkutych butów i w polu widzenia pojawiły się stopy kilkunastu ludzi. Biegli równym krokiem. To byli żołnierze. Zatrzymali się na środku.

Przeszukać wszystko! – zarządził ostry głos. – Zajrzeć do każdej bramy, do każdej dziury! Przypominam: czteroosobowy patrol gwardii królewskiej z oficerem i dwóch rebeliantów. Jeden stary, drugi prawie dzieciak. Gdzieś tu muszą być, oni albo ich ciała. Pierwszy, który coś znajdzie ma dwa dni urlopu. Za żywych rebeliantów – tydzień!

Żołnierze rozbiegli się.

To nie jest gwardia – szepnął Vado.

To gwardia pałacowa, widujecie ich tylko na placu – odpowiedział mu smutnym głosem starzec.

Ale przecież oni nie opuszczają pałacu.

Jak widzisz, opuszczają, jeśli mają wystarczająco ważny powód.

Jaki powód? – zapytał Gydi.

Mnie – powiedział twardo starzec. – A teraz także i was. Odsuńcie się od okna i cisza!

Znajdą nas! – Gydi był przerażony.

Jeśli nas nie usłyszą, nie będą się zapuszczać w głąb piwnic. Cisza, powiedziałem!

Zamilkli. Stali skuleni w kącie bardzo długo. Odgłosy z ulicy przybliżały się i oddalały. Raz nawet ktoś przeszukujący ich bramę, otworzył drzwi piwnicy, ale nie wszedł dalej niż kilka kroków. Oświetlił tylko wszystkie kąty i wycofał się. Nie chciało mu się zapuszczać w podziemne korytarze.

W końcu usłyszeli gwizdek oficera. Żołnierze zaczęli wracać. Ich meldunki były jednakowe. Nikogo nie znaleziono. Nie odkryto żadnych śladów walki.

Ten porucznik uliczników zwariował albo się spił – podsumował opinię wszystkich żołnierzy sierżant.

W jego głosie wyraźnie brzmiała pogarda, jaką gwardia pałacowa powszechnie darzyła gwardię królewską, odbywającą stałe patrole w mieście. Między sobą nazywali ich ulicznikami. Oficer nie odezwał się. Uśmiechnął się wprawdzie, ale nie rozchmurzył czoła. Może sierżant miał rację, a może nie... Sprawa wyglądała poważnie. Służył bez mała dwadzieścia lat, ale po raz pierwszy dostał rozkaz interwencji na zewnątrz. Rozkaz samego nadpułkownika. Jego polecenia należało traktować poważnie.

Sprawdziliście wszystko?

Każdą przeklętą komórkę w każdej przeklętej piwnicy!

I każdą przegraną kanciapę w każdym przegranym magazynie!

Żołnierze kłamali jak z nut. Mieli dość tego przynoszącego im ujmę zadania i chcieli już wrócić do pałacowych koszar. Oficer przyjrzał im się dziwnie, ale postanowił im uwierzyć. Na razie.

Dobra! Przejrzymy jeszcze sąsiednie uliczki i wracamy – zdecydował.

Żołnierskie nogi sprawnie sformowały kolumnę i na okrzyk sierżanta równym krokiem skierowały się w stronę bulwaru. Wszyscy w piwnicy odetchnęli głośno.

Skąd oni wiedzieli? – zapytał drżącym głosem Gydi.

Jak widać, nie wiecie wszystkiego o swoim mieście, o swoim królu i o jego żołnierzach – powiedział z dziwnym uśmiechem starzec. – Oni mają do dyspozycji kilka ciekawych wynalazków, o których wam się nawet nie śniło. Między innymi znakomicie zorganizowaną łączność. Przekaz informacji na duże odległości. Założę się, że ten oficer uciekając cały czas meldował. O tobie chyba nie wiedzą – odwrócił się do Gydiego. – I może nie mają twojego rysopisu – powiedział do Donvadona. – Módl się o to.

To ty nas w to wplątałeś! – Gydi wyciągnął oskarżycielsko palec w kierunku starca. Palca w ciemnościach nie było widać, ale czuć było jego ruch tak doskonale, jak i wielkie oburzenie w głosie chłopaka.

Niezupełnie – powiedział łagodnie starzec. – Wprawdzie wezwałem Donvadona na pomoc, ale był to apel do właściwego człowieka. Prawda, Vado?

Dość tego! – odezwał się Vado twardym głosem. – Kim jesteś? Dlaczego cię ścigano i dlaczego zagroziłeś śmiercią mojej rodzinie? Nawet Cyriemu!

Nazywam się Inomir. Jestem starym człowiekiem, który już dawno powinien umrzeć. To, że żyję nie podoba się królowi. On po prostu myślał, że już dawno umarłem. Przyznam zresztą, że ja sam jeszcze do wczoraj nie wiedziałem, że żyję. I jak mam na imię... Nie ja zagroziłem wam śmiercią. Zostając przy mnie sami wpakowaliście się w kłopoty. Udział w walce był krokiem nieodwracalnym. Gdyby oni wygrali lub gdyby choć jeden z nich przeżył, zemsta króla zniszczyłaby was wszystkich. Nie tylko rodzinę. Zabiliby także sąsiadów, a nawet waszych znajomych. Skoro nie uciekliście w porę, potem nie mieliście już wyboru.

Starcze – powiedział głuchym głosem Vado. – Jestem medykiem, uzdrowicielem. I ja, medyk, zabiłem dziś dwóch ludzi.

Nie zabiłeś nikogo – odparł starzec. – Ten drugi, którego z taką wprawą skopałeś po głowie, nawet nie stracił przytomności. „Cios kruka”, przyznaję, był bardziej skuteczny, ale nie ostateczny. Albo straciłeś głowę chłopcze, albo nie byłeś zbyt pilnym uczniem. Powinieneś wiedzieć, co zabija. I pamiętać, jakie metody wykorzystałeś w walce.

Byłem pewien, że nie zabijam – bąknął Vado. – Ale oni byli martwi, gdy...

To ten potwór ich zabił – szepnął Gydi. – Widziałem.

Musiałem. I naprawdę nie jestem potworem. Chciałbym, żebyście mi uwierzyli, nawet jeśli tego nie rozumiecie. Nie było innego wyjścia.

Kim jesteś? – powtórzył Vado.

Kapłanem, ale nie pałacowym wyznawcą czarnego słońca.

Czerwonego! – poprawił go Gydi.

Stary pominął tę uwagę.

Nazywajcie mnie Inomirem. Wytłumaczę wam wszystko, ale później. Teraz musimy stąd iść. Muszę na chwilę wrócić do swojego domu. Potem przeczekamy w ukryciu resztę dnia i postaramy się dotrzeć do twojej matki, Gydieonie. Prawdopodobnie będziemy musieli uciekać z miasta, ale najpierw chciałbym się z nią naradzić.

Znasz moją matkę? – zdziwił się Gydieon.

Poniekąd – zaśmiał się Inomir. – Zrozumiesz wszystko we właściwym czasie. Teraz ruszajmy.

W tym momencie ziemia pod ich stopami zadrżała, ściany i sklepienie piwnicy zatrzeszczały niebezpiecznie, a potworny huk powalił ich na ziemię. Padli zasłaniając uszy i odruchowo wtulając głowy w ramiona.

Co to było?

Nie wiem, ale to potężny wstrząs. Może coś w kopalni. Wygląda na solidny zawał albo niewielkie trzęsienie ziemi.

Tu nie zdarzają się trzęsienia ziemi – zaprotestował Gydi. – Dziadek opowiadał o takich rzeczach, ale nigdy tu...

W takim razie jakiś wybuch albo wypadek w kopalni – zawyrokował Inomir. – Dowiemy się w swoim czasie.

Ruszyli. Inomir prowadził ich podziemnymi korytarzami, których istnienia nie podejrzewali. Przechodzili wprost z piwnic jednego budynku do podziemi innego, który leżał przy następnej ulicy. Od czasu do czasu Inomir informował ich, gdzie są. Nawet nie próbowali pytać, skąd to wie.

To już niedaleko – powiedział w pewnym momencie. – Zaraz dotrzemy do Bulwaru Bocznego. Tam będę musiał wyjść na ulicę. Pod moim domem nie ma piwnic. Wyjątkowe, ale prawdziwie pechowe zrządzenie losu. Zostaniecie tu i zaczekacie. To nie potrwa długo. Muszę po prostu zabrać z domu kilka rzeczy.

Chłopcy zaczęli protestować. Jeśli wojsko go szuka, największe niebezpieczeństwo grozi mu w domu. Najlepiej będzie, jeśli powie, co trzeba przynieść. Gydieon chciał pójść, ponieważ jego nie widzieli. Starzec uciszył ich jednym ruchem ręki. Zamarł. Przekrzywił głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. Potem drgnął i niespodziewanie odetchnął pełną piersią.

Vishudda – szepnął.

Mówiłeś coś? – zapytał Vado.

Nie, nic. Dzieją się rzeczy niemożliwe – powiedział do siebie.

Ja też czuję, że dzieje się coś niezwykłego – potwierdził Vado.

Chyba się boję – szepnął Gydi.

Tego akurat możesz się nie bać – powiedział starzec. – To, co się dzieje jest zupełnie nieprawdopodobne, niemożliwe, ale nie jest złe. Problem tylko w tym, że nie rozumiem, jak to się dzieje. Zresztą wszystko jedno, dobrze, że w ogóle się dzieje. Straciłem już nadzieję, nie wierzyłem, że to kiedykolwiek się stanie. Ajednak! Kiedyś dowiem się, jak to było dokładnie.

A może i nas oświecisz?

Piąta Wielka Czakra, po raz pierwszy od ponad tysiąca lat.

Nie rozumiem – powiedział Gydi.

I teraz wam nie wytłumaczę. Wiem tylko, że już nie mam po co wracać do domu. Zmiana planów. Czekamy do zmroku i idziemy z wizytą do Gydiego. Pokażę wam, gdzie całkiem wygodnie możemy spędzić resztę dnia.


Ludra bez tchu wpadła do domu.

Jest Cyri?

Przecież poszedł z tobą – powiedział zdziwiony jeden z młodszych braci.

Zgubiłam go! – wykrzyknęła. – Ten smarkacz któregoś dnia mnie wykończy! Zawsze mi ucieka. Urwał się chyba zaraz po wejściu na targ i byłam pewna, że już wrócił.

O ile nie natknął się na coś wyjątkowo ciekawego!

I wymagającego dokładnego zbadania!

Wróci przed północą! – Albo siedzi w studni!

Cicho! – huknęła niby srodze Ludra.

W tym momencie ziemia zadrżała. Naczynia na stole zadygotały. Coś huknęło, a narastający łomot wprawił wszystkich w przerażenie. Krzyk i płacz dzieci zmusił starszych do uspokajania i uciszania przerażonych malców.

Co to jest? – jęknęła Ludra.

Ojciec, który po pierwszym sygnale zagrożenia wybiegł z warsztatu i ruszył w kierunku domu, wszedł do izby.

Jakiś piekielny kataklizm, ale gdzieś na drugim krańcu miasta albo w ogóle poza murami. Już po wszystkim – powiedział. – Nie ma się czego bać.

Dwójkę najmłodszych chwycił na ręce, zaczął ich podrzucać i zagadywać, choć minę miał niewesołą.

W mieście – powiedziała po woli Ludra. – Cyri! Cyri! Ludra wybuchnęła płaczem, a za nią wszystkie dzieci. Rodzice zdrętwieli z przerażenia, ale nie mogli wybiec na poszukiwanie Cyrieona. To, co działo się w domu, wymagało ich obecności i opanowania nerwów. Zaczęli pocieszać dzieci i tłumaczyć, że Cyri zaraz przyjdzie, albo jeśli w domu nastąpi spokój, oni sami pójdą go poszukać. Perswazje niewiele dawały. W środku rodzinnego koncertu szlochów w progu stanął Cyri. Wbrew wszystkiemu minę miał ogromnie rezolutną.

Cyri!!!

Chóralny okrzyk był może odrobinę nierówny, ale za to gromki.

Mama Modda podbiegła do drzwi, chwyciła syna i mocno przytuliła do piersi. W ogólnym zamieszaniu ojciec zdołał tylko wyprawić jednego ze starszych synów, aby dowiedział się, co się właściwie stało.

Tylko bez wścibstwa i brawury! – przestrzegł. – Spróbuj się tylko dowiedzieć. Nie musisz nic robić. I migiem wracaj!

Głównym tematem stały się teraz gorączkowe rozważania, czy należy Cyriego nosić na rękach i pieścić z radości, że żyje, czy też wychowawczo przetrzepać mu skórę. Ojciec i Ludra byli zwolennikami tej drugiej koncepcji. Zwłaszcza Ludra.

Radość z powrotu najmłodszego uciszała się powoli. Wracała ciekawość związana z nieznanym kataklizmem. Na wchodzącego do izby brata wszyscy spojrzeli wstrzymując oddech. Ciekawość przemieniła się w strach. Chłopak był blady, spocony i cały drżał.

Nie byłby Moddą, gdyby nie próbował tego opanować.

Na Fabrycznej zapadł się pod ziemię dom... – zaczął z wysiłkiem. – Tąpnął podobno stary chodnik, taki tuż pod powierzchnią... Dom kawalerów... zapadł się pod ziemię... Na którą godzinę miał Vado...

Vado i Gydi! – krzyknęła Ludra. – Czy Gydi wrócił do domu? Gydi? Gydi!

Ludra zaczęła kręcić się i pokrzykiwać na brata. Kolejne napięcie zupełnie wytrąciło ją z równowagi.

Ojciec objął ją bardzo mocno, przytrzymując w miejscu.

Gydi nie wrócił do domu, ale nie wiemy, czy poszedł z Donvadonem. Nie wiemy zresztą, czy Vado tam był w momencie katastrofy.

Gydi powiedział, że idzie do warsztatu! A Vado nie mówił, że idzie do domu kawalerów! – Cyri powiedział to zdanie bardzo głośno i wyraźnie.

Mówił tak, jakby brzmieniem swych słów chciał zmusić rzeczywistość do tego, by była taka, jak w jego słowach. Nie mogła być przecież inna.

W drzwiach stała kolejna osoba, ale długi czas nikt nie zwrócił na nią uwagi. Matka Donvadona wyglądała tak, jakby umarła stojąc. Trzymała się kurczowo framugi. Uścisk był tak mocny, że Modda musiał użyć niemałej siły, by otworzyć jej dłonie.


Gydi podążał mrocznym korytarzem, trzymając się jak najbliżej Donvadona. Wiedział, że starzec idzie tuż przed nimi, ale w tych ciemnościach był tylko ruchomą, ciemniejszą od reszty plamą, którą tylko czasami udawało się zauważyć. Co kilka kroków Gydi wyciągał przed siebie ręce i jeśli nie poczuł w dłoni wełnianego dotknięcia kurtki Vado, przyspieszał i nie opuszczał ręki, dopóki nie dotknęła pleców przyjaciela. Wiedział, że choć droga, którą przebyli nie była długa, nie umiałby znaleźć wyjścia. Kilka razy szli schodami w dół. Przeszli parę dłuższych korytarzy i wiele razy skręcali w różne strony na krótkich odcinkach.

W końcu starzec zatrzymał się. Vado omal nie wpadł na niego w ciemnościach, a Gydi po prostu obu staranował. Właśnie przed chwilą stracił kontakt z Donvadonem i teraz przyspieszył, szukając swych przewodników.

Oczu nie macie? – mruknął Inomir. – Nie depcze się ludzi na równej drodze!

Przepraszam – wymamrotał Gydi. – Ja naprawdę... ale nic niebyło widać...

Chyba, że ma się oczy, mieszczuchy – stary z wyraźną dezaprobatą podsumował swych towarzyszy.

Wchodzimy do środka? – zapytał nagle Vado, a jego głos zabrzmiał niezwykle spokojnie.

Gdzie wchodzimy? – spytał Gydi. – Tu przecież nic nie ma!

Stoimy przed jakimiś drzwiami – wyjaśnił Vado.

Widzisz je? – zaciekawił się gwałtownie Inomir.

W pewnym sensie. Nie są idealnie szczelne, a w pomieszczeniu za nimi panuje wyższa temperatura niż tutaj.

I ty to widzisz? – dopytywał się starzec.

Tego nie można widzieć – zaprotestował Gydi. – Można ewentualnie czuć. A tu akurat nic takiego nie czuć – zawyrokował.

Gydi, można to zobaczyć, przynajmniej niektórzy mogą. – A więc jednak jesteś czarodziejem – powiedział ze zgrozą Gydi.

Inomir zaśmiał się cicho.

Zapewniam cię, że Vado nie jest czarodziejem. Ale masz dużo większe możliwości niż się spodziewałem, Donvadonie. Ciekawe, jakimi jeszcze niespodziankami nas zaskoczysz.

Na pewno nie sprawię, by te drzwi się otwarły.

To akurat jest prostsze niż myślisz.

Inomir pochylił się i przez chwilę przesuwał dłońmi po ścianie. Drzwi uchyliły się. Gdyby nie lekkie trzaski i delikatny powiew nieco cieplejszego powietrza, Gydi nie zauważyłby żadnej zmiany. Za drzwiami było równie ciemno jak w korytarzu. Starzec wszedł do środka i zapalił światło. Nie było mocne, ale wystarczyło, by oświetlić niewielką, pustą izbę.

Tu nic nie ma – powiedział Gydi zawiedzionym głosem. Inomir uśmiechnął się. Starannie zamknął drzwi i podszedł do ściany. Coś tam chwilę manipulował i nagle bezszelestnie w suficie uchyliła się klapa, spod której wysunęły się składane schodki. Z góry padało światło. Inomir uprzejmym gestem zaprosił chłopców na górę.

Pozwólcie, że pójdę przodem.

Gydiemu nagle zaczęło się to podobać. Ukłonił się z galanterią. Ruszyli. Na górze Inomir znów wykorzystał jakiś przycisk i schody podniosły się, a klapa wróciła na miejsce.

A światło? – zapytał Vado.

Wyłączyłem – uspokoił go Inomir. – Wiesz, do tego pomieszczenia są dwa niezależne wejścia.

Korytarz, w którym się znaleźli był bardzo długi, ale oświetlony tylko na krótkim odcinku. Światło gasło za nimi i automatycznie zapalało się z przodu. Jednak nie doszukiwali się w tym czarów. Inomir cały czas prowadził lewą rękę po ścianie i szybko manewrował palcami. Po niezbyt długim marszu przystanął i otworzył kolejną ukrytą klapę. Tym razem w podłodze. Zeszli, jak obliczył Vado, dwa piętra w dół.

Komora, w której się znaleźli, wyglądała tak okropnie, że w pierwszej chwili chłopcy pomyśleli, że Inomir zabłądził. W półmroku widać było gruz pod nogami, połamane deski, sterty śmieci i przede wszystkim grube warstwy kurzu, na których nie było śladów czyjejkolwiek obecności od niepamiętnych czasów.

Chodźcie śmiało – zachęcił ich Inomir – i nie przejmujcie się tą dekoracją. Choć przyznam, że kiedy ostatni raz tu byłem, nie wyglądało to aż tak rozpaczliwie. Ale od tamtego dnia upłynęło już morze czasu.

Ten kurz zbierał się tu chyba od tysiąca lat! – szepnął Gydi.

Niewiele się pomyliłeś – odpowiedział Inomir.

Gdy Inomir zapalił światło, ostra smuga pokazała całą rozpacz wnętrza zatopionego w wirującym pyle. Starzec brnął śmiało wśród cegieł i desek, aż dotarł do przeciwnej ściany. Znów wykonał swoje sztuczki palcami. Drzwi ukazały się na sąsiedniej ścianie. Odskoczyły do wewnątrz wzbijając tumany kurzu i zatrzymały się lekko uchylone. Gydi najzwyczajniej rozkichał się na całego. Jego prychnięcia i podrygi jeszcze bardziej poruszały wszechobecny kurz.

Pomóż mi – Inomir skinął na Donvadona. – Jeśli stąd natychmiast nie wyjdziemy, twój przyjaciel zadusi siebie i nas tym kichaniem.

Gydi był zbyt nieszczęśliwy, by się oburzać. Vado otworzył siłą drzwi na oścież i wepchnął w nie przyjaciela. Inomir natychmiast zamknął je starannie. Sala, w której się znaleźli była większa niż wszystkie inne, przez które dotąd przechodzili. Jasno oświetlona, ciepła i o dziwo wypełniona świeżym powietrzem. Wprawdzie i tu znajdował się kurz, ale w porównaniu z poprzednim pomieszczeniem było go niewiele. W pokoju stał stół, dwie długie ławy, cztery krzesła i szafa. Wyglądało na to, że nie były używane od bardzo, bardzo dawna.

Jedzenia tu nie znajdziecie, ale jeśli się nie mylę, powinna być woda. Poza tym można usiąść wygodnie i swobodnie pogadać. Nikt nas tu nie znajdzie, ani nie usłyszy.

Co to za izba? – spytał Vado.

Kryjówka, którą przygotowano dla takich jak my prawie tysiąc dwieście lat temu.

I chyba od tamtego czasu nikt tu nie zaglądał – stwierdził zgryźliwie Gydi, już przywrócony do życia, ale wyczerpany atakiem kichania i bardzo nieszczęśliwy.

Chyba masz rację – potwierdził poważnie Inomir. – A to niedobrze. To znaczy, że Ianna zginęła. Gdyby tu zajrzała choć raz, nie pozostawiłaby tego kubka na środku stołu.

Sam go mogłeś sprzątnąć – mruknął złośliwie Gydi.

Bardzo się spieszyłem – usprawiedliwił się starzec. – Potem miałem wypadek. A później nie było już nic. Aż do wczoraj.

Chcesz powiedzieć, że byłeś tu ostatnim gościem, ponad tysiąc lat temu?

Na to wychodzi, chłopcze – Inomir bezradnie rozłożył ręce. – I co więcej, będziesz musiał w to uwierzyć.

Vado i Gydi popatrzyli na siebie wymownie, a potem ostrożnie rozejrzeli się po izbie. Znaleźć się w tak dziwnym i odosobnionym miejscu na łasce szaleńca, to średnia przyjemność. Zwłaszcza, że ten szaleniec był mistrzem zabijania i jak sami widzieli, najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność.

Mylicie się – powiedział nagle bardzo rzeczowym głosem Inomir. – W obydwu sprawach się mylicie. Zwłaszcza ty, Gydieonie, zachowaj wiarę i nie ulegaj histerii. Czy jestem szalony, przekonacie się wkrótce. A czy chcę was zabić? Miałem po temu już kilka lepszych okazji. Gdybym zwykł zabijać ludzi, którym zawdzięczam życie i zdrowe zmysły, już dawno dołączylibyście do żołnierzy króla, na dnie szamba.

Rzeczowy głos starca uzdrowił atmosferę.

Gydi podchodził do życia praktycznie. Wyciągnął więc z kieszeni chustkę do nosa i zaczął ścierać kurz ze stołu. Tuman pyłu, który uniósł się w powietrze był niewielki. Potem chłopiec otrzepał nieco krzesła i przysunął je do stołu. Popatrzył krytycznie na meble. Jego zabiegi niewiele dały, ale też ich ubrania były już solidnie przybrudzone, tak więc bez większych oporów mogli usiąść. Zaprosił wszystkich gestem i pierwszy zajął miejsce przy stole.

Siadajcie – powiedział Inomir. – Ja jeszcze coś sprawdzę. Otworzył w ścianie jakieś drzwiczki i chłopcy usłyszeli delikatny plusk wody.

Działa! – ucieszył się starzec.

Z wnęki ciekła niewielka, ale regularna strużka wody.

Ujęcie z podziemnego strumienia – wyjaśnił Inomir. – Pochodzi z niego większość wody w mieście. Bałem się, że wodociąg może być zatkany.

Plaston jest praktycznie niezniszczalny – Inomir postukał w stół. – Daje się obrabiać na rozmaite sposoby i znakomicie imituje różne tworzywa naturalne. Mieliśmy tu kilka kubków.

Podszedł do ściany i odnalazł inną szafkę. W jej wnętrzu znajdowały się naczynia. Nic wyszukanego. Kilka misek, talerzy, kubków i sztućce. Inomir zaśmiał się serdecznie. Widząc zdziwione spojrzenia wyjaśnił:

Przypomniała mi się żelazna rezerwa żywności w specjalnej chłodni. Ciekawe, czy nadal tam jest.

Chcesz powiedzieć, że ta żywność po dwunastu wiekach nadaje się jeszcze do jedzenia?

To dzięki próżni, dochodzi jeszcze do tego 65 stopni poniżej zera. Jeśli nie zawiodło zasilanie, czas nie odgrywa roli. Oświetlenie ogólne i klimatyzacja działają, więc i chłodnia powinna. Ale teraz nie będziemy tego sprawdzać. Śmierć głodowa nam chyba jeszcze nie grozi. Zapraszam na wodę.

I długą opowieść – wpadł mu w słowo Vado.

Siedział już przy stole i zdawało się, spokojnie czekał na rozwój wydarzeń. Gydi przyjrzał mu się uważnie. To był zwyczajny, codzienny Vado. Spokojny, życzliwy i jak zwykle pełen dystansu. Było to tak nie na miejscu, że Gydi aż się żachnął. A potem pojął, że w zachowaniu Donvadona jest coś jeszcze. Skupienie, koncentracja i ogromne nagromadzenie sił wewnętrznych. Pozornie rozluźnione mięśnie i niedbały głos mogły kogoś obcego wprowadzić w błąd. Gydi przez chwilę nie wiedział, czy przysunąć się do przyjaciela, czy też odejść w jak najdalszy kąt. Aż do dzisiaj nigdy nie pomyślał, że Vado może być groźny. Aż tak groźny. Choć przecież pokazał już, co potrafi. Starzec też czuł nagromadzenie energii, ale nie budziło to jego obaw. Obserwował Donvadona z zaciekawieniem. I może z odrobiną podziwu.

Należy się wam opowieść. Będzie dziwna, ale prawdziwa – Inomir przez chwilę zbierał myśli i ważył słowa. – I mam nadzieję, że wieczorem wszyscy dojdziemy do domu.

Vado spokojnie skinął głową.

Od wielu lat żyłem na granicy świadomości. Nie wiedziałem, kim jestem ani jak się nazywam. Tak jakbym rano zapominał o tym wszystkim, co działo się poprzedniego dnia. Może niezupełnie. Jak widzieliście, znam miasto. Chyba nawet lepiej niż większość zwykłych ludzi. Wiem, co się wydarzyło, znam ciebie i ciebie. I wasze rodziny. Ale ta wiedza była jakby poza mną, jak za szybą. Nie była mi potrzebna. Nie używałem jej. Dwa dni temu obudziłem się, a dziś otrzymałem nowąporcję energii. Nie odzyskałem jeszcze pełnej formy, ale to kwestia czasu. Jestem jednym z niewielu, którzy wiedzą, co się dzieje. A wiedzą też królowie i z pewnością kilku kapłanów. I najprawdopodobniej jestem jedynym, który pamięta. A może nie, może ktoś jeszcze przetrwał.

Starzec zawiesił głos. Zanurzył się we wspomnieniach. Gydi wpatrywał się w niego bez tchu. Vado czekał. Powolnym ruchem podniósł kubek i napił się wody. Nawet wtedy nie spuścił starca z oczu. Inomir wrócił do rzeczywistości. Uśmiechnął się smutno.

Jak na razie niewiele wyjaśniłem. Zacznę więc od małego wykładu z historii Ziemi. Nie przerywajcie mi proszę, wiem, że będzie to wersja inna od tej, którą słyszeliście od dziadków. Potem udowodnię wam, że ta moja jest prawdziwa.

Inomir wypił łyk wody, poprawił się na krześle i energicznie rozpoczął opowieść.

Planeta Ziemia liczy sobie może kilka miliardów lat, ale cywilizacja ludzi istnieje na niej o wiele, wiele krócej. Nie wiadomo dokładnie jak długo, ale oblicza się ją na jakieś piętnaście tysięcy lat. Niektórzy twierdzą, przepraszam, twierdzili, że takich cywilizacji było kilka. Każda po kilkanaście tysięcy lat, z nie wiadomo jak długimi przerwami w cyklu. Na to jednak brak było dowodów. Zresztą, jeśli te zaginione kultury faktycznie były, nie mają one dla nas zbyt wielkiego znaczenia. My wszyscy należymy do tej historii, która zaczęła się mniej więcej piętnaście tysięcy lat temu.

Vado przyglądał mu się uważnie, Gydi aż drżał z niecierpliwości.

Czy chcesz powiedzieć, że miasto istnieje piętnaście tysięcy lat?

Niestety nie – uśmiechnął się Inomir. – Nasze miasto nie ma więcej niż tysiąc dwieście lat z niewielkim okładem. Wszystko, co znacie w dzisiejszym świecie, jest co najwyżej z tamtego okresu albo młodsze. Oczywiście są miasta mające kilka tysięcy lat...

Jakie miasta? – przerwał Gydi. – To istnieją inne miasta oprócz naszego?

Inomir roześmiał się w głos.

Oczywiście. Na świecie jest osiem wielkich miast, może teraz już więcej, i bardzo wiele małych wsi i osad. Mam jednak propozycię. Wysłuchajcie mojej opowieści do końca. Postaram się mówić jak najkrócej. A potem odpowiem na wszystkie pytania. Inaczej nigdy nie dobrnę do końca.

Vado spokojnie pokiwał głową. Gydi westchnął z rezygnacją. Wiedział, że nie wytrzyma. To zapowiadało się na opowieść interesującą, ale długą i skomplikowaną. A Gydi lubił szybkie zakończenia i jasne sytuacje. Inomir podjął wątek.

Nasza cywilizacja nie rozwijała się równomiernie. Historycy różnych szkół dzielili ją na wiele epok. Sześć, osiem... Słyszałem nawet koncepcję o czternastu epokach ludzkości. Wy z pewnością słyszeliście tylko o dwóch: o tej, co jest teraz i o tej złej, która była przedtem.

Chłopcy zgodnie pokiwali głowami. Informacja o dwóch epokach ziemi była pierwszą znaną im wiadomością w opowiadaniu Inomira.

Kapłani ziemi nigdy nie byli historykami i naukowcami. Nas dzieje ludzkości interesowały pod innym względem. Podzieliliśmy więc miniony czas na trzy okresy. Ten pierwszy zaczął się właśnie jakieś piętnaście tysięcy lat temu i trwał około siedmiu tysięcy. Zakończył się kataklizmem. Okres drugi to cztery tysiąclecia, gdy ziemia i ludzkość goiły swoje rany. Trzecia epoka to czas Zapomnianego Boga. Trwała dwa tysiące czterysta szesnaście lat.

Przecież Zapomniany Bóg to legenda – szepnął Gydi. Inomir uśmiechnął się, ale nie przerwał opowieści.

Od upadku Zapomnianego Boga do dziś minęło tysiąc dwieście czternaście lat.

Inomir zadumał się. Potem potrząsnął głową.

Przepraszam was, to dość osobliwe uczucie odrodzić się po dwunastu wiekach. Ale wracam do tematu. Pierwsza, najdłuższa epoka miała wielu bogów. Bogowie zmieniali się. Zanikali w ludzkiej pamięci, a ich miejsce zajmowali nowi. Bywało, że w jednej kulturze wierzono w wielu bogów.

Bogowie! – westchnął Gydi.

Tak, właśnie! To nam zostało! Choć nikt się nie zastanawia, skąd wzięło się to westchnienie. Jednak te religie ustąpiły miejsca kultowi boga jedynego. I znów dziwna rzecz. Ludzkość podzielona była tak, że choć każdy wierzył w jednego boga, to bogów tych w sumie było wielu. Nosili różne imiona i w różny sposób oddawano im cześć w różnych częściach świata. Nasi mędrcy zastanawiali się nad tym. Część uczonych mężów twierdziła, że tak naprawdę dawni ludzie wierzyli wszyscy w tego samego, jedynego boga, choć widzieli go i nazywali w różny sposób. Inni uznali, że taka wiara nie jest prawdziwą wiarą. Powstała nawet nazwa: bezbożna epoka. Koniec jej zdaje się potwierdzać, że ludzie wtedy rzeczywiście mniej mieli w sobie wiary niż zachłanności, pychy i zwykłej głupoty. Zatruli ziemię, powietrze i wodę. Wznieśli się w przestworza na potężnych maszynach. W końcu zapragnęli zapanować nad pierwotną energią. Nie rozumieli jej jednak. Potrafili ją wyzwolić, ale nie umieli pokierować ani samą energią, ani skutkami, które powstawały przy jej uwalnianiu. To ludzie zniszczyli ziemię. Jeśli w ogóle czcili jakiegoś boga, był to chyba bóg techniki. Co ciekawe, ówcześni ludzie byli nieustająco w stanie wojny. W ciągu tych długich tysiącleci nie było chyba jednego roku bez wojny w którymś z zakątków naszego globu.

Ale to nie wojny zniszczyły ziemię. Zagłada zaczęła się od katastrofy w jednym z największych ośrodków techniki. Wybuch, który wtedy nastąpił, spowodował naruszenie struktury ziemi tak wielkie, że drgania wywołały kolejne eksplozje w dalszych ośrodkach, gdzie składowano broń lub wykorzystywano pierwotną energię. Seria eksplozji przeszła wzdłuż i wszerz naszego globu. Siła ich była tak ogromna, że doprowadziła do popękania skorupy ziemskiej. Straszliwe siły drzemiące w głębi zostały pobudzone do niespotykanej aktywności. Trudno opisać, co się wtedy działo. Powiem wam tylko, że w stosunkowo niedługim czasie – w ciągu zaledwie kilkuset lat – na skutek serii ruchów tektonicznych, zmienił się wygląd ziemi. Olbrzymie obszary lądu zginęły pod wodą. Niezmierzone przestrzenie oceanicznego dna wynurzyły się ponad powierzchnię, piętrząc się i kształtując nowe kontynenty.

Chłopcy siedzieli w bezruchu, wpatrzeni w starca. Nawet Gydi zapomniał przerywać wtedy, gdy czegoś nie rozumiał. A powinien był często reagować. Inomir spostrzegł to i zdecydował się na kilka wyjaśnień.

Zdaje się, że nie wszystko rozumiecie. Nie przejmujcie się, to trudne sprawy. Wiem, że mówię o rzeczach, których nie znacie, nie ma takich pojęć w dzisiejszym świecie. Nie chodzi o to, byście stali się znawcami starożytności. Mówię wam tylko o pewnym procesie. Jeśli zaciekawią was szczegóły, chętnie będę wam wszystko wyjaśniał.

Jak wyglądała ziemia przed kataklizmem? – spytał Vado.

Było wtedy pięć zamieszkanych kontynentów, to znaczy wielkich obszarów lądu rozdzielonych morzami. Z tego co wiemy, Kontynent Południowy prawdopodobnie zapadł się pod wodę. Prawdopodobnie, gdyż nikt tego nigdy nie sprawdzał. Trzy sąsiadujące ze sobą kontynenty zlały się w jeden. Morza, które je rozdzielały zniknęły – Wypiętrzyły się góry, a spore obszary przybrzeżne zginęły pod wodą. Powstał jeden ląd o zupełnie nowym kształcie. Ogromny, ale w sumie mniejszy niż wszystkie ziemie razem przed kataklizmem.

A ten piąty? – dopytywał się Gydi.

Nie wiemy. Większość uznała, że zginął pod wodą, ale byli i tacy, którzy twierdzili, że oddalił się na południe bez większych uszczerbków. Może nawet połączył się z jakimś nowym lądem. Na nic jednak nie ma dowodów. Nie sprawdzaliśmy.

Dlaczego? – Gydi zapytał bardzo poważnie.

Nie chcieliśmy. Daleka podróż, to technika. A my nie chcieliśmy rozwijać czy też odtwarzać techniki, która doprowadziła do zguby.

Powiedziałeś, że było pięć kontynentów zamieszkanych. Czy to oznacza, że były jeszcze jakieś niezamieszkane?

Vado mówił spokojnie, ale widać było, że myśli nerwowo przebiegają mu przez głowę.

Jeden. Najdalej na południu. Ogromna lodowa pustynia. Nie wiemy, co się z nim stało. Żeby dopełnić obrazu zagłady, muszę powiedzieć o skażeniu i chmurze. Niewidzialne promieniowanie jeszcze przez wiele setek lat przenikało przez wszystkie przedmioty i organizmy, które przeżyły. Chmura po eksplozjach zaćmiła słońce na tak długo, że przyroda ziemi zmieniła z czasem swe oblicze. Ociepliło się tak bardzo, że wielkie lodowce północy i południa roztapiały się podnosząc poziom wód i zabierając ziemię nowo powstałych lądów. Trwało to może tysiąc, może dwa tysiące lat. W końcu ustabilizował się mniej więcej taki świat, jaki teraz znacie. Zaludnili go nowi ludzie, nowe zwierzęta i nowe rośliny. Cudem wydaje się fakt, że życie na ziemi przetrwało. Jeszcze większym cudem jest zachowanie gatunku ludzkiego. W końcu, w cztery tysiące lat po kataklizmie, człowiek rozumny uznał wyższość Nieskończonego nad swą myślą techniczną. I tak zaczęła się epoka ziemi.

Inomir pochylił się nad kubkiem z wodą. Przyglądał się wnętrzu, jakby na dnie chciał odnaleźć coś niezwykle ważnego. Może wspomnienia, a może słowa, które musi powiedzieć.

Ludzie odrodzeni, bo taka nazwa upowszechniła się z czasem, byli zupełnie inni niż ludzie przed zagładą. Nie w sensie fizycznym, choć jesteśmy roślejsi od naszych poprzedników. Owszem, były pokolenia mutantów, ludzipotworów, ale na szczęście zaginęły. Główne zmiany zaszły wewnątrz i zostały utrwalone. Są przekazywane przez pokolenia od tak dawna, że nie można sobie wyobrazić, że kiedyś mogło być inaczej. Pamięć genetyczna, telepatia, empatia, telekineza...

Inomir przerwał, widząc zdziwione miny chłopców. Zaśmiał się cicho.

No, tak. Nie wiecie, o czym mówię. Zapewniam was jednak, że te zdolności nie zaginęły. Przez ostatnie wieki zostały uśpione i zapomniane, ale nie przepadły.

Chcesz powiedzieć, że mogę czytać cudze myśli? – zapytał nie dowierzając Gydi.

Nie wiem, czy akurat ty. Zdolności nie są rozłożone równomiernie. Każdy ma inny potencjał i inną, że tak powiem, specjalizację – odpowiedział poważnie Inomir. – Vado na przykład ma wielkie możliwości bioenergetyczne.

To podstawowy element talentu uzdrowicielskiego – zaprotestował Vado.

Zgadza się, ale nie myśl, że tak było zawsze. Sztuka medyczna przed zagładą opierała się na wiedzy, a nie na używaniu energii wewnętrznej. Ty przecież też znasz sztukę chirurgii, umiesz przyrządzać lekarstwa i mieszanki z ziół. To fragment historii medycyny. Tyle, że dawniej to było podstawą. Powiem ci jeszcze, że żaden z pozostałych uzdrowicieli w mieście nie posiada tak bogatej jak ty znajomości medycyny starożytnej. Oni leczą tylko energią, ale tak jak i ty, sami nie wiedzą z czego korzystają.

Inomir gwałtownie pomachał ręką widząc, że chłopcy chcą mu przerwać.

Jeszcze moment, Vado! Pomijając twój talent uzdrowicielski przyznasz, że masz możliwość widzenia cieplnego i jesteś niezłym empatą.

Tak, ale to przecież normalne.

Nie całkiem. Widzenie cieplne wykracza poza, że się tak wyrażę, standardowe wyposażenie medyków. Poza tym, ty jesteś mistrzem sztuki walki. Przyznasz, że to dość niezwykła umiejętność.

Vado był zupełnie zbity z tropu.

Wiem, że nie wszyscy medycy ćwiczyli sztukę ruchu, ale...

Vado, żaden z uzdrowicieli nie słyszał nawet o tej sztuce. Jesteś obecnie, bodaj jedynym człowiekiem na świecie, który to potrafi.

Oprócz ciebie!

Gydi wskazał na Inomira wyciągniętym palcem. Gest ni to triumfu, ni to oskarżenia zawisł niezręcznie nad stołem.

Ja jestem zabytkiem z poprzedniej epoki.

Czy wtedy wszyscy... – zagubił się w słowach Gydi.

Oczywiście, że nie! – zaśmiał się Inomir. – Sztukę walki znali tylko kapłani, tacy jak ja. Ale było nas niewielu... I tacy jak Donvadon, ale ich było jeszcze mniej.

To znaczy, jacy?

Gydieonie! – powiedział starzec poważnie, ale z tajemniczym błyskiem w oczach – Gydieonie, to że twój przyjaciel jest niezwykłym człowiekiem, wiesz przecież od dawna. Ja mogę to tylko potwierdzić. Nie pytaj teraz o nic więcej. Na pocieszenie powiem ci, że i ty nie jesteś tylko takim sobie zwykłym stolarzem. Trzymajcie się razem, a uda się wam potrząsnąć całym światem.

Nie chcę potrząsać światem – powiedział cicho Vado.

Już to zacząłeś, Donvadonie. I nie będziesz mógł od tego napewno uciec.

Donvadon dłuższą chwilę wpatrywał się w starca. Inomir spokojnie wytrzymywał jego wzrok. Zdawać się mogło, że specjalnie podtrzymuje to spojrzenie. Gydi też nie odezwał się ani słowem. W końcu Vado przerwał milczenie.

Jesteś więc telepatą, Inomirze. Wiem, bo usłyszałem twój krzyk w swoich myślach. Tam, w zaułku. To, co do mnie przesłałeś, zmusiło mnie do działania, prawda?

W żadnym wypadku! – zaprotestował Inomir. – Nie było nakazu w moim wezwaniu. Mam wprawdzie moc, która słabszym pozwala narzucać moją wolę, ale nawet nie próbowałem jej użyć. To była tylko prośba o pomoc, Donvadonie. To, że jej posłuchałeś było wyłącznie twoją decyzją.

Nie jestem tego tak zupełnie pewien – powiedział wolno Donvadon.

W takim razie musiała się w to włączyć jakaś inna siła. I to potężna bardzo, bo widzisz, drogi Vado, wcale nie jestem pewien, czy moja moc wystarczyłaby do tego, by nagiąć cię do czegoś wbrew twej woli. Jesteś piekielnie silny, synu. Choć nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę.

Częściowo – Vado odpowiedział bardzo poważnie. – Choć czasem mam poczucie, że siła, która we mnie tkwi jest większa niż moje możliwości jej użycia. Może to głupie, co mówię, ale tak się czasami czuję. Mógłbym, ale nie wiem co.

Vado uśmiechnął się nagle w zupełnie bezbronny i jakby nieśmiały sposób.

Nie jest to głupie, młody Bobonito. Oj, nieghipie! – Inomir pokiwał głową. – Widzę, że jesteś lepiej przygotowany niż śmiałem marzyć. Ale to dobrze, to bardzo dobrze.

Do czego Vado jest przygotowany? – włączył się nagle Gydi.

Na razie do przypomnienia rzeczy, których ludzie od ponad tysiąca lat nie pamiętają Jeśli jednak pozwolicie, skończę najpierw swą opowieść.

Nie wiadomo, ile czasu trwało przygotowanie do dnia, który nazwano potem Dniem Odrodzenia. Było to trzy tysiące sześćset trzydzieści lat temu. Ludzie odrodzeni zjednoczyli się. Przyjęli pewien sposób organizacji, określili pewne metody postępowania i co chyba najważniejsze uznali jedynego Boga.

Inomir przerwał, westchnął ciężko i napił się wody. Popatrzył z ukosa na chłopców i z pewną rezygnacją podjął opowieść.

Nie jest łatwo wyjaśnić istotę niepoznawalnego, zwłaszcza wam, którzy nie uczyliście się tego na bieżąco. Tego nie da się wytłumaczyć czy nauczyć w czasie jednego spotkania. Ludzkość potrzebowała kilku tysięcy lat, żeby dojść do wspólnych wniosków. Spróbuję. Wiara w jedynego Boga nie jest właściwie religią w takim sensie, jak wasza religia. Nie było w niej świątyń, nabożeństw, modlitw, rytuałów. Byli wprawdzie kapłani, ale byli to kapłani ziemi... Nie, inaczej! Chcę, żebyście to zrozumieli. To bardzo ważne. Może zacznę z innej strony.

Nie wiadomo, czy ludzie po kataklizmie zaczęli porównywać swoje religie, czy po prostu pozapominali ich szczegóły i nowa społeczność na nowym, jedynym lądzie wytworzyła coś wspólnego dla wszystkich. Jedno jest pewne. Zagłada unaoczniła ludziom rolę energii w ich życiu, a także rolę energii w funkcjonowaniu świata i kosmosu. Człowiek zrozumiał, jak mały jest wobec sił, które zdawało mu się, że okiełznał. Może to właśnie umożliwiło ludziom poznanie tych ukrytych sił, które drzemią w każdym organizmie, w każdym przedmiocie. Poznaliśmy siłę energii i elementarne zasady jej funkcjonowania. I jej wszechobecność. Szukając jej źródeł musimy zostawić organizm człowieka i jego wynalazki, całą ziemię i znane nam niebo, a wtedy powstają pytania, na które nie ma ostatecznej odpowiedzi. Żadne hipotezy i dowody nie odpowiedzą na pytanie: co było przedtem? dlaczego tak się stało? co było siłą sprawczą? I tu dochodzimy do pojęcia Boga jedynego. Zresztą, czy pojęcie Boga jest tu odpowiednie? Czy to w ogóle jest pojęcie? Może raczej przeczucie? Coś poza rozumem, poza uczuciami, nawet poza wiarą czy niewiarą. Coś czy ktoś? To zresztą nie ma znaczenia. W przeciwieństwie do poprzedniej epoki, ludzie odrodzeni nie próbowali nadawać nieznanemu Bogu bliskiej wyobrażeniom postaci. Nie stworzyli instytucji ani rytuałów. Religia, jeśli można to tak nazwać, była częścią życia, wypływała z niego. A życie funkcjonować mogło tylko w ścisłym związku z uczuciami, które nazwać można religijnymi. Widocznym obrazem istnienia sił niezrozumiałych dla człowieka była ziemia. To, jaka była i sam fakt, że była. Nie chodzi tylko o to, że kiedyś powstała. Równie wielkim cudem było, że przetrwała, choć ludzie zrobili wszystko, by ją zniszczyć. W najprostszym więc rozumieniu można powiedzieć, że zapanował wtedy kult ziemi, ale to nie jest do końca prawdą.

Inomir przerwał. Popatrzył na chłopców, którzy siedzieli jak zaczarowani. Nie próbowali nawet zadawać pytań i wyraźnie czekali na dalszy ciąg. Inomir uśmiechnął się ciepło i opowiadał dalej.

Jedynym nakazem zarówno religijnym, jak i społecznym było dbanie o dobro ziemi i dobro człowieka. Ponieważ jednak doraźne interesy ludzi były często sprzeczne z dobrem natury, ludzkość dobrowolnie narzuciła sobie niektóre ograniczenia. Widzicie, myśmy dość dokładnie poznali kulturę i cywilizację sprzed zagłady. Ówcześni ludzie zadbali o dokumentację, która przetrwała kataklizm. Zachowało się też wiele śladów cywilizacji. Pozostałości miast, przemysłu, kultury. Znaleźliśmy też sporo funkcjonujących wciąż urządzeń. – Inomir przerwał. Zastanowił się, jakby chciał powiedzieć coś najważniejszego.

Może to zbyt arbitralne, może nie mieliśmy prawa... A może właśnie mieliśmy wtedy nie tylko prawo, ale i obowiązek! W każdym razie zrobiliśmy to! Dokonaliśmy starannej selekcji. Zapewniam was, nie w celu uszczęśliwiania ludzi na siłę w imieniu jedynej słusznej racji. Po prostu odrzuciliśmy wszystko, co powodowało szkodliwe zmiany w świecie naturalnym. To oznaczało oczywiście odrzucenie prawie całej techniki. Odwróciliśmy się od cywilizacji, która spowodowała zagładę. W praktyce oznacza to, że wróciliśmy... Wy nie wiecie od czego ludzkość odeszła. Jak wam to wytłumaczyć... W sumie wasze obecne życie jest podobne do naszego. Tyle, że wtedy nie było zamkniętych miast, a większość ludzi żyła na wsi. To znaczy poza miastami. Czekajcie, pogubiłem się... Acha, mówiłem o zasadach. Ta pierwsza to zachować ziemię taką, jaka jest. Druga dotyczyła energii. Wykorzystywaliśmy energię naturalną. Zarówno tę energię w każdym człowieku, jak i energię ziemi, przyrody. No, całość energetyczną otaczającego nas świata. I dbaliśmy o jej regenerację. W największym skrócie: i w człowieku, i na powierzchni ziemi są swego rodzaju węzły energetyczne. To miejsca, gdzie energia gromadzi się i emanuje na zewnątrz. Te kanały energetyczne trzeba czasem oczyszczać, energię kumulować, jakby ożywiać cały układ. Poznaliśmy te miejsca na ciele ludzkim i na powierzchni globu. Oczyszczenia, wzmocnienia energii w organizmie każdy może dokonać sam. Zaś z czynności kumulowania energii zewnętrznej wytworzyła się pewna uroczystość publiczna. Być może jedyny obrzęd religijny naszych czasów. Ale my też potrzebowaliśmy spotkać się z Bogiem. Przynajmniej na tyle, na ile umieliśmy dotknąć nieskończoności. To były Wielkie Czakry.

Powiedziałeś te słowa! – krzyknął Gydi.

Właśnie od dwóch dni odbywają się Wielkie Czakry. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Nie rozumiem jak to się dzieje, ale dowiem się.

Czy to źle – zapytał Gydi – że te czakry znowu...

Przeciwnie, bardzo dobrze! – zaśmiał się Inomir. – I bardzo niebezpiecznie.

Żołnierze nie schwytali ciebie tak przypadkiem, prawda? – odezwał się Vado.

Nie jestem pewien – zafrasował się Inomir. – Mam nadzieję, że po prostu dostali rozkaz zatrzymywania wszystkich starców. Jeśli wybrali tylko mnie, to gorzej niż źle.

Możesz mi to wytłumaczyć?

Kiedy wyznawcy czarnego słońca wygrali ostatnią bitwę na Płaskowyżu Słonecznego Wiatru, zabrakło obrońców ziemi. Świątynia Siedmiu Kamieni w Białych Górach została rozbita w pył. Ołtarz Wielkich Czakr zniszczono doszczętnie. Na Kapłanów Ziemi polowano jak na wściekłe psy. Prawie wszyscy zginęli w krótkim czasie. Zanim jednak losy świata rozstrzygnęły się w ostatniej bitwie, sześciu spośród Siedmiu zabrało swoje kamienie i ruszyło w świat, aby ukryć je przed wrogiem. Ja byłem kapłanem piątej czakry, miałem pod opieką błękitny kamień – turkus. Nie wiem, co stało się z innymi, ja sam po wielu trudach trafiłem do tego miasta. Była ze mną moja pani i kilku przyjaciół. Przygotowaliśmy tę kryjówkę. Potem miałem wypadek i dopiero wczoraj wróciłem do życia. Bo wczoraj odbyła się pierwsza czakra, z czerwonym kamieniem. To był topaz, jego kształt i blask mam wciąż przed oczami.

A dziś mój turkus dopełnił piątą czakrę. I nie ja tego dokonałem. Ktoś zbudował lub odnalazł ołtarz, miał jeden kamień i wziął mój. To musiał być któryś z kapłanów. Myślałem, że wszyscy oprócz mnie zginęli. Oni myśleli, że zginęliśmy wszyscy. Teraz, oczywiście, wiedzą, co się dzieje. Szukają więc sprawcy.

A to powinien być czcigodny starzec – zamyślił się Vado. – A jeśli nie? Jeśli to ktoś nowy?

Nowy? Nowy... – Inomir nerwowo zmierzwił włosy. – Nowy! Sam nie wiesz, co mówisz! To nie mógłby być zwykły człowiek. W naszych czasach, gdy pielęgnowaliśmy energię i talenty, powtarzam, było nas, kapłanów, mniej niż setka na całym świecie. A zdolnych do Wielkiej Czakry tylko siedmiu. Słyszycie, siedmiu! Nowy... Psiakrew, ale jeśli to jest ktoś nowy?

Inomir pokręcił głową.

Siła bez odpowiedniego przygotowania, to może być straszne... Nie, nie! To na pewno ktoś z naszych. Przecież inni też mogli przeżyć!

Jeśli ty sam mogłeś przeżyć tysiąc czy więcej lat... – Gydi wbił czujny wzrok prosto w oczy starca.

Inomir spokojnie wytrzymał i ton wypowiedzi, i spojrzenie Gydieona. Nie odwrócił głowy.

Ponad trzy tysiące – powiedział spokojnie. – I będę żył jeszcze następne tysiące lat, jeśli mnie ktoś nie zabije, oczywiście.

Gydi z wysiłkiem potrząsnął głową i oderwał się od spojrzenia Inomira. Starzec uśmiechnął się smutnie.

Dowody na to mam słabe. Ale sądzę, że mi uwierzycie.

Wątpię.

Gydieon otrząsnął się już z uroku tajemnicy i wykazywał mnóstwo sceptycyzmu.

Spróbuję. Najpierw kilka faktów, które sami mogliście zauważyć, potem kilka pytań bez odpowiedzi. To znaczy, bez odpowiedzi w ramach waszej wiedzy. Na koniec sami sobie zadacie pewne pytanie. Jeśli to nie wystarczy... – Inomir wzruszył ramionami.

Licz, Gydieonie! Moja walka, to raz i dwa.

Jak... dwa?

Sam fakt i sposób. To miałeś na myśli? – Vado popatrzył na Inomira.

Jak na staruszka, byłem chyba niezły?

Niesamowity!

Usłyszałeś mój głos, Donvadonie?

Wiesz przecież.

To trzy. Teraz popatrzcie na mnie. Przypatrzcie mi się uważnie. Oświetlenie jest tu niezłe, więc powinniście coś zauważyć.

Chłopcy zaczęli wpatrywać się w twarz Inomira nie bardzo wiedząc, czego szukać. Dopiero gdy ten poruszył się i przetarł twarz ręką, Gydi krzyknął.

On odmłodniał! To niemożliwe!

Inomir pokiwał zgodnie głową.

Niemożliwe, ale trwa. Myślę, że uda mi się odzyskać jeszcze ładnych parę lat w wyglądzie. I nie tylko na mojej twarzy. Cztery. Następną rzecz stwierdzisz samodzielnie. Gydieonie, zanim przystąpisz do pracy, oceniasz drewno, prawda?

Nie rozumiem.

No, oglądasz je, dotykasz, stukasz. Słowem oceniasz, czy się nadaje. Znajdujesz sęki, ukryte pęknięcia i inne skazy.

To prawda. Każdy kawałek powinien być jednolity, czysty, że się tak wyrażę.

No, właśnie. Proszę, obejrzyj mnie tak, jak oglądasz drewno.

To znaczy, jak?

Skup się. Wyobraź sobie, że jestem kawałkiem drewna, które musisz ocenić i zrób to. Mówię poważnie.

Inomir patrząc w oczy Gydiemu, wyciągnął do niego obie ręce. Gydieon, sam nie wiedząc dlaczego, chwycił te dłonie. Skupił się. Nie wiedział, co zrobić. Człowiek nie jest przecież drzewem, ale poczuł nagle coś, co towarzyszyło mu już nieraz. Poczuł moc, siłę ukrytą w ciele. Była silniejsza niż ta w drewnie, była inna. Ale tak jak w najczystszym gatunku szlachetnego drewna, była absolutnie jednorodna.

Żadnych rys, żadnych skaz. Wspaniały materiał. – Powiedział na głos i aż się zdziwił słysząc swoje słowa. Zawstydził się.

Przepraszam – szepnął puszczając dłonie Inomira.

Nie przepraszaj – powiedział poważnie Inomir. – Dwie rzeczy są ważne. Twój talent, który wreszcie sobie uświadomiłeś i twój werdykt. Przyjmujesz werdykt Donvadonie?

Odwrócił się całym ciałem w kierunku drugiego chłopca.

Nigdy nie podważam opinii Gydiego – powiedział Vado. – Jest nieomylny.

Pięć i sześć. A twoja ocena jak brzmi?

Vado uważnie popatrzył na Inomira, a potem przeniósł wzrok na Gydiego. Był niezwykle poważny.

On od początku mówi prawdę, Gydi. Wprawdzie nie powiedział nam wszystkiego, ale nie kłamie. Nawet nie kręci. Ten człowiek to chodząca prawda.

Kapłani ziemi nie kłamią nigdy – uśmiechnął się Inomir. – I ty wiesz o tym, Vado.

Nie mam pojęcia skąd, ale rzeczywiście to wiem – odwzajemnił uśmiech Donvadon.

Vado, nie możesz wiedzieć, czy ktoś mówi prawdę! – szepnął przerażony tym wszystkim Gydi.

Mogę. Skrywałem tę umiejętność, ale od dawna wiem, że umiem wyczuwać kłamstwo. – Vado spojrzał znów na kapłana. – Mam talent, ty o nim wiesz i ja potwierdzam twoje słowa. To następne trzy fakty, Inomirze.

Czy liczba dziewięć nam wystarczy? – Inomir lekko się odprężył.

Pora na pytania – powiedział ponuro Gydi, kręcąc głową. – Lepiej by było, gdyby one mnie przekonały. Fakty, które przedstawiłeś są prawdziwe, ale nie są dowodami.

Powiedzmy, że są pośrednimi dowodami – ugodowo machnął ręką Inomir. – Nie obiecywałem ich przecież zbyt wiele. Ale to co usłyszałeś, powinno ci dać trochę do myślenia.

Dało – mruknął Gydi. – Zwłaszcza cudowny dar Donvadona. Vado, czy to znaczy, że ty zawsze, w każdej naszej codziennej rozmowie...

Zawsze... – zawiesił głos Vado. – Wiedziałem, że jesteś moim przyjacielem. Nawiasem mówiąc, kłamiesz tak kiepsko, że nawet dziecko nie dałoby się nabrać. Zapomnij o tym Gydi, między nami to nie ma znaczenia.

Też tak sądzę – wtrącił się Inomir. Gydi powoli się rozchmurzył.

Zawsze mówiłem, że jesteś czarownikiem, Bobonito.

To nie czary – powiedział Inomir. – Zapewniam was, że żaden z nas trzech nie posługuje się magią. Choć może będziemy musieli kiedyś z kimś takim stanąć twarzą w twarz. I wygrać. Pytania, powiadasz... Dobrze. Ale nie próbujcie na nie żądać odpowiedzi, przynajmniej nie teraz. Ale popytać możemy. Ciekaw jestem, ile z tych zagadek próbowaliście już rozwiązywać samodzielnie. Najpierw wojsko. Co roku kilkudziesięciu chłopców idzie do wojska i nigdy żaden z nich nie wraca. Nigdy też nie pełnili służby na ulicach. Nikt ich więcej nie widział. Co się z nimi dzieje? Skąd z kolei wzięli się żołnierze gwardii. Choćby sierżant Furies? Przecież żadnego z nich nikt nie pamięta z cywila, z dzieciństwa. A powinniście. Miasto jest duże, ale nie tak bardzo, by nie znać jego mieszkańców. Przynajmniej z widzenia.

To prawda – szepnął Gydi. – Sam się...

Inomir machnięciem ręki przerwał mu natychmiast.

Potem! Następna sprawa: król. Czy ktoś kiedyś widział króla? Ilu było królów w historii miasta? Kiedy ostatnio był królewski pogrzeb i koronacja następcy?

Król jest zawsze.

Tak – zaśmiał się Inomir. – I myślę, że jest w moim wieku! Idźmy dalej. Kopalnia. Co się w niej wydobywa?

My na to mówimy „szklany grys”.

To diamenty. Wiem, że nie wiecie, co to znaczy, ale to zostawmy na potem. Na razie pytam tylko, do czego służy ten szklany grys? Kto i do czego stosuje go w mieście? Wydobywa się go bardzo dużo. Co się z nim dzieje, jeśli u nas nie ma zastosowania? Następna sprawa: owoce, warzywa, mięso. W mieście nie uprawia się roślin i nie hoduje się zwierząt.

My uprawiamy owoce i warzywa!

Owszem, ale wasz ogródek nie wystarcza nawet na potrzeby rodziny. Tak naprawdę kupujecie żywność na targu, wszyscy to robią. Skąd bierze się ta żywność?

Farmy na podmieściu – powiedział słabo Gydi.

Widziałeś je? Widziałeś kiedyś kogokolwiek z podmieścia? Czy któryś z was rozmawiał kiedyś z dostawcą żywności?

No, nie! – wykrzyknął Gydi. – Przecież codziennie spotykamy się z kupcami!

Ale oni tylko sprzedają, w sklepach lub na targu. Czy któryś z nich opowiadał o swoich wyjazdach? Zapewniam was, że żaden nie opuścił murów miasta. Żaden z nich nie widział na oczy ani jednego rolnika, który uprawia warzywa.

To prawda – zgodził się Vado. – Kupcy zostawiają zamówienia w kordegardzie i odbierają towar w magazynie przy bramie. Rozliczenia prowadzi wydział handlu w ratuszu. Wiem, bo mam wielu pacjentów wśród kupców – wyjaśnił, widząc zdziwioną minę Gydiego.

Teraz kilka słów o religii.

Tego nie godzi się podważać! – zaprotestował Gydi.

Cały ten znany wam świat trzeba podważyć, odwrócić i ustawić na swoim miejscu – zamruczał rozeźlony nagle Inomir. – Nasłuchaliście się dziś tyle herezji, że jeszcze kilka wam już nie zaszkodzi. Wracamy do wykładu z historii. Nowa cywilizacja naturalna, o tym już mówiłem. Niestety, nie wszyscy ją zaakceptowali. Co gorsze, było wśród nas kilku wybitnych ludzi. Ci ludzie dotarli do prywatnych zbiorów. Do dokumentacji i zachowanych eksponatów. Dotarli też do królewskich archiwów. Bo, widzicie, myśmy technikę zagłady odrzucili, ale nie zniszczyli. Tak powstała grapa, jak się potem okazało całkiem liczna grapa, wielbicieli myśli technicznej. Odtworzyli wiele starych urządzeń, niektóre uruchomili. Kto wie, może nawet wymyślili jakieś własne rozwiązania. Jedno z nich znacie. To centralne oświetlenie ulic i mieszkań. Zgodziliśmy się na to i na parę innych drobiazgów, bo płynęły z tego ewidentne korzyści. Zresztą zrobione zostały superzabezpieczenia. Ci ludzie nie poprzestali jednak na tym. Zawładnęła nimi idea zawładnięcia energią wzbudzaną sztucznie. Z tego zrobiła się nowa religia. Jej symbolem stało się czarne słońce.

Czerwone słońce – poprawił go Gydi.

Czarne, chłopcze. Czerwone słońce wschodu i zachodu jest tylko na użytek publiczny. Symbol przemian i stałości zarazem. Tak, znam Czerwoną Świętą Księgę. Tyle, że to kupa bzdur dla ubogich. Zresztą, Księga Prawdy to też kupa bzdur, ale tylko dla wtajemniczonych. Tych ludzi interesuje wiedza, której symbolem jest słońce o północy.

O północy nie ma słońca.

Jest, ale akurat po przeciwnej stronie kuli ziemskiej.

Nie twierdzisz chyba, że ziemia jest kulą? – zgorszył się Gydi.

Owszem jest. Uwierz, bo nie mam czasu ci tego udowadniać. W każdym razie słońce nocą nie znika. Słowo! Ono nadal jest i zachowuje całą swoją energię i jasność, choć my tego nie widzimy. Takich właśnie niewidzialnych, a nieograniczonych mocy szukają wyznawcy czarnego słońca.

Po co? – odezwał się Vado.

Chcą sięgnąć gwiazd.

To szaleństwo... – szepnął Gydi.

Technicznie nie. Ludzie latali już na Księżyc, a ich maszyny nawet dalej.

Gydi zaczął szeptać jakieś niezrozumiałe słowa protestu, ale Inomir machnął tylko ręką. Zwrócił się do Donvadona:

Rozumiesz teraz, że nie mogło być między nami zgody. Nie chcieliśmy odbudowy cywilizacji maszyn. A bez niej skonstruowanie latawców kosmicznych było niemożliwe. Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy. My rozwinęliśmy opiekę nad siłami naturalnymi. Człowiek jest częścią ziemskiej przyrody i całego kosmosu. Stamtąd czerpiemy siły i tam one wracają. Ludzie czarnego słońca sięgnęli jednak do pozanaturalnych źródeł mocy. Możecie to nazwać magią. A z połączenia magii i fascynacji techniką nie może wyjść nic dobrego. No i nie wyszło.

Czy... oni... swoje zwycięstwo zawdzięczają użyciu tej siły, która zniszczyła ziemię? – zapytał aż za spokojnie Vado.

Użyciu – potwierdził Inomir. – W bardzo ograniczonym i ściśle kontrolowanym zakresie. To było błyskawiczne zwycięstwo, a właściwie rzeź. Nie przeżył nikt. Miasto i świątynia po prostu zniknęły z powierzchni ziemi.

A ty jak to przeżyłeś? – zaatakował Gydi, który przestał już mamrotać i w bojowym nastroju przysłuchiwał się opowieści.

Nie było mnie tam, Gydieonie. Zapomniałeś lub nie słuchałeś zbyt uważnie. Siedmiu kapłanów ruszyło na bezdroża jeszcze przed bitwą. Ja swój kamień niosłem na wschód. Wtedy już zbliżałem się do tego miasta.

Inomir zamilkł, a żaden z chłopców nie rwał się do zadawania pytań. Gydi wprawdzie energicznie kręcił głową i co chwilę nabierał powietrza, ale nie odzywał się. W końcu Inomir przerwał tę napiętą ciszę.

I co powiecie?

Jeśli sytuacja wygląda tak, jak ją opisałeś, to praktycznie wszyscy jesteśmy trupami. Wprawdzie ty będziesz pierwszy, ale my też nie umkniemy śmierci. I zapewne tortur, jeśli złapiąnas żywych. Jeśli wszystko ma zostać tak, jak jest, to obecni władcy w żaden sposób nie mogą o nas zapomnieć. – Vado siedział w całkowitym bezruchu. Tylko lekkie ruchy ust dowodziły, że żyje, słyszy i mówi. Gydi przeciwnie, zupełnie nie mógł sobie znaleźć miejsca.

To, co opowiedziałeś, jest straszne! – wybuchnął w końcu. – Owszem, jest logiczne jest może nawet prawdopodobne, ale jeśli początek jest nieprawdą, to cała reszta jest bujdą. A ja w bujdy wciągnąć się nie dam!

Nie jesteśmy jeszcze trupami – powiedział łagodnie Inomir. – I mamy pewne szanse na przeżycie. Oczywiście, jeśli mi uwierzycie i zechcecie pomóc.

Zechcę pomóc, jeśli mnie przekonasz, że to wszystko ma sens! – nie ustępował Gydi.

W porządku, Gydi. Powiedz mi, czy kiedykolwiek robiliście z ojcem lampę stojącą o nodze z giętego drewna, w stylu secesyjnym, z podstawką na gazety i abażurem ze szkła witrażowego, zdobionego w typowe secesyjne ornamenty?

Nie rozumiem ani jednego słowa!

Wiem, więc chętnie te słowa powtórzę. A ty skupisz się i odpowiesz na moje pytanie: Czy potrafiłbyś wykonać taką lampę? Tylko skup się. Skoncentruj. Wytęż wszystkie swoje siły wewnętrzne. Myśl o drewnie, o pracy, o tym, co umiesz i co wiesz. Przywołaj stolarza, który w tobie jest. Proszę, Gydi, zrób to.

Znów zapadła cisza. Gydieon popatrzył niepewnie na Donvadona, ale nie doczekał się niczego, oprócz powolnego ruchu powiek. Tak. Przymknął oczy i spróbował się skoncentrować, tak jak to kiedyś ćwiczyli. Vado zawsze przykładał wielką wagę do koncentracji. Gydiemu nie wychodziło to za bardzo. Nawet w czasie trudnej pracy bardziej dawał się porywać zadaniu, niż nad nim panować. Teraz był napięty, wściekły i wystraszony zarazem. Nie najlepszy stan do skupiania uwagi na czymś, czego nie rozumiał. Cisza trwała. Inomir zamarł w bezruchu podobnym do tego, w jakim zastygł Vado. Gydi nagle od nich odpłynął. Na jego twarzy widać było zmieniające się uczucia. W końcu rozluźnił się, a potem wyraźnie uśmiechnął.

To piękne – powiedział nie otwierając oczu.

Przez chwilę jeszcze widać było, że nad czymś się zastanawia. Jakby rozważał problemy techniczne. W końcu otworzył oczy i powiedział energicznym, prawie normalnym tonem.

Bardzo trudna i bardzo piękna robota. Zupełnie nie wiem, co to są gazety, ale jestem w stanie wykonać taką lampę. Tylko tę podstawkę trzeba będzie zrobić inaczej. Taki blacik, na którym można postawić szklankę. Mógłby być intarsjowany w takie same wzory jak abażur. Piękne motywy.

Gydi urwał nagle i aż zakrył dłonią usta. Vado lekkim skrętem głowy w kierunku Gydiego i podniesieniem brwi udowodnił, że nadal funkcjonuje. Inomir chichotał cicho, ale bardzo serdecznie.

Co ja mówię? Co... skąd ja to wszystko wiem? Skąd te określenia?

Pamięć genetyczna, wspominałem wam o tym – wyjaśnił Inomir.

Chcesz powiedzieć, że dziedziczymy pamięć przodków? – zapytał uprzejmie Vado.

A niby czemu nie? Dziedziczymy cechy fizyczne, elementy psychiki, predyspozycje, talenty. Więc czemu nie pamięć? Geny nie giną przez pokolenia. Czy nie powinny zachowywać pamięci kolejnych swych nosicieli?

Jeśli tak jest, powinniśmy znać swoją historię. Na przykład tę, o której nam opowiadałeś.

To nie jest takie proste. Pamięć genetyczna nie jest częścią świadomości. Trzeba się nauczyć docierać do niej, choć czasem objawia się ona spontanicznie. W momentach kryzysowych nagle wiemy, co zrobić, znacie to uczucie, prawda? Ale tak naprawdę potrzebny jest długi, specjalistyczny trening. No i oczywiście, nagromadzenie energii.

Przecież ja przed chwilą... – zaczął Gydi, ale Inomir przerwał mu.

To był drobiazg. Jesteś w tej chwili w stanie silnego napięcia, a ten fragment przypomnianej wiedzy przodków, to naprawdę drobiazg. Okruch wiecznej pamięci minionych pokoleń. Sądzę, że gdybyście się skupili, potrafilibyście wydobyć z nieświadomości jeszcze kilka nieznanych prawd i faktów. Ale to na nic... Ludzkość zapomniała o pamięci genów wiele setek lat temu. Nie odrobicie tej straty w godzinę. Choć, jak powiedziałem, kilka rzeczy możemy zrobić jeszcze dzisiaj.

Inomir zamyślił się. Przez chwilę przyglądał się chłopcom z figlarnym, uśmiechem. Ale był poważny, okrutnie poważny.

Chcę wam coś zaproponować – powiedział w końcu. – Chcę żebyście spróbowali sięgnąć do swej pamięci genetycznej i powiedzieli mi, co wiecie o zapomnianym Bogu.

A nie możemy z pamięci odtworzyć wydarzeń, o których opowiadałeś? – Gydi wrócił do swojego pomysłu.

Spróbuj. Nie wróżę ci jednak sukcesu. Jeśli nie wiesz, czego szukać, nie znajdziesz zbyt wiele. Już to zadanie, które wam przedstawiłem jest wystarczająco trudne. Ale tu przynajmniej macie jakiś punkt wyjścia. Pojęcie zapomnianego Boga jest wam znane, choć nie wiecie, co się za nim kryje. Już sam dźwięk tych słów może być waszym przewodnikiem po ścieżkach nieświadomej pamięci. Tak... tego moglibyście spróbować. Na resztę przyjdzie jeszcze czas.

Spróbujemy po kolei – zdecydował Vado. – Najpierw ty, Gydi.

Dlaczego ja? – zaprotestował Gydieon.

Bo Vado chce mieć na mnie oko – zaśmiał się Inomir. – Naprawdę chcesz mnie zabić, Donvadonie?

Nie chcę – wzruszył ramionami Vado. – Jeśli jednak uznam to za nieuniknione...

I uważasz, że dasz mi radę? – nieco złośliwie spytał starzec.

Nie masz najmniejszych szans – zapewnił go Vado, znów tym niesamowicie spokojnym głosem.

Inomir przyjrzał mu się uważnie, ale nic nie powiedział. Vado przeczekał chwilę.

Nie znam twoich sztuczek i twoich możliwości – powiedział. – Ale wiem już, że przez moją barierę się nie przebijesz. Osłonię też Gydiego i zapewniam cię, umrzesz w chwili, gdy spróbujesz sięgnąć jego umysłu. Tyle jeszcze potrafię.

Wiem. I zrób, proszę, co uważasz za stosowne. Choć zapewniam cię, że nie ma takiej potrzeby. Wprawdzie umiesz już walczyć, lecz nie potrafisz jeszcze odróżniać wrogów od przyjaciół.

Ale szybko się uczę! Zaczynajmy... Gydi, idź na drugi koniec pokoju, w sam róg. Weź sobie krzesło i usiądź wygodnie. Inomirze, mam nadzieję, że dobrze ci za tym stołem?

Nieźle – mruknął starzec. – A ty staniesz pośrodku?

I będę cię pilnie obserwował. Powiedz teraz Gydiemu, co ma robić.

Inomir bezradnie wzruszył ramionami. Jeśli nawet postawa Donvadona uraziła go, nie dał tego po sobie poznać. W pewnym sensie całe to wystąpienie, choć całkowicie zbędne i bezsensowne, ułatwiało nawet sprawę. Postanowił się nie sprzeciwiać. Chłopcy najwyraźniej ufali sobie nawzajem. Gydi mógł poczuć się pewniej. Inomir odetchnął głęboko i skupił się wyłącznie na Gydieonie.

Kto opowiadał ci o zapomnianym Bogu? – zapytał łagodnym głosem.

No, wszyscy – bąknął Gydi. – To znaczy, w takich zwykłych rozmowach wśród przyjaciół.

Nie chodzi o to, kto używał tego pojęcia, tylko kto ci o zapomnianym Bogu opowiadał.

Gydi zadumał się.

Dziadek – powiedział cicho. Potem ożywił się. – A właściwie nasz pradziadek. Dziadek mojej mamy i ojca Vada. To znaczy ojciec ojca mamy i wujka... Pogubiłem się!

Wcale nie – uspokoił go Inomir. – Dokładnie wiem, o kogo ci chodzi. Sanodan Bobonita był wspaniałym człowiekiem. Pamiętam doskonale jego i jego dziadka. Szkoda, że wtedy nie potrafiłem docenić tej znajomości. Oni zresztą też nie! – zaśmiał się nagle. – Przypomnij sobie, co opowiadał ci dziadek.

Niewiele tego było – powiedział niepewnie Gydi. – Po prostu mówił, że kiedyś światem kierował Bóg, o którym zapomniano. Że był wielki i dobry, i że...

Zaczekaj – przerwał Inomir. – Nie opowiadaj nam tego. Przypomnij sobie dziadka. Skup się na tym. Myśl tylko o dziadku, o jego opowieściach. Zbierz siły tak jak wtedy, gdy projektowałeś tę niewyobrażalną lampę. Nie myśl o niczym innym. I daj się ponieść temu, co do ciebie przyjdzie.

Gydi grzecznie skinął głową i przymknął oczy. Inomir popatrzył na Donvadona, jakby spojrzeniem chciał powiedzieć: „Zrobiłem, co mogłem. Nie wiem, co z tego wyjdzie, ale sam widzisz, że nic nie kombinuję”. Vado bardzo uważnie obserwował Gydiego, ale widać było, że cała jego wewnętrzna siła skierowana jest nie na przyjaciela, tylko na starca. Tak naprawdę, to Inomir był w tym momencie pod lupą. Wiedział o tym zresztą znakomicie i zdawał się zupełnie tym nie przejmować. Spokojnie siedział i czekał. Cisza trwała, ale nikt nie szepnął słowa. Nikt nawet nie wykonał najdrobniejszego gestu. Żaden z nich nie liczył upływającego czasu.

Zdawało się, że Gydi całkowicie utracił kontakt z otaczającym go światem. Na jego twarzy malowały się kolejno najrozmaitsze uczucia. Od początkowego smutku i rozczulenia, przez różne fazy zaciekawienia, niedowierzania i fascynacji, aż po gigantyczne zdumienie. I z tym przeogromnym zdziwieniem na twarzy zerwał się nagle i zakrzyknął:

Nie było zapomnianego Boga!

Zdało się, że od Donvadona wionęło lodem, ale nie zdążył nawet drgnąć, gdy Gydi dopadł go i potrząsnął za ramiona. Był poruszony, ale na pewno świadomy.

Vado, on ma rację! Nie było zapomnianego Boga! Była tylko ziemia. Jest tylko ziemia! Żyjemy z ziemi, przez ziemię i dla ziemi. Ziemia żyje w nas, dla nas i przez nas. – Wyrecytował te słowa jak formułę modlitwy. – Ziemia, czyli wszechświat pod stopami. Jeśli szanujesz ziemię, szanujesz siebie, innych, cały kosmos i wszystkie siły, które znasz i o których nie masz pojęcia. Ziemia jest wszystkim, jest nami. Vado! Nie wiem skąd są te słowa, ale widziałem to.

Nagle odwrócił się do Inomira.

Widziałem cię! W białych szatach u podstawy kamiennej kuli. Było was sześciu. Dlaczego sześciu, a nie siedmiu? A potem widziałem cię na progu czarnej groty. Byłeś sam. Miałeś w ręku ogromny, pomarańczowy kamień.

Gydi uspokoił się, usiadł i zupełnie opadł z sił.

To było potwornie męczące – szepnął. – Za szybko, za mało i za dużo zarazem. Ale, Inomirze, wiem że to jest prawda. Chcę to lepiej poznać i zrozumieć.

Inomir spokojnie wstał, podszedł do Gydiego i położył mu ręce na głowie. Potem skinął na Donvadona.

Przyłącz się do nas medyku. Ten pacjent potrzebuje energii, a ja ciągle jeszcze nie jestem w pełni sił.

Vado bez słowa położył rękę na głowie przyjaciela i aż drgnął ze zdumienia. Poczuł tak wielką różnicę potencjałów, że natychmiast dołączył drugą dłoń. Strumień energii płynął od Inomira do Gydiego i zdawał się ginąć jak w studni bez dna.

Nie wiedziałem, że aż tak się wyczerpie – powiedział usprawiedliwiająco Inomir. – Czy wiesz chłopcze, że omal nie zginąłeś?

Poczułem się strasznie słaby i dlatego musiałem przerwać. Właściwie to samo się urwało.

I całe szczęście. Jeszcze chwila i nigdy nie dowiedzielibyśmy się, co zobaczyłeś. Mówiłem, że pamięć genetyczna to sprawa treningu i zasobów energii. Swoją drogą zaskoczyłeś mnie. Nigdy nie miałem pomarańczowego kamienia. To znaczy tego kamienia. Bo z pewnością był to wielki bursztyn.

Nigdy takiego przedtem nie widziałem. Bardzo piękny.

Bursztynem opiekował się Pierr d’Orange. Nie mogłeś go jednak widzieć przed jaskinią.

Widziałem! – obruszył się Gydi.

Inomir cofnął ręce i skinął, by Vado też się odsunął.

Chyba odzyskałeś już wystarczającą ilość energii – zakpił.

Gydi bojowo parsknął, więc starzec uspokajająco pomachał ręką.

Wierzę ci! Tylko czegoś nie rozumiem. Czekaj, niech pomyślę. To by oznaczało, że albo jesteś jasnowidzem, albo że któryś z waszych przodków spotkał Pierra d’Orange’a już po rewolcie czarnych słońc.

Nie słyszałem, by ktoś z naszych przodków opuszczał miasto – odezwał się Vado. – W ogóle nie słyszałem o żadnych podróżach. A swego czasu interesowałem się tym bardzo i przepytałem mnóstwo ludzi.

A tak! – zaśmiał się Inomir. – Pamiętam cię natrętny dzieciaku. Nawet mnie brałeś na spytki. Niestety, niewiele się dowiedziałeś, prawda?

Vado wzruszył ramionami.

Nikt nawet nie spowodował cienia podejrzeń czy domysłów. Śladu kłamstwa nie znalazłem. Ty też mówiłeś prawdę. Nikt nie opuszczał miasta.

Mówiłem prawdę na miarę swej ówczesnej świadomości, Donvadonie. Pamiętaj, żyłem tylko dniem dzisiejszym. Wczorajsza podróż już nie istniała, nie było jej.

Więc opuszczałeś miasto? – spytał Gydi.

Wielokrotnie – przyznał Inomir.

A inni?

Nie słyszałem o takich. Ale ty, Gydieonie, nie wyglądasz mi na jasnowidza. Znam się na tym. Scenę przed jaskinią musiał zobaczyć ktoś z twojej rodziny. Nie wiem, kto ani kiedy. Ale wychodzi na to, że wśród Moddów lub Bobonitów byli podróżnicy.

Co nam z tego wynika?

Wiele. Przede wszystkim jest nadzieja, że Pierr d’Orange przeżył i ma kamień. A ja wiem, gdzie go szukać.

Odnajdźmy go! – zakrzyknął Gydi.

Nie mamy innego wyjścia zapewnił go Inomir. – Trzeba wam jednak wiedzieć, że to daleka i trudna podróż. Najpierw muszę się spotkać z twoją matką, Gydieonie. Poczekamy do zmroku i ruszymy na spotkanie.

Zapadła cisza. Nie było już nic więcej do powiedzenia. Donvadon z pewnością nie zamierzał przepraszać ani o nic pytać. Gydi nadal zbierał siły, ale widać było, że ciekawość i niecierpliwość za chwilę pokona wszystko. Inomir widział, że żaden z chłopców nie ma już wątpliwości. Może potem zaczną pytać o dawny świat, ale już z innym nastawieniem. Starzec pokiwał głową. Dziwnych, lecz jakże odpowiednich kompanów przydzielił mu los w tak trudnej chwili. Tego, że nie był to ślepy traf, Inomir był zupełnie pewien. Kto wie, czy nie są najodpowiedniejszymi ludźmi na ziemi. Zwłaszcza ten milczący ponurak, ale i on nie może być zawsze smutny. Wszyscy się kiedyś śmieją. Zwykli ludzie, wojownicy, kapłani i królowie.

Do zmroku było jeszcze wiele godzin.

Może wody? – zaproponował głośno.

Zaśmiał się pełną piersią. Od niepamiętnych czasów nie było mu tak lekko na duszy.

Powoli zbliżał się wieczór, choć na ulicach było jeszcze widno. Wczesnym latem, a właściwie późną wiosną, zmrok nie zapadał szybko. Nie wiadomo, czy to noc zwlekała, czy też latarnie uliczne tak długo rozpraszały mrok i pobudzały ludzi do życia, że nie spoglądali oni zbyt często na pociemniałe już niebo. Wszędzie pełno było jeszcze przechodniów. Przed wolnym dniem miasto zawsze zasypiało wolniej, ale ten wieczór był szczególnie ożywiony. Było to jednak ożywienie chorobliwe. Pełne napięcia, nerwów, niepokoju, szeptów i urywanych, szybkich rozmów. To nie był leniwy sobotni wieczór spracowanych robotników, grających w karty z przyjaciółmi i popijających piwo przed wolnym dniem, szukających rozrywki i przygody młodzieńców, spragnionych uczuć i pełnych nadziei dziewcząt, przez chwilę rozluźnionych, plotkujących w wesołych grupkach żon, matek i babek oraz wszystkich dużych i małych dzieci. To był niekończący się wieczór wystraszonych ludzi.

Ulicami sunęły wojskowe patrole. Po kolorze munduru łatwo było poznać, że w każdym patrolu był jeden żołnierz z gwardii pałacowej. Gwardia pałacowa, ochrona Placu, pojawiła się w mieście. Dlaczego? Ciekawskie spojrzenia ścigały każdy przechodzący patrol, ale głowy gapiów opuszczały się lub odwracały szybko, jeśli tylko któryś z żołnierzy dłużej spojrzał na stojącą lub spacerującą grupkę. Choć wśród zwykłych gwardzistów rozpoznawano znajomych, nikomu nie przyszło do głowy zapraszać ich na piwo lub wypytywać o cokolwiek. Na widok munduru rozmowy cichły. To nie było normalne, ale też nienormalne było zachowanie żołnierzy.

Nikt nie potrafiłby zliczyć, ilu starców i młodzieńców tego dnia zostało nagle wyrwanych z domów i zgarniętych prosto z ulicy. Odprowadzano ich do kordegardy, gdzie znikali czasem na krótko, czasem na kilka godzin. Na pewno nie wszyscy stamtąd wrócili. I żaden z uwolnionych nie chciał, czy też nie potrafił opowiedzieć, gdzie był i co się z nim działo. Byli dziwni, oszołomieni. Zachowywali się tak, jakby nie pamiętali nic z wydarzeń dzisiejszego dnia. Czy to możliwe?

Na razie w ludziach dominowały ciekawość i strach. Żołnierze nigdy dotąd nie sprawiali specjalnych kłopotów. Nie interesowali się cywilami, a zwykli ludzie nie zajmowali się wojskiem. Gwardziści czasem złapali jakiegoś złodziejaszka, uspokoili jakąś burdę, czy sami nieco narozrabiali w karczmie. Mieli wprawdzie swoje sprawy z kupcami, ale przeciętnego człowieka to nie obchodziło. No, może widok sierżanta Furiesa powodował nawet u niewinnych nerwowe swędzenie skóry, ale był to raczej wynik wstrętnego charakteru sierżanta niż niechęci do gwardzistów. Tym bardziej nie wiedzieli, jak się zachować w nowej sytuacji. Jeśli żołnierze czuli się w niej niezręcznie, nie dawali tego po sobie poznać. Może ich zdaniem wszystko było jak trzeba, a może to te płonące oczy „pałacowych” wzbudzały w nich karność, spokój i zdecydowanie.

Właśnie jeden z patroli złapał kolejnego starca. Gwardziści pochwycili go i na milczący rozkaz pałacowego ruszyli w kierunku kordegardy. Nikt nie zaprotestował, nikt nie powiedział nawet jednego słowa, ale uważny obserwator zauważyłby jak wielu, bardzo wielu ludzi nieświadomie zaciska pięści.

Coś odmieniło miasto.


W królewskiej bibliotece panowała ciemność i cisza. Nie było też żadnego ruchu w pobliskich korytarzach należących do kapłańskiej szkoły, ale o tej porze nie było to niczym niezwykłym. Cisza panowała również piętro niżej. A to już nie było normalne. Zazwyczaj pełne gwaru komnaty kapłanów i wyższych rangą dworzan, stały teraz puste. Nawet w kaplicy słońca nie było nikogo.

Pałac był jednak pełen ludzi, choć ich podniesione głosy nie dobiegały na wyższe piętra. Tego wieczoru życie w pałacu koncentrowało się na parterze i w podziemiach. Wszyscy kapłani, którzy przecież byli zarazem żołnierzami króla, zostali postawieni w stan gotowości. Kolejne patrole ciągle wychodziły w miasto, poprzednie wracały. Czasem prowadzono jeńców, których natychmiast brano na przesłuchania. Ogromna sień u wylotu podziemnego korytarza, prowadzącego od kordegardy, przypominała mrowisko. W niby bezładnej bieganinie dało się jednak zauważyć wyraźne prawidłowości. W tym kłębiącym się tłumie nie było ludzi chodzących bez celu. Na każdej twarzy i we wszystkich ruchach widać było zdecydowanie. Czasem ludzie wpadali na siebie lub ustępowali sobie miejsca, ale nawet w takich momentach nie było w nich wahania. Hierarchia ściśle określała, kto komu i kiedy winien ustąpić. Każdy wiedział, co ma robić i szedł wyraźnie po własnej, z góry określonej drodze. We wszystkie strony sunęły niekończące się korowody ludzi. Były jednak drzwi, które wszyscy omijali. Nikt się nawet do nich nie zbliżał.

Nahadan VI, arcykapłan boga słońca, król Szarego Miasta, jeden z ostatnich nieśmiertelnych, nie wyglądał w tej chwili na władcę dusz, absolutnego pana życia i śmierci tysięcy poddanych. Na drewnianym fotelu o bardzo wysokim oparciu siedział bezwładnie mały, stary człowiek. Dłonie, kurczowo zaciśnięte na oparciach fotela, były pomarszczone i pokryte brązowymi plamami. Mętne oczy wysuszonego staruszka wpatrywały się bezmyślnie w leżące opodal drzwi ciało w łachmanach. Zakrwawiony starzec próbował się podnieść, ale nie miał na to siły. Żył, ale nie był tego świadom. Właściwie nie był pobity ani poraniony. Był po prostu pozbawiony sił. I myśli. Tortury Nahadana zazwyczaj nie dręczyły zbytnio ciała ofiary. Krwotok z nosa był tylko nieistotnym skutkiem ubocznym. Spustoszenie zostało dokonane w umyśle. Ten człowiek nigdy już nie będzie człowiekiem.

Nahadan westchnął ciężko. Rzeczywiście, poczuł się w tej chwili bardzo stary, słaby i okrutnie zmęczony. Bezradnym ruchem zasłonił twarz. U postronnego obserwatora widok załamanego władcy wzbudziłby współczucie. Byłaby to z pewnością ostatnia myśl takiego nieostrożnego widza.

Nahadan nie był załamany. Był wściekły. Wprawdzie i ten stan był mu w zasadzie obcy, ale w tej chwili arcykapłan nie panował nad emocjami. Zacisnął kurczowo ręce na oparciach fotela i z nienawiścią wbił wzrok w oczy leżącego. Gdyby ten nieszczęśnik miał choć okruch świadomości, umarłby ze strachu. W niewidzących świata oczach odbijało się tylko cierpienie. Nahadan gwałtownym ruchem poderwał lewą rękę. Z wyciągniętej dłoni wytrysnął strumień energii i uderzył w twarz ofiary. To był koniec. Król popatrzył na trupa i poczuł, że się uspokaja. Zły był nadal, ale z powrotem stawał się zimnym jak głaz, zorganizowanym i wszechwładnym Nahadanem VI. Odruchowo uderzył jeszcze otwartą dłonią w poręcz fotela. Wstał. Podszedł do drugich drzwi i zawołał.

Zabierzcie go stąd.

Małe wewnętrzne drzwi otwarły się natychmiast. Dwóch kapłanów bez słowa podeszło do leżącego ciała. Sprawnie chwycili nieboszczyka za ręce i nogi, po czym nie spoglądając na króla pospiesznie zawrócili.

On nie żyje – powiedział Nahadan.

Kapłani zatrzymali się. Żaden z nich nie odważył się spojrzeć na władcę. Byli to najstarsi rangą, najbardziej wtajemniczeni magowie, elita królewskiego dworu. Dziś pracowali jako pomocnicy. Wprowadzali pojmanych, wynosili ciała. Nie zadawali pytań. Nie dziwili się niczemu. W tym, co robili, nie widzieli nic niewłaściwego. Teraz czekali na słowa króla.

Zabijcie pozostałych.

Jeśli ten wielki akt łaski zdziwił ich, nie dali nic po sobie poznać. Bez słowa odwrócili się i zniknęli za niewielkimi drzwiami.

On żyje – syknął z nienawiścią władca. – Przez tyle lat myślałem, że problem zniknął. A on wciąż żyje! W takim razie, ciekawe, ilu ich zostało.

Nahadan otworzył szeroko usta, z których nie wydobył się żaden głos, ale w sąsiednich komnatach specjalnie uwarunkowani adiutanci usłyszeli ultradźwiękowe wezwanie. Jeden z nich spojrzał bezradnie na kolegów. Wziął teczkę z raportami z pozostałych miast i posłusznie ruszył do drzwi.


Wychodzimy – powiedział Inomir. Raz jeszcze obejrzał całe pomieszczenie. Nie wiadomo, czy była to ostrożność, czy pożegnanie z zakamarkami własnej historii.

Na dworze było już zupełnie ciemno. „Małe słońca” – kule sztucznego, żółtego światła, rozmieszczone na rogach ulic rozjaśniały mrok. Dzisiejszej nocy, po niezwykle ożywionym wieczorze, miasto nagle zamarło. Trzy cienie przywarły do ściany i zaczęły powoli poruszać się w kierunku najbliższej przecznicy.

Co się stało? – wyszeptał Gydieon. – Czemu jest tak pusto?

Ciii – uciszył go Vado.

Gdzie my jesteśmy? – szeptał jeszcze z rozpędu Gydi.

Na skraju dzielnicy willowej – powiedział cicho Inomir. – Nahadan szaleje. Cisza i ostrożność! Nikt nie może nas zobaczyć.

Skinął ręką i ruszył przodem. Chłopcy poszli za nim. Spięci i czujni przemykali się pod ścianami. Inomir prowadził ich przez krzaki, nieznane dziury w płotach, dziwne przejścia na tyłach podwórek. Raz jeden usłyszeli stukot żołnierskich butów. Na pustych ulicach rozbrzmiewał jak odgłos burzy. Na szczęście przeszli bokiem. Nawet nie zobaczyli patrolu, ukryci w cieniu za rogiem domu. W końcu zatrzymali się, a Gydi aż sapnął ze zdziwienia. Znajdowali się na tyłach ogrodu sąsiadów. Tu już byli na własnym terenie, znali przecież od dziecka okoliczne chaszcze, kryjówki i tajne przejścia między posesjami. Gydi wskazał ręką w kierunku domu Donvadona, a Inomir potwierdził wybór drogi. Na czoło wysunął się Gydieon. Nie minęło kilka chwil, a już stali na ganku. Inomir skinął głową w kierunku wejścia. Vado delikatnie nacisnął klamkę i wślizgnęli się do ciemnej sieni.

Nie zapalając światła zamknęli starannie drzwi wejściowe. Sień oświetlał tylko blask spod drzwi jednego pokoju. Vado otworzył je i stanęli w progu. Przez chwilę byli oślepieni zbyt jasnym dla ich oczu światłem. Dwie kobiety odwróciły się w kierunku wejścia i zamarły w bezruchu. Ich twarze wyglądały jak maski, na których wyryto najsilniejsze uczucia. Vado zrobił krok i niesamowite napięcie pękło. Matki rzuciły się tulić i witać swoich synów. Nikt nie powiedział ani słowa, ale rozpaczliwe uściski mówiły więcej niż łzy i okrzyki radości. W końcu matka Donvadona osunęła się na krzesło i nie wypuszczając z dłoni ręki syna, powiedziała cicho.

Myślałam, że nie żyjesz... Choć nie czułam, żebyś odszedł... Vado, syneczku...

Nic mi nie jest, mamo – powiedział Donvadon.

Myśleliśmy, że zginęliście w domu kawalerów – powiedziała matka Gydieona, która bez przerwy odgarniała włosy z twarzy syna. Gydi czuł się jak małe dziecko. Nie wiedział, czy wyrwać się z uścisku matki, czy poddać się pieszczocie, która – choć niespodziewana i taka dziecinna – nagle wydała mu się najważniejsza na świecie.

Nie byliśmy tam – zaczął niepewnie.

Coś się stało w domu kawalerów? – zapytał Vado.

Zapadł się pod ziemię. Właśnie wtedy, gdy miałeś tam być, synku.

Vado nagle poczuł, że coś ściska go za gardło. Bogowie! Matka myślała, że zginęli pod gruzami! Nie był w stanie nic powiedzieć. Przytulił się tylko do niej tak mocno, jak wtedy, gdy przybiegł do sypialni rodziców wystraszony wielkim, ciemnym kształtem wychodzącym zza szafy. Ten czarny cień, to był płaszcz ojca powieszony na drzwiach. Miał wtedy może pięć lat.

Mamo, nic się nie stało. Wcale nas tam nie było! My o niczym nie wiedzieliśmy – zaczął gwałtownie Gydi, ale zaraz ucichł. Nie miał więcej dobrych nowin. W ogóle nie wiedział, już co mówić.

Gdzie wyście byli? Dlaczego tak długo nie wracaliście? Matka Gydiego wyrzucając z siebie te słowa już wiedziała, że coś jest bardzo nie w porządku. Zapadła cisza, a obie kobiety przeniosły wzrok na Inomira, który bez słowa cały czas stał w progu.

To Inomir! – powiedział Vado. – Byliśmy z nim.

Matka Donvadona podeszła do gościa i ruchem ręki zaprosiła go do stołu. Inomir skłonił się i głębokim głosem powiedział:

Gościna w domu Bobonitów jest łaską dla wędrowca.

Kobiety spojrzały po sobie z nagłym przestrachem i zrozumieniem. Matka Gydiego uważnie spojrzała w oczy gościa i obcym głosem wygłosiła słowa powitania.

Kapłani ziemi wszędzie są u siebie.

A potem zmieniając rytuał dodała:

Króla już nie ma, ale w jego służbie przyjmij wszystko, co mamy, panie.

Pragrad – wyszeptała matka Donvadona.

Inomir – sprostował Vado.

Pragrad – poprawiła go matka. – Tenktóryżyje. Synu, schyl czoło przed ostatnim kapłanem ziemi.

Inomir podniósł dłoń i uśmiechnął się.

Wystarczy Inomir – powiedział. – Chłopcy wiedzą, kim jestem. A Vado nie musi przede mną chylić czoła. Wiesz o tym.

Matka Donvadona skuliła się lekko, ale zaraz podniosła głowę i bardzo spokojnie zapytała:

Czy właśnie on musi ożywiać legendę?

Legenda nigdy nie umarła – odparł Inomir. – A rzeczywistość dogoniła twego syna i teraz ona jego ożywia. Kiedyś nadejdzie czas, że on będzie kształtował ją. Musimy porozmawiać i będzie to trudna rozmowa. Wiem jednak, że jesteście do niej przygotowane. Zniosłyście śmierć i odrodzenie swoich synów bez jednej łzy.

Kobiety Bobonitów wypłakały łzy sto pokoleń temu – powiedziała z gorzką dumą matka Gydiego.

Gellia Bobonitka, żona Goniha i jego siostra Rewina Modda... Królowie nie umarli dopóty, dopóki żyjąBobonici!

Co wam grozi? – zapytała matka Donvadona spokojnie, ale z obawą przebijającą przez narzuconą sobie dyscyplinę.

Śmierć. Najstraszniejsza z możliwych. Ale nie tu i nie teraz. Wiedzą o wrogu, ale nie wiedzą kto i gdzie. Ani mnie, ani chłopców nikt bezpośrednio nie kojarzy z tym, co się stało. Oni zresztą zginęli w domu kawalerów, a do mnie, włóczęgi i żebraka, nie tak łatwo dotrzeć. Jeśli nam pomożecie, nic nam grozić nie będzie. Aż do powrotu.

A co się właściwie wydarzyło? – spytała pani Modda.

Chwileczkę – przerwała matka Donvadona. – Jesteście na pewno głodni. Vado, pomóż mi w kuchni. Losu nie odmienimy, a długa opowieść może zaczekać do kolacji. Jedzenie skutecznie osłabia strach – uśmiechnęła się słabo.

Była to najdziwniejsza kolacja w życiu Vado i Gydiego. Właściwie była to narada wojenna. Chłopcy nagle zobaczyli swoje matki w zupełnie innym świetle. Kochane, zabiegane mateczki wiedziały o sprawach, o których oni nie mieli bladego pojęcia. Prowadziły dyskusję jak mężowie stanu i jak generałowie rozważały kolejne posunięcia. Chłopców nikt nie pytał o zdanie, więc siedzieli cicho i starali sięjedynie jak najwięcej zrozumieć i zapamiętać. Zwłaszcza Vado jadł mało, słuchał zachłannie i najwyraźniej wyciągał wnioski. Mimo że coś mu w tych wnioskach nie pasowało, zachował milczenie.

Pozbierajmy to wszystko – powiedziała w końcu Rewina Modda. – Nie wiemy jakim cudem, ale odbyły się dwie Wielkie Czakry. To wzbudziło podejrzenia Nahadana. Zaczął aresztowania starców.

Widać i do niego dotarła legenda o Pragradzie – uśmiechnęła się pani Gellia.

Zapewniam cię, że zna ją na pamięć. Ze znacznie większą ilością szczegółów niż ty i ja – powiedział poważnie Inomir.

Starzec i chłopiec, może dwóch chłopców... stawili opór patrolowi... – ciągnęła matka Gydiego. Nie potrafiła nazwać tego wprost. Bobonici, a tym bardziej Moddowie nie zabijali dotąd. – Będą szukać wśród starych i młodych. W końcu nie doliczą się ciebie i naszych chłopców.

Mogą oskarżyć kogoś niewinnego! – wyrwał się Gydi.

Mogą uwięzić i umęczyć bardzo wielu, ale nie oskarżą – zapewnił go ponuro Inomir. – Nahadan jak nikt na świecie potrafi wyciągnąć z ludzi prawdę.

I dlatego nie mogłeś wpaść im w ręce – oświadczył nagle Vado. – I dlatego nikt z nas nie może teraz wpaść w ich ręce – uściślił Inomir.

A mama i ciocia!? – zaniepokoił się Gydi. – Gdy my odejdziemy...

Prawdopodobnie wezmą was pod obserwację – zwrócił się do kobiet Inomir. – Nie sądzę, żeby was nękali. W końcu chłopcy zginęli, a nie było dowodu, że któryś z nich był w coś zamieszany. Może przesłucha was kapitan gwardii, a może tylko będą się wam przyglądać. Nie sądzę abyście dostąpiły zaszczytu oglądania oblicza samego Nahadana – uśmiechnął się gorzko.

Nigdy żadna z nas nie stanie przed Nahadanem – powiedziała poważnie pani Modda. – Zapewniam cię.

Chłopcy, którzy zrozumieli te słowa, aż podskoczyli na krzesłach. Inomir natychmiast ich wyciszył.

Nie sądzę, żeby waszym matkom coś groziło. Zresztą, gdyby panie poszły z nami, co stałoby się z resztą twej rodziny Gydi? Musicie zostać – zwrócił się do kobiet.

Oczywiście – potwierdziła pani Rewina. – Nie martw się synu. Zrozpaczonych matek nie ciąga się po kazamatach. Zresztą, za co?

Pomyślmy o was. Jeszcze tej nocy musicie opuścić miasto. I trzeba to zrobić tak, żeby nikt tego nie zauważył. Nie chodzi o wygrane bitwy, synkowie, tylko o to, że jeśli was nie widać, to was nie ma. Nie żyjecie... To wasz jedyny atut!

Gydi ze zdumieniem patrzył na matkę. Idąc tu bał się jej szlochów i błagań, a przede wszystkim samego rozstania. A matka, jakby wiedząc o wszystkim, uśmiechnęła się smutno.

Bardzo cię kocham, synku. I zrobię wszystko, żebyś przeżył. A jedyne, co teraz mogę zrobić, to właśnie to, co robię. Gellio – powiedziała – chyba właśnie na ten dzień czekały kobiety Bobonitów od tysiąca lat. Miałam nadzieję, że nie nadejdzie w tym właśnie pokoleniu. No, cóż... Jakoś z tym musimy żyć.

Zawsze się bałam, że to będzie on – powiedziała nieobecnym głosem matka Donvadona. – I ciągle wierzyłam, że jeszcze nie. Może któryś z prawnuków, za sto lat. Gonihu! Czy zdążyłeś?

Zdążył – powiedział spokojnym głosem Inomir. – Młody Donvadon wie i umie wszystko, co zachowało się w rodzie Bobonitów. Może nawet więcej – dodał tajemniczo.

Miałeś być medykiem, synu...

Donvadon nie zdążył odpowiedzieć. Zresztą, sam nie wiedział, co miałby rzec.

Inomir zamknął chwilę rozważań i smutków.

Wyjdziemy przez kopalnię.

Nie ma dojścia do szklanego grysu! – zaprotestował żarliwie Gydi.

Inomir uśmiechnął się lekko.

Szukałeś, prawda?

Wszyscy szukali! Od takiego – Gydi pokazał dłonią od jakiego wieku poszukiwał przejścia do tajemnej kopalni. – Nie ma dojścia, poza wejściem głównym. Tamtędy chyba nie wejdziemy?

Nie ma... – powtórzył Inomir. A potem znów się uśmiechnął. – Chyba, że z jednego takiego korytarza, który zwiedziłeś zaledwie w małej części. Trzy, cztery wejścia przypominają mi się dokładnie. Kilku następnych musiałbym trochę poszukać... Jakoś tam wejdziemy! – oświadczył radośnie.

I wyjdziemy daleko poza miastem – ni to spytał, ni to oświadczył Donvadon.

Daleko – potwierdził starzec. – Może nie tyle daleko, ile poza zasięgiem strażników na basztach i patroli gwardii.

Gwardia wychodzi poza miasto? – zdziwił się Gydi.

Wyjeżdża – sprecyzował Inomir. – Konno. My też będziemy musieli zdobyć konie. Czeka nas daleka droga. Chyba powinniście się szybko wyszykować. Im szybciej ruszymy, tym lepiej.

Kobiety popatrzyły na siebie trochę smutno i ruszyły w kierunku kuchni.

Posiedźcie tu, my przygotujemy, co trzeba.

Mamo... – odezwał się Gydi.

Spokojnie synku. Nikt mnie nie zauważy. Wszyscy na pewno śpią. Wiesz, tak bym chciała powiedzieć wszystkim, że żyjesz. Nie – potrząsnęła głową. – Nie obawiaj się. Nie powiem nikomu. A twój wyjazd napełnia mnie takim przerażeniem, że przynajmniej nie będę musiała udawać smutku. – Uśmiechnęła się gorzko.

Wrócę – zapewnił ją Gydi.

Wiem. Tylko co będzie potem?

Kobiety wyszły, a w pokoju zapadło pełne napięcia milczenie.

Jeśli nie wyjedziemy, nie mamy żadnych szans – powiedział Inomir.

Ale co właściwie mamy zrobić? – zapytał Vado. – Jeśli nawet znajdziemy kamień, co potem?

Ty mi powiesz, Donvadonie – Inomir skłonił głowę przed chłopcem.

Zupełnie bez sensu”, pomyślał Gydi.

Matka Donvadona zaczęła krzątać się po kuchni i spiżarni. Wyciągnęła też trochę ubrań z rzadko otwieranej skrzyni w dawnym gabinecie Goniha. Gruby wełniany sweter, skórzane spodnie i kurtka, wysokie buty na solidnej podeszwie – to nie były stroje używane na co dzień. Nie wiadomo nawet skąd się te rzeczy wzięły, kto i kiedy ostatnio je nosił. Matka westchnęła ciężko. Dorzuciła jeszcze kilka koszul, wełniane skarpety i trochę bielizny z dziwnego, delikatnego materiału. Wiedziała, w co ubrać i jak przygotować wędrowca. W oddzielnym worku zaczęła gromadzić żywność. Jedynym frykasem było kilka jabłek położonych na wierzchu. Pod spodem tylko niepsujące się, pożywne jedzenie. Przede wszystkim suszone mięso, fasola i suchary. Worek zrobił się ciężki.

Matka Gydiego jak cień przemknęła przez podwórka i bezszelestnie wkradła się do własnego domu. Nie szukała niczego w kuchni ani w pokoju syna. Zeszła do piwnicy. Tam przesunęła wielki kosz, wsunęła rękę za wmurowany zdawało się w ścianę regał, a ten uchylił się ukazując niewidoczne drzwi. Pani Modda zeszła schodami do piwniczki. Nikt nie wiedział o jej istnieniu. Stanęła w progu, zapaliła żółte światło i w zadumie popatrzyła na skrzynie i regały. Odzież podróżna, zbroje, broń, jakieś księgi i mnóstwo innych, dziwnych przedmiotów. Dziwna kolekcja jak na dom cieśli. Zupełnie odpowiednia dla domu Bobonitki. Drgnęła, gdy poczuła na ramieniu dotknięcie, ale nie zdążyła zareagować, gdy usłyszała spokojny głos:

Moja czarownica...

Woyeon Modda stał za nią i uśmiechał się bardzo, bardzo smutno. Przylgnęła do niego, a on, ogromne chłopisko o ciężkich i wielkich dłoniach, delikatnie gładził japo włosach. – Wiedziałeś...

To przecież mój dom – powiedział łagodnie. – Ale rozumiem, że czarownice muszą mieć swoje sekrety.

Pomóż mi poprosiła. – Ale potem musisz zostać... Ja zaraz wrócę!

Nie wiem, w co wplątał się nasz syn, ale wierzę, że nie zrobił nic złego. Będę go chronił bardziej niż własne życie.

Dla niego ochronąjest milczenie.

Więc będziemy milczeć. Aż wróci – dodał z nadzieją i pytaniem w głosie.

O nic nie pytaj. Chłopcy żyją, ale muszą zniknąć. Nie zrobili nic złego. Choć czasem śmierć jest karą za dobre uczynki.

Wrócą, tylko musimy poczekać.

Najpierw musimy ich wyprawić. Z tamtej skrzyni wybierz jakąś kolczugę. Ubrania są tam. Wybierz dobre buty.

Revina Modda podeszła do podłużnej skrzyni ukrytej głęboko w kącie. W skomplikowany sposób manipulowała chwilę przy dziwnym zamku, a potem podniosła wieko. Otworzyło się lekko, bez jednego dźwięku. W środku leżały szmaty. Pozwijane, poskręcane w podłużne zawiniątka wypełniały kufer aż po brzegi. Zaczęła po kolei wyjmować je i ostrożnie odkładać na bok.

Woyeon, który zdążył już skompletować całkiem dobry zestaw odzieży podróżnej, podszedł do żony i zaczął jej pomagać. Poczuł ciężar i dziwny, twardy kształt pod materiałem. Rozwinął jeden z tobołków. Przez chwilę uważnie oglądał przedmiot, który znalazł się w jego dłoniach.

A więc tak wygląda karabin? – powiedział cicho. Spojrzał uważnie na żonę, ale Revina tylko skinęła głową i nie przerwała pracy. Woyeon odłożył broń i wyciągnął ręce po następne pakunki.

Chcesz im dać coś takiego?

Nie, mam do tego bardzo niewiele naboi. Jak się skończą, nie będą mieli skąd wziąć więcej. A bez naboi karabin jest tylko ciężkim kawałkiem złomu, który bardzo przeszkadza w podróży. Gydieon dostanie szablę.

Umiesz z tego strzelać? – Woyeon nie mógł oderwać oczu od strzelby.

Zdziwisz się, ale tak.

Nie dziwię się – uśmiechnął się smutno. – Nauczysz mnie?

Tak – powiedziała nieobecnym głosem.

Cały jej świat rozbił się na drobne kawałki, które wirując w jej głowie zaczęły układać się w nową rzeczywistość, do jakiej całe życie była przygotowywana, ale którą traktowała zawsze jako tajną, rodową legendę.

Doszła już do dna, ale nie zainteresowała się żadnym z wyjętych zawiniątek. Pochyliła się głęboko nad skrzynią. Deski zaskrzypiały i dno otworzyło się jak dwuskrzydłowa brama. Pod kufrem była jeszcze skrytka i to jej zawartość interesowała Revinę. Wyjęła ze środka długi przedmiot w pokrowcu z czarnego jedwabiu i przyciskając go do piersi wyprostowała się.

To jest broń naszego syna – powiedziała. Woyeon wyciągnął rękę, ale Revina pokręciła głową.

Nie, Woy, nie teraz. Zobaczysz jąu boku naszego syna, gdy wróci. Przez chwilę, w milczeniu, patrzyli na siebie w najwyższym napięciu. Znali wszystkie swoje pytania, choć nie znali najważniejszej odpowiedzi. W końcu pani Modda delikatnie dotknęła dłoni męża i poprosiła:

Ja zaraz wrócę, poukładaj wszystko, dobrze?


Milczenie trwało już zbyt długo. Wszystkie podróżne worki zostały spakowane i teraz stały grzecznie w szeregu przy drzwiach. Uciekinierzy byli przebrani w podróżne stroje, a matki powiedziały już wszystkie słowa, które matki zawsze mówią do synów ruszających na wojnę. Ktoś w końcu powinien powiedzieć „do widzenia”. Inomir ciężko westchnął, gotów wziąć to na siebie, gdy matka Gydiego nagle podniosła się z krzesła i szybkim krokiem ruszyła do drzwi. Wróciła chwilę potem. W ręku trzymała długi, czarny worek. Otworzyła go i wyjęła ze środka szablę w srebrnej pochwie. Podeszła do syna i podała mu ją na wyciągniętych dłoniach.

-Weźpowiedziała silnym głosem. – Nośjąi nie wahaj się użyć, jeśli zajdzie potrzeba. Noś jądumnie. Dostałam jąod mego dziadka. W dniu ślubu. Jako broń dla mego syna. To szabla Bobonitów.

Janie...

Jesteś synem Moddy, wnukiem Bobonity. Kobiety w naszym rodzie przekazują wiedzę, mężczyźni Bobonitów sztukę, wnukowie po kądzieli otrzymują broń.

Gydieon niepewnie wyciągnął ręce i przyjął szablę. Widać było, że nie wie, co z nią robić, ale gdy poczuł ją w dłoniach, wróciła mu fantazja. Być może w żyłach cieśli zburzyła się teraz krew starych wojowników. Z zapałem obrócił się do przyjaciela.

Vado! A ty?

Ja nie potrzebuję broni – powiedział cicho Donvadon.

Nie martw się, miecz Donvadona znajdzie się na czas – powiedział równocześnie Inomir.

Nie potrzebuję miecza – powtórzył Vado. – Nie będę go nosił.

To prawda – potwierdził Inomir – ale zapewniam cię, potrafisz go użyć. I boję się, że będziesz musiał. Chodźmy już – dodał szorstko.

Schowaj szablę do pokrowca!

Inomir dwornie ucałował dłonie obu kobiet, wziął swój tobołek i wyszedł za drzwi nie czekając na ostatnie pożegnania.

Miasto spało. Noc była ciemna, bez księżyca. Do świtu zostało jeszcze wiele godzin. Większe ulice rozświetlały złociste kule i tam nie było widać wiszącego nad miastem czarnego nieba. W bocznych zakamarkach, gdzie blask narożnych latarni kończył się po kilku krokach, mrok przygniatał wszystko. W nocnej ciszy szczególnie głośno i ostro słychać było stukot podkutych butów wędrujących ulicami patroli. Na szczęście dzielni żołnierze króla nie zaglądali do ciemnych kątów. Wędrowali środkiem oświetlonych ulic, trzymając się z dala od bram i zaułków. Szli miarowym krokiem, nie rozglądając się zanadto na boki. Chyba nie słyszeli nic prócz odgłosu własnych butów i nie widzieli niczego oprócz pleców swoich kolegów.

Ten jednostajny dźwięk kroków przykuł uwagę zaczytanego po uszy starego bibliotekarza. Opiekun księgozbioru przez chwilę wpatrywał się w okno nie mogąc rozpoznać hałasu, który oderwał go od lektury. W końcu zrozumiał. Zadrżał, skulił się lekko, po czym szczelniej owinął się kocem i jak najszybciej powrócił do białej księgi rozłożonej na podręcznym stoliku przy swoim łóżku. Jego cicha cela nie była już bezpiecznym schronieniem. Tylko w księgach istniała jeszcze nadzieja i szansa na zbawienie. Może tylko siebie, a może też całego zagubionego świata.


W rytm gwardyjskich butów Nahadan VI stukał palcami w szybę. Stał przy oknie i wpatrywał się w noc. Wyglądał jakby widział wszystko na wskroś, przez ciemność i mury. Wiedział dobrze, co oznacza równomierny rytm kroków. Jego żołnierze nie przykładali się zanadto do nocnych obowiązków, ale Nahadan nie wymagał dziś tego od nich. Nie znajdą tej nocy nikogo, ale też nikogo nie mieli szukać. Mają tylko szerzyć strach, a ten cel znakomicie realizują. Jeśli kapłan kamieni żyje, mieszkańcy miasta sami wydadzą go żołnierzom. Jeśli nie jutro, to za tydzień. I bardzo będą grzeczni i mili. Spokojny żywot to stan, do którego najdalej po kilku dniach już będą tęsknić.

Nahadan odwrócił się od okna i z zadowoleniem podszedł do szerokiego łoża. Kuliły się na nim dwie młode, może szesnastoletnie dziewczyny. Na ich twarzach malował się szacunek, uwielbienie i strach. Były specjalnie wychowane w oficynach pałacu. Nahadan uśmiechnął się. Podtrzymywanie kapłańskiego stanu to obowiązek i przyjemność króla. W końcu to tylko dzięki niemu w pałacu rodzili się mężczyźni.


Stukot buciorów przybliżał się i oddalał, a trzech uciekinierów szybko przyzwyczaiło się do tego rytmu. Przemykali bocznymi uliczkami, a kiedy patrol był już zbyt blisko, po prostu przystawali w cieniu i spokojnie czekali, aż odejdzie. Dotarcie do znanego korytarza nie zajęło im zbyt wiele czasu. Nie przystanęli jednak obok drzwi do tajemnej komnaty. Inomir prowadził ich dalej.

Nie ma tam nic, czego byśmy teraz potrzebowali – powiedział. – A te skromne zapasy niech czekają na okazję, gdy będą naprawdę niezbędne.

Wkrótce wygodny chodnik skończył się i zaczęli schodzić do miejskich kanałów. Smród był porażający, ale Inomir lekceważył go tak dalece, że chłopcom wręcz nie wypadało narzekać. Inomir z worka wyciągnął przenośną lampę, która skutecznie odstraszała szczury, a nosy wkrótce przywykły do intensywnej woni. Tak naprawdę, najbardziej dokuczał im chlupot w butach. Jakiś czas szli kanałem burzowym, potem skręcali w boczne, coraz węższe chodniki. W końcu, w ślepym zaułku, gdzie bez mała musieli pełzać na czworakach, Inomir zaczął wykonywać dziwne sztuczki palcami na oślizłej, zmurszałej ścianie. Dłubał w niej tak długo, że Gydi aż zaczął rzucać porozumiewawcze i wątpiące spojrzenia do Donvadona. W końcu coś się poruszyło. Kilka kamieni odsunęło się ukazując czarną dziurę. Inomir nacisnął na kamienie pod otworem. Ukryte drzwi skrzypnęły i do końca odsłoniły wąskie przejście. Weszli na teren kopalni. Inomir starannie zamknął za sobą ruchomą ściankę.

Początkowo nic się nie zmieniło. Tyle, że ubywało wody pod nogami. Korytarz był wąski i niski, ale na szczęście niezbyt długi. Nowy odcinek był już wyraźnie kopalnianym chodnikiem. Starym i opuszczonym, ale nie można powiedzieć, że zaniedbanym. Donvadon zauważył nowe stemple. Kamienie i dziwne pozostałości po pracy górników były odsunięte pod ściany. Dla przypadkowego gościa było to niezachęcające rumowisko, ale ktoś kto wiedział dokąd idzie, miał przed sobą wygodną, choć wąską i krętą ścieżkę. A nad głową – bezpieczne sklepienie. Vado zamyślił się. Ten zakątek nie wyglądał na opuszczony przed tysiącem lat. Nagle Inomir zatrzymał się.

Jeszcze dwa zakręty i dojdziemy do czynnej części kopalni. Wprawdzie nie prowadzi się tu obecnie prac, ale jakiś przypadkowy górnik czy ekipa Inspekcji Bezpieczeństwa Pracy mogą się tu zabłąkać. Musimy iść bezszelestnie i nasłuchiwać. W razie czego, to my musimy usłyszeć ich pierwsi. Teraz poczekajcie chwilę.

Inomir nie czekając na reakcję chłopców odwrócił się i wszedł w ścianę. Gydi natychmiast podbiegł i zobaczył, że obok miejsca, w którym przed chwilą stał Inomir, jest szczelina. Była tak wąska, że człowiek z pewnością nie mógłby się w niej zmieścić. A jednak Inomir z łatwością przecisnął się do wnętrza. Gydi już chciał ruszyć za nim, ale Vado chwycił go za rękę.

Mamy zaczekać.

Gydi raz jeszcze nerwowo spojrzał w kierunku szczeliny, ale wzruszył ramionami i posłusznie usiadł pod ścianą. Głowę manifestacyjnie odwrócił w drugą stronę. Nie czekali długo. Inomir pojawił się równie nagle jak zniknął. Trzymał w rękach kilka pakunków, a w jego głosie pobrzmiewał śmiech.

Zapamiętajcie to miejsce. Jeśli kiedyś będziecie naprawdę bardzo potrzebować pieniędzy, możecie tu zajrzeć.

To twój prywatny bank?

Jak się tam wchodzi?

Pytania zabrzmiały jednocześnie, ale Inomir najpierw odpowiedział Donvadonowi.

Ziemski bank. Najbogatszy w mieście, a może nawet w siedmiu miastach. Tyle, że nie mój a króla. Starego króla. Ja jestem po prostu jego ostatnim pełnomocnikiem. Teraz także wy. A jak tam wejść, Gydieonie, zobaczysz, gdy będziesz musiał. I wejdziesz bez problemu, jeśli przyjdziesz w imię króla.

Jakiego króla, Nahadana?

Prawdziwego króla, Gydieonie. Nahadan jest tylko tymczasowym uzurpatorem. Ale o tym będzie czas później pogadać. Na razie zajmij się tym woreczkiem.

Gydi zajrzał do ciężkiego worka, który wręczył mu Inomir i zamarł z wrażenia. W życiu nie widział tylu złotych denarów.

Mianuję cię skarbnikiem wyprawy. Gospodaruj dobrze, bo wolałbym nie sięgać do rezerw.

Część poniesie Donvadon, resztę ja. Tu masz nuggety. Najczystsze, choć nieobrobione złoto. Schowaj dobrze i zapomnij, że to masz, dopóki nie przyjdzie potrzeba. Ja poniosę to.

Inomir rozchylił ostatni woreczek i zaświecił lampą. Blask ze środka poraził im oczy.

Szklany grys? – zdziwił się Gydi. – Jaki duży!

Diamenty, młody człowieku. Najcenniejsze kamienie na ziemi. Wszędzie, z wyjątkiem miast. Pozwolicie, że ja się nimi zaopiekuję, a wy nigdy nikomu nie wspominajcie o ich istnieniu. Są więcej warte niż tamte oba woreczki razem, a już połowa twojego, Gydi, mogłaby nas wysłać na tamten świat.

Czy rzeczywiście potrzebujemy aż tyle? – spytał Vado.

A masz pewność, że nie będą niezbędne? – Inomir popatrzył bardzo poważnie.

Ruszyli w milczeniu, a każdy wedle swojego widzenia świata zastanawiał się nad przyszłością.

Droga wiodła pustymi korytarzami, które rozwidlały się i krzyżowały, a Inomir szedł nimi jakby przemierzał dobrze znane amfilady komnat we własnym domu. Chłopcy pogubili się zupełnie, ale pewność przewodnika była tak wielka, że nawet przez chwilę nie zastanawiali się, dokąd ich zawiedzie. W pewnym momencie Inomir przystanął. Wskazał ręką na korytarz prowadzący prosto.

Gdybyśmy poszli tam, po kilku minutach trafilibyśmy na odcinek, gdzie pracują górnicy kopalni diamentów. Może więc skręcimy w prawo?

Nie wiedziałem, że pod miastem są takie podziemia – powiedział Gydi, chętnie zmieniając kierunek trasy.

To skromny fragment większej całości – zaśmiał się Inomir. – Wprawdzie szliśmy dłuższą drogą, ale zapewniam was, pełny program zwiedzania to wycieczka na kilka dni.

Ominęliśmy dom kawalerów? – zapytał Vado.

Na wszelki wypadek. Wprawdzie nasza trasa nie miała przechodzić pod tym domem, ale biegła na tyle blisko, że wolałem nie ryzykować.

Myślisz, że droga jest zawalona?

Może tak, może nie. W pobliżu pewnie kręci się dużo ludzi. Na ile znam Nahadana, kazał dokładnie sprawdzić, kto został w środku.

A jeśli nas tam nie znajdą?

Módlmy się o to, by badanie wnętrza było niemożliwe.

Po następnych kilkuset metrach Inomir znów się zatrzymał.

Panowie, wejście do tej komory będzie wymagało odrobiny uwagi.

Chłopcy zbliżyli się do wskazanego ręką fragmentu muru. Była tam jakby zatarta resztka starej płaskorzeźby, ale z podobnymi niby rzeźbami spotykali się już wcześniej. Nic nie wskazywało na istnienie drzwi.

Jeśli jest tam otwór, to idealnie zamaskowany – powiedział Vado. – Nic nie czuję i nic nie widzę.

Świetnie! – zaśmiał się Inomir. – Uważajcie teraz! Dwie wypukłości, te właśnie. Dobrze, Gydi. Dotknij palcami, śmiało. Kciukiem ten, tamten wskazującym. Tak, teraz wciśnij je w ścianę.

Nie da się!

Obie naraz, jednocześnie i płynnie.

Wchodzą!

Naciskaj równomiernie. Aż poczujesz opór.

Koniec!

Dobrze, przekręć w lewo. Tak, jakbyś obracał gałkę w drzwiach. Ciągnij, aż linia między palcami obróci się o dziewięćdziesiąt stopni. Masz?

Tak.

Pchnij energicznie wgłąb. Mocny, krótki ruch. Śmiało!

Ustąpiło!

Gydi wciągnął się w to bez reszty. Nie przyszło mu do głowy, by zadawać pytania. Vado bardzo uważnie obserwował.

Doskonale. Teraz spróbuj zetknąć ze sobą opuszki palców.

Dziwne, tam nie ma skały. Palce przechodzą przez to coś... Mam! – Ucieszył się Gydi.

Zetknąłeś palce?

Tak.

Ściśnij je mocno i, na bogów, uważaj, żeby ich nie rozewrzeć. Przekręć rękę do poprzedniej pozycji, w prawo.

Pokonując opór Gydi powoli przekręcał dłoń w prawą stronę. W końcu zatrzymał. – Już.

Nie rozwieraj palców i wyciągnij je razem z tym, co jest między nimi. Ciągnij mocno, ale nie szarp.

Gydi zaparł się mocniej o ziemię i wyciągając palce ze skały wyciągnął też fragment nibykamienia.

Zabieraj łapę! Koniec.

W wyciągniętym ze ściany kamiennym bolcu nie było widać otworów na palce. Chłopcy popatrzyli na siebie, ale pytania zostawili na potem.

Śmiało, Gydieonie! Oto gałka od drzwi do wolności. Używa się jej jak każdej innej w normalnych drzwiach.

Gydi położył rękę na gałce, przekręcił ją lekko w prawo i pchnął. W murze zarysowały się szczeliny otworu i kamienne drzwi lekko uchyliły się do wewnątrz.

Inomir zasłonił sobą wejście.

Zapamiętaliście ruchy?

Tak.

To ważne. Mechanizm ma to do siebie, że w razie błędu oczywiście nie zadziała, ale ten dodatkowo obcina zbyt wścibskie, a niepowołane paluchy.

Mógł mi obciąć palce? – krzyknął Gydi.

Ciiicho! Grzecznym chłopcom nie obcina. Słuchałeś mnie, słuchaj więc nadal. Potrafisz powtórzyć te ruchy?

Tak, oczywiście.

Vado tylko skinął głową.

Wchodzimy. O nic więcej się nie martwcie. Gdy zamkniemy za sobą wrota, wszystko wróci na swoje miejsce.

A od tamtej strony też się otwierają? – spytał Vado.

Pokażę ci bliźniacze wypukłości. Technika i kolejność ruchów ta sama, tylko zawsze w przeciwną stronę. Prawa – lewa. Zapamiętajcie, bo cięcia po palcach od tamtej strony są równie skuteczne jak od tej. Wejdźmy już.

Znaleźli się w korytarzu, który zygzakami zaprowadził ich do dużej komnaty. Inomir zapalił światło pod sufitem. W pomieszczęniu nie było dokładnie nic. Żadnych sprzętów, żadnych śladów obecności. Z boku sączyła się woda ze źródełka, zbierająca się w niewielkim kamiennym pojemniku.

Fajne miejsce – powiedział szeptem Gydi. – Też nie używane od tysiąca lat?

Tak sądzę – westchnął Inomir.

Co to właściwie jest?

Przedsionek wolnego świata – roześmiał się Inomir. – W podłodze jest otwór i schody prowadzące do korytarza. Korytarz biegnie pod polem otaczającym miasto. Wyjście jest w lesie, w tym, który widać na horyzoncie.

Idziemy! – krzyknął z zapałem Gydieon.

Idziemy spać – poprawił go Inomir. – Już jest widno, więc idziemy spać. Ruszymy o zmierzchu. Po jakiejś godzinie wyjdziemy w lesie i żegnaj Nahadanie!

Raczej: do zobaczenia – mruknął z ponurym uśmiechem Vado.

Na razie: dobranoc.

Inomir absolutnie zignorował badawcze spojrzenia młodych ludzi, rozglądających się za tajemnym wyjściem. Spokojnie wyciągnął ze swego worka koc, rozłożył pod ścianą i wyciągnął się na nim.

Dajcie spokój – powiedział przykrywając się płaszczem. – Jak przyjdzie pora, znajdziemy wyjście.



Część druga


Vado wyszedł jako ostatni, zgodnie z żądaniem Inomira, który nie słuchał żadnych argumentów. Wydostał się pierwszy i dopiero na jego sygnał podziemia opuścił Gydi. Vado musiał odczekać dłuższą chwilę, zanim otrzymał wezwanie.

Noc była ciemna, zza gęstych koron drzew nie było widać księżyca. Może zresztą była to noc bezksiężycowa. Chłopcy, którzy nigdy dotąd nie byli w lesie, czuli się cokolwiek niepewnie. Upiorne kształty nad głowami, poruszające się i szumiące, budziły grozę.

To jest las, mieszczuchy – objaśnił Inomir. – Jest wam obcy, ale nie zje was i nie skrzywdzi. Człowiek w lesie, byle miał pewną rękę i kawał kija, jest bezpieczniejszy nocą niż wśród ludzi za dnia.

Po co nam ten kij? – spytał niezbyt przekonany Gydi.

Na wszelki wypadek. Na przykład po to, żeby się nie potknąć.

Panowie, cisza! Musimy przed świtem dotrzeć do Skałek. Tu zbyt często zaglądająmiejskie patrole. Vado, trzymaj się blisko mnie, potrzebne mi twoje oczy do szukania drogi. Gydi, uważaj na boki i tyły. Jest tu parę zwierząt, które z natury nie są agresywne, ale mogą nerwowo zareagować, jeśli wejdziesz im w drogę. I tempo, chłopcy, tempo!

Inomir wrzucił worek podróżny na ramiona i dziarsko ruszył do przodu. Chcąc nie chcąc ruszyli za nim.

Wielkie sosny szumiały nad ich głowami. Na tle ciemnego nieba gałęzie falowały ocierając się o siebie i skrzypiąc. Krzaki przy drodze zdawały się poruszać, a z ich gąszczy wydobywały się dziwne dźwięki. Coś trzeszczało i zgrzytało. Z ciemności błyskały czasem jakieś ślepia, jarzące się to złotym, to zielonkawym blaskiem.

Gydi ścisnął pochwę szabli niczym dębową pałkę. Żałował, że tak nie jest. Pałką przynajmniej umiał się posłużyć. W dodatku zimno stali nie dawało jego dłoniom poczucia siły. Rozglądał się nerwowo na wszystkie strony, powstrzymując się od westchnień i okrzyków na widok kolejnych jarzących się oczu, czy pod wpływem kolejnego zbyt bliskiego trzasku. Nerwy miał napięte i nie bardzo rozumiał, co robi. W jaki sposób nie zgubił się jeszcze idącym przodem towarzyszom? Przedarli się przez chaszcze i trafili na dość wygodną i szeroką drogę, ale tak prosty szlak nie odpowiadał Inomirowi. Po kilkudziesięciu krokach skręcił w ledwie widoczną dróżkę i odtąd już poruszali się tylko wydeptanymi przez zwierzęta ścieżkami. Czym kierował się Inomir i w jaki sposób odnajdywał drogę w mrocznym lesie, nawet nie próbowali zgadywać. Ufali, że wie dokąd zmierza, choć nie widać było ani nieba, by kierować się gwiazdami, ani jakichkolwiek innych drogowskazów. Po prostu szli. Po godzinie, a może po dwóch, Inomir przystanął.

Idziemy już pół godziny na północ, powinniśmy teraz znaleźć ścieżkę skręcającą na wschód. Wytęż wzrok Donvadonie, nie chciałbym nadkładać drogi.

Vado, który do tej pory zdawał się nie zważać, ani na drogę, ani na towarzyszące im zjawiska, przystanął i rozejrzał się uważnie. W rzeczywistości w jego percepcji nic się nie zmieniło. Od początku napięty był jak struna, a jego oczy rejestrowały setki szczegółów, których istnienia Gydi nawet nie podejrzewał. Las wcale nie był tak bezpieczny, jak w lekceważący dość sposób przedstawił go Inomir. Co najmniej kilka dużych zwierząt o agresywnym charakterze przemknęło się w pobliżu ich drogi. W krzakach były węże. Ptaki czyhające w koronach drzew też miały drapieżną naturę. Na szczęście hałas, który im towarzyszył, odstraszał zwierzęta. Niby nieobecny i nieuzbrojony Vado był maszyną nastrojoną do podjęcia błyskawicznej walki. Czy drzewna puma cętkowana, rudy wilkolis i jadowity wąż zygzakowaty wyczuły groźnego przeciwnika?

Chyba tam, kilka kroków przed nami odchodzi w prawo wąska ścieżka. Ale nie wiem, jak biegnie dalej.

To ta – stwierdził zdecydowanie Inomir. – Idziemy! Zanurzyli się w gąszcz zarośli. Nazwanie tego czegoś ścieżką Gydi uznał za nieporozumienie. Przedzierali się przez krzaki, których kolczaste gałęzie czepiały się ubrań, biły po twarzy, wplątywały się we włosy i zdecydowanie próbowały wykłuć im oczy. Gydi odpychał je rękami i szablą. Vado przesuwał się wśród zieleni jak wąż, zdając się nie dotykać niczego na swej drodze. Idący na czele Inomir po prostu dostojnie rozgarniał przed sobą wszystko, co zagradzało mu przejście i niestrudzenie parł naprzód.

Gydiego ogarniało przerażenie. Słowa Inomira zabolały go bardziej niż uderzenia gałęzi po twarzy. „Pół godziny, zaledwie pół godziny” powtarzał sobie. Gotów był przysiąc, że wędrują już kilka godzin, a może nawet całą noc. „Bogowie, czy ten las nigdy się nie skończy?”. Co innego nocne eskapady przez miasto, nawet po zaułkach, podwórkach i piwnicach. Tamten teren znał dobrze. Był u siebie. Tu czuł się obco i wiedział, że las widzi w nim intruza. Chciał wyjść stąd jak najszybciej. Pogrążył się w tych myślach, mechanicznie odgarniał gałęzie i zatracił się w wędrówce przez ciemność i wszechogarniającą gęstwinę. Gdy Inomir dał hasło do odpoczynku, w rozpędzie zrobił o dwa kroki za dużo i wpadł na plecy Donvadona. Byli na niewielkiej polanie. Patrząc w górę można było dostrzec niebo, tak jednak czarne, że nie wiadomo było czy to gąszcz, czy ciemne chmury wiszą nad ich głowami.

Posiedzimy chwilę – powiedział Inomir. – Zjedzcie coś, napijcie się. Nie kładźcie się tylko na gołej ziemi. Nie mam ochoty na leczenie katarów po drodze.

Daleko jeszcze? – dyszał Gydi odrywając usta od manierki z wodą miętową, którą przezornie naszykowała mu matka.

Jeszcze kawałek. Ale teraz będzie łatwiej. Las się przerzedza, potem czeka nas droga po otwartym terenie. Przed świtem dojdziemy do Skałek. Patroli już się nie obawiam, nie docierają tu, ale spanie dopiero w Skałkach. Nie odważę się na obozowisko w szczerym polu.

Co to są te Skałki? – spytał Vado. Jadł i pił może spokojniej niż Gydi, ale też czuł na sobie trudy wędrówki.

Skałki. Rumowisko skalne na równinnym terenie. Taki wybryk natury. Jeszcze nie góry, choć tak wyglądają. Na pewno nie pagórki, bo tworzy je plątanina nagich skał, wysokich nieraz jak kilkupiętrowe kamienice w mieście. Zajmują spory teren i trzeba je nieźle znać, żeby się w nich nie zgubić. I nie zabić.

A ty je oczywiście znasz na pamięć?

Po co właściwie tam idziemy?

Inomir roześmiał się i odpowiedział na oba pytania naraz.

Znam je na tyle, żeby znaleźć bezpieczny nocleg i trafić do przemytników.

Kim są ci przemytnicy?

To za długa opowieść na tak krótki przystanek. Spotkasz ich, to zrozumiesz. A jeśli nie zrozumiesz, nie pomogą ci. Pomilczcie teraz łaskawie. Odetchnijcie, nabierzcie sił, zaraz ruszamy w dalszą drogęj.

Wreszcie las się skończył. Przed nimi leżał bezkresny step. W mroku nocy przerażający nie mniej niż gęstwina, z której właśnie wyszli. O dziwo, decyzję Inomira, aby wędrować skrajem puszczy, przyjęli z zadowoleniem. Ponure knieje wydały im się znanym i bezpiecznym schronieniem. Owszem, z murów miasta nieraz podziwiali otaczające je równiny, ale to było co innego. Ich noga nigdy nie stanęła na otwartym, pustym terenie. Ściana lasu była znana i bliska, prawie jak miejskie mury, wśród których upływało ich życie. W końcu Inomir odwrócił się do lasu plecami i ruszył na przełaj przed siebie.

Było bezwietrznie. Chmury na niebie rozstąpiły się i nieboskłon zajaśniał gwiazdami. Mimo braku księżyca, niebo zachwycało swoim blaskiem. Miesiąc cudny zasługiwał na swą nazwę, ale chłopcy nie potrafili docenić uroku letniej nocy. Na pustym polu, pod wiszącymi tuż nad głową gwiazdami, czuli się mali i bezradni. Wiedzieli, że nikt ich nie ściga, ale nie potrafili pozbyć się uczucia, że wystawieni są na niebezpieczeństwo.

Inomir szedł ostro naprzód, tylko dwukrotnie pozwalając na krótkie postoje. Rozmawiali niewiele, nikt nie miał ochoty i siły ani na żarty, ani na poważne pytania. W końcu niebo przed nimi zaczęło się rozjaśniać. Początkowo równy horyzont wybrzuszył się w nieregularne ciemne kształty.

To Skałki – powiedział Inomir. – Za jakieś dwie godziny słońce będzie nad horyzontem. Zanim to nastąpi, musimy skryć się w wąwozie.

Daleko – stwierdził Vado.

Dziesięć mil. Ktoś to kiedyś zmierzył.

Przeciętny piechur robi cztery mile w godzinę. Nawet bez przerw, ale przy ciągłym marszu, gdy tempo spada, można przejść w dwie godziny góra siedem mil – zaoponował Gydi.

Sam zobaczysz, że można więcej. My nie jesteśmy przeciętni – uśmiechnął się Inomir. – Zapewniam cię, że zrobimy te dziesięć mil do wschodu słońca. Nie mamy innego wyjścia. I ruszajmy już, jeśli chcemy mieć te niecałe dwie godziny.

Jak to niecałe? – oburzył się Gydi.

Bardzo niecałe!

Inomir wzruszył ramionami i schylił się po swój worek. Zarzucił go na plecy i nie oglądając się ruszył przed siebie dość szybkim krokiem. Chłopcy przez chwilę patrzyli na to bezradni, potem zrezygnowani chwycili swoje bagaże i ruszyli za Inomirem. Żeby go dogonić, musieli podbiec spory kawałek. Inomir zdawał się na to czekać. Gdy tylko zobaczył, że się z nim zrównali, zmienił krok.

Róbcie to, co ja! – rzucił niedbale i nie zwracając uwagi na ich reakcją parł naprzód.

Odtąd drogę przebywali maleńkimi, szybko stawianymi kroczkami, w lekko pochylonej postawie. Początkowo nie mogli się do tego przyzwyczaić, zwłaszcza Gydi, który świat lubił przemierzać szerokimi krokami.

To krok chińskich kulisów – wyjaśnił Inomir.

Kogo? – przerwał mu zasapany już po kilku minutach Gydi.

Starożytnych tragarzy. Potrafili w ten sposób przenosić wielkie ciężary na bardzo długich dystansach. Rozluźnij się. Opuść dłonie, nie są ci do niczego potrzebne. Nie idziesz na nich ani ich nie dźwigasz. Drobny, krótki krok, na tyle, na ile naturalnie wysuwa się stopa. Żadnego zbędnego napinania mięśni i zbędnego siłowania. Kroki stawiaj szybko, ale nie podbiegaj. Same naturalne ruchy. Pamiętajcie o tym!

Inomir zamilkł i pozostawił ich samym sobie. Gydi jeszcze przez chwilę próbował dyskutować, ale Vado zgasił go. Szkoda oddechu na gadaninę. Zresztą krok nie był trudny, a Donvadonowi wydał się znany i bliski, jakby pochodził z zestawu ćwiczeń sztuki ruchu. Wędrowali w milczeniu. Po kilkudziesięciu minutach Gydi marzył już tylko o tym, być rzucić się na ziemię i pozostać tak najdłużej, jak się da. Vado też zaczął zastanawiać się nad odpoczynkiem, choć nie śmiał tego zaproponować. Inomirowi nic takiego najwyraźniej nie przychodziło do głowy. W końcu wszyscy poczuli się jednakowo znużeni. Bagaż, który każdy niósł, był może niezbyt wielki, ale coraz bardziej wrzynał się w ramiona i przygniatał do ziemi. Szli gęsiego. Inomir prowadził, a oni ciągnęli się za nim wpatrzeni w pięty poprzednika. Nie zauważyli nawet, że robi się coraz jaśniej. W końcu Inomir gwałtownie zszedł w bok i stanął. Zatrzymał się tak nagle, że gdyby zrobił to na drodze, chłopcy z pewnością by na niego wpadli. I tak omal się nie przewrócili. Inomir zrzucił worek na ziemię i przysiadł na nim. Skinieniem głowy zachęcił ich do tego samego. Gydi chciał paść na trawę, ale równoczesny protest obu towarzyszy natychmiast go powstrzymał. Ani starzec, ani medyk nie mieli ochoty na kurowanie głupca w czasie wyprawy.

Jest dobrze – powiedział Inomir. – Gorzej niżby moje kości sobie tego życzyły, choć lepiej niż myślałem.

Jest już widno – zauważył Gydi.

Właśnie. Słońce już wzeszło, ale jest nadal schowane za wierzchołkami. Za jakieś pół godziny wyjdzie ponad skałki i oświetli okolicę. A wtedy patrole powietrzne wyruszą na poranny zwiad.

Szukają nas? – spytał lekko wystraszony Gydi.

Nie przypuszczam. Po prostu robią zwiad okolicy. Codziennie o świcie tuzin Sokołów przeczesuje okolicę miasta. Nad Skałkami nie mają po co latać. Nic tam nie zauważą, a mogą zarobić kamieniem lub strzałą. Na otwartej przestrzeni wypatrzą nas w mgnieniu oka. Czeka nas mały bieg przełajowy na cztery mile.

To przeszliśmy zaledwie sześć? – zdziwił się żałośnie Gydi.

Co najmniej osiem – poprawił go Vado i spojrzał rezolutnie na Inomira.

Może nawet dziewięć – zgodził się tamten. – No dobrze, do Skałek jest cztery, pięć. Dokładnie nie wiem.

To razem piętnaście!

Oburzony głos Gydiego był jednym wielkim oskarżeniem.

Miałem wrażenie, że informacja o dziesięciu będzie już wystarczająco ponura.

Była.

Nie oszukuj nas więcej – powiedział groźnie Gydi. Obiecuję. Odtąd sama, choćby najbardziej przerażająca, ale najprawdziwsza prawda.

O Skałkach też? – zapytał z uśmiechem Vado.

I o Sokołach! I patrolach! O kamieniach i strzałach!

Gydi nie miał zamiaru odpuścić żadnych niejasności i tajemnic.

O przemytnikach zwłaszcza. I o paru innych sprawach też – zgodził się Inomir. – Ale dopiero tam.

Wskazał ręką w kierunku odległych gór.

Ruszamy – powiedział Vado. – Ja prowadzę. Przemyślał tę sprawę w trakcie marszu. Krok kulisów, gdyby go trochę wzmocnić i przyspieszyć stawał się formą biegu. Niezbyt szybkiego wprawdzie, ale pozwalającego pokonywać długie dystanse. Sam biegał dużo. Pokonanie pięciu czy nawet dziesięciu mil było elementem codziennego treningu. W mieście biegał jednak inaczej, bez bagażu i sam. Mógł sobie wtedy pozwolić na długie, lekkie kroki, które prędko niosły go po pustych uliczkach. Teraz odkrył inny sposób. Może trudniejszy, ale za to mało męczący.

Biegli nie odzywając się. Inomir bez trudu dostosował się do kroku Donvadona, nieco nawet zaskoczony jego prowadzeniem. Przecież to właśnie on powinien ich uczyć i narzucać tempo. Gydi przez jakiś czas miał trudności z dostosowaniem się. W końcu uchwycił rytm i nawet nieźle sobie radził.

Skały rosły przed ich oczami. Nad szczytami pojawiła się krawędź wschodzącego słońca. Inomir obejrzał się w kierunku odległej krawędzi lasu. Zmylił krok, ale nawet nie próbował wracać do poprzedniego rytmu.

Biegnijcie jak najszybciej! – krzyknął. – To niedaleko, nie czas oszczędzać siły.

Puścili się pędem w kierunku rozrzuconych przed nimi skał. W świetle poranka widać już było wyraźnie, że nie jest to zwarty masyw górski, lecz zbiór ogromnych kamieni, porozrzucanych na nizinie. Zupełnie jakby zniecierpliwione dziecko olbrzyma rozsypało na ziemi swoje klocki.

Inomir pędził z siłą i zręcznością młodzieńca, a był tak szybki, że Gydi z ledwością za nim nadążał. Vado wydłużył krok. Mimo ciężkiej nocy, jaką mieli za sobą, poczuł tę doskonale znaną lekkość. Mógłby frunąć jak ptak. Dyskretnie zwolnił, by mieć swych towarzyszy po obu stronach, ale o krok przed sobą. Nie oglądał się. Przed niebezpieczeństwem musieli uciec wszyscy. On sam nie był w stanie powstrzymać nieznanego. Mógł tylko pomóc, gdyby któryś z biegnących potknął się czy upadł.

Zziajani dopadli pierwszych skał. Inomir nie zatrzymał się, zaczął kluczyć między głazami. W końcu uznał, że zniknęli z oczu ewentualnych obserwatorów. Przystanął i rzucił worek na ziemię. Chłopcy bez wahania zrobili to samo. Oparli się plecami o chłodną ścianę kamienia. Popatrzyli na siebie i wybuchnęli radosnym śmiechem.

Udało się!

Udało! Chodźcie, coś wam pokażę! – zerwał się Inomir. Poprowadził ich w górę, wspięli się po rumowisku i ostrożnie wychylili głowy znad krawędzi skały. Ujrzeli w dole ogromną zieloną płaszczyznę i ciemniejącą na horyzoncie linię.

Niezły kawałek żeśmy przebiegli – mruknął Gydi z podziwem nad sobą samym.

Obserwujcie niebo nad skrajem lasu – powiedział Inomir i sam z natężeniem zaczął wpatrywać się w dal.

Przez chwilę nic się nie działo. Preria po wschodzie słońca była cała skąpana w świeżym blasku. W końcu na jasnobłękitnym, bezchmurnym niebie pojawiły się nagle ciemne punkciki. Krążyły chwilę wzdłuż linii lasu, potem rozsypały się i szeroką linią ruszyły nad równiną w kierunku Skałek.

Ptaki tak się nie zachowują – powiedział z dezaprobatą Gydi.

Za duże na ptaki – zauważył Vado.

To maszyny latające Nahadana. Nazywają je Sokołami, ponieważ w każdej z nich siedzi człowiek pilnie obserwujący wszystko, co dzieje się na dole. Ludzie ci są dobierani ze względu na znakomity wzrok i odwagę. I bezgraniczne oddanie Nahadanowi.

Takie latanie rzeczywiście wymaga odwagi – powiedział z podziwem Vado.

Jak to lata? – zainteresował się Gydi. – To nie są latawce uzależnione od wiatru, to widać.

Zachowany fragment zaginionej wiedzy – odparł Inomir. – Maszyny są ciężkie, choć niewielkie. Specjalny mechanizm nadaje im prędkość i pozwala unosić się na skrzydłach. Nazywają go motorem. Gdy podlecą bliżej, usłyszycie warkot. To te motory tak warczą i dymią.

Na równinie bylibyśmy widoczni jak na stole – stwierdził Vado.

A tu nas nie wypatrzą? – zaniepokoił się Gydi.

Małe szanse – zaśmiał się Inomir. – Giniemy wśród kamieni. Zresztą oni nigdy nie latająponad Skałkami. Ich zadanie polega na patrolowaniu najbliższych terenów wokół miasta. Wylatują czterema grupami w cztery strony świata. Latają tak dwie, trzy godziny. Drugą rundę odbywają przed zmrokiem. Wracają już prawie po ciemku.

Kogo wypatrują? – spytał Vado obserwując zbliżające się kształty. Były coraz bardziej podobne do ogromnych ptaków o szerokich, nieruchomo rozłożonych skrzydłach.

Któż to może wiedzieć? – Inomir wzruszył ramionami. – Zejdźmy na dół. Musimy znaleźć miejsce na biwak.

I odnaleźć przemytników – dodał Gydi.

Tym nie musimy się martwić – zaśmiał się Inomir schodząc.

Chciałbym sobie obejrzeć taką maszynę z bliska. – Zwierzył się Gydi szeptem Donvadonowi. – Zwłaszcza ten cały... motor.

Na miejsce postoju Inomir wybrał nie wielką jaskinię, na którą natknęli się po jakimś kwadransie wędrówki wśród niezwykłych skał. Inomir zbadał ją dokładnie za pomocą przenośnej lampy. Mruczał pod nosem i marudził w trakcie oględzin, ale w końcu ją zaakceptował. Zamocował światło pod sufitem i zadowolony wyszedł na zewnątrz. Zagonił chłopców do uprzątnięcia wnętrza z kamieni i patyków.

Wysprzątajcie ładnie i przygotujcie spanie. Odpoczniemy tu do jutra rana. Ja pójdę rozejrzeć się po okolicy. Aha, i nazbierajcie trochę chrustu!

Nie czekając na komentarze obrócił się szybko i po kilku lekkich susach wśród kamieni zniknął im z oczu. Gydi z oburzenia sam skamieniał jak głaz, a miał przy tym taki wyraz twarzy, że Vado nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

Do roboty, bracie! – klepnął Gydiego w plecy. – Ktoś sprząta, aby spać mógł ktoś.

Układasz wiersze? – zdumiał się Gydi.

Tylko cytuję. – Vado nagle poczuł, że jest w świetnym humorze. – Jeden z dziadkowych przekazów. Musiałeś słyszeć przy kominku, to o niejakim Hamlecie. Okropnie starożytne. Ułożył to niejaki Sainkt Spire. Podobno było to kiedyś nawet spisane. Tyle, że tam było o spaniu, a nie o sprzątaniu.

O spaniu brzmi lepiej. Poezja działa na mnie usypiająco – mruknął Gydi. Fakt, rodzinne seanse recytacji starożytnych poematów przesypiał od najwcześniejszego dzieciństwa. – A w spisywanie opowieści nie wierzę. Nie wyobrażam sobie, żeby komuś chciało się poświęcać czas na narysowanie tylu liter.

A w możliwość przespania najbliższego dnia i nocy?

Marzę o tym!

Do roboty!

Wbrew pozorom wyniesienie gruzu i śmieci nie było tak straszną pracą. Zrobili zaledwie kilkanaście kursów za pobliskie skały. O dziwo, podłoże które się ujawniło, porośnięte było przyjemnym, grubym mchem znakomicie spełniającym rolę materaca. Vado wziął się za rozkładanie śpiworów, a Gydi przed jaskinią ochoczo przystąpił do szykowania posiłku.

Rozejrzę się za jakimś drewnem! – krzyknął w głąb otworu.

Idź, zaraz do ciebie dołączę!

Vado rozejrzał się po grocie. W świetle żółtej lampy wyglądała całkiem przyjemnie. Ułożone śpiwory zachęcały do odpoczynku. Uśmiechnął się. Przypomniały mu się dziecięce wypady w najdalsze kąty ogrodu. Tajny szałas w krzakach pod płotem, gdzie w rogu była najbardziej tajemna skrytka na skarby. I noclegi w domku na drzewie, który zbudował ojciec. Tak bardzo marzyły im się wtedy podróże i przygody.

Wyszedł na dwór i wprost zachłysnął się słonecznym dniem. Gydiego nie było. Vado postanowił też poszukać czegoś na ognisko. Roześmiał się cicho. Życie wędrowca też ma swoje uroki. Nie namyślając się długo ruszył pomiędzy skały. Po kilku krokach zatrzymał go przeraźliwy szept.

Stój! Nie drgnij nawet! – usłyszał głos Inomira.

Vado zamarł.

To, co zobaczył, unieruchomiło go dokładnie.

Obok stał Gydi, zdawało się, że w ogóle nie oddychał: cały sparaliżowany, wrośnięty w ziemię, przyklejony plecami do ściany. Inomir stał po przeciwnej stronie, jakieś trzy metry dalej. Obaj wpatrywali się w niewielkiego węża, którego trójkątny łeb znajdował się w odległości dwóch łokci od piersi Gydiego. Gad wisiał w powietrzu i tylko czubek jego ogona przylegał do skały, jak przyklejony. Poruszał powoli głową, podnosząc ją i opuszczając w nierównym rytmie.

Skoczy? – zapytał Vado bardzo cicho i spokojnie.

Jest szybszy niż myśl – wyszeptał Inomir. – Wystarczy drobny gest i uderzy. Reaguje na ruch.

Nie drgnijcie nawet – powiedział Vado.

Gydi padł na ziemię jak rażony piorunem. Nigdy nie zdołał zrozumieć, jak Vado powalił go bez żadnego ruchu. W tym samym momencie wąż skoczył. Jednak w miejscu, które chciał zaatakować, nie było już Gydiego. Ręka Donvadona śmignęła jak rapier, a jego dłoń zacisnęła się na ciele węża, tuż za końcem głowy. Gad wydał z siebie dziwny skrzek. Nieprawdopodobnie szeroko rozdziawił paszczę, w której widoczne były cztery potężne kły. Z pyska pociekła mu biała, gęsta ciecz, a wyprężone jak strzała niewielkie ciało zwiotczało nagle i zwisało z ręki Donvadona jak kawałek sznurka.

Nie puszczaj! – krzyknął Inomir – On nadal żyje!

Vado chciał roztrzaskać głowę gada o skałę, ale Inomir powstrzymał go.

Nie zabijaj jeszcze! Potrzymaj go chwilę, tylko uważaj. Będzie chciał się wywinąć.

Vado wzmocnił uścisk. Rzeczywiście poczuł, że ciało węża znów zaczęło się prężyć. Gad syczał i wił się, ale chwyt za kark skutecznie uniemożliwiał mu ruchy. Inomir z kieszeni swej szaty wyciągnął dwie buteleczki. Obejrzał je pod słońce i w końcu jedną z nich otworzył, a zawartość wytrząsnął na ziemię. Posypały się zeschłe liście i płatki, które kiedyś były chyba czerwone. Przetarł z grubsza wnętrze palcem.

To nic – zamruczał – trochę osadu po bławniku nie zaszkodzi.

Podszedł do Donvadona i wyciągnął rękę z buteleczką.

Daj mu się w to dobrze wgryźć – powiedział. – Chciał nas uraczyć swoim jadem, więc zabierzmy go trochę do butelki. Tylko uważaj, żeby nic ci nie kapnęło na rękę. Jeśli dostanie się w jakieś zadrapanie, będzie po tobie.

Vado bez słowa wziął butelkę i przybliżył do paszczy węża. Wściekły gad z nienawiścią wbił się zębami w krawędź szerokiego otworu. Do środka zaczęła spływać gęsta ciecz.

Jeszcze, jeszcze. Ten potwór ma w sobie tego całkiem sporo. Rzeczywiście, jad płynął z wężowych kłów nadspodziewanie obficie. W końcu spłynęła ostatnia kropla.

To chyba wszystko – powiedział z satysfakcją Inomir. – Wyrzuć go teraz daleko za skały.

Zabij! – krzyknął Gydi.

Nie ma potrzeby, przez kilka następnych dni będzie niegroźny jak dżdżownica.

A potem znów będzie kąsał – nie ustępował Gydi.

Ale nie nas. To rzadki i na swój sposób pożyteczny wąż. Choć rzeczywiście, niebezpieczny.

Vado z ciekawością oglądał bogato barwione ciało gada.

Co to w ogóle jest?

Skoczekzabójca – wyjaśnił Inomir. – Tak go nazywają, choć w katalogach uczonych miał kiedyś inną nazwę. Bodaj najbardziej jadowity wąż świata. Atakuje skacząc na ofiarę. I jak widzieliście, jest dość szybki. Tym, co mam tutaj – dodał potrząsając butelką – moglibyśmy wykończyć całe nasze miasto.

Inomir zaśmiał się wesoło.

Ludzi i dużych stworzeń z zasady nie zaczepia. Przecież to byłaby dla niego ilość mięsa nie do zjedzenia. Musiałeś go zaskoczyć Gydieonie. Może spał, a ty za cicho szedłeś. On jest trochę głuchawy, za to oczka ma bystre. No i nie lubi być posądzany o tchórzostwo. Zaskoczony nie ucieka, woli zaatakować.

Inomir rozprawiał o wężu jak o sympatycznym, udomowionym zwierzątku. Gydi aż się wzdrygnął na taką myśl i szybko podbiegł do Donvadona.

Vado, dzięki! Gdyby nie ty, byłoby po mnie.

Najprawdopodobniej – zaśmiał się znów Inomir. – Wprawdzie była szansa, że jeśli będziemy stać w absolutnym bezruchu odpowiednio długo, to znudzi się i sobie pójdzie. Ale nie była to szansa zbyt duża. Dzięki, Donvadonie. Uratowałeś nam życie. Moje ręce nie ruszają się tak szybko. Nie wygrałbym pojedynku. Dziękuję.

Gydi z podziwem popatrzył na przyjaciela. Vado nie przestawał go zdumiewać, ale kolejne rewelacje zaczynały wyglądać coraz bardziej naturalnie. Półbóg jako przyjaciel? Można do tego przywyknąć.

Inomir popatrzył na chrust rozrzucony przez Gydiego.

Pozbierajcie to panowie i wracamy do groty.

A może zostaniecie jeszcze chwilę? – dobiegł nagle z góry niespodziewany głos.

Mimo chrapliwego brzmienia i nieco zniekształconej wymowy, słowa były w zupełności zrozumiałe. Zadarli głowy i ujrzeli wystające znad skały brodate oblicze. Gydi cofnął się o krok i oparł plecami o ścianę. Jego dłonie zaczęły wędrować po skale w poszukiwaniu kamienia, którym mógłby się posłużyć. Vado spokojnie wyprostował się przybierając nieobecny wyraz twarzy. Ktoś, kto go nie znał, dałby się srodze oszukać. Tylko Inomir, przysłaniając dłonią oczy, najpierw uważnie przyjrzał się obcej twarzy, a potem wesoło zamachał ręką.

Witajcie! Nie mamy broni przy sobie. Chcemy porozmawiać.

Stójcie bez ruchu!

Przywódca dał znak ręką i nagle cała polanka, na której stali, zaroiła się od ludzi. Zeskakiwali z góry lub ześlizgiwali się z wyższych partii skał wychodzili ze szczelin, których istnienia nikt nie podejrzewał. Gydi był gotów przysiąc, że wyrastali spod ziemi. W krótką chwilę cała trójka otoczona została szczelnym pierścieniem złowrogich postaci.

Wszyscy ubrani byli na czarno. Jedyny barwny element ich stroju stanowiły bajecznie kolorowe, lśniące czerwienią i złotem chusty. Jedną taką chustę każdy miał na głowie, druga zawiązana była – w zależności od upodobań lub może zajmowanej pozycji – w pasie lub wokół szyi. Wszyscy nosili czarne brody i wąsy. Starsi, o bujnym, często szpakowatym zaroście, budzili powagę i lęk. Młodzieńcy, których pierwszy wątły zarost ledwo pokrywał twarze, w innych okolicznościach wzbudziliby sympatię. Teraz przypominali raczej młode jastrzębie, które swą gwałtownością chcą pokazać, że dorównują już dorosłym. Wszyscy stanęli kołem cicho i sprawnie. Wpatrywali się w gości ze zdumieniem i nieufnością, która szybko mogła przerodzić się w agresję.

Tutaj nie widywano obcych. Czasem tylko trafiał się jakiś zbyt ambitny patrol. Gdy taki patrol niebacznie coś wypatrzył, nigdy nie wracał już do koszar. Ci jednak nie byli ubrani jak żołnierze, nie wyglądali na żołnierzy i nie zachowywali się jak żołnierze.

Nie mamy przy sobie broni – powtórzył Inomir. – Przyszliśmy do was, bo potrzebujemy waszej pomocy.

Nikt nie przychodzi do nas. Nikt nie potrzebuje naszej pomocy.

Mężczyzna, który ich zaczepił i jako pierwszy wychylił się zza skał prawdopodobnie był przywódcą. Inomir i Gydi zwrócili głowy w jego kierunku. Nie różnił się specjalnie od innych. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat, tego nie dało się określić. Na ciemnej brodzie pokazały się już pierwsze srebrne błyski, ale czarne oczy obserwowały wszystko z młodzieńcząjeszcze ostrością. Mężczyzna był średniego wzrostu i nieco tęższy niż pozostali, z pewnościąjednak nie zasługiwał na miano grubasa. Czarna chusta na jego głowie przetykana była tylko złotą nitką. Druga czarnozłota chusta oplatała mu biodra. Za nią zatknięty był buzdygan. Przywódca, jako jedyny, nie nosił żadnej innej broni.

Widzę, że jesteś wodzem – powiedział Inomir wskazując na buławę. – Ja prowadzę tych dwóch młodzieńców, więc godzi się nam ze sobą rozmawiać. Przychodzę do was nie pierwszy raz, choć dużo czasu upłynęło od mej ostatniej wizyty. Objął wtedy pieczę nad waszym plemieniem młodziutki siostrzeniec starego wodza. Nowy przywódca nazywał się Rollando.

To mój wuj – ze zdumieniem powiedział brodacz. – Żyje nadal, ale władzę mnie przekazał bez mała dziesięć roków temu.

Musi być wiekowy.

Prawi, że dziewięćdziesiąt zim widział lub więcej.

Chyba więcej – zadumał się Inomir. – Szmat czasu. Ciebie wtedy na świecie nie było...

Ty też nie wyglądasz na takiego, który mógł z młodym Rollandem się spotkać – zaprotestował ostro jeden ze starszych.

Przywódca spojrzał spod oka, kto zabrał głos, ale starszemu od siebie uwagi nie zwrócił. Zwłaszcza, że ten miał rację.

Wygląd to pozór, złudzenie – uśmiechnął się Inomir. – Inaczej wyglądałem wtedy, inaczej kilka dni temu, a inaczej dziś. Ale I jestem ten sam, ten, z którym młody Rollando krew pił i braterstwo przysięgał, za siebie i za wszystkie przyszłe Talów pokolenia. – Kłamiesz! Okrzyk jednego z młodzieńców zabrzmiał jak przenikliwy ptasi pisk. Mężczyźni podnieśli broń i choć nikt nie ruszył się z miejsca, można było odnieść wrażenie, że krąg zaczyna się zacieśniać. – Milcz! Wódz nawet nie spojrzał w kierunku, z którego dobiegł głos.

Milcz Eliniusie, gdy rozmawiają wodzowie. Opuśćcie broń, wszyscy. – Wódz pochylił się w kierunku Inomira. – Pójdziecie z nami. Jeśli kłamiesz, zginiecie. Nawet twój młody przyjaciel, który tu stoi niczym głaz. Nasze noże są szybsze od skalnych węży. Powiedz czarnowłosemu, żeby odłożył kamienie i obudź zaklętego księcia. Będziesz mówił z Rollandem.

Wódz wyciągnął zza pasa buławę i skinął nią zataczając niewielkie kółko. Wszyscy przemytnicy natychmiast okrążyli jeńców, zwrócili ich w jedną stronę i zmusili do marszu. Nikogo nie popchnęli, Donvadona nawet nie dotknęli. Gydi był prowadzony obok Inomira. Vado szedł lekko i spokojnie, jakby zupełnie nie zwracał uwagi na to, co dzieje się dokoła. Tylko przelotne spojrzenie w oczy Gydieona potwierdziło wszystko, co ten chciał wiedzieć. Vado kazał iść spokojnie, ale uważać przy tym na każdy gest i słowo. Sam był w najwyższej gotowości.

Szli przez labirynt skalnych ścian. Wychodzili na otwartą przestrzeń, zagłębiali się w wąwozy, znikali w jaskiniach, które zdawały się prowadzić donikąd, a potem znów wychodzili w blask słońca. W końcu, po długiej drodze podziemnym korytarzem, wyszli na zbocze rozległej kotliny. Otaczały ją wyższe niż dotąd góry. W dole widać było domy, zagrody dla bydła i pracujących ludzi. Gydi aż gwizdnął z podziwu.

Borsucza Nora – powiedział cicho Inomir. – Chata pośrodku należy do wodza.

Tak, to moja chata – potwierdził wódz. – I izba rady zarazem.

A zatem powstała rada – mruknął z zadowoleniem Inomir. – Rollando mnie posłuchał.

Wódz przemytników zatrzymał się i stanął na wprost Inomira. Pochylił się w jego stronę i prosto w twarz powiedział po cichu.

Jest tylko jeden człowiek, który mógłby o sobie powiedzieć to, co ty mówisz. Jeśli nim jesteś, będziesz moim bratem. Jeśli nas okłamujesz, zginiesz z mojej ręki. Zwą mnie Mastorio, zapamiętaj to imię. Mastorio, który dotąd nikogo nie zabił.

Jak więc zostałeś wodzem? – wypalił zdumiony Gydi.

Może właśnie dlatego został wodzem – odpowiedział Inomir, z szacunkiem spoglądając na Mastoria. Uśmiechnął się delikatnie, trochę z wyższością a trochę z sympatią. – Chodźmy już, lubię odwiedzać przyjaciół. Mam ich tak niewielu.

Droga w dół nie była męcząca, ale długa. Schodzili poziomicami, gdyż nachylenie zboczy wykluczało jakiekolwiek skróty. Vado leniwie oglądał okolicę, nie wiadomo czemu zastanawiając się nad walorami obronnymi tego miejsca. Jeśli z dna kotliny było choć jedno tajne wyjście pod górami, chciałby mieć tu twierdzę. Jeśli zaś droga, którą szli była jedyną, nie chciałby być w skórze obrońców, gdyby to jemu przyszło przeprowadzić atak. Uśmiechnął się do swoich myśli. Były tak nowe, nieoczekiwane.

Strażnicy z daleka dostrzegli wędrowców i zaczęli dawać znaki. W osadzie zapanował ruch. Część ludzi zniknęła w domach, kilkunastu mężczyzn zajmowało stanowiska obronne, najwyraźniej dużo wcześniej ustalone. Spora grupa w spokoju oczekiwała w pobliżu izby rady. Wszyscy poruszali się szybko, ale w ich zachowaniu nie było strachu. Zachowywali się jak ludzie obyci z niebezpieczeństwem. Patrol prowadzony przez wodza prowadził jeńców. To wymagało pewnych przygotowań i zabezpieczeń, nic więcej.

Weszli między chaty. Domy budowane były z grubych bali, na wysokich, kamiennych podmurówkach. Inną niż w mieście techniką, na co Gydi natychmiast zwrócił uwagę. Były solidne i o kształtnych bryłach wieńczonych ostrymi dachami. Główna ulica w osadzie nie była szeroka. Obok wyładowanego wozu trudno byłoby zmieścić się przy drewnianym płocie nawet jednemu człowiekowi. Natomiast kamienny bruk ułożony był staranniej niż w mieście. „Znakomite przygotowanie do prowadzenia walk” pomyślał znowu Vado i aż potrząsnął głową, jakby to mogło pomóc uwolnić się od niechcianych myśli.

Aż do leżącego w centrum placu nie spotkali żywej duszy. Dopiero tam czekał na nich bojowo nastawiony i złożony z samych mężczyzn komitet powitalny. Wszyscy wyglądali podobnie do członków patrolu, a wygląd ten nie budził zbyt radosnych oczekiwań.

Mastorio pewnym krokiem wiódł swój patrol aż do drzwi domu. Mieszkańcy rozstępowali się przed nimi, a potem za plecami odcinali drogę odwrotu. Przed szerokimi kamiennymi schodami Masto-Irio zatrzymał się i obrócił przodem do całego zgromadzenia. – Ten człowiek – wskazał na Inomira – przyszedł rozmawiać z Rollandem. Ci dwaj niech czekają tutaj. Gdy wrócę, zaproszę ich pod dach lub pod kamienie. – Mówiąc to wskazał ręką bruk pod stopami. – Nie są jeńcami, ale nie są też gośćmi. Dopóki tu stoją, to tak, jakby ich w ogóle nie było. Niech każdy robi swoje. Mastorio skinął na Inomira i przelotnie spojrzał na dwóch ludzi ze swego patrolu. Wybrani sprawnie ruszyli za nim w odległości kilku kroków, eskortując Inomira aż do drzwi chaty stojącej w głębi uliczki, na skraju na placu.

Tłum na placu z zainteresowaniem oglądał przybyszów, ale po kilku ponagleniach zaczął się rozchodzić. Zostało tylko sześciu strażników. Dwóch z nich niedwuznacznie napięło cięciwy łuków, czterej pozostali oparli niedbale dłonie na rękojeściach szabel lub trzonkach toporów. Vado podszedł do Gydiego i spokojnie położył mu dłoń na ramieniu.

Poczekamy – powiedział łagodnie. – Poczekamy na Inomira. Skrzyżował nogi i usiadł na kamieniach w pozycji lotusa. Ręką wskazał Gydiemu miejsce obok.

Pić mi się chce – mruknął Gydi siadając po turecku. – Wszystkie nasze bety zostały w jaskini.

Poczekamy – powtórzył łagodnie Vado i znów przybrał nieobecny wyraz twarzy. Gydi przyglądał mu się przez chwilę z niedowierzaniem, a potem sam spróbował nałożyć maskę obojętności. Przychodziło mu to z trudem, nie wiedział, gdzie skierować wzrok, aż jego oczy dostrzegły coś, co rzeczywiście przyciągnęło jego uwagę. Dom, przed którym siedzieli był budowlą z litych bali, ze ścianami łączonymi na Jaskółczy ogon”. Nikt w mieście tak nie budował, a choć Gydi słyszał o tym sposobie, nigdy nie widział tego na własne oczy. Teraz dokładnie się przyglądał. Przynajmniej miał się czym zająć. Jego twarz zupełnie niechcący przybrała równie obojętny i nieobecny wyraz. I tak chłopcy, celowo lub przypadkiem bardzo zaimponowali przemytnikom.


Przed chatą Rollanda Mastorio zatrzymał gestem pozostałych, zastukał ciężką, rzeźbioną z rogu jelenia kołatką, a potem – nie czekając na odpowiedź – otworzył drzwi i wszedł do środka. Dwaj asystenci stanęli bardzo blisko po obu stronach Inomira. Nie czekali długo. Drzwi otworzyły się, w progu stanęła stara kobieta. Popatrzyła spokojnie na kapłana.

Wejdź – powiedziała. – Rollando czeka.

Obaj strażnicy ruszyli do wejścia, ale kobieta zagrodziła im drogę.

Zaczekajcie, przyjaciele. Rollando nie lubi tłoku.

Ale Mastorio...

Mastorio jest z Rollandem. Wie, że będziecie w pobliżu. Zamknęła starannie drzwi przed nosem zaniepokojonych wojowników. Znaleźli się w sieni. W korytarzu było czworo drzwi, dwoje z prawej i dwoje z lewej strony, wieszak na ubrania i ogromna skrzynia pod ścianą. Światło docierało ze świetlika w dachu. Surowe, ciemno barwione drewniane ściany nadawały wnętrzu poważny, choć przyjemny charakter. Kobieta podeszła do drugich drzwi po lewej stronie korytarza. Położyła dłoń na klamce, ale zanim ją nacisnęła, zatrzymała się na chwilę i powiedziała:

Jestem wnuczką Rollanda. Słyszałam, kim ty jesteś i wierzę, że nim jesteś. Dziadek opowiedział mi wszystko, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką. I wiesz – uśmiechnęła się – od razu wiedziałam, że to nie jest bajka.

A potem weszli.

W nieoczekiwanie dużej jak na niewielki dom, jasnej komnacie czekało na nich dwóch ludzi. Mastorio stał przy oknie na wprost drzwi. Kto wie, może przed chwilą dawał przez nie swoim ludziom jakieś dyspozycje.

Po prawej stronie stało zasłane kolorową narzutą drewniane łóżko, pod ścianami poustawiane były kufry. Na środku znajdował się okrągły stół z czterema krzesłami. Z lewej strony, po obu stronach kominka zajmującego honorowe miejsce na środku ściany, stały dwa wielkie, wyściełane fotele i niewielki podręczny stolik. Wszystkie meble i ściany wykonane były z jasnego drewna. W ceglanym kominku wesoło trzaskał ogień. „Bardzo przyjemny pokój”, pomyślał Inomir patrząc z uśmiechem w oczy człowieka siedzącego w fotelu.

Człowiek ten był stary, bardzo stary, ale nie wyglądał na zniedołężniałego. Mimo że szczupły, a nawet wręcz wysuszony, nie robił wrażenia bezsilnego staruszka. Jakaś głęboko ukryta w nim siła oddziaływała na ludzi, którzy się z nim stykali. Na widok Inomira wytężył wzrok, przymrużył nieco oczy i z uwagą patrzył na jego twarz.

A potem pobrużdżone oblicze odmłodniało szerokim uśmiechem. Żwawo podniósł prawą dłoń w geście powitania.

Pragrad! Wreszcie się ciebie doczekałem!

Witaj Rollandzie. Zapomniałem o tobie tylko dlatego, że na długo zapomniałem o wszystkim. Ale wróciłeś wraz z pamięcią.

A teraz wróciłeś ty – powiedział wzruszony starzec. – Siadaj i mów. Nie wstanę na powitanie, wybacz. Może za godzinę lub dwie zbiorę dość sił na spacer po domu. Wiesz, jestem dość stary.

Mnie to mówisz? – szepnął z łobuzerskim uśmiechem Inomir ściskając dłoń przyjaciela. – Jesteś dla mnie jedynym żywym świadkiem historii.

Co się z tobą działo? Czy znalazłeś sposób? Czy już nadszedł czas walki?

Spokojnie! – podniósł ręce Inomir. – Błagam o coś do picia. Twoi ludzie sprawnie znajdująnajkrótszą drogę wśród skał, alejako przewodnicy są bardzo kiepscy. Zupełnie nie dbają o wygodę zwiedzających.

Rollando spojrzał na kobietę.

Patricio, bądź tak dobra, zadbaj o wino dla gościa. Należy mu się najlepsze. A ty młody Mastorio przysuń krzesła dla siebie i Patricii. Usiądźcie z nami.

Rollando mówił niezbyt głośno, ale wyraźnie i swobodnie formułował myśli. Jego umysł zachował niezwykłą sprawność. Chwila oczekiwania nie była długa, a kiedy Inomir wypił już połowę czary i pochwalił trunek, Rollando przynaglił go.

Opowiadaj.

Nie będzie tego wiele. Do niedawna nic nie pamiętałem. Dla mnie rzeczywistość wróciła kilka dni temu. To był rodzaj bardzo długiej amnezji. Świadomość odzyskiwałem rzadko i zaledwie na kilka minut. Potem znów żyłem jak w letargu.

Aż coś cię zbudziło.

Wielka czakra, przyjacielu. Jedna, a potem druga.

Kto?

Nie wiem i może właśnie dlatego tu jestem. Nahadan zainteresował się tym chyba bardziej ode mnie, więc musiałem opuścić miasto.

Nahadan... Atak, zupełnie o nim zapomniałem. Który już numer kazał sobie przypisać?

Szósty.

Nieustający-Nahadanobecnieszósty. Niezłe. Z piątką wyglądało to jakoś dostojniej.

Roześmieli się radośnie i dopiero teraz zwrócili uwagę na resztę. Dwoje ludzi z uwagą wsłuchiwało się w ich słowa. Patricia z uwielbieniem patrzyła w twarz Inomira, Mastorio z narastającym zdumieniem. Rollando uznał, że należą się im wyjaśnienia.

To jest Pragrad. Człowiek, który był zanim zbudowano miasto i który będzie spacerował kiedyś po jego ruinach. Jest moim przyjacielem, a może właściwiej będzie powiedzieć, że pozwolił, abym to ja był jego oddanym przyjacielem, na czas mego krótkiego życia.

Właściwiej będzie powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi – sprostował łagodnie Inomir. – Choć spotkaliśmy się tylko raz w życiu. Dość dawno temu.

I nie powiem ci Mastorio jak dawno! – zaśmiał się nagle starzec. – Do ilu lat życia przyznałem się ostatnio?

Dziewięćdziesiąt, może więcej. Tak powiedziałeś.

I niech tak zostanie – zgodził się Rollando. – Kiedy stąd wyjdziesz, powiedz ludziom, że Pragrad przybył. Czeka nas praca, a z pewnością także walka. Myślę, że dotrzymasz zobowiązań, które ja w młodości nałożyłem na plemię Talów.

Pragrad jest twoim bratem krwi. Jest wodzem Talów – powiedział powoli Mastorio.

A tak – prawie krzyknął Rollando, klepiąc otwartą dłonią w oparcie fotela. – Jest najlepszym i największym wodzem, jakiego Talowie mieli w swej historii. Zmienicie z nim obraz świata!

Nie przesadzaj, bracie – zaprotestował Inomir. – Jako wódz to byłem raczej... nieobecny.

Rollando znów wybuchnął śmiechem.

I nie po zaszczyty tu przybyłem – dokończył Inomir.

Posłuchaj Mastorio – powiedział starzec obracając się w kierunku młodego wodza i z uwagą patrząc mu w oczy. – Wiele lat temu piliśmy krew, przysięgaliśmy sobie braterstwo. To, co dał nam wtedy Pragrad, mamy do dziś i właśnie twoje pokolenie może ocenić owoce tej znajomości. Wieś, wyszkoleni zwiadowcy i wojownicy.

Rada wioski, hodowla bydła i wreszcie regularny, choć pokątny handel z miastem. To wszystko dał nam Pragrad.

Myślałem...

Wiem, co myślałeś. Wszyscy uważają, że nasze plemię siedzi w Skałkach od zawsze. To Pragrad mi je pokazał! Przedtem koczowaliśmy w lesie i stepach, zmieniając miejsce czasem nawet co tydzień, a nie rzadziej niż dwa, trzy razy w roku. Walczyliśmy, ale nie mieliśmy wyszkolonej armii.

I – Każdy mężczyzna jest wojownikiem – powiedział uroczyście Mastorio. – To prawda, ale nie zupełnie. Każdy mężczyzna i każda kobieta, która tego chce, przechodzi wstępne przeszkolenie. Zauważ, nie domowe przygotowanie zgodne z tradycją, ale specjalne przeszkolenie! Dalej, nie każdy mężczyzna zostaje wojownikiem. To prawda, że każdy cieśla, rolnik, handlowiec i zdun potrafią władać bronią, ale o ile lepsi są zwiadowcy? Szkolenie, profesjonalne wojskowe szkolenie... To z nas uczyniło armię. Nie muszę dodawać, że pomysł handlu z miastem egzotycznymi towarami z dalekich wypraw, to także pomysł Pragrada.

Mastorio z szacunkiem popatrzył na obu siedzących w fotelach mężczyzn.

Chyba będę musiał uczyć się historii od nowa – powiedział schylając głowę.

Przyjdź na kilka wykładów – zgodził się łaskawie Rollando. – Ty będziesz mistrzem dla swojego następcy, gdy nadejdzie jego pora. Nie wcześniej. Niech Pragrad pozostanie dla ludu chodzącą po ziemi legendą.

Mastorio ponownie schylił głowę.

To nie koniec – ciągnął Rollando. – Gdy Pragrad poprosił mnie wtedy o pomoc w dostaniu się do miasta, dostał wszystko, co potrzebne było w podróży. Podeszliśmy razem aż do kamiennych murów. Dostał też moje słowo, że ja, wszyscy moi ludzie, moi następcy i każdy Tal ze Skałek aż po wszystkie przyszłe pokolenia, jesteśmy do jego całkowitej dyspozycji. Pójdziemy, gdzie każe i zrobimy, co nam każe. Nie dlatego, żeby odpłacić za jego dobroć i mądrość błogosławione dla naszego plemienia, choć to już są wystarczające powody. Pójdziemy za nim, bo tylko on może poprowadzić nas do ziemi, która była i która znów powinna wrócić. Tylko z nim i przy nim doczekamy powrotu zapomnianego Boga.

Starzec zadyszał się i urwał wpół długą wypowiedź. Zapadła cisza, którą przerwało szurnięcie krzesła po podłodze. Mastorio wstał, położył rękę na sercu i zgiął się w uroczystym ukłonie.

Dotrzymam słowa Talów, Pragradzie. Jestem twym bratem. Ręczę za siebie i za całe nasze plemię. Powiedz, co mamy robić.

Inomir też powstał i uścisnął wojownika.

Siądź zatem bracie i porozmawiajmy. Choć faktycznie jesteś młodszy, to w rodzinie nie musimy się sobie bez przerwy kłaniać. Wiedziałem, że mogę na was liczyć i dlatego tu skierowałem swe kroki. Potrzebuję pomocy, ale nie chcę zakłócać waszego życia. Przynajmniej na razie... A może to nie ja poprowadzę was w bój? Szykujcie się do wojny, bo jest nieunikniona. Jeszcze nie dziś i nie jutro zastuka do waszych drzwi, ale przyjdzie.

Poszukamy jej w drodze do nas – mruknął Mastorio.

Być może. Na razie jednak jest cisza.

Cisza przed burzą – dodał Rollando.

Przed wielką burzą. Mastorio! Jesteś tu wodzem i zawsze na czele Talów będzie stał ich własny wódz. Pamiętaj to i broń tego, jeśli zajdzie potrzeba. Jako twój gość i brat, ja mogę tylko prosić.

Mów.

Mastorio już przyjął fakty do wiadomości i nie chciał spierać się o słowa.

Uwolnij i poznaj moich przyjaciół. Zapewniam, że są warci twej przyjaźni. Daj nam kwaterę i gościnę. Musimy odpocząć i przygotować się do długiej podróży. Zajmij się nimi teraz, naradę zrobimy wieczorem. A my z Rollandem, jeśli pozwolisz, chwilę jeszcze sobie porozmawiamy.

Rollando z uśmiechem przytaknął ruchem głowy, a Mastorio wciąż zdumiony, ale i zadowolony z rozwoju wydarzeń, wstał z krzesła.

Wydam dyspozycje. Jeśli mogę coś dla was zrobić...

Daj nam pić, jeść i spać. Wędrowaliśmy całą noc, dość szybkim tempem.

A ostatnie mile biegiem – uzupełnił śmiejąc się z podziwem Mastorio.

Trenujesz biegi z obciążeniem? – zainteresował się łagodnie Rollando popijając wino. – Koniecznie musisz mi o tym opowiedzieć.

Tylko w szczerym polu przed wschodem słońca – odpowiedział poważnie Inomir i obaj zaczęli chichotać.


Nie musicie już tu stać – powiedział Mastorio do strażników przed drzwiami. – To przyjaciele. Marcello, poproś swoją żonę, by tu przyszła. Niech pomoże Patricii, trzeba będzie szykować jadło dla gości. A ty Amico, powiedz, żeby przygotowano starą chatę kołodzieja. Trzeba ją przewietrzyć, naszykować kąpiel, jedzenie i spanie dla trzech mężczyzn. Może twoja żona skrzyknie kilka kobiet, one już będą wiedziały, co trzeba zrobić.

Wojownicy nie okazali zdziwienia. Spodobało im się pokojowe rozwiązanie. Gość w osadzie to rzecz niezwykła. Później przy piwie dowiedzą się wszystkiego, a i sami będą mieli dużo do opowiadania.

Mastorio szybkim krokiem wszedł na rynek i zobaczył niezwykłą scenę. Dwóch młodzieńców siedziało obojętnie na ziemi, nie zwracając uwagi na otaczających ich ludzi, którzy coraz częściej przystawali i komentowali ten niezwykły obrazek. Widok powracającego wodza przyciągał ludzi i już spora grupa zebrała się wokół dziwnych przybyszów. Przepuścili Mastoria i w zupełnej ciszy czekali na jego słowa. Ten nabrał powietrza i pełnym głosem obwieścił:

Pragrad wrócił!

W tłumie zaszumiało, a Mastorio powtórzył:

Człowiek, który gości teraz w domu Rollanda, to Pragrad. Jest naszym bratem i członkiem plemienia. Jego towarzysze są naszymi gośćmi. Przyjmijmy ich godnie, bracia. Dajmy im odpocząć, a potem będziemy razem świętować i bawić się. Pragrad wrócił, to święto i radość dla wszystkich.

Zdyscyplinowani zazwyczaj i powściągliwi w okazywaniu uczuć mieszkańcy wioski, tym razem byli wyraźnie poruszeni. „Pragrad wrócił!” Legenda ożyła. Stara opowieść o wiecznym człowieku, który miał przynieść wolność. Wszyscy ją znali, ale nikt chyba nie wierzył, że jest oparta na faktach. Pragrad był marzeniem, wcieleniem snu o nieśmiertelności i lepszym świecie. A teraz w ich wiosce gościł człowiek, którego ich najwięksi wodzowie nazwali legendarnym imieniem. Mastorio, którego ceniono za chłodny umysł i któremu wierzono, nie rzucał słów na wiatr. Takich słów nie godziło się podważać, ale umysły i serca nie chciały przyjąć prawdy o nadziei, która wiązała się z zabijaniem.

Człowiek nazwany Pragradem został w domu Rollanda, ale tu pośrodku placu siedziało dwóch młodych ludzi, którzy z nim przybyli. Na nich skupiła się uwaga tłumu.

To jego synowie?

Są w transie.

Czy też są czarownikami?

Nie są do siebie podobni.

Są podobni do siebie, te same rysy, tylko kolor włosów inny.

Wieczni młodzieńcy – powiedział ktoś z zazdrością w głosie.

Ta ostatnia uwaga sprawiła, że Gydi zareagował. Już od dłuższego czasu zaprzestał kontemplowania pobliskich budowli i ze zdumieniem obserwował narastające zamieszanie. Wreszcie dotarło do niego, co się dzieje i postanowił sprostować nieporozumienie.

My jesteśmy z miasta. Nie jesteśmy żadnymi czarownikami – powiedział wstając. – Jesteśmy po prostu młodzi. Ja mam piętnaście lat, prawie szesnaście. W przyszłym roku mam stanąć przed komisją wojskową. Mój kuzyn jest starszy, ma siedemnaście lat.

Więc dlaczego nie jest w wojsku? – krzyknął kpiąco jakiś młodzik.

Uzdrowiciele są zwolnieni.

Uzdrowiciel – dało się słyszeć szept wśród ludzi. – Uzdrowiciel, uzdrowiciel.

Dajcie spokój! – próbował zapanować nad sytuacją Mastorio.

Wypada, żebyśmy się przedstawili – usłyszał nagle spokojny głos.

Vado stał tuż obok i uśmiechał się sympatycznie. Jego przebudzenie zrobiło na ludziach ogromne wrażenie. Zaległa cisza i właśnie w tej krótkiej chwili jego słowa wyraźnie dotarły do wszystkich.

Nazywam się Donvadon, syn Goniha – powiedział spokojnie Vado, kładąc dłoń na piersi i schylając głowę. – Jestem uzdrowicielem, a nie czarownikiem – dodał uśmiechając się ponownie.

Ja się nazywam Gydieon Modda, syn Woyeona. Wołają mnie Gydi. Mój ojciec jest cieślą. Ja też uczę się tego zawodu.

O ile nie pójdziesz do woja! – dorzucił ten sam kpiący młody głos.

Gydi nie bardzo wiedział, co na to odpowiedzieć.

Zawsze miałem nadzieję, że mnie nie wezmą. Cieśla też jest potrzebny w mieście – rzekł i wzruszył niepewnie ramionami.

Jakiś starszy człowiek podszedł do niego i serdecznie objął go ramieniem.

Tu nie obowiązują prawa miasta. I wiesz, nie myślę, by kiedykolwiek groziło ci wcielenie do armii Nahadana.

Chyba tak... – bąknął Gydi, a potem roześmiał się widząc szelmowską minę człowieka, który do niego podszedł.

Teraz już wesołość opanowała wszystkich. Młodzi chłopcy nie mogli być przecież groźni. Powrót Pragrada napawał bardziej nadzieją niż strachem. Zresztą, co będzie, to się okaże. Ci ludzie nieczęsto myśleli o sprawach bardzo odległych. Na plac wyległy kobiety i dzieci. Mastorio opiekuńczym gestem osłonił chłopców przed napierającym tłumem i wyprowadził z placu. Weszli w jedną z uliczek, a po chwili skręcili w prawo, w zaułek na tyłach domów stojących przy placu. Mastorio zatrzymał się przed zieloną furtką. Przez żywopłot widać było fragmenty dachu niewielkiego domu.

Tu będzie wasza kwatera. Łoża, kąpiel i jadło już są szykowane. Pragrad rozmawia z Rollandem. Zapewne niedługo do was dołączy. Pożegnam was teraz i wrócę wieczorem. Myślę, że czeka nas zebranie rady, a może nawet wiec.


Wiecu nie było. Rada uznała, że wystarczy ogłoszenie komunikatu o wyprawie. Ochotnicy zgłoszą się z pewnością. Poza tym dla osady nic się nie zmienia. Nie ma potrzeby zwoływać zebrania całej wioski.

Samo zebranie rady było nudne. Powtórzenie z grubsza przebiegu wydarzeń było dla chłopców bardziej męczące niż się spodziewali. Tym bardziej, że Inomir zdecydowanie zakazał im wdawania się w szczegóły i opowieść wyszła bardzo okrojona. Vado został przedstawiony po prostu jako uzdrowiciel, o jego dodatkowych umiejętnościach w ogóle nie było mowy. Gydi wypadł w tym wszystkim jak przypadkowy i lekko zbędny uczestnik wydarzeń. Samego siebie Pragrad otoczył mgłą tajemnicy. Jedynym, który być może poznał całą prawdę był Rollando, ale on już nie chciał uczestniczyć w żadnych zebraniach. Tak czy inaczej ustalono, że wieś dostarczy wierzchowców, broni, prowiantu, przewodnika i kilku dodatkowych zwiadowców spośród ochotników. To było dużo, tak dużo, że sami nie wiedzieli jak okazać wdzięczność. Gydi zaoferował się do pomocy przy robotach stolarskich. Oferta medyczna Donvadona przyjęta została z entuzjazmem. Wśród przemytników nie było uzdrowicieli. Ustalono, że przed południem Vado będzie przyjmował chorych w swej kwaterze, a potem uda się na wizyty domowe, do osób, które nie są w stanie przyjść.


Przedpołudnie było męczące, ale Vado nie narzekał. Wprawdzie większość zgłaszających się powodowana była nie chorobami, a ciekawością, ale Vado wszystkich traktował poważnie. W sumie był zadowolony. Stan zdrowia przemytników był przeciętnie lepszy niż mieszkańców miasta. Być może surowe warunki życia ukształtowały zdrowsze organizmy. Było jednak kilka poważniejszych przypadków.

Późnym popołudniem Vado usiadł na wielkiej drewnianej ławie, ustawionej na rynku w cieniu ogromnego kasztanowca. Jakaś życzliwa dłoń postawiła przed nim spory kufel zimnego piwa. Vado z przyjemnością pociągnął spory łyk. Był zmęczony, ale zadowolony. Leniwie rozejrzał się po placu. Ludzie zajmowali się swoimi sprawami. Za wcześnie jeszcze było na wieczorne spotkanie mężczyzn przy drewnianym stole pod kasztanem. Zdążył się już dowiedzieć, że miejsce to było czymś w rodzaju samoobsługowej karczmy z własnym zaopatrzeniem. Waluta wewnętrzna w osadzie nie istniała. Złote pieniądze z miasta nie miały tu żadnej wartości. Różne rzeczy po prostu między sobą wymieniano. Wiele przedmiotów dawano w darze. Piwo pod kasztan każdy przynosił własne, chyba że umówił się inaczej z przyjaciółmi. Młodsi i starsi lubili tu posiedzieć i porozmawiać. Więcej tam bywało plotek i śpiewów niż popijania piwa. Następnego dnia bowiem wszystkich czekała ciężka praca.

Teraz Vado rozkoszował się samotnością. Wygodnie oparł się o wymodelowane oparcie ławy i przymknął oczy.

Obudził go gwar głosów i stukot kufli o blat stołu. Otworzył oczy. Miejsca wokół były zajęte. Kufle krążyły z rąk do rąk, a wesołe głosy przekrzykiwały się nawzajem. Ktoś dostrzegł przebudzenie Donvadona.

Witamy dostojnego medyka w naszym gronie! – zakrzyknął sąsiad z lewej strony.

Piwo dla uzdrowiciela!

Byle nie za mocne, jeszcze paru powinien doleczyć! – zakpił ktoś z końca stołu.

Twoją głowę najpierw! – odciął mu się inny głos.

Bo twojego języka już żaden medyk nie odtruje!

Jak znajdujesz zdrowie mieszkańców naszej dzikiej osady? – zapytał poważnie sąsiad, który zażądał dla niego piwa.

Jesteście zdrowsi od nas, ale rzeczywiście przydałby się wam medyk na miejscu. Sporo macie tu wypadków. Gdyby były od razu właściwie leczone, większość nie byłaby zbyt groźna. A tak, po jakimś czasie ujawniają się problemy. I trudno wtedy coś poradzić.

Od kilku pokoleń nie było dziecka z talentem uzdrowicielskim. Albo nie było, albo nie umieliśmy go rozpoznać. Zresztą, ostatni uzdrowiciel odszedł wiele lat temu. Nie ma mistrza, nie ma uczniów.

Jeśli uda mi się wrócić, zapewne zostanę z wami. Poszukam kandydatów.

Jeśli wrócisz i jeśli zostaniesz – uśmiechnął się mężczyzna i podniósł do góry swój kufel. – Napijmy się, zaśpiewajmy. Opowiedz nam coś o sobie. Warto zabawić się przed podróżą.

Opowiedz jak medycy uczą się łapania węży – odezwał się znów młody głos.

Siedzący w drugim końcu stołu Inomir nie przerwał wprawdzie prowadzonej ze swym sąsiadem i Gydieonem rozmowy, ale podniósł głowę i uważnie przyjrzał się człowiekowi, który to powiedział. Był to ten sam młody mężczyzna, który wcześniej już szukał zaczepki.

Jak wołacie tego zawadiakę? – spytał trącając łokciem sąsiada i brodą wskazując roześmianą postać.

To Tartini, syn starego Santiaro. Dzielny wojownik, ale charakter trudny. Młody człowiek za szybko chce osiągnąć to, co innym dają lata i własne czyny. – Przemytnik, który sam niejedno w życiu przeszedł, westchnął i pokiwał głową. – Albo zajdzie wysoko, albo zginie zbyt szybko – dodał sięgając po kufel.

Mam nadzieję, że wasz przyjaciel nie jest zbyt drażliwy. Wywoływanie pojedynków to ulubiona zabawa Tartiniego.

Jestem o niego spokojny – zlekceważył wszystko Inomir. Gydi chciał coś powiedzieć, ale wzrok Inomira skutecznie zamknął mu usta.

Po drugiej stronie stołu Vado śmiechem zbywał pytania ciekawskich. Refleks ma szybki, to prawda. I szczęście, oczywiście.

Dokąd właściwie idziecie? – zaciekawił się ktoś z siedzących.

W góry, na południe – Inomir przestrzegł, żeby nie zdradzali szczegółów.– Spotkamy tam starego przyjaciela Ino... Pragrada i z nim wrócimy.

No, nie będzie to łatwy spacerek – powiedział starszy, siwy mężczyzna. – Byłem w młodości u podnóża Gór Południa. Ludzie tam twardzi i nieprzyjaźni, ale przyroda straszniejsza od nich. W głąb gór nie weszliśmy i bez wstydu mówię, nie weszliśmy ze strachu. Bajali różni o skarbach ukrytych wśród skał, ale straszne były te pionowe ściany i wiecznie ośnieżone szczyty. Co się wśród nich kryje, bogowie sami tylko wiedzą.

Nie będzie tak źle! – zakrzyknął Gydi włączając się nagle głośno do rozmowy. – Jest z nami Pragrad i wasi przewodnicy. A wasza broń i ekwipunek pomogą nam pokonać wszystko i wszystkich.

Broń pomaga tym, którzy umieją się nią posługiwać – odkrzyknął Tartini. – Topór w ręce cieśli może jedynie wbić kołek.

Albo zestrugać głowę z karku! – odciął się Gydi. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, ale Tartini ciągnął dalej.

A jaki jest pożytek z miecza w ręku medyka?

Prawda – zgodził się Vado – moje dłonie uczono uzdrawiać, nie uśmiercać.

A szabla Talów może znaleźć się tylko w ręku wojownika! – wykrzyknął Tartini.

Nie żartował. Jego głos zabrzmiał ponuro, wrogo i bardzo dramatycznie. Nagle zaczęło rosnąć napięcie, a rozmowy zamierały jedna za drugą.

Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał jeden ze starszych. Ton, którym zadał pytanie dawał jeszcze możliwość obrócenia wszystkiego w żart. Wystarczyło tylko parsknąć śmiechem i złożyć ofertę przyspieszonego szkolenia dla cieśli i medyka. Wszyscy czekali na jakiś celny dowcip i powrót do zabawy. Tartini powiedział, co ma na myśli.

Rada podjęła decyzję o udzieleniu pomocy człowiekowi, który nazywa siebie Pragradem. Obiecała żywność, konie, zbrojną asystę i broń. Myślę, że w tak ważnej sprawie głos powinien należeć nie do rady, lecz do wszystkich. Na wiecu każdy mógłby wyrazić swoje zdanie i może nie doszłoby do zbyt pochopnego dawania naszej broni mieszczuchom!

To wy nazwaliście mnie Pragradem – sprostował łagodnie Inomir. – Ja nigdy nie używałem tego imienia. Jesteśmy wam bardzo wdzięczni za pomoc. W tym, że rada nie zwołała wiecu, nie szukałbym złych intencji jej członków. Ludzie, którzy podjęli decyzję, wiedzą jak bardzo liczy się dla nas czas. Wiec, to konieczność odłożenia naszej wyprawy o kilka tygodni, może o miesiąc. A my musimy pójść w góry i opuścić je przed nadejściem zimy. Wiem, że na początku lata brzmi to śmiesznie, ale do gór jest bardzo, bardzo daleko. – Inomir uśmiechnął się bezradnie i podniósł dłoń na znak, że chce dalej mówić.

Zapewniam was, że dłonie tych mieszczuchów godne są noszenia talijskiej broni. Ja sam nie skorzystam z waszego arsenału, zostałem obdarowany przez przyjaciela, mam już szablę. Rollando uznał, że „Stepowy Błysk” już zbyt długo leżał w kufrze, a on sam już nie wybiera się na wojnę.

To wyznanie zrobiło na zebranych wrażenie. Szmery zdumienia i podziwu świadczyły o randze wydarzenia.

Ja też mam broń! – przerwał mu Gydi. – I zapewniam was, że srebrna szabla Bobonitów nie jest gorsza od waszych!

Wszyscy w milczeniu obrócili wzrok na Tartiniego. Pora była zakończyć spór. Tartini nie miał jednak zamiaru ustąpić.

A ty medyku, czy ty też masz broń lepszą od naszej?

Nie mam broni – powiedział spokojnie Vado. – Nie potrzebuję broni, więc nie będziesz musiał dla mnie uszczuplać plemiennego arsenału.

Pan lekarz boi się ostrych narzędzi? Kto cię będzie golił młokosie, gdy zacznie ci rosnąć broda?! Bo brzytwa jest ostra, oj ostra!!

Nie zastanawiałem się nad tym jeszcze, chyba jestem na to za młody – uśmiechnął się niewinnie Vado. – Zresztą, nie wiem. Może zapuszczę brodę?

Jesteś tchórzem! – ryknął Tartini. – A żaden tchórz nie będzie dotykał szabli Talów!

Zważ, co mówisz! – krzyknął sąsiad Donvadona. – To nasi goście!

I dostali wszystko, co gościom się należy: jadło, gościnę i bezpieczeństwo! – odparował Tartini. – Rozdawanie broni nie jest jednak świętym obowiązkiem gospodarza. Na to trzeba zasłużyć!

Tartini zwrócił się znów wprost do Donvadona.

Jeśli pokażesz żeś mężczyzną, oddam ci własną szablę.

Nie potrzebuję twej szabli, ale jeśli szukasz zwady, to ją znajdziesz. Ja nie widzę możliwości dalszego tłumaczenia ci, jak bardzo się mylisz. Jestem medykiem, a nie nauczycielem głupców – wzruszył ramionami Vado.

Nazwałeś mnie głupcem?!!

Nikt wcześniej cię o tym nie poinformował? W takim razie nie masz szczerych przyjaciół – zadrwił Vado.

Inomir, który już zdążył dotrzeć do Donvadona, szarpnął go za ramię.

Co ty robisz, chcesz doprowadzić do pojedynku?

O ile zrozumiałem, wyzwanie już padło.

Jeszcze możemy załagodzić całą sprawę.

I odjechać jako tchórze.

Vado błysnął zębami w szelmowskim uśmiechu. Inomir spojrzał z niedowierzaniem. Jego młody, poważny przyjaciel najwyraźniej bawił się znakomicie.

Tartini w tym czasie szalał. Krzyczał wściekle, wyrywał się z rąk przytrzymujących go sąsiadów, w końcu wyartykułował z siebie zrozumiałe zdanie.

Powtórz te słowa w cieniu miecza, jeśli masz choć unt odwagi, przybyszu znikąd!

Vado poważnie spojrzał na Inomira.

Jako gospodarz nie może cię wprost wyzwać. W zasadzie w ogóle nie wolno wam się bić, przynajmniej nie w obrębie osady. Ale po tych słowach rzeczywiście nie możesz już się wycofać. Zresztą, to jedyna okazja, by zobaczyć cień miecza.

Wypatrzę cię nawet w najgłębszym cieniu, ale wiesz, wystarczy mi, jeśli na koniec zwyczajnie mnie przeprosisz.

Vado powiedział to tak swobodnie, że wielu obecnych zaczęło się poważnie zastanawiać nad słowami przybysza. To nie zabrzmiało jak zwykłe szyderstwo przed walką. Tartini jednak nie myślał o niczym prócz walki.

Mnie twoje przeprosiny ani błagania o łaskę nie wystarczą, tchórzu. Tylko jeden z nas odejdzie żywy spod cienia. I szybko przekonasz się, że tym kimś będęja!

Vado tylko dwornie skłonił głowę.

Godzinę po wschodzie słońca! W cieniu miecza! Jeśli starczy ci odwagi. – Tartini triumfalnie spojrzał wkoło, ale nie spotkał zbyt wielu entuzjastów swego męstwa. Lud, który kochał pojedynki, tego wolałby chyba nie oglądać.

Vado ponownie schylił lekko głowę, a potem głębszym ukłonem pożegnał całe towarzystwo i odszedł. Inomir i Gydi towarzyszyli mu krok z tyłu, po obydwu jego bokach. Tego rycerza czekała walka.


Było jeszcze ciemno, gdy Inomir obudził chłopców. Młoda dziewczyna, córka jednego z sąsiadów, która wraz z matką przyszła dużo wcześniej, by przygotować posiłek, wniosła śniadanie i nie mówiąc ani słowa rozstawiła naczynia na stole. Chwilę postała przy drzwiach, ale widząc, że nie jest potrzebna, uśmiechnęła się smutno do Gydiego i po cichu wyszła.

Ładna – powiedział Vado sięgając po chleb i ser. – Chyba jej się spodobałeś.

Albo bała się spojrzeć na ciebie – odpowiedział Gydi. Vado machnął tylko ręką i zajął się jedzeniem. Ciszę przerwał Inomir.

Wiesz, że będziesz musiał go zabić.

Nie mam powodu – burknął Donvadon.

Owszem, masz. Któryś z was musi zostać zabity. Takie są zasady. A ja już zdążyłem się do ciebie przyzwyczaić.

Tamtego w żaden sposób nie da się polubić – dodał Gydi.

Głupie zasady! – Vado nie zamierzał się z tym pogodzić.

Ale nie nasze i nam nie wolno ich zmieniać – zamknął sprawę Inomir. – Nie bój się go, ale i nie lekceważ! Będzie chciał cię zabić, to pewne. Drugi pewnik to ten, że ma do tego niejakie przygotowanie. Inna sprawa, czy mu te umiejętności wystarczą.

Vado załatwi go lewą ręką! – Gydi był tego absolutnie pewien.

I tego właśnie się strzeż! To wojownik, który nieraz już walczył i zabijał. – Inomir usłyszał Gydiego, ale mówił tylko do Donvadona. – Umiesz dużo więcej niż wszyscy przemytnicy razem wzięci, ale praktyki w zabijaniu masz tyle, co ich niemowlęta. Nie bój się i nie lekceważ – powtórzył. – Uważaj na wszystko i pamiętaj, że zwycięzców się nie sądzi, a przegrani nie mają racji.

Vado myślał, coś może nawet postanowił, bo nagle odechciało mu się dalszego jedzenia i rozmowy. Wstał od stołu.

Daleko do tego cienia? Może powinniśmy już iść?

Po Skałkach nie chodzi się przed wschodem słońca. Dokończ śniadanie, zdążymy w ciągu godziny. Oni wiedzą, jak wyznaczać pojedynki.

Jedli bez apetytu, pogrążeni we własnych myślach. Starsza pani, donosząc nowe dania, kilkakrotnie próbowała zażartować, ale oni nie wdawali się w rozmowy. Czarnowłosa dziewczyna, sprzątając ze stołu, ze współczuciem popatrzyła na Gydiego. Vado uśmiechnął się ciepło, ale nikt tego nie zauważył.


Ostatni etap drogi przebiegał przez długi tunel w skale. Światełko na jego końcu było malutkie, ale świadczyło o tym, że korytarz biegnie prosto i prowadzi na zewnątrz. Po drodze niewiele widzieli. Nie mieli żadnych lamp, a rosnące w oczach światło oślepiało, gdy chciało się dłużej patrzeć na wprost. Chodnik był zresztą równy i nie utrudniał wędrówki. Prędko wyszli na rozległą polanę, ze wszystkich stron otoczoną pionowymi skałami.

Psionagi, kiedy oni zdążyli się tu zejść? – jęknął Gydi. – Po drodze nikogo nie spotkaliśmy. Nocowali tu czy jak?

Na polanie zgromadzona była chyba cała osada. Stali stłoczeni pozostawiając wolną przestrzeń pod południową ścianą. Miejsce to nie wyróżniało się niczym szczególnym. Takie same, pionowe, choć postrzępione skaliste ściany. Taka sama, wszędzie równa murawa. Inomir z chłopcami skierował się w tamtą stronę, a ludzie bez słowa rozstępowali się przed nimi. W końcu przebrnęli przez tłum, stanęli w pierwszym szeregu i popatrzyli z bliska na wolny kawałek polany oraz skalną ścianę.

Cień miecza – powiedział Inomir wskazując dłonią ciemny kształt na błyszczącej w porannym słońcu skale.

Rzeczywiście. Na wysokości ludzkich ramion widać było wyraźny podłużny zarys o kształcie miecza. Zupełnie jakby leżący ponad głowami miecz rzucał swój cień na skałę. Gydi aż podniósł głowę i zaczął rozglądać się w poszukiwaniu źródła cienia.

Nie szukaj miecza – usłyszeli nagle poważny głos. – Nie znajdziesz go. Patrz na cień. Tu rozstrzygamy spory i składamy uroczyste przysięgi. Tu zawieramy małżeństwa, przyjmujemy młodych do grona wojowników i żegnamy naszych umarłych.

Tu także zabijamy tchórzy, szpiegów i zdrajców! – przerwał mu syczącym głosem Tartini.

Mastorio skarcił go spojrzeniem i ciągnął dalej.

W cieniu miecza nie może istnieć nic prócz prawdy. Cień miecza jest świadkiem ostatecznym. Był tu, gdy przyszliśmy i będzie z nami aż do końca. To cień miecza ostatniego króla królów. I tylko król królów może oderwać go od tej skały i zabrać wraz ze swym mieczem.

Mastorio przerwał, nabrał powietrza i podjął mowę już innym tonem.

Jesteśmy poza osadą. Tu nie wiążą nas obowiązki gości i gospodarzy. Wczorajsza rozmowa przy stole nie była przyjemna. Dziś możecie ją dokończyć słowami pojednania lub szablą. Wybór należy wyłącznie do was.

Jeśli ten przybłęda odszczeka swoje słowa, wybaczę mu – zabrzmiał głos Tartiniego z głębi tłumu. – Ale szabli Talów nie dostanie, bo obiecałem mu swoją. A tchórzowi jej nie dam.

Co powiesz medyku? – zapytał poważnie Mastorio.

Nic. Głupca przekonać się nie da.

Czeka nas walka, której nie chcemy, ale której uniknąć sienie da. Wyjdźcie na środek i walczcie. Wasze życie i wasz honor należy tylko do was.

Mastorio umilkł i nikt nie przerwał ciszy, która zapadła. Słychać było tylko szelest szat, gdy Tartini przedzierał się przez tłum. Wyszedł energicznie na środek. Odrzucił na bok płaszcz, wyciągnął długą, lekko tylko zakrzywioną szablę, stanął twarzą do ściany i zasalutował cieniowi. Potem odwrócił się do ludzi i pogardliwie powiedział tylko jedno słowo:

Czekam.

Vado spokojnie wyszedł z szeregu. Skłonił głowę przed cieniem, a potem obracając się w kierunku przeciwnika rozłożył ręce w geście zaproszenia. Przez tłum przeleciał szept, a zdumiony Tartini opuścił gardę.

Chcesz walczyć gołymi rękami?

Jeszcze nie udowodniłem, że godzien jestem trzymania w dłoni szabli Talów. Z domu nic sobie nie przyniosłem, więc posłużę się tym, co mam – powiedział Vado poruszając wymownie dłońmi.

Jesteś głupcem! – skwitował Tartini i ponownie podniósł broń.

Stójcie! – zakrzyknął nagle Inomir. – Stójcie! Wiem, że nie musicie zapewnić broni przeciwnikowi, a on nie ma prawa o nią prosić. Ale wolno to zrobić przyjacielowi. Ja mogę dać, a on może przyjąć.

To prawda – potwierdził Mastorio.

Zanim jednak Inomir sięgnął do swego boku, Vado powstrzymał go ruchem ręki.

Nie, Inomirze, nie mogę przyjąć od ciebie broni. To przecież „Stepowy Błysk”, najsłynniejsza szabla Talów.

Ale to przyjmiesz! – krzyknął Gydi wychodząc na środek z wyciągniętą nad głową szablą.

Tak, to przyjmę – powiedział Vado i z powagą ucałował otrzymaną broń.

Szabla dziadka nie może być gorsza od noży rzezimieszków. Zabij tego gnojka! – szepnął Gydi w głębokim ukłonie. Potem odwrócił się i zadowolony z siebie wrócił do pierwszego szeregu.

Vado kilkakrotnie machnął szablą badając jej ciężar i długość. Znakomicie leżała w dłoni. W końcu zasalutował cieniowi i Tartiniemu.

Gotów.

Tartini uderzył pierwszy. Dwa długie kroki, skierowane nieco w prawo, miały mu dać wygodną pozycję i zaowocować cięciem na odlew prosto w głowę, ponad ewentualną osłoną. Proste i skuteczne. Takie uderzenie mogło zaskoczyć niedoświadczonego przeciwnika i zakończyć walkę jeszcze przed pierwszym złożeniem. Tartini wykonał plan i jego szabla przecięła ze świstem powietrze nie napotykając żadnego oporu. Donvadona tam nie było. Tartini wściekle obrócił się w lewo i dostrzegł przeciwnika, który stał spokojnie kilka kroków z boku. Szablę trzymał w sposób zupełnie nieumiejętny. Tartini znów zaatakował i znów pokonał powietrze, tym razem raniąc tylko murawę. Vado nadal nie składał się do starcia.

Walcz, tchórzu! – krzyknął Tartini i znów natarł.

Tym razem atak był tak błyskawiczny, że Vado nie zdążył się usunąć, tylko przyjął cios na swoją szablę. Tartini był rzeczywiście szybki. Kolejne ciosy posypały się jak grad, a Vado nagle zauważył praktyczną przydatność wieloletnich ćwiczeń. Żadne uderzenie Tartiniego nie doszło do celu. Gdy Vado chciał oderwać się od przeciwnika, jednym potężnym pchnięciem odrzucił Tartiniego tak silnie, że ten musiał zrobić kilka kroków wstecz, by nie stracić równowagi. Vado też się cofnął.

Tartini wziął kilka głębokich oddechów i znów ruszył do walki. Zmienił taktykę. Zachodził przeciwnika z różnych stron i starał się przełamać jego obronę silnymi uderzeniami, zachowując stale dystans. Bał się kontry, ale Vado nie miał zamiaru atakować. W końcu przy kolejnym wypadzie zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Vado nadstawił się specjalnie. W chwili, gdy szabla przemytnika nadlatywała nad jego głowę, podszedł bliżej, wypuścił swój oręż otwierając dłoń i chwycił przeciwnika za nadgarstek. W jednej, chwili wszedł pod niego, okręcił się, a Tartini wyfrunął w powietrze i rąbnął o ziemię jak worek zboża. Podnosił się wściekły i zdumiony. Vado z uśmiechem stał zaledwie dwa kroki od niego. Jego szabla leżała w trawie, zdecydowanie poza zasięgiem rąk. Tartini rzucił się nagle jak stepowy tygrys chcąc nadziać wroga na sztych.

Vado nie zdążył zrobić nic poza trzykrotnym saltem w tył, które wyprowadziło go z pola rażenia, aż pod skałę. Oparł się plecami o ścianę, rozłożył ręce i przesunął palcami po chropawej powierzchni. Nagle jego ciało przeszył dziwny prąd. Nie wiedząc o tym, położył prawą rękę na rękojeści cienia miecza. Spojrzał zdumiony. Cień przestał być cieniem. Płaski kształt wybrzuszał się teraz ze skały. Vado czuł w dłoni rękojeść miecza. Miecz, którego przecież przedtem tam nie było. Broń, którą trzymał teraz w dłoni, czuł to wyraźnie, należała do niego. Vado przestał myśleć. Przestał się wahać. Poprawił dłoń na rękojeści, oderwał miecz od ściany i podniósł go w górę. Czarny kształt zajaśniał srebrną poświatą i zawisł nad polaną.

Vado spojrzał na tłum.

Ludzie stojący dotąd na palcach i z wyciągniętymi szyjami, leżeli teraz na ziemi. Klęcząc bili czołami o ziemię i nie śmiejąc podnieść oczu powtarzali: „król królów, król królów...” Pomruk przybierał na sile i z każdą chwilą wyrównywał się, przechodząc w równe skandowanie. Jedyni, których twarze można było dostrzec to Inomir, Gydi i Tartini.

Inomir klęczał na jednym kolanie, wsparty o swojąszablę. Napotkawszy wzrok Donvadona skinął głową w ukłonie, ale po chwili podniósł z powrotem czoło. Uśmiechał się.

Gydi stał z otwartymi ustami. Z oczu jego tryskała radość, niedowierzanie i duma. Kręcił głową nie wiedząc, jak okazać to, co go przepełnia.

Tartini wprawdzie padł na oba kolana, ale nie skłonił głowy. Wpatrywał się okrągłymi oczami w Donvadona, trzymając się oburącz za głowę. W końcu ryknął dziko, zerwał się na nogi, chwycił szablę i rzucił się do ataku.

Oszust!!! Świętokradca!!!

Vado jednym uderzeniem czarnego miecza rozciągnął go na ziemi.

Ludzie podnieśli głowy, zobaczyli ostatni atak i ostatnią obronę Donvadona.

Vado podszedł w ich kierunku i rozkładając szeroko ręce powiedział prosząco:

Czy moglibyśmy już zakończyć? On ze mną nie wygra, a ja nie chcę go zabić.

Z tłumu wyszedł starszy, niski człowiek. Skłonił się nisko Donvadonowi i powiedział głuchym głosem.

Tak, Panie. Musimy to zakończyć!

Kuśtykając podszedł do leżącego w trawie Tartiniego. Chwycił go z tyłu za włosy, poderwał głowę do góry i jednym ruchem ręki poderżnął mu gardło. Rzucił ciało i nóż. Nie oglądając się wszedł w tłum i zniknął. Donvadon zaniemówił.

Klęknijcie! – rozległ się nagle silny głos.

To był głos człowieka umiejącego przewodzić tłumom i biegłego w religijnych rytuałach. Wszyscy bez wahania upadli na twarz, tylko Vado ze zdumieniem wpatrywał się w Inomira, który nagle wydał mu się inny. Stał się potężnym kapłanem, który prowadzi lud i objawia mu najwyższe tajemnice. Czyżby wrócił do swej dawnej roli?

Słuchajcie mnie i zapamiętajcie do końca waszych dni. Król królów powrócił. Podnieście oczy i spójrzcie. Oto Donvadon, syn Goniha z rodu Bobonitów, prawowity spadkobierca dębowego tronu, w linii prostej potomek ostatniego króla królów. Dwanaście stuleci przeminęło, ale krew prawowitych władców przetrwała. Patrzcie na niego! Pójdziecie za nim i razem odzyskacie to, co ludzie odrodzeni utracili. Nadchodzi kres panowania wyznawców czarnego słońca. Zapomniany Bóg odzyska miejsce na ziemi.

Przez długą chwilę panowała cisza, w której słychać było tylko ludzkie oddechy. Nikt nawet nie drgnął. Wszyscy wpatrywali się w Donvadona. Sam Vado, niezdolny do czegokolwiek, stał jak swój własny posąg.

Inomir wolnym krokiem wyszedł na środek, stanął obok Donvadona i jeszcze raz zwrócił się do klęczących.

Nazywacie mnie Pragradem. W mieście zwano mnie Inomirem. W innych miejscach znany jestem jako Onegdys, Aeternus, Obcy Krajan. Imię, które nadano mi przy urodzeniu zostało zapomniane tysiąc lat temu. Z racji swej misji mówiono o mnie Pierr d’Blue. Ostatni Kapłan Ziemi, opiekun błękitnego kamienia, turkusu. Jestem prowadzącym piątą Wielką Czakrę, czakrę Yishudda. Dziś, w tysiąc dwieście czterdzieści lat od ostatniej Wielkiej Czakry i upadku króla, jako pierwszy składam hołd prawowitemu władcy ziemi.

Inomir przyklęknął na jedno kolano i wyciągając miecz trzymany obiema rękami zwrócił się wprost do nowego króla.

Donvadonie, królu królów, przysięgam ci służyć i być wiernym aż do śmierci. Wszystkie swoje siły i umiejętności poświęcę służbie i walce. I bez względu na wszystko, co się wydarzy, wierzę w zwycięstwo. Donvadonie, ty prowadzisz, ja idę za tobą! Przysięgam.

Vado, nie do końca wiedząc, czy sam to czyni, czy też jakaś nieznana siła nim kieruje, powoli podniósł miecz i dotknął czarnym ostrzem ramienia klęczącego.

Inomir skłonił głowę i wstał zwracając się do ludzi.

Czy wraz ze mną pójdziecie za królem królów?

Zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć, z tyłu, zza klęczących szeregów zabrzmiał nowy głos.

Witaj Panie na ziemi Talów!

Podtrzymywany przez Patricię Rollando stał pod samą ścianą. Uśmiechał się, lecz jego spokojny, choć niezbyt silny głos, był pełen powagi.

Teraz już wiem, po co kazano mi przyjść tu dzisiaj. Nie wiem jak dawno już nie opuszczałem domu, ale warto było odbyć ten ostatni spacer. Królu królów, wprawdzie wodzem jest mój młodziutki i dość daleki kuzyn Mastorio, ale stary Rollando coś jeszcze znaczy w plemieniu Talów. Przyjmij mój hołd i poprowadź nasze plemię. Talowie cię nie zawiodą. Przysięgamy.

Rollando przerwał, dyszał przez chwilę ciężko, a potem zawołał:

Mastorio!

Wódz podniósł się z klęczek. Przez chwilę patrzył na Rollanda, Inomira i długo na Donvadona. W końcu podszedł do niego, przyklęknął i wyraźnie, głośno powiedział:

Przysięgamy.

Przysięgamy! Przysięgamy!

Głosy zabrzmiały nierówno, ale pewnie. Vado był dziwnie przekonany, że każdy obecny wypowiedział to jedyne słowo. I każdy powiedział je szczerze.

Przynajmniej teraz, w tej chwili” pomyślał o tym samym Inomir.

Jestem z wami i będę z wami – powiedział Vado, nie wiedząc, że powtarza rytualne słowa przysięgi królów. – Wasza wierność jest mojąmocą, moja moc jest waszym spokojem. Żyjemy z ziemi, przez ziemię i dla ziemi.

Podszedł do Mastoria i dotknął go płazem cienia po obydwu ramionach.

Powstań królu Talów. Dziś panujesz w Skałkach, jutro zobaczysz wszystkie plemiona Talów zjednoczone pod twoim sztandarem.

Pod twoim sztandarem, Panie.

Wodzem Talów zawsze jest Tal. Ty tu rządzisz, Mastorio.

Vado uśmiechnął się. Mastorio zrozumiał i powstał z klęczek.

Widzieliście i słyszeliście. Czeka nas wszystkich dużo pracy. Wracamy do swoich zajęć! Na wieczór zapraszam radę plemienną na spotkanie.

W moim domu, jeśli można – odezwał się Rollando. – Chciałbym wziąć w tym udział.

Oczywiście!

Oczywiście, jeśli mnie odniesiecie. Na drugi spacer nie mam już sił.

Rollando zachwiał się, a Patricia nie mogła go już utrzymać. Kilku ludzi natychmiast podbiegło i podniosło go. Po chwili nieśli starca w kierunku wyjścia. Za nimi zaczęli wracać inni. Przystawali, odwracali się i spoglądali w kierunku Donvadona. Inomir skinął głową do Mastoria, by ten ruszył ze swymi ludźmi. W końcu zostali tylko we trójkę.


Gydi – powiedział Donvadon – ja...

Daj spokój! – machnął ręką Gydi. – Zawsze wiedziałem, że jesteś wyjątkowy, ale że ja zostanę królewskim kuzynem... Czy jestem księciem krwi? – zwrócił się do Inomira.

Owszem – potwierdził poważnie kapłan. – Ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Próba rozładowania atmosfery nie wyszła. Sprawy zaszły za daleko. Żadnemu nie było do śmiechu.

Vado, który do tej pory zdawał się panować nad sytuacją, teraz myślał tylko o tym jak utrzymać przyjaźń z Gydieonem. Nie wiedział, co to znaczy być królem, ale nie chciał być królem bez przyjaciół.

Gydi, który przez ostatnie dni ciągle żył w napięciu, teraz zaczął się czuć swobodniej.

Inomir przyglądał się im i myślał intensywnie. Sytuacja rozwinęła się szybciej i nieco inaczej niż się tego spodziewał. Od początku wiedział, że Vado jest potomkiem królewskiego rodu, ale nie zdawał sobie sprawy z tego, jak silne były tradycje w rodzinie Bobonitów. Zachowując milczenie, nie wiedząc zbyt wiele o przeszłości, kolejne pokolenia przygotowywały mężczyzn do królewskiej roli. Czy ojcowie uczący synów sztuki ruchu wiedzieli o tym? Dla kogo matki przechowywały broń? Przeciw komu i w imię czego miała być użyta? A miecz? Skąd wziął się tu miecz i czym, na bogów, był ten cień miecza? Vado obwołany królem królów. Już teraz, bez przygotowania. Władca starca, dzieciaka i bandy przemytników. Spadkobierca tronu bez królestwa, przed którym dziś uklękli obcy ludzie. Wierzą w niego i będą za niego umierać. Nawet, jeśli on sam nie będzie chciał wdawać się w walkę, wojna przyjdzie do niego sama i pochłonie tych, którzy przy nim staną. Kim stanie się młody człowiek, który jeszcze kilka dni temu wierzył, że jest tylko zwykłym medykiem?

Inomir skupił się odrzucając nadmiar myśli. Teraz najważniejsze jest dotarcie do pomarańczowego kamienia, a więc przetrwanie kilku dni w osadzie przemytników i rozpoczęcie wyprawy. Już wiedział, co trzeba robić.

Musimy dobrać pochwę do tego miecza – powiedział tonem pełnym troski. – Nie możesz wciąż latać z nagim ostrzem w dłoni.

Vado obejrzał miecz, jakby dopiero teraz zauważył jego istnienie. – Inomirze...

Pojęcia nie mam, co to jest – przerwał mu stary. – Trochę się domyślam, ale to i tak nie ma znaczenia. To coś spowodowało nieoczekiwane przyspieszenie biegu zdarzeń i jest wyraźnie przeznaczone dla ciebie. A to już ma znaczenie.

Czyja naprawdę mam być królem?

Ty jesteś królem, Donvadonie. Jesteś w prostej linii spadkobiercą ostatniego króla ludzi ziemi.

Jak on się nazywał? – zaciekawił się Gydi.

Panował tylko kilka lat jako Lynion III. Imię po pradziadku, wielkim królu – wyjaśnił Inomir. – Zginął w ostatnim dniu. Jego żonę i trójkę małych dzieci ukryli na pustyni Nomadowie. Wiedziałem, że ród przetrwał. Nomadowie widząc w zdolnościach uzdrowicielskich czary, nazwali was Bobonitami.

A nie mówiłem! – mruknął Gydi.

Ale to nie są czary – zaprzeczył żarliwie Vado.

Nie ma siły, Wasza Królewska Mość – pokręcił głową Gydi. – Masz do objęcia kawał świata we władanie. I jako najbliższy królewski krewniak czuję się w obowiązku pomóc ci w tym usilnie. Czekam na rozkazy.

Vado bezradnie popatrzył na Inomira. Ten po prostu roześmiał się radośnie i wyciągnął do chłopców ramiona. Przyciągnął ich do siebie i mocno uściskał. Po chwili cała trójka radośnie rechotała, poklepując się po plecach.

Pozwolisz Wasza Miłość służyć sobie radą? – spytał przez śmiech poważny skądinąd kapłan ziemi.

Nieustająco! To moje pierwsze królewskie polecenie!

Poznaj ten miecz. Może ci się bardzo przydać, ale musisz go poznać tak, byś miał pewność, że nic nie dzieje się przeciw tobie czy wbrew tobie. Przypuszczam, że to wynik połączenia mocy ziemi, technologii starożytnych i magii. Nigdy o nim nie słyszałem. Wróg lub przyjaciel przeznaczył go dla potomka królów. Tylko ty możesz odkryć jego tajemnice.

Vado, bądź ostrożny – szepnął Gydi. – Ty przecież nie znasz się na czarach.

Obiecuję! Co robimy dalej?

Myślę, że nasze plany nie powinny ulec zmianie – powiedział Inomir zbierając się do odejścia.

Masz rację. Prowadź nas po kamień.

Vado ruszył już w kierunku wyjścia z kotliny, gdy nagle coś zatrzymało go w miejscu.

Inomirze! Czy nas czekająjakieś uroczystości?

Coś tam pewnie będzie... – I przemówienia?

Dwa słowa wypada powiedzieć...

Ale ja się nie znam na dworskich zwyczajach!

Wprowadź zwyczaje dworu wojennego.

Bogowie!

Ja ci ten dwór zorganizuję – zadeklarował się Gydi. – Wiesz, mam parę sztuk młodszego rodzeństwa. A oni wymagają naprawdę twardej ręki!

Dzięki! Inomirze, ale wyprawą dowodzisz ty! Wobec świata nie czuję się królem. Wobec was też – dodał bardzo cicho.

W porządku. Im dłużej będziesz młodym, sympatycznym uzdrowicielem o imieniu Vado, tym bezpieczniej.

Im dłużej, tym lepiej!

Księżyc zajął dokładnie centralne miejsce w prostokącie okna. Skałki w jego świetle wyglądały niesamowicie. Cały pokój zalany był srebrzystą poświatą i ten blask był wystarczającym oświetleniem dla oczu Donvadona. Czarny podłużny cień przecinający płaszczyznę stołu widoczny był znakomicie. Vado oparł obie dłonie na blacie, a potem zdecydowanym ruchem chwycił prawą dłonią za rękojeść, a w chwilę później lewąw połowie wysokości zmaterializowanej już teraz pochwy. Wyciągnął miecz. Skórzaną, bogato zdobioną srebrem pochwę rzucił na stół, a ostrze podniósł w górę. Oparł czoło o chłodną stal i przymknął oczy.

Inomir miał rację. W tym dziwnym przedmiocie była moc ziemi, wiedza starożytnych, wielka, niezrozumiała magia oraz... królewska krew! Była potęga i wiedza. Twórca tego miecza zawarł w swym wyrobie wszystko, co sam wiedział i wszystkie wiadomości, jakie zdołał zgromadzić. Zabezpieczył go tak, że dla każdego miecz był tylko cieniem. W dłoni króla stawał się daleko potężniejszy od wszystkich znanych rodzajów broni. Był też, jak się okazało, źródłem bardzo wielu cennych informacji.

Wstawał świt, gdy Vado odłożył miecz. Cień znów stał się cieniem na stole. Młody człowiek przeciągnął się. Noc minęła niepostrzeżenie. Wiedział już wszystko. Zobaczył przebieg wydarzeń od początku konfliktu aż do chwili, gdy ostatni z kamieni został stracony dla oczu twórcy cienia.

To było prawie dwieście lat po klęsce, twórca cienia był wnukiem ostatniego króla. Dzieckiem jednego z małych chłopców, którzy wraz z królewską matką znaleźli schronienie w pustyniach Nomadów. Zdobył ogromną wiedzę i wykonał kolosalną pracę. Przebył też daleką drogę, by dotrzeć aż do Skałek, gdzie zostawił swemu dalekiemu następcy najpotężniejszą broń w dziejach ziemi. Nie zrobił tylko jednego. Nie zapisał swojego imienia. Ludzie nazywali go Bobonitą.

Vado popatrzył na nietknięte łóżko. Zanim go zbudzą, prześpi się może ze dwie godziny.


Słońce miało już za chwilę wypełznąć zza dalekiej skalnej grani, ale w lesie wciąż panował nocny mrok. Kolumna jeźdźców, jeszcze przed chwilą cwałujących gromadą po stepie, rozciągnęła się teraz na leśnej drodze.

Gydi, który jechał na koniu pierwszy raz w życiu – nie licząc kilku krótkich treningów w osadzie przemytników – ucieszył się ze zwolnienia tempa. Wprawdzie nie spadł i nie odstawał od grupy, ale nogi bolały go solidnie. Koń chyba też z zadowoleniem przyjął tę zmianę. Obaj wyraźnie się rozluźnili.

Vado trzymał się w siodle tak swobodnie, jakby od dziecka nic innego nie robił. „U niego to normalne”, podsumował pod nosem Gydi. „Najpewniej dogadał się ze szkapą i od niej nauczył się, co ma robić.” Przyjaciele jechali obok siebie w środku grupy. Szpicę stanowiło dwóch Talów i Inomir. Z tyłu pozostała inna trójka, dwóch wojowników i kobieta. Dwie jeszcze jechały w pobliżu chłopców. Wszyscy byli po zęby uzbrojeni, a panie siedziały na koniach i posługiwały się wojennym sprzętem nie gorzej od mężczyzn. W tym zbrojnym oddziale wyróżniał się Donvadon. Żadnego łuku, miecza, topora. Przy pasie tylko myśliwski nóż, bardziej narzędzie podróżnika niż broń do walki. Ubrany w skóry i nie obciążony żelazem, jechał swobodnie. Na skos przez jego plecy przebiegał czarny cień. Bez względu na siłę i kierunek padania światła zawsze był jednakowo głęboki i nieruchomy. To był cień miecza, który schronił się przed ludzkim wzrokiem.

Do cudów Donvadona Gydi zdążył się już przyzwyczaić. Teraz miał inny problem. To kobiety zaprzątały jego myśli. A właściwie tylko jedna. Czarnowłosa dziewczyna, która tak sprawnie usługiwała im do stołu i tak smutno spoglądała ukradkiem, gdy zdawało się jej, że Gydi tego nie widzi. Czasem uśmiechała się też radośnie, ale nigdy nie wdała się w rozmowę.

Jej udział w wyprawie był zupełnie niezrozumiały. Tamte dwie były wojowniczkami i żonami wojowników. Rodzinna wędrówka i walka były elementem ich życia. Strada, córka Mastoria, była jak na wojowniczkę zdecydowanie za młoda. Co powiedziała ojcu, by uzyskać zezwolenie? Opieka ze strony brata, Eliniusa, nie była chyba wystarczającym zabezpieczeniem w tak niebezpiecznej wyprawie. W końcu chłopak był niewiele starszy. Na pewno nie miał jeszcze dwudziestu lat. „Diabli się nie połapią w tych zwyczajach przemytników”, westchnął Gydi.

Biedny Vado”, myślał dalej Gydieon. „Jest tak zajęty przymierzaniem korony na lekarski kapelusz, że nie dostrzega dziewcząt. Ale to grzech nie dostrzec takiej kobiety.” Gydi z przyjemnością obejrzał się przez ramię. „Jeśli Vado okaże się takim grzesznikiem i głupcem zarazem, trzeba się będzie go wyprzeć.” Gydi roześmiał się wesoło.

O co chodzi? – zagadnął Vado.

Zastanawiałem się, jak bardzo jesteś głupi, królu.

Nie bardziej niż ty, cieślo.

Vado roześmiał się również.

Wiesz, bardzo lubię tańczyć! – krzyknął Donvadon do dziewczyny, odwracając się na koniu.

Spłoniła się nie wiedząc, co miały znaczyć te słowa.

Zamawiam drugi taniec! – dodał patrząc na nią kpiąco.

Zwariowałeś? – powiedział Gydi. – Jesteśmy w środku lasu.

Zaczekam! – zawołał znów do niej, a nie do przyjaciela. – Wyjedziemy z lasu, wrócimy z gór! Przeczekam drugi taniec.

Dziewczyna zarumieniła się jeszcze bardziej i spuściła głowę, by ukryć promienny uśmiech. Vado odwrócił się do Gydiego i mocno klepnął go w ramię.

Spieszmy się do tańca!

Czy ty ją w ten sposób podrywasz? – zdumiał się Gydi.

W żadnym wypadku – zapewnił go Vado. – Masz na to moje królewskie słowo!

Chyba cię nie rozumiem.

Vado popędził konia i uciekł w kierunku szpicy. Elinius, Zebario i Inomir wprawdzie nie śmieli się w głos, ale też byli w znakomitych humorach.

Dobrze się bawicie? – zapytał życzliwie kapłan.

Umawiamy się na tańce po powrocie – wyjaśnił Vado.

Z kim, na bogów? – zdumiał się Elinius.

Z Mastoriem – odpowiedział bardzo poważnie medyk.

Tym razem śmiech wybuchł na przedzie i dotarł aż do ostatniej trójki.

Ty? – zapytał ubawiony Inomir.

Ja w drugim tańcu – spuścił skromnie oczy Vado.

A pierwszy tancerz już wie?

Las, do którego wjechali był dużo większy od poprzedniego. Właściwie była to stara puszcza, ciągnąca się setkami mil w każdą stronę.

Kiedyś się dowie – sentencjonalnie podsumował Zebario. Tylna straż była wyraźnie zaniepokojona. Awangarda wyraźnie opuszczała się w obowiązkach. Śmiech i żarty nie sprzyjają obserwowaniu drogi. Strada była czerwona jak burak. Uciekła w pobliże pozostałych kobiet. Osamotniony nagle Gydi wyraźnie poczuł, że robi się zły.

Wiele dni minęło zanim stanęli na jej skraju. Podróż mijała spokojnie, żeby nie powiedzieć monotonnie. Długie etapy drogi z krótkimi popasami dla koni. Przed zmierzchem rozbijanie obozowiska, gotowanie, chwila relaksu i spanie. Dla niektórych – nocna warta. Trzygodzinna służba co drugą noc. Po uodpornieniu się na leśne głosy lasu, tak samo nudna jak podróż za dnia. O świcie pobudka, szybkie jedzenie resztek z kolacji, całkiem zresztą pokaźnych, zwijanie i maskowanie obozu, po czym znów jazda przez cały dzień. Ludzi nie było, zwierzęta unikały ich na tyle starannie, że trzeba ich było szukać w czasie polowania. Wyprawy łowieckie zarezerwowane były wyłącznie dla Talów. Gydiego zwyczajnie do tego zniechęcono, ale nie upierał się za nachalnie. Całodzienna jazda była męcząca. Talowie znali las i umieli polować. Go dzień było świeże mięso i jakoś nigdy nic się nie marnowało. Na ostatnim popasie Inomir zarządził odprawę.

Najdalej w godzinę po świcie opuścimy las. Opuścimy go na dobre – dodał tonem przestrogi. – Następne drzewa będą za jakieś trzy kwarty. Nie, co ja mówię. Około dwudziestu dni będziemy jechać do wzgórz stepowych, lasy zaczynają się o dobrą kwartę później. Będziemy przez miesiąc poruszać się w otwartym terenie. Sokoły Nahadana już nam tu nie grożą, ale inne rzeczy owszem.

Ludzie czy zwierzęta? – zapytał Gydi.

Zwierzęta częściej, ale ludziebardziej – uśmiechnął się Inomir. – Zarządzam dyscyplinę wojskową. Dowódca wojenny – Zebario.

Inomir wskazał ręką najstarszego z Talów. Ten schylił głowę i objął spojrzeniem grupę. Wszyscy kolejno złożyli mu lekki ukłon. Talowie w sposób naturalny, Vado z uszanowaniem, a Gydi z wielką ciekawością.

Zebario, wędrowałeś już tędy – ni to spytał, ni stwierdził kapłan.

Raz, może dwa. Nigdy dalej niż dwie, trzy kwarty drogi od puszczy. Nie wchodziliśmy na wzgórza. To trudny teren i ubogi w trofea.

Co powinniśmy wiedzieć?

Początkowo step jest żyzny, pełen strumieni i traw. Potem zmienia się prawie w pustynię. Ożywia się znów przed wzgórzami. Tam znów pojawiają się strumyki, wraca zieleń, jest zwierzyna. Zapasy podróżne mamy nienaruszone, na skraju lasu napełnimy wodą wszystkie worki. Tej wody i jedzenia nie wolno ruszać, dopóki możemy polować i znaleźć wodopoje. To rozkaz.

Zebario mówił spokojnie, nawet przy ostatnich słowach nie podniósł głosu. Ale to był prawdziwy rozkaz. Wojownik uśmiechnął się, ale jego spojrzenie pozostało poważne.

Żadnego odłączania się od grupy! Idziemy za przewodnikiem. Tylna straż zawsze w zasięgu głosu. Zwiady tylko w określonym celu i nigdy poza zasięg widoczności. Dyskusje, plany i narady tylko za zezwoleniem Inomira. Mojego nie dostaniecie nigdy, dopóki odpowiadam za ochronę – wyjaśnił Zebario.

Każde spotkane zwierzę może na was zapolować. Każdy człowiek jest waszym śmiertelnym wrogiem. Nie zadawajcie pytań. Zacznijcie zabijać jeszcze za własnego życia. To musi być szybkie zabijanie.

Ale...

Właśnie umarłeś, Gydieonie – wyjaśnił uprzejmie Zebario. – Dałeś wrogowi aż nadto czasu na egzekucję.

Gydi poczuł, że powiało zgrozą. Najgorsze było to, że wszyscy oprócz niego przyjmowali to spokojnie. Dla przemytników była to kolejna wyprawa, tym razem po prostu w nieznany teren. To ciekawsze niż utarte szlaki. Niebezpieczeństwa i zasady ochrony nie były dla nich niczym nowym. Inomir nieraz bywał w podobnych sytuacjach. Zresztą, za nim stała cała moc ziemi. Natomiast Vado po prostu słuchał i szykował się do walki. Koszmar.

Panie i panowie, idziemy spać. – Inomir podniósł się i rozprostował nogi. – Życzę miłych snów w cieniu drzew. Vado i Elinius – pierwsza warta, potem Rottinowie. Jeśli mnie zbudzicie pierwszego, przygotuję śniadanie dla wszystkich.


Niekończąca się łąka. Trawy i kwiaty. Kwiaty i trawy. Gdzie nie spojrzeć kwiaty wśród traw. Gydi przymknął oczy. Zieleń i pstrokate kwiecie w pełnym słońcu. Nie ma po co zamykać oczu, pod powiekami jest ten sam krajobraz. Płaska równina pełna kwiatów w zieleni. „Który to już dzień? Piąty, może szósty.” W tej monotonii nawet kalendarz zaczyna szwankować. Gydi zaczął marzyć o spotkaniu jednego z tych niebezpiecznych zwierząt, o których wspominał Zebario. Nie zobaczyli nawet cienia na horyzoncie w ciągu minionych dni. W tej zielonej pustyni byli jedynymi ludźmi, w ogóle jedynymi chyba żywymi istotami, nie licząc much nad głową i wszelakiego robactwa w trawie. „Ciekawe, skąd Talowie przynoszą te sarny i zające, które co wieczór pieczone są na kolację. Mająjakąś tajną spiżarnię?” Gydi uśmiechnął się do siebie. W gruncie rzeczy całkiem odpowiadała mu ta nie kończąca się zielona nuda.

Strzała przeleciała ze świstem tuż obok głowy jednej z kobiet i wbiła się w ziemię przed koniem Gydieona.

Na ziemię! – ryknął dziko Zebario – Konie, leżeć!

Gydi znalazł się na ziemi zanim okrzyk przebrzmiał i leżąc plackiem pociągał wodze ruchem, którego uczyli go Talowie. Wytresowany rumak przemytników położył się natychmiast. Gydi podniósł głowę i wysunął ją ponad koński tułów. Natychmiast poleciały w jego kierunku dwie następne strzały. Schował się. Wyciągnął miecz i rozejrzał się. Obok niego za końmi kryli się Elinius i jedna z kobiet. Nie umiał powiedzieć, która. Innych nie było widać. Elinius dał znak ręką. Wskazywał coś. Gydi przeturlał się w bok i zza końskiego zadu wyjrzał ostrożnie. Strzały leciały z rozległej kępy traw niewiele wyższych niż inne. Minęli je może chwilę przedtem, zostawiając po prawej stronie. Nic nie wskazywało, że jest to kryjówka stepowych zbójców.

Widzisz ich? – krzyknął Elinius.

Nie, ale wiem gdzie są!

Coś się rusza w tej kępie! – zawołała kobieta. To była Madina, żona Corleniego. W rękach już trzymała napięty łuk, obnażony miecz leżał obok jej kolana. Z zaciekawieniem wypatrywała wroga.

Czy ktoś jest ranny? – usłyszeli głos Zebaria.

Kolejne okrzyki potwierdziły, że wszyscy są cali. Ta niebacznie wystrzelona strzała ocaliła im życie. Gdyby tamci strzelili równocześnie... Gydi zaczął sobie przypominać modlitwy z dzieciństwa.

Nie ruszamy się! – wołał dalej Zebario. – Strzały na cięciwach i nie strzelać! Miecze w pogotowiu. Nie będzie czasu na drugi strzał. Czekać na moją komendę!

Gydi chwycił miecz w rękę. Nie miał łuku. Nauka władania mieczem szła mu nieźle, ale z łukiem nie radził sobie zupełnie. Co innego bowiem wywijać narzędziem o trochę dziwnym kształcie, a co innego wystrzelić kawałek patyka, biorąc sto poprawek na odległość, wiatr i coś tam jeszcze, by trafić w cel umieszczony zdecydowanie poza zasięgiem ręki. Gydi mocniej ścisnął rękojeść. Nie umiera się w pierwszej bitwie, nie z mieczem Bobonitów w dłoni. W kępie traw jakieś nagłe poruszenie. Usłyszeli krzyki i kilkanaście osób wybiegło z zarośli rozsypując się w szeroką tyralierę. Atakowali. Chcieli okrążyć napadniętych. Każdy z nich miał w dłoniach nieduży łuk z napiętą cięciwą. Byli już blisko, gdy Zebario dał wreszcie znak.

Teraz.

Poleciało siedem strzał. Pięć z nich trafiło w cel i pięciu biegnących upadło. Napastnicy wystrzelili swoje strzały, ale mieli mniej szczęścia. Jedna drasnęła Corleniego, a druga raniła konia. Zarżał, szarpnął się, ale nie poderwał z miejsca.

Na nich! – krzyknął Zebario i wszyscy wyskoczyli z ukrycia. Nikt nie miał czasu na ponowne napinanie łuków. Przeciwnicy pędzili na siebie z wyciągniętą bronią. Tylko Vado, który wyskoczył jak inni, przystanął po chwili i kilkakrotnie machnął obydwoma rękami w kierunku nadbiegających wrogów. Dwóch upadło i umarło nie wiedząc nawet, co się dzieje. Dwaj inni zdążyli zrobić jeszcze kilka kroków, po czym nieżywi runęli na ziemię. Maleńkie stalowe strzałki, których dużą ilość kazał Vado wykuć wioskowemu kowalowi sprawdzały się niezawodnie. Z okrutną precyzją trafiały w serce i w środek czoła.

Na więcej nie było czasu. Odziany w dziwne, zielone szmaty nieogolony drab z ogromną krzywą szablą już cieszył się na myśl o rozpłataniu głowy Donvadona. Coś jednak ścisnęło nagle jego nadgarstek. Potworna siła, która omal nie wyrwała mu ręki ze stawu, oderwała go od ziemi, okręciła w powietrzu i trzasnęła nim o ziemię. Stopy, która złamała mu kark, w ogóle nie zauważył. Vado obrócił się jak tancerz i skierował wielką, zakrzywioną szablę w stronę następnego przeciwnika. Ten, widząc nieoczekiwaną śmierć swego druha, zawahał się przed natarciem. I umarł.

Inomir ruszał się spokojnie, ale jego ruchy były błyskawiczne i skuteczne. Stepowy Błysk zabierał kolejne ofiary. Rzeczywiście, błyszczał w pełnym słońcu. Talowie walczyli parami, osłaniając się nawzajem. Tylko Zebario władający dwoma mieczami szedł samotnie, a po jego obu bokach zostawały ciała wrogów.

Bogowie, iluż ich jest? – szepnął Gydi po kolejnym starciu.

Uniki, blokady, wypady, cięcia. Sam nie wiedział, jak to robi.

Gdy szabla po raz pierwszy ugrzęzła w ciele przeciwnika, przeżył szok. Chwila strachu, przerażenia, paraliżu. Chwila, na którą nie było czasu. Szarpnął uwalniając ostrze. Martwe ciało osunęło się na ziemię i straciło znaczenie. Liczył się tylko następny, który szedł, by zabić.

Około trzydziestu – usłyszał nagle tuż obok siebie.

Po jego lewej stronie stała Strada walcząca z dwoma bandytami naraz. Jednego z nich cięła celnie przez głowę i właśnie atakowała drugiego. Była tak szybka, że trzeciego jej ciosu napastnik nie zdołał już zablokować.

Skąd się tu wzięłaś?

Talowie walczą parami – zawołała i w tym momencie miała okazją potwierdzić słuszność przemytniczej taktyki. Zbir, który chciał Gydieona zajść od tyłu po prostu nadział się na jej sztych.

Więc walczmy!

Zdradziecki napad przeważających sił szybko przerodził się w wyrównany bój, a w chwilę potem w zwyczajną rzeź. Napastnicy ginęli, ale nie ustępowali. Wiedzieli, że nie mająjak uciec, więc nie uciekali. Myśl o poddaniu się żadnemu nie przyszła do głowy, gdyż sami nigdy nie brali jeńców. Walczyli do upadłego. I wszyscy zginęli.

Zebario zrobił obchód pola walki, a Talowie idący za nim dobijali rannych. Gydi chciał protestować, ale Inomir szybko powstrzymał go.

Wielka jest ich wzajemna nienawiść, nie zmienisz tego. Poza tym ranni w stepie nie mają szans, nie przeżyją nocy.

Czterdziestu i dwóch – powiedział podchodząc Zebario. – W tym jedenaście kobiet i piątka dzieciuchów. Nie była to doborowa gwardia, ale i tak mieliśmy kupę szczęścia.

Kim są ci ludzie? – spytał Gydi.

Ludzie? Trudno powiedzieć, że to naprawdę ludzie. To Wyrzutki. Tak ich nazywają. Znajdziesz ich na każdym pustkowiu.

Skąd się tam wzięli? Nikogo nie było widać.

Ich nigdy nie widać – mruknął Corleni, który od dłuższej chwili stał z boku czyszcząc szablę.

Myślę, że wypatrzyli nas wcześniej. W tej kępie zamierzali przeczekać nasz przejazd, ruszyć za nami i nocą ładnie poderżnąć nam gardła – dodała swobodnym tonem Madina. Jej oczy nie wiadomo czemu wesoło błyszczały.

Dyscyplina to podstawa zwycięstwa – obwieścił ogólnowojskową mądrość Zebario. – Gdyby jakiś niecierpliwy młodzik nie wypuścił strzały, mielibyśmy w nocy niezłe kłopoty.

Cała grupa zebrała się już i Zebario uważnie przyjrzał się swojej drużynie. Uznał, że wszystko jest w porządku. Kilka osób miało lekkie rany, ale opatrzone nie powinny sprawiać problemów.

Spisaliście się doskonale! – pochwalił. – Wprawdzie jest w tym zespole kilku solistów – popatrzył na Inomira i Donvadona – ale inni nauczyli się już, że najlepiej walczy się w parach. – To mówiąc uśmiechnął się do Gydiego, obok którego stała Strada.

Donvadonie, jesteś arcymistrzem walki. Pozwól jednak, by w bitwach jeden z nas mógł osłaniać twe plecy.

Vado nie bardzo wiedział, co powiedzieć, gdzie schować oczy i co zrobić z rękami. Chwalono go za umiejętność zabijania i zapowiadano dalszą walkę. Czy oczekiwano od niego jakiegoś wyboru?

Królu królów – usłyszał głos Eliniusa. – Czy przyjmiesz mnie na swego ucznia? Będę ci wiernie towarzyszył. I w walce, i we wszystkich twoich zadaniach.

Vado odchrząknął i z trudem wykrztusił odpowiedź.

Znakomicie walczysz Eliniusie, ale jeśli chcesz poznać nowe techniki walki, to służę pomocą. Bardzo przyda mi się druga osoba.

Zebario zadowolony pokiwał głową i zwrócił się wprost do Inomira.

Stepowy Błysk jaśniał jak za dawnych czasów. Chciałbym go w bitwach oglądać z bliska.

Mogę odmówić? – uśmiechnął się kapłan.

Nie w tej sprawie.

Witaj więc, partnerze!

Zebario odwrócił się i zaczął szukać wzrokiem koni. Powstały już wszystkie z trawy i spokojnie pasły się w pobliżu. Maracus i jego żona Gianina już zdążyli je obejrzeć.

Jak ranny koń?

Strzała tylko zadrapała skórę na zadzie. Nic mu nie będzie. – Gianina zawsze była radosna jak jej siostra Madina.

Odjeżdżamy – zarządził Zebario. – Nie będziemy dziś podróżować aż do zmroku, ale od tego miejsca musimy odejść jak najdalej.

Powinniśmy ich pochować – odezwał się Vado.

Powinniśmy zgodził się Zebario – ale nie mamy żadnych narzędzi do kopania. Drewna na stos też tu nie znajdziemy. Poza tym dym ściągnąłby nam na głowę innych. Musimy ich tak zostawić. Zresztą do jutra już ich tu nie będzie.

Gydi aż zadrżał. Równocześnie uświadomił sobie jak małe były ich wieczorne ogniska rozpalane z chrustu, który każdy wiózł na swoim koniu.

Zebario już planował podróż.

Donvadonie, czy mógłbyś ruszyć przodem?

Vado tylko skinął głową.

Corleni w lewo, Maracus w prawo. Wszyscy niech będą w zasięgu wzroku!

Vado ruszył przed siebie. Jak cień posunął się za nim Elinius. Dwie pary odbiły na boki. Gydi został z dowódcą i kapłanem. Tuż przy jego boku siedziała na swym wierzchowcu Strada.

Poczekamy chwilę i ruszymy – wyjaśnił przemytnik. – Nie spodziewam się dziś więcej gości, ale kto wie? Jeśli tamci nie śledzili nas od wczoraj. Jeśli wpadliśmy na nich tylko przypadkiem, to po okolicy mogą się snuć ich myśliwi, zbieracze i zwiadowcy.

Jak wiele jest takich grup?

Nikt tego nie wie.

Skąd się biorą?

To Wyrzutki. Nie było dla nich miejsca ani w miastach, ani na farmach. Nie należą do przemytników, ani do kupców. Górale strzegą przed nimi swych wiosek. Nomadzi tępią ich jak robactwo. Oni zabijają i zjadają wszystko, co się rusza. I cieszą się zasłużoną nienawiścią wszystkich żywych istot. Dość o tym. Ruszamy.


Królu królów, czy mogę o coś zapytać?

Jechali obok siebie w milczeniu, rozglądając się po okolicy. Vado nie był w nastroju do gadania, a Elinius długo zbierał się w sobie i mocno rozważał, czy i w jaki sposób należy rozpocząć rozmowę.

Królu...

Vado nabrał powietrza w płuca i po prostu się roześmiał. Zbity z tropu Elinius odsunął się koniem w bok.

Może masz rację, może powinienem się zacząć przyzwyczajać? A może nie masz racji, Eliniusie? Jeśli zostanę kiedyś królem, dużo będzie ludzi, którzy nauczą mnie tego, że jestem ich królem. A jeśli przedtem zginę, wolałbym pożyć trochę wśród przyjaciół, a nie wśród poddanych nieistniejącego królestwa. Zostaniemy przyjaciółmi?

Kr...

Nie kracz! – Donvadonie...

Przyjaciele mówią do mnie Vado.

Elinius wreszcie uśmiechnął się. Z jakąś radością i determinacją spojrzał wprost w oczy Donvadona.

W domu mówią do mnie Elli.

Elli. To imię mi się podoba.

Jest dziecinne – zaprotestował Elinius.

Elli, Vado. Nosimy ze sobą to, co najbliższe i wstydzimy się tego. Może powinniśmy zakazać ludziom używania naszych oficjalnych imion? Wydają nas na żer obcemu światu.

Vado był w ponurym nastroju. Polubił Eliniusa w ciągu podróży, ale w tej chwili czuł niesmak do całego świata, a do siebie samego szczególnie. Zabił w ciągu kilku chwil wielu ludzi. Sztuka ruchu, którą uprawiał i z taką miłością rozwijał od dzieciństwa, okazała się narzędziem mordu. Wspaniałym narzędziem, które bezbłędnie zmieniało jego ciało w maszynę do zabijania. Wiedział, że musiał tam walczyć. Ale nie poczuł euforii wojownika. To było tak, jakby siedząc w bezpiecznej kryjówce obsługiwał urządzenie siejące śmierć. Ci ludzie nie mieli szans, choć nie wiedzieli o tym. Nie miałjednak wyjścia. Gdyby się nie ruszał, zabiliby go bez wahania. Każdy jego ruch oznaczał czyjąś śmierć, ale i życie. Życie jego i ludzi, którzy z nim szli.

Smutek jednak ani nie ułatwiał teraz życia, ani nie zmieniał faktów. Popatrzył w końcu na Eliniusa i ciepło się uśmiechnął.

Przerwałem ci. Chciałeś o coś spytać.

Ale... – zawiesił głos Elinius.

Skoro zawarliśmy pakt o przyjaźni, wstępy do pytań nie są już potrzebne.

Ale to jest pytanie do Donvadona, króla królów.

Jeśli go kiedyś spotkam, przekażę. – Ale ja poważnie.

Ja, wbrew pozorom, też. Mów.

Czemu nie sięgnąłeś po cień miecza?

Vado spochmumiał już zupełnie i zaczął pilnie obserwować okolicę.

Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał po niego sięgać. – Vado znów zamyślił się, ale zaraz podjął wątek. – To nie tak. Chciałbym nigdy go nie spotkać, ale to się stało. Chciałbym nigdy go nie użyć, ale wiem, że tak się stanie. Ale jeszcze nie teraz. Może jeszcze tego dnia, przez kilka następnych, świata nie zaćmi cień miecza.

Rozumiesz mnie? – zwrócił się wprost do Eliniusa.

Nie wiem. Może tak. Cień to nie tylko broń, prawda?

Cień to tylko między innymi broń – potwierdził Vado. – I jako broń w ręku szermierza jest najmniej groźny.

Znaczenie groźby ukrytej w niezrozumiałej tajemnicy dotarło do Eliniusa.

Vado – powiedział cicho. – Będziesz największym królem na ziemi.

Bo dysponuję najpotężniejszym orężem?

Bo umiesz go nie użyć.

Vado zdumiony, aż wstrzymał konia. Elli obrócił rumaka w miejscu i znów spojrzeli sobie w oczy.

Dziękuję – powiedział Vado. – Cieszę się, że jesteśmy przyjaciółmi. Ale, jak widziałeś, do zabijania nie potrzebuję cienia.

Zwłaszcza do mordowania półdzikich, nie wyszkolonych w szermierce nieszczęśników.

Walczyłeś wspaniale. Nigdy nie widziałem nikogo, kto umiałby się tak poruszać. A Wyrzutków nie żałuj i nie lekceważ. Ich wojownicy w pojedynkę są słabi, to prawda. Ale oni zawsze uderzają w masie i wtedy są groźni. Gdyby nie ty i Inomir, zapewne nie udałoby się nam ich pokonać. Mieliby dużo zdobyczy i dużo jedzenia. Czterech na jednego, a po naszej stronie tylko kilka zadrapań – zaśmiał się nagle Elinius. – Nieprawdopodobne.

Ruszyli ponownie i dłuższą chwilę byli skupieni na obserwowaniu okolicy. Vado jednak wrócił do rozmowy.

Zrozumiałeś, czemu nie sięgnąłem po cień. Powiedziałeś ważną rzecz. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się tego po...

...przemytniku – dokończył Elinius. – No cóż, moim ojcem jest Mastorio. Wódz plemienia, najlepszy fechmistrz i łucznik w naszej gromadzie.

– „Mastorio, który nikogo nie zabił” – powiedział domyślnie Vado.

I chyba za to właśnie najbardziej go szanuję.


W ciągu następnych dni krajobraz zdecydowanie się zmienił. Zniknęły kwieciste łąki. Pożółkła trawa była coraz rzadsza i coraz bardziej przeważał wyschnięty piasek. Z trudem znajdowali wodę z ostatnimi oazami zieleni.

Nie rozumiem tego – powiedział Gydi. – Tam gdzie była woda, powinny być i drzewa. Nie było ich, tylko trawy. A teraz i trawy znikają, choć nic się nie zmieniło. Nie było rzek ani jezior, ani wtedy, ani teraz. Skąd ta woda?

To są wody podskórne. Do tego dochodzą bardzo słabe gleby – wyjaśniła Strada.

Jechali zawsze obok siebie. Byli partnerami, więc trzymanie się razem było naturalne. I przyjemne, coraz częściej stwierdzał Gydi.

Gdyby tu nawet zaczęło rosnąć coś na kształt drzewa, dawno spłonęłoby w ognisku. – dodała z uśmiechem.

Ale przedtem było zielono, a teraz nie.

Wody podskórne. Tam były blisko ziemi i często wybijały na powierzchnię. Co krok mieliśmy źródełka i sadzawki, pamiętasz? Tu tego nie ma. Tylko nie pytaj czemu – dodała szybko.

Skały! dorzucił głośno jadący przed nimi Inomir. – Pod tą cienką warstwą piachu jest lita skała. Jedziemy już po górach, tyle że na razie nie wyszły jeszcze nad powierzchnię – zaśmiał się.

Długo to potrwa? – jęknął Gydi.

Ze dwie kwarty. Ale nie martw się. Potem będzie gorzej.

Dziękuję.


Kurz i pył. Tylko to było widać i czuć. Nie pomagały chusty owijające twarze. Poza tym oczy trzeba było zostawić nieosłonięte. Słońce, które na zielonych równinach nie dokuczało tak bardzo, tu zdawało się być dużo gorętsze.

Zmienili sposób wędrówki. Pobudka dużo przed świtem i wymarsz jeszcze w półmroku. Wędrowali karawaną. Zebario pozwalał na zwiad tylko przed wieczornym biwakiem. Jadąc rzędem trzymali się razem. Przed południem przystawali i rozbijali płócienne namioty, które wyglądały jak parasole. Na specjalnych, składanych tyczkach rozpinali dachy dające trochę cienia i przeczekiwali największy upał. Zebario skąpo częstował wszystkich okropną, ciepłą i śmierdzącą wodą z dużą ilością soli.

Można było oszaleć w tym upalnym cieniu, ale podróżować w południe się nie dało. Gdy Zebario dochodził do wniosku, że już jest lepiej, ruszali. Przed zmierzchem ruszał do przodu dwuosobowy patrol. Spotkanie z nim oznaczało biwak. Potem posiłek, czyli odrobina wody i suchy prowiant na kolację. Spanie. Przerywały je nocne dyżury wartownicze i... szczękanie własnych zębów. Noce były piekielnie zimne. Wszyscy marzyli o ognisku, ale zapasy chrustu, które pozostały na dwóch zaledwie koniach, stanowiły żelazną rezerwę. Zebario zapowiedział, że nie wolno ich użyć, chyba że w razie wyższej konieczności. Wysokość tej konieczności określał on sam. Oznaczało to koniec marzeń o wesołym ogniu.


Pagórki nie zmieniły sytuacji. No, może nieco poprawiły warunki południowej sjesty. Zawsze łatwiej było znaleźć jakiś cień. Poza tym było sucho, a kurz dokuczał może nawet bardziej niż na równinie. Przesmyki między wzgórzami tworzyły tunele powietrzne, w których hulający wiatr nieustannie wzbijał tumany pyłu.

Wszyscy mieli dosyć. Kobiety przestały się uśmiechać i odzywać. Lepiej było bez powodu nie rozpoczynać z nimi dyskusji. Ich mężowie dobrze o tym wiedzieli. Sami zresztą mówili niewiele. W każdej wolnej chwili siadali i przymykali oczy. Zebario był czujny jak dzikie zwierzę. Panował nad wszystkim. Oczy płonęły mu gorączką. Gydi zastanawiał się, czy to nie jest jakiś rodzaj transu. Vado zachowywał się jak śnięta ryba. Poruszał się, jadł, a nawet czasem odpowiadał na pytania, ale jakby obok, bez własnego udziału. Gydieon z początku martwił się stanem przyjaciela, ale gdy na którymś postoju półśpiący Vado schwytał kolejnego wężaskoczka, odetchnął. Ten piekielny Vado znów znalazł sposób na przetrwanie. Minimum ruchu, minimum wysiłku. Koncentracja wewnętrzna i bezruch na zewnątrz, aż do ostatniej chwili. Dobre. Od tego momentu sam trzymał się lepiej. Najczęściej siadali razem ze Stradą, która też nie była skora do rozmów i przeczekiwali do następnego etapu podróży. To były straszne dni.

Od dwóch dni Zebario wzmocnił wieczorne patrole i wysyłał je wcześniej. Dwie pary ruszały w przód, aby przeczesać większy teren i znaleźć miej sce na biwak. Nikt nie powiedział, czego mają szukać, ale i tak wszyscy wypatrywali tego samego. Wody.

Trzeciego wieczoru znaleźli. Niewielkie zagłębienie wypełnione wodą i otoczone kępą zieleni. Napili się do syta i zjedli gorący rosół. Uczta dla ciała i ducha. Pełny relaks aż do zmroku. Noc spędzili właściwie na czuwaniu. Zebario chciał mieć wartownika z każdej strony świata. Połowa osób spała, połowa siedziała i strzegła snu ludzi, którzy zasnąć nie mogli. Tej nocy nikt nie przyszedł.

Wykąpani i najedzeni ruszyli znacznie energiczniej. Zebario poganiał. Pagórki były coraz wyższe, coraz bardziej pogmatwane były drogi. Wzgórza były kopulaste, a zbocza łagodne, ale zawsze były to niewielkie góry. Teren, w którym Talowie umieli się poruszać. Okolica robiła się coraz bardziej zielona. Wkrótce znów jechali wśród traw. Największą radością były jednak strumyki, spływające po zboczach i często przecinające ich szlak. Odmieniły się humory, a Inomir nieoczekiwanie nabrał ochoty na długie opowieści i wyszukane żarty. Noce też wróciły do normy. Zebario uznał, że w krainie tak obfitującej w wodę, niebezpieczeństwo nad wodopojem jest znacznie mniejsze, więc dwóch na warcie wystarczy.

Słońce wstało chętnie, bez żadnych fochów z chmurami. Lekki wiaterek od południa nie przeszkadzał, a raczej zachęcał do ruchu. Śniadanie minęło, obóz był zwinięty, rzeczy spakowane. Właśnie mieli wsiadać na konie, gdy w powietrzu odezwał się sygnał trąbki.

Padli na ziemię. To najlepsze, co można zrobić na wszelki wypadek. Nie zdążyli się nawet rozejrzeć, gdy odezwał się silny głos:

Jesteście otoczeni! Wstańcie i nie ruszajcie się.

Rzeczywiście, byli otoczeni. Obydwa wyjścia z dolinki zablokowane były przez oddziały ludzi zbrojnych w miecze i topory. Na wzgórzach ustawili się łucznicy. Była ich wszystkich ponad setka.

Rzućcie broń!

Wszyscy spojrzeli na dowódcę. Ten wzruszył ramionami i z rezygnacją ściągnął z pleców łuk, odpiął pas z mieczem i rzucił go na ziemię. W czasie tej operacji ukrył za połą kubraka zakrzywiony kindżał. W rękawach i butach miał jeszcze pięć lub sześć noży. Podniósł w górę obie ręce pokazując, że jest bezbronny. Inni ociągając się zrobili to samo.

Jeszcze noże – dodał wódz napastników.

Słusznie, każdy z podróżników musiał mieć jakiś nóż. Poodpinali przypięte do pasa lub do łydki noże i rzucili obok innej broni.

Kim jesteście? – krzyknął Zebario podnosząc głowę.

Kim wy jesteście? – odkrzyknięto mu. – To nie wasza ziemia.

Wasza też nie. To ziemia niczyja!

Albo nasza, bo jak widać to my was podejmujemy, a nie odwrotnie – zaśmiał się rozmówca ze wzgórza. – Nie ruszajcie się, schodzę do was.

Mężczyzna w czarnym ubraniu i szerokim, czarnym kapeluszu, zdobionym kolorową wstęgą, ruszył w dół zbocza. Za nim poszło kilkunastu uzbrojonych ludzi. Ruszyli się też inni z sąsiednich zboczy i część oddziałów blokujących wyloty. Tylko łucznicy pozostali na swoich miejscach nie zwalniając napięcia swych cięciw.

To chyba nie są Wyrzutki? – szepnął Gydi.

Wyrzutki nie rozmawiają z ofiarami – odszepnął Corleni. – Wyrzutki po prostu uderzają.

To chyba lepiej, nie?

Albo gorzej. Widzi mi się, że to Talowie – Zebario był wyraźnie zafrasowany.

Nie dogadacie się? – spytał spokojnie Inomir.

Nie znam tego człowieka, ale wiem, po co tu przyszedł.

Po co? – wystrzelił Gydi.

Po złoto! – zaśmiała się Madina.

Właściwie już nie żyjemy – podsumował Zebario.

Mężczyzna w czarnym kapeluszu zbliżał się szybko. Asysta trzymała się o krok dalej. W końcu przystanął i przez dłuższą chwilę przyglądał się jeńcom.

Właściwie już nie żyjecie.

O tym samym pomyślałem – zgodził się z nim Zebario.

Chciałem sprawdzić najpierw coście za jedni – zaśmiał się przybysz. – Mamy was na widelcu od dwóch dni.

Więc czemu dopiero dziś się spotkamy?

Jesteście sprawni, za bardzo nawet jak na włóczęgów i Wyrzutków. Nie było jak się zbliżać. Twoi zwiadowcy mająbystre oczy, a ja nie miałem ochoty na bitwę.

Większą przyjemność sprawi ci rzeź bezbronnych? – zainteresował się Inomir.

Przywódca przez chwilę oceniał człowieka, który wtrącił się do rozmowy.

Rachunek zysków i strat, staruszku. Po co mam narażać swoich ludzi na śmierć lub rany?

Słusznie – zgodził się Zebario.

Kim jesteście? – spytał ostro tamten.

Talami ze Skałek.

Kłamiesz! Talowie nie ruszają po złoto grupą mniejszą niż kilka setek. A Talowie ze Skałek nie wyprawiają się po złoto wcale!

Znasz Talów ze Skałek?

Spotkałem ich parę razy w stepie.

Więc znasz te stroje? – Zebario pokazał dłonią swoje kolorowe szale.

Szata nie czyni człowieka! – warknął tamten. – Kim jesteście? Pytam po raz ostatni.

Jesteśmy Talami ze Skałek, ale nie przyszliśmy tu po złoto.

Przywódca napastników postał chwilę, jakby trawił tę odpowiedź, a potem zaczął wędrować pod górę. Podniósł prawą rękę. Dał znak gotowości dla łuczników. Zebario wsunął dłoń pod kaftan.

Zaczekaj! – usłyszeli głos.

Mężczyzna przystanął, odwrócił się znów i zaczął szukać wzrokiem człowieka, który go zatrzymał.

Zaczekaj – powtórzył Donvadon.

Młodzieńcze, umrzesz źle wychowany – prychnął.

Jest naszym królem, ma prawo mówić – odezwał się Inomir.

Królem? – zaśmiał się tamten. – Takim w koronie i na tronie?

Takim bez korony i bez tronu – sprostował Vado.

I bez rozumu! Króla, nawet bez korony jeszcze nie zabiłem. Szkoda młodziku, że nie dali ci nawet małej szabelki ku ozdobie – dodał widząc, że u nóg młodzieńca nie spoczywa żadna broń.

Nie lubię walki.

Szkoda! Umrzesz jak tchórz, a ja nie będę mógł opowiadać, że pokonałem króla.

Nie będziesz mógł opowiadać – zgodził się Donvadon. – Ale jeśli chcesz ze mną walczyć, służę.

Chcesz walki, smarkaczu? – wrzasnął nagle rozwścieczony obcy. Jednym ruchem wydobył szablę i zakręcił nią szalonego młynka.

No to chodź! Co możesz przeciwstawić stali i ramieniu?

Tylko cień – szepnął Vado.

Sięgnął prawą ręką do tyłu, nad lewe ramię i pociągnął za rękojeść. Cień miecza jak czarna smuga przeciął słoneczne światło w dolinie. Vado uniósł go wysoko w górę i trzymał w bezruchu.

Wszyscy zamarli. Przytłoczyła ich jakaś niewidzialna siła. Odebrała zdolność ruchu i myśli. Zabrała chęć do życia. Strach i poczucie obcowania z przeogromną wielkością kazały im wpatrywać się w czarny, srebrny, świecący kształt, który zdawał się rosnąć nad ich głowami. Przecież gdyby ten olbrzym uderzył, rozciąłby czarnym cieniem ziemię na pół.

Vado schował miecz do pochwy. Zdumieni napastnicy znów widzieli jasnowłosego, bezbronnego młodzieńca. Tylko uważniejsi dostrzegli przebiegającą przez jego plecy czarną smugę. Cień miecza, którego nie było.

Nadal chcesz walczyć? – spytał Vado.

Napastnik klęczał na obu kolanach i bił czołem o ziemię. Wszyscy jego ludzie naśladowali go z zapałem. – Król królów...

Król królów!

Powstań i podejdź! – rozkazał Inomir.

Wódz podniósł się i zostawiwszy swą szablę na ziemi podszedł niepewnie.

Kim jesteś? – spytał Zebario na znak Donvadona, że sam nie chce prowadzić tej rozmowy.

Le Loup. Wódz Talów z Zielonej Doliny, panie.

Słyszałem o was. Ja jestem Zebario, wojownik Talów ze Skałek. Jestem komendantem wojskowym tej wyprawy. Ten, jak to powiedziałeś, staruszek to Pragrad – wieczny człowiek, brat krwi Rollanda, o którym musiałeś słyszeć.

Le Loup potakiwał tylko głową.

Inomir dla dopełnienia prezentacji podniósł rękę i wyciągnął dłoń w kierunku kupy gałęzi nie spalonej w porannym ognisku. Skupił na niej wzrok i po chwili drewno zajęło się wesoło trzaskającym ogniem. Le Loup był bliski ponownemu upadnięciu na kolana. Zebario bezlitośnie kontynuował.

To, co widziałeś, to cień miecza w ręku króla królów, potomka Lyniona, Donvadona Wielkiego.

Przemytnik nie wytrzymał i znów upadł na kolana. Szereg razy uderzył czołem o murawę, a potem, rozpoczął tłumaczenia.

Wybaczcie, szlachetni panowie. Nie mogłem wiedzieć. Tacy ludzie nie wędrują zazwyczaj pustkowiem w stronę gór. Tu bywają tylko Wyrzutki i czasem Talowie. A bezpieczeństwo mojej gromady wymaga czujności.

Wstań! – przerwał mu Donvadon. – Wojownik nie tłumaczy się z walki.

Le Loup wstał, ale nie bardzo wiedział, co dalej robić.

Podnieś szablę – doradził mu życzliwie Inomir. – I ściągnij tu swoich ludzi. Musimy pogadać. Coś mi się zdaje, że dziś nie powędrujemy za daleko – dodał spoglądając pytająco na Zebario.

To dobre miejsce na dłuższy odpoczynek – zgodził się z nim wojownik.


Lourdowie chcieliby z wami jechać. Jeśli, oczywiście, nie macie nic przeciw temu? – powiedział Le Loup.

Siedzieli kręgiem, wokół oddzielnego ogniska. Inomir, Zebario, Donvadon, Gydieon, Le Loup i dwóch potężnych, milczących dotąd mężczyzn – Lourd i jego syn Lourd Mały. Ten mały był o pół głowy wyższy od drugiego Lourda i o dobre pół punta cięższy. Miał tak samo toporne rysy twarzy, dłonie jak łopaty i poczciwy wyraz twarzy. Był tylko o jakieś dwadzieścia lat młodszy. Jego ojciec miał około czterdziestki, cztery łokcie i pół palca wzrostu i ważył co najmniej dwa i pół punta. Przy nich Gydi, rosły w końcu młodzieniec, wyglądał niezbyt imponująco.

Wszyscy obrócili głowy w ich kierunku.

Dlaczego? – spytał Inomir.

Obaj mężczyźni spoglądali na siebie przez chwilę, a potem w wyniku bezsłownych ustaleń, głos zabrał młodszy.

Ojciec nie lubi mówić – wyjaśnił z przepraszającym uśmiechem.

Le Loup skinął przyzwalająco głową. Za tego człowieka od lat przemawiał syn i nikogo to nie dziwiło. Mimo to dobre wychowanie obowiązywało zawsze. Lourdowie dbali o to.

Jesteśmy dobrymi wojownikami – ciągnął przekonującym tonem młodzieniec. – Ojciec jest najsilniejszym człowiekiem w szczepie.

Uśmiech i dumne ojcowskie spojrzenie świadczyło, że starszy Lourdjest innego zdania, ale on nie powie tego pierwszy. Nie przy swoim synu.

Wierzą – zgodził się Inomir z zachęcającym uśmiechem. – Ale to nie wyjaśnia, czemu chcecie iść z nami.

Młody człowiek speszył się odrobinę, ale ojciec ponaglił go spojrzeniem. Lourd Mały zwrócił się wprost do Donvadona.

Jesteś królem. Nasze miejsce jest przy królu.

Zamilkł i obaj z ojcem wyglądali tak, jakby wszystko zostało wyjaśnione. Zebario roześmiał się w głos, Gydi zbaraniał. Vado i Inomir zachowali powagę i udawali, że pojmują wagę uzyskanych informacji. W końcu Le Loup uśmiechając się lekko pod nosem zlitował się nad obcymi.

To przepowiednia z dnia narodzin małego Lourda. Jego matka zmarła w gorączce połogowej. Chorowała krótko, ale bardzo ciężko. Tuż przed śmiercią odzyskała na chwilę zmysły. Zażądała widzenia z mężem i synem, a potem wygłosiła przepowiednię. Wybaczcie – zwrócił się do obu Lourdów – ale przez dwadzieścia prawie lat wyglądało to na majaczenia w gorączce. Teraz przepowiednia się sprawdza.

Jaka przepowiednia? – zainteresował się Inomir.

Dziecko, które trzymasz na rękach, będzie obrońcą królewskiego syna. Król królów obali miasta i zbuduje miasta. Zburzy świat i ocali ziemię. Obrońcą dziedzica tronu będzie nasz syn. Wychowaj go, przygotuj i oddaj w królewską służbę – wyrecytował nagle pełnym napięcia głosem stary Lourd.

Powiedziała to. A potem umarła – dodał ze smutkiem. Wszyscy z zainteresowaniem popatrzyli na Inomira. Ten zamyślił się głęboko.

Czy wiecie, co znaczy ta przepowiednia?

Musimy chronić króla – odpowiedział młodszy Lourd.

Tak...

Inomir pomilczał chwilę. – I zawsze w to wierzyliście?

Zawsze. Choć inni śmiali się z tego – dodał z lekkim zawstydzeniem.

Le Loup postanowił wtrącić słowo.

My bardzo serio traktujemy przepowiednie – powiedział poważnie – ale ta była zupełnie nieprawdopodobna. Nasi kapłani mówili, żeby ją traktować symbolicznie. Jako sposób życia, pełen ładu, zgodny z zasadami rycerzy królewskich. Już samo to jest dość trudne na co dzień, zwłaszcza wśród Talów. Sami rozumiecie... A Lourd uparł się, że stary kodeks, o którym zresztą nie wiemy zbyt wiele, jest tylko drogą do celu. Przygotowaniem do służby, która rozpocznie się w dniu spotkania z królem. Trudno było w to wierzyć... Zapewniam was jednak, Lourdowie są wspaniałymi wojownikami. I chyba jedynymi rycerzami dzisiejszych czasów.

Le Loup zaśmiał się smutno, westchnął i ciągnął dalej.

Słowo Lourda droższe od złota. Zresztą złoto nigdy ich nie interesowało. Walka tak, łupy nie. Chyba, że to była broń. Mają największą kolekcję najlepszej broni wśród wszystkich szczepów Talów na świecie. – powiedział ze śmiechem. – Weź tych rycerzy na służbę, panie – zwrócił się wprost do Donvadona. – Są tego godni!

Donvadon wstał.

A zatem uznajecie we mnie króla królów, potomka Lyniona, ostatniego władcy ziemi?

Tak, panie.

I chcecie mi służyć?

Do ostatniego tchu, panie.

To będzie długa służba – przestrzegł Donvadon.

Do ostatniego dnia, panie – potwierdził za obu młodszy.

Klęknijcie tu, przede mną, zatem. I na bogów, wznieście wysoko czoła! Rycerze króla nie mająbić pokłonów, tylko czuwać i walczyć. Coś się zaczyna, a nikt nie wie, jak się skończy. Przynajmniej wy zawsze bądźcie gotowi widzieć i działać.

Zawsze, panie!

Donvadon sięgnął ręką nad lewe ramię i czarny cień miecza zawisł nagle nad głowami klęczących. Młody król kolejno dotknął ramion swoich rycerzy nieistniejącym ostrzem. Przez chwilę czuli ciężar i chłód przenikający od klingi do wnętrza ciała. Potem ciepło, lekkość i spokój. I nową siłę, większą i pełniejszą od tej, którą dotąd posiadali. Donvadon schował cień i czar się skończył. Ludzie przy innych ogniskach, widząc, co się dzieje, zerwali się na nogi i zdumieni w ciszy obserwowali ceremonię. Nikt nie śmiał podejść bliżej.

Widzieliście! – ogłosił Inomir. – Jesteście świadkami, że Lourd, Tal z Zielonej Doliny i jego syn wstąpili na służbę króla.

Pomruk tłumu był akceptacją jego słów. Powoli wszyscy wrócili na swoje miejsca.

Pomówmy o przyszłości – powiedział Inomir.

Tej najbliższej – dodał natychmiast. – My ruszamy w góry.

My schodzimy z gór – odpowiedział Le Loup. – Wracamy, do Zielonej Doliny. Kupcy pewnie będąjuż na nas czekać.

Jak daleko jest z Doliny do Skałek? – zainteresował się Vado.

Około dwóch kwart konnej jazdy. Dobry jeździec dotrze w dziesięć dni.

Inomir zamyślił się nad słowami Donvadona. Chłopak był po prostu ciekawy, czy miał już coś na myśli? Tak czy inaczej warto było spróbować.

Jakie są stosunki między waszymi plemionami? – zwrócił się do Zebaria i Le Loupa.

Obaj wzruszyli ramionami.

Nie ma między nami wojny i nie ma sojuszu – powiedział ostrożnie Zebario.

Nie wchodzimy sobie w drogę – potwierdził Le Loup.

A wzajemne odwiedziny? – badał Inomir.

Obaj wojownicy zjeżyli się.

Musieliby mieć cholernie dobry powód – powiedział Tal z Zielonej Doliny.

I musieliby mieć cholernie dużo szczęścia, by zdążyć go podać – uzupełnił Tal ze Skałek.

Nie handlujecie ze sobą? Nie odwiedzacie się? – zdziwił się na głos Gydi. – Nie łączycie się przeciw wspólnym wrogom?

Wróg jest zawsze indywidualny – odparł ponuro Zebario. – Nie wchodzimy innym w drogę i nie lubimy obcych.

Pieśni mówią o sojuszu talijskich plemion w wojnie o przetrwanie – zastanowił się Le Loup.

To pieśni sprzed tysiąca lat! Co innego śpiewać, co innego żyć! – zaoponował drugi przemytnik.

A jeśli życie będzie od tego zależało? – zapytał Inomir. Wojownicy niepewnie popatrzyli na siebie.

A jeśli ja o to poproszę? – odezwał się Donvadon.

Czego właściwie żądasz, panie? – postawił sprawę jasno Le Loup.

Nie żądam. Pytam. Może poproszę.

Inomir znów poczuł potrzebę przejęcia rozmowy.

Panowie. Mamy w górach załatwić ważną rzecz. Nie zajmie dużo czasu. Potem wrócimy do siebie. Powinniśmy zdążyć przed zimą.

-I...

I kilku z nas wejdzie do Szarego Miasta. Musimy. Wynikiem tego może być wojna z Nahadanem.

Chcecie poderwać miasto przeciwko temu staremu rzeźnikowi? – zdumiał się Le Loup. – To samobójstwo. Mieszczuchy nie nadają się do walki!

Zrobią swoje – zaprotestował Inomir – ale masz rację, potrzebne nam wojsko. Dwa zjednoczone oddziały Talów, to więcej niż jeden. Spora siła, nie sądzisz?

Chcesz, żebyśmy przyszli do was? – spytał Tal z Zielonej Doliny.

Chcesz, żebyśmy wpuścili ich na nasz teren? – dopytywał się ze swej strony Zebario.

Chcę, żebyście zaczęli myśleć – zezłościł się Inomir.

No, nie wiem... – pokręcił głową Le Loup.

Talowie ze Skałek pójdą za królem i uderzą na miasto – powiedział ostatecznie Zebario.

Dlaczego, na bogów?

Przysięga Rollanda, przysięga krwi.

Argument był niepodważalny. Le Loup z szacunkiem popatrzył na dalekiego współplemieńca.

Rollando to święty naszych dni – powiedział. – Wszystkie plemiona Talów go szanują. Ale jego krew nie jest naszą krwią. Jego przysięga nie jest naszą przysięgą.

To prawda, ale wszyscy jesteśmy Talami. A król jest królem ziemi.

A samobójstwo jest głupotą, bez względu na przyczyny – mruknął pod nosem Le Loup.

Starszy Lourd warknął z cicha.

W porządku – zdecydował się nagle tamten. – Wy uderzycie nie patrząc na nic. Jeśli przegracie Nahadan z pomocą cesarza i królów innych miast wyda wojnę wszystkim plemionom Talów. Nie daruje nam tego, wiecie o tym!

Najpierw zabije ludzi z miasta, być może zrówna je z ziemią – uzupełnił tę wizję Inomir. – Potem zacznie się polowanie na Talów i inne plemiona. Handlarze przeżyją, ale mogą mocno zbiednieć.

Na tę ostatnią wzmiankę Le Loup zaśmiał się cicho.

Ale jeśli Nahadan przegra, wolelibyśmy przy tym być – powiedział przeciągając słowa. – Co będziemy z tego mieli?

Pałac i wszystko co się w nim znajduje, będzie do podziału między oba plemiona. Wszystko z wyjątkiem biblioteki. Księgi majątrafić do mnie! Tylko pałac, powtarzam. Miasto i mieszkańcy są pod ochroną.

Pod moją osobistą ochroną – uzupełnił jego słowa Donvadon.

To zrozumiałe – potwierdził niezręcznie Le Loup. – Przekonam ludzi, że tak trzeba.

Ilu ludzi możesz przyprowadzić? – zapytał wprost Zebario. Le Loup przyglądał mu się podejrzliwie, długo ważył słowa, w końcu roześmiał się.

Jesteśmy sojusznikami, czy nie tak, bracie?

Zebario zawtórował mu śmiechem, ale odpowiedział poważnie.

Wprawdzie jestem tylko wojownikiem, ale jako członek rady, w imieniu naszego wodza, Mastoria, przysięgam ci, że w czasie wyprawy nic wam z naszej strony nie grozi. Aż do bezpiecznego powrotu waszego oddziału do doliny. Gwarantuję.

Potem też nie. Ja ci to gwarantuję – poparł jego słowa Inomir.

Zresztą, jak miałbym wam zaszkodzić?

Mamy parę spraw do załatwienia. W ogóle nie zdążymy do was przed zimą. Przyjdziemy, jak obeschną stepy.

Dobrze – zgodził się Inomir. – Ilu?

Myślę, że zbierze się ze cztery sotnie zbrojnych.

U nas może pięć. Ilu ma Nahadan?

Mówi się o tysiącach – szepnął Gydi.

Niemożliwe! – zaprotestował Inomir. – Najwyżej kilka setek.

W końcu to małe miasto, na peryferiach cesarstwa.

Kilkuset wyszkolonych zabójców, cały ten sprzęt bojowy i jeszcze kapłani! Będzie z kim zawalczyć! – sapnął Le Loup.

Inomir zamyślił się nad kolejnym problemem.

Ktoś z nas powinien z nimi wrócić... – popatrzył na Zebaria.

Maracus i Gianina. Wrócą do wioski i uprzedzą innych. Podprowadzicie ich do Skałek?

A wasi wybiją nas zanim zdążymy otworzyć usta!

Powinni mieć jakiś znak rozpoznawczy – powiedział Vado.

Królewski sztandar! – wypalił Gydi. To się spodobało.

Nie ma królewskiego sztandaru – zaprotestował Vado. Wszyscy pytająco spojrzeli na Inomira.

Jest królewski sztandar – uśmiechnął się kapłan. – Na czarnym polu, które jest kolorem kosmosu świeci ogromne złote słońce, które świetlistymi promieniami sięga skrajów sztandaru. Na tle słonecznej tarczy jest nasza zielona ziemia. Taki był sztandar królów ziemi.

A na tle zielonej ziemi wybija się królewska korona – dodał Gydi.

Korony nie było! – zaprotestował Inomir. – A powinna być!

Może masz rację. Może teraz powinna tam być.

Vado, jak ci się podoba taki sztandar? – zapytał radośnie Gydi.

Tak samo jak i królowanie – machnął ręką z rezygnacją Vado. – Jeśli to cokolwiek pomoże...

Pomoże – zapewnili niemal jednym głosem Le Loup i Zebario.

Ludy Talów, mieszkańców miast, farmerów, handlarzy i włóczęgów dzieli dziś właściwie wszystko – powiedział poważnie Inomir. – Właśnie daliśmy im coś, co może ich jednoczyć. Zielona ziemia, swoboda i ład królewskiej władzy. Potraficie wykonać taki proporzec?

Kobiety coś wymyślana teraz. We wsi już zadbamy o wykonanie prawdziwego sztandaru, ze złotą nicią – zapewnił Le Loup.

Ustalcie z Gianiną dokładny projekt. Sztandary powinny być takie same w obu plemionach – przestrzegł Inomir.

Oczywiście – zgodzili się obaj przywódcy.

Tylko czy Talowie ze Skałek dobrze zrozumieją ten znak? – zafrasował się Zebario.

Zapowiem jego przybycie – uspokoił go Inomir. – Rollando opisze im go dokładnie.

Nikt tego nie skomentował, ale wszyscy schylili głowy przed potęgą kapłana.


Pożegnanie było cieplejsze niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. W końcu obie grupy miały tyle wspólnych cech, że porozumienie przyszło w sposób naturalny. Aż dziw, że dotąd spotykali się tylko na ścieżce wojennej. Wprawdzie była to przyjaźń świeża a i płytka jeszcze, ale u obu stron została obudzona ciekawość.

Gianina i Maracus nie komentowali poleceń Zebaria. Wprawdzie woleliby iść dalej ze swoimi, ale wojownicy nie dyskutowali z wodzami. Poza tym rozumieli wagę zadania.

Talowie z Zielonej Doliny wyciągnęli z ukrycia ciężko obładowane wozy i konie wierzchowe, po czym ruszyli w kierunku nizin. Dziesięcioosobowa grupka, w której teraz z daleka wyróżniali się dwaj Lourdowie, ruszyła w góry.

Jeśli nam powiecie, dokąd zmierzamy, może będziemy mogli wam pomóc – powiedział Lourd Mały. – Znamy te góry nieźle.

Idziemy do Jasnej Jaskini – wyjawił Inomir. – Zdaje się, że zniosło nas trochę za bardzo na wschód.

Może o dzień drogi – zgodził się Lourd Mały. – Wiemy, jak tam iść, choć nigdy tam nie byliśmy. To trudna droga, a w tamtych okolicach nie występują minerały.

Masz na myśli złoto – zaśmiał się Zebario.

Minerały – poprawił go poważnie stary Lourd.

Podobno w tej jaskini mieszka pustelnik, który zniechęca zbędnych gości do wędrówek po okolicy – powiedział Mały.

Właśnie do niego idziemy – pokiwał głową Inomir. – To mój przyjaciel, nie będzie nas zniechęcał.

Trudna droga – mruknął ponuro stary Lourd.

Któregoś dnia zobaczyli w końcu góry. Wprawdzie pas chmur nad północnym horyzontem pojawił się już wcześniej, ale dopiero teraz zobaczyli, co się za nimi kryje.

Dzień był wyjątkowo piękny. Słońce świeciło tąjasnością, która w letni poranek nie zabija jeszcze gorącem, a ułatwia dostrzeganie szczegółów. Widoczność była doskonała, powietrze przejrzyste. Chmury na północy rozeszły się lub po prostu przestały być widziane. Wjechali na kolejny pagórek i bez komendy wszyscy zgodnie wstrzymali konie.

Biały mur przecinał horyzont na całej szerokości i sięgał nieba.

Bogowie!

Nieważne, kto westchnął, gdyż wszyscy pomyśleli to samo. Nawet Lourdowie, bywalcy tych okolic byli pod dużym wrażeniem.

Patrzcie uważnie – powiedział Lourd Mały. – Tak piękny widok nie zdarza się zbyt często. Góry wolą chować się za chmurami.

Przed nimi z morza zielonych pagórków wyrastały szare skalne ściany. Każda zwieńczona była ostrym szczytem o poszarpanych krawędziach, a każdy szczyt świecił bielą śniegu.

To śnieg? – upewnił się Gydi.

Śnieg – potwierdził Lourd.

Jest kosień, najgorętszy miesiąc roku. Jakim cudem... ten śnieg?

Na tej wysokości nie ma upałów. Tam zawsze leży śnieg.

Na jakiej wysokości? – zaniepokoił się Gydi.

Powyżej tysiąca par kroków.

Tam jest tysiąc par kroków w górę? – sapnął Elinius?

Nie słuchałeś – poprawił go Inomir. – Tysiąc par kroków to dolna granica wiecznego śniegu.

To w połowie wysokości tych gór! – jęknął Gydi.

Mniej więcej. Pierwsza Grań ma wysokość około dwóch tysięcy. Plus minus kilkaset par kroków różnicy miedzy szczytami a przełęczami. Najwyższe szczyty Grani Wielkiej mają z pewnością trzy tysiące, może i więcej. – Lourd Mały był prawdziwą skarbnicą wiedzy o górach.

Gydi popatrzył na niego ze szczerą nienawiścią.

A ile jest tych grani?

Nie wiem, nigdy nie wchodziliśmy na Wielką Grań. Nasze podróże kończą się na jej zboczach. Doliny między masywami są poniżej lodowca. Poprzestajemy na ich... zwiedzaniu. Przypuszczamy, że jest jeszcze jeden skalny mur, może taki jak Pierwsza Grań?

Nieco niższy – odezwał się Inomir. – Ale jeszcze bardziej niedostępny. Nie wiedziałem, że teraz używacie takich nazw – zwrócił się do Lourdów.

Czy kiedyś nazywano je inaczej? – zainteresował się Lourd Mały.

To, co teraz widzimy, to Ściana Południa. Najwyższe szczyty, o ten i ten na przykład, należą do Masywu Wewnętrznego. Ostania, niewidoczna ściana nazywana była Szańcem Północy. Widzicie ten masyw z prawej strony? Wygląda jak wielki, przyczajony kot, nazywaliśmy go Uśpionym Kocurem. Jaka jest obecna nazwa?

Lourdowie wzruszyli ramionami.

Nie mamy innych nazw niż te dwie. Rzadko tu bywamy. Większość zna tylko jedną drogę, do jednej konkretnej doliny. My z konieczności poznaliśmy kiedyś nieco więcej, ale nikt górom nie nadaje nazw. Mówiąc szczerze, boimy się gór. Szamani mówią, że są siedzibą starych bogów, a minerały są darami od nich.

Podaj jeszcze jakieś nazwy – poprosiła Madina Inomira.

To w środku, ten fragment najwyższych, najostrzejszych szczytów, ustawionych w równy szereg to Kalenica. Legenda mówi, że to ona podtrzymuje niebo nad naszymi głowami. A od tego wysokiego, kopulastego wierchu, zwanego zresztą Kopułą Magów, zaczyna się inny masyw, niegroźny i łatwo dostępny z wyglądu.

Jak się nazywa? – zapytała zachłannie Madina.

To Piekiełko.

Dlaczego tak?

Sama ocenisz. Właśnie tamtędy będziemy szli.

A gdzie jest Jaskinia Jasna?

W Magnusowym Masywie, za przełęczą Jaskółek. Najkrótsza droga prowadzi, niestety, przez Piekiełko.

Vado i Gydi popatrzyli podejrzliwie na Inomira, ale po cichej konsultacji nie zadali następnego pytania. Od nadmiaru wiedzy droga nie stanie się krótsza ani łatwiejsza.

Dlaczego Jaskółek?

W wojowniczej Madinie było nieoczekiwanie dużo żądnego wiedzy dziecka. Inomir uśmiechnął się i aż pogłaskał ją po głowie.

Powiadają, że właśnie tamtędy jaskółki wracają z północy.

To piękne.

Tak, to bardzo piękne. Jeśli pokochasz góry, będziesz tu wracać, nawet bez żadnego powodu.

Bzdury! – warknął stary Lourd.

Tak jak ty? – zapytała z zachwytem w oczach Strada. To było pytanie tylko do Inomira. Gydi spojrzał na nią z przerażeniem.

Ja już nie pamiętam, kiedy robiłem coś dla przyjemności.

Ale...

Ale jak każda kobieta musisz mieć ostatnie słowo – zaśmiał się kapłan. – Masz rację. Zawsze starałem się wracać tu jak najczęściej.

Pomilczał chwilę, a potem przemówił już bez sentymentów.

To nie będzie zabawa! Góry są piękne, to prawda. Ale zanim z nich wyjdziemy, będziecie je przeklinać miliony razy. Patrzcie na nie teraz, podziwiajcie. Nie trzeba się ich bać, wystarczy, że będziecie je szanować. Kto zacznie je lekceważyć... no cóż, może nie przeżyć tak lekkomyślnej postawy.

Inomir poprawił wodze, ścisnął lekko kolanami konia i nie oglądając się na innych ruszył w dalszą drogę.

Nie było o czym dalej gadać. Pojechali za nim. Przed oczami mieli wciąż rosnące szczyty gór. Lodowe królestwo błyszczało własnym światłem w coraz gorętszym kosiennym słońcu.

To z pewnością sen. To tylko sen – mruczał pod nosem Gydi. Na razie był to sen o raju. Łagodne lesiste pagórki i zielone od bujnych traw doliny. Jasne, choć już nie tak palące słońce. Podziwiali góry. Poznawali je coraz lepiej. Zaczęli rozróżniać poszczególne szczyty. Część nazw podawał Inomir, inne wymyślali sami. Dziewczęta, zwłaszcza Strada, były w tym najlepsze. W ten sposób Korona, przełęcz Nawrot, Gontanica, Małolepszy i Wichrowe Wierchy odzyskały swoje stare nazwy. Z nowych najbardziej spodobały się: Starucha, Koński Pysk, Kołowate i odstający od innych samotny Wyrzutek. Tę ostatnią nazwę Inomir uznał za szczególnie trafną.

Jechali równo, nie męcząc się.

Było coraz wyżej i noce stawały się coraz chłodniejsze. W końcu dojechali do podstawy gór. Inomir i Lourd skierowali wyprawę w lewo. Jechali lasem wzdłuż rzeki, po prawej ręce mając zawsze strome zbocza, a po lewej pofałdowany, ale zdecydowanie opadający w dół teren. W końcu w niegościnnej ścianie otworzył się szeroki jar. U jego wylotu Inomir zarządził postój.

Koniec jazdy – oświadczył. – Tu nocujemy, zakładamy duży obóz i ruszamy dalej na piechotę.

Co to za miejsce? – zaciekawił się Gydi.

Nie pamiętam, może miało jakąś nazwę. Ale droga w górę to Wchodni Żleb. Najlepsze miejsce do wejścia w góry w rejonie Piekiełka. Tyle, że konie już tędy nie pójdą. Musimy je tu zostawić.

Lourd! Czy w tym rejonie mogą się kręcić jeszcze jakieś grupy Talów?

Nie tu i nie teraz. Minerały występują tylko w rejonie Kocura, najdalej pod Kalenicą. Poza tym wszyscy już z pewnością wrócili. My też byliśmy w drodze powrotnej, gdy nas spotkaliście – odpowiedział Lourd Mały.

Dwie osoby wystarczą – zdecydował Zebario. – Corleni i Madina, organizujcie obozowisko, bo to właśnie wy będziecie czuwać przy koniach.

W końcu u wejścia do żlebu spędzili nie jedną, a dwie noce. Lourdowie uparli się, żeby zbudować solidny parkan dla ochrony koni przed nocnymi zwierzętami. Przy okazji postawiono niewielką chatkę, prostą, ale dającą lepsze warunki niż namiot. W końcu oczekiwanie mogło potrwać kilka kwart.

Powinniśmy wrócić za czternaście dni – instruował Inomir przy pożegnaniu. – Dodajmy do tego jeszcze kwartę, na wszelki wypadek. To będzie drugi dzień miesiąca mocar. Jeśli nie wrócimy w ciągu następnej kwarty, zwijacie obóz i ruszcie do domu. I to szybko! Musicie zdążyć przed śniegami.

Panie, będziemy czekać na was, ile trzeba. Urządzimy się i przetrwamy.

To rozkaz! – uciął rozmowy Zebario.

Nie martwcie się, wrócimy o czasie – zapewniła Madinę Strada. – Lourdowie i Pragrad znają góry. Zresztą, jest z nami król i... Gydi. I tak babskie pocałunki zakończyły pożegnanie. Ruszyli.



Część trzecia


Najprzyjemniej Gydi wspominał pierwszy kwadrans górskiej wyprawy. Łagodne wzniesienie zielonego szlaku wprost zapraszało do podróży. Prawie pionowe ściany, gdzieś daleko po bokach, dekorowały drogę prowadzącą wśród drzew. Środkiem żlebu płynął sobie wesoły strumyk. Śpiewy ptaków dopełniały sielankowy nastrój. Gydi uznał, że plecak wcale nie jest taki ciężki, solidne buty na grubej podeszwie, które dopiero teraz włożył, są wygodne, a życie tak w ogóle jest piękne.

Zmianę krajobrazu i nagłe wzniesienie powitał jako miłe urozmaicenie. Wędrówka po kamieniach dawała takie cudowne poczucie lekkości przy każdym skoku. Oboje ze Stradą byli wprost zachwyceni. Co najmniej jeszcze przez godzinę.

Wkrótce Gydi dojrzał do odpoczynku. Stary Lourd, który od początku uważnie obserwował nowicjuszy, doszedł do podobnego wniosku. Znalazł dobre płaskie miejsce na poboczu porośniętym trawą, tuż nad strumieniem.

Przerwa na oddychanie! – zarządził Lourd Mały.

Zrzucili plecaki, padli na ziemię i z zapałem podjęli zalecone działania. Lourdowie z szelmowskimi uśmieszkami spoglądali na nich spod oka szykując ogień i przekąskę.

Zapraszamy! Napar z mieszanki ziołowej i po kęsie na wzmocnienie.

Gydi uznał herbatkę za znakomitą, ale otrzymana porcja jedzenia wydała mu się zdecydowanie za mała. Jego wymowne spojrzenie zostało właściwie zrozumiane, ale nie wywołało litościwej reakcji.

To jest ekstrapostój, po pierwszej rozgrzewce – objaśnił łagodnie Lourd Mały. – Normalnie nie będziemy mogli tak często przystawać. Porządne jedzenie dopiero na wieczornym biwaku. Wiecie, z ciężkimi brzuchami źle się wędruje.

Daleko zajdziemy do wieczora? – zapytał zgoła niewinnie Gydi.

Kawałek.

No, jak? Odpoczęliście? – zawołał żwawo Inomir. – To ruszamy!

Ruszyli. Plecak Gydiego w czasie postoju przybrał na wadze co najmniej pół punta. Buty stały się zdecydowanie za małe. Na dodatek kamienie na drodze nagle straciły beztroski urok. Złośliwie utrudniały marsz usuwając się spod nóg. Poza tym droga była „za bardzo pod górę”.

Po następnych trzech godzinach i kolejnym, kilkusekundowym postoju Gydi przestał zwracać uwagę zarówno na krajobraz, jak i dotychczasowe drobne niewygody. Najważniejszym, życiowym zadaniem stało się teraz przemieszczenie kolejno raz jednej, raz drugiej nogi do przodu. Było to bardzo wyczerpujące przedsięwzięcie.

Szedł jako trzeci w rzędzie. Pochód otwierał Lourd Mały, następny maszerował Inomir. Tuż za Gydim szła Strada, dalej Vado i Elinius, później Zebario i na końcu Lourdojciec. Wojownicy trzymali się nieźle. Dziewczyna miała dość, ale starała się być twarda. Inomir zdawał się coraz młodszy, natomiast Vado szedł krokiem stosowanym zazwyczaj w czasie niedzielnych przechadzek po parku. Lourdowie byli zadowoleni. Te nizinne mięczaki dadzą sobie w górach radę. Za dzień, dwa powinni złapać rytm. To wystarczy. Trudności nie powinny się zacząć wcześniej niż pojutrze.

Pierwszy nocleg i następny dzień nie utkwiły nikomu w pamięci. Jedyną zmianą było to, że po ostatnim posiłku Lourdowie zbuntowali się i zażądali od następnego dnia normalnych dyżurów przy kuchni. Oni ograniczą się do polowania. Gotowaniem powinni zajmować się po kolei inni. Strada poparła zdecydowanie zwłaszcza tę zmianowość. Gydi zauważył z goryczą, że kolejne nieszczęście oczywiście nikim nie wstrząsnęło.

Trzeciego dnia wijący się żleb nagle się skończył. To znaczy skończyła się droga, po której można było iść na dwóch nogach w mniej więcej pionowej postawie. Żleb istniał nadal, tyle że w postaci dość szerokiej szczeliny w pionowej bez mała skale. Lourdowie twardo utrzymywali, że właśnie tamtędy prowadzi dalsza droga.

Poprowadzę – zaofiarował się Inomir. – Daj spokój, młody człowieku – powstrzymał młodego Lourda, który chciał protestować. – Spędziłem w ścianie więcej dni niż ty godzin. I to wtedy, gdy góry były jeszcze młode. Zresztą, na razie to proste.

Podszedł do skał, wyciągnął w górę ręce i poszukał rękami uchwytów.

Trzy punkty, przyjaciele! – zawołał odwracając głowę do innych. – Zawsze trzy punkty podparcia.

I poszedł w górę, bez specjalnego wysiłku. Ludzie nizin mieli opory, ale z bliska okazało się, że skała wcale nie jest ani taka pionowa, ani tak przeraźliwie gładka jak myśleli. Bez specjalnego trudu znajdowali w plątaninie szczelin i występów miejsca na palce i podpórki pod stopy. Po kilku chwilach strachu każdy dokładnie zrozumiał, co stary kapłan miał na myśli. Tylko jedna kończyna mogła zostać w powietrzu i szukać dla siebie nowego miejsca. Trzy pozostałe musiały być ściśle przymocowane siłą mięśni i siłą woli do skały. To nie było trudne. To było tylko męczące.

Komin po jakimś czasie rozmył się w zboczu, nachylenie stoku złagodniało i wędrówka szła lepiej. Czy było to coś na kształt ścieżki, czy też po prostu nauczyli się wybierać w ślad za Inomirem najlepszą drogę?

Czasem przytrafiały się większe półki, na których czasami przystawali na odpoczynek. W końcu Lourdowie, którzy zmienili Inomira w czołówce i penetrowali teraz drogę po bokach, znaleźli miejsce na nocleg. Półka była szerokajak taras, a wielki nawis skalny dawał schronienie przed wiatrem i ewentualnymi opadami.

Noc była bardzo zimna. Puchowe śpiwory, do tej pory traktowane jak materace, teraz wykorzystane zostały we właściwy sposób. Rano ponuro zgrzytali zębami i uruchamiali swoje zdrętwiałe ciała. Spać na ziemi? To normalne, ale marznąć w środku lata?

Przy śniadaniu Lourdowie podali kolejną dobrą wiadomość.

Wejdziemy dziś w śniegi. Jeśli wszystko dobrze pójdzie wczesnym popołudniem przejdziemy Przełęcz Jaskółek. A potem, jeżeli się da, w dół. Na północnym stoku granica lodowca leży dużo niżej. Nie wiem, czy uda się ją nam przekroczyć przed nocą. Nie znam już tamtych terenów – zafrasował się młody Lourd.

Ja znam. Czeka nas nocleg na śniegu, ale za to następny biwak gwarantuję w zacisznej, zielonej kotlinie – pocieszył Inomir.

Słabe to było pocieszenie.

Inomir odszedł na chwilę i przyniósł swój plecak. Wytrząsnął zawartość na ziemię i wszyscy otworzyli usta ze zdumienia. Dwa zwoje lin, jakiś dziwny ni to kilof, ni siekiera na niedorzecznie krótkim trzonku i mnóstwo stalowych zębów połączonych plątaniną rzemieni.

To są raki – powiedział Inomir podnosząc jeden z rzemieni, na którym dyndały owe dziwne zębiska. Przypina się to do butów. Nogi stawiamy tak mocno, aby kolce wbiły się w lód. Dzięki temu podeszwa się nie ślizga. Można łatwiej iść.

Gydi patrzył na wszystko bardzo sceptycznie. – A ten kilof?

Czekan – sprostował Inomir. Coś trzasnęło, przesunęło się i trzonek nabrał nagle normalnej długości. – Przydatne urządzenie, ale mam niestety tylko jeden. Pozwolicie, że go zatrzymam. Wiem, jak go użyć.

No, jasne.

Każda z tych lin ma sto łokci. To nasze zabezpieczenie na wypadek, gdyby coś się stało. Są cienkie, ale mocne. W środku mają stalową żyłkę i koszulkę z plastonu. Lourdowie będą je na razie nieść. Czy ktoś z was ma niewielki toporek? Nie mam młotka.

Zebario bez słowa wyciągnął w jego kierunku swój bojowy toporek. Inomir obejrzał go, zważył w ręku i zaakceptował.

Potrzebuję jeszcze kawałek rzemienia. Nie chciałbym go zgubić, a z ręki zawsze może się wyślizgnąć.

Rzemień miała Strada. Inomir szybko zrobił zgrabną pętlę i przywiązał toporek do swego pasa.

Co będziesz nim wbijał? – zdziwił się Gydi.

Haki – uśmiechnął się Inomir pokazując kilka kawałków metalu o dość dziwnych kształtach. – Niestety, mam ich niewiele. A mogą się przydać.

Gydi wstrzymał się z kolejnym pytaniem. Inomir przeglądał dziwne żelastwa, przekładał i wybierał. W końcu rozdał każdemu po jednym, a resztę schował.

Nie zgubcie, ale zawsze miejcie pod ręką – pouczył ich. – Najlepiej pozaczepiać na pętlach. Przydadzą się na pewno, paznokci w lodową pokrywę przecież nie wbijecie.


Śniegi zaczęły się zdecydowanie za wcześnie. Wędrówka po skałach stała się miłym wspomnieniem. Na stromej lodowej ścianie o wszystkim decydowały raki, lina i stopnie, które wyrąbał Inomir. Bez tego wszystkiego nigdy by nie weszli.

Inomir poszedł pierwszy i zabronił ruszania się, póki nie da sygnału. Szedł powoli, rąbiąc jak maszyna kolejne stopnie. W końcu, gdzieś w połowie drogi, znalazł coś na kształt półki. Długo przygotowywał miejsce, aż wreszcie rzucił linę. Rozwinęła się prawie cała, zanim dotarła do czekających.

Młodszy Lourd do mnie! Właź po linie!

Młody człowiek, nie zastanawiając się długo, zręcznie wspiął się po linie. Może nie był doświadczonym górołazem, czy też lodowchodem, ale po linach wchodzić umiał, a siła i zręczność były jego największymi skarbami młodości. Bardzo szybko stanął obok Inomira. Tam poszeptali chwilę, pooglądali sobie stok nad głowami i Lourd z drugą liną ruszył w górę. Inomir zaś zażądał następnej osoby.

Zebario wypchnął w górę Stradę, resztę poustawiał w kolejce i zapowiedział, że idzie ostatni. Gdy obok Inomira wylądował Gydi, na półce zaczęło się robić ciasno. Strada i Lourdsenior już zdążyli trochę ją powiększyć czekanem i hakami, ale i tak nie było za dużo miejsca. W tym momencie zabrzmiał okrzyk i z góry spadł koniec drugiej liny. To Lourd Mały zajął stanowisko i zapraszał na wyższe piętro. Jego ojciec ruszył w drogę.

W ten sposób zdobywali górę. Zmieniali się we czwórkę na przodzie. Lourdsenior i Vado włączyli się do prowadzenia, nie zważając na początkowe protesty Inomira. W końcu nauczył ich jak wbijać haki podtrzymujące linę, aby dawały gwarancję utrzymania ciężaru człowieka i aby nikt z wchodzących ani przez chwilę nie zawahał się przed wspinaczką.

Pogubili się w liczeniu zmian. W końcu jakie to miało znaczenie? Chwila odpoczynku na wąskiej półce i znów w górę, po śladach poprzednika. Czasem lina chciała uciec, czasem noga nie utrzymała się na źle wbitych kolcach. Nieraz dziwny hak pomagał utrzymać się na ścianie. A może i przy życiu?

W końcu, już dobrze po południu, usłyszeli okrzyk Donvadona:

Jestem na przełęczy!

Nie chcę tu nocować – oświadczył Inomir. Siedzieli już może z godzinę przy małym ogniu, w niewielkiej niszy za załomem. Przełęcz była dość szerokim korytarzem o płaskim dnie i bardzo wysokich ścianach. Wiatr wiejący wzdłuż tej drogi nie był może specjalnie silny, ale zimny, przenikający do szpiku kości.

Dlaczego? – zdziwił się Gydi. – Całkiem przyjemne miejsce na biwak.

Teraz – zaśmiał się Inomir. – Nocne wiatry szaleją tu z prędkością błyskawicy. Tylko jaskółki potrafią przed nimi uciec. Orły są zbyt wolne. Ludzie też.

A więc stąd pochodzi ta romantyczna nazwa – Strada z niedowierzaniem przyjrzała się spokojnej na oko przełęczy.

Kończymy jeść i zwijamy się. Im dalej zejdziemy w dół, tym lepiej – zarządził Zebario.

Jeśli się nam poszczęści, przenocujemy w pewnej jaskini na północnym stoku. Jest niewielka, ale w sam raz na szybki nocleg – zachęcał Inomir.

Była taka tysiąc lat temu – mruknął pod nosem Gydi. Strada i Elinius wybuchnęli śmiechem, ale zaraz grzecznie zaczęli szykować się do drogi.

Technika schodzenia była prostsza od wspinaczki. Znów dwie zmiany, znów lina w roli głównej. Ostatni zawsze zjeżdżał Inomir. Wciągał linę, po której zeszli już inni i zaplątywał tak, by zwisała podwójnie. Żeby się dostać do następnej bazy musiał przystawać w połowie, aby ciągnąć sznur, po którym zjechał. Tylko kolejne haki zostawały po drodze, ale na to już nic nie można było poradzić. Zresztą, przy odrobinie szczęścia, były do odzyskania w drodze powrotnej.

Przed wieczorem zaczęli się niepokoić. Noc w górach nadchodziła nagle, zabierała rozeznanie w terenie i odwagę. Nikt normalny nie chciałby wędrować nocą, w śniegu, po stromym zboczu. Oni też nie chcieli, a obiecanej jaskini nie było widać.

Właściwie nic się tu nie zmieniło... Wszystko wygląda tak samo... Wszędzie wszystko wygląda tak samo... To było gdzieś tu, zaraz pod przełęczą...

Inomir mruczał pod nosem, wściekle kręcąc głową.

Słuchajcie, szukamy wystającego ze ściany okapu, takiego daszka. Nie jest płaski, nie da się na nim stanąć. Trzeba obok prześlizgnąć się na linie i tam jest dopiero półka. Z góry jej nie widać. Można tylko zauważyć, że coś wystaje. Czyja mówię zrozumiale?

Czasami – uspokoił go Vado. – Szukamy czegoś, za czym może być stromo, tak?

Tak. I to powinno być na kursie.

Si, kapitano! – potwierdził Lourdsyn, którego wędrówki prowadziły również na morskie wybrzeże.

Jeszcze dwie długości w dół i stajemy – zadecydował Inomir ze śmiechem. – Bez względu na wynik stajemy. Najwyżej będziemy musieli wygrzebać sobie jamę w śniegu.

Dwie szybkie liny i koniec? – upewnił się z naciskiem Zebario.

Idziemy spać! – zapewnił Inomir.

Lourdsenior zaakceptował to energicznym kiwnięciem głową. Wbił hak, sprawdził jak trzyma, zrzucił linę i pierwszy ruszył w dół. Po pewnym czasie szarpnięcie liną dało znak, że stanął, zajął stanowisko i czeka. Ruszył następny.

Po dwóch długościach liny znów czekali na lnomira.

Czemu nie kopiecie?

Zeskoczył na wybitą w śniegu półeczkę.

Nie ma jaskini, nie ma czasu na czekanie. Zmrok blisko. Przepraszam...

Spójrz tam – Vado wskazał palcem. – Czy to może być ten okap?

Może... ale niekoniecznie... – zafrasował się Inomir.

Późno już – zauważył łagodnie stary Lourd.

Ale jeśli to jest ta jaskinia, to zdążymy! – zaprotestował Elinius.

A jeśli to nie jest ta jaskinia? – junior trzymał z ojcem.

Wykopiemy dziurę po ciemku.

Ale jeśli za tym okapem jest pionowa ściana albo coś jeszcze gorszego, to nie wykopiemy żadnej dziury – przestrzegał Zebario.

I po ciemku pospadamy z liny jak śliwki. Wolę kopać – oświadczył Gy di.

No, to byłoby tyle, jeśli chodzi o demokrację – uśmiechnął się Vado. – Co robimy Inomirze?

Zaczynamy od poszerzenia tej półki. Zebario, zabiorę ci Donvadona i juniora. Popatrzymy na to „coś”. Jeśli będziemy musieli wrócić...

Wrócicie na gotowe – zapewnił Zebario.

Pierwszy zjechał Inomir. Gdy dostał się na miejsce, miał jeszcze sporo wolnej liny pod sobą. Zwisała luźno i znikała gdzieś w dole za załomem. Kapłan przewiązał się w pasie i rozpoczął trawers. Wędrował ostrożnie, aż zatrzymał się dopiero na skraju załamania. Szarpnął linę i Vado zjechał do niego. Czekając na młodego Lourda założyli stanowisko na następną linę. Junior sprawnie ześlizgiwał się w dół. W pewnym momencie coś się stało. Lourd Mały krzyknął. Jego ręce nie trzymały już liny. Krwawy ślad na śniegu znaczył miejsce, gdzie przesunęła się jego prawa dłoń. Nogi straciły podparcie. Zjeżdżając na plecach, młody Lourd nie mógł wykorzystać raków. Muldy zaczęły obracać jego ciałem.

Na brzuch! – wrzasnął Inomir. – Odwróć się na brzuch, rozrzuć ręce!

Junior zsuwał się na razie powoli. Był przytomny, mógł działać. Czas jednak działał na jego niekorzyść. Z każdą chwilą nabierał prędkości. Szarpnął się, obrócił na brzuch, po czym posłusznie rozsunął ręce i nogi. Palce i czubki butów zaczęły szukać podparcia, ale prawa ręka nie miała chwytu. Dłoń bezradnie ślizgała się po lodzie.

Rakami! – krzyczał Inomir. – Zaczepiaj rakami! Bogowie, jeśli się nie zatrzyma na tym okapie, pójdzie w dół jak kamień!

Asekuruj mnie, może zdążę.

Vado już był obwiązany drugą liną. Jej koniec zahaczony był w śniegu jako nowe stanowisko do zjazdu, ale nie zrzucili jeszcze w dół sznura. Inomir podjął go i naprężył linę. Vado ruszył własnymi śladami po trawersie, którym tu przybyli. Dwa, trzy kroki. Inomir popuszczał linę, pilnując naciągu. Vado stanął, wbił nogi w śnieg i wyciągnął ręce w górę. Lourd Mały był tuż nad jego głową. Osuwał się, nie mogąc wyhamować.

Zanim dłonie Donvadona zatrzymały się pod pachami młodego Lourda, stopy tamtego uderzyły w nogi ratownika i podcięły go. Dwa ciała przeturlały się w dół. Inomir zaparł się ze wszystkich sił. Naprężona lina szarpnęła nim, ale nie wyrwała go z miejsca.

Vado objął Lourda Małego rękami i nogami. Wczepił się w niego z całych sił. Szarpnięcie liny nie było w stanie rozerwać tego uchwytu. Poturlali się w bok. Jeśli lina jest dłuższa niż odległość do krawędzi, przelecą przez nią. Byle tylko sznur nie puścił na jakimś ostrym rancie.

Zatrzymali się. Tuż przed urwiskiem był prawie poziomy kawałek. Bogom niech będą dzięki! Vado z wysiłkiem wyplątał się z liny, rąk i nóg juniora.

Żyjesz?

Nic mi nie jest.

Co się stało?

Nie wiem. Coś nagle rozcięło mi rękę.

Obejrzał prawą dłoń. Była cała we krwi. Vado wyciągnął z kieszeni rulon bandaża, który zawsze przy sobie nosił i silnie owinął zranioną rękę. Nic więcej nie mógł na razie zrobić.

Nie mogłem nic uchwycić. Gdyby nie ty, panie...

Możesz tu zostać? – przerwał mu Vado.

Oczywiście. Podejdę do Pragrada – podniósł się na nogi Lourd Mały.

Zostajesz tu. Inomirze, rzuć do nas końcówkę górnej liny!

Vado obwiązał juniora w pasie.

Czekaj tu. Jesteś asekurowany dwoma hakami. Jeden na górze, drugi obok Inomira. Nie spadniesz, tylko się bez potrzeby nie kręć. Najdalej za kwadrans wrócę po ciebie. I żadnych protestów. To królewski rozkaz!

Tak jest!

Lourd Mały przykucnął na śniegu. Vado spojrzał w górę, gdzie na półce zamarli w bezruchu ludzie obserwowali całą akcję. Pomachał ręką na znak, że wszystko w porządku. Zebario zagonił wszystkich z powrotem do pracy.

Vado szybko wspiął się po linie do Inomira.

Jest bezpieczny. Dłoń ma zabezpieczoną tylko tymczasowo, ale nie krwawi. Obejrzę to później.

Inomir pokiwał głową.

Załatwmy to szybko – wskazał ręką na dół. – To jest chyba to miejsce, ale pewności nie mam.

Najwyżej będziemy szybko wracać na górę.

Bardzo szybko.

Inomir sprawdził zamocowanie haka szarpiąc energicznie linę. Vado podjął ją, zapierając się dobrze nogami w lodzie. Koniec sznura spływał swobodnie wzdłuż stoku i ginął gdzieś pod nawisem.

Idę.

Inomir zrobił pierwszy krok w tył i zatrzymał się. Popatrzył w oczy młodzieńca.

Bądźmy w kontakcie.

Vado zawahał się. Potem skinął ostrożnie głową.

Kiedyś trzeba zacząć” usłyszał w głowie.

Kiedyś.”

To bardzo przydatne narzędzie”, zaśmiał się Inomir.

Lepiej uważaj, co masz pod nogami, czcigodny.”

Inomir wprawnie ześlizgnął się po linie i znikł z oczu.

Wszystko w porządku”, zameldował. „Idę wzdłuż ściany. Jeszcze kilkanaście metrów do krawędzi.”

Starczy ci liny, Inomirze?”, Vado w pierwszej chwili czuł się niepewnie, używając mowy myśli. To było takie bezpośrednie, osobiste. Za bliskie dla człowieka żyjącego zawsze na dystans.

Starczy, starczy”, odpowiedział Inomir. „Widzisz? To nie jest takie trudne!”

Zamilkli. Vado trzymał linę. Wsłuchiwał się w każdy odgłos z dołu. W końcu usłyszał radosny okrzyk.

Mamy ją!”

Jest dojście?”

Całkiem dobre. Stoję na progu. Tu jest nawet szeroka półka. Właściwie nic się nie zmieniło”.

Co dalej?”

Skończyły mi się haki. Ostatni wbiłem po drodze. Czy ty masz jakieś?”

Jeden, z twojego przydziału.”

Trzeba wbić więcej haków wzdłuż liny. Zrobimy poręcz, to ułatwi zejście innym. Czekaj. Czy możesz wciągnąć do siebie juniora?”

Owszem.”

To uwolni dwa haki.”

Spróbuję skontaktować się w myślach z Gydim” zaoferował się Vado. „Zobaczę, co oni mają”.

Zrób to. Ja nie będą wracał. Czekam tu na was. Sprowadź ich na swoją półkę.”

Zejdę pierwszy, podobijam haki”.

Inomir zamilkł. Vado popatrzył w górę, na ludzi z górnej półki. Krzątali się przy swojej robocie, ale co chwilę spoglądali w dół. Wygrzebywanie dziury w śniegu szło sprawnie, ale każdy wolałby porzucić tą pracę i znaleźć się w solidnej jaskini.

Gydieonie...” powiedział szeptem Vado.

Vado! – krzyknął nagle Gydi prostując się i chwytając za czoło.

Nie wrzeszcz”, skarcił go w głowie głos Inomira. „Góry nie lubią krzykaczy!”

Spokojnie, Gydi”, ciągnął Vado. „Nie podsłuchuję twoich myśli, ale musimy się porozumieć, bracie.”

Tak”, potwierdził bezwiednie zdumiony Gydi.

Inomir znalazł jaskinię. Przerwijcie pracę, pozbierajcie rzeczy. Przygotujcie się do zjazdu w dół. Powiedz to na głos. I daj znać, kiedy będziesz gotowy dla mnie.”

Vado ze smutnym półuśmiechem odczekał chwilę, aż w jego głowie zabrzmiał głos Gydieona.

Vado?”

Tak. Powiedz mi, ile macie przy sobie haków.”

Nie wiem. Inomir potem zbierał...”

Popytaj, policz, pozbieraj.”

Są trzy”, odezwał się po chwili Gydi.

Musi starczyć”, włączył się Inomir. „Czekam na was. I pospieszcie się. Za chwilę będzie ciemno.”

Gydi! Niech senior weźmie haki i zjedzie do mnie. Za nim natychmiast ma zjechać Elinius. Reszta czeka. Ty zjedziesz ostatni.”

Tak jest”, potwierdził Gydi. Nic innego nie przyszło mu do głowy.


Po chwili potężny Tal wylądował obok Donvadona.

Co z moim synem, panie?

Ma skaleczoną dłoń. I marznie tak jak my, tyle że parę metrów dalej.

Panie...

Idź po syna, Lourd – powiedział Vado wyciągając rękę po haki. – Przyprowadź go tu, a potem sprowadź na dół, do jaskini.

Elinius już stał obok nich.

Eliniusie, zejdę w dół. Dzięki tym hakom lina będzie bardziej stabilna i łatwiej nam będzie dotrzeć do jaskini. Gdy Lourdowie wrócą, na mój znak puścisz ich na dół. Potem kolejno przybędą pozostali. Zarządzasz tą stacją tranzytową, bracie.

Będzie tak, jak każesz – zapewnił Elinius.

Gdy Lourdowie powrócili, Vado już stał obok Inomira. Dziwnie było patrzeć jak delikatnie, ale pewnie potężny mężczyzna prowadził po śnieżnej ścianie swego dorosłego, większego od siebie syna. Od tych dwóch postaci emanowała siła, miłość i zaufanie.

On nie utrzyma liny – powiedział Elinius obejrzawszy dłoń juniora.

Zjedzie na moich plecach – odparł ojciec. – Ale czy ty utrzymasz tę linę, chłopcze?

Elinius w pierwszej chwili chciał się żachnąć, ale zaraz potem uświadomił sobie, że ci dwaj stanowili naprawdę ogromną masę. „Wszystko w porządku?”, usłyszał w głowie głos Donvadona.

Lourdowie już są, ale nie wiem, czy utrzymam obu na linie – odpowiedział na głos Elinius. – To Vado, mówi myślami – wyjaśnił Talom.

Sprowadzę Zebaria.” Vado przez chwilę się zastanawiał, a później przekazał polecenie Gydiemu.

Powiedz im, żeby się nie bali. Haki są dobrze wbite. Nawet jeśli puścicie, powinny wytrzymać.”

Nie puścimy”, zapewnił Elinius.

Wiem.”

Zebario wylądował i bez zwłoki ustawił się przy linie. Lourdowie rozpoczęli podróż. Szli powoli, ostrożnie i w końcu bez problemów dotarli do zbawczej półki. Tam Vado wysłał ich do środka za Inomirem.

Zobaczcie, jak to wygląda. Pewnie trzeba będzie przygotować nocleg.

Lourdowie chcieli coś mówić, ale Vado nie miał zamiaru na to pozwolić. Poszli. Wkrótce zaczęli przybywać następni. Vado odbierał ich i odsyłał do jaskini. Ostatni zjechał Elinius. Gydiego, który nie chciał ruszyć przed nim, po prostu sterroryzował rangą funkcji, którą powierzył mu król.

I znów byli razem.

Gydi w zapadającym mroku popatrzył smętnie na zwisającą po ścianie linę.

Jak sobie bez niej damy jutro radę?

Pójdziemy z Inomirem z rana na górę i ściągniemy je. Obie. Na dziś koniec wyczynów. Chowamy się do środka.

Wewnątrz czekała na nich niespodzianka – ognisko.

Zająłeś się czarami, Inomirze? – zawołał wesoło Vado. Kapłan wskazał ręką w głąb. W migocącym blasku ogniska widać było plątaninę gałęzi pod tylną ścianą.

Zapasy stuleci. My też dorzucimy co nieco wracając. – Objaśnił Elinius dumny niczym właściciel zajazdu.

Zaraz będzie gorąca herbata – krzyknęła radośnie od ognia Strada.

Zostaw trochę gorącej wody. Chcę obejrzeć rękę juniora. Vado grzał dłonie nad ogniem i przytupywał. Był rad, że może odtajać, usiąść i odpocząć. Wszyscy się śmiali, żartowali i cieszyli swoją obecnością.

Vado podszedł do Lourdów.

Pokaż rękę, juniorze.

Nie trzeba, panie. Nic mi nie jest.

Chyba nie będziesz się ze mną sprzeczał?

Nie, panie.

Junior wyciągnął przed siebie prawą dłoń. Patrzył przy tym na ojca, ale wzrok starego nakazywał mu posłuszeństwo. Vado ujął skaleczoną rękę i zaczął delikatnie rozplątywać prowizoryczny opatrunek. Strada podeszła z garnuszkiem wrzątku.

Wspaniale – pochwalił ją Vado. – Bądź tak dobra i podaj mi z wierzchniej kieszeni mojego plecaka takie płaskie pudełko. To apteczka.

Strada odfrunęła jak ptak. Gydi śledził jej kroki z podziwem i radością. „Vado to szczęściarz”, pomyślał bez zawiści, choć z lekkim żalem. Vado przemył zakrwawioną dłoń. Patrzył, obmacywał, w końcu z zadowoloną miną przystąpił do opatrunku.

Masz szczęście, juniorze. Rana jest czysta, prosta i krótka. Dosyć głęboka, ale nie na tyle, by zagrozić dłoni. Będzie bolało i przeszkadzało, ale nic groźnego nie powinno z tego wyniknąć.

Dzięki, panie.

Ciekawe czym to sobie zrobiłeś?

Sam się zastanawiam. Może jakiś ostry kawałek lodu? Albo coś na linie?

Raczej lód albo ostra krawędź kamienia. Nikt inny nic na linie nie zauważył. Zresztą obejrzę ją jutro dokładnie.

Vado przyklepał delikatnie zawiniątko na Lourdowej dłoni.

Do wesela się zagoi. Tylko przez kilka dni musisz chodzić na trzech kończynach. Ta odpoczywa.

Lourd uśmiechnął się nieśmiało.

Panie, przyjmij moje podziękowanie. Zapewniam cię...

Daj spokój. Następnym razem pewnie ja będę ci dziękował, a potem kto wie, ile razy będziemy te podzięki wymieniać. Daj spokój. Po to trzymamy się razem.

Ale to ja powinienem cię chronić. Jestem strażnikiem króla.

Królewskiego syna – uściślił Vado z uśmiechem. – Czeka cię długa służba, juniorze. Najpierw do koronacji, a potem u boku królewskiego potomka. A na razie i do tronu daleko, i z płodzeniem dzieci mi się nie spieszy. Trzymajmy się więc razem. Zobaczymy, co będzie potem. Kiedyś.

Vado odszedł na bok, a Lourdowie wpatrywali się w siebie zdumieni. Królewski syn, którego jeszcze nie ma na świecie. A więc o tym mówiła przepowiednia.

Strada z kubkiem herbaty przysiadła obok Gydiego. Obserwowali Donvadona.

Jest wspaniały, prawda? – powiedziała dziewczyna podając kubek chłopakowi. Skinął głową, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

Jest wspaniały – powtórzyła. – To król, którego nie można nie uwielbiać. Bardzo bym chciała, żeby spotkał godną siebie dziewczynę.

A nie spotkał jeszcze? – mruknął Gydi znad kubka.

Czy w mieście została ta, która go kocha? – zainteresowała się Strada.

Jego kochają wszyscy – zaśmiał się Gydi.

Nie to! Ja mówię o tej jedynej, która kocha jego, a nie talent i dobroć dla ludzi.

Nie zauważyłem nic takiego. Zresztą Vado to samotnik. Woli swą sztukę od towarzystwa.

Na pewno taką spotka – stwierdziła stanowczo dziewczyna. – Każdy w końcu spotyka tego drugiego, jedynego człowieka.

A ty? A ja? – zadumał się Gydi.

Dziewczyna wsunęła mu ręką pod ramię i przytuliła się.

Ja już spotkałam, Gydieonie. Ty też – dodała po chwili zasadniczym tonem.

Bogowie!” jęknął Gydi w duchu ze szczęścia, zdumienia i strachu zarazem. Pogłaskał ją delikatnie po ramieniu i przytulił mocniej.

Ja też.

Inomir popatrzył na Donvadona i roześmiał się wewnętrznie. Vado z aprobatą pokiwał głową. Było mu dobrze i lekko. I nawet myślami nie chciał nic komentować. Jeśli wszystko nie ulegnie zagładzie przed czasem, to kto wie, może w końcu jakoś się poukłada.

Przez całą noc wiał wiatr. Używano tego określenia tylko z braku lepszego, bardziej dosadnego i bardziej zbliżonego do rzeczywistości. To, co działo się na zewnątrz, umykało wszelkim opisom. Na szczęście dość długi, podwójnie załamany korytarz wejściowy, łagodził porywy wiatru. Wejścia do jaskini nie było czym zasłonić, więc podmuchy docierały do siedzących wewnątrz, ale nie były nawet dalekim wspomnieniem uderzeń huraganu szalejącego na zboczach gór. Tylko wycie wichru w pełnym brzmieniu docierało do uszu schowanych ludzi.

Dobrze, że znalazłeś tę jaskinię, Inomirze – powiedział Gydi niedbałym tonem. – Nocleg w śniegu na półce skalnej mógłby być nieco męczący.

Gydieon siedział wygodnie oparty o ścianę, tuląc do siebie jak największy skarb siedzącą z zamkniętymi oczami Stradę. Było mu dobrze i strasznie zarazem. Vado, który świetnie go znał i wiedział, co przyjaciel czuje, podjął swobodny ton.

Taki wiatr mógłby rzeczywiście odrobinę przeszkadzać za kołnierzem.

To nic takiego – równie lekko odpowiedział Inomir. – Ta jaskinia zawsze była w tym miejscu. Wystarczy iść prosto i nie sposób na nią nie trafić.

Lourd Mały wytrzeszczył oczy.

Nie mówicie chyba tego serio? Ludzie, mieliśmy nieziemskie szczęście! To cud! Winniśmy wszystkim bogom dziękować! Na tamtej półce już dawno byśmy zginęli.

Czy ty naprawdę myślisz, że król królów miałby zamarznąć w śniegu jak bezdomny włóczęga? – zapytał teatralnym głosem Inomir. – Więcej wiary, mały człowieku! Więcej wiary.

Junior w jednej sekundzie zerwał się ze swego miejsca, padł na kolana przed Donvadonem i opierając czoło o jego but jęknął przerażony.

Wybacz, Panie!

Inomir ryknął śmiechem, a pozostali zawtórowali mu rozładowując w ten sposób nagromadzone napięcie. Gydi bił rękami w kolana i płakał ze śmiechu. Nawet Strada przestała udawać, że śpi i zaśmiewała się do rozpuku. Vado, próbując zachować resztki powagi i prosząc w ten sposób o wybaczenie, uspokajająco poklepywał po ramieniu skamieniałego juniora. Lourdom nie można było zarzucić braku inteligencji. Zrozumieli. Nie byli obrażeni, ale do ogólnej radości się nie przyłączyli.

Nie godzi się żartować z potęgi gór i mocy króla królów – mruczał senior. – Nie godzi się. Nie godzi.

Z nikogo się nie naśmiewamy – wykrztusił w końcu Inomir. – Aż za dobrze wiem, ile mieliśmy szczęścia. Wybaczcie, dostojni wojownicy. Na was się skrupiło, ale wierzcie mi, nie żartujemy z waszego rycerstwa. Prawdziwie szanujemy bogów, króla i prastare góry.

Lourdowie nieufnie patrzyli na Inomira.

Kapłani też się czasem śmieją – zapewnił ich ocierając łzy Vado.

Gydi, wszystko przez ciebie – powiedziała ze śmiechem ale, i z wyrzutem Strada. – Zachciało ci się udawać bohatera. Ty też, Vado, nie jesteś lepszy.

Ale coś w tym jest – odezwał się poważnie Zebario, patrząc na Donvadona. – Jesteś prawdziwym królem, panie. Ratujesz ludzi przed nieuniknioną śmiercią. Znajdujesz zagubione schronienie. Czeka na ciebie tron. I wierzę, że nie może ci się nic stać, dopóki na nim nie zasiądziesz.

A potem my będziemy dbać o resztę – dokończył młodszy Lourd znacząco gładząc rękojeść miecza.

Kto wie, może macie rację? – zgodził się z zadumą Inomir. – Kto wie? Teraz spać! – zarządził nagle innym tonem. – Zebario?

Dziś straż pełnią nasi ludzie. Strada, ja i Elinius na zmianę. Reszta może odpoczywać.

Zebario zawsze wiedział, co do niego należy.

Zanim Gydi zdążył zaprotestować, Strada pocałowała go lekko i wężowym ruchem wywinęła się z jego objęć. Owinięta w koc przysiadła w miejscu najbliżej wyjścia. Pod ręką miała szablę, tuż obok leżał stos drewien do podsycania ognia.

Życzę wszystkim słonecznych, bezśnieżnych i bezwietrznych snów – powiedziała śpiewnie, uśmiechając się.

Gydi usnął nie wiedząc kiedy. Do końca patrzył na siedzącą przy ogniu dziewczynę.

Gdy się ocknął, w jaskini panował ruch. Zdawało mu się wprawdzie, że nocą Strada przytulała się do niego, ale teraz nie było obok nawet śladu jej obecności. Kręciła się wraz z młodym Lourdem przy śniadaniu. Senior z Eliniusem pakowali plecaki. Już miał spytać o resztę, gdy zobaczył jak Inomir z Donvadonem otrzepując się ze śniegu wchodzą do jaskini. Za nimi Zebario z linami owiniętymi wokół pleców.

Śniadanie gotowe – obwieściła Strada.

Poszliście beze mnie – pożalił się Gydi.

Koło południa lina niebezpiecznie kurczy się na słońcu. Rozumiesz, nie mogliśmy do tego dopuścić – Vado mrugnął okiem do pozostałych.

Południa?!

Gydi wybiegł na zewnątrz i szybko wrócił oburzony.

Południe!!! Przecież tam jest ciemno!

Świt obejrzymy w drodze – łagodnie objaśniał Vado. – Rozumiesz, nie możemy się rozpraszać na detale.

Gydi przez chwilę zastanawiał się, czym rzucić w przyjaciela, ale powstrzymało go niespodziewane spostrzeżenie.

Zaraz, wyście przecież leźli tam po ciemku! Jakżeście, to u licha zrobili?

Tajemnica zawodowa – odparł z wyniosłą miną Inomir.

Królewska czy kapłańska? – zainteresowała się uprzejmie Strada, zapraszając do jedzenia.

Górska – podtrzymał konwencję salonową Zebario zasiadając do jedzenia.


Koło południa zakończyli ostatni zjazd. Znaleźli się w podłużnej dolinie między dwoma pasmami gór. Nie była zbyt szeroka. Miała może kilkadziesiąt łokci. Wiła się między górami, niknąc dość szybko z oczu. Inomir zapewniał jednak, że można nią przejść całe góry pomiędzy Ścianą Południa a Masywem Wewnętrznym.

Obiecana zieleń okazała się przesadą. Dno doliny było kamieniste, choć pomiędzy głazami rosła trawa i nieznane górskie rośliny. Zbocza przy dnie gęsto porastała kosodrzewina. Śniegi jednak pozostały wysoko za nimi. Wiatru nie było i słońce przygrzewało przyjemnie.

Inomir prowadził ich niezbyt długo ku wschodowi, aż zatrzymał się w niewielkiej, okrągłej kotlince przy ścianie Masywu Wewnętrznego. Na środku cyrku widać było niewielkie oczko wodne.

Tu założymy obóz. Warto zadbać o wygody, bo zostaniemy kilka dni. Trzeba odpocząć przed powrotem. Aha, odradzam kąpiel w Złotym Oku.

Tak się nazywa ten staw? – ucieszyła się Strada.

Spójrz na jego wody w słoneczne południe.

Teraz jest południe.

Ale niezbyt słoneczne – skrzywił się Gydi.

W tym momencie zza chmur wyjrzało słońce. Zagrało blaskiem na ośnieżonych graniach, zamigotało kolorami na załomach głazów w dolinie, wszystkimi barwami kwiatów i porostów. W końcu zajrzało w lustro wody. Złoty słup światła stanął przed oczami przybyszów. Powiał lekki wiatr, zmarszczył powierzchnię stawu. Słup zachwiał się, rozmył, ale złoty blask nadal rozświetlał okolicę.

Złoto! – krzyknęli Lourdowie i rzucili się ku brzegowi.

Mika! – krzyknął za nimi Inomir.

Stanęli jak wryci i z wyraźną niechęcią popatrzyli na kapłana. Poszukiwacze złota nie lubią miki. Słońce znów zaszło za chmurę i czar przeminął.

Przykro mi, ale to prawda. Badałem osobiście.

Tam gdzie jest mika, może być i złoto – powiedział życzeniowo junior.

Może – Inomir wzruszył ramionami – woda w stawie ma mniej więcej cztery stopnie powyżej punktu zamarzania. Po trzech minutach kąpieli gwarantowana śmierć na skutek wychłodzenia organizmu. Głębokość stwierdzona to co najmniej 153 łokcie.

Co to znaczy stwierdzona? – zapytał Elinius.

Mieliśmy trzy liny i dodatkowo z dziesięć łokci sznurka. Ciężarek na pewno nie dotarł do dna – obojętnie objaśnił Inomir.

Bogowie! – szepnął z podziwem Zebario. Jeziorko w cieniu wyglądało teraz złowrogo.

Przecież to ma zaledwie z pięć łokci średnicy – zlekceważył Złote Oko junior.

Cztery do sześciu – uściślił Inomir. – I wystarczy.

Wystarczy tego gadania – zamknął dyskusją Zebario. – Woda stamtąd nadaje się do picia?

Jest bardzo smaczna – zapewnił kapłan.

Zakładamy obóz. Do roboty!

Słusznie – zgodził się Inomir. – My z Donvadonem pójdziemy tym czasem z wizytą oficjalną. Przed wieczorem wrócimy.

Weźcie mnie ze sobą – poprosił Gydi.

Następnym razem, książę. To pierwsza, królewska wizyta – uśmiechnął się Inomir.

Gydi ze zrozumieniem kiwnął głową i nie nalegał więcej.


Daleko? – spytał Vado po kilku minutach wspinaczki.

Godzina. Po niezbyt trudnej trasie.

On tam jest, prawda?

Jest, czuję to.

Rozmawialiście?

Nie miałem kontaktu.

Czy to coś znaczy?

Tysiąc lat rozstania wystarczy, nie muszę szukać żadnych innych przyczyn – powiedział melancholijnie Inomir.

Pierr d’Orange, tak się nazywa?

Tak go nazwano. Pierr d’Orange, Pierr d’Blue, Pierr d’Rouge, Pierr d’Vert, Pierr d’Jaune, Pierr d’Viol. Byliśmy kolorami naszych kamieni. I jeszcze układacz kamieni, Metteur des Pierres. – Zamyślił się Inomir.

Pierr d’Orange wśród nas znany był jako Złotnik z Wybrzeża. – Dodał nagle z energią w głosie. – Ajakieimięnadałmuojciec, któż może to wiedzieć?

Dlaczego Złotnik?

Gdybyś wiedział, jakie cuda potrafił wyczarować z bursztynu! Za jego ozdoby każda niewiasta gotowa była płacić najwyższe ceny bez targowania – zaśmiał się Inomir.

A jak ciebie nazywano?

Oszczędzaj oddech. Przed nami trudniejszy kawałek. Vado zachichotał i zamilkł. Ta droga wijącej się zakosami, mogła zmęczyć jedynie swoją jednostajnością.

Kotlina, w której niedługo się zatrzymali była bardzo obszerna. Południowe zbocze Ściany Południa zawsze nasłonecznione było rzeczywiście enklawą zieleni. Spływający z prawie pionowej ściany wesołym wodospadem niewielki strumyk, zatrzymywał się na chwilę jako jeziorko, a potem odpływał bokiem w dół.

Pięknie tu – szepnął Vado.

Jesteśmy prawie na miejscu – sapnął Inomir. – Jeszcze jakieś sześćdziesiąt łokci w górę i odpoczniemy w grocie Złotnika.

Nie widzę schodów.

Nie ma schodów. Są za to bardzo wygodne chwyty i stopnie – zachęcił Inomir. – Nie leń się, bo warto iść. Pierr d’Orange przyjmie nas z otwartymi ramionami.

Wieczny Gazda dziś nie przyjmuje, panocku – usłyszeli nagle kpiący głos.

Zza kamienia wynurzył się nagle człowiek. Ubrany był w białe portki z grubego sukna, bogato haftowane w kolorowe wzory, białą koszulę bez guzików, wciąganą przez szyję, której rozcięcie spinała bogata srebrna brosza z wisiorem i dumnie mieniącym się wielkim bursztynem pośrodku. Na ramiona narzuconą miał szaroburą ni to kurtkę, ni to krótką pelerynę. Spod okrągłego białego kapelusza o niewielkim rondzie – zdobionego, o dziwo, w morskie muszelki – spływały mu aż na ramiona długie, czarne włosy. Pełna czujności twarz o ostrych rysach, długim wąskim nosie i żywych czarnych oczach śmiała się jakąś złą radością. W ręku trzymał siekierkę o długiej, prostej rączce i niezwykle małej, wydłużonej główce.

Jesteś jego służącym? – zapytał wyniośle Inomir.

Górale są ludzie wolni, panocku. Górom słuzym. I sobie. I sakiewce swojej – zaśmiał się tamten. – A do Wiecznego Gazdy nikto bez jego pozwoleństwa nie zachodzi.

Zapytajmy go zatem.

Mos jego zgodę? Nie? No to i nie wejdzies!

Vado zaczął się śmiać z paradoksalnej sytuacji, ale to się góralowi nie spodobało.

Ty chłopek, mliko mos pod nosem. Tsymoj gęba, kiej starsi gwazom!

Ucz się, Donvadonie skarcił młodzieńca Inomir. Co kraj, to obyczaj.

Jakoście zekli, panie? – zareagował gwałtownie góral. – Donvadon?

Donvadon Bobonita – przedstawił się z ukłonem Vado.

Są u nas pieśni o cłeku z nizin. Don van Don go zwą. Syn buzy i gromów. Porusy z gór lawinę i przeonacy świat. Tak prawią, hej! Ale psecie to nie może być on.

A jeśli jest? – zapytał z uśmiechem Inomir. – Jeśli Pierr d’Orange potwierdzi, uwierzysz?

Ktoś ty, że Wiecznego Gazdę po imieniu zwieś?

Pierr d’Blue, Pragrad, Inomir – wybierz imię, które ci się spodoba. – Twoi przodkowie nazywali mnie Onegdysem.

Onegdys zył roków dwa tysiące temu. Nie żyje dawno już.

Wieczny Gazda żyje.

Wieczny Gazda jest wieczny.

Ja jestem jego bratem.

Góral zamyślił się.

Mozę to i być. Abo i nie. Pódziem hań, na Jasne Gazdostwo. Ale moje chłopce bedom sli psed wami i za wami. Śable ostaw tu. Kiej tu wrócis, będzie cekać. Abo więcy ci się nie psydo – zakończył złowróżbnie.

Gwizdnął na palcach i zza załomów skalnych wyszło pięciu następnych górali. Stroje mieli podobne, podobnie rzeźbione twarze i tę wspólną wszystkim lekkość kroków i wyniosłość postawy. Nie mówili nic, ale ciekawie zerkali na przybyszów.

Andruś i Falek Kozica, idźta na wyprzódki. A jadła dla Gazdy nie zabaccie!

Inomir odpasał szablę i oparł o kamień. Wyprostował się i spojrzał w oczy przywódcy. – Możemyjuż iść?

Noże tez ostawcie. Nie psydadzom się. Myśliwskie noże upadły w trawę koło kamienia.

Dobrze?

A ty, młody, sabli nie nosis?

Widzisz coś?

Góral bez słowa podszedł do chłopca i starannie oklepał go po tułowiu, rękach i nogach. Nic nie znalazł.

Ja za wami z Ciukasem póńde. Oba wiemy, jak ciupażkom machać – dodał znacząco.

Inomir tylko wzruszył ramionami i podszedł do ściany.

Młodzik idzie pirsy – zatrzymał go góral. – Odczekaj jednom strofę i idź. My za wami. Tuztuz.

Vado chciał już zapytać, co to za strofa, ale Inomir powstrzymał go spojrzeniem. Widać znał górskie pieśni.

Będą kłopoty?”, pytał Vado.

Przejściowe. Kac po góralskiej okowicie nie mija tak szybko, zaśmiał się Inomir.

To nieuniknione?”, zaniepokoił się młody medyk.

Bohater prastarych pieśni powinien świecić przykładem.”

Bez odbioru!”, zakończył gwałtownie Vado cytatem z domowych opowieści o wojnach z czasów przed zagładą.

Droga była krótka i rzeczywiście nie sprawiała problemu. Liczne stopnie i specjalne chwyty na ręce były chyba stworzone lub poprawiane ręką człowieka. Ostatecznie kapłan kamienia mieszkał na górze od kilkunastu wieków i drogę do domu musiał mieć wygodną.

Ciekawe, jak się po tym schodzi w dół.”

Zjeżdża się wygodnie w obszernym koszu” – objaśnił Inomir.

Mogliby go nam spuścić.”

I to mnie niepokoi” – zgodził się kapłan. „Nadal nie mam kontaktu ze Złotnikiem. Może jest chory?”

Może wyszedł?”

Kosz byłby na dole.”

Ale on żyje?”, zaniepokoił się Vado.

Żyje. Choć może jest nieprzytomny, albo po prostu mocno śpi. Dojdziemy, zobaczymy.”

Doszli. Najpierw na szeroką skalną półkę wskoczył Donvadon. Pierwsza rzecz, jaką zobaczył, to były ostrza ciupag w niebezpiecznej bliskości jego twarzy. Gdy dołączył Inomir, górale odsunęli się, ale stanęli na drodze do otworu, który było widać w ścianie. Dwaj następni mieszkańcy gór pojawili się tuż za kapłanem.

Idźta chłopy na pirwsego – powiedział dowódca do tych, którzy czekali już na górze.

A wy pomalućku i spokojnie – podszedł do Inomira, gwałtownym ruchem za ramię obrócił go twarzą do jaskini i przyłożył ostrze długiego sztyletu do pleców. Zdaje się, że nóż wyciągnął ze specjalnej kieszeni na łydce. Vado został tak samo potraktowany przez drugiego górala.

Bac ino pod nogi, chłopce! Potknies sie i niesceńście gotowe – zaśmiał się ten zwany Ciukasem.

Gdy znaleźli się już u wejścia, z wnętrza wybiegł nagle jeden z górali. Był bardzo poruszony.

Podźcie hań, Horny! Ino chybko! Cosik z nasym Gazdom się nie widzi!

Coś nim? Leży? Dycho?

Dycha lekuchno, ale się nie raso.

Jestem medykiem – powiedział Vado uwalniając płynnym ruchem swój łokieć. Zdumiony Ciukas znalazł się przy tym na ziemi, zupełnie nie rozumiejąc, jak to się stało.

Medykiem jesteś? – zapytał surowo ten zwany Hornym. – Takim po prawdzie?

Jak najbardziej – zapewnił Inomir.

Dobra – zastanowił się Horny. – Pódzies ze mnom. Ty się ostań! – zwrócił się do Inomira.

I nie cuduj! – ostrzegł jeszcze tuż przed wejściem w cień groty.

Jaskinia pozornie ciemna i krótka okazała się wąskim korytarzem z kilkoma załomami. Nie szli długo, po kilka kroków do każdego zakrętu. Światło zabłysło może po minucie i w kilka chwil znaleźli się w jasno oświetlonej, ogromnej sali. Nad nimi był skalny sufit, który zdawał się przepuszczać słoneczny blask.

Rajski ogród – szepnął z zachwytem Vado.

Było na co patrzeć. Kwiaty, warzywa, drzewa owocowe, alejki wśród wypielęgnowanych trawników, fontanna pośrodku. Cudownie zaprojektowany i pieczołowicie pielęgnowany ogród, czy też właściwie inspekt w sercu gór. To było absolutną niespodzianką.

Nie cas na to. Podź chybko!

Horny popchnął Donvadona w kierunku bocznego otworu. Wewnątrz nie było już dziennego światła, ale na ścianach płonęły żółte kule. Vado poczuł się jak w sieni zwykłego domu. Góral otworzył zwykłe drewniane drzwi i znaleźli się w prawdziwej mieszkalnej komnacie. Na łóżku pod ścianą z drewnianych bali leżał mężczyzna. Z pewnością był nieprzytomny i niezwykle przypominał Inomira.

Vado podszedł i położył dłoń na czole chorego. Skóra była sucha i gorąca. Żar bił od całego ciała. Vado poszukał pulsu na szyi, podniósł jedną powiekę, posłuchał oddechu. W końcu obie dłonie przyłożył do ciała, przymknął oczy. Zdawał się słuchać płynącej w żyłach krwi.

Ten człowiek umiera – powiedział. – Czy ktoś wie, co mu się stało?

Tak ja go nased. I zarozkim ku wam lecioł – martwił się góral, który przyniósł wiadomość.

Będzie kwartę temu jak beł u nos we wiosce. Zdrów jak zawżdy. Przysli my do Gazdy, bo się cosik obce tu za bardzo krencom. On je mocarny, nasz Wieczny Gazda, ale zadbać o niego trzeba. I nie zadbali my...

Horny był poruszony.

Coś nim będzie?

Inomira tu wpuść, Horny! – zażądał Vado. – To brat waszego Gazdy, wieczny jak on. Potrzebuję jego pomocy.

Taki z ciebie medyk? – zeźlił się góral.

To coś niezwykłego. Ani mór, ani zapalenie płuc, ani gorączka po wypadku. Gdyby to był zwykły człowiek, zaryzykowałbym, że to jakieś zatrucie. Może grzyby, może jad węża. Ale człowiek taki jak on, nawet by nie odczuł.

Prawdę godos – zgodził się Horny. – Sam widziołek jak go skacąca gadzina użarła. Nawet jednego dnia nie lezoł. Musi być cosik innego.

Zawołaj Inomira. Rozbierzemy go, obejrzymy dokładnie, zbadamy.

Chybaj, a żywo po tamtego – pogonił Horny drugiego górala. Gdy wrócili Inomir cały czas milczał. Dopiero gdy obnażonego obrócili na brzuch, zobaczyli na skraju lewej łopatki okrągły otwór, z którego sterczały drewniane drzazgi. Ciało wokół było czerwone, nabrzmiałe i aż sczerniałe na krawędziach rany. Krwi było niewiele, ale wszystko pod skórą podeszło już chyba ropą, bo rozszedł się bardzo nieprzyjemny zapach.

Kto mógł do niego strzelać?

Latawiec, szczurosyn! Za późno my go ubili.

Mówiłek, co wracaj ęcy beł – dodał z wymówką Horny. – Trza nam beło zarozki polowacke zrobić, jak ku nom lecioł.

Widziołeś go, jak ku nom lecioł? Nie widziołeś. Wysed na nos na grani, tośmy go usiekli. I tyla!

Godoł stary Bacuta o nocnem cieniu latajęcym? Godoł?

Bacuta pytla jest, bajtla po pijaku, co mu się zawidzi.

Dyć mu się nie zawidziało. Jedyny raz!

O czym wy ludzie mówicie?

O świtaniu, kiej my graniom śli, wyskocył ku nom latawiec jeden, od Doliny Gazdowej lecioł. Myśloł szczurosyn jeden, ze przeskocy góry niewidziany. Ni mioł scenścia, nisko lecioł, a myśmy kuse mieli. Spod zarozki zaroz, a Ciukas samowtór z ciupażkami go w dole dosed.

Dwóch ich beło – dodał Ciukas. – Dychali jesce. Ten drugi strzelbę mioł na strzałki takie, ale nie pod ręką.

Sokoły Nahadana? – zapytał wstrząśnięty Vado. – Wiedzą o nas, o kamieniach!

Nie przypuszczam – sprostował Inomir. – Na północ za górami jest miasto?

Niedalecko – potwierdził Horny. – Za dwa dni by zased, ino nie mo po co. Latajom stamtond latawce jedne, ale nad Zadniom Granią zawracają. Zwycajnie, ale nie zawdy. Casem wleci jaki w góry, w polowacke na ludzi i zwierzynę się zabawia. Siędnąć nie siędną, bojom się. Ale co kogo ustrzelom, to stratny. To i my do nich postrzelamy. Widzi mi się lepiej od nich.

Musieli Gazdę raptem zaskocyć – powiedział z namysłem Ciukas. – Stary górol z niego, wiedzioł, jak się kryć. A i strzelić umie – dodał z podziwem.

W plecy strzelił, musi zza wierchu wysed i pocelował – zgodził się Horny. – No i dlatego my tu są. Od Gazdowej lecioł, padliniec. Miołek racja – pokręcił głową z dezaprobatą.

Co z nim będzie? – zapytał wskazując ciało na łóżku.

Leczyliście takie rany? – spytał Vado.

Ni mo takich ran. Ni mo takich rannych – powiedział góral. – Groty tych strzał są wybuchowe. Trafi, rozrywa jak granat. I po cłeku. Ciekawość, cemu ten nie wybuchł?

Właśnie – zadumał się Vado. – To może być szansa.

Powiedział to jednak zupełnie bez przekonania. Obmacał ranę. Skóra była napięta do ostateczności, a mięśnie pod nią twarde jak skała. Czuł, że stwardnienie się rozszerza. Skinął głową, zachęcając Inomira do badania. Kapłan uważnie powiódł palcami po ciele rannego i cofnął się.

Poważne zranienie, trucizna i czar. Tylko ty możesz pomóc Donvadonie. – I żaden chirurgiczny nóż nic tu nie pomoże, choćbyś wyciął temu człowiekowi pół pleców.

Więc jak?

Skup moc, okaż wielkość i użyj ostrza.

Inomirze!

Donvadonie! Pamiętasz pieśń z księgi o powrocie króla? Pamiętasz, co powtarzała stara Yoreth? Pamiętasz? Powiedz.

To była baśń! Śpiewamy opowieść o księgach, które się nawet nie zachowały. A jeśli w ogóle istniały, zawierały baśnie.

Skąd wiesz? Pieśni przetrwały zagładę i setki przemijających pokoleń. Zapamiętano je bez powodu? Tak myślisz? Może rzeczywiście to były baśnie... O kneziu Hamlecie, który chciał pomścić śmierć ojca, o podróżniku Columbusie, co po oceanach pływał, o rycerzu Rolandzie, za króla umierającym z przysięgą wierności na ustach. Może nie istnieli ani oni, ani Alessandro Wielki, który świat zjednoczył, ani głuchy pieśniarz Ludwig Van Mozzar, który usłyszał jak śmierć stuka do drzwi, może nawet nie było szalonej pary uczonych Mariecure i Alberto Einsteinów, których badania były początkiem zagłady. Może. Ale nawet ty pamiętasz pieśń o wracającym na tron królu i odpowiednie słowa. Przypomnij sobie.

– „Ręce króla mają moc uzdrawiania” – powiedział bezmyślnie Vado przypominając sobie nagle słowa domowej pieśni z dalekiego dzieciństwa.

Jo to znom! – szepnął zdumiony Ciukas.

Każden to zno – fuknął Horny. – „Rence króla majom moc uzdrowniania!”

To twoje ręce, Donvadonie – powiedział z przekonaniem Inomir.

Vado popatrzył na swe dłonie jak na ręce obcego. A potem wiedział już, co robić.

Płynnym ruchem sięgnął nad lewe ramię i wyciągnął cień miecza. Ostrze zalśniło czernią korzeni gór. Kiedy dotknął nim do rannego ciała, czerń zmieniła się nagle w śnieżnobiałą, łagodną światłość. Ogromny miecz miał teraz wielkość poręcznego, wąskiego sztyletu. Wszyscy w komnacie zamarli, a Vado pewnym, delikatnym ruchem naciął skórę. Nacisnął mocniej. Miał uczucie, jakby zagłębiał ostrze nie w ludzkie ciało, a w jakąś półskamieniałą glinę. Cofnął rękę. Nacięcie rozwarło się ukazując sczerniałą masę. Drugie cięcie po przeciwnej stronie. I jeszcze dwa. Ciało rozsuwało się, jakby samo uciekało od zatrutego grota. Miał już dostęp. Odłożył sztylet, chwycił palcami suchy, gorący pocisk i jednym silnym ruchem wyszarpnął go. Chory nie drgnął. Czarna dziura w jego plecach wyglądała niesamowicie.

Dziwnie poszło – mruknął Vado. – Jakby się ześlizgnęło po kości łopatki i zatrzymało na żebrach. Niesamowite szczęście.

Chwycił ponownie sztylet i nieoczekiwanie dla wszystkich wbił go nagle w środek rany. Niegłęboko, tyle żeby przebić skamieniałą czerń, dotrzeć do żywego ciała, wydobyć krew. Pojawiła się, czarna i gęsta. Popłynęła wokół świetlistego ostrza i z każdą chwilą stawała się jaśniejsza, bardziej czerwona i ludzka. Ciało, które obmyła odzyskiwało barwę i sprężystość. W końcu nie zostało już ani śladu działania jadu i czaru. Vado zwarł palcami brzegi rany i jak dziecko przyklepał je dłonią. W życiu, nawet w zabawach nie robił takiego opatrunku. Przejechał płazem sztyletu po ranie, przytrzymał go jeszcze chwilę dłońmi, a potem zabrał ręce.

Na plecach nie było już rany, nie było krwi ani blizn. Tylko ciemny cień dwóch krzyżujących się smug świadczył o tym, że ciało w tym miejscu było naruszone.

Z pomocą Inomira odwrócił Złotnika na plecy. Osłuchał go znów i sprawdził tętno. Uśmiechnął się kładąc mu rękę na czole. W tym momencie ranny jęknął i poruszył się.

Śpij, odpoczywaj – szepnął Vado.

Tak, panie.

Ten głos nie był w stanie wydobyć się z ledwo poruszających się ust, ale wszyscy obecni przysięgali potem, że słyszeli te słowa. Niegłośno, ale zupełnie wyraźnie.

Vado odsunął się od łóżka dając znak innym, by zaopiekowali się śpiącym. Wziął sztylet i trzymając go daleko od siebie wyszedł na zewnątrz. Rozejrzał się zafrasowany, a potem krzyknął do środka.

Horny, co tu można zniszczyć? Góral podszedł natychmiast.

Zniszczyć? – powtórzył nie rozumiejąc.

Tak, zniszczyć. Całe to świństwo siedzi teraz w ostrzu mojego miecza. Muszę to gdzieś zrzucić, a to oznacza rozpad i zniszczenie.

Najlepi byłoby na zewnątrz. Pyrgnąć to syćko na ścianę, za skrajem półecki.

Prowadź.

Przeszli przez kręty korytarzyk bez jednego słowa. Na zewnątrz Vado poszedł aż na koniec półki, jak najdalej od prowadzącej po ścianie drogi, po czym uderzył z całych sił sztyletem w skałę. Nóż wszedł jak w masło. Przez chwilę nic się nie działo. Potem kamień wokół ostrza zarysował się. Szczeliny jak węże rozeszły się promieniście. Skały powoli pękały. W końcu lawina żwiru zsunęła się hen w dół. Vado znów trzymał w ręku czarny cień. Schował go do pochwy na plecach i popatrzył na głęboką niszę powstałą nagle w wiekowej skalnej ścianie.

Ta dziura jest czysta – powiedział do górala. – Ale znajdźcie miejsce, gdzie osypał się żwir. Oznaczcie je i strzeżcie się tam wchodzić. Jeszcze może sto lat będzie tam jad i czar.

Tak zrobimy, panie – pokłonił się Horny. – Tyś jest Don van Don z pieśni.

A ty Horny górol, wolny gazda na swoim polu. – I pójdę s tobom gdzie kazes, panie.

Więc pójdźmy do środka, strasznie tu wieje.

Mozę to i być – zgodził się Horny uchylając nieco kapelusza.

Nie można było jednak powiedzieć, że całkiem go zdjął.

Wieczny Gazda spał spokojnym głębokim snem. Oddychał równo, a z twarzy jego znikł wyraz cierpienia i napięcia. Stali nad jego łóżkiem i przyglądali się z zadowoleniem.

Trza by go do wsi zabrać – zafrasował się w końcu Ciukas. – Kobity by go doglądać mogły.

No, nie śpioncego – sprzeciwił się Horny.

A kiedy się zbudzi?

Nie wiem – powiedział szczerze Vado. – Może pośpi pół dnia, może trzy. Na pewno potem będzie słaby. A może coś jeszcze wyniknie? Sam nie wiem.

Nie będziem tu tak nad jego głowom styrczeć – zdecydował Horny. – Dwaj cłeka się tu ostanom, przygotujom się do drogi.

Jest u Gazdy gdziesik w kącie tobogan, co się ostał od zimy, kiej my ku Jasnej z Hankiem od Bacuty przyśli, jak go lawina dosła.

Prowde godos! – ucieszył się Horny. – Trza go najść, a i Gazdowe bety podszykować. Dwaj cłeka ku wsi póńdom, tam trza się na przyjencie Gazdy narychtować, my w Dolince pod Jasnom pocekamy. Dobre będzie, hej!

Tam przecież nic nie wiedzą! – zawołał Vado.

Dowiedzom się wszytkie – zapewnił Horny. – O wszyćkim. Ty pódzies do wsi, Ciukas, i syćko dokładniutko opowies.

Dokładniutko – powtórzył Ciukas z szacunkiem patrząc na Donvadona.


Stary Gazda przespał resztę dnia, noc i długi poranek. Obudził się słaby, ale spokojny. Pamiętał wszystko do momentu, gdy ranny i półprzytomny doczołgał się do jaskini. Zdołał jeszcze wejść na łóżko.

Rzeczywiście zaskoczył go latawiec. Chyba szybował z wyłączonym silnikiem, bo Gazda nie zauważył jego, tylko poczuł wbijający mu się w plecy grot. Nawet nie wiedział, co powaliło go na ziemię. Na szczęście było to niedaleko od domu. Jakoś wrócił.

Teraz zjadł trochę rosołu i przede wszystkim chciał pić. O nic nie pytał, nie dziwił się, że żyje. Nawet nie wyrywał się do wstawania. Przeciw transportowi do wsi protestował słabo i bez przekonania. W końcu zawinięty bezpiecznie w toboganie, zjechał do doliny i rozpoczął na ramionach górali podróż do wioski.

Vado, który doglądał go przez całą noc i odszedł chwilę przed przebudzeniem, wraz z przyjaciółmi ruszył wcześniej, pod wodzą przewodnika.

Gydi, poinformowany jak wszyscy w dolince o wydarzeniach, szczególnie przejął się latawcem.

Gdzie on spadł?

Niedalecko. A co, chces tam iść?

A da się tam dojść?

Bez problemu, ino kozice musis jakom najść.

Po co?

Kozica nigdy ode ściany nie odpadnie – oświadczył z powagą przewodnik, ze zdziwieniem spoglądając na człowieka nizin, który najprostszych rzeczy nie wie. – Musis takom za chwost ucapić i ona cie zawiedzie.

Góral, niewiele starszy od Gydiego chłopak, którego wołali Mudry, uspokojony wieściami o uzdrowieniu Gazdy i poruszony tym, że idzie po górach jako królewski przewodnik, był w wyraźnie dobrym humorze.

Kpisz sobie ze mnie – zaprotestował Gydi.

Inoino – uspokoił go Mudry. – Jest parę trudnych kawałecków. Ale jakeś dosed po górach aż tu, to i do latawca zalezies.

Zaprowadzisz mnie?

Ale nie dziś.

Mozę to i być – zgodził się całkiem po góralsku Gydi. Całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem. Gydi speszył się.

Daleko do wsi? – zapytał Zebario.

Do dnia zajdziem. A tam se już odpocniecie. Cekajom was.

Właśnie! – jęknął Vado.

Mudry nie zrozumiał tego i pospieszył z zapewnieniem.

Godnie cekajom, możecie panie ku nam iść bez uszczyrbku na honorze. Biedni my ludzie, ale króla umiemy po królewsku powitać.

Nie wątpię – potwierdził z powagą Inomir. – Bywałem u was dawnymi laty. Znam, właściwie znałem ludzi gór. Ale bardzo toście się przez te lata nie zmienili.

Mudry z pewnym lękiem popatrzył na kapłana i z szacunkiem kreśląc na piersiach znak przeciętego koła, odważył się jednak na pytanie.

Wyście panie są Onegdys, Gazdowy brat. Prowda to?

Zwą cię Mudry, a nie wiesz jak prawdę od kłamstwa odróżnić? – uśmiechnął się Inomir.

Po ocach i po usach, panie. Ino, ze po moich – odparł hardo, ale z wdziękiem młodzian.

Jestem Pierr d’Blue, Onegdys. Brat Pierra d’Orange’a, Wiecznego Gazdy z Gór Północy, Złotnika z Wybrzeża.

Prowde gadas, panie – skłonił głowę Mudry po chwili namysłu. – Ale cemu prawis o wybrzeżu. Bo Złotnika mogę pojąć. Cudne cudeńka Gazda z metali i kamuszków umie stroić. Ale on z gór, panie, nas cłek.

Ostatnio tak – uprzejmie potwierdził Inomir. Mudry zamyślił się i uśmiechnął z szacunkiem.

Jeśli dla was, panie, ostatnio znaczy dwa tysiące...

Dla nas obu. Bo tylko my przetrwaliśmy z dawnych lat.

Król też? – Mudry pochylił się konfidencjonalnie do ucha kapłana.

Nie, król nie! – zaśmiał się głośno Inomir. – Król nie jest tamtym królem, lecz jego dalekim potomkiem. Choć w linii prostej, po mieczu!

I nie bardzo jest królem... – mruknął pod nosem Vado. Młody góral usłyszał to i gwałtownie zaprotestował.

Barzo, barzo! Mos, panie, moc i dar! Koronę piknom ci sami wykuj em. Jest u nas w górach złota dość i kamuszków cudnych tyż. A do tronu drogę to już ci góralskie ciupagi wyrombiom!

Uwazuj, bo przezwom cie Zamudry! – Odciął się Vado ze śmiechem.

Nie chciał tego wszystkiego, choć wiedział, że nic na to nie poradzi. Nie mógł złościć się na górala, który mógłby być jego kolegą. Vado stawał się królem. Należało się z tym pogodzić. Kolegów już nie będzie. Może trafi się choć kilku przyjaciół. Takich, którzy pokochają jego, a nie majestat. „Bogowie, pomóżcie!”, wołał w duchu Vado.


Droga wiodła szeroką, wijącą się między górskimi ścianami doliną. Gdyby nie zmieniające się wciąż i wprawiające w zachwyt widoki, ta łatwa trasa stałaby się wkrótce nudna. Czas mijał nie wiadomo jak i kiedy. W którymś momencie ostro skręcili w boczny wąwóz, który okazał się przełęczą w Masywie Centralnym. To była niespodzianka! Pozornie lita ściana miała przerwę! Wiodła tamtędy droga zawijasami spadająca ostro w dół. W końcu stanęli.

Przed oczyma mieli otwartą przestrzeń. Wciśnięta miedzy góry, nieznana światu ogromna dolina, wydawała się cudem natury. Słońce już dotykało wierzchołków grani, ale świeciło jeszcze jasno. Promienie padające zza głów wędrowców, wyeksponowały całość i detale jedynego w swym rodzaju widoku.

Pięć jezior – powiedział nagle Gydi.

Siedem stawów jest – poprawił go Mudry. – Dolnego Stawu i Pawiego Oczka stąd nie widać.

I wodospad! – zachwyciła się Strada.

To królewskie Wodogromy, a ten jakby obok strumycek na ścianie to Sercowa Siklawa. Ale widzi mi się, pani, dlo was niezdatna.

Dlaczego?

Kompiom się tam samotni, te co chcom kochać, albo chcom być kochane.

A we dwójkę? – zaśmiał się Gydi.

We dwójkę tyz – zgodził się z powagą Mudry. – Ale to juz po ślubie. Okrutnie horne dzieciska się po takiej kompieli tam rodzom.

Strada się zaczerwieniła i schowała za plecami Zebaria.

Wieczne góry, niecierpliwi ludzie. Wszystko inaczej, a nic się nie zmienia – powiedział jakby do siebie Inomir. – Wieś była rzut kamieniem stąd, teraz widzę ją nad Wielkim Stawem.

Dawnoście, panie, u nos nie byli. Wieś u Wchodu to juz ino w starych pieśniach się ostała.

I dolina cała zagospodarowana... I zniszczeń niewiele. Dobrze tu gazdujecie.

Góral aż wyprężył się cały z radości za taką pochwałę. Nie jego tylko chwalono, ale społeczność całą. To dużo więcej.

Wieczny Gazda ucył, tłomacył i pokazywoł. On mo głowa nie do kapelusia!

Wieś się rozrosła.

Będzie ze dwie setki dymów.

A pola gdzie? Zwierzyna gdzie jest? – zapytał znienacka Lourd.

Do tej pory razem z synem prawie cały czas milczeli. Mudry zachichotał.

Chlebowe zboże i ziemniocki rosnom se po bocnych dolinkach. Nie terozki teroz, bo zboże już hań zwiezione do stodołów – dodał na wszelki wypadek. – Na halach gadzina się pasie. Przi chałupie warzywka się ino ostały, świnki i koza casem jaka.

Lourdowie zgodnie pokiwali głowami ze zrozumieniem. Spodobało im się to. Zebaria to nie interesowało. Na Skałkach nie było mowy o większych uprawach. Ich wyżywienie opierało się na upolowanej zwierzynie.

Chodźmy! Przed nocą musimy dojść.

Mudry ruszył, a za nim inni.

Domy były niskie, ale o wysokich spadzistych dachach. Czasem w większych domach trafiało się okienko na poddaszu. Ściany – podobnie jak w osadzie Talów – z litych bali, obtykane pakułami. Wokół domów – ogródki. Niewielkie, ale bardzo zadbane, umiejętnie uprawiane i pielęgnowane. Od strony drogi obowiązkowo ganek, a obok ganku ławeczka.

Przed gankami stali ludzie. Ojciec i synowie, czasem dziadek tuż przy wejściu, choć na terenie ogródka, nie na drodze. Kobiety przy ganku, zbite w gromadę razem z dziećmi. Wszyscy w odświętnych strojach. Mężczyźni, wyprostowani jak struny, stali zawsze w szeregu. Na głowach czarne kapelusze, na ramionach białe paradne cuchy. W rękach ciupagi. Nikt nie odezwał się ani słowem, ale w chwili gdy goście zbliżali się do kolejnego domu i kolejnej grupy, wszyscy jak na komendę podnosili ciupagi w geście honorowego salutu.

Mudry cofnął się dyskretnie i na czele pochodu znalazł się Vado. Po jego bokach, jak gwardia honorowa szli obaj Lourdowie. Obnażyli ostrza szabli i ułożywszy je w paradnym szyku wzdłuż ręki, nieśli broń obrońców u boku swego króla. Inomir i Gydi stanowili drugi szereg. Dwóch cywili. Za nimi Zebario, Elinius i Strada jako trójka zbrojnych zamykająca formację. Owszem, to była demonstracja siły, ale nie agresji. Od idących biło dostojeństwo i poczucie własnej mocy. Na ich widok nie zamierały jednak serca. Przeciwnie, na twarzach pojawiały się uśmiechy.

Vado nie sięgnął po miecz. Szedł dostojnie, niezbyt szybko, ale sprężystym krokiem. Na każdy salut podnosił otwartą prawą dłoń do kryzy swego kapelusza i trzymał, aż minął ostatniego w szeregu. Ten starożytny, nieznany góralom sposób pozdrawiania, zrobił na nich ogromne wrażenie. Podpatrzony gest stał się z czasem pozdrowieniem w służbie królewskiej.

W środku wsi był niewielki placyk. Po jego wschodniej stronie, na ułożonych odłamkach skalnych stał niewielki kamienny posążek. Inomir ze zdumieniem rozpoznał kulisty kształt. To była ziemia.

Tego poprzednio tu nie było!”

Poprzednio nie było tu wsi”, poprawił go Vado. „Zwiedziłeś wtedy całą dolinę?”

Wiedziałbym o ołtarzu”, zaprotestował Inomir.

Ołtarza mogło nie być, ale miejsce istniało od zawsze”.

Więc dlatego tu się przenieśli!”

Dziewięciu starców w odświętnych strojach siedziało na dwóch ławeczkach ustawionych po obu stronach ołtarza. Gdy goście byli już tak blisko, że po paru krokach musieli się zatrzymać, starcy wstali. Nie wyszło to równo, bo jedni podnieśli się płynnie, inni z wielkim mozołem. Ale żaden jeszcze nie potrzebował pomocy. Wsparli się na swych ciupagach, jakby chcąc pokazać, że ich moc i władza nie pochodzą od siły, a od mądrości, którą mogą dać tylko przeżyte lata i przebyte doświadczenia. Siekierka, owszem, może służyć jako broń, ale w mądrych rękach zmienia się w zwykłą laskę.

Po chwili milczenia najstarszy z nich zapytał nieco skrzypiącym głosem.

Tyś jest Don van Don?

Donvadon Bobonita z Szarego Miasta – potwierdził Vado. – Bobonita, pados? Może i tak być... A białe cy corne moce s tobom stojom, carowniku?

Zobacz.

Vado sięgnął po cień. Czarna smuga zaświeciła blaskiem i dotykając czoła starca otoczyła się jasną białą mgłą. Starzec przymknął oczy i stał w bezruchu przez krótką chwilę. W końcu podniósł rękę i odsunął ostrze. Vado schował broń.

Będzie dość – obwieścił stary. – Corne, białe, ziemskie i zaziemskie som tu moce.

Popatrzył uważnie w oczy Donvadona i widać spodobało mu się to, co w nich znalazł.

To on – zwrócił się więc do pozostałych. – Królewski prasyn i najwyzsy gazda na ziemskim gazdostwie. Witojcie, panie!

Witojcie, witojcie... – powtórzyli pozostali.

Zrobiliście, panie, więcy niż cłek zrobić może. A dlo nas znacy to więcy, niż słowo wypowie. Nie bedziem ci, panie, dzięków składać. Ale co wom powiem, to wom powiem. Mos nasom wiarę. Syćka te ludzie – zatoczył łuk ręką – syćka gadzina i dymy syćkie som twoje. My ci ich nie dajem, one syćka twoje som. My jeno wierzym, co nie na zmarnowanie. Na śmierzć, jeśli potrza, tak. Ino nie na zmarnowanie.

Nie na zmarnowanie! – zapewnił z powagą Vado.


Stary człowiek otworzył oczy. Zobaczył drewniane belki sufitu w góralskiej chacie. Uśmiechnął się lekko. Poruszył głową na boki. Po obu stronach jego łóżka siedzieli dwaj ludzie. Starszy na widok ruchu chorego też się uśmiechnął i wyciągnął do niego rękę. Leżący pochwycił ją i zamknął w swojej dłoni.

Witaj bracie.

Dwaj kapłani długo patrzyli sobie w oczy, prowadząc rozmowę, której nikt nie mógł słyszeć. Gdy opowiedzieli sobie wszystko Wieczny Gazda odwrócił głowę w drugą stronę i przyjrzał się młodemu człowiekowi siedzącemu z prawej strony łoża. Wyciągnął ku niemu drugą rękę.

Witaj, królu – powiedział cicho. – Witaj Pierrd’Orange, kapłanie ziemi.

Wiem o wszystkim – szepnął ranny. – Dziękuję...

Nic nie mów – Vado pochylił się nad nim. – Odpoczywaj.

Prześpij się, bracie – poparł go Inomir. – Posiedzę z tobą, ale nic nie mów. Spij.

Chory posłusznie zamknął oczy, ale tajemniczo się uśmiechnął. Odetchnął głębiej kilka razy i po chwili rzeczywiście już spał.

Nie pozwól mu jutro jeszcze wstawać, Inomirze – powiedział Vado i wyszedł z izby.

Tak jest – potwierdził posłusznie Pragrad absolutnie nie wierząc w dotrzymanie tej obietnicy. Znał Wiecznego Gazdę.


Tak nie może być – zaprotestował zdecydowanie Gydi. – Ja też chcę iść z wami po kamień.

Właśnie przed chwilą Gazda oznajmił, że po kamień ukryty w głębi gór, z dala od Jaskini Jasnej, idą tylko we dwóch. Donvadon i on. Protest Gydiego nie zrobił na nim żadnego wrażenia.

Właściwie powinienem pójść sam – oświadczył Gazda. – Tak powinno być.

Wykluczone! – mruknął Vado i nikt jego słowa nie podważył.

Ja idę z wami – upierał się Gydi.

Zdawało mi się, że masz ochotę obejrzeć wrak latawca – powiedział zupełnie obojętnie Inomir z promiennym uśmiechem.

Gydi wyraźnie cierpiał.

Kamień jest o dzień drogi stąd i latawiec leży o dzień drogi stąd, tyle że w zupełnie inną stronę – wyjaśniał cierpliwie Inomir.

Jak to w inną? – obruszył się Gydi. – Przecież to wszystko jest w jedną stronę.

Widzis, bracie, w górach drogi nie mierzy się na mile, a na godziny. I nie lotem ptaka, ino tych cestach, którymi da się przejść. A tam przejścia nie ma. I jak stąd patrzeć, to som dwie różniaste drogi. Rozumies? – Horny wyłuszczył jak najprościej trudności komunikacyjne w wysokich górach.

Gydi zrozumiał, ale nie skapitulował.

A was latawiec nie ciekawi?

Ciekawi – zgodził się Vado – ale wystarczy nam twoja relacja. Ostatecznie to ty jesteś ekspert od spraw technicznych. Dwa dni na przyniesienie kamienia i ruszamy w drogę. Jeśli zdążysz w tym czasie do latawca, idź. Jeśli to za krótko, zrezygnuj. Pomożesz w przygotowaniach do podróży.

Gydi błyskawicznie podjął decyzję. Kiwnął głową. Zrezygnował z wyprawy po kamień.

Mudry, a powiedzies mnie? – upewnił się tylko.

Choćby jutro – zaśmiał się Mudry.


To była długa droga. Częściowo prowadziła znaną trasą ku Jaskini Jasnej, ale wkrótce opuścili ją i zagłębili się w strome, dzikie góry. Gazda prowadził bez wahania, jakby widział wśród pionowych skał wydeptaną ścieżkę. Inomir, który nie miał iść, a przyłączył się jak gdyby nigdy nic, zręcznie pokonywał nawet najtrudniejsze odcinki. Mówili niewiele, najczęściej porozumiewając się myślami. Vado, który coraz lepiej poznawał obu kapłanów nie mógł się nadziwić jak bardzo są do siebie podobni i różni zarazem.

Do kryjówki dotarli przed zmrokiem, bez problemów i niespodzianek wzięli kamień. Vado w życiu nie widział tak pięknego bursztynu. Był duży. Jego niezwykłość polegała na kolorze: ciemnożółtym, prawie czerwonym, chwilami zdającym się głęboką, prawie czarną zielenią, a mieniącym się złocistym, jasnym blaskiem bijącym z wewnątrz, gdy oglądało się kamień pod światło. Był piękny i zawierał w sobie moc.

Gazda spokojnie zawinął go w kawałek irchy, włożył do woreczka i zawiesiwszy na szyi, wsunął po prostu pod koszulę.

Gotowe – oznajmił. – Pół godziny drogi stąd jest przytulna kotlinka z wodą. Tam możemy przenocować.

Zeszli, rozpalili ogień i zrobili sobie kolację. Było cicho i pięknie. I tak nieprawdopodobnie spokojnie, że aż nudno.

Niedźwiedź pojawił się znienacka. Nie słyszeli, by przedzierał się przez chaszcze. Może po prostu spał tuż obok, przebudzony blaskiem ognia i głosami intruzów wyjrzał zza skały. Zobaczyli nagle ogromną postać, która po krótkiej chwili bezruchu rzuciła się z rykiem na Inomira.

Ursu! – krzyknął Wieczny Gazda.

Ani on, ani Gazda nie zdążyli choćby drgnąć.

Nie wiadomo, w jaki sposób Donvadon znalazł się pomiędzy zwierzęciem a kapłanem. Wykonał nieprawdopodobne, szalone salto, przeleciał nad ogniskiem i w chwili gdy niedźwiedź wyciągał już łapy po Inomira, Vado rzucił mu się w objęcia. Potężne łapska zamknęły się wokół niego, a pazury wbiły się w ciało na plecach. Zwierzęcy ryk nagle zmienił się w skowyt i rzężenie. Łapy oderwały się od pleców i próbowały sięgnąć ludzkiej głowy, ale było już za późno. Płucom brakowało powietrza, a kark trzeszczał. Vado miał wrażenie, że jego dłonie są stalowymi szczękami do ściskania. W życiu nie włożył takiego wysiłku wewnętrznego w jedną jedyną czynność. Zaciskał palce na grubej, kosmatej szyi, dbając tylko o to, by utrzymać twarz z dala od ogromnych zębów wyszczerzonych z wielkiej i paskudnej paszczy potwora. Widział ją z bliska. Ogromne, przekrwione ślepia błyszczały bez mała ludzką żądzą mordu. W tych oczach było coś niezwierzęcego. Vado nie myślał, nie słyszał, nie czuł nic. Nie wiedział też, że zwierzę upadło na plecy, a on razem z nim. Nie przestawał zaciskać dłoni.

Obaj kapłani zerwali się natychmiast gotowi do walki, ale nie bardzo mogli pomóc. W ciemnościach przecinanych tylko refleksami światła z ogniska niewiele było widać. Człowiek i zwierzę spleceni w jedno miotali się tak, że uderzenie mieczem lub ciupagą byłoby ogromnym ryzykiem. W chwili gdy upadli, dwa ciosy spadły na niedźwiedzi łeb. Oba były już niepotrzebne.

Kapłani pochwycili leżącego na kudłatym cielsku Donvadona, ale odciągając go napotkali niespodziewany opór. Dłonie chłopca zaciśnięte były na gardle bestii i w oderwanie ich trzeba było włożyć sporo wysiłku.

Bogowie, ten chłopak udusił skalnego niedźwiedzia! Wiedziałem, że ma moc, ale żeby aż taką!! Udusił niedźwiedzia... To niemożliwe! A ja sam to widziałem – jęknął Inomir. – Takich bajek nawet najstarsi górale nie opowiadają.

Od Donvadona zacznie się epoka nowych bajek – mruknął rieczny Gazda.– Nawet jeśli to będzie jego ostatni bohaterski czyn.

Sam zadbam o najpiękniejsze pieśni.

Jeśli on umrze, my obaj możemy rzucić się ze skały. To najlepsza przyszłość jaka nas może spotkać. Mocniej, ściśnij mocniej!

Naokoło. Tę rękę przesuń tędy.

Wreszcie udało im się odciągnąć na bok bezwładne ciało. Obie koszule kapłanów porwane na pasy posłużyły do bandażowania. Nic poza tym nie można było zrobić. Boki Donvadona były jedną krwawą raną. Inomir wprawdzie twierdził, że pazury nie przedostały się za żebra ani nie połamały ich, ale nie mogli być tego pewni do końca. Zresztą, nawet powierzchniowe rany były tak rozległe, że same stanowiły śmiertelne zagrożenie. Opatrywanie zaczęło się od problemu z cieniem.

Musimy go zdjąć...

Odetnij rzemienie pochwy na piersiach. Ostrożnie... lepiej nie dotykaj stali...

Cień delikatnie odłożony spoczął z boku, a kapłani czym prędzej rozcięli ubranie na plecach Donvadona.

Niesamowite! – szepnął Gazda.

Cień. Cień chroni króla.

Pazury zwierza rozorały boki chłopca, to prawda ale środek pleców, kręgosłup nie był nawet zadrapany. Jednak to co zostało zranione, było wystarczająco straszne.

Przeżyje? – spytał Pierr d’Orange, gdy Vado obandażowany i okryty został ułożony przy ognisku.

Choćby moim życiem – odpowiedział Inomir. – To ja powinienem tam leżeć z rozbitą głową.

Czemu on nie sięgnął po miecz?

Spytaj raczej, jakim cudem zdołał znaleźć się tuż przed niedźwiedziem? Siedział po drugiej stronie ogniska. Sześć, może siedem łokci dalej. W życiu nie widziałem tak szybkiego człowieka. Ja nie zdążyłem nawet wstać, a zdawało mi się, że jestem prędki. I z gołymi rękami na skalnego niedźwiedzia!

To nie był niedźwiedź, bracie – powiedział bardzo poważnie Wieczny Gazda. – Przyjrzyj mu się, to ursumutant.

Ursu? – zaprotestował Inomir. – Toż to legenda, fikcja!

Obejrzyj sobie żywą legendę, bracie. Żywą w sensie przenośnym – dodał podchodząc do zwłok. – Ursu istnieją, niestety. Choć to pierwszy, którego oglądam z bliska.

Rzeczywiście, to nie jest niedźwiedzi pysk – potwierdził Inomir. – Czym właściwie jest ten ursu? Bo w brednie nie wierzę! – zastrzegł się energicznie.

Brednie. Bajdy o potworach spłodzonych przez niedźwiedzie z ludzkimi kobietami. W starożytnych czasach były to opowieści o lokisie, teraz o ursu.

Właśnie tak!

Niedokładnie tak – sprostował Gazda. – Jak było z mitycznym lokisem, nie wiem, ale kości mutantów badałem nieraz. Zupełnie możliwe, że były to ludzkozwierzęce krzyżówki. Nie wiemy, co działo się po kataklizmie. Mutacje były potworne...

Ale mutanty wyginęły! – zaprotestował Inomir.

A jeśli nie wszystkie? Tak naprawdę nikt nie zna wszystkich tajemnic tych gór. Poza tym górale opowiadają, że ursu są w służbie króla Zielonego Miasta – powiedział w zamyśleniu Gazda.

Miasta na północ od gór, tego skąd pochodzą latawce?

Gazda pokiwał głową.

Mówią, że ursu przychodzą w góry po kobiety. I polują na wskazanych ludzi. To królewscy mordercy. Tak mówią.

Myślisz, że król je hoduje? – szepnął ze zgrozą Inomir.

Nie wiem. Ale sam przyznajesz, że mordę ma niezwierzęcą. I łapy. Spójrz na palce! Jak wielkie pokręcone paluchy ludzkiego wielkoluda. Może gdyby zrobić badanie tych zwłok...

Potrafisz to zrobić? Ja nie – wzruszył ramionami Inomir.

Ja też nie, ale on z pewnością – Gazda wskazał nieruchomego Donvadona.

Najpierw musimy donieść go żywego do wsi.

Najpierw musimy poprosić o pomoc. Szkoda, że Gydi poszedł w góry – zasmucił się Inomir.

Starszy Gallica ma we wsi większy posłuch. W końcu przewodniczy radzie – uśmiechnął się smutno Gazda.

Umie rozmawiać?

Słyszy mnie wyraźnie. I umie odpowiedzieć. Nieraz z tego korzystałem.

Wezwij więc pomoc. Błyskawiczną!

To ludzie gór. Jeśli trzeba, nawet w deszczową noc potrafią biegać po nieistniejących ścieżkach szybciej niż zając w suchym stepie.

Teraz właśnie jest taka potrzeba. Niech się spieszą.


Gydi i Mudry siedzieli przy małej watrze obok wraku latawca. Obaj nie mieli ochoty na spanie. Gydi był podniecony znaleziskiem, a jego gorączka udzieliła się też młodemu góralowi. Nawet teraz Gydi obracał w rękach jakiś kawałek metalu wyjęty z wnętrza wraku.

To jest genialnie proste. Skrzydła wykorzystują prądy powietrzne jak u ptaków. Rozumiesz? A ten silniczek pozwala latać nawet wbrew prądom. Napędza śmigła, które dają własny ciąg. Rozumiesz... latanie w dowolną stronę, na dowolną odległość. Zasilanie jest z tej baterii – Gydi podniósł z ziemi inny dziwny przedmiot. – To zasilacz energii żółtego światła wiecznych lamp. Nie przypuszczałem, że tak można to wykorzystać.

Mudry, choć niewiele z tego rozumiał, z zapałem kiwał głową. Latanie mu się podobało zawsze, a zapał nowego przyjaciela podobał mu się jeszcze bardziej. – Potrafisz zbudować taki latawiec? – spytał przerywając potok słów Gydiego.

Gydi aż zaniemówił z wrażenia na taką myśl. Entuzjazm walczył przez chwilę z niepewnością. Młodość i pewność siebie zwyciężyła jednak szybko.

Jasne! Musiałbym tylko trochę nad tym popracować. Wszystko najpierw rozrysować. I wyliczyć parę rzeczy... Ale jeśli ta bateria i ten silnik są sprawne, zbudujemy samolot! Będziemy latać!

Chłopcy zanieśli się radosnym śmiechem, gdy nagle Gydi zamarł. Zamilkł i w skupieniu zdawał się słuchać czegoś wewnątrz. W końcu poważnie popatrzył na Mudrego.

Musimy wracać – powiedział. – Teraz.

Co się stało? – zaśmiał się góral.

Nie wiem dokładnie, ale coś złego. Z Vadem jest niedobrze, może nie żyje... – Gydi był śmiertelnie poważny.

Skąd? Jak...

Nie wiem. Czuję, że Donvadon jest w niebezpieczeństwie. Umiera, może umarł. Czy możemy ruszyć zaraz?

Nie lubię chodzić po górach nocą, ale jeśli trzeba...

Trzeba, bardzo trzeba!


Z płytkiego snu, na granicy czuwania, a tylko takim snem stary człowiek sypiał od wielu lat, obudził Gallicę głos. To był głos Wiecznego Gazdy. Przemawiał we wnętrzu, w głowie, ale góral znał ten głos. Już nieraz kapłan rozmawiał z nim w ten sposób, a zawsze były to bardzo ważne sprawy. Tak było i teraz. Stary leżał spokojnie, wsłuchiwał się. W końcu przymknął oczy na znak potakiwania i wyraźnie na głos powiedział:

Natychmiast.

Gallica wylazł spod pierzyny, przeciągnął się, aż zatrzeszczały stare kości i systematycznie zaczął się ubierać. Galoty ciepłe, portki, półkoszulek gruby, koszula, serdak, na wierzch kożuszek – odpowiedni ubiór na chłodną noc. Wnuczka, która usłyszała jego krzątanie, zaspana weszła do komory i zdumiona patrzyła na poczynania dziadka.

Co wam, dziadziu. Idziecie kajsi po nocy?

Syćkie idom – powiedział stary. – Młodego króla miś poszarpał, trza go do wsi nieść. Budź swojego, niech do drogi się zrywa. Ja zaś po wsi przejdę.

Stary wyciągnął z kąta swoją ciupagę, stuknął nią o podłogę i wsadziwszy mocno na głowę kapelusz, ruszył za drzwi. Wszedł do trzeciej chałupy, gdzie zaraz zabłysło światło, a po chwili kilku młodych chłopców, w pośpiechu dopinając na sobie ubranie, rozbiegło się po domach. Niedługo trzeba było czekać, a setka krzepkich chłopa długą kolumną opuściła wieś.


Świt nadchodził, gdy do wsi zdyszani i umęczeni docierali Gydi z Mudrym. Zastali całą osadę na nogach. Gydi, gdy dowiedział się o wypadku, chciał natychmiast ruszać.

Nie warce – powstrzymał go jeden ze starszych gazdów. – Do połednia tutki zańdą. A nic to nie da, kiej ciebie w górach zmęczenie obali. Odsapnij i czekaj z nami.

Na to nie można było nic odpowiedzieć. Gydi rozpoczął czekanie.

W tym samym czasie szóstka górali zbliżała się już do kotlinki, w której czekali kapłani z rannym. Czterech krzepkich mężczyzn, Gallica i Stara Mudra nieśli ze sobą wszystko, co mogło być przydatne. Bez zbędnych słów Mudra zbadała Donvadona.

Chłopskie to leczenie – fuknęła na Inomira i Gazdę.

Nie mieliśmy nic oprócz koszul – bąknął Inomir.

A bażanka rośnie pod nogami. Wywaru zrobić, przemyć trza beło. Przed zaognieniem ochroni i ulgę przyniesie...

Nie pomyśleliśmy.

Dziady! – warknęła. – A nogi?

Co nogi?

Kulasy mu gadzina przetrąciła. Tośta tego nie widzieli?

Nie stawialiśmy go. Na nogach krwi nie było...

Nogi ma połamane? – zdziwił się Inomir. – Obie?

Chłopskie medyki! Dobrze choć, żeście go po placu nie ciągali i cud jaki, żeśta koszuliny na sobie mieli...

Nie narzekaj, Mudra – przerwał utyskiwania Gazda. – Mów co z nim!

Co mo być? Ranny.

O ranach mów.

Rany dziwne są – powiedziała po namyśle stara. – Na tak wielkiego zwierza za płytkie, za delikatne. I tylko jedno pociągnięcie po bokach poszło. Jakby się gadzina bał jego pleców tykać.

Cień miecza król przez plecy nosi – przypomniał Gallica.

Podźcie tu, Gallico! – zawołał nagle jeden z górali.

Żeby przy rannym nie przeszkadzać, poszli grupką obejrzeć leżące opodal zwłoki niedźwiedzia. Szybko odkryli, że ze zwierzęciem coś jest nie tak.

To nie miś, toursu!

Ursu!

Król zabił ursu!

Ręcami zabił, krzepki chłop!

Morda u gadziny paskudna!

Wielgolaśne bydle.

Ale nosz król więcy krzepy mo!

Dziwowali się, gwarzyli i nagle odkryli coś, co poruszyło wszystkich.

Cośta naszli, chłopy? Ursu jak ursu... – mruczał stary podchodząc do nich.

Podziwejcie się ino! – jeden z mężczyzn podsunął mu pod oczy niedźwiedzią łapę.

Osmalona, albo co? – zdziwił się Gallica.

Do kości spalona – poprawił go góral. – Nawet do zjedzenia się nie nada.

Ktojomtak...

Cień – powiedział Inomir. – Vado nie musiał dobywać miecza. Królewski cień zawsze walczy razem z nim.

Terozki wiem, co potrza – pokiwała głową Stara Mudra. – Nogi mo już usztywnione. Jedna złamana jest, druga ino obtłucona. Zgojom się piknie. Boki tyż mu się zgojom, bez obaw. Dużo krwi popłynęło, mięsa się zdarło, ale to ino gorzej wygląda niż zaszkodzi. Chyba, ze na urodę cielesnom młodzika – zaśmiała się. – Coby ino goronczka się nie wdała... Żeśta też chłopy o bażance zabacyli!

Jak mu nic wielkiego, to cemu on tak bez ducha leży? – zaniepokoił się najmłodszy z przybyłych.

Duchem walczył i duch siły stracił. To jest nagorse! – Mudra była wyraźnie zafrasowana.

Bierem go do wsi – zdecydował Gallica. – W koce go i pod bambusa ucepić. Wy dwaj niesiecie do pierwsej zmiany. Migiem, ale delikatniuśko. Rozumiemy się?

Ma się rozumieć!

Wy dwa ostaniecie s nami. W jednom stronę to my s Mudrom jesce mozem biegać, ale w powrotnom tsa nom cosik pomocy.

Żal tak ursu ostawić. Wilcy i kruki go rozwłóczom. A futro przednie, choć mięsiwo niegodziwe.

Ludojad z ciebie, czy co?

Toż padom, że niegodziwe!

Kły i pazury Donove som! – powiedział surowo Gallica. – Chować go po ludzku nie będziem, bo to nie cłek. Ale futra zdejmać się nie godzi. I cielsko kamieniami trza przyrzucić. Niech tu chłopy z dwóch zmian pirsych wróco i zrobio, co potrza.

Będzie tak, Gallico.

O jakich zmianach mówicie, Ojczulku? – zainteresował się Inomir.

Setka chłopa, po dwóch rozstawieni som na drodze aż do wsi. Te chłopaki co z bambusem polecieli, daleko by tak żwawo nie ubiegli. Cekajom już na nich niedalecko ze zmianom. Potem inni i jesce inni. Nie umęcom się, a wartko króla do wsi dostawiom. Do połednia, a może i prendzy.

Mądrze pomyślane – pochwalił Inomir. – Ale i my musimy szybko. Co chłopakowi ze wsi bez lekarza?

Som we wsi baby, co swoje wiedzom – uspokoiła go Stara Mudra. – Już one się nim zajmom. A i wnuś mój, co go nie wiedzieć cemu tyz Mudry wołajom, coś tam się od starej babki wyucył. Kajsi on psiajucha lato, kiej by się doma zdał? – zeźliła się nagle.

Już jest we wsi – zapewnił ją Inomir.

Stara popatrzyła na niego nieufnie.

Wiem, że wrócił. Rozmawiałem z Gydim. Obaj dotarli o świcie i czekają.

Carymary... – mruknęła Stara, ale widać zadowolona była. Córka się w nią nie wdała, ale wnuka nie bez przyczyny Mudrym obwołano. Jak ją i jej ojca. Głowę to ten chłopak ma, do wszystkiego. Może do leczenia najmniej, ale z tym, co się nauczył i z jego talentem do myślenia, zawsze da sobie radę.

Wokół ustawionego pośrodku komory łóżka stało w skupieniu dziewięciu ludzi. Tylu nosicieli energii udało się we wsi znaleźć. Byli wśród nich mistrzowie tacy jak Inomir, Wieczny Gazda i Stara Mudra oraz utalentowani amatorzy: Gydi, młody Mudry i pięciu jeszcze samorodnych, nieukształtowanych w posługiwaniu się talentem ludzi w różnym wieku.

Stali trzymając się za ręce i wpatrując w leżącego na łożu nieprzytomnego wciąż Donvadona. Na nagim ciele młodzieńca ułożone było siedem kamieni. Diament – wysoko na czubku głowy, nisko na czole – szafir, turkus na szyi, na wysokości serca – szmaragd. Na dole, niby tuż obok siebie, ale w starannie wybranych miejscach trzy kamienie, wśród których wzrok przyciągał bursztyn starego kapłana.

Inomir monotonnie coś mruczący pod nosem kierował wszystkim. Pomagał w koncentracji i zespoleniu energii. Trwali tak w pozornym bezruchu już długi czas. W końcu niespiesznie, ale stanowczo zbliżyli połączone dłonie i położyli je na ciele Donvadona. Inomir zamilkł. W idealnej ciszy zabrakło nawet odgłosu ludzkich oddechów. Zamarli w nieruchomych pozach. Jakby czas się zatrzymał. Po dłuższej chwili jeden z górali osunął się na kolana, ciężko westchnął i na czworaka odczołgał się na bok. Dwie następne osoby po prostu omdlały. Stara Mudra zachwiała się, oderwała dłonie od ciała chłopca i mrucząc: „będzie dość”, poczłapała w kierunku najbliższego stołka. Gdy Mudry pomógł Gydiemu usiąść przy ścianie, obok łóżka zostali już tylko Inomir i Gazda. Patrzącym na nich zdawało się, że stoją tak całą wieczność. Krople potu zrosiły ich czoła, Gazda cały drżał, Inomir pobladł okrutnie. W końcu podnieśli dłonie. I nagle obaj zachwiali się w tym samym momencie. Silne dłonie podtrzymały ich i pomogły spokojnie usiąść.

Zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić – szepnął Gazda. – Czy to wystarczy?

Jutro – sapnęła Stara Mudra. – Jutro wam powiem. Jak się syćka wyśpim. On tez.

Pierwsza wyszła z komory i słychać było jak kobietom z czarnej izby udziela instrukcji.

Łóżko na miejsce odstawcie, ino delikatnie.

Akuratnie – potwierdził nieco urażony dziewczęcy głos. – Ciepło go okrywać, ciepło najwazniejse dlo niego! Ale komorę przewietrzyć casem!

Stryjno! Dyć my nie dzieci...

Ja ide spać – Mudra nie zważała na żadne uwagi. – Budźta mnie jakby oprzytomniał, albo nie chcioł dychać. Siedzieć ktoś koło niego musi. Bez ustanku...

Dobrze, stryjno – młody głos uznał przewagę wieku. – Będzie jak każecie. Nie turbujta się, śpijcie spokojnie.

I tych tam z komory pogońcie, niech u siebie doma śpiom – powiedziała jeszcze od proga Stara Mudra.

Ranek przyniósł odmianę, ale nie ten, tylko następny. Vado przespał noc, dzień i jeszcze jedną noc. Obudził się słaby, ale zupełnie przytomny i nadzwyczaj rezolutny. Przede wszystkim chciał jeść, a potem zaraz chodzić.

Z chodzeniem musis pockać – oświadczyła Mudra podstawiane miskę zjedzeniem. – Pojedz se, siły nabierzesz. A i nogi muszom się wyrychtować.

Jak mogłem połamać nogi? Obie naraz. Tam nie było, o co łamać nóg!

Jednom ino. Tom, co mos na niej takom ślicnom lale. Druga ino obita, za dzień abo trzy bandaże zdejmę. Ale z gipsem, sam wis jako jest. Miesiąc i ze dwie kwarty.

To już zima będzie!

Posiedzicie u nas do wiesny. Nie martw się, źle wom tutki nie będzie. A noga może już przy skoku ci trzasła, a może potem – po upadku razem z misiem? Wto to wie?

Siły straciłem...

Siły toś ty już odzyskał. Trza się było sobie przypatrzyć, kiej my cie naszli... Wto to słysoł? Niedźwiedzia ręcami dusić!?

Inomira chciał capnąć.

Wiem, wiem. Mos ty panie i moc, i serce, i kupę scenścia. Będzie z ciebie dobry król. Jak dozyjes. Bo kiejby ci się ze dwóch ursu trafiło, to ich dusić nie nadążysz. Teroz śpij!

Stara Mudra zabrała naczynia i ruszyła do drzwi.

Gydi się martwi i inni też, wpuśćcie ich na chwilę, Mudra – poprosił Vado.

Jak se dobrze pośpis, sam ich zawołas. A terozki – teroz jo im wiencej i lepiej od ciebie opowiem. Śpij!

Mocar się kończył. Slebodzień, jak każdy wolny dzień od pracy przepływał ludziom nawykłym do stałej krzątaniny powoli i leniwie. Słońce przypiekało jak w połowie jarego, ale od szczytów ciągnął wieczorami mróz. Lód nie topniał tam nigdy, teraz jednak zbliżała się pora, gdy i dolinę przykrywa śnieg. Vado rozrzucił koce, którymi pieczołowicie opatuliła go Strada. Tu na ganku, gdzie nie docierał wiatr, było wręcz gorąco. Dziewczyna jednak uznała, że Vado musi zostać okryty, zanim pozwoliła Gydiemu wyciągnąć się na spacer. Wszyscy w dolinie odpoczywali. Zboże i siano dawno zostały zwiezione do stodół. Owce i krowy wróciły do zagród. Zaledwie tydzień temu odbyła się wielka parada i festyn na powrót redyku z hal. Wieś szykowała się do zimy.

Vado niecierpliwie poruszył sprawną nogą, jakby chciał zerwać się do biegu i z niechęcią popatrzył na lewą stopę spowitą w sztywny biały kokon. Jeszcze dziesięć dni tego nieszczęścia. Siły odzyskał już dawno, energia wprost go rozpierała. Tylko ten przeklęty gips ograniczał mu ruchy. Kuśtykanieo kulach, jedyna forma rekreacji jaką mógł teraz uprawiać, nie dawało mu satysfakcji. Chciał biegać, chciał wędrować przez stepy. Mówiąc wprost – chciał wracać do domu. Stara Mudra zapowiedziała, że najdalej w miesiąc po zdjęciu gipsu, dzięki odpowiednim ćwiczeniom, doprowadzi go do stanu nie gorszego niż przed wypadkiem. A może nawet lepszego, pogroziła.

A to już będzie miesiąc zwany pustym. Słusznie tak go nazywano. Zwłaszcza tu w górach już teraz widać było jak życie zamiera. W pustym już nie chodzi się po przykrytych śniegiem ścieżkach. Na trasę wyruszą dopiero, gdy słońce kwietnego odkryje i osuszy nieco ziemię. Pół roku czekania! Vado jęknął ciężko i podniósł się z fotela. Sięgnął po oparte o ścianę kule i niezbyt zgrabnie zabrał się do pokonywania trzech schodków, które prowadziły z tarasu na drogę.

Dom pachniał jeszcze drewnem. Zaledwie kilka dni temu wprowadzili się tutaj. Rada wsi postanowiła zbudować im chałupę. Nie mogli przecież spędzić zimy w namiotach, a gościna udzielana wprawdzie chętnie, byłaby na dłuższą metę męcząca dla wszystkich. Zresztą, nowa chata we wsi na wiosnę przyda się z pewnością. Od decyzji do czynu było góralom blisko. Wysuszone bale do budowy zawsze były w zapasie. Fachowcy mieszkali na miejscu. We dwie kwarty nowy dom stanął we wsi.

Zamieszkali więc razem. Vado i Gydi w jednym pokoju, Zebario, Elinius i dwaj Lourdowie w drugim, trzeci zajmował Inomir – należała mu się oddzielna kwatera. W kuchni, która była ich ulubionym miejscem pogaduszek, rządziła sąsiadka Lenka, niestara jeszcze, ale samotna wdowa. Żelazną ręką utrzymywała porządek w kuchni i całym kawalerskim domu. Na okrasę rzucała w nich kaskady perlistego śmiechu przy lada okazji. Lubiła zwłaszcza dowcipy Inomira. Ale śmiech i radość życia nie wpływały na jej i tak fatalną ocenę męskiego sprzątania. Goniła ich do domowych prac, gdy tylko ktoś spróbował na chwilę przysiąść i odpocząć. Nie wiedzieć czemu, wszystko to wyraźnie podobało się starszemu z Lourdów. Syn ze zdumieniem stwierdził nagle, że ojciec z wprawą i bez mała przyjemnością zajmuje się gotowaniem i zmywaniem. Do tej pory w sękatych łapach ojca widywał raczej topór bojowy niż szmatę.

Strada znalazła panieński pokój w chacie Starej Mudrej. Jej wnuczka z mężem i dwójką dzieci odstąpili dziewczynie komorę, która i tak nie była im niezbędna. Dzieci były jeszcze tak małe, że rodzice woleli mieć je nocą obok siebie. A Mudra uznała, że na czas pobytu w wiosce zastąpi Stradzie, jeśli nie matkę, to ciotkę. Młodzi zakochani budzili w niej wprawdzie radosny uśmiech, ale uważała, że noce powinni spędzać osobno. I jej, Mudrej sprawa, żeby tego dopilnować. I tak Gydi polubił długie spacery, które niestety kończyły się przed zmierzchem na progu chaty Mudrych. Strada znikała we wnętrzu, a stara przed zamknięciem drzwi nieodmiennie kiwała mu głową na pożegnanie i powtarzała:

Pockaj synku tam u chrustu, psyńdzie na cie cas odpustu.

Gydi zostawiał to bez komentarza, aż kiedyś niby żartem zapytał:

A kiedy, powiedzcież Mudra, kiedy?

Jeśli swoje wieś, chłopce, to może być na Gody. Ale jeśli o sobie syćkiego jesce nie wieś, pockaj, aż ociec zgodę wyda.

Czyj ociec, Mudra? Jej czy mój? – zaśmiał się Gydi.

I jej, i twój, chłopce.

To nieprędko będzie, a może i nigdy. Mój ojciec w mieście został, wiecie o tym.

To spytaj siebie.

Spytam, ale wiem, co usłyszę, Mudra.

Najpierw spytaj – powiedziała stara niezwykle poważnie.

Gydi zamilkł i zamyślił się. Potem chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się i po prostu odszedł. Mudra uśmiechnęła się i delikatnie zamknęła za sobą drzwi. Potem dwukrotnie sprawdziła, czy zasuwa dobrze zaskoczyła, a przed snem zajrzała jeszcze do komory Strady.

Podzies za niego, dziewce?

Pójdę, Mudra. – Wieś to?

Od pierwszego dnia – uśmiechnęła się dziewczyna.

On tego nie wie – odpowiedziała z uśmiechem stara. – Ale to dobry chłopiec jest.

Strada pokiwała głową. – I dlatego właśnie.

A nie spieszyłaś się za bardzo? – zaniepokoiła się góralka.

Kocham go całą sobą, Mudra – powiedziała poważnie młoda kobieta. – Ale nie chcę go na dziś i jutro, tylko na całe życie. Zaczekam na niego, ile będzie trzeba.

Stara zaśmiała się w głos.

Myślę, że nie tak on na to patrzy!

Niech se patrzy, niech się dziwuje! – parsknęła Strada. – Będzie mój, to ja będę jego! Na życie.

Uwazuj dziewce, bo cie zaskocy. Posed on mądrego cłeka o ciebie spytać.

Kogo?

Siebie samego. A jak dostanie odpowiedź, to przyjdom od niego goście, co w progu stanom, siadać nie zechcom, okowity nie wypijom – póki nie obiecasz, że z domu tego wyjdzies. Co wtedy zrobis?

Wyjdę, Mudra, i pójdę choćby przez cały świat. Z nim warto.

Królem to on nie będzie.

Nie chcę króla, choć też wolny i całkiem niebrzydki! – odpowiedziała zalotnie Strada.

Wolis chłopa w chałupie niż pałace pełne obcych? Może i mos rację. Dobry gazda z niego rośnie. Ręce dobre do roboty ma, serce ogromne i rozum niegłupi. Mudraś ty, dziewczyno stepowa. Na mojom córkę byś mi się zdała.

A jak was poproszę, Mudra?

Pockaj, cy inni o coś prosić bedom. Teraz śpij.

Nie wiedział o tej rozmowie Gydi. I przez kolejne wieczory na stałe pożegnanie Mudrej ani słowem nie odpowiadał, tylko głowę skłaniał.

Miał swoje problemy Gydi, swoje Vado. Kapłani ziemi też swoich tajemnych zajęć mieli mnóstwo. Niktjednak nic nie mógł poradzić. Zimę trzeba będzie spędzić w góralskiej wiosce. Może to i lepiej. Nie wiadomo, kiedy znów będzie okazja do dłuższego odpoczynku. Na razie jednak świeciło południowe słońce, było ciepło, a Donvadon maszerował sobie, całkiem sprawnie, drogą przez wieś.

Ludzie pozdrawiali go zza płotków, czasem zamieniali kilka słów. Nie było w nich nic z poddanych. Raczej przyjaciele i pomocnicy, tak widział ich Vado, choć oni sami o sobie zaczęli mówić że są „królewscy ludzie”.

Król tymczasem kuśtykał sobie o kulach i zastanawiał się, gdzie podziali się jego przyjaciele. Inomir siedział z Gazdą i nie należało tam wchodzić. I tak nie powiedzą nic przed czasem, a wtedy sami przyjdą. Lourdowie i Zebario na pewno szaleją z góralami po kozich perciach. Młodej pary, jak ich powszechnie nazywano, wręcz nie wypadało szukać. „Ale gdzie do licha podział się Elinius?”

Właśnie. Gdzie jest Elinius? – powiedział na głos, nie zdając sobie z tego sprawy.

Za wsiom, na drodze ku wodzie szopka taka stoi. Tam som – usłyszał nagle.

Słucham?

Pytaliście, to i padom. Elinius i drugie w szopce som, nad wodą. – Góral znany Donvadonowi tylko z widzenia pomachał ręką na powitanie ze swej ławeczki przed domem.

Przepraszam, nie wiedziałem, że mówię na głos – zawstydził się Vado.

Nie wadzi.

Ale co on tam robi? – Vado podszedł do płota i chętnie oparł się o sztachety.

Tego to ja nie wiem. Nikt we wsi nie wie. Ale was może ode drzwi nie odgoniom – uśmiechnął się góral.

To kto tam jest? – zaciekawił się Vado.

Różne młodziki. Mudre i nie barzo. Różne.

Chyba tam pójdę. Ku wodzie?

Ku wodzie.

To, co góral nazwał szopką, było w rzeczywistości ogromną starą stodołą. Właściwie znajdowała się już za wsią. Dach miała już tak uszkodzony, a konstrukcję tak nadwątloną przez czas, że nikt nie chciał jej reperować. Stała nieużywana od kilku lat, ale ciągle jakieś pilniejsze prace odwlekały jej rozbiórkę. Vado widział ją z daleka nieraz, ale nigdy nawet nie wybrał się na spacer w jej kierunku. Teraz zbliżał się do niej, krok za krokiem, czując rosnącą ciekawość. „Co oni tam kombinują? I kto właściwie się tam kryje? I z czym?”

Drzwi, ledwo trzymające się na zawiasach, były o dziwo zamknięte od środka. Vado zastukał kulą i zawołał.

Hej, jest tam kto?

Vado!

Głos niewątpliwie należał do Gydiego. Vado jeszcze nie zdążył się zdziwić, gdy ogromne drzwi otworzyły się. Gydi, Strada, Elinius i Mudry stali tuż za progiem wyciągając ręce w kierunku niespodziewanego gościa. Kilka innych osób kręciło się w środku, nie przerywając dziwnych prac stolarskich.

Jak nas tu znalazłeś? – zawołał Elinius.

Wróble wyćwierkały. Ale szukałem tylko ciebie, a nie krewnych wraz z rodziną.

Mogę sobie pójść – prychnęła Strada.

Możesz, oczywiście, ale nie rób mi tego – zaśmiał się Vado. – Co wy tu za tajemnice ukrywacie?

A nie będziecie się śmiać? – zapytał nieufnie Mudry.

Jak nie będzie nic śmiesznego, to nie – zapewnił Vado.

To nie jest do śmiechu, ani do wyśmiania – ostrzegł Gydi.

Więc cóż to jest, to poważne?

Samolot budujemy – wyjawił Gydi.

Samoco?

Latawiec – przetłumaczył Mudry.

Samolot. Tak się to powinno nazywać. – Gydi był bardzo uroczysty. – Sprawdziłem w pamięci.

Ściągnąłeś szczątki tego zestrzelonego? – domyślił się Vado.

Nie tylko. We wsi było jeszcze mnóstwo różnych rzeczy z poprzednich wypadków. Mudry je ściągał. – Gydi z uznaniem spojrzał na górala.

Ciągło mnie do tego. Alem nie wiedzioł, co do czego i jak zrobić. A Gydi nam pokazał.

Coś im pokazał, Gydi?

Narysowałem wszystko. Chcesz zobaczyć?

Jasne.

Chodź do pracowni projektowej! – zaprosił Gydi podsuwając usłużnie dłoń przewodnika.

Do czego?

Do drugiego sąsieku – szepnął Mudry. – Ale warce iść. Stół z rysunkami tam stoi. Syćko dokładniutko widać. I model jak prawdziwy, choć nie lata.

Wszyscy byli bardzo przejęci. Gydi – choć nadrabiał miną – czuł, że drżą mu ręce, gdy rozwijał rulon i na długim, zbitym z desek stole rozkładał pierwszy rysunek. – To widok ogólny. Dalej są kolejne rzuty i przekroje – szepnął.

Vado skinął głową i skupił się na obrazie. Dziwny kształt, jakby wrzecionowaty. W poprzek, pod spodem, coś niby deska. Przyczepione do niej dwa dziecinne wiatraczki. Z tyłu ogon ani ptasi, ani rybi. Na samym dole jakieś kółeczka.

Vado przymknął oczy. Skupił się. Gdy podniósł powieki zdawało się, że nic nie widzi. Zamarł ze szkicem w ręku. Gydi gestem nakazał wszystkim milczenie i powstrzymał pracujących. Żadnego dźwięku, żadnego ruchu. Cisza i milczenie trwały dłuższą chwilę. W końcu Vado mrugnął oczami, drgnął i zupełnie przytomnie podsunął sobie bliżej rysunek.

Ambitnie – powiedział z podziwem. – Dwusilnikowy dolnopłat, no no!

Właściwie trzysilnikowy – dodał nieśmiało Gydi. – Zmodyfikowaliśmy plany.

Dlaczego? Przecież to lekka maszyna, nie potrzebuje aż takiej mocy, żeby się utrzymać w powietrzu.

Ona nie ma się „utrzymywać”. Ma być najszybszym na świecie ptakiem. Ma ścigać, walczyć i uciekać przed wrogiem – zawołał z zapałem Gydi.

Tamte maszyny miały po jednym silniku? – spytał Vado.

A gdyby się dało, dodałbym jeszcze czwarty i piąty. Oni mają dziesiątki samolotów. My będziemy mieli ten jeden, ale on musi być najlepszy, rozumiesz?

A ile macie tych silników?

Działających siedem. I jeszcze trochę złomu – wtrącił się Elinius.

Co to za silniki? I w ogóle, od kiedy ry się na tym znasz, braciszku?

Od miesiąca, ale już całkiem nieźle się orientuję. To silniki na „wieczne baterie”, wiesz takie jak te do lampy w domu.

Wiem, wiem. I baterii też macie pewnie z siedem?

Ponad dwadzieścia – z satysfakcją obwieścił Gydi. – Nie licząc tych, co we wsi na co dzień dostarczają światło i energię. Wiesz, one są niezniszczalne.

Pozornie – powiedział poważnie Vado. – Uszkodzona bateria to śmierć.

O to nie boj się! Są u nas miernikistukacze – uspokoił go Mudry. – Jak my szli do wraka latawca, zawsze sprawdzalim. Jak stukało – nic my nie brali. Jeszcze kamienną lawinę się spuszczało na ten złom. Jest takich grobowców w górach parę, hej! Ale te tutaj dobre som. Gydieon sam sprawdzali.

Inomir też – poparł oświadczenie Gydi.

To Inomir też w tym bierze udział?

A jak myślałeś? Przecież to on jest moim nauczycielem historii i techniki!

Vado przeglądał kolejne szkice i co jakiś czas kręcił głową. W końcu odłożył papiery.

To mądrzejsze ode mnie – skapitulował. – Chciałbym to zobaczyć.

W całości jest tu – Strada wyciągnęła zza pleców model z listewek.

A w częściach tam – Gydi pokazał ręką w kierunku stołów, przy których trwały prace stolarskie.

Poszli oglądać z bliska. Gydi i Mudry, główni konstruktorzy, prześcigali się w wyjaśnieniach.

Konstrukcja drewniana, oczywiście. Nic innego nie mamy, ale drewno dobre.

Po wycięciu, bardzo dokładnym wycięciu, każdy element będzie specjalnie hartowany. Górale mają taką specjalną metodę. Drewno staje się twarde i elastyczne tak, jak potrzeba.

To są lotki. Jeszcze nie wykończone. – A potem się to dokładniuśko doszlifuje!

Linki sterownicze to prawdziwe stalowe liny, z wraków.

Pójdą tędy, takimi specjalnymi kanalikami.

Na stelażu pokrycie z płótna. Specjalnie impregnowanego.

Patrz! Prawdziwe metalowe kółka z kauczukowymi oponami. Oryginalne. Dostawa wprost z nieba! Poprzednim użytkownikom już zbędne.

Zespół napędowy pozwala na skoordynowaną pracę dowolnego zestawu silników. Jeden, dwa, albo wszystkie jednocześnie.

Wzniesie się na dziesięć tysięcy łokci.

No, może na siedem.

Potrafi lecieć z prędkością 300 mil na godzinę!

Nie rozleci się, to pewne!

A kiedy to cudo będzie gotowe? – przerwał lawinę informacji Vado.

Cięcie zajmie jeszcze z miesiąc – zastanowił się Mudry. – Potem hartowanie. To potrwa. Każdy kawałecek musi swoje w roztworze odleżeć, obeschnąć... Na pół zimy to robota.

W tym czasie będziemy szyć poszycie – dodała Strada.

Na przedwiośniu montaż i zaraz po halnym pierwszy lot – zakończył z zapałem Gydi.

No i co ty na to? – zawołali chórem.

Ja? A co ja mam do tego? Nie pomogę, bo się na tym nie znam. Poza tym, z tą nogą...

Jakby wom zydelek u stoła ustawić, tobyście mogli na siedzący ciąć i szlifować. Zdacie się, bo rence macie zręczne – zawołał jeden z górali nie przerywając pracy. Słyszał rozmowę i podzielał zapał Gydiego.

A wiecie, może to i być – zgodził się nieoczekiwanie Vado.

Zima pokryła wszystko śniegiem. Między chałupami odgarniano ścieżki, aż po obu ich stronach wyrosły wały śniegowe na chłopa wysokie. Ale mało kto nimi chodził. Każdy wolał w cieple siedzieć, tyle co w obejściu, koło zwierząt się pokręcić i do domu. Zresztą było co robić i pod dachem. To była pora napraw, a przez całe lato i jesień napsuło się dużo narzędzi, kół, uprzęży i różnego sprzętu, który w czasie innych zajęć odkładany był do komory i na zimową porę czekał. Kobiety, panny na wydaniu i młode dziewczęta szyły odzież i pościel. I dla domu, na teraz i na przyszłość, bo dobra w skrzyniach nigdy nie było za wiele. A w pierwszy dzień wiosny, dwudziestego czwartego dnia ziemnego miesiąca śluby się szykowały i dni wesela. Kto z kim się żeni, to nawet wróble głośno ćwierkały, ale póki na Gody tego Starszy nie ogłosił, wszyscy udawali, że o niczym nie wiedzą.

A same Gody? To pożegnanie starego i powitanie nowego roku. Trzy ostatnie dni godnego i trzy pierwsze nowienia były czasem karnawału. Nieważny był mróz i śnieżyce. W każdej chałupie było jedzenie, picie i muzyka. Należało się ludziom po roku ciężkiej pracy i przed następnym siewem zabawić się, o troskach zapomnieć. A w ostatnią noc starego roku spotykali się wszyscy przy wielkim ognisku na placu pod ołtarzem i o północy witali nowy rok. Każdy marzenia swe i życzenia, a także postanowienia i zamiary, głośno w gwiazdy i góry wołał. Wtedy też ogłaszano, kto zamierza wspólne życie i wspólne gospodarowanie z błogosławieństwem ludzi i bogów od wiosny rozpocząć. A były to dla wsi wiadomości ważne. Chałupy trzeba było młodym naszykować, zwierzęta i ziarno ze wspólnej wiejskiej puli wydzielić. Prawda, że rodzice i przyjaciele zawsze coś jeszcze od siebie dołożyli, ale wspólnota o swoją przyszłość też zadbać musiała.

Senna była górska zima, ale z pewnością nie bezczynna. A w tym roku nawet bardziej niż zazwyczaj ożywiona. Kilkunastu młodych chłopaków, a i niecodzienni goście też, co dzień godziny długie spędzali w starej stodole za wsią majstrując i dłubiąc coś pracowicie. Wszyscy wiedzieli, co robią, bo i drewno, i płótno, i skrywane zapasy urządzeń na wojakach miejskich zdobyte, udostępniła rada. Wiedzieli, ale o tym się nie gadało. Robią, to robią – ich sprawa. Zrobią, to pokażą. Będzie czas śmiać się albo dziwować, a może i zachwycać nawet.

Gydi chodził dziwny. Niby pracował jak trzeba, rozmawiał, śmiał się z innymi, ale był dziwny. Jeśli chodzi o pracę, to angażował się w nią bez reszty. Fakt, konstruowanie samolotu było zajęciem pasjonującym, ale zaangażowanie Gydiego było jednak przesadne. Z ludźmi rozmawiał tylko wtedy, kiedy musiał i najczęściej tylko na jeden temat: o samolocie. Zdecydowanie unikał Strady. Ta uśmiechała się, pilnowała go z daleka, nie narzucała się. Czekała.

Tego dnia Gydi ożywił się. Nie poszedł do szopy, gdzie od rana wrzała praca. Został w chacie i wyraźnie przeszkadzał w kuchni, gdzie Lenka usiłowała przygotować obiad dla wiecznie głodnej męskiej hordy. W końcu zdzieliła chłopaka ścierką przez głowę.

Chybaj hań stela! Idź se latawce składać, abo po śniegu pobiegaj! Wadzis mi tu.

Poczekaj Lenka, zaraz Vado na własnych nogach wyjdzie.

Ja tobie kulasy poprzetrącam, kiej stela nie pódzies. Nie łaź mi tu po garach!

Ziemniaków pomogę wam obrać.

Ty się do gruli nie nadajes, za grubo mieś!

Ja za grubo? – obraził się Gydi. Wyciągnął dłonie w jej kierunku. – To ręce mistrza stolarskiego.

Odsuń się młody człowieku – przerwał mu męski głos. – Lenko, przyniosłem drewna – powiedział od progu Lourdojciec.

A dobrze – ucieszyła się kobieta. – Tu daj. I zabierz stąd tego nicpotę, bo obiadu nie będzie.

Będzie, będzie – uspokoił ją Lourd. – Wyniosę go na stryszek, do kufra zamknę i przyjdę ci pomóc.

Nie ma tu roboty dla ciebie Lourdzie – zaśmiała się Lenka – ale posiedź se przy stole, opowiedz jaką stepową bajdę. Cudnie opowiadasz.

Lubił stary wilk z Lenką siedzieć, o stepach opowiadać. Lubił w kuchni pomóc. Rodzinne życie i domowe ciepło mu się przypominały. Teraz też chętnie skorzystał z zaproszenia. Nie zdążył jednak Lourd usiąść i opowieści kolejnej wysnuć, bo w głębi domu drzwi trzasnęły i głos Starej Mudrej wywołał ich z kuchni.

Chodźta chłopy do pomocy! Sama tego młodego byczka na nogach nie utrzymam. A żywo!

Pobiegli wszyscy. Lenka tylko jeszcze patelnię z fajerki zestawiła.

Vado siedział na łóżku z wyciągniętymi prosto nogami. Był ubrany jak do wyjścia. Sterta gipsu, bandaży i opatrunków leżała w kącie. Vado uśmiechał się.

Już? – zawołał od progu Gydi.

Już – potwierdził Vado. – Prawie.

Coś jeszcze? – Gydi zwrócił się do Mudrej.

Stara wzruszyła ramionami.

Ja s nim skońcyłam. Niech się uczy chodzić z tobom. Albo przy maminym fartuchu.

Możesz chodzić? – zatroskał się Gydi.

Nie wiem, jeszcze nie próbowałem.

Lourd podszedł do łóżka i mocnym ramieniem oplótł plecy Donvadona.

Wstawaj śmiało, panie. Przytrzymam, jeśli będzie trzeba.

Stanięcie na nogi nie było problemem. Vado zachwiał się leciutko, gdy Lourd go puścił, ale utrzymał się w pionie. Powoli podniósł lewą stopę, wysoko, coraz wyżej. W końcu stanął jak bocian, na tej chorej, nieużywanej od dawna nodze. Nic nie zabolało.

Jest dobrze – powiedział spokojnie. W końcu znał się na tym. – Spróbuję zrobić parę kroków.

I zrobił. Chwiejnie i niepewnie, wspierając się na ramieniu Lourda doszedł do drzwi i wrócił na łóżko.

Koniec przedstawienia – obwieścił. – Więcej sztuczek nie będzie.

Wszystko w porządku? – dopytywał się Gydi.

Jak najbardziej – zapewnił Vado. – Mudra, jesteś wielką uzdrowicielką!

Tyz mi uzdrawianie! Nastawić połamańca każden jeden umie. Przynajmniej u nas, w górach.

Stara była zadowolona i z tego, że wszystko dobrze się zrosło, i z tego, że ją chwalą. A że nienawykła do tego, mruczeniem i gderaniem pokrywała zmieszanie.

Uwazuj, nie nadwyrężaj nogi. Masaż ci będzie potrzebny, ćwiczenia, a chodzenie pomalućku i niedalecko ino. Za kwartę może zabacys o wypadku, będziesz skakoł jak młody jelonek. Ale w pierse dni uwazuj! – pogroziła palcem.

Ja się tym zajmę – uspokoił ją Lourd. – Znam jednego synka, co ma nadmiar krzepy w rękach. Nada się na masażystę.

Nie! – jęknął Vado – Tylko nie Lourdowy syn. On nie ma dłoni, tylko imadła!

Nada się – potwierdziła spokojnie Stara Mudra.

Vado odzyskiwał siły i humor. Kapłani stale naradzali się i miny mieli raczej poważne. Eliniusa życie towarzyskie zajmowało wieczorami, a szaleństwo konstrukcyjne w dzień. Lourdowie zajęli się wojskowym szkoleniem młodych górali, którzy choć chętni do walki, szybcy i twardzi, o musztrze i potyczkach z regularnym wojskiem nie mieli pojęcia. Rycerze postanowili uformować z nich oddział. Rada się zgodziła, bo już podjęto decyzję, że król ruszy w drogę z góralską gwardią osobistą. Chętnych do nauki było ponad dwustu. Wszyscy jeździli konno, strzelali z łuku i procy. No i władali ciupagami. Ciupagi były w rękach fachowców bronią straszną, dla mieszkańców nizin nietypową i to właśnie Lourdowie postanowili wykorzystać. Nazwali swe wojsko formacją lekkich toporników konnych. Nazwa nie była precyzyjna. Właściwie górale byli piechurami, specjalistami od terenów trudnych. Zebario natychmiast orzekł, że są wręcz przeznaczeni do walk w mieście i włączył własny kurs do programu szkolenia. Na Donvadonie wymuszono prowadzenie treningów sztuki walki wręcz.

Powstawał oddział specjalny, nie do parad i nie dla ozdoby. Lourdowie zacierali z radości ręce. Vado tylko smutno kiwał głową, ale nie komentował niczego. Tak musiało być.

Gydi trenował pod okiem Lourda i Zebaria. Walka mieczem nie była jego pasją, ale jak twierdzili zgodnie nauczyciele: „ma to we krwi, a postępy czyni nieustające”. Gydiego bardziej interesowały postępy konstrukcji samolotu. Uciekał do tego w każdej wolnej chwili. Uciekał przed żołnierzami, kapłanami, przyjaciółmi. I przed Stradą.

Takie wrażenie przynajmniej odnosił ostatnio Vado. Nie pytał, ale dziwił się i martwił. Romans przyjaciela mógł być początkiem nowej przyszłości albo przygodą – to sprawa Gydiego. Ale powinien być czymś dobrym, a nie przyczyną smutków i kłopotów. Niestety Gydi i Strada nie wyglądali ostatnio na nadmiernie radosnych.

Cóż, trudno. Vado miał milion innych spraw do przemyślenia.


Chodźmy na spacer – powiedziała może po raz piąty Strada.

Gydi, który właśnie robił coś wewnątrz kadłuba samolotu, mruknął coś niezobowiązującego i z wysiłkiem docisnął łącznik na spojeniu. Ten piekielny termiczny klej powinien chwycić na ciepło. Tymczasem ostygł, ale nie związał wcale dwóch elementów ożebrowania. Gydi zaklął pod nosem i wysunął się tyłem. W ręku trzymał nieszczęsny łącznik.

Trzeba to będzie teraz zeskrobać i oszlifować – powiedział nieszczęśliwym głosem, podsuwając Stradzie przed oczy drobiazg o dziwnym kształcie. – Chyba klej był za słabo rozgrzany – wyjaśnił jednym tchem, choć dziewczyna o nic nie spytała.

Popatrzyła na niego dziwnie i wzruszyła ramionami.

Teraz? – upewniła się tylko.

Jutro – odpowiedział Elinius, wyjmując Gydiemu łącznik z ręki i nie dopuszczając go do głosu. – Zaraz zrobi się ciemno. Kończymy pracę na dziś.

Dobra – zgodził się Gydi. – Słuchaj, może przeszlibyśmy się trochę? – spytał Stradę.

No... dobrze – zastanowiła się. – Chociaż miałam nieco inne plany na wieczór.

Choć troszkę – poprosił grzecznie Gydi. – Ja szybciutko, tylko się przebiorę!

Pobiegł na zaplecze, a Strada zdumiona popatrzyła na Eliniusa.

Czy on naprawdę nie słyszał, co do niego mówiłam?

Tam w środku słabo słychać.

Ale ja powiedziałam to ze trzy razy, zanim wlazł do środka! – Wiesz, budujemy samolot. Pierwszy od wielu tysięcy lat samolot. Może to wymaga pewnego skupienia? Sam nie wiem.

Strada parsknęła śmiechem.

Nie ma dla was teraz ważniejszej rzeczy, prawda?

Kilka, może. Ale tylko kilka! – śmiał się Elinius.

Gydi wszedł właśnie i słysząc śmiech, sam zaśmiał się wesoło.

Chodźmy, Strada. Chcę ci pokazać coś zupełnie niesamowitego!

Pobiegli drogą, ale nie w kierunku wsi, tylko do Wodogromów.

Gydi po raz pierwszy od dawna śmiał się i mówił. Najwyraźniej podjął jakąś decyzję i poukładał swoje sprawy. Nie czuł skrępowania, wiedział czego chce, a dziewczyna czując tę zmianę wprost promieniała radością.

Dokąd mnie ciągniesz? – To już blisko!

Chcesz mnie skąpać w Sercowej Siklawie? – przekomarzała się.

Zamarzła, niestety – śmiał się Gydi.

To gdzie?

Już, już... zaraz, za chwilę!

Chwycił dziewczynę za rękę i zaczął prowadzić brzegiem jeziorka wąską ścieżką pod samą skalną ścianą.

Ostrożnie, nie poślizgnij się!

Gydi, czy my musimy...?

Musimy! Jeszcze parę kroków. O tu, popatrz!

W niewielkim zakątku wśród skał, całkowicie zakrytym przed wiatrem i wzrokiem ludzi, nie było śniegu. W promieniach zachodzącego słońca wyraźnie widać było... zieleń i kwiaty. Strada w zachwycie padła na kolana i wyciągnęła ręce, ale nie dotknęła roślin. Pogłaskała je z daleka.

Krokusy! Jakim cudem? O tej porze? Gydi uśmiechał się cały zadowolony.

Czarymary!

Rosną od południowej strony, zasłonięte od wiatru, dlatego! – zgasiła go Strada. – I to jest najpiękniejsze miejsce na świecie – dodała natychmiast, widząc minę chłopaka. – A ty jesteś strasznie kochany, że mnie tu przyprowadziłeś.

Podoba ci się?

Bardzo, bardzo! Jak odkryłeś to cudo?

Łaziłem dużo, tu i tam. Aż trafiłem na to. I wiesz, dzięki temu zrozumiałem mnóstwo rzeczy.

Nie idźmy stąd jeszcze – powiedziała Strada, pochylając się nad kwiatami. – Mów o tych rzeczach.

Nie chodzi o rzeczy, chodzi o nas. Myślę, że zrozumiałem siebie. A może i ciebie? Mam nadzieję.

Ja też – Strada uśmiechnęła się figlarnie, ale jej oczy były dziwnie poważne i czułe.

Strado, wyjdziesz za mnie? Teraz, na Gody. Tu, w tej wsi. Dziewczyna wstała, podeszła bardzo blisko i oparła mu dłonie na piersiach. Spojrzała chłopakowi głęboko w oczy. Była bardzo poważna, tylko gdzieś w głębi tego orzechowego spojrzenia śmiały się radośnie wszystkie panny świata.

Bardzo dokładnie to sobie przemyślałeś?

Najbardziej właśnie tutaj – Gydi pokazał kawałek wiosny na śniegu. – Widzisz, to, co musimy zrobić razem z Donvadonem, jest jak zima o tej porze. Nieuchronne, ale konieczne. A to, że my dwoje spotkaliśmy się, jest tak nieprawdopodobne jak krokusy na kwartę przed Godami.

Ale jak widzisz, możliwe.

Więc nie zmarnujmy tego!

Nie zmarnujemy. Powiedziałam ci to już na samym początku, pamiętasz? – uśmiechnęła się Strada.

Poproszę o ciebie, dziewczyno – pogroził Gydi obejmując ją.

Poproś. Ale teraz przestań już mówić, mężczyzno mego życia.

Kocham cię bardzo – powiedział Gydi po pewnej chwili.

To możesz mówić – zgodziła się Strada po jakimś czasie. – Codziennie, przez całe życie. – Nieustająco!


W królewskiej bibliotece panował bałagan, który oficjalnie nazywano „inwentaryzacją”. To nieszczęście spadło nieoczekiwanie na uczniów i najmłodszych kapłanów. Wszyscy oni doszli szybko do bardzo zgodnego wniosku, że stary Kliwiusz zwariował. Nie można całe życie zajmować się książkami i nie zwariować. To przecież oczywiste. Przeczytać jedną, góra dwie księgi w czasie studiów – to jeszcze można, ale żyć wśród książek? A Kliwiusz, zwany kustoszem, najwyraźniej lubił takie właśnie życie. Póki lubił je osobiście, prywatnie, nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Starzy ludzie mają prawo do dziwactw. Jeśli jednak ktoś wymaga przewrócenia do góry nogami całego księgozbioru, żąda wzięcia do ręki każdego wolumenu, odkurzenia go i ustawienia znów na poprzednim miejscu – trudno to nadal nazywać tylko dziwactwem. Ten stary wariat wszystkie księgi spisywał, a aktualne listy porównywał z poprzednimi spisami, żądając co i raz odnalezienia jakiegoś zapomnianego od lat tomu, który z pewnością nie będzie nigdy nikomu do niczego potrzebny. Skoro tysiące ludzi obywało się bez niego przez tyle lat.

Kliwiusz, siwy i drobny staruszek, nic sobie nie robił z min i szeptów. Drobnymi kroczkami przemierzał korytarze między regałami, pieczołowicie nanosił poprawki na listy inwentaryzacyjne. Zachowywał niewzruszony spokój i znakomity humor.

Nahadan wyraził zgodę na to szaleństwo. W zasadzie nawet je poparł. Na bieżąco cały ten galimatias zajmował sporą grupę ludzi, których na razie nie potrzebował, a która nie mając godziwego zajęcia, zajęłaby się z pewnością plotkami i głupimi spekulacjami.

Ta praca dawała jeszcze jedną korzyść na przyszłość. Udręczeni ślęczeniem nad książkami ludzie chętnie podejmą się każdego nowego zadania. A Nahadan miał w planach kilka rzeczy, przy których realizacji zapał był ze wszech miar pożądany.

Dobry humor Kliwiusza miał swoje przyczyny. Prace w bibliotece dobiegały końca. Jego prywatne i ściśle tajne zajęcia też zakończyły się pomyślnie. W bocznym pokoju, którego istnienia nikt chyba się nie domyślał, stary bibliotekarz skompletował księgozbiór, którego nie było. Część ksiąg rzeczywiście nigdy chyba nie zaistniała w spisach bibliotecznych, ale na szczęście, fizycznie miały się całkiem dobrze. Inne, zapomniane i nie używane od lat, Kliwiusz starannie pomijał w najnowszych zestawieniach. Kręcący się niby bez sensu staruszek, zadbał o to, by żadna z tych pozycji, choćby przypadkiem, nie trafiła w ręce pracowników.

Historia zaginionej cywilizacji, dzieje zapomnianych królów i wykładnie wyklętej religii zostały skompletowane i zgromadzone w jednym miejscu. Bomba o straszliwej sile zniszczenia lub nasienie nowej nadziei.

Kliwiusz myślał o tym właśnie w ten sposób. W ostatnim czasie jakoś zaniedbał uczestniczenie w słonecznych mszach.


Strada wyprostowała się z trudem. Może zmywanie naczyń nie jest najtrudniejszym zajęciem za świecie, ale długotrwałe pochylanie się nad cebrzykiem męczy. Jeszcze tylko drobne pranie i na koniec mycie podłogi. Teraz trzeba rozprostować plecy.

Dziewczyna odgarnęła włosy z czoła i z niesmakiem odciągnęła palcami przyklejony do ciała przód bluzki. Przemokła mimo fartuszka. Wszystko się zachlapało. „Trzeba się będzie przebrać. A może nie warto? Późno już, właściwie pora pójść do łóżka.”

Na ganku rozległ się tupot nóg. I głosy. Kilka osób ostukiwało buty ze śniegu.

Kogóż to niesie o ty porze? – zdziwiła się Mudra. Jakaś pięść kilkakrotnie uderzyła w drzwi.

Odkryjcie, Mudra!

Dyć nie zawarte!

Goście idom, Mudra. Odkryjcie wierzeje!

Stara poprawiła chustkę na głowie i dostojnie ruszyła do drzwi. Nagle zatrzymała się i popatrzyła na Stradę.

Chybaj dziewce do komory! Nic tu po tobie. Jak cie będzie potrza, przywołom.

Dziewczyna czując, co się święci, zakręciła się tylko na palcach i znikła w sąsiedniej izbie. Podbiegła do skrzyni i zaczęła wyciągać nowe ubranie. Przebierała się prędko, by jak najszybciej zająć pozycję pod drzwiami. Musiała wiedzieć, musiała to usłyszeć.

Do izby weszło troje ludzi. Stary Gallica, Donvadon i stara Groniowa – wioskowa swatka. Stanęli tuż za progiem i energicznie uderzali w ręce. Nie mieli za sobą długiej drogi, ale mróz był siarczysty.

Piknie witom gości. Zachodźcie, siadajcie – zaprosiłaMudra.

Postoim, krótką sprawę mamy – odparł uprzejmie Gallica. Skłonił się, ale kapelusza nie zdejmował.

Przysłoł nas synek jeden, pytać o coś, co doma macie, a w komorze chowacie.

Cóz to może być – zdumiała się Mudra, uśmiechając się szeroko.

Nie coś, a ktoś – oznajmiła Graniowa.

Jak wos chłop przysyło, to ino o dziouche pytać może. A syćkie moje córki mężate – droczyła się stara.

Może nie syćkie, może nie całkiem jest to wąsa córa. – Ale pod moim opiekuństwem. Jak matka za niom stoję! – obruszyła się gospodyni.

To pomówmy o niej – uśmiechnął się Vado.

O niej nic godoć nie trza, dziewuszka jak malowanie. I robotna, i dobra, i rodu zacnego. O tym wasym synku prawcie. Co za jeden i cemu niby dlo niego tako złoto panno miołabym dać?

Znacie go Mudra – zagaiła swatka. – Nie zadługo, ale syćkie go znajom. Młody chłopok, ale dobry. Urodny co cud.

Kiej chłop ode diabła nie brzydszy, będzie dość. Nic chłopu po urodzie – zgasiła ją Mudra.

Ale lepij jak niebzydki – pokiwała głową Graniowa. – Zawdy lepij. Jakom zekła, niezadawno ku nom przyszed, ale doł się poznać, ze godny cłek. Rence do roboty mo! Kiej by mój chłop umiał choć kwartę tego co ten, toby u mnie w chałupie nawet drzwi nie skrzypioły.

Zanaczy się, na drzwiach się zno? – zakpiła Mudra. – I no drzwiach, i no inszych sprzętach. Cieśla po ojcu i z dziadapradziada.

To je dobre – zgodziła się stara.

Wojownik dobry – dołączył się Gallica – i myśliwiec przedni. Dodać trza, że królewski krewniak.

A jako cłek, panie królu, jaki on jest?

Oj, Mudra – westchnął Vado. – Co wam będę brata chwalił. Powiem wam, że on przyjacielem moim jest najlepszym. To chyba coś znaczy.

Mudra nic nie rzekła, ale ramionami ruszyła, jakby argument ją przekonał. Ale nie do końca.

Dziewce, co je w doma chowam, młode jest. Nietutejse. Bez oćca tu, bez matki. Zabierze jom ten młodzik w szeroki świat. Wojować pondzie, sama sierotka się ostanie. Ajak jom zapomni chłop młody? Co ojcu i matce panna powie? Ze śluby wziena na obczyźnie, nie przed swoimi, bez kapłana swego i teraz jest pannąniepanną? Młode są oboje. Różnie może być.

Może, ale nie bardzo – zaprotestował Gallica. – Nie każden młodzik całkiem głupi jest, choć rozumu nie zdążył nabrać. Tento niegłupim się widzi. A gdzie razem rozum i kochanie, nie może być źle.

O kochaniu nie prawcie – fuknęła stara. – To się okaże świtaniem, po weselu, co się z kochania ostało!

Macie rację, Mudra, i nie macie – zabrał znów głos Donvadon. – Długa droga nas czeka i walka. To prawda. I różnie może być. Ale nikt w bój nie idzie na śmierć, a po zwycięstwo. Mówmy o zwycięstwie. Rodzice dziewczyny czekają we wsi, a chłopca w mieście. Wrócą młodzi razem, ale godnie, rodzinnie. Zaprosimy wszystkich i wyprawimy wesele. A jeśli starszyzna i rodzina zechcą – ślubowanie powtórzymy.

Tak pedzioł? – zdziwiła się Mudra.

Tak. Sam z siebie – zapewnił Vado. – A ja wam mogę obiecać, że zadbam o wszystko.

A Starej Mudrej nie zabaccie w gości prosić!

Nie zapomnimy. To jak zgodzicie się?

Nie tak zaraz – przystopowała znowu. – Wojacki się skońcom, gdziesik trza będzie zyć. Co on mo, oprócz rąk, choć może i sprawne?

Dyć te rence same som jak worek talarów – wtrąciła się Graniowa, bo to już jej najważniejsze zadanie się zaczęło. – A co chłop mo, to mo. Dom w mieście wielgachnym piękny.

Widzieliście?

Król powiadali. A jak nie w mieście, to we wsi własny, nowy pobuduje. Potrafi. A jak i to nie, jak panna będzie chciała, to na królewskim dworze zaszczyty wszelkie mogom mieć.

Gydieon, książę Modda i jego rodzina z głodu nie zginą – uśmiechnął się Vado. – Chyba że mnie wpierw zabraknie i wszystkich, którzy mi wierzą i za mną stoją.

A to nie może być... – szepnęła Mudra.

Powiedzcie teraz – rzekła Graniowa – co panna dlo męża wniesie?

To, co trza – odparła twardo stara – jako każda. I jesce dom we wsi i naród góralski do pomocy. Będzie dość?

Będzie dość – potwierdził Gallica. – Zgodzicie się?

Jo bych się ta zgodziła, ale może pannę trza by jeszcze spytoć? O niom chodzi. Niech wybiera.

Niech wybiera.

Strada, dzioucho utrapiona, a odedźże ode drzwi, bo ci ucho przyrośnie i podź tu, a chybko.

Strada, choć wiedziała, że wszystko, co się działo w izbie było tylko zwyczajowym przedstawieniem i choć czekała na wezwanie, na głos starej spłoszyła się i zawstydziła. Weszła powoli czerwona jak burak.

Podźze, podźze. Nie zjedzom cie tu – zachęciła ją Mudra. Niby srogim głosem mówiła, ale śmiała się cała i mocno do siebie dziewczynę przygarnęła.

Powiedz, dziousko, znas ty takiego, co Gydim zwą? Pajac wędrowny, co latawce struga. Wieś, który to?

Nie pajac – szepnęła dziewczyna.

Znacy się, znos go.

Strada tylko głową skinęła. Aż dziwne, że tak wygadanej i rezolutnej dziewczynie nagle głosu zabrakło. Mudra aż z zadowolenia głową kilka razy skinęła.

I ten to Gydieon Modda za żonę ciebie właśnie chce brać. Swatów przysłał, ot stoją. Co im powieś, dziewcyno?

Tak – ledwie słyszalnie tchnęła Strada.

Oj dziewce, bo się gniewać bedziem. Goście stój om, czekajom, a ty szepces coś pod nosem. Kces go, cy nie?

Chcę! – prawie krzyknęła.

Chcę, chcę – ofuknęła ją niby srogo stara. – A zanim chcenie będzie, gości godzi się przyjąć. Proś, żeby siedli, okowity przynieś. Namarzli się dlo ciebie.

Strada nagle odzyskała siłę i całą swą energię.

Witajcie goście drodzy. Zachodźcie, siadajcie proszę. Gorzałeczki spróbujecie. Stara Mudra według rodowego przepisu sama przyrządzała.

Gallica kapelusz zdjął, wąsy przygładził.

Jak grzecznie proszą, nie godzi się odmówić. Posiedzimy kapkę, pogwazymy. A gozołka zawdy dobra jest, osobliwie u Mudrej.

Tyś na starość, Gallico, pijanicą się ostał? – zaśmiała się Mudra. Goście kożuchy pozrzucali. Graniowa pierwsza przy stole się znalazła i kieliszki napełniać zaczęła. Strada, nie wiedząc jak i kiedy, znalazła się nagle w objęciach Donvadona. Z radości i ulgi rozpłakała mu się na koszulę.

Nie becz, siostro, gorzołka ze łzami nijak nie smakuje.

Na powitanie nowego roku zapłonął ogień u stóp ołtarza. Wokół ogniska, wielkiego płonącego stosu brzozowych bali ułożonych na kształt studni, ludzie składali obietnice, wykrzykiwali swe pragnienia, przekazywali sobie życzenia. Jedynym zaskoczeniem dla wsi były oświadczyny Gydieona. To, że młodzi mieli się ku sobie, wszyscy wiedzieli, ale żeby ludzie z nizin mieli ślubować w górskiej wiosce? Ten i ów uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Gdy jednak Wieczny Gazda przyjął oświadczyny i włączył młodych do wiosennego korowodu par, zaś Stara Mudra i starszy Gallica za matkę i ojca dziewczyny do ślubu się ofiarowali, sprawa zrobiła się poważna. W końcu sam król, śmiejąc się radośnie, łaskawie ręką na znak przyzwolenia skinął.

Wiadomo już było, że tegoroczny Dzień Równonocy barwniejszy i bogatszy będzie niż zazwyczaj. Kobiety we wsi od razu zaczęły ustalać, co która musi zrobić i przygotować. W końcu dziewczyna za swoją uznana została, zatem musiała mieć wiano nie gorsze niż miejscowe panny. A przecież matka nie zbierała dla niej nic od dnia urodzin. Oj, będzie wiele pracy z nadrobieniem tego, co inne latami gromadziły. Ale nie narzekały niewiasty. Każda z nich lubiła śluby i wesela. A panna piękna była i dobra. I choć z dalekich nizin, ale swojska jakaś zdała się im ta córka wodza przemytników. I za dobrego chłopca szła. Młodzik wprawdzie, ale fach w rękach miał, zdolności ogromne i serce wielkie. Poza tym – oboje byli królewscy ludzie. Warto dla nich nad szyciem i haftowaniem wieczorów parę przesiedzieć. Warto też ozdób z muszli, bursztynu i złota do kufra dorzucić. Pięknie będzie.


Nie jest dobrze.

Inomir zażądał tego spotkania i tymi właśnie słowami otworzył zebranie najważniejszych w dolinie ludzi. Wokół stołu w chacie Mudrej siedzieli licząc od pieca: Stara Mudra, Gallica, Wieczny Gazda, Inomir, Donvadon, Gydieon i Zebario. Lourdowie wprawdzie do stołu się nie pchali, ale obok drzwi na ławie przysiedli i od swego króla odejść nie chcieli. Nikt ich zresztą nie wyganiał. Królewska asysta została przez wieś uznana za rzecz naturalną.

Naprawdę nie jest dobrze – powtórzył Inomir.

Nikt się nie odezwał. Gdy kapłan mówił takim tonem, nie wypadało ani wypytywać, ani wyrywać się pochopnymi słowami.

Nie chcę was straszyć – uśmiechnął się Inomir. – Chcę was tylko skłonić do myślenia i planowania. I do ostrożności.

Coś wiesz – powiedział Donvadon.

Każdy z nas coś wie – uśmiechnął się kapłan. – Poskładajmy razem tę wiedzę. Zobaczymy, czy na podstawie tego wszystkiego da się coś wywnioskować. I przewidzieć.

Nikt się nie odezwał, więc Inomir sam podjął temat.

Zacznę wyliczać, a każdy z was niech dorzuci wszystko, co przyjdzie wam na myśl. Wszystkie zdarzenia dziwne, niebezpieczne i nietypowe. Zatem, po pierwsze – atak na Gazdę.

Przypadek – odezwał się Gallica. – Latawce co i raz polujom. Tak i popadli na Gazdę.

Może. Po drugie: ursu, który mnie zaatakował. To bardzo rzadki przypadek, prawda?

Prawdziwa prawda – zgodziła się Mudra. – Ciekawa byłam, kiedy zaczniecie o tym godoć. To pierwsy widziany przez ludzi ursu za mego zywobycia.

I rzuca się właśnie na Inomira... Tak to ciekawe – zgodził się Zebario.

Po trzecie – ciągnął Inomir – w Szarym Mieście panuje stan wyjątkowy. Wszyscy starzy ludzie, którzy nie zostali uwięzieni, są pod nadzorem. A większość już trafiła do lochów.

Skąd to wiesz? – zapytał gwałtownie Gydieon.

Rozmawiam z twoją matką – powiedział spokojnie kapłan. – Potrafi słyszeć we śnie na duże odległości. I umie mówić.

Czy w domu wszystko dobrze?

Jak najbardziej.

Dziadek?

Nie, nie wzięli go. Woyeon prawie nie wychodzi z domu. Nie podobają mu się patrole na ulicach. Poza tym wszystko w porządku. Tyle, że całe miasto jest pod kontrolą wojska.

Gydi zacisnął pięści i popatrzył na Donvadona. Ten skinął bardzo poważnie głową. Gydi rozluźnił dłonie. Poczeka, a potem obaj wrócą do miasta.

Dalej, bodaj po czwarte, mam meldunki od Rollanda. Do miasta ściągają oddziały wojska, wozy z prowiantem i bronią. Talowie próbowali napaść na jeden z pierwszych transportów, ale zostali odparci. Teraz już tylko obserwują. Nahadan gromadzi armię i zapasy na wojnę.

Talowie dotarli do swoich? – zapytał Vado.

Tak. Zawarto sojusz między plemionami. Czekają na nasz powrót.

A Corleni i Madina? We dwójkę prowadzili tabun koni. To wielka pokusa dla Wyrzutków.

Oni wynieśli się z podnóża gór. Woląjeść niż umierać – uspokoił go kapłan. – Corleni nie miał żadnych problemów. I już dawno są w domu.

A my nie możemy się ruszyć aż do wiosny – powiedział z żalem Gydi.

To nie koniec – ciągnął Inomir. – Zadałem sobie trud podpatrzenia Zielonego Miasta. Niestety, nie znam w tym mieście nikogo, ale byłem tam kiedyś, dawno temu. Jedyna rzecz, którą mogę stanowczo stwierdzić, to ogromne napięcie. Nerwy, pośpiech, strach i nienawiść. Coś dzieje się w tym mieście. Coś złego.

Może to samo, co w Szarym Mieście? – odezwał się Zebario.

Przygotowania do wojny? Z kim? – zdziwił się Gydi.

S nami, chłopce – powiedział ciężko Gallica. – Nie godołek, bo nie beło po co, ale co wiem, to wiem. Chłopce nase po graniach w niebo patrzom, latawce liczom.

Latają? – spytał Vado.

Co dwa, trzy dni.

Ze wsi nikt ich nie widział – zdziwił się Zebario.

Nade wsiom nie latajom. Ku Jasnej Jaskini krążą i hen na wschód i zachód zalatujom. Po dwa, po trzy. W każdom kwartę kilka razy.

Drogi szukajom – odezwała się Mudra. – Drogi do was, Gazdo. Widzi mi się, okrutnie chcom was mieć.

Też mi się tak widzi – pokiwał głową Pierr d’Orange.

Nie rozumiem – zastanowił się Gydi. – Czemu nagle zawzięli się na Gazdę? Wiedzieli chyba, że tu żyje od lat. Czyżby Nahadan tu szukał starca, którego nie znalazł w mieście?

Cosik musieli wiedzieć – zgodził się Gallica. – O świętym człeku z gór ludziska w mieście gadajom od lat. Ale oni widzom go jako Mudrego.

Zioła, uzdrawianie... te rzeczy? – upewnił się Gydi.

Właśnie te – roześmiał się Gazda.

Królowie miast mają ze sobą łączność – stwierdził nagle Inomir.

Zawsze tak uważałem – potwierdził Gazda. – Jeśli w innych miastach zaczęły się ostatnio dziać rzeczy takie jak u was, królowie mogli się poczuć zaniepokojeni.

I mogli podjąć wspólne kroki – pokiwał głową Inomir. – Na przykład: eliminacja wszystkich podejrzanych osobników. W tym znachorów, zielarzy i temu podobnych...

...Mudrych – dokończyła Mudra.

Co mogą wiedzieć, czego mogą się domyślać? – zapytał poważnie Zebario.

Przyjmijmy wariant najgorszy – powiedział Donvadon. – Załóżmy, że wiedzą wszystko.

Co to znaczy wszystko? – parsknęła Stara Mudra.

To znaczy, że wiedzą, że Inomir to Inomir. Wiedzą, że dotarliśmy do Skałek i do gór.

Przyjmujesz, że odkryli nasz udział? – zapytał Gydi.

Przyjmuję wszystko – poważnie potwierdził Vado. – Przyjmuję, że wiedzą o mieczu, o Gazdzie. Przyjmuję, że odkryli i zniszczyli ołtarz...

Nie odkryli! – zaprotestował gwałtownie Pierr d’Orange.

Wiedzielibyśmy o tym – poparł go Inomir. – Nie, Donvadonie, chyba nie jest aż tak źle.

Zatem ołtarz ocalał – rozpoczął eliminację Gydi. – Czy mogą wiedzieć, Inomirze, o tobie i o nas? Mówiłeś, że w domu spokojnie.

O was nie wiedzą. Rozmawiam regularnie z twoją matką, Gydieonie. W domu naprawdę spokój. Czy mogli mnie zidentyfikować, nie wiem. Może drogą eliminacji? Wiesz, sprawdzając stare informacje o śmierci Kapłanów Ziemi. Zresztą, to nie ma znaczenia. Takie, czy inne imię.

Racja – zgodził się Gydi. – Czy mogą wiedzieć o mieczu? O nowym królu królów?

W żadnym wypadku – zaprotestował Zebario. – Nie ma wśród Talów szpiegów Nahadana!

O tym, co działo się w Skałkach, faktycznie nie powinni nic wiedzieć – potaknął Inomir. – Ale imię króla z cieniem miecza stało się z pewnością głośne. Ostatecznie przejechaliśmy kawał świata.

Nie spotkaliśmy zbyt wielu ludzi – zaprotestował Vado.

Nie uwierzysz, jak szybko rozchodzą się po pustkowiach plotki – roześmiał się Gazda.

Spytaj Wyrzutków, co straszy u podnóża gór – zaśmiał się Zebario.

Idźmy dalej – wtrącił się Gydi. – Czy mogą wiedzieć o tym, że dotarliśmy w góry?

Z pewnością wiedzą, że jakaś grupa przeszła przez stepy i... zginęła w górach lub zimuje w wiosce – zamyślił się Inomir. – Nahadan umie dodać dwa do dwóch. Jeśli nie znalazł wroga w mieście, odnajdzie go wśród wędrowców.

A zatem, w górach jest dwóch kapłanów ziemi i samozwańczy król z magicznym mieczem – podsumował Gazda. – Tak to widzi Nahadan. Co byś zrobił na jego miejscu, wojowniku?

Zebario zamyślił się na chwilę.

A w mieście jest ukryty ołtarz? – Zebario sam sobie pokiwał głową na tak. – To znaczy, że w górach był ukryty kolejny kamień.

I trzeba go dostarczyć do miasta! – wpadł mu w słowo Gydi.

Zgadza się, młodzieńcze. – Zebario nagle przybrał ostry ton. – Zasadzka u stóp gór! Dwie sotnie piechoty, skrzydło jazdy, latawce.

Aż tyle wojska? – zdziwił się Gydi.

Fałszywy król i kapłani z pewnością dostaną eskortę górali – wyjaśnił Gazda.

Pójdzie z wami ze stu luda – zgodził się Gallica.

Poprawka – powiedział ponuro Zebario. – Powinienem przewidzieć, że to nie będzie eskorta honorowa, lecz mała armia. Tak... na wszelki wypadek skierowałbym do akcji pięć sotni piechoty, trzy skrzydła jazdy, jak najwięcej uzbrojonych latawców. Atak w odległości pół dnia drogi od gór. Tak bym to zrobił.

I dobrze byś zrobił – zgodził się z wojownikiem Inomir.

Ale przecież Sokoły Nahadana mogą latać tylko kilka godzin – zaprotestował Gydi.

Tak myśleliśmy – potwierdził kapłan. – Ale twoje własne prace chyba tego nie potwierdzają?

No tak. Wieczne baterie są niewyczerpanie. Samolot może latać i latać. Ale, poza tym, jak armia przejdzie zimą przez stepy?

To nie będzie armia Nahadana – odezwała się Mudra. – To będzie wojsko z Zielonego Miasta. Wis chłopce, odtamtąd jest blisko dosyć.

Ale nie przejdą przez góry!

Trzy dni drogi stąd, ku wschodowi, jedne góry się końcom, a zanim zacnom się nowe granie, jest tam droga szeroka, płaska i wygodna. – Uśmiechnął się smutno Gallica. – To Brama Kupiecka. Dawno temu, powiadajom, kupce bramą na północ i południe szli. Teraz ino włóczęgi i przemytniki. Dla armii nojlepsa to droga.

Mogą więc dotrzeć tu w pięć, sześć dni – upewnił się Zebario.

We trzy – poprawił go Inomir. – Zima nie zima, a przy Bramie Kupieckiej strażnica powstaje. Może już jest gotowa. Warunki z pewnością mają tam straszne, ale tysiąc luda spokojnie może kwaterować.

Niech ino wiater na dole śniegi owieje, mogom w pole rusać. Z końcem ziemnego choćby.

A my? – spytał Vado.

Na przełomie kwietnego i wdałego najwcześniej. Jeśli halny szybko przyjdzie – powiedział Gazda. – Bywało, że góry pozwalały na wędrówki dopiero z początkiem cudnego.

Ile dni zajmie nam zejście na równinę? – spytał nagle Vado.

Trzy, nawet cztery. Ale to nie ma znaczenia. Wypatrzą nas z góry i zawsze zdążą zająć odpowiednią pozycję.

Trzeba się zatem przygotować do walki z pozycji wymuszonej. Mamy chyba jeszcze trochę czasu na opracowanie planów? – Vado potoczył wkoło królewskim spojrzeniem.

Tak, panie – skłonił głowę Zebario.


Donvadon trzeci wieczór spędzał nad mapami. Zabrał od Gazdy wszystkie szkice, które kapłan sporządził w ciągu wielu minionych lat. Zagonił go zresztą do uzupełniania szczegółów i zaznaczania wszystkich przechodnich szlaków. Pierr d’Orange nie protestował zbytnio, bo kartografia zawsze była jego pasją. Trzeci wieczór zmienił się w późną noc, a potem w przedświt. Dopiero wtedy lampa zgasła. Wieczny Gazda wrócił do swej chaty, a Donvadon poszedł spać. Wiedzieli, co robić. Nie wiedzieli tylko, jaki będzie wynik. A jeszcze tyle trzeba było przygotować...


W ostatnim dniu lutego Vado zażądał kolejnego spotkania. Tym razem grono było większe. Starszyznę wioski reprezentował stary Gallica, ale obok niego siedzieli Horny i Mudry. Wędrowcy przybyli w pełnym składzie. To była narada wojenna. Vado nie bawił się w formalności. Miejsce miał u szczytu stołu, a miecz zawieszony na ścianie za jego plecami rzucał cień, który był wyraźnie widziany nad jego głową.

Czekali w milczeniu, aż ktoś godny tego, pierwszy zabierze głos. Według starszeństwa, padało na Gallicę, ale ten spokojnie pociągał piwo z wielkiego, srebrnego kufla. Uznał, że są tu ważniejsi od niego. Gazda nigdy nie podważał hierarchii we wsi, a Inomir natychmiast uznał się za gościa. W końcu Vado przerwał czekanie.

Trzeba nam ruszać, Gallico.

Trza to trza, ale da się nie barzo.

Ale trza. Mam plan. Dużo czasu z Gazdą nad mapami siedzieliśmy. Są drogi, którymi można przejść. Ale bez waszej pomocy nie damy rady.

Znam drogi – pokiwał głową Gallica. – Na nic mi wasze mapy. Droga to jedno, a przejście to co inne. Zresztą, wypatrzą was. Latawce nie przegapiom setki ludzi i śladów na śniegu po ich przejściu. Dopadnom was pod górami. Żywa noga nie ujdzie!

Niekoniecznie – uśmiechnął się Vado. – Jak powiedziałem, mam plan. Niełatwy, ale realny. Musimy tylko odpowiednio się przygotować. Niech każdy mówi po kolei. Zebario, jak wojsko?

Jest sotnia dobrych chłopa – powiedział spokojnie wojownik. – Sprawni, silni, wytrzymali. Ale wojskowa komenda to dla nich nadal nowość. Cóż, każdy dzień ćwiczeń to dzień zysku. No i w boju nie byli. Każdy z nich będzie musiał zabić po raz pierwszy żywego wroga.

Nie stchórzą! – zaperzył się Horny. – I nie godojcie, ze syćkie pierwsy raz. Niejednego my latawca zestrzelili i wykońcyli!

Teraz będzie inaczej.

Może to i być, ale moje chłopce nie zające! A po prowdzie, niejedna, a ze dwie dobre sotnie som.

Ale pójdzie najwyżej połowa – wtrącił się Vado. – Wieś nie zostanie bez ochrony.

Som jesce chłopce w górach – wstawił się Horny za swoimi.

Są. I będą potrzebni – powiedział zmartwiony Gazda. – A szybko będą się musieli uczyć. Tamci nie ostawia was teraz w pokoju.

Do wsi to oni nie wejdom, hej – zakończył twardo Gallica. – Ale prowde gadacie, sotnia dobrych żołnierzów barzo się tu zda.

Postanowione – Vado zwrócił się do Hornego. – Wybierz stu, reszta niech zacznie inne ćwiczenia. Obronne.

Horny tylko skinął głową. Chciał każdemu dać możność ruszenia na wyprawę, ale zbyt dobrze rozumiał, że Vado z Gallicą mają ogromną rację.

Ile koni możecie nam dać? Stary Gallica pokręcił głową.

Niedużo.

Wiem – zgodził się Vado. – Wiem, że macie mało koni.

W całej wsi będzie do sta, ale som i stare, i źrebiątki. Z połowy tego trza wybierać. A i to koniki nie dlo rycerzów. Silne som bestyje, zwinne, ale dla was za małowate do jazdy wierchom.

Pójdziemy na piechotę, Gallico – uśmiechnął się Vado. – Dajcie tylko z tuzin jucznych. Na pustkowiu wodę trzeba będzie wieźć. Zresztą, za armią zawsze spory majdan się ciągnie.

Tyz prowda – zgodził się Gallica. – Ze dwa tuziny nojlepsych wybierem i póńdą z wami. Twarde som, zdadzom się wam, hej!

Dziękuję. Na jakie zapasy możemy liczyć? – Vado odwrócił się w kierunku Starej Mudrej.

Syćko jest, tym się nie turbuj.

Woda i drewno będą potrzebne.

Worki na wodę są naszyte, nie na dwie, a na pięć sotni. Chruścina w sopki powiązana leży, ile kces. Już ta baby wiedzom, co do drogi uszykować, panie królu.

Stara Mudra nie zamierzała dać się pouczać w sprawach własnego królestwa.

Wiem, wiem – łagodził Vado.

Ubrać ich trzeba – mruknął pod nosem Gydi.

Dyć każden swoje szmatki mo! – zdziwił się Horny.

Właśnie – pokręcił głową Gydi. – Każdy w swoim, każdy w co mego ubrany. Jak zbieranina, a nie królewska armia.

To majom świątecne ubrania wzionć, cy jak? – zaperzyła się udrą. – Toć zmarnieją na nic!

Raczej to drugie – włączyła się w spór Strada. – Mam poysł, Mudra. Później powiem.

Jak już jesteśmy przy wyposażeniu – przerwał nagle Vado. – liniusie, krótki raport o uzbrojeniu, bardzo prosimy.

Każden ciupażkę mo! – wpadł mu w słowo Horny.

Tak, ciupaga, długi nóż i kusza, to ma każdy – potwierdził ostojnie Elinius. – Cały czas robimy bełty i wybuchowe groty.

Ile tego jest?

Bo ja wiem – wzruszył ramionami Elinius. – Kilka tysięcy.

Policz – polecił Vado. – Chcę, żeby każdy ruszający z nami iał dwa tuziny bełtów zwykłych i tuzin wybuchowych. W ładunach rezerwa po tysiąc każdego rodzaju. I żeby we wsi zostało dmie tyle.

To ponad dziesięć tysięcy bełtów – zdumiał się Elinius.

Ale kilka tysięcy już masz – zachęcił go Vado. – Przydałoby ię trochę broni cięższej – zastanowił się.

Jest kilka miotaczy z samolotów – podpowiedział Gydi.

Ciężkie i nieporęczne – zaprotestował Inomir.

-Ale jak biją! – zapalił się Gydi. – Postawić taki na wózku, żeby dobry konik ciągnął, to i transport jest, i w bitwie ogień manewrowy jak marzenie!

W jednej z armii przed zagładą, taki ciężki karabin na wózku taczanką nazywano. Pieśni o niej śpiewali – zamyślił się Wieczny Gazda.

O tej armii?

O taczance.

To musiała być niezła broń. Gydi, ile miotaczy możesz przygotować?

Cztery, może do sześciu.

Sześć – zdecydował Vado. – Dobrze. Dwa zabierzemy na wózkach, dwa, o ile wiem, Gydi chce zabrać do siebie na pokład. I dwa zostaną we wsi. Zrobicie sobie baterię artylerii przeciwlotniczej – uśmiechnął się do Gallicy.

Abo i nie telko pseciwkolotniczej – potwierdził ze złym uśmiechem stary.

Gydi, a jak twoje lotnicze prace? – Vado uśmiechnął się, bo w tej sprawie był akurat na bieżąco. Wszyscy powinni usłyszeć to, czym miał się pochwalić Gydieon.

Samolot jest prawie gotów do lotu. Musimy go tylko wypróbować. Za jakieś dwa tygodnie może być pierwszy start.

Na Swistowom Hale go wyciągniemy, coby rozpęd mioł i pooooleci! – zapewnił Mudry.

A usiądzie? – zakpiła Mudra.

Na Świstowej. Calućki! – uniósł się honorem chłopak.

Pódziem wszystkie cudować się – zapewnił go Gallica. – A teraz Donvadonie, mówcie, jaki tez macie plan.

Jest pięć dróg, którymi można przejść w doliny. Wchodni Żleb pod Jasną, dwa zachody pod Kocurem. Droga ze wsi – chyba nie ma nazwy. I tą przełęczą – Vado stuknął palcem w mapę. – Nazwaliśmy ten szczyt Wyrzutkiem – uśmiechnął się do Strady.

Tamoj się nie chadza! – zaprotestował Homy.

Donvadon nie zwrócił uwagi na protest.

Będziemy szli wyłącznie nocą. W małych grupkach, góra po dziesięć osób.

Zwariowałeś! – krzyknął Gydi.

Ty nie pójdziesz – zgasił go Vado. – Zdaje się, że samolot wymaga obecności pilota, prawda?

Gydi uniósł się na krześle, potem usiadł, zrobił obojętną minę i nie odezwał się.

Będziemy schodzić nocą małymi grupkami i będziemy groadzić się w wyznaczonym miejscu.

To się nie uda – pokręcił głową Inomir. – Nie da się ukryć rzesunięcia takiej masy ludzi. Słońce wzejdzie i ślady ma śniegu ędzie widać jak na dłoni. Do tego sama wędrówka, nocą i z końmi, zy ty wiesz jak łatwo o wypadek?

Zaczniemy się kręcić wcześniej i za dnia – powiedział spoojnie Vado. – Po tych i po innych ścieżkach. Dziesiątki małych paoli, myśliwych, tropicieli. Z końmi dla ściągania zwierzyny.

Zauważą to – wpadł mu w słowo Gydi.

Oczywiście – zgodził się Vado. – I do jakiego wniosku poinni dojść?

Że gromadzimy zapasy przed wyprawą – dokończył Gydi.

Albo, co jest bardzo prawdopodobne, że szykujemy się do obrony.

A takie wnioski specjalnie nam nie przeszkadzają? – uśmiechał się młody król.

Mozę to i być – pokiwał głową Gallica. – Ale co wom poiem, to wom powiem... Ale wom powiem! Kiej tak, to nie trza ędzie wojsku nocom iść. Zeńdom chłopce dziesontkom, wróom samoczwór. Potrwa, to potrwa... Nałazom się chłopce, naekajom gdziesik w kolibie... Ale warce, coby nockom po lodzie ie leźć.

Warce – zgodził się natychmiast Vado. – A nie w kolibie, ino chacie nasej, cośmy jom pobudowali.

Tyz mi chata! – parsknął Horny. – Sałas lada jaki.

Ale miejsce godne! – zaprotestował Mudry.

Mozę to i być, ale nom trza dachu dla setki chłopa! E, najdzie ię cosik – machnął ręką Horny.

Stary Gallica, który od urodzenia był wrogo nastawiony do choenia nocą po górach, tak się przejął problemem przeprawy, że aż apelusz z głowy zsunął i po łysinie dłonią się masował.

Wcas trza nam ruszyć. Do halnego. Zanim lawiny rusom.

Tyz prawda – poparł go Mudry. – Ale dwie kwarty musim ieć, coby latawca wysztrychować.

Dwie kwarty za mało, coby syćko narychtować – powieział powoli Gallica. – A Dzień Ziemi za pasem. Śluby odbyć się uszom.

Prawda! – huknął Horny. – Bez weseliska całuski rok na nic!

A jak się chłopy popiją, całą kwartę trzeźwieć będą – mrukął Gazda.

A nieprawda! – trzasnął ręką w stół Horny. – Bawić się bedziem, bo tak trza! Balować bedziem, jak się patrzy, ale każden jeden wojak, nazajutrz do świtania perciom popędzi. Sami uwidzicie, Gazdo!

Nie uwidzę, bo będę spał.

Do świtania nie potrza – pohamował górala Vado. – Ale kilka dni potem ruszyć musimy. Nie za późno będzie? – schylił głowę ku Wiecznemu Gaździe.

Chyba nie. Na halny tego roku przyjdzie nam poczekać, tak sądzę.

I dobre – podsumował naradę Gallica. Kapelusz miał już równiuteńko na głowę nałożony. Ręce na płask na stole oparł. – Syćka wiemy, co robić nam potrza. Tośmy se popularnie pogwazyli i będzie dość.


Vado i Gydi wędrowali granią. Było prawie południe. Słońce nie świeciło zbyt jasno, ale chmury były wysoko i żadne mgły nie snuły się wśród dolin. Zimno było, ale chłód nie dokuczał, bo wiatr przycichł tak, że nawet na samej górze lekko tylko muskał po twarzach. Niżej, za byle załomem, wszędzie było idealme cicho. Dobra pogoda do wędrówki, dobra pogoda do obejrzenia szlaków. Ruszyli w sześciu wcześnie rano, żeby połazić w rejonie Kocura. Vado szczególnie interesował się drogami w tym rejonie. Gydi dał się w końcu oderwać od prac konstrukcyjnych. Teraz był zadowolony. Pozostali poszli właściwym szlakiem, a oni we dwóch weszli na grań przyjrzeć się okolicy.

Tyle czasu już tu jesteśmy, a na mnie wciąż to robi wrażenie – powiedział Gydi nieobecnym głosem. – Aż dech zapiera.

Vado z powagą skinął głową.

Człowiek jest taki wolny i taki malutki – ciągnął Gydi wpatrzony w niekończące się łańcuchy gór.

Śnieżne kaptury triumfowały w rzadkich poblaskach promieni. W rozproszonym słońcu zdawały się być wieczyste i nienaruszalne. Wszystkie załomy i krawędzie, gdzie cień wydobywał kontury, widoczne były jak w przybliżonym obrazie wielkiej lornety. Wystarczyło wyciągnąć rękę, aby dotknąć skały, do której wędrówka zajęłaby chyba cały dzień. Doliny i niższe szczyty zlały się w jedną idealnie gładką płaszczyznę.

Jesteś w stanie zrobić wszystko, a zarazem czujesz, jak niewiele znaczysz – dopowiedział Vado.

Właśnie tak. Potęga, która ci się udziela, ale cały czas ci grozi. Nie myślałem, że pokocham góry.

Nie myślałem, że w życiu zobaczę góry – dodał cicho drugi.

Dochodzę do wniosku, że dawniej w ogóle niewiele myślałem – zaśmiał się Gydi.

A teraz zakładasz rodzinę...

Gydi stropił się, ale widać było, że jest pewny swych racji.

Ja wiem, że to strasznie szybko poszło. Niejeden powie, że to za szybko. Rodzice tak pomyślą. Ale wiesz, ja uważam, że tak trzeba.

Szczęścia ci życzę, prawdziwego.

Mam je. Już je mam. A chcę się nim nacieszyć, choć przez chwilę!

Gydieonie, ślub to nie koniec, a początek.

Tylko czego? Co nas spotka, gdy zejdziemy w doliny?

Możesz zostać we wsi. Dobrze wam tu będzie.

Pójdę z tobą bracie, królu i przyjacielu. My zawsze razem, nie pamiętasz?

Ale teraz ty już nie tylko ze mną. Ty już jesteś także dla niej i waszych dzieci.

Gydi patrzył przez chwilę na Donvadona, poruszony uroczystym tonem wypowiedzi. A potem wybuchnął swoim najbardziej chłopięcym śmiechem.

Ty mi o dzieciach nie mów! Starczy, że w mieście wszyscy będą pannę młodą naokoło oglądać i szeptać, że pójść za mnie musiała z konieczności. Oj, będą zęby po bruku skakać!

Ja nie o tym, ja o przyszłości mówiłem.

Wiem, stary – Gydi poklepał go po ramieniu. – Nie martw się, pierwszy się dowiesz i za bogojca mego pierworodnego zostać musisz. A twoja kobieta bogomatką mojej córki będzie.

Dalekie plany snujesz. To dobrze.

Daleko w przód marzenia sięgają. Ja chcę się cieszyć tym, co mam, póki to mam. Strada też tak myśli i chce tego. Dlatego będziemy razem i razem będziemy za tobą szli.

Vado nabrał powietrza, chciał coś powiedzieć. Może potwierdzić, może żartem rozładować poważną atmosferę, ale wypuścił powietrze nie mówiąc nic. Klepnął tylko Gydiego w plecy, zmuszając do padnięcia na ziemię. Sam skoczył w kierunku najbliższej skałki i przeturlał się po śniegu. Gydieon nie zadawał pytań, tylko skoczył za Donvadonem.

Cień na pobliskim stoku, który Vado zobaczył kątem oka zmaterializował się w postaci latawca. W momencie, gdy obaj chłopcy starali się dostrzec przeciwnika, wybuchł grot. Prawie dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stali.

Szczurzysyn! – zaklął Gydi. – Podszedł nas jak kocur!

Będzie zawracał – przestrzegł Vado. – Szykuj się do skoku na drugą stronę tej skały.

Już ja się naszykuję!

Gydi ściągnął z pleców kuszę. Wysypał bełty z kołczana. Szybko naciągnął cięciwę i wybrał odpowiedni. Przymierzył się.

Zawróć – poprosił cicho, patrząc na samolot. – Zawróć do nas.

Lotnik włączył znów silnik, wzniósł się lekko i wszedł w zakręt. Najwidoczniej zlokalizował wroga, bo skierował się wprost na chłopców. Samolot opuścił nos. Vado, który szybko zmienił pozycję nie czekając na powrót napastnika, patrzył z przerażeniem, jak Gydi wciąż tkwi w tym samym miejscu.

Schowaj się! – ponaglił.

Zaroz – mruknął Gydi. Czekał obserwując zbliżający się samolot. W końcu, gdy wydawało się, że już jest za późno na jakąkolwiek reakcję, Gydi błyskawicznie przeskoczył na drugą stronę skały. Wybuchowy grot trafił idealnie w miejsce, gdzie chłopak jeszcze przed chwilą klęczał.

Gydi teraz już stał i mierzył z kuszy wprost w brzuch przesuwającego się tuż nad nim szybowca. Pilot rwał w górę, ale musiał mieć choć chwilkę na skręcenie sterów i zmianę kierunku. Nie zdążył zrobić nic. Gydieon wypuścił bełt, dokładnie w to miejsce, gdzie oś kadłuba krzyżowała się z linią skrzydeł. Grot wybuchł, a samolot po prostu rozleciał się na kawałki.

Gydi wyskoczył z radości w górę machając rękami, ale nie krzyknął. Twarz zwycięzcy zmieniła się w maskę grozy. Za plecami Donvadona ujrzał wyłaniający się spod grani drugi samolot. Vado natychmiast obrócił się na pięcie. W odległości zaledwie kilku łokci zobaczył owalnie zakończony czub. W przeszklonej kabinie siedział człowiek. Widać było jego twarz. Vado sięgnął dłonią ponad swoje ramię. Czarny cień w jego ręku wydawał się ogromny. Donvadon nie złożył się do uderzenia. Samolot wbrew pierwszemu wrażeniu był daleko poza zasięgiem ciosu. Chłopak ujął miecz oburącz i skierował wprost na nadlatującego wroga, jakby chciał nadziać go na sztych. Ten niezrozumiały gest musiał zapewne zdziwić pilota, bo nie nacisnął na spust od razu. Nie zdążył naprawić błędu. Czarna smuga jak ogromna włócznia strzeliła z czubka ostrza i wbiła się w maszynę. To nawet nie był wybuch. Dźwięk, który się rozległ był cichym świstem zaledwie, a może tylko jękiem. Jeden błysk, zakończył istnienie człowieka i maszyny. Nic nie wskazywało, że jeszcze przed chwilą coś tu było.

Gydi stał jak skamieniały. Vado nie chowając miecza podszedł najpierw do jednej, potem do drugiej krawędzi grani. Obejrzał niebo nad głową. Dopiero potem ukrył cień.

Zdaje się, że mieliśmy szczęście – powiedział smutnym głosem.


Pogoda nie zwróciła najmniejszej uwagi na pierwszy dzień wiosny. Zimno było okrutnie, niebo zaciągnięte, a wiatr nieprzyjemnie to dmuchał porywami w twarz, to śmigał pod kożuchem przez plecy. Całe szczęście nie padało.

Ostatnie przygotowania trwały od świtu. Wszystko było już upieczone, ugotowane; stroje weselne czekały tylko na włożenie. Chłopcy układali ogromne ognisko w kształcie studni z bali brzozowych, a kobiety pilnowały rozstawienia i przybrania stołów w ogromnej stodole.

Dziewczyny od rana zamknięte były w chacie Starej Mudrej, a kawalerowie zagonieni zostali do domu Gallicy. Panny mierzyły suknie i poprawiały ostatnie drobiazgi. Chłopcy chętnie by się okowity napili, dla kurażu choćby, lecz Horny, przez Wiecznego Gazdę za wiodącego wyznaczony, twardo drzwi do komórki zaparł. Dziewczyny śmiały się, piszczały, trochę popłakiwały. Kawalerka fason trzymała, rechocząc w głos z różnych dowcipów albo przechwalając się jeden przez drugiego swymi młodzieńczymi przewagami.

Wszyscy byli przejęci. Ślubowania we wsi odbywały się raz do roku. Zapowiedziane na Gody, przez swatów wcześniej ustalone, a rozpoczęte zalotami i romansami, czasem i na kilka lat wcześniej. Nierychliwie górski naród do ślubów podchodził. Nie, żeby życie pospólne dorosłych ludzi lub młodzieńcze miłości były zakazane czy gorszące. Póki chłopu z babą dobrze było, a baba rada go widziała – ich własne to były sprawy. Po co młódź pod wieczór za wieś w kosówkę uciekała, nie od dzisiaj wszyscy wiedzieli. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Były pary, co ze sobą latami bez ślubów żyły. Przysięgą „na kozi ogon” takie związki nazywano.

Co innego śluby w Dzień Równonocy. Taki związek uświęcony był i jedyny na całe życie. Nie zawierano go pochopnie, ale nie zdarzyło sięjeszcze w dziejach wioski, by jakakolwiek para zerwała go. „Póki stąpamy po ziemi” przysięgano u stóp ołtarza, przed kapłanem, w obliczu całej społeczności. Niejedna wdowa i niejeden wdowiec traktowali tę przysięgę dosłownie.

Jeszcze przy dziennym świetle, ale już blisko zmroku zagrały długie trąby. Dźwięk echem poniósł się po górach, ale ci którzy czekali na to wezwanie, byli już gotowi i szybko stawili się na zew.

Ołtarzyk obłożony był cały wiosennymi kwiatami. Wprawdzie przyroda gór spała jeszcze, ale Mudra zawsze hodowała sobie tylko znanymi sposobami kwiaty, które były nieodzowne do wiosennego święta. Może były to czary, a może sekretne sposoby przekazywane przez kobiety w rodzie? Nikogo to nie interesowało. Najważniejszy był wiosenny bukiet kwiatów.

Inomir i Wieczny Gazda już czekali, stojąc po obu stronach ukwieconego posążka. Naród gromadził się szybko, ale spokojnie, zajmując swoje stałe miejsca. Gdy trąby zagrzmiały powtórnie, ludzie zaczęli odwracać się i odsuwać, czyniąc pośrodku przejście.

Od strony chałup szły dwa korowody. Pierwszy otwierał Horny, za nim szło ośmiu chłopów ubranych w paradne stroje. Białe cuchy, białe kapelusze, paradne, białe, czerwono cyfrowane portki. Jak śnieżna lawina sunęli mężczyźni równym rzędem. Od drugiej strony, za Lenką, szły kobiety. Jak kwiaty na letniej hali grały kolorami. Ich spódnice i grube chusty, spod których błysnęła czasem biel świątecznej bluzki lub krwiste kule zdobnych korali. Na dwadzieścia kroków przed zgromadzeniem rzędy te zeszły się, a pary poczęły chwytać się za ręce. Razem podeszli do stóp ołtarza i dopiero wtedy prowadzący rozstąpili się na boki, zostawiając pierwszą parę twarzą twarz z kapłanami.

Waydala, pierwszy we wsi kantor, zaintonował Pieśń o ziemi. Nie trzeba było zachęty, by wszyscy podjęli natychmiast ton. Popłynęły prastare słowa o miłości. Znali je wszyscy, choć nikt nie wiedział z jak dawnych czasów i od kogo one pochodzą. Jeszcze bardziej zdziwiliby się, gdyby Inomir oświadczył im, że oto śpiewają pochodzącą jeszcze sprzed zagłady Odę do radości autorstwa podobno samego Ludwiga Vana. Ale Inomir śpiewał z innymi i nie miał zamiaru nikogo męczyć nadmiarem dawnej wiedzy.

Gdy ostatnie słowa ścichły, Wieczny Gazda wysunął się do przodu i obiema rękami nakreślił w powietrzu ogromny znak ziemi – przekreślone koło.

Pierwsza para podeszła bliżej. Gazda pochylił się ku nim i spokojnym głosem zaczął zadawać sakramentalne pytania. Młodzi odpowiadali razem, a im zgodniej brzmiał ten duet, tym większą harmonię w małżeństwie wróżyła zaślubionym publiczność.

Ślubujemy” – powtarzali co jakiś czas. W końcu Inomir zadał ostatnie pytanie:

Czy, stojąc tu i teraz, w obliczu czasu, ziemi i wspólnoty całej, chcecie powiedzieć sobie słowa, które pamiętać należy?

Ślubujemy sobie wzajem: być razem, by złe chwile w dobre przemieniać, dobre mnożyć, a we wszystkim wspierać się i pomagać, póki stąpamy po ziemi.

Choć głosy drżały ze wzruszenia, dwugłos zabrzmiał zgodnie. Gazda pobłogosławił ich jeszcze, publicznie wielkim głosem legalność trwałego związku poświadczył, a Inomir na tacy przykrytej białą chustą, dwie srebrne bransolety im podał.

Młodzi zapięli je sobie nawzajem na lewych przedramieniach, a potem odeszli na bok, gdzie kowal specjalnym spoidłem zameczki bransolet spoił tak, że już nigdy zdjąć ich nie będzie można.

Wprawdzie złote czy srebrne kółka łatwo można było byle szczypcami rozerwać, ale nie zdarzyło się jeszcze w dziejach, by ktokolwiek, nawet w związku bardzo nieszczęśliwy lub od dawna owdowiały, czynu takiego dokonał. Bransolety sam pan młody razem z kowalem kuł i jego to było osobiste dzieło i wkład w uroczystość obrzędu ślubowania.

Strada i Gydi byli najmłodsi, więc stanowili ostatnią parę. Ale ani się nie niecierpliwili, ani nie nudzili. Każda z tych pozornie identycznych ceremonii była przecież zupełnie inna.

Gdy Gydi zobaczył bransolety przygotowane dla niego i jego żony, zaniemówił. Wprawdzie Inomir mówił mu jak obrabiać kruszec, sam też coś niecoś obiecał podszlifować w ostatniej fazie, ale chłopak nie przypuszczał nawet, jaki będzie efekt tej delikatnej pomocy. Na tacy leżały dwa arcydzieła sztuki jubilerskiej. Niby proste srebrne kółka, ale splecione z łańcuszków tak misternie wykutych, że Gydi boleśnie uświadomił sobie niedoskonałość tworu, nad którym sam pracował. Jakby I zawahał się, ale Gazda uśmiechem rozproszył jego wątpliwości. – Bier chłopie, twoja to robota i mos do niej prawo. Jam tu ino maleńkie carymary dołożył, coby bardziej widać było miłość niż rzemiosło. – Prześliczne – szepnęła Strada. Gydi pewnie wziął kółko i po chwili zatrzasnął je na ręku żony. Natychmiast też sam podał jej dłoń, a ona z zalotnym uśmiechem, niespiesznie i starannie, dokonała aktu zawłaszczenia.

Do kowala nie musicie chodzić – szepnął im Inomir. – Nie ma takiej siły, która zerwałaby te kajdanki. To prezent ode mnie.

Weselmy się! – krzyknął wtedy Gazda. – Nowa wiosna, nowi ludzie są wśród nas!

Huknęły dudy do rytmu, który podał drzas, gęśliki zapiskały szybką nutą, a ktoś na oścież otwarł wrota wielkiej stodoły, z której światło i zapachy wysłały dla wszystkich najserdeczniejsze zaproszenie.

Nikt już nie pilnował porządku. Przyjaciele i krewni garnęli się do swoich z życzeniami i gratulacjami. Prezenty, całkiem przytomnie, wcześniej złożono w chatach nowożeńców. Obejrzą je sobie spokojnie sami. Jutro, może dopiero koło południa.

Ledwie Horny z Mudrym przestali walić Gydiego po plecach, a już obaj Lourdowie, z pełnym rzecz jasna szacunkiem, chwytali go w stalowe objęcia. Elinius był romantyczny. Stara Mudra omal go nie zadusiła w uściskach i jeszcze namruczała mu w ucho:

Cekołeś, toś się docokoł. Keij byś nie cekoł, nic byś nie mioł. Miała rację Stara Mudra?

Mudraś ty Mudra – z przekonaniem wy sapał Gydi.

Bom Mudra!

A potem ściskali ich: Vado i obaj kapłani, i Gallica, i chłopaki, co latawiec strugali, i setki starych i młodych. I życzenia najserdeczniejsze im składali. Stradę aż policzki piekły od całusów, których zwłaszcza chłopcy jej nie szczędzili. W końcu dotarli do stodoły i opadli na swoje miejsca za stołem. Zamieszanie ogólne przy siadaniu trwało dłuższą chwilę, więc zdążyli oddech złapać i samym sobie przez chwilę się przyjrzeć.

Wreszcie zagrała muzyka. Niby rzewny, a ognisty rytm, który nie wiedzieć czemu, tangiem zwano.

Donvadon przechylił się przez stół w ich stronę.

Rusz się bracie. Mam obiecany drugi taniec, a czekam na to już od paru miesięcy.

Gydi w pierwszej chwili wytrzeszczył oczy, a potem wybuchnął gromkim śmiechem. Przypomniała mu się scena z początku podróży i zrozumiał, co wtedy Vado miał na myśli. Śmiejąc się radośnie wyciągnął swą pannę na środek. Przytulił mocno i zupełnie przestał interesować się tym, co naokoło niego się dzieje. Obok nich wirowało jeszcze siedem par. A wokół stołów i pod ścianami setki oczu z życzliwością patrzyło na pierwsze wspólne kroki nowo poślubionych.

Muzyka nie milkła ani na chwilę. Kto chciał tańczyć, tańczył. Gydi i Strada zakręcili się jeszcze parę razy, ale w końcu woleli skryć się w kąciku z Vadem, Inomirem i Eliniusem. Kapłan zajadał weselne potrawy jak wygłodniały zwierz, Vado sekundował mu dzielnie. Strada nie miała apetytu i choć chwaliła głośno, sama ledwo muskała jedzenie.

Ty się panna, tfuj! przepraszam, pani! nie turbuj – powiedział z pełnymi ustami Inomir. – Dziś weselna noc! Troski znajdą was same, ale choć do jutra możesz się przed nimi ukryć.

Nie martwię się, Inomirze – zapewniła Strada. – Jestem szczęśliwa jak nigdy w życiu.

To i jedz! – to mówiąc podsunął jej półmisek z pieczoną w jabłkach kaczką.

Nie chcę jeść, wolę się cieszyć!

Takie tam talowe cieszenie na głodniaka – mruknął Inomir i przysunął do siebie wzgardzone danie.

Cicho! – szarpnął go za rękaw Elinius. – Coś tam wyśpiewują! Rzeczywiście, orkiestra przycichła, a do wtóru smyków solowy głos zaśpiewał coś krótko. Ostatnie słowa zagłuszył ogólny śmiech.

Nie słyszałam – pożaliła się Strada.

W chwilę potem ktoś inny wyskoczył na środek, zatupał, zatańczył w miejscu przed jedną z młodych par i wyśpiewał kilka strofek, najwyraźniej od ręki ułożonych. Publiczność znów huknęła śmiechem i oklaskami.

Może nie powinnam słuchać – szepnęła niewinnie Strada.

Co ci po słuchaniu, kiej mos chłopa, któren lepiej robi niż godo! – zabrzmiał jej nad głową śmiech Hornego.

Horny, świntuchu, zamilcz! – upomniał go ostro jakiś kobiecy głos.

Tymczasem następni śpiewacy, w pojedynkach słownych, przygadywali kolejnym parom. Śmiano się i klaskano. Nieoczekiwanie jedna z dziewczyn zatrzymała się przed Stradą i wysokim głosem zanuciła okropnie smutno:


Hej, prziszło w góry dziewce Hej, od nizin, od pola Hej, prziszła na niom w górach Hej, życiowa niedola!


Głos tak serdecznie użalał się nad biedną Stradą, że ta razem z innymi parsknęła śmiechem.


Hej, belo dziewce wolne Hej, piknę jako gwiazda Hej, prziszlojej za męża Hej, brać niezgule z miasta! Heejl Dziewczyny wszystkie wybuchły śmiechem. Chłopcy pokazowo się obruszali. Mudry jednym susem przesadził stół, zatupał jak szatan, by ściągnąć na siebie uwagę i w najszybszym rytmie wyśpiewał:


Ten miastowy chlopok zloty Mo dwie rence do roboty Mo pod capkom rozum zdrowy Nie bele chłop, choć miastowy! Hej!


Do północy bawiono się wspólnie. A potem, choć nie ustalono tego wcześniej, całe towarzystwo rozeszło się po domach. Był to bowiem wprawdzie czas wesela, ale był to również czas przygotowań do wojny, która miała się zacząć niebawem.



Część czwarta


Śnieg padał już drugą dobę, a Mudra z Gallicą zapewniali, że potrwa to jeszcze co najmniej następne dwa, a może nawet trzy dni. Potem powinien przyjść halny. To oznacza następne trzy, cztery dni zysku, bo nie ma takich głupców, którzy w czasie „wielkiego wiatru” wychodziliby na dwór w górach lub u ich podnóża. To podnóże obejmowało pas dobrych pięćdziesięciu mil, a może i więcej.

W niewielkiej chacie, którą wędrowcy pobudowali latem dla potrzeb pary pilnującej koni, zebrało się dobrze ponad dwadzieścia osób. W najbliższej okolicy, w kryjówkach pod drzewami i w załomach skalnych czekała jeszcze setka. Dzięki śniegowi udało się uniknąć wcześniejszego wysyłania małych grupek i skazania ludzi na wyczekiwanie w bardzo złych warunkach. W śnieżyce latawce nie latają, a ślad ginie szybciej niż w godzinę. Armia od świtu schodziła z gór, a teraz cierpliwie czekała na rozkaz. Miał nadejść o zmroku.

Dobre jest, lepiej być nie może – kiwał z zapałem głową Gallicą. – Jak nie latali, będzie ze dwa dni i jesce im dwa, trzy popada. A potem jak wiuuuunie halny...

A wiunie? – zapytał nieufnie Gydi.

Co rok wiewo, od stworzenia świata, to może i w tym rocku tyz psywieje.

Ale czy właśnie teraz? – uśmiechnął się na to filozofowanie Vado.

Wicie, to jest tak – poważnie odparł Gallica. – Widzi mi się, co terozki – teroz, ale może to i być, ze nie. Może być, ze mróz ściśnie, a na drugi wielgi śnieg psyńdzie nam pockać kwartę, abo dwie. Nie wiency!

Więc może tak być? – niepokoił się Gydi.

Mozę, ale nie barzo – uspokoiła go Mudra. – Widzi mie się ten śnieg na pośledni tej zimy. Potem powieje wiater i zwiesna już! Ale jak kcecie, cekojcie dla upewnienia.

Nie będziemy czekać – przerwał Vado. – Myślę, że się nie mylicie. To oni znają góry, nie my – uśmiechnął się do Gydiego. – Ale jeśli nawet halny nie przyjdzie, to śnieg jeszcze z dzień popada?

Dwa, a może i trzy – zapewnili zgodnie górale. – Może być i wiency.

Im dłużej, tym lepiej.

Źle się idzie w śnieżycy – jęknął Zebario.

Dla nas lepiej w śnieżycy niż pod jasnym słońcem. Każdy ślad na śniegu by został – wtrącił się Elinius.

Zamilcz, młodziku. Wiem ja rzeczy oczywiste, ale to właśnie teraz jest ostatnia chwila, żeby sobie ponarzekać.

Vado się roześmiał, ale nie pozwolił na zmianę tematu.

Załóżmy, że mamy dwa dni. Do wypogodzenia lub halnego. Jak daleko możemy zajść?

Módl się do bogów ziemi i nieba, żeby dali nam choć trzy, a jeszcze lepiej cztery dni śniegu padającego. Dwadzieścia mil dziennie zrobimy, nie więcej. A to, bardzo niewiele w czasie ucieczki przed halnym. Albo przed samolotem – dodał Elinius.

Dwadzieścia mil dziennie w takim śniegu... – zastanowił się Inomir. – No, nie wiem czy to się uda.

Co wom powiem... – zaczął Horny.

To już powiedz – zgasił go z uśmiechem Gazda.

Powiem. Dwadzieścia mil co dnia, to mnie się nie widzi. Ale we trzy dni za wzgórza przejdziemy, do granicy stepu. A tam się okaże. Jak zacznie wiać, lepiej wśród wzgórz zaczekać.

Słusznie prawi – poparł go Gallica.

Dobrze – zdecydował Vado. – Ruszamy przed zmierzchem. Przekażcie rozkazy. O zachodzie słońca koniec kolumny ma już być w drodze. Trzymamy zwarty szyk. Szpica nie ucieka. Tylna straż nie zostaje. Nie możemy się pogubić.

Konie na linach pójdąjak przy powozie – dodał Mudry.

Ty, Mudry, za juczne odpowiadasz – zgodził się Vado. – Po prostu ich nie pogub. Kto w szpicy, Zebario?

Wieczny Gazda się zgodził. Horny i paru chłopców będą mu do pomocy. Wszyscy jedziemy dwójkami, łatwiej się upilnować. Każdy uważa na sąsiada. Konie w środku, oczywiście. Kolumnę zamyka Ciukas i jego zabijaki.

Zaś tam, zabijoki – obruszył się góral. – Dobre chłopce som.

Gallico – powiedział Vado. – Dopilnujcie, żeby Gydi za wcześnie się nie wyrwał. Po halnym, jak ucichnie. Albo jak sami uznacie, że wiatru nie będzie.

Możesz mówić to do mnie – obraził się Gydi. – Mam uszy i rozumiem, co się do mnie mówi.

Tobie już mówiłem. Teraz ustalam jak ma być, nieodwołalnie.

Tak to będzie – zapewnił Gallica.

Czy ty słyszysz, jak mój brat traktuje dorosłych, żonatych mężczyzn? Przecież to dzieciak jeszcze – pożalił się Gydi do Strady.

Król ma rację, jak zwykle – powiedziała ze śmiertelną powagą dziewczyna – i chyba nieźle cię zna, mój mężu – śmiały się jej oczy.

Kochana...

Ani dnia wcześniej – ucięła Strada. – Umarłabym ze strachu, gdybym wiedziała, że latasz w czasie halnego.

On tyż by umorł. I nawet wystraszyć by się nie zdążył. Nie bój się, mała pani – pokiwał głową Gallica. – Przyńdzie pora, poleci. Ani wcześniej, ani później. Hej!


Śnieg padał w nocy i przez cały następny dzień. A oni szli. Nieprędko, lecz wytrwale. Odpoczynki były krótkie, na dłuższy popas stanęli dopiero przed zmrokiem. Skryli się wśród wzgórz i spali w rozbitych na śniegu namiotach. Nocą też padało. I przez cały kolejny dzień, i przez całą kolejną noc.

Nowy ranek różnił się tylko tym, że do śniegu dołączył wiatr. Nie był silny, ale wiał równo od strony gór.

Halny idzie. Do połednia śnieg ustanie, ale wiater spotężnieje – powiedział Mudry. – Trza nam dobrego schronienia szukać.

Jeszcze można iść – zaprotestował Zebario.

Jesce można, ale niezadługo. Do skraja wzgórz pół dnia drogi ino, a na równiny boże broń w halny wiater iść! – przestrzegł Horny.

Dobrze – zgodził się Zebario. – To miejsce nie jest zbyt dobre. Może uda się znaleźć lepsze. Pójdziemy dalej, staniemy jak zwiad namierzy miejsce na nocleg.

Miejsce wypatrzył Ciukas. I dobrze, że wypatrzył, bo iść było już coraz trudniej. Rzeczywiście dobre miejsce. Kotlinka otoczona była ze wszystkich stron najwyższymi w okolicy pagórkami. Wszyscy rzucili się do rozbijania obozowiska. Wiatr był już tak silny, że z trudem stawiali płótna. Śnieg ustał, do zmierzchu było jeszcze daleko, ale nikt nie myślał o dalszej wędrówce. Wszyscy schronili się pod dachami. Trzy duże namioty, solidnie zamocowane, postawione blisko siebie, dały schronienie ludziom i zwierzętom. Ludziom lepsze niż koniom, bo te ostatnie nie dostały dachu, tylko ściany z trzech stron osłaniały je przed wiatrem.

Najmniejszy namiot zajmowała starszyzna, ale oprócz kapłanów, Donvadona, Strady i dowódców, pod tym dachem musiało pomieścić się jeszcze dwudziestu. Było tłoczno, ale nikt nie narzekał. Kilka dni da się przetrzymać.

Przetrzymali. Czwartego dnia wiatr przycichł. Kolumna ustawiła się i ruszyła w górę. A gdy ominęli ostatnie wzgórze przed ich oczami otworzył się bezmierny step. Jeszcze trawy nie zdążyły się zazielenić. Bure błoto ciągnęło się bez końca. Nigdzie nie widać było nawet śladu śniegu. Wszyscy jak na komendę zaczęli się odwracać. Za nimi w świetle poranka błyszczały białe, aż rażące w oczy, szczyty gór.

To ci dopiero długaśna droga psed nami – szepnął cicho jeden z górali.

Cichoj, na wirchy se spozirom – uciszył go sąsiad.

A potem Zebario uformował szyk i ruszyli. I dopiero teraz widać było wyraźnie, co kobiety uczyniły ze strojami mężczyzn. Brązowe spodnie, brązowe cuchy uczyniły z wolnych zabijaków regularną armię.

Kiedy one zdążyły to wszystko ufarbować? – zdumiał się Vado.

A co, podoba ci się twoja dębowa armia? – uśmiechnęła się Strada.

Jak mówisz, dębowa?

Kora dębu, znakomity barwnik.

Niech będzie dębowa armia – zgodził się Vado. – A oni już o tym wiedzą?

Lepiej będzie jak sam król to na głos powie – dodał Gazda.

Syćko się zmienia – filozoficznie mruknął Mudry. – Cuchy zawdy byli białe, alibo cerwone. Mogom tez być dębowe. Godna to nazwa dla żołnierzów króla.

To i tobie, bracie, imię trzeba zmienić – zwrócił się Inomir do Wiecznego Gazdy. – Na nizinie toś ty bez gazdostwa.

Kiedy wędrowałem przez niziny, zwano mnie Yaromirem, zapomniałeś?

Rzeczywiście.


Inomir i Yaromir – posmakowała imiona Strada. – Bardzo pasuje.

Może to i być – bez entuzjazmu zgodził się Horny.

Konie niemrawo ciągnęły się w błocie. Ludzie grzęźli i z trudnością przestawiali nogi. Dzień mijał za dniem, a każdy był taki sam. Szli długą kolumną, właściwie bez ubezpieczenia. Bo cóż mógł wypatrzyć pieszy patrol, nie oddalający się poza zasięg wzroku? Zebario jednak pilnował, by zwiad prowadzić. Nawet jeśli pożytek z tego nie był wielki, zdecydowanie podnosiło to morale ubłoconego wojska.

Trzeba przyznać, że słońce grzało już ostro i błoto schło dużo szybciej. Zieleń też nie kazała na siebie czekać. Jeszcze trochę i podróż mogła zrobić się całkiem przyjemna. Pod warunkiem, że ktoś gustuje w pieszych wędrówkach na bardzo dalekie odległości.

Wędrowali w dzień. Nie było sensu się kryć. Wszystko wskazywało na to, że udało im się wymknąć niepostrzeżenie, a patroli powietrznych wroga nie było widać. Widocznie nie latali tak daleko bez powodu. A powodu przecież nie mieli.

Koło południa usłyszeli warkot. Od strony gór leciał samolot. Pojedynczy.

Gydi?

Gydi! – zakrzyknął Mudry. – Patrzajcie ino! Tak bystro żaden szczurzysyn z miasta nie lata.

Vado wbił wzrok w nadlatującą maszynę i wysłał myśl.

Gydieonie?”

Vado! Mam was! A już się bałem, że zabłądziłem!”

Wszystko w porządku?”

Jak najbardziej. Zaraz po starcie wyskoczyło na mnie dwóch, ale długo nie polatali. Te miotacze to świetna rzecz!”

Jak maszyna?”

Jest boska! Wiedziałem to już po pierwszym locie.”

Leć więc sokole. Tylko nie za daleko. Nie możesz sam nocować w stepie. A i pewnej zacnej dziewczynie cni się tu za tobom.”

I mnie się cni! Pokręcę się i obejrzę drogę. Jeśli staniecie przed nocą, znajdę was. Bywaj!”

Gydi położył samolot na skrzydle i koliście uniósł się ku górze.

Cyrk robi z latania – mruknął Inomir.

Ale wszystko w porządku – powiedział z satysfakcją Vado.

Na pewno? – spytała natychmiast Strada.

Niezupełnie. Tęskni okropnie za jedną dziewczyną – zaśmiał się Vado.

Powiedział, że tęskni?

O niczym innym nie mówił.

Nie śmiej się ze mnie – pogroziła Strada. – Mężowi się poskarżę.

Wieczorem. Spotkamy się wieczorem.

Ciekawe, co też on tam widzi – zadumał się Elinius.

Opowie. I to dokładnie. Po to właśnie nad nami lata – zamknął dyskusję Yaromir.


Gydi beztrosko czekał na nich przy ognisku. Znalazł na trasie, którą szli, miejsce do lądowania, na tyle równe i suche, że mógł bezpiecznie wylądować. Samolot w świetle zachodu wyglądał bardzo imponująco. Gydi też się starał tak wyglądać, ale gdy tylko dostrzegł Stradę, chwycił ją w objęcia, oderwał od ziemi i nie bacząc na publiczność, zaczął z nią tańczyć w podskokach. Całował nieprzytomnie i cieszył się jak małe dziecko. Dopiero Inomir ukrócił to szaleństwo.

No, pierwsze rozstanie i pierwsze powitanie macie już za sobą. Możecie zacząć się zachowywać jak stare, dobre małżeństwo.

Młodzi roześmieli się, ale wcale nie speszyli.

Witam was kochani! – krzyknął Gydi.

I my witamy – powiedział w imieniu wszystkich Zebario.

Potem odwrócił się do Gydiego plecami i zaczął wydawać polecenia. Dla niego teraz najważniejsze było rozbicie obozowiska, gotowanie kolacji i rozstawienie wart.

Tam trochę dalej, w prawo, jest mały staw, z którego wypływa strumyk. Woda wprost ze źródełka. Smaczna – poinformował go Gydieon.

Dziękuję – skinął głową wojownik i natychmiast wysłał tam kilku ludzi.

Najpierw woda do picia, potem dla koni, ludzie myją się na końcu! – krzyczał za odchodzącymi. Górale lekko tylko wzruszyli ramionami. Skoro dowódca lubi wrzeszczeć na całe gardło rzeczy tak oczywiste, jego sprawa.

Powitania oczywiście były. Niezliczone i serdeczne. Nawet Zebario, gdy doszedł już do wniosku, że nareszcie może odpocząć przy ognisku, zanim usiadł, serdecznie i z całej siły klepnął Gydiego w ramię.

Opowiadaj!

Nie ma o czym.

O maszynie – zapalił się Mudry.

Maszyna – zamarł w zachwycie Gydi. – To nie jest maszyna, to cudowna, żywa istota! Ona ma serce, a założę się, że ma i duszę. Kiedy jesteśmy w górze czuję, że stanowimy jedność.

Ktoś może się poczuć zazdrosny, bracie – przyhamował go Vado.

Ale ja kocham obie – westchnął z rozbrajającą szczerością żonaty lotnik.

Jest stracony – szepnęła tragicznie Strada. – Mogę ją tylko zabić lub pokochać – szepnęła, mrugając rzęsami. – Jak ona ma na imię, kochanie? – dodała złowieszczo.

Gydi był szczerze ubawiony.

Lotna!

Znakomite imię – ocenił Inomir.

Mówiłeś o ataku dwóch latawców z miasta – przypomniał Yaromir.

Wpadliśmy na siebie zaraz po starcie, ledwo wzleciałem ponad grań.

Namierzyli cię?

Raczej nie. Wyglądali na zaskoczonych. A właściwie, zupełnie ogłupiałych. I tak już im zostało – zaśmiał się Gydi.

Jak długo trwała walka? – dopytywał Yaromir.

Chwilkę. Obaj wyszli przypadkiem dokładnie na strzał.

Czy któryś próbował uciekać?

Powiedziałem, że byli na strzale! – bronił się Gydi. – To właściwie nie była walka, tylko polowanie na zające. Bach, bach i koniec.

Jest szansa, że nie zdążyli nikomu o tobie powiedzieć – zamyślił się kapłan.

Nic nie zdążyli!

Widziałeś kogoś po drodze? – Yaromir twardo ciągnął przesłuchanie.

Jelenie, stado wilków i dzików. Ludzi nie.

To dobrze.

Jutro polecisz przed nami. Daleko w przód. Powiedzmy dwie godziny lotu. Wrócisz kołując daleko na boki. Spotkamy się przed wieczorem. I tak już będzie aż do Skałek – poinformował go Zebario. – Wiem, że potraficie z Donvadonem rozmawiać bez słów na odległość. Czekamy na każdą informację.

Ma się rozumieć – zgodził się Gydi. – A teraz idziemy spać. Wyciągnął rękę do Strady. Dziewczyna zerwała się z ziemi i podała mu dłoń. Ceremonialnie skłonili się wszystkim.

Dobranoc państwu.

Takim to dobrze – stwierdził na głos Inomir, spoglądając życzliwie za znikającą w mroku parą.

Przypomniałeś sobie, że kiedyś też byłeś młody? – przygryzł mu Yaromir.

Bardzo kiedyś.

Zaśmiali się obaj.


Słońce wstało. Kolumna była gotowa do drogi. Lotna niosąca Gydiego znikała z oczu daleko w przestworzach. Dzień zapowiadał się upalnie.

Jeszcze jeden nocleg będzie przy wodzie – przypominał Lourd Mały. – Potem trzeba nabrać wody we wszystkie worki. I oszczędzać. Nigdy nie szedłem przez pustkowia na piechotę. To będzie długa podróż.

Wiem, przyjacielu – zgodził się Zebario. – Mamy dużo worków. Dla koni i dla ludzi. Każdy będzie niósł. I przejdziemy, nie martw się.

Nie martwię się. Przypominam tylko, że przed nami ostatnie źródła.

W tym momencie wybuchnęło wśród ludzi poruszenie.

Latawiec, latawiec!

Z kierunku, gdzie przed chwilą zniknął Gydi, ktoś nadlatywał. Lotna wracała. Szybko i nisko przy ziemi mknęła wprost w kierunku małej armii.

Coś się stało! – wystraszyła się Strada.

Gydi, co jest? Awaria?” zakrzyknął w myślach Vado. „Żadna awaria! Wojsko! Całe mnóstwo wojska!”

Gydi wypatrzył jakieś wojsko – powiedział na głos Vado.

Jakie wojsko? Ilu ich jest i jak daleko stąd? – zażądał konkretów Zebario.

Regularne wojsko ustawione w kolumny marszowe – mówił Donvadon odbierając meldunki od Gydiego. – Większość to konnica, ale jest też sporo pieszych. Nie wie, co to za jedni. Ilu ich jest? Tak na oko wygląda, że jest ich pięć, sześć razy więcej niż nas. Może więcej? Nie zbliżał się za bardzo. Idą w naszym kierunku. Jeśli nie zmienimy trasy, spotkamy się do południa.

Jeśli zmienimy kierunek, dogonią nas po południu – dokończył Zebario.

Tak czy inaczej, nie umkniemy im – zgodził się Inomir.

Może to przyjaciele? – wyraziła nadzieję Strada.

Nie ma przyjaciół w stepie – mruknął Lourd.

A Talowie?

Skąd by się tu wzięli? – zaprotestował Elinius. – Nikt o zdrowych zmysłach nie rusza w pole, póki step nie obeschnie.

To nie mogą być nasi – podsumował Zebario.

Regularne wojsko – zamyślił się Yaromir. – Z pewnością z miasta.

Od Nahadana? Niemożliwe – zaprotestował Vado.

Z Zielonego Miasta – poprawił go kapłan.

Przecież oni gromadzą się w stanicy przy Bramie Kupieckiej – zdziwił się Elinius.

Chitre som! – wyrwał się Horny. – Oj chitre. Przeszli po śniegu za Kupiecką Bramę. W stanicy wojska stojom, może to i być. Ale oni, hań, na góry na naszom wioskę się szykuj om. Te zaś czekali daleko, daleko. Na nas czekali. Hej!

Wiedzą o nas!

Może to i być, ale nie myślem – zastanowił się Mudry. – Mogom nie wiedzieć, co my już tutki. Do wzgórz jadom, miejsca szukajom do napadacki. Patroli naobkoło ślom?

Gydi? Widziałeś patrole w stepie?” – nadał Vado.

Nic nie widziałem, ale mogłem przegapić. Jak zobaczyłem tamtych, szukałem tylko was.”

Wracaj do nich. Nie ukryjemy się. Lataj tak nisko, jak się da, ale wyżej niż mogą strzelić. I uważnie prześledź okolicę! Melduj się!”

Gydi odleciał. Wojsko stanęło, a wodzowie zaczęli niezaplanowaną odprawę bojową.

Jeśli jest ich choćby pięciuset, w tym konni, to nie będzie łatwo – zaczął Zebario.

Do bitwy dojść musi, więc spróbujmy przynajmniej wybrać dla niej odpowiednie miejsce – odezwał się spokojnie Inomir.

Co tu zaś wybierać! – parsknął Ciukas. – Płasko jako na dnie nocnika! Nie takom walkę chłopce moje lubiom!

W lewo teren jakby się nieco podnosi. Jedźmy tam. Mamy parę godzin. Jeśli nie znajdziemyjakiegoś wzgórza do obrony, może przynajmniej uda się zająć taką pozycję, żeby konnica miała choć trochę pod górę – zaproponował stary Lourd.

Słusznie prawi – zgodził się Mudry.

Co zdecydujesz? – Zebario zwrócił się wprost do Donvadona.

Ty jesteś dowódcą wojskowym.

Tak – skinął głową Zebario. – Królewskim dowódcą. Jak coś głupio wymyślisz, powiem ci. Ale rozkazu usłucham.

Vado uśmiechnął się ciężko. Miał wielką nadzieję, że uda im się wymknąć cichaczem. Wiedział, że przejście stepów na piechotę będzie trudne. Liczenie na to, że przejdą niezauważeni, było szaleństwem. Jednak bardzo na to liczył.

Pójdziemy za radą Lourda. Ale nie dłużej niż kilka godzin. Wybierzcie najlepsze możliwe miejsce. Tam zaczekamy.

Zebario zaczął wykrzykiwać rozkazy. Zaraz kilka patroli wyruszyło w różne strony, a reszta przyjęła nowy kierunek marszu.

Mamy jakieś szanse? – szepnął Elinius do Donvadona.

Niestety, mamy – skinął głową Vado.

Niestety?

Oni umrą – powiedział Vado. – Wszyscy.

Chcesz powiedzieć, że ty sam...

Z niewielką pomocą dwóch kapłanów – dopowiedział chmurnie Vado.

Umrą wszyscy? Tak bez bitwy?

Prawie. Chociaż zapewne zanim to się stanie, zdążą zabić niektórych z nas. Będzie bitwa wojowniku. Chwała i krew. Morze krwi.


Gydi wrócił i złożył wyczerpujący raport. To było regularne wojsko, umundurowane prawie identycznie jak gwardia Nahadana. Tylko kolory mieli inne. Było ich więcej niż przypuszczał za pierwszym razem. Może z tysiąc. Piechoty ledwie ze trzy setki i to chyba byli raczej służący niż żołnierze, ale też uzbrojeni. Poruszali się w szyku ubezpieczającym. Parole konne we wszystkie strony, ale niezbyt daleko odchodzące od głównych sił. Z pewnością przetną szlak niewielkiej kolumny Donvadona. Może za dwie, trzy godziny. To, że go dostrzegli, nie wywarło na nich wrażenia. Być może uznali go za swego. A to może oznaczać, że sami mają samoloty. Żadnych w powietrzu nie wypatrzył, ale mogą gdzieś być.

I pewnikiem są – skomentował Horny. – Oni bez latawców draki nie zacynajom. Znom ja ich.

Właściwie trudno to było nazwać wzgórzem, tak niewielka była różnica poziomów. Ale trzeba przyznać, że rzeczywiście z każdej strony było tam pod górę. Na wierzchołku leżała sterta ogromnych kamieni, jedynych chyba w okolicy. To był skarb. Zebario docenił naturalną osłonę i kazał wprowadzić tam konie. Za kilkoma głazami stworzono stanowiska dla kuszników. Dwie taczanki zostały przygotowane w ukryciu za skałami. Wszyscy zaczęli kopać rów wokół szczytu. Nie starczy czasu na przyzwoity okop, ale lepsze schronienie kiepskie niż żadne. Nic więcej nie można było zrobić.

Gydi, który wypatrzył to miejsce, pracował razem z innymi. W końcu wzniósł się w powietrze. Nie miał dobrych wiadomości.

Idą waszym śladem. Wkrótce powinniście ich zobaczyć.

To wkrótce nastąpiło o wiele za prędko. Na linii horyzontu pojawiła się ciemna plamka. Zmieniła się niedługo potem w dużą ciemną plamę, a jeszcze później w trzy wyraźne grupy jeźdźców zdążające w ich kierunku.

Wszystko rozgrywało się zdecydowanie za szybko. Meldunki Gydiego przestały być potrzebne. Lotna szybowała tak wysoko, że w słońcu była już całkiem niewidoczna.

Dobre tysiąc jeźdźców – mruknął ponuro Zebario.

To piechota, nie żadne obozowe ciury – dodał Lourd.

Dziesięciu na jednego. Trza się będzie dobrze ciupażkom namachać – podsumował Ciukas.

Ty, Ciukas, nie machaj bez potrzeby. Nie wyjdziemy zza osłony do samego końca. Miotacze i kusze, to jest najważniejsze. Celnie mierzyć, tego pilnuj! – przypomniał ustalenia Yaromir.

Obcy podjechali już na tyle blisko, że widać było wyraźnie pojedynczych ludzi. To była rzeczywiście doborowa armia. Ich dowódca najwyraźniej oceniał sytuację i szykował natarcie.

Okrążą nas czy spróbują po nas przejechać?

Okrążą – powiedział stanowczo Zebario. – Wiedzą, ilu nas jest. Ślad był wyraźny. A lepiej wybić wroga do nogi w okrążeniu niż ganiać po stepie. A jeśli komuś uda się uciec?

Patrzcie, ruszają – wskazał ręką Elinius.

Skrajne skrzydła przeciwnika zaczęły się rozciągać, formując dwa półksiężyce. Niczym węże wyciągnęły się z centrum ramiona mające opasać pierścieniem ukrytego na szczycie wroga. Już teraz był to bardzo ciasny pierścień.

Taczanki! – rozkazał Zebario.

Donvadon stał w środku grupy i nie odzywał się. Zza skał wyskoczyły dwa wózeczki ciągnięte przez konie. Były małe, ale bardzo szybko się poruszały. Przeciwnik, który nie wiedział, co ma znaczyć to dziwne zjawisko, nawet nie zdążył odpowiednio zareagować. Taczanki zjeżdżały błyskawicznie po niewielkiej pochyłości i wkrótce znalazły się za plecami oblegających. Wtedy woźnice skręcili i ruszyli jeszcze ostrzej na tyły wroga. Pochyleni nad miotaczami strzelcy podskakiwali na wózkach. Precyzja nie była w tym wypadku potrzebna. Świetliste promienie uderzyły w ludzką masę niosąc śmierć i rany. Odcinały kończyny, przebijały i rozcinały chronione zbrojami ciała. W szeregach wybuchło zamieszanie, a to jeszcze wzmogło straszliwą skuteczność ataku. Zdawało się przez chwilę, że dwóch strzelców rozszarpie i zniszczy tę ogromną armię. Konsternacja trwała jednak tylko chwilę.

Dowódca, stary praktyk, wiedział jak zareagować. Dwa węże nie zaprzestały operacji okrążania, ale z centrum wyłoniły się dwie nowe grupy, które ruszyły w kierunku szalejącego na wózkach przeciwnika.

Uciekajcie! – krzyknęła Strada.

Wiedzom, co trza robić – mruknął Horny.

Wiedzieli doskonale. Nie czekając na grupy pościgowe, ruszyli do odwrotu. Rozpoczął się wielki wyścig pomiędzy dwoma samotnymi wózkami a szczytami kolumn dążących do opasania wzgórza. Strzelcy nie przestawali strzelać, ale miotacze przeciwko pojedynczym żołnierzom rozciągniętym w wężowym szyku nie były już tak skuteczne. Trudno było celnie trafić. W końcu widząc, że nie zdążą do swoich przed zamknięciem okrążenia, skręcili gwałtownie kierując się wprost na wroga. Obaj przebili się przez linię, ale za nimi natychmiast ruszyli przeciwnicy. Linie węża złamały się, ale dla napastników nie miało to już znaczenia. Obrońcy znaleźli się w okrążeniu.

Goniący zaczęli strzelać z kusz. Na szczęście celowanie i ładowanie kusz na grzbietach galopujących koni nie było łatwe. Pierścień zaczął się zaciskać.

Jeszcze nie! – krzyknął Zebario. – Niech podjadąjeszcze bliżej. Podjechali. Byli tak blisko, że niejednemu drżały ręce przed wypuszczeniem strzały.

Teraz!

Poleciały bełty z wybuchowymi grotami. Większość trafiła, jeśli nie w jeźdźca, to w konia. Szereg atakujących załamał się. W to zamieszanie uderzyła druga fala strzał. Obrońcy strzelali na zmianę. Górale, na modłę Talów, też stworzyli bojowe dwójki. Jeden w parze strzelał, drugi w tym czasie ładował.

Taczanki tymczasem dotarły do skał na szczycie. Natychmiast wyprzężono konie, a miotacze ustawiono na przygotowanych stanowiskach. Ogniomistrze nie zwlekając włączyli się do walki. Gdzieś na lewej flance trzech jeźdźców przedarło się przez strzały i wdarło się w krąg obrońców. Koń najszybszego potknął się na okopie. Jeździec zleciał na ziemię i już nie zdołał powstać. Zanim dwóch następnych zdążyło wyhamować konie, przy każdym strzemieniu mieli już po jednym z obrońców. Błysnęły ciupagi w słońcu i jeźdźcy spadli z siodeł. Przerażone konie uciekły, ale nikt nie próbował ich łapać. Górale natychmiast skoczyli do swych prowizorycznych kryjówek.

Nad stepem zabrzmiał dźwięk trąbki. To sygnał do odwrotu. Wódz nie chciał tracić żołnierzy w chaotycznym ataku. Wojsko wycofało się, przegrupowało. Linie okrążenia zostały wzmocnione. Umyślni przemierzali szlak między dowódcami oddziałów roznosząc rozkazy. Gdy wrócili, ponownie rozległ się sygnał. Tym razem trąbka brzmiała inaczej. To nie było łagodne uspokojenie wzywające do opanowania i odwrotu, to był dziki, bojowy zew. Konie ruszyły z kopyta.

Bogowie, oni sąjak żywioł – jęknął Elinius i wyciągnął szablę. Zaświstały bełty, a promienie miotaczy wdarły się w szeregi atakujących.

Przedrą się! – krzyknął Yaromir.

Do ciupażek! – ryknął Horny wyskakując z okopu.

W tym momencie do walki włączył się Gydi. Spadł z nieba jak jastrząb. Cień Lotnej przesuwał się wzdłuż linii atakujących wojsk, a dwa miotacze kosiły ludzi i konie. Znów wybuchło zamieszanie, ale w hałas, krzyki i rżenie końskie wdarł się nowy dźwięk. Nadleciały następne samoloty. Siedem latawców, ukrytych dotąd zapewne w stepie, przybywało by rozstrzygnąć bitwę. Trzy skierowały się na Gydiego. Pozostała czwórka rozpoczęła regularne ostrzeliwanie wzgórza miotaczami i wybuchającymi bełtami.

Gydi wyrwał świecą wprost w górę. Trzy maszyny ruszyły za nim, ale on mógł wznieść się wyżej. I był szybszy, o wiele szybszy. Hen, wysoko zakręcił pętlę, znalazł się za plecami napastników i dzikim ślizgiem leciał wprost na nich. Jego miotacze nie miały zasięgu większego od tamtych, ale dzielący ich dystans mógł przebyć szybciej, niż oni byli w stanie wykonać potrzebny zwrot.

Pierwszy strzał chybił.

Poprawka. Wzdłuż skrzydła. Buchnęło! Skrzydło rozpadło się jak papierowe, a samolot gwałtownie opadł na jedną stronę. Zaczął wirować w powietrzu i spadł. Na szczęście poza kręgiem walki.

Gdy Gydi kontynuował swój podniebny taniec śmierci, Donvadon wyszedł na otwartą przestrzeń.

Kryj się! – krzyknął ktoś, ale zaraz zamilkł zawstydzony. Donvadon wyciągnął miecz. Cień potężniał przez chwilę, a potem wybuchł nagle wielką, czarną smugą sięgającą pod niebiosa. Vado przesunął dłoń. Nie musiał specjalnie mierzyć. Miał wrażenie, że cień sam szuka wroga. Więcej, że wie, co piloci mają zamiar robić, zanim oni sami zdążyli wykonać jakiś ruch. Samoloty rozsypały się w panicznych unikach, ale cień nawet nie zadrżał. Nie podążał za nimi szalonymi zygzakami. Przesuwał się błyskawicznie pewnymi ruchami. Zawsze bezbłędnie sięgał celu. Raz, dwa, trzy, cztery. Koniec. Cztery maszyny runęły w dół. Vado sięgnął wyżej, ale tam krążyła tylko dumna i samotna Lotna. Ostatni z napastników właśnie sięgał ziemi. Gydi wywinął zwariowaną beczkę, a potem zaczął pikować w dół. Wyrównał stery i ślizgiem ustawił się na poprzedniej pozycji, by rozpocząć ostrzał.

Trzeba przyznać, że wojsko nie uległo panice. Trąbka brzmiała wściekle, żołnierze ryczeli coś, czego nie można było zrozumieć i rwali się do boju. Teraz już nie chodziło o zdobycie wzgórza, lecz o zgładzenie Donvadona. Wszystkie siły, razem z dowódcą, ruszyły w jego stronę.

Vado nie schował miecza. Opuścił cień zatapiając jego ostrze w ludzkiej masie. Górale już nie strzelali z kusz, tylko rąbali wściekle ciupagami. Dla nich ważny był tylko Vado. Znów wyścig, przerażający wyścig, w którym przedarcie się choćby jednego z atakujących, mogło oznaczać ich całkowite zwycięstwo.

Bogowie, on jeden pokona wszystkich – powiedział z podziwem Zebario.

Jeśli zdąży – poprawił go Inomir.

Czy możemy mu pomóc?

My, tak – odpowiedział w imieniu kapłanów Yaromir. Starcy skupili energię, wyciągnęli przed siebie ręce i od ich dłoni zaczęły odrywać się świetliste kule. Uderzały w atakujących z siłą wybuchowych grotów.

Wszystko to na nic. Dojdą nas. Szykuj się, synku – powiedział Lourd.

Jestem gotowy, ojcze.

Dwaj rycerze stali spokojnie u boków króla z wyciągniętymi szablami. Czekali na swoją kolej.

W hałasie walki pojawił się nagle nowy dźwięk. Początkowo nikt nie zwrócił nań uwagi, ale w końcu coraz więcej walczących zaczęło odwracać się w jego kierunku. To przecież był tętent kopyt! W stronę walczących zmierzał tabun koni. Leciały jak ludzką ręką prowadzone, ale jeźdźców widać nie było. Nagle, w chwili gdy zdawało się, że dzikie bestie wpadną w tłum tratując wszystkich na drodze, nad końskimi łbami pojawiły się ludzkie twarze.

Booohooowooooj!!! – zabrzmiał dziki okrzyk kilkuset gardeł.

Na karki atakujących wojsk spadły ogromne zakrzywione szable. Błyszczące, jaskrawo czerwone koszule zamigotały na zielonym polu jak fala ruchomych kwiatów. Ogromne konie, widać znakomicie wyszkolone, szarżowały wprost na przeciwnika, kopiąc i gryząc napotkanych na swej drodze.

Szerokie rękawy koszul jeźdźców furczały tylko w czasie walki. To z pewnością byli sojusznicy. Spadli na miejskie wojska jak stado stepowych pumysów i szarpali je z dziką zajadłością.

Było ich z pewnością kilkuset. Otoczyli wzgórze nowym pierścieniem i zacisnęli go nad wyraz sprawnie. Sytuacja zmieniła się gwałtownie. Obrońcy wyskoczyli ze swoich prowizorycznych okopów. Świsnęły ciupagi. Żołnierze z miasta zostali nagle postawieni przed dwoma napierającymi z przeciwnych stron frontami. Ucieczkę w step uniemożliwiali szalejący na ogromnych koniach wojownicy w czerwonych koszulach. Na cofających się, przed ich natarciem czekała piesza dębowa armia z toporami na długich trzonkach. I przez ten szereg nie prowadziła droga ucieczki.

Horny i Ciukas szaleli jak bogowie śmierci. Zbroczone krwią ciupagi śmigały przed oczyma żołnierzy jak widma grozy. Nie umieli znaleźć na nie sposobu. Arcymistrzowie fechtunku tą nietypową bronią obchodzili wszystkie zasłony, omijali kontry, a krótka walka zawsze kończyła się tym, że wąskie ostrze siekierki docierało do upatrzonego celu.

Vado nie brał udziału w bitwie. Gdy pojawiła się odsiecz, schował cień, ale nie rzucił się do walki. Stał wewnątrz pierścieni, w pobliżu kamieni na szczycie i przyglądał się wszystkiemu z góry. Elinius i obaj Lourdowie aż rwali się do czynu, ale żaden nie opuścił króla.

Strada nie słuchając nikogo, jako jedna z pierwszych ruszyła w bój. Pierwszy jej przeciwnik rozpoznał w niej kobietę, zdziwił się, zawahał i umarł. Dwóch następnych rzuciło się z wyciem, by pomścić towarzysza. Obaj spadli z koni już w pierwszym złożeniu. Następnych wyszukiwała już sama, bo więcej chętnych do ataku na szaloną kobietę, walczącą dwoma szablami, nie było. Tym bardziej, że u jej boku pojawił się potężny i ponury jak sama śmierć wojownik w stroju Talów. Zebario ograniczył się wprawdzie tylko do pilnowania pleców dziewczyny, ale był w tym niezwykle skuteczny.

Yaromir i Inomir nie przypominali teraz łagodnych i mądrych kapłanów. Stepowy Błysk uzupełniał blask gazdowej ciupażki. Jak dwuosobowa maszyna do zabijania przesuwali się wiekowi starcy przez szeregi wrogów. Mieli całkiem młodzieńcze ruchy, a oczy ich świeciły dziwnie radosnym blaskiem.

Z góry sfrunęła Lotna. Gydi krążył jak jastrząb nad placem boju, wypatrując swojej ofiary. Doczekał się. Grupka żołnierzy przebiła się przez łańcuch jeźdźców w czerwonych koszulach i ruszyła w step. Gydi za nimi. Kilku jeźdźców chciało podjąć pościg, ale gdy zobaczyli, co się dzieje, wstrzymali się. Gydi bezlitośnie wykonał egzekucję za pomocą wybuchowych grotów. Jeźdźcy w pierwszej chwili chcieli łapać konie, ale po chwili wrócili na pole bitwy. Konie zdążą znaleźć później. Zasalutowali, a Gydi pozdrowił ich machając skrzydłami. Wzniósł się nieco i wrócił do swego zadania. Małymi okrążeniami szybował nad miejscem walki.

Nie musicie przy mnie stać – powiedział Vado.

Musimy, panie – odparł poważnie młody Lourd.

Przecież widzę, że rwiecie się do walki!

Nasze miejsce jest przy królu – odezwał się senior.

A jak wam zezwolę?

Podziękujemy – skłonił głowę młodszy. – I pójdziecie?

I zostaniemy. Vado zaśmiał się.

Ale ty, Elli, nie należysz do zakonu rycerzy królewskich. Masz ochotę pomachać szablą, widzę to.

Elinius tęsknie popatrzył na walczących i uśmiechnął się.

To prawda królu, ale Vado i ja stanowimy parę bitewną. Sam iść nie mogę.

Zabiłem już dziś wystarczająco dużo ludzi – powiedział poważnie Donvadon. – Nie będę szukał bitwy.

Sama nas znajdzie! – Elinius nagle zasalutował szablą i wysunął się przed przyjaciela. To samo zrobili obaj Lourdowie.

Silna grupa żołnierzy na koniach uderzyła właśnie klinem. Rozrzucili szereg góralskich toporników i zdążyli oderwać się, zanim tamci ruszyli za nimi biegiem. Jechali wprost na stojącą grupkę i widać było, że przejadą po nich, zanim piesza pogoń zwiąże ich w walce.

Lourdowie i Elinius rozsunęli się na odległość kilku kroków i w tym krótkim szeregu czekali na atak. Vado został z tyłu.

Horny, który walczył na przeciwnym brzegu, zobaczył nagle, co się dzieje.

Ciukas! – wrzasnął – Sam tu! Do króla!

Ciukas wyjął zza cholewy sztylet i wbił w gardło przeciwnika, który już zbyt długo bronił się przed jego ciupagą. Długimi krokami rzucił się w kierunku Donvadona. Nieopodal sadził Horny. Znaleźli się obok króla, gdy pierwsi jeźdźcy dotarli do trójki obrońców. Zrobili jeszcze kilka kroków i zamarli. Stanęli jako druga linia.

Pierwszych trzech napastników zdmuchnęły kusze. Wprawdzie strzał z lewej ręki nie zawsze jest pewny, ale tym razem i odległość, i powaga sytuacji ułatwiły skupienie. Trzech następnych zrzuciły z koni rycerskie miecze i talska szabla, zanim pierwsi minęli szereg obrońców. Piesi rozstąpili się, jakby rozpłynęli przed uderzającą falą. W plecach trzech następnych jeźdźców utkwiły sztylety. Do górali dotarło już tylko czterech. Resztę wzięli na siebie obrońcy króla. Lourdowie za pomocą swych wielkich prostych mieczy sprawili się krótko. Nie było tarczy ni zbroi, która wytrzymałaby ich ciosy. Elinius unikając stratowania i ciosów z góry, tańczył przez chwilę w walce. W końcu szabla rozcięła głęboko udo przeciwnika. Ten nie utrzymał równowagi. Zsunął się z konia, a do ziemi przybił go swym mieczem stary Lourd.

Pardon, synku – mruknął do Eliniusa. Tal skinął głową. Nie było czasu na honorowe błazenady.

Król był bezpieczny. Góralskie ciupagi ściągnęły już na ziemię dwóch jeźdźców. Trzeci spadł z konia, gdy na czole, kroplą krwi, zakwitła mu maleńka strzałka. Ostatni, oficer, sądząc po złotych zdobieniach, trafił w objęcia Donvadona, który wskoczywszy z tyłu, uścisnął żołnierza tak, że ten stracił przytomność. Vado pomógł mu osunąć się łagodnie na ziemię.

Lourdowie, pilnować jeńca! Ma żyć i mówić! Donvadon wyprostował się na koniu i ogarnął bitwę. Właściwie pobojowisko. Po polu poruszali się już tylko „czerwoni”. Większość zbierała się, zapewne wokół dowódcy. Wielu zeskoczyło z koni i metodycznie przeczesywało teren walki. Czasem któryś przystawał i pochylał się ze sztyletem lub śmigał szablą.

Nie będzie jeńców – odezwał się znienacka Inomir, tuż za plecami Donvadona.

Mam oficera – powiedział Vado. – Ciekawe, co to za jedni.

Dowiemy się – westchnął sentencjonalnie Yaromir.

Dobre wojsko – pochwalił młody Lourd. Konni sprawnie formowali oddziały.

Zebario! Horny! – rozejrzał się wokoło Vado.

Zbierają wojsko i liczą poległych – powiedział Elinius.

Gdzie Strada?

Z nimi.

Mam lądować?” odezwała się w głowie Donvadona myśl Gydiego.

Lataj dalej, bracie. Zobacz, co słychać w stepie, ale nie trać nas z oczu.

W porządku.

Gydi zakołysał się nad głowami i wzniósł wysoko samolot.

Co się dzieje? – spytał Inomir.

Gydi chciał lądować.

Niech jeszcze polata.

To mu powiedziałem. Jak myślisz, Inomirze, będą dalej kłopoty?

Zobaczymy. Może nie?

Gdzie Zebario?

Tu jestem.

Stary wojownik był zmęczony, ale zadowolony.

Jakie straty?

Niewielkie, na szczęście. Mogło być bardzo, bardzo źle.

Śtyrech dobrych chłopców nie pojedzie dalej – włączył się Horny.

Vado przymknął oczy. Tylko czterech, aż czterech. Właściwie pełny sukces, prawie bez strat. W sumie tylko dzięki niespodziewanej odsieczy. Ale tych czterech z pewnością znał.

Dobrze – skinął głową. – Ranni?

Będzie kilku ciężej rannych, ale mogą chodzić. Poza tym sporo draśnięć, ale niegroźnych. Teraz piją wodę, zbierają się do kupy.

Zwołaj wszystkich, Zebario. Ustaw paradny czworobok. Ludzie pod bronią. Taczanki na skrzydłach. Konie zostaw w ukryciu.

Spodziewasz się walki?

A ty możesz zapewnić, że już jej nie będzie? Zresztą, to tylko honorowe powitanie sojuszników.

Zebario uśmiechnął się pod wąsem.

Tak jeeest!

Armia na stepie nie sprawiała wrażenia, by szykowała się do boju. Część ruszyła w pole, by zebrać swych rannych i zabitych, część pognała w step w pogoni za końmi, które uciekły od wrzawy i niebezpieczeństwa. W końcu od głównej grupy oderwało się czterech jeźdźców i ruszyło w kierunku wzgórza. Reszta sformowała długi szereg. Konie stały w pięciu rzędach, gotowe ruszyć ławą na rozkaz, ale jeźdźcy sprawiali wrażenie rozluźnionych. Szable w pochwach, niewielkie łuki przywieszone do kulbak. Patrzyli z ciekawością, choć starali się tego nie okazywać.

Wspaniałe wojsko – szepnął młody Lourd.

Ruszą na każdy sygnał i jak walec przejadą po nas w mgnieniu oka – odpowiedział Elinius.

Ruszą, ale jakby co, zbyt łatwo nie przejadą – sprostował ponuro tamten.

Może nie będzie trzeba – dodała Strada. – Wysyłają poselstwo.

Donvadon przyjrzał się przyjaciołom.

Powinienem wyruszyć im na spotkanie. W końcu zawdzięczamy im niemało. Inomirze, czy będziesz mi towarzyszył?

My też – wtrącił się stary Lourd, zanim kapłan zdążył otworzyć usta.

Wy też, oczywiście.

Rycerzom przyprowadzono dwa ogromne konie złapane po bitwie. Inomir wskoczył też na smukłego gniadosza. Zdaje się, że wszystkie należały do nowych sojuszników. Koń, na którym siedział Vado, prezentował się gorzej. Został przecież zdobyty na żołnierzu z miasta. Lourdowie, gdy to spostrzegli, zaczęli gorąco protestować i polecili wybrać konia godnego króla, ale Vado nie czekał. Po prostu ruszył spokojnie na spotkanie. Reszta uspokoiła się natychmiast. Dogonili go szybko.

Dwie czteroosobowe grupki zbliżały się do siebie. Na czele obcych jechał potężny mężczyzna w wieku około trzydziestu lat. Długie czarne włosy związane miał w gruby warkocz, przerzucony teraz przez lewe ramię. Twarz gładko ogolona, ogorzała od słońca i wiatru, o bardzo wyrazistych rysach, nie wyrażała żadnych uczyć. W ogromnych, prawie czarnych oczach kryła się dzikość, okrucieństwo i melancholia.

Złudzenie? Pozory! Vado aż potrząsnął głową.

I wódz, i dwaj z jego towarzyszy ubrani byli w długie, czerwone koszule, przepasane szerokimi bogato haftowanymi pasami. Trzeci odziany był w długą, zieloną szatę z ogromnym kapturem, teraz zrzuconym na plecy. Gładko ogolona głowa i twarz bez jednej zmarszczki utrudniały określenie wieku. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Jako jedyny nie nosił broni. Wyglądał na kapłana.

Zatrzymali się w odległości kilku kroków od siebie. Nikt się nie odezwał. Dwaj wojownicy jednoznacznie trzymali dłonie na głowniach szabli. Lourdowie w ten sam sposób pieścili rękojeści swych mieczy. Milczenie przeciągało się.

I wtedy Vado uśmiechnął się. Szeroko, zwyczajnie. Młodzieńczym uśmiechem, jak na widok dawno nie widzianego przyjaciela. Dowódca tamtych najpierw zmarszczył brwi, ale zdumienie nie przerodziło się w gniew. W czarnych oczach zagrały jasne błyski. W końcu wojownik wybuchnął gromkim śmiechem, pchnął kolanami konia w kierunku Donvadona i wyciągnął prawą dłoń na powitanie. Vado uścisnął ją serdecznie.

A szczob tebi! – wykrzyczał woj z podziwem. – Widzisz się ty większym, niż ty i twój koń razem wzięci!

A i ty ze swoją konnicą znaczysz więcej niż na to wygląda – zrewanżował się Vado.

Tyś Don van Don jest – stwierdził w odpowiedzi tamten. Vado skinął głową.

Prawią, żeś królem królów. Prawda to?

Tak mówią ci, którzy mnie widzieli – uśmiechnął się Vado. – I ja ciebie widział, bratku. Z czarną kosą na pół nieba, ja ciebie widział. Jesteś samą śmiercią czy tylko jej sługą?

Jestem sługą życia. Zabiłem dla życia. Widziałeś sam. Kapłan nachylił się do ucha wojownika i coś przez chwilę szeptał. Ten zrobił gest głową, jakby się nie zgadzał, a potem ustąpił.

Chcesz, mów! To nic nie zmieni.

Panie – zwrócił się kapłan do Donvadona śpiewnym głosem. – Pozwól, że zadam ci pytanie. Jedno pytanie. Ważne pytanie. A ty odpowiedz szczerze, prosim. A potem zginiemy lubo z tobą pójdziemy na kraj świata.

Pytaj – powiedział zaintrygowany chłopak.

Czy słyszałeś kiedyś imię: Fanadon Boboni?

Głos kapłana brzmiał tajemniczo i słychać w nim było ogromne napięcie. Vado zdumiony wytrzeszczył oczy.

To mój dziadek. Ojciec mojego ojca. Skąd znasz to imię?

Był u nas przed laty. Z synkiem małym.

Z moim ojcem? – Vado nie chciał wierzyć własnym uszom. – Gonih! Ojcu było Gonih.

Gonih Boboni – potwierdził kapłan. – Ty dziadka swego znałeś?

Nie – zasmucił się Vado. – I niewiele o nim mówiono. Nawet nie pokazano mi nigdy jego grobu na naszym cmentarzu.

Jego grób jest w naszej siczy. Chory był. Nie pożył do starości. A syn jego, Gonih, do pełnych leciech z nami był. Żonę pojął...

Więc to prawda, że mama nie pochodzi z miasta!

Gallila, była córką mojej najmłodszej siostry.

Gellia – poprawił Vado. – Mama ma na imię Gellia.

To miejskie imię. Gonih nadał je żonie, gdy po śmierci ojca ruszył do miasta, do swej siostry.

Ciocia Revina...

Kapłan ciepło popatrzył na chłopca, a potem odwrócił się do swego wodza.

To on, hatamanie. Z pewnością on. Donvadon Boboni, potomek królów ziemi, syn z naszej krwi.

Dowódca głośno wypuścił powietrze. Odczuł wielką ulgę.

To dobrze. To bardzo dobrze jest – powiedział z ulgą.

Przerzucił nogę nad końskim grzbietem i płynnym ruchem zeskoczył na ziemię. Stanął w rozkroku i bardzo rezolutnie spojrzał w górę, wprost w oczy Donvadona.

Tak ja i myślał. Ale bał się też, że może to sam Zły czarną kosą po ludziach żniwuje.

Ale z pomocą przyszedłeś?

Jak nie przyjść, gdy dobrzy ludzie miastowe wojska biją? A jeśli to by Zły był, i tak przed Złym nie ubieżysz. Pogibli by my, ale miastowych zawdy przystojnie jest pobić, choć przed śmiercią samą.

Czemu ich tak nienawidzisz? – zapytał ciekawie Vado, również zeskakując z wierzchowca.

Staroho Boha zabili, w nowuju wieru, kłamliwu wieru każą wierzyć. A my Boha Woje. Jam jest Anton Anatolie, znaczy syn Anatola, który był synem Antona. Wołają mnie Miszowaty. Wolni Bohowoje hatamanem mnie dwa roki temu okrzyknęli. Hataman, to pierwszy w radzie wodzów, a pan nad stepami czasu wojny. To co ci rzeknę, jest słowem wszystkich Bohowojów.

Mów.

Hataman wyciągnął szablę i przyklęknął na kolano. Oburącz chwycił gołą klingę i wyciągnął broń w kierunku Donvadona w geście ofiarowania.

Królu królów, bracie nasz, przyjmij słowo i oręż wolnych Bohowojów. Słowo nas zwiąże, a szabla obroni. Pójdziem z tobą przez stepy i miejskie mury. Dla staroho Boha, dla nowoho króla.

Hataman skłonił głowę.

Vado podszedł krok bliżej, pochylił się i wyciągnął ręce. Dłonie ich przez chwilę się zetknęły, gdy przejmował szablę. Potem wyprostował się i trzymając broń oburącz wyciągnął ręce wysoko ponad głowę.

Ja, Donvadon Boboni, syn Goniha i Gallili, potomek króla Lyniona III, w obecności wolnych ludzi gór i stepów, przyjmuję szablę i słowo Bohowojów z rąk hatamana Antona Miszowatego i przysięgam: wolności, życia i wiary waszej bronić całą mocą i potęgą królewskiego majestatu i mej własnej osoby.

Donvadon mówił bardzo wolno i tak głośno, że słyszano go nawet w ostatnich szeregach stepowych jeźdźców. Mówił i sam nie wiedział skąd biorą się słowa, które padają, a które, czuł to dobrze, musiały właśnie paść.

Vado schylił się ponownie i złożył szablę w wyciągnięte wciąż ręce Antona. Potem sięgnął nad lewe ramię i wyciągnął swój miecz. Czarny cień zabłysnął srebrną poświatą. Król uderzył lekko płazem w oba ramiona hatamana. Anton podniósł głowę i znów spojrzał wprost w twarz Donvadona. W jego czarnych oczach była wierność i śmierć. Vado aż odetchnął w środku z radości, że ten człowiek znalazł się po jego stronie.

Wstań, hatamanie – powiedział spokojnie.

Wyciągnął rękę i pomógł podnieść się człowiekowi, który może miał duże kłopoty z klękaniem, ale zawsze sam wstawał na nogi. Anton przyjął dłoń i ściskając ją silnie, wsparł się na niej, okazując tym, że korzysta z pomocy, przyjmuje ją i zapamięta.

Vado uśmiechnął się, a potem lekkim tonem powiedział:

Chyba powinieneś zająć się swoją armią.

Anton obejrzał się za siebie.

Niezwyciężona stepowa konnica dawno już była na ziemi. Jak przygięty przez wichurę łan, kilkuset ludzi klęczało z pochylonymi czołami, trzymając przed sobą szable w daleko przed siebie wyciągniętych dłoniach.

Klęczących wojów mi nie trzeba – powiedział z uśmiechem Donvadon. – Idź i powiedz, by wstali. Powiedz im też, że to był ostatni raz. Chcę ich widzieć na koniach, zawsze.

Prawdu każesz?

Samą prawdę, Anton. Gdy postawię pałac, dworaków będzie u mnie dość. A dobrego wojownika, zawsze będzie o jednego za mało. O tego, który zginął w ostatniej walce. Idź i powiedz, że przyjąłem, zapamiętam. A teraz starczy, od dziś i na zawsze. Dla nich i dla wszystkich następnych pokoleń Bożych Wojów z wolnego stepu.

Anton chciał coś powiedzieć, ale tylko nabrał powietrza i wypuścił je. Potem krótko skinął głową i wskoczył na konia.

Ostańcie tu. Prezentacji dokończyć trzeba. Ustalać, co dalej. Ja wrócę wczas.

Okręcił się i z kopyta ruszył w kierunku klęczącej armii.

Godny wojownik – powiedział z uznaniem Inomir, podchodząc bliżej.

Samyj lepszyj – zgodził się jeden z wojów.

Inomir jestem, zwany też Pragradem.

Wieczny Człowiek? Onegdys?

Wojownicy byli zdumieni i wystraszeni z lekka. Właściwie po prezentacji króla nie powinni się już niczemu dziwić. Ale król był bardzo młody i taki dziwnie ludzki. A Onegdys, powiadają, był stary jak sama ziemia.

Onegdys – zgodził się kapłan. – To jedno z moich podróżnych imion. Ale z wiecznością nie zadzieram i wam też nie radzę. A ty, bracie, wyglądasz na duchownego.

Człowiek w długich, zielonych szatach z szacunkiem pochylił głowę przed Inomirem. Słońce zagrało na łysej czaszce tak zabawnie, że młody Lourd na wszelki wypadek odwrócił wzrok i zajął się rozmową z wojownikami. Rycerzowi nie przystoi śmiać się z kapłana.

Witaj, starszy bracie! Jestem Jarlic. Nie podaju otczestwa, bo nie ma ono znaczenia – kapłan uśmiechnął się z zakłopotaniem, widząc, że trzeba szybko wytłumaczyć wiele rzeczy. – Znaczyt, dla mnie ma, ale ja już nie jestem synem swego ojca. Ja jest Jarlic, kapłan staroho Boha. To mój urząd, moja wiara, moje życie, moje imię.

Rozumiem – skłonił głowę Inomir. – Od kiedy przejąłem pod opiekę wielki turkus, zniknęło moje imię i moja rodzina. Pozostał tylko Pierr d’Blue.

A więc to prawda – szepnął Jarlic. – Staryj Boh dał kamienie swym kapłanom.

Prawda – powiedział szybko Inomir. – Ale nie pora teraz o tym mówić. Witam cię, bracie, i pozdrawiam. Teraz, zanim hataman powróci, przedstaw nam lepiej swych towarzyszy. Rycerze, którzy są z nami, to ojciec i syn Lourdowie, Talowie z Zielonej Doliny.


Hataman wrócił wkrótce z zaproszeniem do obozu odległego o milę. Okazało się, że wojsko, które spotkali, stanowiło zaledwie szpicę dużo większej armii. Główne siły wędrowały z taborem i miały stanąć obozem o milę stąd. Ustalono, że górale wsiądą na konie, które zostały po bitwie bez jeźdźców. Wyznaczony oddział pogrzebie zabitych. Postanowiono, że polegli Bohowoje i górale pochowani zostaną wśród kamieni na szczycie wzgórza, gdzie zostanie usypany kurhan. U ich stóp powstanie mogiła miastowych. Wprawdzie Bohowoje nie widzieli takiej potrzeby, gdyż zazwyczaj porzucali ograbione zwłoki swych wrogów na pastwę dzikich zwierząt i Wyrzutków, ale Vado stanowczo nalegał na pochówek. Zapowiedział na jutro uroczystość nad wspólnym grobem.


Gydi! Odezwij się!”

Jestem, braciszku! Chyba mogę już wylądować, skoro jednym słowem posłałeś na kolana niezwyciężoną armię?”

Właściwie możesz, ale nie warto. Zatrzymamy się milę stąd. Czeka tam na nas kwatera i jeszcze kilku przyjaciół. Wylądujesz, jak się już przywitamy.”

Rzeczywiście, coś jest na wschodzie. Ale to więcej niż mila... Bogowie! Tam stoi cała armia i buduje w stepie wielkie miasto!”

Nie naprzykrzaj się im – przestrzegł Vado. – Nie chcemy straszyć przyjaciół. Polataj sobie gdzie indziej. Może jeszcze coś wypatrzysz?”

Gydi bez komentarza zawrócił, obraźliwie wręcz machając ogonem.

Gydieon nie wyląduje? – zapytała zaniepokojona Strada.

Teraz już nie mapo co, za chwilę ruszamy – uspokoił ją Vado. – Jak spotkamy tabory Bohowojów, zaproszę Gydiego do towarzystwa. Zresztą, w górze jest dla niego bezpieczniej niż na ziemi.

Może masz rację.


Gydi wcale nie przesadził. To było prawdziwe miasto namiotów. Wprawdzie Anton uprzedzał, że siły główne liczą ponad pięć tysięcy żołnierzy, ale czegoś tak potężnego nikt się jednak nie spodziewał. Do tego tabory, gdzie na wozach jechały kobiety i dzieci. Według Antona większość cywilów została w siczy, ale niektóre rodziny nie chciały się rozdzielać.

Wojska, które widzieli, to była może połowa potęgi Bohowojów. Ich główna, stała siedziba leżała daleko stąd, za wielką rzeką, do której mało kto docierał, a bez ich zgody nikt chyba nie przekroczył. Sicz, jak ją sami nazywali, trudno było nazwać miastem. Choć w tym „namiotowisku” istniały wyznaczone ulice, na których nie wolno było się rozbijać, nie znano pojęcia własności działek ziemskich czy stałych kwater. Na wezwanie, każda rodzina była w stanie natychmiast zwinąć dobytek i na wozach ruszyć w drogę, by po powrocie rozłożyć swój namiot w nowym, akurat wolnym miejscu. Wojownicy – a każdy mężczyzna był wojownikiem – podróżowali oczywiście na koniach. Koń był najważniejszą rzeczą w dobytku, bez mała członkiem rodziny. Bez konia nie można było wędrować, polować, walczyć. Bez konia nie można było zdobyć łupów. A to właśnie wojna stanowiła główne źródło dochodów. Owszem, hodowano bydło i owce, a nawet czasem świnie, ale rodzinna uprawa pól nie opłacała się zupełnie. Tylko w głównej siczy obsiewano wyznaczone na ten cel obszary. Ziemia należała do wspólnoty, spichrze też. Praca była wspólna. Zapasami zarządzał hataman, a rada wojowników czuwała nad dystrybucją. To były żelazne rezerwy. Na co dzień korzystano z tego, co udało się zdobyć lub kupić od wędrownych handlarzy.

Armia, którą spotkali nasi wędrowcy, nie odbywała zwykłej wędrówki, lecz podjęła wyprawę po króla. Bohowojów dobiegły wieści o nowym panie stepów, królu z miasta, który wyruszył w góry. Don van Don, pan nad pany, był jedną z ważniejszych postaci w opowieściach Jarliców i jeśli rzeczywiście się pojawił, należało go odnaleźć. Jeśli zaś jego imię przybrał samozwaniecświętokradca, należało go, „w imia Staroho Boha”, odnaleźć tym bardziej. I jak najprędzej zetrzeć z powierzchni ziemi jego nędzne ciało i fałszywe imię. Stąd tak wielkie siły ruszyły w pole i skierowały się w stronę gór. I stąd niepewność hatamana w czasie spotkania z Donvadonem.


W obozie, czyli koszu, panował nieustający ruch. Żarty, śmiech i przekleństwa wędrujących ulicami pieszych i konnych mieszały się ze sobą. Zdawać by się mogło, że bez przerwy każdy ma coś do załatwienia w przeciwnej stronie obozowiska, a jeśli nie ma sprawy, to i tak włóczy się bez celu. Nic bardziej mylnego. Każdy, kto tylko mógł, krył się w namiocie lub przy ognisku. Ale niewielu było takich. Tyle rzeczy jeszcze trzeba było zrobić przed nocą. Gościom, owszem, przyjrzano się uważnie przy wjeździe, ale nie robiono z tym nadmiernych ceregieli. Hataman uznał króla i zaprosił sojuszników. W porządku. Górali uznano za nowy oddział, któremu przekazano konie poległych i przydzielono niezbędne uzupełnienie z tabunu luzaków. Stu ludzi, to cztery namioty. Były, wydano.

Znalazł się i piąty dla dowództwa. Górale wrzucili swoje zapasy do wspólnego kotła, więc zostali wciągnięci na listę żywieniową. Stali się częścią kosza.

Gydi, który wylądował tuż za „miasteczkiem”, rozbił oddzielny namiot dla Strady i siebie. Namiot i ich wspólne bagaże miał ze sobą na pokładzie. Teraz rozłożyli się obok namiotu Donvadona.

Zebario oficjalnie złożył funkcję komendanta wojskowego. Dowództwo nad góralami przejął Horny, który wolał kwaterować ze swoimi. Także Lourdowie pozostali z wojskiem. Tak więc Donvadon, dwaj kapłani i Elinius mieli dla siebie ogromny namiot, w którym zazwyczaj kwaterowało dwadzieścia pięć osób.

Dziki luksus – stwierdził Elinius prężąc się rozkosznie na skórach, które miały służyć jako posłania. – Najadłem się, teraz napiję się wina i będę spał.

Śpij szybko – poradził Vado. – Przed świtem pobudka.

Ej, a wy gdzie się wybieracie?

Cudne mołodycie są w taborze – uśmiechnął się Yaromir.

Dziadku, co wy?

Mała narada u hatamana. Śpij spokojnie, opowiemy ci rano – uspokoił go Vado.

Wyszli. Noc była jasna, niebo prawie jak w dzień, bez gwiazd. Czuli zgromadzoną wokół potęgę. I spokój. Spokój i pewność siebie. Ten nastrój się udzielał i podnosił na duchu.

Zajdźmy po Hornego i Zebaria – powiedział Inomir.

I po Lourdów – doradził Yaromir. – Jak ich nie zaprosimy, obrażą się śmiertelnie.

Musimy zaprosić – zgodził się Vado. – Reprezentują Talów z Doliny.

I czynią honory królewskiej asysty – dodał Yaromir. – To dla nich znacznie ważniejsze zadanie.

Gydi usłyszał głosy i wychylił się ze swego namiotu.

Idziecie gdzieś?

Śpij póki możesz, braciszku. Od rana znów w powietrze. Inomir szepnął coś do drugiego kapłana i obaj roześmieli się wesoło.

Dobranoc! – skomentowała te śmiechy Strada z wnętrza namiotu.

Odeszli żartując, a Gydi wrócił na posłanie.

Nie do spania mi – szepnął.

Mnie też nie – podchwyciła wesoło dziewczyna.

Ale Gydi był w poważnym nastroju.

Bałem się o ciebie. Bogowie, jak ja się o ciebie bałem! – I ja się bałam o ciebie, ale teraz nie chcę o tym myśleć.

Mogłaś w każdej chwili zginąć.

Radzę sobie jakoś z szablą – obraziła się Strada. – Może wasze delikatne panienki z miasta głupieją przy dźwięku stali. Dziewczyny Talów umieją walczyć. Paru z tych żołnierzyków przekonało się o tym na własnej skórze. Niestety, nie mogą już poświadczyć.

Kochana, wiem jak walczysz, ale w bitwie może zdarzyć się wszystko!

A w powietrzu? Już samo latanie napawa mnie lękiem. A tu eszcze siedmiu naraz na ciebie jednego!

Latanie jest piękne – zaprotestował chłopak. – A z tamtymi Vado mi pomógł, choć i ja chyba nieźle się sprawiłem, co?

Byłeś wspaniały – zapewniła dziewczyna. – A teraz dość już smutków.

Ale będziesz na siebie uważać...


W namiocie hatamana, oprócz Antona, czekał na nich Jarlic i pięciu wyższych dowódców. Nazywano ich cetmanami, dowodzili oddziałami o sile tysiąca konnych. Całe to grono stanowiło najwyższą władzę na koszu. Wprawdzie w czasie wyprawy jedynowładcą był hataman, ale gdy zebrała się rada koszna, mogła nawet zmienić hatamana. Antonowi nic takiego nie groziło. Był nie tylko dowódcą wyprawy, ale także siczowym, wybranym przez siczową radę jednogłośnie i to po raz czwarty. To ostatnie oznaczało, że wyborów hatamana, które odbywały się zwyczajowo co dwa lata, na razie nie będzie. Aż Anton nie zginie, zrezygnuje lub zostanie odwołany przez Walny Sejm Siczowy. Bohowoje uznawali, że jeśli ktoś sprawdził się przez kolejnych sześć lat i wybrano go jeszcze raz – nie ma po co szukać lepszego dowódcy.

Nad starannie obmurowanym kamieniami ogniskiem ustawiony był specjalny okap, przez który dym uciekał kominem z blaszanych rur, sprytnie wyprowadzonym przez odpowiedni otwór w dachu namiotu. Było ciepło, dym nie dusił. Siedzenia zrobione były ze skór. Deseczki, rozłożone specjalnie w pobliżu siedzisk, służyły za małe podręczne stoliki. Na każdym stała butelka i kielich. Bohowoje bardzo sobie cenili czerwone wytrawne wino, choć nie spotykało się wśród nich pijanych ludzi.

Hataman na widok wchodzących wstał i skłonił głową. Pozostali poszli w jego ślady. Vado i jego kompania odpowiedzieli tym samym. Wszystko odbyło się bez słów, a radni spokojnie wrócili na swoje miejsca nie czekając na zezwolenie. Fakt, że wstali był szczytem kurtuazji i uznania dla pozycji Donvadona.

Siadajcie, proszu was na wino i radę – Anton szerokim gestem wskazał miejsca.

Dziękujemy – odpowiedział w imieniu wszystkich Vado. Rozsiadł się wygodnie, napełnił swój kielich i ciekawie rozejrzał się po wnętrzu.

Dobre wino – pochwalił.

Inni zgodnie przytaknęli ruchami głów. Wino było rzeczywiście dobre.

Tak szczo budę dalej, królu panie? – zapytał jeden z cetmanów.

Dużo starszy od innych i drobniejszej budowy.

Vado zamyślił się. Pytania tego nie wypadało zadać hatamanowi. Nie mógł też zacząć rozmowy żaden ze zwykłych dowódców. To znaczy, że ten pozornie łagodny starszy pan był tu drugi po hatamanie. Jeszcze przed Jarlicem.

Co będzie? Przepijemy do siebie, poznamy się. Coś uradzimy. Ja wiem, co muszę zrobić. Wy możecie pomóc mi to zrealizować. – Podniósł kielich do góry i przepił do przedmówcy. – Przyjaciele mówią do mnie Vado. Imiona moich przyjaciół z pewnością już znacie.

Howryl. Wołają mnie Starik, sam ne znaju dlaczoho?

Radni roześmieli się. Atmosfera zaczęła się rozluźniać.

Matę, Vigor, Kriwoj, Dmitri – podali swe imiona pozostali, wznosząc swe kielichy w kierunku gości. Na tak miłe zaproszenie nie wypadało odmówić.

Jarlica znacie – zakończył prezentację Anton.

Pora poznać sytuację. Myślę, że najlepiej przedstawi ją Inomir – przystąpił do rzeczy Vado. – Inomirze mów dokładnie i bez niedomówień. Ale błagam, jak najkrócej.

Krótko to się nie da – mruknął kapłan. – Historia kilku tysięcy lat musi potrwać.

Poślę po więcej wina, jak zaschnie ci w gardle – zachęcił Anton. I popłynęła opowieść, która zaczęła się od zagłady, przez czasy ziemi, upadek ostatniego ołtarza, aż po ostatnie wydarzenia, które wygnały z Szarego Miasta trzech wędrowców i doprowadziły do dramatycznego spotkania w stepie. Inomir starał się jak mógł, żeby nie przedłużać. Yaromir pomagał mu czasem. Wojownicy słuchali w skupieniu, tylko Jarlic od czasu do czasu wzdychał:

Boże mój, więc tak to było! Wieruju, wieru! Prawdu każet! Boże mój!

Na koniec klęknął przed Inomirem i skłoniwszy głowę aż do ziemi poprosił cicho:

Przyjmij mnie, panie, niegodnego raba na ucznia swego. Czułem, a nie znałem prawdy. Błądziłem, a nie zabłądziłem. A teraz wiem i chcę cału prawdu poznać.

Powstań, Jarlicu. Jesteśmy braćmi, nie panami twymi. A do roli nauczyciela lepiej nada się Yaromir. Będziesz uczył, bracie?

Będę – uśmiechnął się Yaromir. – Bo widzę, że uczeń chętny.

Jarlic, promiennie uśmiechnięty, wrócił na swoje miejsce.

Wybacz hatamanie, znaju szczo u nas rada, ale to com usłyszał, ważniejsze jest od wszystkiego, co się nam w życiu całym zdarzyło.

Wiżu i wieruju – zgodził się Anton. – Ale to szczo jeszczo budę, może i ważniejsze być. Nowin, nowin siła. Gdzie w tym wszystkim miejsce dla nas, bożych rabów?

Tam gdzie je sami wybierzecie lub tam, gdzie dacie się zepchnąć – powiedział Donvadon.

Prawdu każesz – zgodził się hataman. – Ale co to znaczy? Co nam robić? Świat cały, to rzecz wielka. Nie na hołowu zwykłego hatamana. Moje dzieło, Bohowojów strzec, jadło zapewnić, dzieciom przyszłość dać.

I potoście króla szukali, żeby teraz za rzeką się schronić i udawać, że to co się dzieje, w ogóle was nie dotyczy? – zapytał Yaromir. Wodzowie zmieszali się.

Nie w tom rzecz. Bohowoje od wraga nie uciekajut. Sami wy to uznali. Dziś jeszcze! – Powiedział tłumiąc emocje hataman. – Nie mów ty dokąd uciekać! Mów dokąd iść!

Ja idę do Szarego Miasta – odparł swobodnie Vado. – Komu to po drodze, zapraszam.

Step sziroka, swobodnaja. Drogi idą wszędzie, wszystkie dobre są. Ty praw nam na szczo tebi pięć tysiąców konnych, a bez harmat i piechoty. Konnyje tego miasta nie wozmut! – Odpowiedział na to poważnie Howryl.

Inni zgodnie pokiwali głowami.

A ja i nie potrzebuję pięciu tysięcy – uśmiechnął się Vado. – Tysiąc, może dwa... Tak, przydałyby się bardzo. Miasta nie chcę oblegać, bo nie ma potrzeby. Znam wejście, wiem jak bramy otworzyć.

Oj, pohulamy! Przez otwartą bramę hładko wjechać i przyjemnie – uśmiechnął się szeroko Vigor.

Nie pohulamy! – sprzeciwił się Vado. – Miasto moje jest, a ludzie nietykalni! Pałac zajmiesz, to bierz, co chcesz!

Dajosz pałac? – upewnił się hataman.

Daju. No, bez samego Nahadana – zgodził się Vado. – On mój.

Stoi – wyciągnął prawicę Anton.

Uśmiechał się stary zabijaka. Nie wiadomo, co go bardziej cieszyło – wizja złupienia pałacu czy znaleziony nieoczekiwanie pobratymiec, który choć królem się okazał, swojski jest i nawet mowę stepową gładko chwyta.

Vado uścisnął dłoń hatamana i zajrzał mu głęboko w oczy.

To zajęcie dla tysiąca. Co masz zamiar zrobić z resztą?

Domoj wiernutsia. Sicz umocnić, domu pilnować.

Sicz mocna i bez nich. Jest tam drugie tyle żołnierzy – uśmiechnął się znów Vado. – A ot tu, niedaleko, jest drugie miasto, drugi król...

Ten, ktoroho ludzi my dziś pobili?

Właśnie on. Miasto leży za górami. Przejdziecie Kupiecką Bramą.

Dorohu znaju i miasto znaju – przerwał Anton.

Ale o stanicy w bramie nie wiesz.

Pobudowali?

Tej zimy – skinął głową Vado. – Przeciw mnie i przeciw góralom. Dobrze byłoby ich przegonić.

Przegonim, stanicu spalim – zgodził się hataman.

Czekaj, nie koniec na tym. Górale, ludzie Yaromira – wskazał kapłana. – Druhy nasze wierne i wojownicy przedni.

Widziałem. Prawdu każesz. Żal, że szabel nie noszą.

W góry nie pójdziesz, nie próbuj, ale pomoc stamtąd dostaniesz. Nie wojsko, bo mają już ludzi mało, ale jedzenie dadzą, przewodników.

I broń – dokończył wypowiedź Donvadona Yaromir.

Mnie broń na szczo? Koni mam, szabli mam.

Kusze i groty wybuchowe do bełtów tam mają. I stolarzy, co taran umieją zrobić dobry i katapultę – wyjaśnił kapłan.

Dobre! – ucieszył się Anton. – Weźmiem ten gród!

Weź – zachęcił Vado – ale najpierw obiecaj, że jeśli mieszkańcy miasta nie staną przeciwko wam, nie będziesz ich gnębił. Pałac należy do ciebie.

A jak szaraczkimieszczany na mury, prociw nam, staną?

Rób, co chcesz.

Stoi!

Stoi. Dobrze – zamyślił się Vado. – Ilu ludzi dasz dla mnie?

Dwa centony? – Dwa.

Sam poprowadzę – oświadczył Anton.

A kto za góry wojsko powiedzie? – zaniepokoił się Jarlic. – Jak by ty dał mołojców pod komendę króla – wiadomo, król dowodzi. A jak ty sam z królem, tak kto pohatamani nad wojami w drodze za góry?

Sprawa rady – odparł Anton. – Ja proponuję Starika. Mądry człek i w boju doświadczony. Mir u ludzi ma. Dobry hataman z niego budziet.

Dowódcy pogadali chwilę między sobą.

A których cetmanów ty ze soboju weźmiesz?

A ja by chciał Vigora, szczob jego krótko przytrzymać i Kriwoja. On miasta znajomy.

Znów pogwarzyli ze sobą i w końcu Jarlic obwieścił decyzję.

Zgoda. Na wszystko zgoda. Ale ty, hatamanie, sam soboju przed ludźmi rano staniesz i decyzję podasz. Jak na sejmie przemówisz.

Przemówię, ale głosować nie budut!

Nie budut – zapewnił Jarlic. – Tyś hataman i wojna się zaczęła. Każesz, nie prosisz.

Anton zadowolony pokiwał głową.

Tak, bratcy – zwrócił się do gości. – Nie ruszym, aż we dwa dni. Trzecieho świtem dopiero nam w drogę.

Odpoczniemy – zgodził się radośnie Vado.

A potem poszli. Lourdowie przez cały czas nie odezwali się ani słowem, podobnie jak Horny i Zebario. Ten ostatni frasował się trochę widząc, że wielka armia do jego wsi się przybliży, ale wierzył w Donvadona. Góral natomiast radował się ogromnie. W sumie wszyscy rozstali się w milczeniu.

Gydi spał nie tylko do świtu, ale do wysokiego słońca. Obudziły go dopiero hałasy zbierającej się gromady.


Dwa tysiące wojowników wędrowało przez pustkowia. Jedyne, co im groziło, to wszechogarniająca nuda jednostajnego marszu.

Żaden człowiek ani żadne zwierzą nawet przez chwilę nie miało zamiaru znaleźć się na ich drodze.

Tylko dowódcy myśleli i mówili bez przerwy. Narady wojenne kończyli tylko po to, by tematy przerwane przed chwilą na forum ogólnym, podjąć w grupkach kilkuosobowych. Z reguły zespół dochodził do jakiegoś wniosku i przedstawiał go na wieczornej naradzie. Wniosek był dyskutowany i upadał, zanim wzięto go poważnie pod uwagę. Zebario znosił to z wyraźnym trudem. Stary żołnierz nie przywykł do dyskusji. Jego świat składał się z wydawania i wykonywania rozkazów. Anton bawił się świetnie wiedząc, że ostatnie słowo w polu należy do niego. On sam miał zamiar bezdyskusyjnie wykonać tylko każde królewskie polecenie. Jak dotąd nikomu nie zdradził tej tajemnicy. Najpoważniej demokrację traktowali kapłani. Ta trójka bardzo żarliwie przedstawiała własne i dyskutowała cudze pomysły. Gydi czasem podrzucał to i owo, ale w sumie całkowicie polegał na Donvadonie i Inomirze. Vado milczał i uśmiechał się dobrotliwie.

Armia z każdym dniem bardziej zbliżała się do Skałek.

W sumie nudy jak nieszczęście, potwierdzał Elinius opinię całego wojska.


Opowiedz mi o starym Bogu – poprosił Jarlica Inomir.

Jechali strzemię w strzemię. W pobliżu akurat nikogo nie było.

Za nimi pozostało już wiele mil. Przed nimi jeszcze mnóstwo godzin jednostajnej jazdy. Idealna okazja do rozmów. I tych nieważnych i tych najistotniejszych.

Kapłan aż ze zdumienia ściągnął wodze, wstrzymując tym nieco konia.

Ja tobie?

Tak, przyjacielu – uśmiechnął się Inomir. – Bardzo chcę poznać waszego Boga.

Jarlic przez chwilę kręcił głową i mamrotał pod nosem. W końcu pogodził się z dziwną prośbą. Najwyraźniej uznał, że Prastary chce go po prostu przeegzaminować. No cóż. Wolno mu.

Kiedy świat odrodziłsia po zagładzie, którą my pohubą zwiemy, ludzi żyli wśród zwierząt i nie odróżnialisia od nich swym zachowaniem. Zapomnieli, że ludźmi są. Zapomnieli wszystkiego, nawet ludzkiej mowy. Zaprawdę, żyli jak zwierzyna dzika. Tylko Boh, Jarl Najwyższy, pan nieba i ziemli, wiedział i pamiętał, że człowiek, choćby jak bydle nierozumne żył, i tak duszu niesmiertelnuju posiada.

Dusza, rzecz ważna. To część Boha w człowieku. Ot, bydlę na którym jedziesz, mądra i przyjemna szkapa, ale bez duszy jest. Jej życie, to człowieku służyć. A ludzki obowiązek – Bohu i ziemli.

Jarlic niechcący przybrał ton, którym nauczał nieprzywykłe do spokojnego siedzenia i słuchania dzieci myśliwych. Przyłapał się na tym i zawstydził. Tak nie można mówić do najwyższego kapłana, własnego mistrza.

Ciekawie mówisz – zachęcił go Inomir. – I wiesz, prawda jest taka, że mówisz dla mnie rzeczy nowe. Mnie uczono trochę inaczej.

A jak?

Najpierw ty powiedz swoje. Potem ja ci opowiem. – Zgoda. Gdzie ja był... A! Tak zesłał Jarl Niebiański syna swego, w ludzkiej postaci, na ziemliu naszu, szczob ludziom przypomniał o duszy i człowieczeństwie. Jarlic uczył i uczył. Wszyscy jeho usłuchali i naród ludzki do godności swojej wrócił. Nauczał Jarlic, szczo ziemlia nasza jest ukochaną córką Bohaotca, a nam ludziom priwilej i obowiązek strzec jej i chronić, dla jej dobra życie ludzkie całe winno płynąć. A za to matuszkaziemla odpłaci, bo umie i chce dobro czynić. Jest w niej siła wielka i siłę swą użycza ona ludziom. Kamienie, kości ziemi, moc w sobie skryć umieją, przechować i ludziom przekazać. Sześć jest kamieni dobrych, jeden proklatyj, zakazanyj. Poszło za Jarlicem siedmiu kapłanów, a on każdemu dał jeden kamień, a ostatniemu nie. I to on był najwyższy wśród wszystkich.

Tak, rzeczywiście, było siedmiu kapłanów ziemi.

Tyś, panie był siódmym?

Drugim – sprostował Inomir. – Miałem pod opieką turkus. Yaromir miał bursztyn. Ale mów dalej.

Dalej niewiele już było. Redmorth złe moce i magiu czarnu wezwał, ołtarze powalił, kapłanów wybił, kamienie pobrał. Czerwone słońce kazał czcić zamiast ziemi. Tak myśleliśmy do tej pory – wzruszył ramionami kapłan. – Ale kapłani przeżyli, kamienie ocalały... Nie mnie nauczać o prawdiwym Bohu.

Tylko dwóch kapłanów – sprostował Inomir. – I tylko o trzech kamieniach wiemy. Twoja wiedza wcale nie jest zła. Jest niepełna. Moja też jest niepełna. Dodajmy, podzielmy. Razem będziemy wiedzieć więcej. Ale powiedz mi, jak to się stało, że nie przeszliście na stronę Redmortha.

Nigdy! Póki żyźń, póki dech w piersi! – zaklął się kapłan kreśląc na piersiach znak ziemi.

Skąd w ogóle znacie to imię?

No, jakże? Wszyscy znajut.

Nie wszyscy – zamyślił się Inomir. – Ludzie z miast nic o nim nie wiedzą.

Ludzi z miast wobszcze mało znajut – zgodził się tamten.

Nie pobił was. Jak wam się to udało? Nie próbował?

Czemu nie? Próbował. Mnoho raz. Ale rieka sziroka, głubokaja. Nieprosto jeju projty. A są u nas kajki chyże, z długim wiosłem, białym żaglem. Mnoho ich. I dobrych mołojców mnoho. I koni u nas mnoho. A step szirokaja, dalekaja. Za stepiu hory wysokije. Ej, bywali my i w horach, wojowali i na riekie. My nie boimsja, nas bojatsa Redmorthowe raby.

Nie dziwota – zgodził się Inomir. – Ale mów dalej.

Niemnoho ostałoś. Jak ołtarze zniszcony byli, kapłani pobici, przyszedł Jarlic nad rieku i do nas łowców swobodnych przemówił. Kazał nam, szczo Boh jest i budet. Kamieni odnajdutsja abo nowe się najdą. Kazał, szczo nie pohybla królewska krew, król poworotitsia. Nam prikazał imia bożeho cłironity, staru wieru głosić. Nazwał nas Wojami Boha. I odszedł. A na pamiat jeho kapłanów, my Jarlicami nazwali. Od tego i ja – Jarlic.

Inomir pokiwał głową.

Więcej w tym prawdy niż myślisz.

Znaczyt nasza wiera, to stara wiera wszystkich ludzi?

A ziemia? Czy ziemia jest jedna dla wszystkich?

Jarlic pokiwał głową.

Jeśli więc czujesz ziemię pod stopami, to o Boga nie musisz już oddzielnie pytać.

Żywu dla Boha, ziemli i ludu sweho – zanucił modlitwę Jarlic.

Na ziemi, przez ziemię i dla ziemi – dodał Inomir. – Nie będę cię uczył i opowiadał, jak było i jak ma być. Wiesz tyle, co ja. Musisz tylko poznać moc kamieni. Jeśli jąwyczujesz, jeśli potrafisz się nią posłużyć, żaden mistrz nie będzie ci już potrzebny. Przyjdź na wieczorny biwak. Zaczynamy od dzisiaj.

Yaromir zawrócił konia i odjechał, wypatrując w pobliżu Inomira. Jarlic z przymkniętymi oczami kreślił znaki ziemi na piersiach i dziękował swemu Bogu za wszystko, co go spotkało.

Cztery latawce bezszelestnie wynurzyły się znad grani. Był świt. Pochmurny, szary i ponury. Właśnie na taki dzień, pełen drobnego deszczu i ludzkiej niechęci do życia czekał król Stentor. Po nieudanym ataku na stepach zostały mu już tylko cztery samoloty. Nie wiedział jak zginęły, ale miał świadomość, że pozostały sprzęt musi bardzo dobrze wykorzystać. Produkcja nowych latawców wymagała kilku miesięcy. Ale zadanie, które uważał za pilne, nie było zbyt trudne i to co miał, powinno wystarczyć.

Na pokład latawców załadowano bomby zapalające i szrapnele. Lotnicy mieli zrzucić je na góralską wieś. Domy spalić, ludzi pozabijać. A potem spokojnie wrócić. W taki dzień wszyscy wartownicy, o ile te dzikusy w ogóle wystawiają wartowników, na pewno będą zaspani.

Trochę racji miał. Wartownicy zaspali rzeczywiście. Wypatrzyli najeźdźców, gdy ci byli już nad doliną. Dla nich jednak były to cele poza zasięgiem strzału. Zrobili więc, co należało – zdetonowali ładunek alarmowy i postawili tym na nogi całą obronę.

Załogi miotaczy nie pytały, co się dzieje. W kilkanaście sekund znalazły się na stanowiskach. Przygotowanie zajęło tylko chwilę. Nie musieli szukać wroga.

Cztery samoloty leciały spokojnie w kierunku centrum wsi. Od chwili, gdy minęli grań, byli już bezpieczni. Lotników nie mogły już sięgnąć ani strzały, ani krzyki ludzi z dołu.

Oni szczursyny, czego kcom? Spać nie mogom?

Młody strzelec, którego Gydi osobiście wybrał do obsługi miotacza ze względu na sokoli wzrok, mruczał coś ciągle pod nosem, ale to nie przerywało jego szybkich ruchów. Ćwiczyli to do upadłego. Nawet przez sen umiałby wycelować i wystrzelić.

Nas kcom. Gazda padali, co zabijać przyjdom. I som. Celowniczy był nieco starszy. Może dlatego jemu przydzielono dowództwo i odpowiedzialne zadanie naprowadzania na cel. Sam strzał, to była kwestia wyczucia, intuicji i szczęścia. Naprowadzanie na cel wymagało spokoju i myślenia.

I ostanom się! – warknął z nienawiścią strzelec. – Ja gotów!

Mos go – odpowiedział spokojnie drugi.

Młodzik spiął się cały. Dwie skrzyżowane, cieniutkie linie w lunecie tańczyły wokół sylwetki samolotu. Uspokoił oddech, minęło drżenie rąk. Linie wjechały na sam środek kadłuba. Podprowadził je w przód, leciutko przed dziób latawca i nacisnął guzik.

W chwili, gdy lotnik gładził już dłonią rączkę dźwigni zwalniającej pierwszą partię bomb, zastanawiając się czy nie podlecieć jeszcze trochę bliżej, błysnęła smuga światła. Wbiła się w kabinę i rozcięła samolot wzdłuż, prawie do ogona. Tego już pilot nie wiedział.

Drugi miotacz strzelił dosłownie chwilę później. Chybił. Lotnik, który chciał ratować się nagłym przewrotem, sam wleciał w trzecią smugę śmiertelnego blasku.

Dwa pozostałe samoloty postanowiły nie czekać. Zwolniły zapadnie, zrzucając bomby bez celowania i rzuciły się do ucieczki. Jeden robił to zdecydowanie za wolno. Dostał z obu luf. Ostatni uciekał nie myśląc o niczym, nawet o nabraniu odpowiedniej wysokości. To chyba był najgorszy z pilotów Stentora. Chłopcy, którzy przegapili go w tamtą stronę, nadrobili zaniedbania przy powrocie. Bełty wszystkich kusz dotarły do celu, a cztery groty wybuchły jak seria petard. Kadłub rozpadł się na kawałki.


Straty były. Wprawdzie żaden człowiek nie zginął, ale zagrożenie powstało ogromne. Bomby spadły w pobliżu zagród owiec. Wybuchły na szczęście za płotem, ale odłamki poharatały wiele sztuk, kilka zabiły. Od jednej z bomb zapaliła się duża stodoła, a ogień przeniósł się na sąsiednią. Gaszenie trwało wiele godzin. Właśnie w tym czasie straże z przełęczy przyprowadziły delegację Bohowojów z przewodnikiem, którego przydzielił im Horny. Górale z entuzjazmem zgodzili się na udzielenie pomocy wyprawie przeciw stanicy, a potem przeciw miastu. Czas biernej obrony się skończył.


Gydi, lecisz do Skałek i tam na nas czekasz – zakończył spór Vado.

Osiwieję, jak nic osiwieję – marudził pod nosem Gydieon. Sprzeczka ciągnęła się już długo, bo Gydi za nic w świecie nie dawał się przekonać do zaniechania asysty wędrującej kolumnie. Na próżno hataman z Inomirem przekonywali go, że takiej armii nic nie grozi. Zwłaszcza, gdy jest z nimi prawdziwy król o nieograniczonych mocach. W końcu oparło się na Donvadonie. Ten pomyślał i powiedział słowa, które padły przed chwilą. Gydi nie był zadowolony.

Nie osiwiejesz, bo nie będziesz miał na to czasu – pocieszył go Vado. – Byłoby miło gdybyś przetrzebił trochę Sokoły Nahadana.

Przynajmniej trzymaj ich z daleka od Skałek – dorzucił Zebario.

Naprawdę, mogę?

To rozkaz – potwierdził Vado.

Dobra, lecę – ustąpił Gydi. – Ale co wy zrobicie, jeśli...

Byłoby dobrze, gdyby żaden Sokół, który cię zobaczy, nie złożył meldunku po powrocie – rzekł niewinnie Inomir.

Mówiłeś, że mająlączność, więc mogąo mnie powiedzieć od razu.

Ale raport bezpośredni to coś innego niż szybki, przerwany meldunek z lotu.

Będę się starał.

Przeciwnie, nie staraj się – zaśmiał się Zebario. – Wcale się nie staraj!

Gydi nie zrozumiał.

Nie szukaj ich – wyjaśnił Tal. – Po co pokazywać się z daleka? Zaczaj się. Mastorio wystawi obserwatorów, którzy cię uprzedzą, że ktoś leci. Wychodź tylko na pewniaka.

W powietrzu jest trochę inaczej – zaprotestował Gydi. – Powinienem być wysoko. W górze, nad celem. Gdy lecę nisko to tak, jakbym sam wystawił się do odstrzału.

Zgoda – pokiwał głową Zebario. – Zróbmy tak: jeden miotacz, bo masz dwa?

Gydi potwierdził ruchem głowy.

Jeden miotacz wymontujemy i ustawimy na Głowie Tytana. To najwyższy szczyt w Skałkach. Znakomity punkt obserwacyjny i doskonała strzelnica, przyjacielu. I tam będzie czekał komitet powitalny. A tych, którzy zdołają uciec, chyba możesz dogonić?

To niezbyt honorowe – zaprotestował Gydi.

Nie podobało mu się czajenie, gdy inni walczą. Nie podobało mu się polowanie na niedobitków. A najbardziej nie podobała mu się wizja wymontowania jednego z miotaczy.

Zupełnie niehonorowe! – cieszył się Tal. – Ale z pewnością skuteczne.

Ten plan ma pewien urok – powiedział łagodnie Inomir. – Myślę, że powinieneś go rozważyć, Gydieonie.

I zrealizować – dodał z uśmiechem Vado. Gydi już wiedział, że przegrał.

Mastorio się nie zgodzi – mruknął z nadzieją.

Założysz się, mój drogi?


Nad miastem zapadła noc. Gwiazdom było wszystko jedno. Na niebie nie było chmur, więc świeciły radośnie, spoglądając beztrosko na ziemię, która z ich perspektywy nie mogła być zbyt interesująca. Z całą pewnością nie zwróciły uwagi na zamarłe Szare Miasto.

W mieście obowiązywał stan wyjątkowy. Przyspieszono pobór do wojska. Co gorsza Nahadan zażądał poboru z trzech roczników. Wcielono tych, którzy rok temu zostali odrzuceni i wielu niczego nie spodziewających się młodzików. Do wojska brano wszystkich, z wyjątkiem ewidentnych inwalidów. Nie pomogły koneksje, nawet potrzebne i szanowane zawody nie chroniły przed powołaniem. Te zawody przydatne były w czasie pokoju. A Nahadan szykował się do wojny. Potrzebował rekruta do walki.

Nieśmiertelny król zdawał sobie sprawę z tego, że musi sobie poradzić sam. Normalna wymiana poborowych między miastami nie wchodziła w grę. Nie było na nią czasu. Zbliżał się przeciwnik. I tu właśnie zaczynał się największy problem Nahadana. Kim był wróg?

Nie ulegało wątpliwości, że był potężny. To Nahadan czuł całym sobą. Właściwie wyczuwał kilka potężnych postaci. Był wśród nich bez wątpienia Kapłan Ziemi. Wielki kapłan, może nawet dwóch. Czy jest możliwe, żeby przetrwało aż dwóch? Być może jednym z nich jest ten zramolały staruch z gór, którego nie umiał wyśledzić i zlikwidować głupek Stentor? A drugi? Czy jest możliwe, że tu w mieście, pod nosem Nahadana, żył i ukrywał się kapłan?

W ogóle z tym miastem jest coś nie w porządku. Siły ziemi, które zawsze były tu wyczuwalne od jakiegoś czasu wzrosły i zdaje się, że rosną bez przerwy. Przecież, na wszystkich przeklętych bogów, tu nie ma ołtarza! Zna to miasto od podszewki, coś takiego nie mogłoby umknąć jego uwagi.

Nahadan wściekle maszerował wzdłuż swojej komnaty. „Ołtarz? Bzdura!” A to dziwne uczucie, że w mieście ukrywa się potężny kapłan? Kapłan o mocy siódmego? Nahadan kazał zatrzymać i osobiście przesłuchał wszystkich starców, dziwaków i podejrzanych osobników. Nie znalazł nic i nikogo.

Bogowie! Trzy kamienie znikły bez śladu, czy właśnie teraz miały się odnaleźć? A zresztą, czy to właśnie musiało stać się w jego mieście? Raporty z innych ośrodków mówiły, że wszędzie dzieją się rzeczy dziwne, nawet w stolicy. Nie, Szare Miasto nie jest, nie może być źródłem i centrum wydarzeń. To tylko skutki żyły, splotu żył, które zawsze tu istniały, a teraz po prostu wzmocniły swą aktywność. Wielka czakra musiała odbyć się gdzie indziej.

Problemem Nahadana był na razie rzekomy król. „Dlaczego te prymitywy ze Skałek, zamiast ograniczać się do normalnych rabunków i przemytu, nagle włączyły się do polityki? Skąd wzięli to idiotyczne imię Donvadon? Pan panów, też mi coś! A może bękarty Lyniona faktycznie przetrwały przez pokolenia? Diabli nadali! Szczeniak, bo ponoć jest bardzo młody, nie zna się ani na magii, ani na wojaczce. Wprawdzie rozniósł oddziały Stentora na pustkowiach, ale właściwie nie on, a koczownicy odnieśli to zwycięstwo. Teraz idą całą bandą w kierunku miasta. Dobrze, niech idą. Wiem, jak ich przywitać. Te dzieciaki z nowego naboru może nie będą zbyt dobrze wyszkolone w walce, ale za to walczyć będą do upadłego. Banda mołojców nie pokona dziesięciu tysięcy suasidów, którzy w boju szukają śmierci. Niech no tylko konie stepowców ugrzęzną wśród Skałek, zobaczymy, co warte są te dzikusy. A w mieście ma być spokój. Godzina policyjna, likwidacja nocnych knajp i regularne audycje uspokajające”.

Nahadan uśmiechnął się. Pomyślał na koniec o swoich Sokołach.


Gwiazdy świeciły nad zamarłym miastem. Zbliżała się północ. We wszystkich oknach było ciemno. Zarządzono wyłączanie lamp wiecznego światła od dziesiątej wieczór do piątej rano. Doszedł do tego zakaz używania świec i lamp z otwartym ogniem. Ten zakaz wynikał oczywiście wyłącznie z troski o bezpieczeństwo. Zagrożenie pożarem było przecież tak wielkie w gęsto zabudowanym mieście. A ograniczenia w dostawie energii świetlnej były przejściowe, lecz chwilowo niezbędne. Wszyscy, czy tego chcieli, czy nie – musieli iść spać. I o to chodziło.

Świeciły się tylko latarnie uliczne, które Nahadan nakazał ostatnio naprawiać. Kazał też dostawić wiele nowych. Właściwie każdy kawałek ulicy był obecnie oświetlony. Środkiem ulic maszerowały miarowym krokiem patrole. Będą tak krążyć aż do świtu. W mieście ma być cisza i spokój. W dzień praca, w nocy sen.

Okna domu Bobonitów też były ciemne, choć wewnątrz świeciły się jasno żółte lampy. To Gonih Bobonita raz jeszcze oddawał przysługę swej rodzinie.

Gdy przybył do miasta, miał w swych bagażach wieczną baterię. Jak ją zdobył, nie wiadomo, ale szybko postanowił zrobić z niej użytek. Założył w domu równoległą sieć oświetleniową. Powody takiej decyzji były dwa,Jego nad wyraz wrażliwy organizm szybko wyczuł dodatkowe fale płynące z żółtych kul Nahadana. Zbadał zjawisko, a wyniki zupełnie mu się nie spodobały. Syn wolnych Bohowojów, potomek króla ziemi nie lubił, gdy nim manipulowano. Nie likwidując więc tego, co w swej łaskawości ofiarował ludziom pan tego miasta, dołożył własne lampy w salonie, kuchni, sypialniach i swej pracowni. Dodatkowe lampy były sprytnie ukryte, ale łatwe do wyjęcia i uruchomienia. Światła w korytarzach i gabinecie lekarskim pochodziły wyłącznie z legalnego źródła. Całkowite odłączenie domu od miejskiej sieci mogło być ryzykowne, Nahadan mógł monitorować odbiór energii. Z całą pewnością było to robione. Poza tym odrobina wymuszonego posłuszeństwa u pacjentów znakomicie ułatwia lekarzowi pracę. Nie zaszkodzi też czasem uspokoić małego synka. Tylko dla jego dobra.

Specjalne czarne folie, ściśle przylegające do szyb, zostały założone w tym samym czasie. Ukryte we framugach, wyciągane jednym prostym ruchem, pozostały tajemnicą dla wszystkich spoza najbliższej rodziny. Używane były bez przerwy. Tylko dzięki nim nikt z sąsiadów nie doniósł gwardii o światłach w oknach uzdrowiciela, palących się nieraz aż do świtu. Od zewnątrz dom wyglądał na uśpiony. Tak jak teraz.

W salonie przy dużym stole siedziało kilka osób. Gellia Boboni zajmowała miejsce gospodyni, niedaleko wejścia, gotowa w każdej chwili przynieść coś, co gościom mogłoby być potrzebne. Goście jednak nie mieli żadnych wymagań. Wystarczyło ciasto i kawa.

Na głównym miejscu siedziała Revina Modda, obok jej mąż Woyeon. Obok niego potężny kowal Suldig. Dalej Udalin, starszy cechu kupców, Wojmir powoźnik, bliski przyjaciel Woyeona i w końcu Zeendon, aptekarz z sąsiedztwa. Ci ludzie dokładnie wiedzieli, co dzieje się w mieście i mieli tego serdecznie dość. Nieraz rozmawiali o tym między sobą, gdy przychodzili do Woyeona. W końcu otrzymali zaproszenie na nocne spotkanie w domu Bobonitów. Wiedzieli, czym to grozi i bez wahania, choć ze wszystkimi możliwymi zabezpieczeniami, przybyli na spotkanie.

Starannie ukryli zdziwienie, gdy Gellia odkryła przed nimi kilka tajemnic domu. Zjedli ciasto, pochwalili i teraz czekali na właściwą część spotkania. Wszystkie oczy zwróciły się na Woyeona, ale głos zabrała Revina.

Przyjaciele, nie mogę wam powiedzieć wszystkiego, bo są to tajemnice, które nie należą do mnie. Mogę was tylko prosić, byście uwierzyli i zaufali moim słowom tak, jak my zaufaliśmy i uwierzyliśmy wam, otwierając dziś drzwi tego domu.

Wszyscy zgodnie skinęli głowami. Revina ciągnęła dalej.

Dziwicie się zapewne, że to ja zabieram głos. Kobieta i nawet nie gospodyni. Jest jednak tak, że mam do tego prawo, z którym zgadza się mój mąż i moja bratowa. Mam nadzieję, że i wy je uznacie.

Goście niepewnie popatrzyli na siebie, w końcu Udalin jako najwyższy rangą w towarzystwie zadał pytanie.

Powiesz nam czy mamy po prostu uwierzyć?

Idzie tu ktoś, kto wam powie, a wy mu po prostu uwierzycie – odezwała się Gellia.

Mężczyźni przyjęli wyjaśnienie. Widać było po nich narastającą ciekawość i napięcie. Czekali na dalsze słowa.

Do miasta zbliża się armia – powiedziała Revina starannie ważąc każde słowo.

Skąd wiesz?– zapytał gwałtownie kowal Suldig.

Tego nie mogę wam powiedzieć – uśmiechnęła się kobieta. – Przyjmijmy, że otrzymałam wiadomość. Dokładną i z pewnego źródła.

Nahadan szykuje się do wojny, to widać.

Co to za armia?

Armia stepowych wojowników i górali, która niedługo połączy się z siłami dwóch plemion Talów. Prowadzi ją król królów i dwaj kapłani ziemi.

Kobieto, czyś ty czego nie zjadła na kolację? Nie wypiłaś za dużo? – zaśmiał się Zeendon. Aptekarz znany był z wesołego usposobienia i głębokiego sceptyzmu wobec wszelkich nowinek. – Bajki o Talach słyszałem ostatni raz w kołysce, ale króla królów wymyśliłaś sama.

Zacznijmy od nowa – odezwała się spokojnie Gellia. – Popatrzmy, co ostatnio dzieje się w mieście.

Co się dzieje! – warknął ponury zawsze Wojmir. – Nahadan oszalał. Łapie ludzi, wprowadził reżim, zarządził masową brankę. Ot, co się dzieje!

Jakich ludzi? – zapytała łagodnie pani Boboni.

Wszystkich!

Nieprawda, tylko starców – sprostował Woyeon. – Pomyślcie, starców.

Faktycznie – zastanowił się Udalin. – Jakby kogoś szukał. Kogoś konkretnego.

Szuka bardzo konkretnego kapłana ziemi.

To legenda! – zaprotestował Zeendon.

Niekoniecznie! – zawołał z zapałem Modda. – Zastanówcie się! Nic nie czujecie? Nie czujecie przypływu energii, siły? Czy nie widzicie po ludziach nowej postawy? Oporu, większej swobody? Nie dostrzegacie tego? Ajak myślicie, po co w spokojnym mieście patrole dzień i noc? Nie widzicie zmian?

Co do tego musieli się zgodzić, ale nadal nie widzieli związku, ani tym bardziej dowodów na słowa Reviny.

Odbyła się Wielka Czakra – ciągnęła spokojnie kobieta. – Pierwsza od tysiąca lat. Ziemia znów udzieliła ludziom swej siły. Ich ciałom i umysłom. Budzimy się, przyjaciele, czy tego chcemy, czy nie. A na to Nahadan nie może nam pozwolić. Do miasta zbliża się wielka armia. Mniejsza o to, kto ją prowadzi. To wojsko idzie walczyć z Nahadanem. A my albo damy się zmusić, by ginąć za naszego ukochanego króla, albo zrobimy coś, by ocalić miasto. I nasze dzieci, porwane do królewskiej gwardii – dodała cicho.

Udalin, którego najmłodszy syn właśnie został przedwcześnie powołany, popatrzył na Wojmira, który został pozbawiony dwóch synów równocześnie. W normalnych czasach zawód i urząd chroniłyby ich dzieci przed tym losem. Czasy jednak nie były normalne, więc działać też trzeba było niezwyczajnie.

Dobrze – powiedział powoli kupiec. – Do miasta zbliża się armia, która będzie chciała je zdobyć. Co twoim zdaniem możemy zrobić? My, cywile, spokojni mieszczanie. Stanąć do walki, by wspomóc nasze dzieci? Czy najechać pałac, pojmać lub zabić Nahadana, by rzucić go na pastwę tych, którzy nadchodzą, wierząc że wtedy zostawią nas w spokoju? Co nas ocali? Jak mamy tego dokonać?

Starszy cechu kupców umiał dobierać słowa i modulować głos. Żył przecież ze sztuki prowadzenia sporów.

Revina nie należała do cechu, ale jako matka licznej gromadki dzieci, co dzień robiła na targu zakupy. I wiedziała jak nie dać się odrzeć do ostatniego łuta. Uśmiechnęła się.

Nie umiemy walczyć, to prawda. Ale chyba jeszcze umiemy otwierać bramy?

Chcesz poddać miasto? – sapnął ze zgrozą olbrzymi kowal.

To przyjaciele, nie wyruszyli przeciw miastu, lecz przeciw Nahadanowi – odezwała się ponownie Gellia Boboni. – Jak wyschnięta ziemia deszczu, tak ja czekam ich powrotu.

Nie zniszczą miasta, gwarantuję! – wtrąciła się szybko Revina. – Pomyślcie tylko. Król chroni się za murami i za naszymi plecami. Jeśli tamci wejdą do miasta, pałac będzie właściwie bezbronny. A Nahadan nie jest głupi! Będzie wolał się poddać, niż zginąć w walce bez szans.

A to uchroni nasze dzieci od śmierci w niepotrzebnej walce – powiedział niespodziewanie łagodnie Wojmir.

Rozgorzała dyskusja na temat, czy można zaufać obcym wojskom. W końcu żołnierz, to żołnierz – liczy na zdobycz. A jeśli wśród nich są legendarni Talowie?

Kobiety rozwiewały wątpliwości. Potwierdzały obecność Talów, górali i stepowych wojowników, racząc za wszystko i wszystkich własną krwią. Uwierzyli. W końcu one też ryzykowały życie swoje i swoich rodzin. Zwłaszcza Modda, bo Bobonitka po śmierci syna została zupełnie sama.

Dobrze! – przerwał dyskusję Udalin. – Zdecydowaliśmy, co zrobimy. Teraz zdecydujmy, jak?


Państwo Modda wrócili do domu przed świtem. Zmęczeni, trochę wystraszeni, ale w sumie bardzo zadowoleni. Zasnęli i spali dużo dłużej niż zazwyczaj. A że dzień się zaczął i rodzina wstała domagając się śniadania, wszystkie obowiązki spadły na Ludrę i Wirgę. Może nie były to nadludzkie obowiązki, ale młodsze rodzeństwo było dziś wyjątkowo marudne. Szczególnie Cyri od bladego ranka był niezwykle rezolutny.

Nie chcę owsianki. Chcę bułkę z mlekiem.

Cyri, ugotowałam dla wszystkich.

To niech wszyscy jedzą. A dla mnie nie musisz gotować. Sam sobie wezmę.

Malec ruszył w stronę kredensu. W ręku trzymał ogromny nóż ściągnięty sprytnie ze stołu. Wirga błyskawicznie go rozbroiła.

Natychmiast siadaj do stołu!

Mogę usiąść, ale owsianki nie chcę.

Cyri, zmiłuj się! Rodzice śpią, muszę zająć się innymi.

To się zajmuj. Mną nie musisz się zajmować. Ja sobie po cichu zjem bułkę z mlekiem.

Dziewczyny załamały ręce. W końcu Ludra wcisnęła chłopcu w rękę bułkę, a w drugą kubek z mlekiem.

Tylko siedź spokojnie.

Obiecuję – powiedział z pełną buzią Cyri.

Wytrzymał jeszcze całe pięć minut po jedzeniu.

Jak Vado wróci, powie wam, że już nie muszę nigdy więcej jeść owsianki – oświadczył zdecydowanie.

Wszyscy zamarli. Nigdy nie wytłumaczono malcowi, co stało się z Vadem i Gydim. Powiedziano mu, że wyjechali i że nie wiadomo, kiedy wrócą. Cyri przyjął to spokojnie i, aż dziwne, nigdy nie wspominał braci. Aż do teraz.

Cyri, braciszku – pogłaskała go po głowie Ludra. – Vado odszedł bardzo daleko. Nie wiadomo, kiedy wróci.

Wiadomo – sprostował Cyri. – Całkiem niedługo. Jest już bardzo blisko. I możecie być pewne, że powiem mu o tej okropnej owsiance.


Najpierw na horyzoncie pojawił się niewyraźny zarys Skałek. Potem na niebie pojawił się maleńki punkcik. Wyglądał nijako, prawie nieruchoma plamka w powietrzu. Po krótkim czasie powiększył się i wyraźnie zaczął przemieszczać. Pierwszy zauważył go Elinius i zwrócił uwagę Donvadona.

Latające psy Nahadana czy Gydi?

Vado wpatrzył się w niebo, przysłaniając oczy ręką. Skupił wolę i zebrał myśli. Wysłał je jako pytanie. „Kim jesteś?” „Vado!”, ucieszył się Gydi.

To on – powiedział na głos Vado. – Pogadam z nim chwilę.

Co słychać?”

Raczej, co widać”, zaśmiał się Gydieon.

A co widać?”, śmiał się razem z nim Donvadon.

Dobrze widać, i kolorowo! Sam zresztą niedługo zobaczysz. Wracam złożyć donos o twym miejscu pobytu.” Gydi pomachał skrzydłami i zawrócił.

Nie ryzykujesz za bardzo? Co z Sokołami?” zawołał za nim Vado.

Spokojna głowa! Sokołów już nie ma!”

Gydi, dla podkreślenia słów zwycięstwa, wykręcił pokazową beczkę. Vado opuścił głowę i otarł załzawione od słońca oczy.

Prawie w porządku – oznajmił.

Prawie? – zaniepokoił się Zebario.

Niestety, czeka na nas komitet powitalny – powiedział bardzo smutnym głosem Vado. – Potwory czają się w gęstwinie. Wysłały Gydieona na przeszpiegi. Nie unikniemy swego losu. Czeka nas cała masa przeraźliwie nudnych mów, toastów i powitań.

I morze wina! – zawołał wesoło Elinius. – Najlepszego na świecie talskiego wina.

Bohowojom te ostatnie słowa wyraźnie się spodobały.

Talskiego jeszcze nie probowalim – oznajmił poważnie Anton. A jego czarne ślepia aż świeciły się z radości.

Będzie wino, hatamanie – potwierdził Vado. – Będzie jadło i będziecie wśród przyjaciół. Niech twoi mołojcy nie zapomną o tym.

Ty korol, twoje słowo nie obraża – zapewnił poważnie Anton. – Ale ja już tobie rzekł, a moje sokoły miejsce swoje znajut. Staniem koszem poza wsią. I nikt do wsi nie wejdzie. Ja to mówię, Anton Miszowaty.

W porządku – zgodził się Vado.

Jest w Skałkach dobre miejsca na obóz, nawet duży – podrzucił Zebario. – Sam pokażę.

I góralom okolica się spodoba – dodał wesoło Elinius. – Choć nasze góry nie tak horne jak wasze.

Poczkamy, uwidzimy – filozoficznie mruknął Mudry.


Komitet powitalny nie kazał na siebie zbyt długo czekać. Ludzie, którzy wylegli na równinę z pewnością szykowali powitanie, ale słowo „komitet” było w tym wypadku zdecydowanie zbyt skromne.

W pierwszym szeregu stali Mastorio i Le Loup w otoczeniu starszych. Stali na ziemi i czekali na zbliżających się konnych. Ten szpaler przesłaniał perspektywę, ale z pewnością za nimi czekał bardzo liczny konny oddział. Obok wodzów, w szeregu ustawionym pod kątem prostym stało trzech ludzi. W przeciwieństwie do Talów, nie mieli na sobie plemiennych szat, lecz ciemnobrązowe mundury. Najroślejszy stał w środku. I to on trzymał sztandar.

Vado, zdumiony, aż wstrzymał konia. Powiał wiatr i ogromna płachta rozwinęła się w powietrzu. Na czarnym polu, które jest kolorem nieogarnionego kosmosu, jaśniało ogromne, złotą nicią wyszyte słońce, które świetlistymi promieniami sięgało skrajów sztandaru. Na tle słonecznej tarczy odcinała się swą zielenią kula symbolizująca ziemię. Tę z kolei oplatała biała jak śnieg korona.

Donvadon podjechał bliżej i w skupieniu schylił czoło. Na niesłyszalną komendę wszyscy stojący sprężyli się, a chorąży płynnym ruchem podniósł drzewce w górę. Potem pochylił je przed królem. Vado pochwycił skraj płachty i ucałował.

Nie wiadomo, czy ktoś wydał komendę, czy wszyscy nagle sami poczuli potrzebę okazania uczuć.

Don van Don! – ryknęło naraz kilkaset gardeł. Bohowoje, którzy zostali nieco z tyłu, ale dobrze widzieli, co się dzieje, podchwycili okrzyk.

Don van Don, Don van Don! – zadźwięczał step tysięcznym okrzykiem.

Vado sięgnął po cień, uniósł go wysoko nad siebie i okręcił się na koniu, by wszyscy to widzieli. A potem przesunął dłoń i ostrzem dotknął drzewca. Przytrzymał chwilę oręż, jakby w tym czasie składał przysięgę. Srebrne światło spłynęło z cienia. Zawirowało na drzewcu, omiotło płachtę. Vado schował miecz, a przez zgromadzony tłum przepłynął jęk i westchnienia. Tym razem z pewnością odbyło się bez rozkazów i wcześniejszych prób. Cztery tysiące ludzi jak jeden mąż padło na kolana, nie odrywając oczu od sztandaru.

Na wielkim płótnie zaszły zmiany. Czerń zmieniła się w dojrzałą zieleń pełnego lata. Ziemia jaśniała głębokim błękitem, a korona zaświeciła siedmioma kolorami, które zdawały się migotać w niej jak żywe.

Vado uśmiechnął się. Wprawdzie nie spodziewał się zmian, które zaszły, ale był bardzo, bardzo zadowolony. Skinął ręką, dając znak, by wszyscy powstali. A potem zeskoczył z konia i podszedł do czekających. Nie zdążyli paść ponownie na kolana, nie zdążyli nawet nic powiedzieć. Vado chwycił w ramiona Mastoria, a potem Le Loupa. Przywitał się z ich asystą, podając im rękę jak równy równym.

A teraz zechciejcie powitać mych przyjaciół. Oto przywódca wolnych Bohowojów, hataman Anton, syn Anatola. Wszyscy mówią na niego Miszowaty. A ten specjalista od siekiery, to Horny, dowódca oddziału górali, wolnego narodu z Białych Gór.

Witajcie! – przywódcy Talów nie ociągali się z poznaniem nowych sojuszników.

A potem szereg powitalny rozsunął się. Za ich plecami ujawniły się dwa szeregi konnych, które tworzyły niekończący się szpaler, z szerokim przejściem pośrodku. Z jednej strony ludzie ze Skałek, z drugiej z Zielonej Doliny. W galowych strojach, pod bronią. W zgodzie, a zdawało się, że i w przyjaźni stanęli, by chronić i uświetnić ostatni odcinek drogi.

Tysiąc ludzi i jeszcze prawie drugi tysiąc – szepnął Mastorio. – Tylu udało się zebrać. I wszyscy okrutnie na ciebie czekali, Donvadonie.

Ja też na was czekałem – uśmiechnął się Vado i spokojnie wjechał w środek.

Pierwsze szable uniosły się w honorowym salucie. Vado uniósł prawą dłoń do czoła. To było męczące, ale nie opuścił jej aż do końca tej parady. Naprawdę, warto było wracać.

Uroczystości powitalne były męczące zdecydowanie bardziej, ale kiedy się skończyły nie zapanował, niestety, błogi spokój. Przewidziano bowiem ucztę. Nie było w tym nic dziwnego. Uczta jako forma podkreślenia rangi oczekiwanego gościa nie jest niczym nowym, ale to przyjęcie zdecydowanie wymknęło się spod kontroli. Powodem, dla którego ludzi ogarnęło niespodziewane szaleństwo był nie tyle powrót króla, ile ślub Strady i Gydieona. Wprawdzie nie zarządzono powtórzenia ceremonii, gdyż stary Rollando uznał, że zaślubiny przed kapłanami ziemi, w obecności króla królów i w cieniu miecza są ważne i obowiązujące bez względu na miejsce dokonania obrzędu. Ale, jak dodał mądry człowiek, tę okazję należy odpowiednio uczcić. Mastoriowi rada przypadła do gustu, a cały talski naród z radością podchwycił pomysł. Ślub rodaczki to zrozumiały i jakże dobry powód do święta i wesela. Cała wieś, Talowie z Doliny, górale i Bohowoje nie mogli, oczywiście, pomieścić się w domu Mastoria. Ale to nie przeszkadzało nikomu. Generalicja przybyła tam z pompą, niosąc dary, a reszta bawiła się, gdzie mogła. Tańce i zabawa rozpoczęły się w każdym obozie. Gdy szaleństwo rozkręciło się na dobre, starzy przyjaciele wymknęli się do chaty, którą zajmowali w czasie swego pierwszego tu pobytu.

Czuję się, jakbym wrócił do domu – powiedział Vado, wspominając noc, gdy po raz pierwszy poznawał cień miecza.

Do domu to mamy jeszcze kawałek – mruknął Gydi.

Nie będą was szukać? W końcu to wasze wesele – zapytał siadając przy stole król, który teraz przypominał młodego medyka, znanego z dawnych dni.

Bawią się tak dobrze, ze wcale nas nie potrzebują – zaśmiała się Strada. – Przynajmniej dopóki mają wino. I muzykę.

Wina to i ja bym się napił – mruknął Inomir. – Tylko, na bogów, żadnych więcej hałasów!

Wina jest mnóstwo – zapewnił Gydi. – Kazałem cichcem podrzucić tu jedzenie i kilka co lepszych antałków. – A każdego muzykanta, który się tu zabłąka, osobiście wezmę na przejażdżkę Lotną. Na lince pod ogonem.

Zatem serwuj smakołyki, przyjacielu – zawołał Inomir. – Zasiądźmy przy stole i zapomnijmy o zgiełku tego świata. Choć na krótki czas.

Vado jako pierwszy odsunął od siebie wszystkie półmiski i westchnąwszy radośnie przysunął sobie bliżej kielich z winem.

Za powrót do domu! – wzniósł toast.

Za powrót do domu!

I na pohybel Nahadanu! – dodał Gydi, który lubił mołojeckie zawołania.

Na pohybel! – zawtórował głos od drzwi.

W progu stał Yaromir.

Przepraszam za najście, ale tak mi dokuczyło to zbiorowe szaleństwo radości...

Siadaj kapłanie i chwytaj kielich! – zaprosił go Vado. – Jest też jeszcze coś do zjedzenia. A nie nachodzisz nas, bo brat przyjaciela jest naszym bratem.

Nie mogliśmy cię znaleźć na weselu – dodała Strada. – Dobrze, że sam do nas trafiłeś.

Jak tylko udało mi się skończyć wykłady wśród Bohowojów – zaśmiał się Yaromir. – Dla nich każda sytuacja jest odpowiednia do słuchania nauk. Niecierpliwość tych ludzi jest niepojęta, a ich ciekawość nie do zaspokojenia. Chyba będę musiał postarać się o uczniów.

To potem, wielebny. Teraz pij – Gydi podsunął mu pełny kielich.

Znowu? – szepnął z udaną zgrozą Yaromir, sięgając skwapliwie po puchar.

Za nasze zdrowie i za powrót do domu – wyjaśniła poważnie Strada.

I na pohybel Nahadanu – przypomniał Inomir.

To trzy toasty – policzył szybko Yaromir.

Zaraz to nadrobimy – zaśmiał się Gydi podnosząc w górę nowy dzban.

Dobra, pijanice – popatrzył na nich z góry Vado. – Trzeba nam mówić o powrocie do miasta. Chcę zobaczyć swojąmatkę. I wszystkich nieznośnych krewnych – mrugnął kpiąco na Gydiego.

Co tu gadać! – machnął ręką Gydi. – Podejdziemy do miasta, zburzymy mury, a Nahadan...

Obróci miasto w perzynę w trakcie obrony. Wystawi na mury wszystkich mieszkańców zdolnych do naciągnięcia kuszy. A my wybijemy ich wszystkich, łącznie z twoimi rodzicami i rodzeństwem. To miałeś na myśli, bracie?

No, niezupełnie – stropił się Gydieon.

Dodaj jeszcze straty po naszej stronie. Wiesz, obrońcy mają na takie okazje różne przykre sposoby obrony. Miotacze bomb, wrząca smoła i takie tam inne. Nie wspominając już jak znakomitym celem będzie armia oblężnicza dla Sokołów.

Sokołów już nie ma – zaprotestował Vado.

Byłeś na ich lotnisku? – zainteresował się Yaromir.

No, nie. Ale razem z Talami strąciliśmy jedenaście maszyn. I przestali się pokazywać. On nie może mieć przecież niewyczerpalnych rezerw!

Jednak drugie tyle może jeszcze mieć, prawda?

Gydi chciał zaprotestować, ale zrezygnował. Mogli mieć rację. Polubił smak zwycięstwa, ale po kilku niebezpiecznych akcjach, nauczył się nie lekceważyć przeciwnika, tylko dlatego, że dotąd zawsze udawało się zwyciężać.

Masz jakiś plan! – powiedział w końcu olśniony. – Vado, ty masz plan, znam cię nie od dziś!

Żaden plan – wzruszył ramionami Vado. – Chcę po prostu wejść do miasta i zobaczyć, co da się zrobić na miejscu. Może, na przykład, otworzyć bramy od środka... – powiedział z uśmiechem.

Nie wprowadzisz tajnym korytarzem pięciu tysięcy ludzi!

Trzech wyszło, trzech wróci. Tylu nas wystarczy. I tylu da się ukryć.

Czterech – sprostował Yaromir. – Mamy tam z Inomirem parę spraw do wyjaśnienia.

Wielkie czakry... – pokiwał głową Vado. – Zgoda.

Pięcioro! – krzyknęła prawie Strada. – Nie rozstanę się z Gydim!

Zostaniesz w Skałkach – zaprotestował Gydieon.

W żadnym wypadku!

Chyba, że król rozkaże – uśmiechnął się Vado. – Wiesz, jeśli twój mąż, twój ojciec i twój król powiedzą, że masz siedzieć w domu, to lepiej ich posłuchać.

To niesprawiedliwe! – oburzyła się dziewczyna.

Masz rację – zgodził się Vado. – Ale księżna powinna dbać o zdrowie i życie królewskiego brata, a to znaczy następcy tronu. Dodatkowo ten młodzian jest twoim mężem. Lepiej, żeby nie musiał zamartwiać się o ciebie. Wiesz, spokojna głowa, to większa szansa na przeżycie. A ja potrzebuję Gydiego w wyjątkowo dobrej formie.

Bądź grzeczną dziewczynką – poprosił Inomir.

Będę – mruknęła Strada. – Ale króla nie muszę kochać?

Wystarczy słuchać – zaśmiał się Gydi. – Do kochania powinien wystarczyć ci cieśla.

Posłucham.

Ale, ale! – zawołał Yaromir. – Rezygnujemy z samolotu? Bez pilota nie na wiele się to cudo przyda. A gdyby się coś działo?

Mudry jest teoretycznie dobrze przeszkolony – powiedział Gydi. – Jeszcze nie latał, ale jeśli dasz nam dzień, dwa...

Trzy. I ani jednego dłużej – zdecydował Vado.

Czeka nas trudna rozmowa z Mastoriem, Le Loupem i Miszowatym – rzucił niby swobodnie Inomir.

To mój problem – odpowiedział nieoczekiwanie ostro Vado.

Wiem – łagodnie zapewnił go kapłan. – I bardzo się cieszę, że nie mój.

Wypijcie strzemiennego i wynoście się. Pora spać. Ktoś w tym wojsku musi jutro zacząć dzień bez bólu głowy – zakończył dyskusję Donvadon.

Nie obrazili się. Rozumieli przyjaciela aż za dobrze. Zbliżały się trudne dni. AVado stawiał wszystko na jedną kartę. I musiał wyciągnąć ją właśnie z tej talii, w której i oni występowali jako figury do przebicia. Albo jako ostatnie atuty.


W kręgu siedziało siedmiu wojowników. Hataman Anton Miszowaty, Mastorio – wódz Talów ze Skałek, Le Loup – przywódca Talów z Zielonej Doliny, Horny – przewodzący góralom, Inomir z Yaromirem i Vado.

Miny mieli poważne, bo i sprawy były natury zasadniczej. Zbiorowe protesty przeciwko decyzji Donvadona już się odbyły i zostały zignorowane. Teraz przyszła pora ustalić zasady rządów w czasie nieobecności króla. W tym czasie, gdy sojusznicze armie stacjonowały w Skałkach, problemu nie było. Każdy obóz miał swoje sprawy i swoje zasady. Nikt nikomu w drogę wchodzić nie chciał, a Mastorio, jako gospodarz sprawował opiekę nad wszystkimi.

W polu wodzem naczelnym był król. Wprawdzie opierał się na radach i doświadczeniu wodzów poszczególnych grup, ale to jego imię i autorytet były najwyższą instancją. A teraz król postanowił jak nocny złodziej przekraść się do miasta! Już to było niewyobrażalne, a jeszcze ważniejszym stał się problem, kto w jego imieniu poprowadzi do miasta wielonarodową armię. Kto będzie dowodził w walce, bo przecież bez walki się nie obejdzie?

W końcu jako pierwszy zabrał głos Horny i postanowił pewne sprawy uprościć.

Co wom powiem, to wom powiem, ale wom powiem. Ja nad wami gazdować nie będę. Mom swoich stu chłopa i będzie dlo mnie dość. My som górskie ludzie. Na takiej wojaczce, gdzie tysięce koni po plaskiem biegajom, my się nie wyznajem. Insza rzecz w mieście. Widzami się te ulicki do górskich perci podobne. I dla ciupażek jak w sam raz. Hej, ostawcie mi komendę nad moimi, a syćkie będziecie rade!

Donvadon z kapłanami wymienili spojrzenia i z zadowoleniem skinęli głowami. Bali się, że hardy góral nie zechce pod komendę ceprów pójść.

Wodzem Talów może być tylko Tal – powiedział zdecydowanie Le Loup.

A ja rozumiem – zgodził się Miszowaty. – Widzisz, bratku, ni jeden Bohowoj nie pójdzie pod komendu takiego hatamana, co go sam saboju nie wybierał. Rozumiem ja ciebie. Zrozum ty i nas.

Wojna żąda jednego wodza – zastanowił się na głos Mastorio. – Jednej głowy, jednego rozkazu. I jednego źródła błędów – uśmiechnął się nieoczekiwanie.

Królu i panie! – zwrócił się ponownie do Donvadona Anton. – Odwróć ty swoją decyzję. Z armią zostań. Tyś tu niezbędnym jest!

W mieście przydam się bardziej – potrząsnął zdecydowanie głową Vado. – Tu dobrych wodzów jest dość. Lepszych ode mnie do walki. A tam tylko ja będę miał szansę zrobić coś, czego nikt z was nie może zrobić. Nie, przyjaciele. Ja idę, a wy między sobą wybierzcie pierwszego generała. A jeśli nie zdołacie, ja wybiorę.

Słowo króla, święte słowo – pokiwał głową Anton. – Ale wojna to wojna i mołojcy moi na świętość mogą nie zważyć. Co wtedy zrobisz, synu Bohowojów?

Wodzem Talów może być tylko Tal – powtórzył Mastorio słowa Le Loupa.

Nie wybieramy wodza na stałe, ani hatamana na sicz – wtrącił się Jarlic. Rozmowy z Inomirem wyraźnie wpłynęły na stepowego kapłana. Jakby oczy otwarły mu się szerzej i widziały teraz ostrzej. – Potrzebny nam wódz wojenny na kilka dni. Nie zarządca, nie gospodarz. Wódz, symbol porządku i dyscypliny.

Symbol, którego jedno słowo może w jednej chwili przesądzić o klęsce lub zwycięstwie – upomniał go Yaromir.

Toteż nie mówię, że to ma być byle kto! – obruszył się Jarlic. – Mówię tylko na głos, kogo potrzebujemy i do czego. To ważne w momencie wyboru!

Dobrze mówi! – Zgodził się nagle Le Loup. – Mastorio, bracie, zwą was nie bez powodu przemytnikami.

Mastorio zjeżył się, ale Le Loup ciągnął dalej.

W takim zawodzie walka w stepie zdarza się chyba dość często? Nie chodzi mi tylko o napaść z zasadzki, ale o regularne, przygotowane potyczki.

Owszem, czasami – zgodził się ostrożnie Tal ze Skałek, nie wiedząc do czego zmierza Le Loup.

Zdarzały się, z pewnością zdarzały. I to częściej niż nam, spokojnym rolnikom z doliny. Mastorio, dla dobra sprawy, w którą obaj się angażujemy i w imię przyszłej współpracy. I dla zapomnienia starych niepotrzebnych waśni, przekazuję ci komendę nad swoimi wojownikami i uznaję twoje dowództwo wojskowe nad wszystkimi Talami w nadchodzącym boju. Aż do powrotu króla. Lub naszej klęski – dodał cicho ostatnie zdanie.

Zwyciężymy, bracie! Dziękuję. Nie zawiodę ani ciebie, ani twoich ludzi – odpowiedział godnie Mastorio.

Widzi mi się, co góralskim ciupażkom nie wstyd będzie zazbyrceć do wtóru talskiej siabli – plasnął dłonią w kolano Horny. – Ino pomnij panie, coby nojlepsego wojska głupio w tłumie nie wytracić – popatrzył kpiąco na Mastoria.

Wiem, co warty jest góral w boju, sami żyjemy w Skałkach – zapewnił go przemytnik.

I nagle zapadła cisza. Uwaga wszystkich skupiła się na hatamanie. Ten patrzył wprost w oczy Mastoria. Na jego twarzy odbijały się przemykające gwałtownie bardzo silne i bardzo sprzeczne uczucia. W końcu odezwał się niespodziewanie spokojnym głosem.

Nazywajut ciebie: Mastorio, który nikogo nie zabił. To prawda?

Zabiłem wielu ludzi – odpowiedział równie spokojnie Tal. – Brałem udział w wielu bitwach i zabiłem wielu ludzi.

Tylko w bitwach? A jak ciebie ktoś obraził, honoru uchybił? – dopytywał hataman.

Niełatwo mnie obrazić – uśmiechnął się łagodnie Mastorio. – Ale owszem, było paru takich. Do dziś przeklinają los, że nadal żyją. A jeśli ci chodzi o to, czy walczyłem o władzę, to nie. Nie walczyłem i z tobą też nie będę o nią walczył.

Dziwne kraje, dziwne ludy – wzruszył ramionami Miszowaty. – Znajesz, ja tobie nawet wieruju, szczo ty nie musiał ubijać, bo i durnych do tego nie było. Woj pozna woja, a ty prawyj mołojec, choć i dziwny. Ot, tak zrobim.

Anton odwrócił się w stronę Donvadona i mówił dalej wprost do niego.

Ty, królu, ogłoś, że mocą prawa gospodarza, Mastorio opiekę nad wszystkimi pod twoją nieobecność przejmuje. Komenda zostaje przy wodzach, którzy gośćmi będąc, gospodarza zawsze uszanują. Tak ogłoś, dobre budiet. Już my się, dwaj dobrzy hatamani, zawsze z Mastoriem dogadamy.

Vado z zadowoleniem pokiwał głową.

Dobrzy ludzie zawsze mogą się dobrze dogadać. Tak zrobimy.

Ale, ale – zaprotestował Yaromir. – Co powiesz ludziom, Donvadonie? Bądźcie grzeczni, słuchajcie wujka Mastoria, a ja tymczasem przekradnę się do miasta i otworzę wam bramy od środka. Może jeszcze lepiej wysłać po prostu list do Nahadana?

Wszyscy roześmieli się, bo przemowa kapłana, choć mogła urazić, była wygłoszona tak przyjaźnie i serdecznie, że zrozumiano ją tak, jak Yaromir chciał ją przekazać. Stary kapłan nie miał cierpliwości do subtelnych odczuć związanych z władzą i prestiżem. Jemu zależało na powodzeniu misji, a to oznaczyło bezpieczeństwo Donvadona.

Chyba źle się czuję – oznajmił ze śmiechem Vado. – Nie wiem, co mi dolega, ale choroba wyraźnie się rozwija. Tak, z pewnością się poważnie rozchoruję. Będę musiał leżeć w absolutnym spokoju i odosobnieniu. Inomirze, nie wiesz, co mogłoby mnie tak strasznie powalić?

Żadnych groźnych chorób! – zaprotestował gwałtownie Le Loup. – To okrutnie osłabia morale armii!

Oczywiście, że nic groźnego – zgodził się Inomir. – Coś przykrego, niezakaźnego. Do poleżenia w spokoju kilka dni. Donvadonie – dodał urażonym tonem, śmiejąc się ciągle – to ty jesteś medykiem. Dlaczego ja miałbym ci wymyślać choroby?

Vado zamyślił się bardzo, bardzo poważnie.

I to nie możet być nic ośmieszającego – wtrącił się Miszowaty. – Korol nie może mieć, jak zwykłyj cham...biegunki.

Hataman powiedział to jak najbardziej serio, ale wszyscy uczestnicy narady dostali ataku śmiechu. Vado machał rękami i narzekał, że Anton właśnie popsuł mu ślicznie wyglądającą diagnozę.

Dobrze, panowie. To będzie trzynocka. Znana, w sumie niegroźna, wystarczająco kłopotliwa. A zarazem nieobraźliwa dla nikogo, nawet dla króla.

Ta ostatnia uwaga była wyraźnie pod adresem hatamana. Anton chorobę zaakceptował. Na tę okazję była znakomitym wytłumaczeniem.

Trzynocka nazywano napad wysokiej gorączki, na którą jedynym skutecznym lekarstwem było położenie się i pocenie przez trzy doby. Czwartego dnia człowiek wstawał słaby jak mucha, ale zupełnie zdrowy. Skąd się trzynocka brała, co ją wywoływało, nikt z medyków nie umiał powiedzieć. Ojciec Donvadona podejrzewał, że bakcyla choroby roznosi pewien gatunek komara, ale nie zdążył przeprowadzić stosownych badań. W każdym razie, na trzynockę zapaść mógł każdy. I każdy musiał ją przeleżeć. Zignorowanie tej gorączki mogło skończyć się śmiercią. Wypocenie wymagało tylko odrobiny cierpliwości. Tak, to najlepsze wytłumaczenie nieobecności króla.

Tylko, czy nie wyda się dziwne, że armia rusza w pole zostawiając wodza chorego? – zapytał Jarlic.

Armia potrzebuje czasu na dotarcie do miasta – myślał na głos Mastorio. – Oczywiście, musi się jeszcze okopać, zanim przystąpi do regularnego oblężenia. Do tego król nie jest potrzebny. A przed szturmem zdąży przybyć. Może samolotem, a może za sprawą czarów swego miecza?

Tak, z takim czarodziejskim królem nigdy nic nie wiadomo – potwierdził poważnie Inomir. – Jarlicu, mógłbyś nam przynieść jakieś plotki o potędze króla, które krążą wśród wojska.

Nocy by nie starczyło, nawet na skróconą wersję – zaśmiał się Jarlic. – Ta nowa będzie tylko kroplą w morzu opowieści. Ale, rzeczywiście, może stać się modna w najbliższych dniach. Oczywiście, poinformuję was, gdyby się rozpowszechniła.

Nie gdyby, lecz kiedy – sprostował Inomir. – Najlepiej jutro.

Wiesz, jak jest z plotkami – wzruszył bezradnie ramionami Jarlic.

Dobrze wiem – potwierdził stary kapłan.

Jarlic uśmiechnął się niewinnie.


Co jest? – warknął Gydi. – Święto Ludowe czy Nahadan boi się swej kurzej ślepoty?

Oczy wędrowców, przyzwyczajone do kiepskiego oświetlenia podczas długiej wędrówki tunelem, oczekiwały łagodnego mroku w świetle księżyca. Zapomniany Zaułek, nieoczekiwanie dla przybyszów, oświetlony był silną latarnią. Musiała zostać niedawno zainstalowana.

Szuka, czego nie zgubił – mruknął pod nosem Inomir.

Idziemy? – rzucił Gydi.

W żadnym wypadku – zaprotestował Yaromir. – Nie znam tego miasta, ale jeśli miejsce, które nazywaliście „zapadłą dziurą, do której żaden uczciwy człowiek nie zajrzał od dwustu lat”, wygląda w ten sposób, to mogę się domyślić, jak oświetlone są tak zwane normalne ulice.

I kto po nich chodzi – dorzucił Inomir.

Nikt nie chodzi – powiedział cicho Gydi. – To miasto nocą obumiera.

Ktoś jednak chodzi – sprostował Vado, wsłuchując się w otoczenie.

I oni usłyszeli miarowy stukot butów.

Patrol – szepnął Gydi.

Naucz się używać tego słowa w liczbie mnogiej. Bardzo mnogiej – pouczył go Inomir.

Wrócili w cień bramy, a potem zeszli do piwnic. Tu mogli bezpiecznie porozmawiać.

Kwadrans drogi opłotkami i jesteśmy w domu – gorączkował się Gydi.

Dwie minuty i jesteśmy martwi – licytował Inomir. – Wszystkie znane ci skróty są z pewnością dokładnie patrolowane.

No, to jak mamy dostać się do domu?

Dostojnie, jak przystało na porządnego kupca – odpowiedział Yaromir.

I bogatego rzemieślnika – uzupełnił Inomir. – Nasi służący oczywiście nie będą wyglądali zbyt dostojnie ze swymi bagażami, ale zadbamy, by doszli do celu razem z nami.

Jawnie, rozważnie i z godnością – pokiwał głową Gazda. Służący, to znaczy Vado i Gydi, skrzywili się. Cały czas mieli nadzieję, że obejdzie się bez idiotycznej maskarady. Zwłaszcza, że do ich kostiumów przewidziane były rekwizyty – worki. Pękate, nieporęczne i prawdopodobnie ciężkie. Musieli je przecież czymś wypełnić. Gydi westchnął z rozpaczą.

To znaczy, że idziemy spać? – upewnił się Vado.

Chłopak bardzo chciał już wrócić do domu. Wiedząc jednocześnie, że musi zaczekać. Przejście ulicami w dzień targowy, w tłumie różnych ludzi, to była ich jedyna szansa. Właśnie na taką ewentualność skompletowali ubiory i przygotowali się do charakteryzacji. Byle znajomy, który rozpoznałby na ulicy medyka lub syna cieśli, każde dziecko z sąsiedztwa wykrzykujące głośno ich imiona – to było śmiertelne niebezpieczeństwo.

Dlatego właśnie chłopcy przywdziać musieli służebne szaty, ubrudzić twarze i schować się za bardzo dużymi pakunkami swych szanownych panów. Kapłanom rozpoznanie nie groziło. Yaromir był był zupełnie obcy, a po Starcu z Zaułka nie został nawet ślad. Silny i zdrowy mężczyzna w kolorowych jedwabiach patrzył śmiało i zdobioną w bogate pierścienie dłonią nakazywał ustąpienie z drogi. Nieuważnych i zbyt powolnych obrzucał wyzwiskami. Dwaj służący z trudem nadążali za pogrążonymi w sprzeczce bogaczami, którzy zdawali się nie zwracać uwagi na nikogo. Chyba, że ktoś zasłużył na przekleństwo lub szturchańca.

Początkowo droga wiodła w kierunku targu i sprzeczka poświęcona była cenom towarów na sprzedaż. Potem, po przejściu bazaru, tematem były małe utargi i wzajemne niedopatrzenia. W dzielnicy willowej nasi handlowcy zastanawiali się, w jaki sposób wyciągnąć pieniądze od klienta, do którego właśnie zmierzali.

Widzieli ich wszyscy, łącznie z patrolami gwardii i starymi znajomymi. I nikt nie zwrócił uwagi na dwóch nadętych kupców i ich umęczonych służących. Rzeczy normalne nie budzą niczyjej ciekawości.

W końcu Inomir zatrzymał się przed furtką domu Donvadona. Pociągnął za sznurek dzwonka, ale nie dowierzając martwym urządzeniom sam zaczął basować na całe gardło.

Hej, jest tam kto? Otwieraj stara wiedźmo, twój kuzyn nie będzie sterczał na ulicy tylko dlatego, że chciał cię odwiedzić! To ja, cioteczko. Tęsknię za twoim widokiem, jak za blaskiem nowego denara.

Gydi aż struchlał, kryjąc twarz za swoim workiem. Wrzawa, którą narobił Inomir, musiała przyciągnąć uwagę. Rzeczywiście, kilku przechodniów zwolniło na chwilę krok i przyglądało się z uśmiechem niecierpliwym gościom. Nikt jednak nie stanął ani nie próbował wdawać się w rozmowy. Inomir zagrał po mistrzowsku swoją rolę. Żeby tylko Gellia była w domu! Była. Otworzyła drzwi, ale nie zamierzała podchodzić do furtki.

Idźże stąd, dobry człowieku – zawołała stając na progu domu.

A dokąd, ciociu Gellio? – śmiał się rubasznie Inomir. – Nie wygonisz chyba swego ukochanego kuzyna Godiszona gdzieś do zaułka.

Gellia drgnęła. W pierwszej chwili spłoszyła się. Potem podniosła dłoń do czoła, jakby osłaniając oczy przed słońcem.

To naprawdę ty, utrapieńcu? zawołała.

Ja – poklepał się pięścią w pierś Inomir.

A cóż to za święto, że aż przez całe miasto z wizytą do mnie... – zrzędziła kobieta idąc do furtki.

Przyjaciela prowadzę, ma interes w okolicy. O radę spytamy, ciotka mądra, wie, co doradzić. Posiedzimy chwilę, ciasteczka wyjemy, pójdziemy dalej.

Patrzajcie go, ciasteczek mu się zachciało – otwierała już Gellia. – Witam, szanowny panie – pozdrowiła towarzysza swego „kuzyna”.

Ten skłonił się nisko, dłoń ucałował, ale zanim wszedł, zagonił służbę do środka.

Do kuchni wynocha i worki w kąt – zarządził. – Nie otwierać! I żebym was, nie szukał po podwórzu!

Ledwo Gellia zdążyła zamknąć za wszystkimi drzwi domu, a od razu rzuciła się na gości.

Inomirze, to ty?

Lepiej obejrzyj naszych służących – zaśmiał się kapłan. Gellia gwałtownie odwróciła chłopaka, który stał obok.

Vado? Vado! Synku, syneczku!

W chwilę potem dał się słyszeć drugi okrzyk.

Gydi, chłopcze kochany!

Mali chłopcy wrócili do domu, do płaczącej ze szczęścia matki. Tulili się do niej, płakali z radości i ulgi. Gellia opanowała się pierwsza.

Chodźcie do pokoju na górze. Okna tam są od ogrodu. Nikt nas nie zobaczy, nie usłyszy. Vado, prowadź, synku. Ja zaraz, tylko naszykuję coś do jedzenia.

Zakręciła się i zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, zniknęła w kuchni. Vado przez chwilę niezręczny i nie wiedzący, co zrobić, odzyskał w końcu rezon i jak dobry gospodarz zaprosił gości na pokoje. Usiedli przy stole i nic nie mówiąc zapatrzyli się na widoczny przez okno kwitnący ogród – chlubę Bobonitki. Nie czekali długo. Gellia z ogromną tacą pojawiła się w drzwiach. Vado natychmiast podskoczył z pomocą, a przytomny Gydi pobiegł do kuchni. Tam czekał z pewnością czajniczek z herbatą i filiżanki, i miseczka konfitur.

Goście jedli śniadanie, a Gellia chodziła wokół nich, co i raz zaglądając w oczy syna. Przystawała, by delikatnie pogłaskać go po ramieniu lub przelotnym ruchem poprawić włosy. W końcu usiadła i poważnie spojrzała w twarz Inomira.

Odmłodniałeś – powiedziała. – Tak już jest.

Ale syn mój się postarzał.

Tak już jest – powtórzył kapłan.

Tacy goście, tacy goście... Aż strach na was patrzeć, choć serce matki się raduje.

Nas się bać nie musisz, ciociu – zawołał Gydi. – Choć czasy nastały straszne. A że gości masz ważnych, to i racja. Przy żadnym stole w mieście nie zasiadało jeszcze dwóch nieśmiertelnych kapłanów z królem królów razem.

Królem? – spytała słabo Gellia spoglądając na Inomira.

Tajemnica rodu nie była rodową legendą, Gellio – powiedział łagodnie kapłan. – Przyszedł czas, więc król się ujawnił. Twój syn ma w sobie mądrość ojca, serce matki i potęgę większą niż przodkowie Lyniona.

Mój syn... Mój syn ogłoszony królem...

Królem królów, panem panów. To Don van Don – powiedział Yaromir.

Vado, to nie jest prawda?

Też tego nie chciałem, mamo.

Kto ci to powiedział, synku? Jaki znak kazał ci w to uwierzyć?

On – powiedział Vado wyciągając cień.

Położył oręż na stole. Matka patrząc na czarną smugę wyciągnęła rękę, a potem ostrożnie dotknęła cienia jednym palcem. Nie zabolało, nie oparzyło. Nie stało się w ogóle nic. Prawie nic. Kobieta przesunęła palcem po klindze, a potem przykryła ją całą dłonią. Pogładziła delikatnym ruchem. Srebrne świetliki zamigotały wzdłuż ostrza, zatańczyły i zbiegły się na grzbiet dłoni. Płynnym wirem wniknęły w jej wnętrze. Gellia uśmiechnęła się. Cofnęła rękę.

Witaj, królu – powiedziała ciepło do swego syna. – Twój ojciec wiedział, że to będziesz właśnie ty.

Wiedział? Mógł mieć tylko nadzieję, jak wszyscy przez pokolenia.

Wiedział, synku. I byłby teraz bardzo z ciebie dumny. Tak jak ja. A teraz schowaj swój cień. Już się nie boję, a myślę, że trzeba nam będzie wiele zrobić. Radźmy więc, jak ocalić to miasto przed zagładą.

Yaromir z podziwem spojrzał na kobietę. Potem nachylił się do Inomira.

Zawsze tak trafia w sedno?

Jest matką króla – wyjaśnił dumnie Gydieon. – I najbardziej przenikliwą ze wszystkich moich ciotek – dodał z westchnieniem, w którym było bardzo dużo różnych emocji. W końcu, jeszcze tak niedawno był dzieckiem.

Do miasta zbliża się armia – powiedziała spokojnie kobieta.

Skąd wiesz? – zdumiał się Yaromir.

Bobonitka popatrzyła na niego jak na małe i niezbyt rozgarnięte dziecko.

Czary Bobonitów – mruknęła.

Kupcy i farmerzy – wyjaśnił Inomir. Nie miał ochoty przyznawać się do dalekich rozmów z Reviną. Wszystkim mówił, że to tylko wyrywkowe kontakty o charakterze głównie odbiorczym.

Idzie cztery tysiące wojska – powiedział Vado.

Twojego wojska?

Tak, mamo.

I ty im każesz zaatakować to miasto?

Ja im otworzę bramy i każę zająć pałac. Mieszkańców nie spotka żadna krzywda, nikt nie tknie ich nawet palcem. Mój cień ci to obiecuje.

Wyrosłeś, synu. Rzeczywiście zostałeś wodzem i królem.

I zostałem nadal twoim ukochanym i posłusznym synem – uśmiechnął się Vado.

Mam nadzieję. A jeśli chodzi o bramy... Myślę, że możemy liczyć na pomoc.

Konspiracja? – zdziwił się Gydi. – Tu w mieście?

Nie znasz tego miasta i jego ludzi tak dobrze jak ja, Gydieonie. Pożyjesz dłużej, będziesz się mniej dziwił.

Kto? – zapytał Vado.

Kowal Suldig, Wojmir powoźnik, aptekarz Zeendon i Udalin.

Starszy cechu kupców? – zdziwił się Gydi. – Zawsze był taki ostrożny i chyba... lojalny.

Przez chwilę szukał najwłaściwszego słowa. Nie ufał temu człowiekowi, ale nie chciał go bez potrzeby obrażać.

To ludzie interesu – odparła Gellia. – Nie lubią zniszczeń, śmierci i strat. To obniża zyski.

Mamy więc czterech sojuszników – zamyślił się Vado.

A każdy z nich ma co najmniej kilku pomocników – dodała matka.

Są pewni? – zaniepokoił się Yaromir.

Jak oni sami.

Co może zrobić grupa kilkunastu osób w tak wielkim mieście? – zafrasował się Gydi. – Do otwarcia bramy to za dużo, do wzniecenia powstania, za mało.

Żadnego powstania! – zaprotestował Vado. – A kilkanaście osób, które wiedzą, co robić, może w tak wielkim mieście zdziałać bardzo wiele.

Zamyślił się głęboko, a potem nieoczekiwanie rozjaśnił się i chwycił Gellię za rękę.

Mamo, zostaniesz generałem!

Dobrze się, synku, czujesz?

Wspaniale! Wróciłem do domu! Ale wiesz, lepiej będzie, jeśli to ty poprowadzisz spotkanie konspiratorów. Na moją mowę powitalną przyjdzie jeszcze czas.

Wiesz – powiedziała niepewnie kobieta. – Oni wprawdzie tolerują obecność moją i Reviny, ale za przywódcę uważają chyba Udalina, no może Woyeona.

Powiem ci, co trzeba zrobić, mamo i tylko ty możesz dalej przekazać polecenia. Jako swoje. Ostatecznie jesteś przecież czarownicą, możesz mieć swoje sposoby na kontakty z sojusznikami z zewnątrz.

Prędzej twoja ciotka! Urodziła się Bobonitką.

A ty zostałaś nią z wyboru. Owszem, musisz wtajemniczyć ciocię, ale wybacz, mamo, nikt więcej nie może dowiedzieć się o naszym powrocie. Gydi, bracie, tak mi przykro, ale nie możesz pokazać się rodzinie. Jedno zbędne słowo i... sam wiesz.

Ja nie powiem nikomu, przysięgam na kamień! – zabrzmiał od progu bardzo dostojny, bardzo dziecinny i zupełnie nieoczekiwany głos.

Wszyscy odwrócili się i zamarli.

W drzwiach stał Cyrieon. Był poważny i wyraźnie z siebie zadowolony.

Cyri!!!

Gydi rzucił się do brata z wyciągniętymi ramionami. Malec z piskiem ruszył biegiem w jego stronę i rzucił się prosto w objęcia. Gydi poderwał go w górę, aż nad głowę. Zawirowali piszcząc z radości.

Jesteś wreszcie, jesteś wreszcie – powtarzał Cyri.

A kiedy już został postawiony na ziemi, powiedział smutno:

Wszyscy uznali, że umarliście. I strasznie się bali mi to powiedzieć. Tylko ja wiedziałem, że wrócicie. Witaj, Vado! Dobrze, że jesteś. Będę miał do ciebie sprawę.

Też się cieszę, urwisie! Od jak dawna nas podsłuchujesz?

Wcale nie podsłuchiwałem! – obruszył się mały. – Po prostu przyszedłem.

Bracie, próbujesz okłamać króla – ostrzegł go Gydi, podnosząc poważnie w górę palec.

Vado, to prawda? Jesteś królem? A ciocia generałem?

No i masz babo placek! – plasnął dłońmi Inomir. – Nie dość, że nas znalazł, to jeszcze wszystko słyszał.

Kim jest ten pan? – szepnął Cyri bratu do ucha.

Stary znajomy – zaśmiał się Gydi. – Nie poznajesz? – Nie!

Trochę odmłodniał, ale przypatrz się uważnie.

Cyri podszedł bardzo blisko do Inomira. Obejrzał go dokładnie i popatrzył prosto w oczy.

Starzec z Zaułka! Aleś wypiękniał.

Inomir, tylko Inomir – pogłaskał chłopaka po głowie. A to mój brat, Yaromir.

Też byłeś przedtem stary i mieszkałeś za śmietnikiem? – spytał Cyri.

Byłem tak samo stary jak on, ale mieszkałem w jaskini w górach.

Byliście w górach! – pisnął oburzony Cyri. – Beze mnie! Wiecie, że chciałem poznać górali.

Myślę, że coś da się z tym zrobić – zapewnił go Vado. – Ale musisz poczekać kilka dni.

Co my z nim zrobimy? – zmartwiła się Gellia.

Najsłuszniej byłoby go upiec na rożnie i zjeść. To najlepsza kara za włażenie tam, gdzie nie proszą – mruknął złowrogo Gydi.

A nieprawda! – krzyknął Cyri. – Mama wysłała mnie do cioci po kurkumę. Jak mnie tu nie chcecie, to wezmę tę kurkumę i sobie pójdę – obraził się w końcu.

W żadnym wypadku – zaprotestowała Gellia. – Kurkumę zaniosę osobiście. I wiesz, poproszę twoja mamę, żeby zgodziła się, abyś został u mnie kilka dni. Jako pomocnik.

Cyrieon aż podskoczył z radości i ucałował kobietę.

Kocham cię, ciociu!

Masz absolutny zakaz opuszczania domu! – oświadczyła groźnie ukochana ciocia. – Nie wolno ci wychylić nosa nawet na podwórko. Czy to jasne?

Jasne, ciociu.

Młody człowieku, od twojego posłuszeństwa zależy życie wielu ludzi – powiedział poważnie Inomir.

Jestem młody, ale nie jestem głupi!

Nie odchodź ode mnie na krok! – zapowiedział Gydieon.

Dobra – mruknął smutno Cyri. Zaraz jednak poweselał. – Musisz mi wszystko opowiedzieć. Dokładnie!

-A wiecie, może to jest najlepszy sposób powiedział zamyślony Vado.


Starszy cechu kupców miał nie lada kłopot. Żona cieśli Woyeona zażądała spotkania. Owszem, Revina była mądrą i godną szacunku osobą, ale Udalin nie przywykł, by rozkazywały mu kobiety. Pani Modda nie przejmowała się tym. Oświadczyła krótko, że spotkanie jest niezbędne, bo ma nowe wiadomości, i że nie może to się odbyć w domu pani Gonihowej Bobonitki. Powiedziała mu to na targu, w czasie zakupów.

Udalin był zaintrygowany, ale i trochę zły. Revina odeszła pełna radości i cichej satysfakcji. Nowiny miała przecież wspaniałe, widziała Gydieona i wysłuchała całej wspaniałej opowieści o Donvadonie i cieniu. A teraz mogła jeszcze utrzeć nosa nadętemu Udalinowi, który uważał się za lepszego nie tyle z tytułu bogactwa, ile z faktu bycia mężczyzną.

Jedyną niepokojącą rzeczą był udział Cyriego w całym tym spisku. Wierzyła jednak, że chłopcy potrafią go upilnować. Żałowała, że nie może sprowadzić Gydiego do domu. Postanowiła też nic nie mówić mężowi. Ufała Woyeonowi bezgranicznie, z wyjątkiem tych sytuacji, gdy musiał skłamać. Do tego to on się zupełnie nie nadawał. Trudno, niech pożyje trochę w nieświadomości. Tym bardziej ucieszy się potem.

Udalin poruszał trochę ramionami, pokręcił głową i doszedł do wniosku, że Revina była po prostu gońcem Woyeona. Tak, to oczywiste! Targ, kobiece zakupy, przekaz. No, no! Kto by pomyślał, że ten poczciwy cieśla to taki spryciarz. Miejsce spotkania Udalin wybrał szybko, choć z ciężkim sercem. Będzie musiał ujawnić jedno z sekretnych miejsc przeznaczonych do tajnych transakcji. Udalin prowadził rozległe interesy z pałacem, kapłanami, gwardią i przemytnikami. Czasem też ktoś z czcigodnych obywateli miał sprawę, którą wolał omówić w dyskretnym miejscu. A Udalin uważał, że do jednego lokalu nie powinno przychodzić zbyt wiele różnych osób. Miał więc małe mieszkania w całym mieście, sekretne pokoje w kilku oberżach, kilka domów w różnych dzielnicach. Po krótkim namyśle zdecydował się na ujawnienie lokalu przeznaczonego do spotkań z przemytnikami. Jeśli obca armia raz już otworzy bramy miasta, kontakty ze światem zewnętrznym przestaną być tajne. Zresztą, zawsze można zdobyć nowy lokal. Czas spotkania – późne popołudnie, tak żeby zdążyć przed godziną odpoczynku. Ładna nazwa dla pory, o której patrole gwardii rozpoczynały na ulicach polowanie na ludzi. Zadowolony z siebie wysłał pomocnika z wezwaniem i czekał. Miało go spotkać kilka niespodzianek.


Zgodnie z oczekiwaniami jako pierwszy głos zabrał Woyeon.

Dziękujemy za gościnę, Udalinie. Zebranie, tak nagle, zwołała moja szwagierka, Gellia. Oddaję więc jej głos.

Woyeon usiadł, a wszystkie oczy zwróciły się na panią Boboni. Kobieta skinęła głową, ale nie podniosła się. Wiedziała, co ma mówić. Głos miała silny i pewny. Wiedziała, że będąjej słuchać.

Przyjaciele, otrzymałam nowe wieści spoza miasta. Mężczyźni, poruszeni, wymienili spojrzenia, ale nie odważyli się dopytywać, skąd. Mąż Gelli był znanym uzdrowicielem, ale ona być może czarownicą. Na wszelki wypadek wszyscy zawsze woleli okazywać jej szacunek z zachowaniem dystansu.

Są to wieści od wojska, które zbliża się do miasta. Według wstępnych obliczeń, powinni zjawić się pod murami trzeciej nocy. Najdalej, popojutrze wczesnym rankiem. Kilka tysięcy żołnierzy, którymi dowodzi człowiek zwany Don van Don.

Pan nad panami? – zdziwił się Zeendon, który jako biegły farmaceuta znał nie tylko narzecza rolników i przemytników, ale zetknął się również z językami starożytnymi. – To brzmi jak tytuł, nie jak imię.

I to bardzo dostojny tytuł – dodał Udalin, zawsze wrażliwy na oznaki władzy.

Nosi koronę, a chroni go cień miecza – powiedziała spokojnie kobieta.

To brzmi jak legenda o królu odrodzonym – zaśmiał się Suldig.

Nie chcesz, nie wierz – zachowała spokój Gellia. – Przyjmij tylko do wiadomości, że uwierzyły w to tysiące ludzi różnych plemion, którzy właśnie za nim idą.

Bez urazy – wycofał się kowal. – Nie wiem kim jest, ale wygląda na wodza, z którym należy się liczyć. Czego chce od nas?

W mieście jest pięć bram. Główna, strzeżona honorowo i nigdy nie otwierana. Kupiecka, czynna jak dobrze wiecie, ale pilnowana rzeczywiście solidnie i trzy mniejsze.

Chyba zastawione lub nawet zamurowane – wtrącił się Wojmir. – W życiu nie słyszałem, żeby kiedykolwiek były otwierane.

Zgadza się, ale nie do końca – potwierdziła Gellia. – Nie otwierano ich od niepamiętnych czasów, ale zamurowana jest tylko jedna, ongiś zwana pałacową.

Ta w pobliżu przejścia na Plac Królewski? – upewnił się Woyeon.

Właśnie ta. I to ona nas interesuje.

Co mamy zrobić? – powtórzył Udalin. Ten człowiek niezbyt lubił brać udział w naradach, których przebiegu nie był w stanie kontrolować.

Ilu macie ludzi? – zignorowała jego niecierpliwość Gellia. – Zeendonie?

Mam kilku tęgich pachołków w gospodarstwie. Może trzech. I dwóch pomocników aptekarskich, ale to mole książkowe, nie wojownicy. Tak jak ja. Na wszystkich mogę polegać, są jakby rodziną. – Zamyślił się. – Nie, nikomu więcej nie odważę się nic proponować.

Suldigu?

Jest nas w kuźni pięciu chłopa. Może nie za mądrych, ale silnych i chętnych do bitki. Poza tym, jak przyjdzie co do czego, jest w mieście jeszcze kilku kowali, którzy ze swoimi ludźmi mogliby się przyłączyć. Oj, nawet bardzo chętnie! – zaśmiał się.

Ilu może was stanąć?

Ze dwudziestu.

Macie broń?

Każdy kowal kuje miecze, niekoniecznie na zamówienie. Sam mam mały arsenalik.

A ilu umie nimi władać?

Młotem każdy umie machnąć. I trafić!

Zostawcie więc miecze. Tylko młoty i topory. Spróbuj zachęcić braci, by od rana popracowali nad orężem. Nie mów, o co chodzi. Ale powiedz, że niedługo, bardzo niedługo... Wojmirze, co ty możesz oferować.

Co może oferować producent powozów? Ja i moi pomocnicy wraz z domowymi pachołkami to będzie razem sześciu.

Ale macie powozy i konie?

Powozy różne, owszem. Koni trochę mamy i koniarzy paru znamy. Jeśli to pomoże...

Małe powozy, najlepiej dwukółki. Ile mógłbyś zebrać? Trzeba popracować nad nimi przez jutro. Potrzebne będą małe usprawnienia.

My mamy jedną własną i jedną prawie gotową na zamówienie. Jest w mieście jeszcze jeden warsztat, no i wiem, kto ode mnie kupił. Zastanówmy się... pięć, może sześć. Ale kilka z nich trzeba by było chyba kupić. Albo ukraść – wzruszył ramionami.

Gellia zagłębiła rękę w fałdach spódnicy. Wyciągnęła spory woreczek i rzuciła na stół. Rzemień był obluzowany i kilka złotych monet ześlizgnęło się na blat.

Fundusze są. Tylko nie pytajcie, skąd!

Z przyjemnością popatrzyła na zaskoczone twarze. Sama była zdziwiona, gdy Inomir ujawnił zawartość tobołów dźwiganych przez Gydiego i Donvadona. Jak widać spokojne miejskie życie składało się z samych tajemnic.

Udalinie, ciebie nie pytam, ilu możesz dać ludzi, bo chcę wszystkich.

Wszystkich?

Wszystkich kupców, rzemieślników, wszystkich robotników z kopalni. Zwłaszcza tych, którzy mieszkali w domu kawalerów.

Kobieto, jestem tylko starszym cechu kupców!

Wiem, kim jesteś Udalinie – odpowiedziała łagodnie. – Chcę również wszystkich złodziei. Wiem, że ten cech jest niezbyt liczny w naszym mieście, ale z pewnością skupia fachowców.

Chcesz mnie obrazić?

A może po raz pierwszy ujawniam twoją potęgę? – zaśmiała się Gellia. – Nie spieraj się ze mną, człowieku. Jeśli przegramy, twoje wpływy i twoje tajemnice nic ci nie pomogą. Jeśli wygramy, pierwsza zgłoszę twoją kandydaturę na burmistrza Szarego Miasta. Może nowe władze wymyślą jakieś lepsze imię dla naszego grodu?

Udalin mierzył kobietę ciężkim spojrzeniem.

Nie zdążysz machnąć ręką – powiedziała nieoczekiwanie Revina. – Nie próbuj.

Mówiła zwykłym głosem, życzliwie i jakby od niechcenia, a Udalin zobaczył w jej oczach śmierć. Wypuścił z palców ostrze noża ukrytego w rękawie.

Obie jesteście czarownicami! – prychnął.

To tylko interesy, Udalinie – uśmiechała się dalej Gellia. Kupiec odprężył się. Tak, to tylko interesy. Ryzykowne, ale kto wie, może to największa transakcja jego życia?

Wybacz – przeprosił grzecznie. – Po prostu nie lubię być zaskakiwany.

W porządku – rozgrzeszyła go Revina. – Na pociechę powiem ci, że nie było żadnego przecieku, więc nie musisz szukać zdrajców wśród przyjaciół i partnerów.

Więc skąd to wszystko wiecie? – Udalin nie odrzucał już słów Gelli.

Obie jesteśmy czarownicami – zaśmiały się kobiety.

Tam król, tu czarownice. A wszyscy dążą do wojny i wszyscy chcą w niej dowodzić – jęknął Suldig. – Nieźle.

Ja tu dowodzę – wyjaśniła Gełlia. – Król mianował mnie generałem.

Bogowie! – jęknął Wojmir.

Czy ktoś chce zaprotestować? – zdziwiła się Revina. Zgodnie zaprzeczyli.

Teraz słuchajcie, powiem, czego od was oczekuję.

Gellia rozwinęła na stole spory rulon papieru, który do tej pory trzymała przy sobie. Był to sporządzony odręcznie, ale bardzo dokładny plan miasta.

Tu jest plac i kompleks pałacowy. Tu, na tej linii, te dwie kreski, to brama prowadząca na plac, ta ze strażnikami. A tu, spójrzcie, mur podchodzi tak blisko, że do wejścia na plac jest może pięćdziesiąt par kroków. O, tu, w tym miejscu jest zamurowana brama.

Scenariusz jest następujący: Nocą, najdalej o świcie, wojsko podejdzie pod mury i otoczy miasto, rozpoczynając regularne oblężenie. To oznacza, że nie będzie próby szturmu. Powiem więcej, to jest głównie konna armia.

Jak więc mają zamiar zdobyć mury? – zdziwił się Suldig.

Z pewnością zgromadzili w lasach odpowiedni budulec i po zajęciu pozycji przystąpią do konstruowania taranów, katapult czy wież oblężniczych.

Znakomicie znasz się na sztuce wojennej, kobieto – zauważył Udalin.

To od czasu, gdy zostałam generałem. A może odwrotnie, może właśnie dlatego dostałam nominację – odpaliła Gellia. – Słuchajcie dalej. Takie budowanie musi potrwać. To upewni Nahadana, że szturmu nie będzie przez dwa, może nawet trzy następne dni.

Zaraz, zaraz – przerwał Wojmir. – Przecież Nahadan też musi wiedzieć o zbliżaniu się tej armii.

Niby skąd?

On już ma swoje metody!

Gellia zamyśliła się.

To prawda, nie wiemy, czy Nahadan dowiedział się o pochodzie. Choć mamy nadzieję, że nie, zakładamy, że tak. Zakładamy również, że wiedza ta nie ma żadnego znaczenia.

Jak to? – denerwował się Zeendon.

Kto to jest „my”? – spytał z naciskiem Udalin.

My, to ktoś od kogo mam informację, ja i wy – wyjaśniła kobieta. – I chyba nic się nie zmienia. Czy Nahadan wie, czy nie wie, my według niego nie powinniśmy wiedzieć. Bo i skąd? Nie zacznie więc żadnych przygotowań w mieście. Co robi za swoim murem, to inna sprawa.

Ale przecież w końcu będzie musiał coś zrobić – nie ustępował aptekarz.

Oczywiście. Myślę, że w chwili pojawienia się armii wyda zakaz opuszczania domów przez mieszkańców, a mury obsadzi gwardzistami. Ze szczególnym uwzględnieniem dwóch bram.

Głównej i kupieckiej – dopowiedział domyślnie Wojmir.

Tak właśnie.

Może nakazać powszechną mobilizację – powiedział ostrożnie Woyeon.

Nie przypuszczam, kochanie. Ja na jego miejscu nie kwapiłabym się do uzbrajania motłochu, który nie bardzo umie strzelać, i o którym nie wiadomo, gdzie będzie celować – zaśmiała się.

Może i masz rację, kobieto.

Generale – poprawiła Udalina Revina.

Co innego po pierwszym szturmie i w ogóle w kolejne dni oblężenia. Będą wezwania do gaszenia ognia, udzielania pomocy medycznej i w zaopatrzeniu. W końcu apele o zgłaszanie się do gwardii, w obronie miasta.

A ponieważ będą już straty i ofiary, wielu ludzi pójdzie na ochotnika walczyć z zabójcami swoich bliskich – pokiwał głową Suldig.

Poszliby – sprostowała Gellia. – Poszliby z pewnością, gdyby rzeczywiście doszło do oblężenia i krwawych szturmów. Tu właśnie zaczyna się nasza praca. Spójrzcie znów na mapę. Rano gwardia zajmie stanowiska na murach. Nie wiemy, jak i gdzie, ale mniej więcej równomiernie wzdłuż murów.

Silniej obsadzą bramy – przypomniał Zeendon.

Ale nie pałacową – machnęła ręką Gellia. – Pierwsza rzecz, którą musimy zrobić, to zablokować ulice prowadzące do pałacu i w rejon bramy pałacowej. Udalinie, gdy tylko zapadnie wieczór wszystkie kupieckie wozy, stragany na kółkach, wory z niepalnymi produktami muszą zatarasować te ulice. Szybko, bez mała jednocześnie. Niech złodzieje i parobcy rwą bruk i rzucająna sterty. Na każdej ulicy musi stanąć barykada. A przynajmniej solidne, trudne do przejścia rumowisko.

Sprytne – pokręcił głową kupiec – ale brak mi tu armii do bronienia tych barykad.

To będą nie bronione barykady – zaśmiała się pani generał. – Tak naprawdę nie chcemy walczyć z gwardią, chcemy im tylko utrudnić powrót do pałacu. Powiedz swoim ludziom interesu, że owszem, narażają się na straty materialne, ale nikt nie żąda od nich ofiary z życia. To powinno ich przekonać.

Mnie również – mruknął pod nosem Udalin. – Ale! Jak raz skrzyknę hołotę, trudno ich będzie odesłać spokojnie do domów. Oni nie mają kupieckiego podejścia do życia.

Kto chce, niech zostanie – zgodziła się Gellia. – Kilka kamieni zadziała z pewnością zniechęcająco.

Udalin uśmiechnął się tylko. Owszem, kamieniami też z pewnością będą rzucać.

Teraz najważniejsze – postukała palcem w stół. – Musimy otworzyć bramę pałacową. Zeendonie, mam nadzieję, że znasz receptury nie tylko na maści i mikstury. Potrzeba nam silnego materiału wybuchowego.

Zeendon aż poskrobał się w głowę.

Tak naprawdę nigdy tego nie robiłem, choć mam kilka starych przepisów. Hm, hm... Udalinie, będę potrzebował kilku składników. Wiesz, z zaopatrzenia dla kopalni.

Eksplozer jest pod ścisłą kontrolą! – zaprotestował kupiec. – Nie mam do niego dostępu.

Nie to – machnął rękami farmaceuta. – Chodzi mi tylko o kilka niewinnych składników. Mieszać jeszcze potrafię. Wszystkie potrzebne rzeczy mam na zapleczu, ale ich ilość wystarczyłaby mi tylko na małą petardę. Trzeba uzupełnić zapasy. Dam ci krótką listę.

Jeśli tylko są w magazynach.

Z całą pewnością!

W porządku! – powiedziała Gellia. – Zeendon zrobi miny. Woyeonie, czy mógłbyś pokierować ich rozmieszczeniem? Wprawdzie to mur, nie budowla drewniana, ale każda konstrukcja ma swoje ważne punkty.

Oglądałem kiedyś tę zamurowaną bramę – uśmiechnął się mąż generała. – Tak, z ciekawości. Chyba wiem, jak się do niej dobrać. Ale, ale... nie wiemy, co jest pod cegłami. Może krata, może stalowe drzwi?

Na zapas zostawimy parę min i drużynę kowali z najcięższymi młotami.

Rozwalimy to świństwo w pył! – krzyknął z zapałem Suldig. – Niech no się chłopaki tylko dowiedzą!

Ale nie teraz, Suldigu – przestrzegła Gellia. – Powiesz im, co mają robić, jak już dojdziecie na miejsce.

A to się zdziwią! – cieszył się kowal.

I teraz powozy Wojmira – zwróciła się do powoźnika. – Trzy, może cztery. Uzbroisz koła w stalowe ostrza, z przodu dasz osłony z grubej blachy.

Czytałem o czymś takim w starożytnych książkach. Miasto nazywało się Syrakuzy.

Każde miasto powinno mieć ładne imię – zgodziła się Revina z uśmiechem.

Janie o tym...

Wiemy – uspokoiła go Gellia. – Twoje wozy bojowe plus ludzie wyćwiczeni w posługiwaniu się broniąbędą stanowić osłonę kowali. Brama musi zostać rozbita, a żołdacy Nahadana nie mogą nam w tym przeszkodzić. Pułkowniku Modda, pan będzie dowodził tym oddziałem.

Nikt nie przeszkodzi w otwarciu bramy – zapewnił cieśla prawdziwie oficerskim tonem.

I jak ci się to teraz podoba, Udalinie? – zwróciła się Gellia do kupca.

Rozumiem, że przez wybitą bramę wtargnie armia i zaatakuje pałac, do którego żołnierze wysłani na mury nie będą mogli dotrzeć. Myślisz, że to zadziała? Jak przejdą na plac? Czy i tamtą bramę mamy wysadzać?

W żadnym wypadku! – zastrzegła się Gellia. – To będzie... oddział specjalny... o zwiększonych możliwościach bojowych.

Znów coś, o czym nie chcesz mówić? – zaśmiał się Suldig, w znakomitym humorze wobec wizji rozwalania bram i murów.

Nie mogę. Ale zapewniam, że dadzą sobie radę i z bramą, i z gwardią pałacową. Następne oddziały po prostu zniechęcą nahadańców do niepotrzebnej walki. Cała armia w ogóle nie będzie potrzebna, poza tym i tak nie ma zamiaru wchodzić do miasta.

Jesteś tego pewna? – zapytał szybko Udalin.

Na imię mego jedynego syna! – zaklęła się poważnie Bobonitka. Tak wielka przysięga zrobiła wrażenie. Nie minął rok od śmierci młodego medyka, wszyscy o tym pamiętali.

Masz moje pełne poparcie – zapewnił kupiec. – A jeśli mówię pełne, to oznacza to rzeczywiście pełne! – zaśmiał się nieoczekiwanie. – Ale w samej walce raczej się nie przydam.

Wolałabym, żebyś przesiedział zamieszanie w bezpiecznym miejscu. Oczywiście, pod warunkiem, że wszystko zadziała jak należy.

Gellia powiedziała to ze szczególnym naciskiem. Udalin zrozumiał. Poważnie schylił czoło.

Wedle rozkazu, pani generał.

Wojmirze i Zeendonie, powinniście dotrzymać towarzystwa Udalinowi. Choćby w tym cichym miejscu. Wasza rola kończy się na zorganizowaniu przygotowań, a nowa zacznie się po zwycięstwie. To rozkaz! – dodała widząc miny i gesty mężczyzn.

A spróbuj i mnie wycofać spod bramy, generale – zaproponował z bezczelnym uśmiechem Suldig.

Jestem dobrym generałem, nie wydaję niewykonalnych rozkazów. Jeśli to wszystko, panowie, pozwólcie, że już pójdę. Muszę jeszcze zrobić parę rzeczy w kuchni. A! Każdy w dowolnej chwili może wpaść do mnie na herbatkę i pogawędkę, ale w pełnym składzie zobaczymy się dopiero... w pałacu.

Uśmiechnęła się, wdzięcznie przyjęła mężowskie ramię i obejmując wpół Revinę, tryumfalnie wyszła.

Bogowie – jęknął Wojmir. – Ta kobieta sama jest zdolna zdobyć pałac.

Pasowałaby mi w kuźni – rozmarzył się Suldig.

A ja zużyłbym cały zapas środków uspokajających, gdybym wiedział, że to do niej mam wrócić wieczorem – szepnął Zeendon.

Udalin nie odezwał się. W ogóle przestał widzieć w Gellii kobietę. Fachowiec umiał poznać profesjonalistę.



Część piąta


W stawał nowy dzień. Nadchodził świt, na który czekało bardzo wielu ludzi. Niektórzy nie spali całą noc. Jedni dlatego, by dokończyć rozpoczęte prace, inni nie mogli zasnąć, czując napięcie nadchodzącego dnia. Wszyscy czekali na wschód słońca, który wymiatał z ulic nocne patrole i pozwalał ludziom ruszyć do codziennych zajęć. Tym razem grupę ludzi czekały zajęcia niecodzienne.

W półmroku przedświtu Vado otworzył drzwi pokoju, w którym spali Gydi z Cyrim. Sam spał ledwie kilka godzin. Gydieon wprawdzie też nie miał ochoty do spania, ale w ramach usypiania brata sen go zmógł. I dobrze. Teraz jednak przyszła pora wstawać. Vado przystanął na chwilę w progu, by popatrzeć na śpiących i nagle energicznym krokiem podszedł do łóżka Gydieona.

Gydi, wstawaj! Gdzie jest Cyri?

Głupie pytanie. Śpi – mruknął Gydi nawet nie otwierając oczu.

Gdzie śpi?

Jak to gdzie? W swoim łóżku! Ślepy jesteś?!

Sam popatrz. Może ja rzeczywiście oślepłem?

Gydi wstał, podszedł do drugiego łóżka, poruszył pościel i nie znalazł w niej swego małego braciszka.

Może poszedł siusiu?

Przecież ma nocnik pod łóżkiem.

To gdzie on się u diabła włóczy?!

W tym momencie drzwi pokoju pchnięte z dużą siłą uderzyły o ścianę. Inomir z Yaromirem szaleli.

Vado, tu jesteś!

Nie widzieliście Cyriego? – wpadł im w słowo Gydi.

Cyriego? Nie. Vado! Bursztyn zniknął!!

Nie wiadomo, czy Yaromir był bardziej zdumiony, wściekły czy wystraszony.

Cyri! Tylko nie mówcie, że to Cyri! – wrzasnął Gydieon.

Po co małemu bursztyn? – zdziwił się Yaromir. – Zresztą, kamień był schowany.

Mój też – powiedział dziwnym głosem Inomir. – Co więcej, nikt nie wiedział o jego istnieniu.

Cyri... siódmy kapłan... niemożliwe! – powiedział Vado. – Niemożliwe? Inomirze? Czy to rzeczywiście niemożliwe?

Raczej nieoczekiwane – odpowiedział równie zaszokowany Inomir.

Czy to oznacza, że on z nim idzie do ołtarza? – zawołał Yaromir. – A może już doszedł? Na wszystkich żywych i zmyślonych bogów, nie czas teraz na Wielką Czakrę!

Musimy go znaleźć! – krzyczał Gydi. – Gdzie on może być? To jeszcze dziecko!

Gydieonie, jeśli zamilkniesz, spróbuję się skupić i poszukać go – powiedział Vado.

Wyciągnął ręce w kierunku obu kapłanów. Ci szybko podali mu swoje dłonie. Utworzył się krąg mocy. Niewielki, ale silny.

Nahadan z pewnością to zauważy – szepnął jeszcze Inomir.

Skup się. Im szybciej zadziałamy, tym lepiej.

Zebrali siły, zespolili je i wysłali. Ujrzeli myśli Cyriego nieomal natychmiast. Chłopak poza bursztynem w kieszeni i celem swej wędrówki świata nie widział. Emanował tak potwornie wielką energią, że mężczyźni aż cofnęli się, jak przed żarem zbyt wielkiego ogniska.

Idzie na miejski śmietnik! – powiedział słabo Inomir, gdy puścili już ręce.

Nie na śmietnik – sprostował Yaromir. – Jego interesuje mur za tym śmietniskiem. Czy tam jest jakieś tajne wyjście z miasta?

Tam jest ołtarz – odpowiedział Vado. – Widziałem go. Dlaczego dopiero teraz?

Biegnijmy za nim! – krzyknął Gydi zrywając się w kierunku drzwi.

Ty zostajesz! – osadził go Donvadon. – Bez dyskusji. Tylko my możemy pomóc Cyriemu. A ty i obie ciocie macie coś innego do zrobienia. Sam wiesz, jak jest to ważne.

Ale Cyri!

Przyprowadzę ci brata – obiecał Vado. W czasie tej wymiany zdań zakładał buty i przypinał miecz. Kapłani już czekali w drzwiach.

Wypatrujcie wojska i czekajcie na mój sygnał. Przekaż mojej mamie, że nie wolno wam ruszyć bez mojego znaku. Panowie, biegiem! – zawołał do kapłanów.

Pędzili przez puste, szare w półmroku ulice.

Cyri jest najważniejszym człowiekiem na świecie! – krzyknął w biegu Vado.

Wiemy o tym! – obruszył się biegnący jak zawodowy długodystansowiec Yaromir.

Musimy go zatrzymać, zanim włoży kamień! – dodał Inomir.

Jest najważniejszy! – powtórzył Vado wyciągając cień.

Z bocznej uliczki wynurzył się patrol. Trzej gwardziści, zaskoczeni widokiem biegaczy stanęli zdumieni. Stali tak jeszcze przez chwilę po tym, jak ich głowy potoczyły się po bruku. Potem osunęli się. Vado nie zwolnił. Biegł dalej, ale nie chował cienia. Czarny wąż przesuwał się jak widmo po ścianach budynków. Przypadkowi ludzie, którzy w oknach ujrzeli cień miecza, drżeli i otrząsali się z przerażenia, jakby zobaczyli śmierć.

Wpadł na nich jeszcze jeden patrol. Zginął na miejscu. Jakiś mleczarz, który był świadkiem tego, porzucił wózek i z krzykiem uciekł w dół ulicy. Pędzili, co sił w nogach. W końcu minęli wszystkie domy. Nie szukali kierunku, wiedzieli gdzie biec. Ścieżkami wśród zwałów śmieci ruszyli w stronę niewidocznego jeszcze ołtarza. Dostrzegli Cyriego. Szedł bardzo szybko, nie skradał się, w ogóle nie interesował się otoczeniem. Tak to przynajmniej wyglądało, ale gdy wyczuł ich obecność, zatrzymał się i obejrzał. Wypatrzył ich. Odwrócił się i ruszył biegiem.

Gonili go, ale mały już dotarł do zielonej polany.

Cyri! Cyri! Zatrzymaj się! – krzyczał Vado.

Mały nie zwracał na nich uwagi. Dopędzali go, ale on wciąż przyspieszał.

Nie mogę go zatrzymać – wysapał zdumiony i przerażony Inomir.

Szybciej! – odpowiedział na to Vado.

Zdawało się, że zdążą, ale trawa pod stopami zdawała się pomagać chłopcu. Byli za nim kilka kroków, gdy dotarł do ściany. Bez zastanowienia wsunął kamień w odpowiednią szczelinę. Odwrócił się, oparł o ścianę i dysząc czekał. W tym momencie go dopadli.

Cyri! Coś ty zrobił? – krzyknął Vado.

Czuli wypływającą ze ściany falę energii. Przeszła przez nich, przez miasto, chyba przez całą ziemię.

Cyri, Cyri... – szeptał Inomir wpatrzony w miejsce, gdzie mały umieścił bursztyn.

Ściana zmieniła się. Na gładkiej powierzchni wyraźnie zarysowała się linia okręgu. Ziemia. Jeszcze bez symbolicznych kresek równika i południków, ale już wyraźnie zarysowana. W trzech jej miejscach świeciły kolorowe punkty. Czerwony, błękitny i żółty.

Yaromir, widząc to wszystko, padł twarzą na ziemię i wczepił się w nią rękami. Inomir po prostu usiadł. Vado oparł się o mur obok Cyriego.

Masz szczęście, że to dziś – wyszeptał.

Cyrieon już wyraźnie ochłonął i odzyskał rezon.

Przepraszam, że wam uciekałem, ale chcieliście mnie powstrzymać. A tego nie wolno powstrzymać. Przepraszam, Yaromirze, że wziąłem twój kamień bez pytania, ale ty byś mi nie pozwolił. Inomir też. Ciebie też przepraszam, ale ktoś to musiał zrobić.

Chłopcze, czy ty wiesz, coś ty zrobił? – powiedział głuchym głosem Yaromir.

Podniósł się już, ale nadal ciężko opierał się rękami o trawę.

Ja to musiałem zrobić – powiedział Cyri.

Wiem, że musiałeś – zgodził się kapłan. – Rozumiem. I nie gniewamy się, prawda? – rozejrzał się po twarzach pozostałych. Ci kiwnęli głowami.

Chcemy, żebyś nam tylko powiedział, czy wiesz, co zrobiłeś.

Tam było ich miejsce – Cyri pokazał paluszkiem świecące w ścianie punkty.

To prawda – zgodził się Inomir. – Ale dlaczego?

Ty mi powiesz – oznajmił Cyri. – I ty – dodał wskazując Yaromira. Kapłani roześmieli się. Sytuacja była tak absurdalna, że nie mogli zachować się inaczej. Oto stali w obliczu najpotężniejszego od tysiącleci kapłana ziemi, który był nieświadomym niczego dzieckiem. Siódmy, który nie wiedział, co robi, a który robił, właśnie to, co do niego należało. Nikt nie mógł go zastąpić.

A Vado? – zażartował Inomir. – Może Vado ci powie? Mały zdecydowanie pokręcił głową.

Myślę, że na kamieniach to Vado się nie zna.

Teraz i Donvadon wybuchnął śmiechem. Chwycił malca na ręce i posadził go sobie na barana.

Zmykajmy stąd. Miałeś szczęście, że to stało się właśnie dzisiaj. Nagle przystanął. Wsłuchał się w ciszę. Wytężył swoje moce i ze zdumienia aż potrząsnął głową.

Dlaczego nic się nie dzieje?

Wszyscy czekają na twój sygnał – objaśnił go łagodnie Inomir.

To wiem! Mówię o ciszy za murami. „Gydi! Gydi, gdzie jesteś?”

Vado, jestem na murach! Nie ma wojska! Co się dzieje?”

Nie ma wojska... – powtórzył na głos Vado.

W takim razie już wszyscy umarliśmy – powiedział beznadziejnym głosem Inomir. – Ale ten szczurosyn drogo zapłaci za nasze głowy! – dodał z zaciętością.

Vado wołał dalej.

Gydi, nie wiem, co się dzieje z wojskiem! Mamy Cyriego, dokonała się Wielka Czakra. Słuchaj uważnie, przekaż mamie. Zmiana planów...”

Odwołujemy?”

Nie możemy! Atakujemy natychmiast, ale nie bramę w murze, tylko bramę na dziedziniec pałacowy.”

Oszalałeś!”

To nasz jedyny ratunek.”

Ładunki wybuchowe są w murze!”

Są jeszcze rezerwy. Powiedz mamie, że ma atakować pałac. Wszystkimi siłami. Natychmiast! Rozumiesz? Natychmiast! Wywołajcie powstanie w mieście, róbcie, co chcecie, ale potem. Najpierw atak na bramę.”

Nie pokonamy gwardzistów!”

Ja ich pokonam, wy musicie ich zatrzymać, zanim dopadną Cyriego.”

Rozkaz!” – krzyknął Gydi, który zrozumiał, że naprawdę nie ma czasu.

Co zrobimy z Cyrim? – spytał Inomir.

Zaprowadzisz go do swojej kryjówki. Wiesz gdzie, tam gdzie woda i jedzenie czekały na nas tysiąc lat. Powiem ci niedługo, kiedy będziesz mógł wyjść. A jeśli...nie powiem, wyprowadzisz Cyriego tak jak mnie. Jeszcze dzisiejszej nocy. I nigdy już tu nie wrócicie.

Ja się boję – zaprotestował mały, gdy Vado przekazywał go w ręce Inomira. – Ja chcę z tobą!

Cyrieonie – powiedział poważnie Donvadon. – Umieściłeś na ołtarzu trzy kamienie. Bardzo dobrze. Ale sąjeszcze trzy.

Gdzie? – zainteresował się natychmiast Cyri.

Zaginęły. Tylko ty możesz je odnaleźć i tu przynieść. Zrobisz to?

Cyri z zapałem pokiwał głową.

Więc idź z Inomirem i słuchaj go. Widząc, że mały się waha dodał poważnie.

To królewski rozkaz.

Cyrieon podał rękę Inomirowi i odwrócił się, gotów do drogi. Kapłan posłusznie ruszył, choć w jego oczach był ból i wściekłość. I pogodzenie się z losem.

Zabiję go w twoim imieniu – obiecał Donvadon.

Pierr d’Bleu bardzo poważnie skinął głową.

Vado z Yaromirem ruszyli biegiem w kierunku pałacu.

Gdzie jest ta cholerna armia? Mieli tu przecież być! – zaklął zdesperowany kapłan.


Cholerna armia nie mogła tu być, bo miała cholerne kłopoty. Zaczęły się po południu poprzedniego dnia, a o wschodzie słońca przybrały na sile.

Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wprawdzie choroba króla wzbudziła zaniepokojenie, ale Jarlic zaręczył życiem za jego zdrowie. Mastorio, uznając dowództwo zaprzyjaźnionych armii, zaproponował jako gospodarz poprowadzenie wojska na pole bitwy, gdzie do zebranych dołączy król. To ostatnie stwierdzenie uspokoiło wojowników. Król, wiadomo, może wszystko. A, że wyleżeć się w gorączce musi, po co marnować czas. Zaczekamy pod murami miasta mówili między sobą.

Armie poruszały się w szyku ubezpieczającym, choć nie oczekiwano niespodzianek. Anton jednak lubił wiedzieć, co przed nim. Wodzowie przemytników też. Mudry polatał więc trochę po okolicy, a konne patrole dotarły aż na skraj lasu. Wszyscy meldowali, że wkoło cisza i spokój.

W pewnym momencie Elinius, który nudząc się powolnym marszem długich kolumn, wolał pojeździć w szpicy, wstrzymał konia. Podniósł dłoń do czoła i przesłonił oczy, by lepiej widzieć. W końcu podjechał do Ciukasa i szarpnął go za ramię.

Popatrz na to!

Hań? – upewnił się góral. – Las, ino na płaskim.

Lasy nie chodzą, nawet po płaskim.

Ciukas ponownie popatrzył we wskazanym kierunku i aż świsnął przez zęby.

Na mójbozka! Tam ludzi są! Widzi mnie się, będzie ich więcy jak nas.

Do Mastoria, natychmiast!

Elinius przywołał najstarszego z towarzyszących im wojowników.

Pod lasem są jacyś ludzie. Koniec marszu. Z koni, ukryć się, obserwować, czekać na wiadomości.

Nie czekając na odpowiedź, chłopcy poderwali konie i cwałem ruszyli wstecz, w kierunku głównych sił. Wodzowie jechali w środku wojsk, ale młodzi wojownicy nie mogli tracić czasu na manewrowanie między kolumnami.

Droga wolna! – krzyczał Ciukas.

Pilna wiadomość dla hatamana – wtórował mu Elinius.

Cemu wołas: dla hatamana. Dyć Mastorio jest pirwsy wódz? – zdziwił się półgłosem Ciukas.

Hataman groźniej brzmi.

Tyz prowda.

Chłopcy narobili takiego zamieszania, że Mastorio rozumiejąc, iż dzieje się coś ważnego, sam ruszył w ich kierunku.

Co jest? – wołał z daleka.

Wojsko pod lasem! Tysiące ludzi pod lasem!

Mastorio obrócił się na koniu szukając posłańca. Jeden z młodych Talów, który miał za zadanie towarzyszyć wodzowi jak cień i tym razem był w pobliżu.

Anton, Le Loup i Horny! Młody człowiek skinął głową.

Natychmiast zatrzymać pochód! Natychmiast!

Tal bez potwierdzenia obrócił koniem i odjechał. Mastorio poszukał gońców, którzy przynieśli złe wieści.

Mówcie.

Co tu godoć – wzruszył ramionami Ciukas. – Elinius na las się spoziroł, ruch wypatrzył.

Ilu może być?

Jak linia lasu się ciągnie, wszędzie się rusza – dodał przejęty Tal.

Będzie kilka tysiąców. W pirwsym rządku.

Gdzie Mudry? Dlaczego ich nie wypatrzył? – zeźlił się Mastorio.

W lasku siedzieli, pod smreckami. To i nie beło ich widać – filozoficznie odparł Ciukas.

Gdzie on teraz jest?

Wysłałeś go nad Skałki, żeby okolicę skontrolował. Dla bezpieczeństwa wsi – przypomniał nieśmiało Elinius.

Przepraszam – zreflektował się Mastorio. – Bogowie, jakże on jest potrzebny tu i teraz!

Wróci rano, prosto nad miasto.

Dobra! – zdecydował się wódz. – I bez latawców Talowie umieją podejść wroga.

Podjechali pozostali dowódcy.

Wojsko stoi, hospodynie, jako rzekłeś – zameldował Anton. – A ty nam powiedz, brat, czemu?

Z lasu wyszła ogromna armia. Czekają na nas.

To pewne? – spytał Le Loup.

Elinius i Ciukas – pokazał ręką źródło wieści.

Znaczyt się, pewne – skrzywił się Miszowaty.

Wiela ich? Co robiom? – przeszedł do konkretów Horny.

Kilka tysięcy z pewnością. Ile naprawdę, nie wiemy. Nie podjeżdżaliśmy bliżej. Zobaczyliśmy ruch na linii lasu i wróciliśmy natychmiast.

Trzeba patrole posłać, panowie – powiedział Mastorio. – Trzech jest na miejscu – wtrącił się Elinius. – Kazałem im ukryć się, obserwować i czekać.

Dobrze.

Mastorio zamyślił się. Potem zebrał wnioski i spokojnie powiedział:

Dwa patrole ode mnie, dwa od ciebie, Le Loup. Dwóch, trzech ludzi w każdym. W cztery strony – machnął ręką na górala i Bohowoja, by mu nie przeszkadzali. – Zrób to, wilku. Poczekamy na ciebie, zanim zaczniemy naradę.

Le Loup bez dyskusji odjechał, a Mastorio zsiadł z konia, ściągnął derkę i rzucił na ziemię.

Sztab może zebrać się wszędzie. Zapraszam panowie. Usiadł i wymownym gestem zaprosił pozostałych. Dołączyli do niego bez ociągania. Siedzieli i nikt się nie odezwał, aż wrócił Le Loup. Dopiero, gdy i on usiadł, Anton przemówił pochylając się w stronę Mastoria.

Mądry ty. Znaju ja, czemu ty moich i górskich ludzi nie posłał. Znaju, dla czoho ty nas rozmawiać zaprosił.

I co mi odpowiesz, stepowy bracie?

Ja tebi skazu: tak!

Zgodzisz się na moje dowództwo? Prawdziwie? Nie będziesz wojował na własną rękę?

Ty mądry, ty wiesz.

Mastorio przeciągnął się z ulgą. Bał się chwili, która właśnie minęła. Gdyby hataman zaprotestował, stary Tal oddałby mu naczelną komendę. A to byłoby niedobrze. Szczęściem Anton był o wiele mądrzejszy, niż na to wyglądał.

Le Loup, jak sądzisz, czy moi Talowie wypili już z twoimi wystarczająco dużo wina?

Trzy pokolenia będzie za mało – wyszczerzył zęby tamten. – Ale na wojenny czas wystarczy.

Przejmujesz komendę nad wszystkimi Talami. Jeśli przyjmiesz moją nad sobą.

Prowadź wodzu. Do zwycięstwa.

Tak, spróbuję. Mamy więc dwie armie zjednoczone dla wspólnego celu. I dwóch generałów.

Cosik mnie się widzi, co wielgie pany nizinne, o nas – skromniućkich góralach – zabacyli.

W żadnym wypadku – zapewnił Mastorio bardzo poważnie. – Wy jesteście dębową armią króla.

Cosik jest w tem, co godocie – pokiwał z uznaniem głową Horny. – Ale nie widzem nas w wasych planach.

Złożyłeś już komendę w moje ręce – uśmiechał się Mastorio.

I nie cofom. Ale z bitki wycofoć się nie dom!

Dębowa armia należy do króla. – powiedział twardo Tal. – Jeśli uda wam się przeżyć, pójdziecie do niego. A jeśli nie będzie innego wyjścia, staniecie do tej walki. Gdy wszyscy inni umrą. Ani słowa! – dodał groźnie. – Stanowicie mój ostami odwód, pod moim osobistym dowództwem. Każdego, który złamie rozkaz, każę powiesić.

Teraz ku ludziom nam pora – podniósł się z ziemi Miszowaty.

Idźcie – zgodził się Mastorio. – Zawołam was, gdy dotrą wiadomości.


Pierwsze dotarły wkrótce i nie były dobre. Następny zwiad poszedł w pole i przyniósł wieści jeszcze gorsze. Armia, którą wypatrzył Elinius, była skromnym fragmentem większej całości. Wrogie wojska wyłoniły się zza horyzontu z czterech stron i sprawnie zamykały pierścień wokół zjednoczonych ludzi. To ostatnie określenie wymyślił Jarlic i zdążył je szybko rozpowszechnić.

Wodzowie znów zebrali się na naradę.

Okrążają nas – zaczął Mastorio. – Za jakieś dwie godziny zamkną pierścień.

Słońce zajdzie za... cztery – dodał Le Loup.

Czekamy, bratcy, czy wyjdziem z saka? – zapytał Anton. – Mnoho ich, ale niegrubo.

Ma rację – poparł Bohowoja Le Loup. – Ich szeregi muszą być płytkie. Nie wierzę w armię stu tysięcy.

I dwadzieścia będzie dość – uśmiechnął się krzywo Mastorio.

Uderzmy! Przerwiemy pierścień. Przebijemy się. Do zmroku utrzymamy obronę, a potem znikniemy w nocy.

Podszedł do nich Elinius.

Mam najnowsze wiadomości.

Mów! Co się tam dzieje?

Niewiele. Zamykają okrążenie, ale nie zbliżają się.

Oni niegłupie są – zahuczał Anton. – Podejdą do nas nocą, uderzą o świtaniu.

Alarm bojowy. Meldować o gotowości. Uderzamy równolegle do linii lasu – zdecydował Mastorio.

To nas oddala od miasta – zaoponował Elinius.

To nas nie zbliża do lasu, synu. Kto wie ilu tam jeszcze czeka?

AVado?

Najpierw musimy przeżyć, bracie – powiedział nieoczekiwanie ciepło Le Loup.

Ruszajcie – podniósł się Mastorio.

Stanął i przeciągnął się. Przez chwilę patrzył bezmyślnie w niebo. Nagle spojrzał bystrzej. W dali nad linią lasu, wysoko na niebie pojawiło się kilka punktów. Jak klucz ptaków leciały nad stepem. Ale to nie były ptaki.

Nahadan wypuścił swoje latające psy – powiedział.

Mudry, bratku, gdzieś ty, jak ciebie tu potrzeba? – jęknął Anton.

Odwołuję poprzednie rozkazy! – krzyknął Mastorio. – Przygotować obronę! Rozproszyć oddziały! Wszyscy na ziemię. Wszystkie kusze z grotami wybuchowymi na stanowiska. Miotacze?

Są na wózkach – odpowiedział Elinius.

Taczanki w ciągłym ruchu po obwodzie obozowiska! Najlepsi strzelcy i dublerzy...

Tam są najlepsi strzelcy... – mruknął Le Loup. Był dumny, bo jeden z jego ludzi został też przyjęty do załogi miotacza.

Widzi mnie się tak: co pomysły, to wymysły, a życie, to życie – mruknął Horny. – Oj, nie po nasemu taka wojowacka.

A ty, górski brat, dumał szczo my, woje stepowe, nauki strzelania w niebo brali? – zaśmiał się gorzko Miszowaty. – Ot, przyziemlim ich, to się i do roboty weźmiem. Po bożemu!

Przyziemlim – zgodził się góral.

Punkty na niebie poruszały się coraz szybciej. To znaczy, nie tylko się zbliżały, ale też przemieszczały się względem siebie. Wyglądało to jak taniec. W końcu uformowały ostateczny szyk i w takim układzie zamarły. Siedem punktów zbliżało się, rosło w oczach. Trzy latawce leciały w środku, jeden za drugim. Jeden w przodzie, dwa po bokach z tyłu i jeszcze jeden poniżej głównej grupy. Te trzy w środkowym rzędzie były większe i cięższe od pozostałych. Cała armada leciała dość wolno, dużo wolniej niż zazwyczaj śmigały Sokoły.

Te wielgolaśne, to jo pirsy raz widzem – zadumał się młody góral.

Tyz prowda – zgodził się Ciukas. – Ale te po boćkach widzom się zwycajnie.

A gdy spadnie taki na ziemliumatku, duży będzie huk? – zapytał śpiewnie młody Bohowoj.

Ze względu na umiejętność powożenia on był woźnicą tej załogi.

Okrutny! – z zachwytem zawołał wojownik ze Skałek. Czwarty, a zarazem rezerwowy strzelec w osadzie.

Takich dużych toś nie stroncał, nie godoj! – obruszył się Ciukas.

To prawda. Ale i małe ładnie spadają – zaśmiał się tamten.

Ruszamy – rzucił Ciukas. – Ty, woźnico, równo, ale bez ustanku. W celowaniu nie wadź, a trafić sienie doj, hej! A ty, Józwa, wis, co mos robić. We dwóch uwazujcie!

Młodzieniec, zwany Józwą, wskoczył na kozła obok Bohowoja. Tamci dwaj na pace ustawiali miotacz do pierwszego strzału. Ruszyli. Druga załoga, w podobnym składzie, rozpoczęła podróż w przeciwną stronę.

Rozpoczęło się polowanie.


Nadlatujące samoloty były ostatnią rezerwą i ukrytą bronią Nahadana. Po straceniu większości floty nad Skałkami, król zaprzestał wysyłania patroli. Ostatnie sztuki zachował na decydującą bitwę. Kazał też wyremontować i przygotować do użytku trzy bombowce. Dawno nie były w powietrzu, bo nie było takiej potrzeby. Teraz się przydadzą.

Nahadan nie chciał bitwy o miasto i walk w mieście. W końcu to jego królestwo ijego ludzie. Wyda więc walkę tam, gdzie jemu będzie wygodniej. Jeśli ci prymitywni przemytnicy, wspomagani przez garstkę dzikusów, byli aż tak głupi, by opuścić Skałki, gdzie mogli bronić się długo i celnie strzelać do jego latawców, to proszę, niech staną w otwartym polu wobec regularnego wojska.

A wojska miał Nahadan dużo. Nie odesłany do stolicy pobór zeszłoroczny i trzy roczniki ze specjalnej branki w mieście. Wprawdzie żołnierz świeży, nie doszkolony, ale za to bardziej niż zazwyczaj odurzony i fanatyczny. Dziesięć tysięcy suasidów wystarczy na tę zbieraninę. Złapie się ich, zbombarduje, wystrzela. Przez noc wymiękną, a rankiem wystarczy zacisnąć pętlę. Czekanie przez noc było wprawdzie Nahadanowi nie na rękę, ale ci skałkowi durnie ruszyli o dzień za wcześnie. Trzeba było zaryzykować, bo tylko połowa armii Nahadana gotowa była do podjęcia walki. Zresztą, pięć tysięcy wystarczy do zamknięcia okrążenia. Zbliżać się nie będą, a wrażenie pozostanie. Reszta dołączy nocą. A teraz damy zajączkom jakieś zajęcie. Żeby im z nudów nie przyszło do głowy przebijać się, bo to byłby bardzo niefortunny dla Nahadana rozwój wydarzeń.


Pierwszy z Sokołów otworzył ogień z miotacza zanim jeszcze dolecieli nad cel. Trafił w konie, które nie chciały tak jak ludzie rozbiec się i położyć na trawie. Pilot aż zawył z radości. Odpowiedziała mu cisza. Latawce były za daleko na strzał z kuszy, a ogniomistrze miotaczy mieli wyraźny rozkaz, by czekać, aż osiągną pewność trafienia. Próbny strzał najwyraźniej rozzuchwalił napastników. Zeszli niżej, mierzyli w sam środek obozowiska. Najwyraźniej uznali, że przeciwnik nie będzie groźny.

Strzelec z oddziału Le Loupa, którego taczanka wjeżdżała właśnie w strefę ostrzału przymierzył się bardzo dokładnie. Przycisnął mały, srebrzysty guzik. W tej samej chwili z ziemi zerwała się chmara strzał wymierzonych w najniżej lecącego latawca. Miotacz namierzony był na pierwszy z wielkich samolotów. Trafił. Ciężki samolot zakołysał się. Strzał chyba uszkodził silnik. Kopcąc przeraźliwie, kolos skierował dziób ku dołowi i lotem koszącym przesunął się nad obozowiskiem. Wbił się w ziemię kilkaset kroków dalej. I wybuchł. Maszyna rozerwana została serią eksplozji, a jej kawałki pospadały ludziom na głowy.

Spadały na nich nie tylko te kawałki. Dwa pozostałe samoloty zdążyły zrzucić bomby, których wybuchy spowodowały spore straty i duże zamieszanie. Sokoły strzelały z miotaczy prawie bez przerwy.

Wszystkie samoloty podniosły się wyżej tam, gdzie strzały kuszników nie dolatywały. To powodowało kolejne zagrożenie. Bełt, który nie napotkał celu, opadał i wybuchał na ziemi. Mastorio kazał wstrzymać ogień.

Ciukas z zaciśniętymi zębami wprost przykleił się do celownika. W końcu krzyknął na woźnicę.

Stańze wreście spokojnie, bo tak mnom brykos, ze nijak nie mogę przicelować.

Stój! – powtórzył rozkaz Józwa.

I Ciukas przymierzył się. Zlekceważył latawce. Skupił się na drugim bombowcu. I wygarnął. Trafił chyba w zapasy bomb, bo maszyna wybuchła momentalnie, zamieniając się w kulę ognia. Siła podmuchu, jaka temu towarzyszyła, czy też odruchowa chęć ucieczki, spowodowały, że dwa kolejne samoloty zakolebały się i opadły niżej. Weszły na strzał kusznikom. Jeden zginął natychmiast, drugi dymiąc zawrócił w kierunku lasu. Ostatni, nie bacząc na to, że miał stanowić osłonę bombowca, zerwał się do ucieczki.

Trzeci z ciężkich latawców, który nie ucierpiał, jak szalony wchodził w górę zataczając kręgi nad celem i zrzucając bez ustanku bomby. W końcu, w ostatnim dla siebie momencie, zawrócił i odleciał. Obaj strzelcy miotaczy mieli go już na celu. Chybili. Uciekł.

Na ziemi było piekło. Ranne i zabite konie, porozbijane, palące się wozy, ranni i martwi wojownicy. I całe morze wystraszonych ludzi.

Jak nos teroz udezom jazdom, będzie po nos – powiedział cicho Horny.

Elli, Elli! – zakrzyknął Mastorio. – Żyję, ojcze!

Bogom dzięki. A wieści o wrogu masz? Ruszają?

Nie ruszają – powiedział już spokojnie Elinius, który nie był wcale daleko i zdążył podejść.

Nie rusajom? – zdziwił się Homy. – Jo bych rusył.

Niech stoją zarazy proklatyje! Dobryj Boh, niech oni drzewem w ziemię wrosną! Sam ich podlewat budu, niech jeno stojęcy stoją – zaklął Miszowaty.

Rannych opatrzeć, martwych zebrać! Straty policzyć! Konie, jak z końmi? – wołał Mastorio.

Poczekaj, pomału – studził go Le Loup. – Rozkazy wydane. Wszystko się robi. Latawce nie wrócą, tamci nie ruszają.

Wiem, widzę! – warknął Mastorio. – Konie zliczyć trzeba.

Dziś ta juz nika nie pojedziem! – powiedział Horny.

I o to chodziło – mruknął Tal. – O to szczurobratom chodziło.

Nim przyszła noc, wszystko było zrobione. Wszystko, co można było zrobić. Opatrzono rannych, dobito poharatane konie, ugaszono ogień.

Zabitych złożono w jednym szeregu. Było ich trzydziestu dwóch. Rannych, którzy zgłosili się na opatrunki naliczono ponad czterystu. Z tego prawie setkę przyniesiono. A ilu nie zgłosiło się wcale, zwłaszcza spośród Bohowojów? Jakby nie było, w ciągu zaledwie kilku minut, około dwustu ludzi wypadło z walki. I prawie tysiąc koni.

A przeciwnik, z nienaruszonymi siłami, stał gotów do ataku. Stał na lepszych pozycjach. I dyktował warunki.

Noc przyszła, nie zwracając uwagi na ludzi. Korzystając z resztek światła, ludzie zaczęli kopać rowy wokół obozowiska. Potem kopali zupełnie po ciemku. Mastorio chciał mieć szaniec do walki.

Nie chodziło o otoczenie całego terenu. To byłoby bez sensu. Większość sił stanowiła konnica, której nie należało zamykać za okopami. Jej jedyną siłą i nadzieją była szybkość szarży i możliwość manewru na rozległej przestrzeni. Ale zupełnie niespodziewanie pojawiło się prawie tysiąc piechurów. Niespecjalnie przydatnych do stawienia czoła atakowi rozpędzonego szwadronu. Stworzonych do obrony umocnień, przez które konnicy niełatwo będzie się przebić.

Całą noc liczne patrole obserwowały przedpole, starając się wyśledzić wroga, który korzystając z ciemności chciałby zbliżyć się do obozu. Nikt nie przyszedł. Przez całą noc, naokoło, w oddali płonęły niezliczone ogniska. Wróg spokojnie czekał na rozpoczęcie bitwy. Przy ogniu, z ciepłą strawą. Obrońcy działali w ciemnościach.

A może by tak, braciszkowie, cichcem podejdyty, wbijem klina, przerwiem się? I w step galopem uciekaty! – zaproponował Anton.

Pomysł dobry – zgodził się Mastorio. – Dla dziesiątki, no, może nawet dla setki dobrych konnych. Ale nie dla tysięcy. I bez koni. Nie podejdziemy cichcem, nie da rady. A skąd wiesz, co oni przygotowali na taką właśnie wycieczkę?

Całego obwodu tego koliska ubezpieczyć nie mogli – poparł Miszowatego Le Loup, któremu pomysł przerwania okrążenia bardzo się spodobał.

Kto wie? – wzruszył ramionami Mastorio. – Dużo ich. Dużo rąk do kopania w ziemi. Nie zaryzykuję.

Rano będzie ciężko – westchnął Le Loup.

Mnoho ich – zgodził się Anton. – Tysiąców ze dwadzieścia budziet, nie?

Ludzie szepczą o pięćdziesięciu – mruknął pod nosem Tal.

Nie może być! – zaprotestował Horny. – Do dwudziestu, nie więcy!

I to starczy – pokiwał głową Mastorio.

Abo i nie. Som siable, som kusze, som ciupażki ostre. Niełatwo nas wezmom, za okopem!

Prawdu każesz, górski bracie – rozpogodził się Miszowaty. – Nielekko nas wozmut. A może i nie wozmut? Bohowoja na koniu ani złapać, ani utrafić nielekko. Póki życia, poty nadziei. Ot, co! Wypijmy, bratcy, na pohybel Nahadanu! – zaproponował.

A niedużo, szczob nam na pohybel nie było – przestrzegł Mastorio wznosząc w górę kielich.

Tfu! Na psa urok! – odżegnał się Anton.


Wstawał dzień, w którym spiskowcy w mieście czekali na wojska podchodzące pod mury i szykowali się do otwarcia dla nich ukrytej bramy. Dzień, w którym Cyri wybrał się na samotną wycieczkę na wysypisko śmieci. Dzień, w którym wszystkie plany wzięły w łeb i nic nie szło tak, jak było zaplanowane.

Słońce wstało. Niebo bez jednej chmury, błękitem zachęcało do radości i beztroskiej wędrówki. I ludziom, którzy w to niebo słoneczne patrzyli, radość i włóczęga najbardziej się mogły marzyć. I tylko marzyć.

Wszyscy stali na pozycjach. Wewnątrz kręgu usypanego w nocy szańca byli górale i wszyscy, którzy w czasie nalotu stracili swe konie. Do tego konnicy trzy setki. Specjalny, dobrany oddział na najcięższych koniach i w pełnych zbrojach, pod dowództwem starszego Lourda. Ostateczna rezerwa, odwodowa grupa Mastoria, której nie chciał włączyć do walki, przed decydującym momentem. Reszta, zebrana w oddziały rozstawione wokół szańca, czekała na rozkaz.

Mastorio, który z wozów kazał sobie wybudować stanowisko dowodzenia, obserwował teraz z niego uważnie okolicę.

Długo będąjeszcze czekać? – szepnął zdenerwowany Elinius.

Może nie. A jakby w godzinę nie ruszyli, sami do nich pójdziemy – odpowiedział Mastorio.

Ruszajmy już!

Za wcześnie. Za daleko – uspokajał wódz. – Im bliżej oni przyjdą, tym mniej my będziemy musieli biec.

-Niech to się już zacznie...

Mastorio, który wpatrywał się w horyzont, drgnął i obrócił się w stronę syna. Poczuł dziwne drgania, niby falę ogromnej mocy, która przyszła znikąd i jakby równocześnie z każdego miejsca na ziemi. Energia, którą poczuł pobudzała do czynu. Dawała nadzieję zwycięstwa.

To Cyri rozpoczął Wielką Czakrę swathisthanę. Kolo czasu zaczęło obracać się niezależnie od wszystkich ludzkich planów.

Nie wiadomo, czy oblegający też to poczuli, ale szeregi otaczających wojsk drgnęły. Pierścień zaczął się zaciskać.

Zaczęło się, jak chciałeś.

Tak naprawdę, to nie chciałem. Ale dobrze!

Miszowaty, przyjacielu – powiedział Mastorio do hatamana, który stał obok, nie odzywając się wcale. – Pora ruszyć pierwszy oddział. Kriwoj wie co robić.

Tak budiet – Anton skinął na jednego z młodych ludzi stojących u podnóża tej dziwnej wieży obserwacyjnej. – Idzi Kriwoju, skaż, szczo pora. Z Bohom niech ruszajut. Nu, idzi!

Chwilę potem oddział pięciuset konnych wyruszył w pole. Wybrali kierunek północny. W miarę oddalania się od szańca jeźdźcy łamali zwarty szyk, rozwijali front natarcia. W końcu rozsypali się w szeroki wachlarz. Z wyciem szarżowali na wroga, jakby chcąc wywołać walkę na jak najdłuższym łuku opasującego ich pierścienia.

Co oni robią? – szepnął przerażony Elinius. – Zginą w pierwszym starciu!

Dobrze robią – uspokoił go ojciec. – Anton, pora puścić Vigora w zachodnią stronę.

Hataman pchnął następnego gońca i po chwili drugi oddział rozpoczął identyczny manewr.

Nie rozumiem – kręcił głową Elinius.

To dobrze – pocieszył go Mastorio. – Może i oni nie domyśla się w porę.

Atakujący chyba rzeczywiście nie domyślali się. Sposób ataku obrońców przyjęli z radością, jako objaw głupoty. Zwarty pierścień rozdzielił się na tym odcinku w skupione, wzmocnione oddziały, które szykowały się do rozniesienia na strzępy nadjeżdżającego wroga.

Rozłożone w stepie wachlarze jazdy zaczęły nagle zmieniać kształt. Zewnętrzne ich końce zostawały coraz bardziej z tyłu. Konie zaczęły zbliżać się do siebie. Rozproszone, bezładnie atakujące oddziały sformowały regularne kształty. Już nie wachlarze, ale dwa zwarte kliny mknęły przez step z przerażającą prędkością. W pewnej chwili zmieniły kierunek. Już nie oddalały się od siebie wzdłuż prostopadłych linii, lecz gnały ku sobie wybierając jako punkt styczny jeden z oddziałów przeciwnika.

Rozsypany w koraliki okrąg naprędce próbował przeformować się w silniejsze grupy i skierować całe uderzenie na nadjeżdżającego wroga. Ale na ten manewr było już za późno. Bohowoje byli zbyt blisko. W pełnym biegu uderzyli w wybrane miejsce. Chmara strzał wyfrunęła zza końskich grzbietów, siejąc spustoszenie w nieuformowanej jeszcze grupie. W chwilę potem dwa kliny, z dwóch stron wbiły się w zdezorientowany tłum. Zaświszczały szable.

Jednak zadanie tego oddziału nie polegało na pokonaniu przeciwnika i zdobyciu pola. Kriwoj i Vigor krzyknęli, zagrały świstałki. Bohowoje przetoczyli się po wojsku Nahadana jak walec. Przebili się na drugą stronę i rozlecieli jak ptaki w przeciwnych kierunkach. Znaleźli się na zewnątrz oblężenia, na tyłach atakującej armii. Szli pełnym pędem, nie wiążąc się w walkę. Chcieli zatoczyć jak największy łuk, zanim uderzą.

Wojska Nahadana nie mogły zostawić ich na zapleczu. Co najmniej połowa ich oddziałów, zamiast kontynuować natarcie w kierunku centrum, zmuszona była odwrócić szeregi i ruszyć za przeciwnikiem, którego nie można było zostawić za plecami.

Sława Bohu! – klasnął w dłonie Anton. – Ot, mołojce dobre, znajut swoje dzieło!

Mastorio potwierdził to tylko skinieniem głowy. Miał inny problem. Co najmniej pół łuku w nienaruszonym stanie zbliżało się od drugiej strony.

Ci już nie dadzą się nabrać na ten numer – powiedział Elinius, pełen podziwu dla pomysłowości i sprawności pierwszego ataku.

Mamy dla nich co innego – odezwał się Le Loup. – Chyba już pora, wodzu?

Mastorio potwierdził znów bez słowa. Kolejny goniec ruszył. Tym razem uruchomił oddział Zebaria.

Tysiąc jeźdźców uformowanych w szyk szeregowy, głęboki na pięć rzędów, ruszyło do walki. Pierwsze dwa szeregi uzbrojone były w długie kopie i wyposażone w lekkie zbroje. To była siła uderzeniowa.

Nahadańcy, nie chcąc dopuścić do drugiego przerwania własnych szyków, szybko zwinęli formację, tworząc oddział podobny do uderzającego. I tak dwie kolumny jechały wprost na siebie, nabierając rozpędu. W końcu zderzyły się. Kopie Talów sięgnęły daleko i choć prysły od pierwszego uderzenia, zrzuciły wielu jeźdźców. Większość jazdy Nahadana była lekkozbrojna. Wszak szykował on rzeź, a nie frontalne stracie. Miał wprawdzie i ciężki oddział pancerny, ale trzymał go w odwodzie.

Talowie zepchnęli szeregi królewskie, ale nie zdołali ich rozerwać. Oba oddziały zwarły się w walce, w której nikt nie chciał już ustąpić pola.

Ostatnie, nie związane jeszcze oddziały Nahadana ruszyły na pomoc. Aby dotrzeć do swoich, musiały jednak przejechać w pobliżu ziemnego fortu, w nocy zbudowanego przez Mastoria. Nie docenili siły zwykłego ziemnego wału, za którym mogli kryć się ludzie.

Tysiąc bełtów raz po raz, bez mała salwami, wyleciało w powietrze. Lwia część doszła do celu, wpadały w środek galopującego oddziału, czasem wbijając się w ciało, czasem w ziemię. Większość grotów zawierała ładunki wybuchowe.

To była masakra. Ludzie Nahadana, zmyliwszy szyki, starali się jak najszybciej uciec poza zasięg śmiercionośnych strzał. Kilka setek zostało jednak na ziemi. Dowódcom udało się w końcu zaprowadzić ład, ale oddział, który miał nieść pomoc, szedł teraz do walki z dużo mniejszym zapałem.

Ich nie będzie więcej niż dziesięć tysięcy – powiedział spokojnie Mastorio obserwując bitwę.

W nocy wyglądało, że dwa razy tyle – zdziwił się Le Loup.

Ogni zaświecili, staryj sposób na wystraszenie wroga – zaśmiał się Miszowaty. – Dobryj sposób. My sami już w to powierzyli.

A na tamtych, hań, spoziroj – zwrócił uwagę Mastoria Horny. Z dala od terenu walki, w kierunku lasu, stała jak czarna chmura jeszcze jedna grupa.

Rezerwa – mruknął Le Loup. – Może sam Nahadan tam jest?

Dajże Boh! – pomodlił się Miszowaty. – Dajże toho proklatego na długość szabli spotkaty. Jeno na chwilkę, na jedno złożenie.

Horny, jak myślisz, ilu? – spytał Mastorio.

Może tysiącek? Nie więcy – zdecydował góral.

Póki nie ruszą, nic nam do nich – uciął Mastorio.

Sprawy nie wyglądały najlepiej.

Chorągiew Vigora walczyła w okrążeniu, nie mogąc ani wyrwać się z niego, ani zepchnąć przeciwnika w pobliże szańca, w zasięg strzałów z kuszy. Oddział Kriwoja okrążyć się nie dał, ale też stanął w miejscu, prowadząc walkę podobną do tej, gdzie zwarły się dwa fronty. W każdym z punktów widać było wyraźnie, że siły przeciwnika są dwukrotnie liczniejsze. Może tylko w walce Kriwoja proporcje bliższe były wyrównaniu.

Stary Wilku nie poszedłbyś na spacer? – zwrócił się Mastorio do drugiego Tala.

Vigora wesprzeć? Dobrze – zgodził się Le Loup.

Kriwoja odwiedzić – sprostował Mastorio. – Trochę to dalej, ale pożytek będzie większy. Weź pięć sotni, ale bez dębowych. I nie więcej jak sto kusz. Pobiegnijcie szybko i szybko zakończcie tę walkę. Niech Kriwoj uderzy na odsiecz Vigorowi. A ty rannych do szańca sprowadź. A nie marudź w polu, bo was konni rozdepczą.

Le Loup tylko głową skinął. A nie dotknął jeszcze stopą ziemi, gdy słychać było jego gardłowy głos wykrzykujący rozkazy. Dosłownie chwilę potem oddział żołnierzy sformułował szyk i ruszył w kierunku walczącej gromady Kriwoja.

I mnie do moich pora – westchnął Anton.

Idź, hatamanie, ale każ czekać i czekaj. To nasz ostatni odwód w polu. Jak dam rozkaz ruszyć, wiedz, że to będzie najważniejszy rozkaz w tej bitwie.

Znaju, znaju. I swoich mołojców znaju. To moje samyje lepszyje orły. Wygramy tę bitwę, przemytniku. Dla nowoho króla, dla staroho Boha i dla nas samych.

Wygramy, dzikusie – zaśmiał się Mastorio.

Spójrz w niebo, ojcze – powiedział smutnym głosem Elinius.

Znad lasu, w kierunku bitwy, nadlatywały trzy samoloty.


Vado i Yaromir biegli ulicą. Zza rogu wypadł na nich oddział gwardzistów, zaalarmowany poprzednimi starciami albo sygnałem z pałacu, który mógł napłynąć od Nahadana pod wpływem Wielkiej Czakry. Donvadon nie wnikał w to, co ich tu sprowadza. Wyciągnął cień. Wieczny Gazda wyczarował spod płaszcza swoją ciupagę. Rzucili się na żołnierzy, zanim ci zdążyli się zorientować. Nie byli przecież nastawieni na odpieranie ataku zaledwie dwóch szaleńców.

Yaromir dopadł wroga pierwszy. Zafurczała siekierka, trafiła w jedną i drugą głowę, zahaczyła o rękę, która z szablą składała się do cięcia. Wtedy zaatakował cień. Każde dotknięcie znaczyło śmierć. Żaden z gwardzistów nie miał nawet okazji zadania ciosu. Żaden nie miał szansy ucieczki.

Dwaj wojownicy pobiegli dalej.

Dotarli do bramy i zdziwili się. Przy kracie nie było nikogo. Ani tłumu, który Vado miał nadzieję zobaczyć, ani oddziałów wojska maszerujących na miasto. Dwaj wartownicy stali jak zwykle spokojnie, w odległości kilku kroków. Widząc dwóch śmiałków, którzy nie odchodzą przestraszeni samym ich widokiem, podeszli bliżej. Ich oczy zaświeciły dziwnym blaskiem.

Vado wyciągnął miecz. Czarne masywne ostrze przesunęło się po kracie i grube żelazne pręty rozcięło jak cienkie gałązki. Wartownicy zawyli jakimś nieludzkim głosem i dobywając swych mieczy rzucili się do ataku. Vado machnął bronią kilka razy. Brama rozsypała się. Cień skierował się w stronę atakujących. Ostrze wydłużyło się, jakby samodzielnie ruszając w ich stronę.

Wartownicy, trzeba im to przyznać, byli biegli w sztuce walki. Pierwszy zdążył odparować cios. I gdyby zmagał się ze zwykłym mieczem, odbiłby potężnym pchnięciem uderzenie, szykując się zarazem do riposty. Ale to nie był zwykły miecz. Cień przeszedł przez tarczę i przez ciało gwardzisty. Drugi z żołnierzy również nie myślał o ucieczce. Zdołał wykonać dwa uniki, za każdym razem próbując zaatakować nogi przeciwnika. Vado jednak umiał walczyć zanim jeszcze usłyszał o istnieniu cienia miecza. Cofnął się, zszedł z linii cięcia. Zaskoczył żołnierza wychodząc obrotem na nieoczekiwaną pozycję i uderzył. Znów jeden celny cios zakończył walkę.

Byli na placu. Z kordegardy wysypali się gwardziści zaalarmowani wyciem strażnika. Szesnastu żołnierzy pod dowództwem oficera – pełna kompania wartownicza. Biegli z mieczami uniesionymi w górę, wyjąc przeraźliwie. Być może był to ich okrzyk bojowy, a może zabiegi Nahadana przemieniły, te ludzkie ongiś istoty w dzikie zwierzęta. Na rozkaz oficera rozsypali się w tyralierę, która w biegu przekształcała się w półksiężyc. Jego końce miały zamknąć okrążenie wokół dwójki zuchwalców.

Vado i Yaromir stanęli odwracając się do siebie plecami. Kapłan naszykował ciupagę. Vado schował miecz, a jego palce powędrowały wzdłuż krawędzi kaftana. Małe stalowe strzałki, ukryte w ubraniu, zaczęły teraz parami wylatywać w powietrze.

To byli naprawdę znakomici żołnierze. Gdy pierwszych dwóch upadło z ostrzami sterczącymi z czoła, reszta natychmiast zaczęła robić uniki. Byli szybcy i niesamowicie sprawni. Vado zdążył rzucić jeszcze pięć czy sześć razy, ale tylko dwa strzały były celne. Potem musiał znów sięgnąć po cień.

Nie ustając w biegu, unikając śmiercionośnych ostrzy, żołnierze sami zaczęli atakować. Małe, przystosowane do rzucania noże poszybowały w kierunku Donvadona i Yaromira. Żaden nie trafił, ale nie dlatego, że rzuty były niecelne. Nasi wojownicy tańczyli obronny taniec i zbijali nadlatujące noże mieczem i ciupagą. W końcu tamci podbiegli zbyt blisko.

Yaromir nie czekał na atak. Szalonym wyskokiem znalazł się nagle wśród nadbiegających. Góralska siekierka nie stępiła się na nizinach. Kapłan kręcił się jak fryga, podskakiwał, a w rytmie jego tańca, co chwila ktoś osuwał się na ziemię.

Vado tym razem nie miał wątpliwości. Bez oporu pochylił cień i puścił czarną kosę w ruch jak doświadczony żniwiarz.

Walka była skończona.

Byli znakomicie wyszkoleni – powiedział Vado.

Gdybyś wiedział jakim kosztem – odparł Yaromir.

Kosztem człowieczeństwa, wiem.

W rozwalonej bramie pojawili się ludzie. Pierwszy przekroczył ją Gydi. Podbiegł do przyjaciół.

Jest trochę ludzi – wysapał. – Ale nie wiem, czy to wystarczy do zdobycia pałacu.

W końcu Woyeon odważył się wejść na plac. Za jego plecami postępowała gromada zbrojnych. Zobaczyli ciała zabitych. Rozpoznali Donvadona. Zdumienie przerodziło się w radość, ale to nie była pora na zachwyty i okrzyki. Od strony pałacu zbliżało się wojsko. Oddział konnych i dwa oddziały piechoty. Ci nie biegli. Jechali spokojnie.

Będzie stu? – zapytał Gydi. – Bo nas tu jest jakaś setka – wyjaśnił.

Dziesięciu konnych i ze trzydziestka piechurów – policzył szybko Yaromir.

Czemu ich tak mało? – zdziwił się Vado.

Mało? – zdziwił się Woyeon.

Zabijcie ich – powiedział Donvadon. – Yaromirze, my poszukamy Nahadana.

Idę z wami! – krzyknął Gydi.

Możesz się tu przydać – zaprotestował Vado.

Dadzą sobie radę – niefrasobliwie machnął ręką Gydi. – Jest tu Suldig z kowalami i mój ojciec. No i komendę trzyma pani generał Boboni!

Cofnijmy się – zrezygnował Vado. – Chcę się dostać do pałacu, a nie bawić w szermierkę.

Tak! – krzyknął głośno Woyeon do nadchodzących żołnierzy. – Tak! Czekamy tu na waszą śmierć!

Odpowiedziało mu dzikie wycie. Konni przyspieszyli, wyciągnęli miecze i wznieśli je do ciosu. Uderzyli w sam środek zgromadzonego tłumu.

Rozstąpić się! Rozstąpić! – krzyknęła na całe gardło pani Gellia. – Naboki!

Kilku ludzi w pierwszym szeregu nie zrozumiało lub nie zdążyło zareagować. Upadli stratowani przez konie. Dalej jeźdźcy wpadli w utworzoną nagle aleję. Zanim zdążyli wstrzymać konie lub skierować je w bok, kowal Suldig uderzył ciężkim młotem.

Bij! Zabij!

Masa nacisnęła. Miecze, topory, okute kije wyciągnęły się w kierunku jeźdźców i skutecznie zaczęły zwalać ich na bruk. Kilku udało się uwolnić, ale nie zdążyli ani uciec, ani wrócić do walki. Od strony bramy nadleciały kamienie. To była następna grupa. Miejski bruk okazał się znakomitym zapasem amunicji.

Gdy piesi żołnierze dobiegli i mogli już uderzać, po konnicy nie było nawet śladu. Tłum rozgrzany zwycięstwem nie wahał się przed rozpoczęciem ataku.

Vado pociągnął Yaromira za rękaw.

Nic tu po nas.

Znakomicie sobie radzą – zgodził się z uśmiechem kapłan.

Vado podbiegł do konia, który podniósł się na nogi i wyglądał na nieuszkodzonego. Wskoczył na siodło i wyciągnął rękę po kapłana.

Wskakuj, będzie szybciej!

Yaromir w biegu wskoczył na koński grzbiet i usadowił się za plecami Donvadona. Nikt ich nie ścigał. I, co jeszcze dziwniejsze, nikt nie wyszedł im naprzeciw. Pałac wydawał się pusty.

Myślałem, że Nahadan ma niemałą armię – wykrzyczał wprost w ucho Donvadona Yaromir.

Ma!

To gdzie ona jest?!

Vado aż wstrzymał konia, porażony naglą myślą.

Tam gdzie nasza, przyjacielu.

Yaromir chwycił się za głowę i o mało nie spadł, gdyż Vado gwałtownym zrywem znów poderwał konia do biegu.

Dlatego nie było przygotowań do obrony miasta. Dlatego nasi nie przyszli. Na wszystkie kamienie ziemi, byliśmy głupcami!

Nie wiedzieliśmy – sprostował Vado. – A to różnica. Głupcami będziemy, jeśli nie zajmiemy pałacu.

We dwóch?

We trzech, bo Gydi zaraz nas dopędzi – zaśmiał się Vado. – I nikogo więcej nie wpuścimy do środka!


Trzy samoloty wkraczały do boju. Trzy. Najwidoczniej mechanicy Nahadana zdołali podreperować uszkodzonego wczoraj latawca. Tym razem nie popełnili błędu z poprzedniego dnia. Leciały wysoko, rozsypane po niebie. Bombowiec najwyżej, właściwie poza zasięgiem miotaczy z ziemi. Sokoły w szalonych zwrotach kręciły się nad polem bitwy, utrudniając zadanie obsłudze miotaczy. I same bez przerwy szukały celu. Jeden z nich trafił w tabory. Zapaliło się kilka wozów.

Załogi miotaczy rozpoczęły polowanie, ale tym razem nie miały łatwego celu. Być może tak użyte latawce nie były specjalnie skuteczne, ale wprowadzały zamieszanie, odciągały uwagę, zmuszały do liczenia się z niespodziewanym atakiem z góry. Przecież każdy z ich strzałów mógł być niespodziewanie celny.

Duch w walczących zaczął podupadać. Bitwa trwała. Przeciwnicy nie cofali się ani o krok. Walczyli w jakimś dziwnym oszołomieniu. Zdawało się, że w ogóle się nie męczą, nie reagują na rany i ból. Dla nich liczyła się tylko walka. Ta armia nie znała pojęcia odwrotu czy poddania się. Nie przypadkiem Nahadan nazywał ich samobójcami.

Wreszcie zdarzyło się coś, co wywołało okrzyk radości. Na niebie, od strony Skałek, pojawił się jeszcze jeden punkcik. Leciał szybciej i wyżej od latawców Nahadana.

Mudry wystartował późno, gdyż musiał pokonać jakieś kłopoty techniczne, które ujawniły się, oczywiście, dopiero z rana. Leciał pełnym gazem w kierunku miasta przeklinając sam siebie za spóźnienie. I nagle wpakował się w sam środek bitwy. Nie zastanawiał się. Nabrał wysokości i jak jastrząb zaatakował cel.

Kilka dni ćwiczeń pozwoliło mu jako tako opanować sztukę latania, ale w walce Mudry nie brał jeszcze udziału. Spiął się cały, nerwowo szukając metody postępowania. Najbardziej kusił go największy z latawców, ale bliżej był inny. Ten bliższy był szybszy i zwrotniej szy. Zostawienie go za plecami mogłoby być poważnym błędem. Mudry zdecydował się. Zatoczył łagodny łuk. W celowniku pojawiła się sylwetka Sokoła. Zaczekał, zbliżył się i nacisnął guzik. W tym momencie Sokół jakimś zwariowanym przewrotem zszedł z linii strzału. Stracił wysokość i Mudry chybił. Tamten wyrównał, zawrócił i wyraźnie miał ochotę zajść Lotną od tyłu.

Jo ci dom jesce roz – obiecał Mudry krnąbrnej ofierze, kładąc samolot na skrzydle.

Tak naprawdę, tamten nie miał szans. Lotna była o wiele szybsza. Mudry po kilku okrążeniach zobaczył w celowniku ogon przeciwnika. Strzelił, poprawił. Trafił.

Aż zaklął na całe gardło z radości. Krótkiej radości, bo przed oczyma przesunęła mu się smuga z miotacza. Całe szczęście, że strzelec bombowca przecenił prędkość Lotnej i wziął za dużą poprawkę w przód.

Mudry znów poderwał się w górę. Zaczął intensywnie myśleć. Drugi z Sokołów był jeszcze daleko, ale wyraźnie kierował się już w jego stronę. Całe szczęście ogień z ziemi zmuszał go do uników i opóźniał wkroczenie do akcji. Bombowiec zaś wcale nie miał zamiaru uciekać. Pilot zdawał sobie sprawę, że tamten i tak by go dopadł. Wolał więc zawalczyć. Miał dwa miotacze i używając obu wyraźnie zasadził się na Mudrego.

Dobry był z niego lotnik i niezłego strzelca miał do towarzystwa. Mudry spocił się cały, tyle wysiłku kosztowało go unikanie strzałów. A przecież musiał zniszczyć ten wielki samolot. I to szybko, zanim drugi przybędzie mu z pomocą.

Czy to był przypadek, czy też Ciukas świadomie zmienił cel i zostawiając na chwilę Sokoła zainteresował się bombowcem? W każdym razie kołujące w walce latawce znalazły się nagle na tyle nisko, że góral posłał w stronę wroga jedną smugę. Trafił. Może niezbyt dokładnie, ale palący promień przewinął się po skrzydle. Nie oderwał go. Nawet nie było widać, co uszkodził, ale ciężki samolot znacznie utracił zwrotność. To Mudremu wystarczyło. Nacisnął guzik i trzymał na nim kciuk tak długo, aż zobaczył, że ogromna maszyna, spowita dymem, wali się bezwładnie w dół.

Dopiero wtedy oprzytomniał. Przypomniał sobie o trzecim wrogu. W samą porę, bo tamten był już na tyle blisko, by rozpocząć ostrzał. Na szczęście na tyle daleko zarazem, by ogień był niecelny. Dwa ostatnie samoloty złączyły się w pożegnalnym tańcu. Nabrały wysokości. Gdyby ktoś na ziemi miał czas i mógł przyjrzeć się temu baletowi, z pewnością klaskałby w dłonie z zachwytu.

Na ziemi jednak nie było czasu na nic.

Le Loup pomógł Kriwojowi rozgromić napastników. Jego piechota wróciła za szaniec, a mołojcy rzucili się na pomoc braciom w drugim ognisku walki. Nie zdołali jednak osiągnąć przewagi.

Ludzie Zebaria stawali dzielnie, ale krok za krokiem oddawali pole. Bitwa była zacięta, lecz powoli wojska Nahadana zyskiwały przewagę. Były po prostu liczniejsze.

Mastorio opuścił swój punkt obserwacyjny i poszedł do Miszowatego.

Nie wygramy, hatamanie.

Ale możem Nahadanu zwycięstwo zobrzydzić – odparł refleksyjnie tamten.

Jeśli zginiemy, nie pomożemy Donvadonowi.

Im mniej tych szczurosynów przeżyje, tym jemu będzie łatwiej – uśmiechnął się smutno Miszowaty.

W rezerwie stoi ciężka jazda Nahadana – zastanawiał się na głos Mastorio. – U nas tylko twoi, lekkozbrojni i trochę piechoty.

Ja nie chcę o zwycięstwie dumać. Ja przed śmiercią zabijać chcę. Zanim ciężkozbrojni nam na gołowu spadnut, nabijemy tych ot, łachudraków.

Ruszaj – zdecydował Mastorio. – A my za tobą szeregami na piechotę. W dobrym towarzystwie umrzeć nam przyjdzie.

Niezgorszym – zgodził się hataman.

I okręciwszy się na koniu zawołał do swoich.

Hej, ludzi! Przyszła na nas pora. Ruszym my nie do walki, nie po zwycięstwo. Po śmierć my idziem, bratcy. Wy jeju znajecie, nie od dziś. To starsza siostrzyca każdoho dobroho mołojca. Tak my jej nie boimsia. Ale zanim przyjdzie, utuli i zabierze, ja proszu was bratcy, druhy moje wierne, niech każdy z was podaruje jej tylu psów nahadanskich, ilu zdoła. Niech do kolan jej padną, ziemię przed nią ucałują. Niech rabami waszymi na służbie śmierci będą. Bratcy, pójdziem?

Pójdziem!

Pójdziem!

Z taboju, hatamanie! Po śmierć! Nahadańców riezaty, dla śmierci w dar! Za mołojecku sławu! Za staroho Boha, za nowoho korola! Za śmierć!

Gotowi? Za mnoju, dzieci!

Anton wyrwał szablę z pochwy, wzniósł ją nad głowę i nie czekając na nikogo, ruszył w sam środek bitwy. Cała chorągiew poderwała się za nim.

Mastorio! Mastorio! – Horny szarpał Tala za rękaw, chcąc zwrócić jego uwagę.

Zaraz! – wódz nie odwrócił głowy. – Zaraz! Chcę widzieć, co zrobi Nahadan. Czy uderzy od razu?

Mastorio, nowe wojsko idzie! – krzyknął góral. – Od łasa!

Bogowie! Czy tych tutaj na nas nie wystarczy?


Schodów było tyle, ile miesięcy w roku. Trzynaście. Właściwie najbardziej pasowałaby do nich nazwa tarasy. Na pokonanie każdego z nich dorosły człowiek potrzebował trzech kroków. Wykonane z białego marmuru przed setkami lat, świeciły czystością i porażały swym dostojeństwem. Były szerokie na całą długość frontowej ściany pałacu i prowadziły do głównych drzwi.

Przystanęli we trzech na pierwszym stopniu. Nie dlatego, by świętość czy okazałość tego miejsca zrobiły na nich wrażenie. Zatrzymał ich ruch, który nagle zapanował w wymarłym dotąd budynku.

Główne wrota stanęły otworem. Nagle otworzyły się wszystkie boczne drzwi. Dosłownie w jednej chwili górny taras zaroił się od czerwono ubranych postaci.

Kapłani czerwonego słońca – szepnął Gydi.

Maleńka grupka, która wysunęła się przez frontowe wejście stanowiła prawdopodobnie ścisłą elitę. Szeregi, które utworzyły się wzdłuż tarasu zachowywały wobec nich pełen szacunku dystans.

Nie ma wśród nich Nahadana – szepnął Yaromir.

Zapewne jest na polu bitwy – odpowiedział Vado.

Nie zdążyli powiedzieć nic więcej. Czterej mężczyźni sprzed głównych drzwi podnieśli ręce i wyciągnęli dłonie w kierunku grupki stojącej u stóp schodów. Pozostali kapłani powtórzyli ten gest. Ktoś zaintonował mrukliwą, niezrozumiałąpieśń. Yaromir natychmiast wysunął się przed przyjaciół i wyciągnął przed siebie dłonie jak tarczę.

Powietrze zadrgało. Gydi przysięgał potem, że widział falę, która zebrała się z dłoni wszystkich stojących na górze w jedno pasmo i uderzyła wprost w Yaromira. Kapłan krzyknął. Ręce opadły mu jak złamane, a on osunął się na kolana. Jęczał. Nie mógł się podnieść, nie mógł nawet osłonić się dłońmi.

Kapłani zaczęli drugą zwrotkę swej ponurej pieśni. Vado, który przyglądał się im bardzo uważnie, wyszarpnął zza pleców cień. Przeciął powietrze przed sobą, jakby parował niespodziewany sztych. Fala mocy, która miała uderzyć w bezbronnych ludzi, została zatrzymana przez czarne ostrze. Nie odbita. Zatrzymana. Cień uwięził moc kapłanów i wchłonął ją w siebie. Vado zacisnął zęby. Fala mrozu wdarła się w jego dłonie. Cień, który był w stanie uwięzić moc zjednoczonych czarowników, nie mógł jednak gromadzić jej w sobie w nieskończoność. Musiał oddać jej nadmiar, a Vado nie mógł tego przyjąć. Odwrócił miecz ostrzem ku dołowi, uniósł ponad głowę i całą siłą, całym ciężarem ciała wbił go w ziemię. Cień wszedł w bruk jak w miękką glebę. Vado, który wbijając miecz upadł na kolana, z okrzykiem puścił rękojeść i osunął się ciężko na bok. Teraz już wszyscy widzieli. Pulsujące fale, o lekko niebieskawym zabarwieniu, wydobywały się z zamarłych sylwetek kapłanów. Nie łączyły się już w jeden strumień. Samodzielnie, najkrótszą drogą zmierzały wprost do cienia. Wbite w bruk czarne ostrze całe pulsowało błękitnym blaskiem.

Świetna robota – powiedział Yaromir.

Podniósł się z trudem na nogi i rozcierał ręce, jakby chciał przywrócić im krążenie krwi.

Czy oni sienie wyrwą? – spytał Gydi, zdumiony nagłym znieruchomieniem tłumu napastników.

Oni już tak zostaną – powiedział kapłan. – Nie żałuj ich. Nie było dla nich ratunku.

Z ciał bezustannie sączyła się energia. Cień miecza zbierał ją i oddawał ziemi. Początkowo były to siły zła i czarów, ale z czasem rozpoczęła się emisja indywidualnej energii organizmu. Kilku kapłanów najpierw zachwiało się, a potem upadło. Z każdą chwilą kolejne ciała osuwały się na ziemię. Nawet z tych leżących wydostawał się błękitnawy strumyczek. Coraz cieńszy i cieńszy. Aż zanikł. Cień chłonął wszystko. Do samego końca.

Ludzie, którzy dość szybko zakończyli walkę ze zbrojnymi i ruszyli tłumnie w stronę pałacu, zamarli w bezruchu na widok kapłanów zajmujących pozycję na szczycie schodów. Potem znów nieśmiało ruszyli, zafascynowani odbywającą się tam egzekucją. Przez tłum szły szepty i jęki. W pewnej chwili ktoś krzyknął. Kamienie pod jego nogami poruszyły się. Cofnął się, wszyscy się cofnęli. Pod brukiem rozchodziły się moce schwytane przez cień. Tłum był przerażony, wyczuwał bowiem podziemne siły niczym pajęczynę żywych korzeni.

Na górnym tarasie leżało mnóstwo nieruchomych ciał w czerwonych szatach. W momencie, gdy ostatni błękitny strumyk zniknął, cień przestał pulsować, a pod ziemią przestały krążyć żywe moce poruszające bruk pod stopami. Tłum stał znieruchomiały.

Yaromir, który obserwował to z zadowoleniem, krzyknął do nich.

Nikomu nie wolno wejść na obszar, gdzie ziemia się poruszyła! Moc wciąż żyje! Odsuńcie się!

Ludzie nie wdawali się w dyskusję. Każdy wolał uciec z zagrożonego obszaru.

Wracajcie do miasta! – krzyknął Vado. – Generale Boboni!

Jestem, synu! – odpowiedział kobiecy głos.

Zajmijcie się gwardią!

Tak jest!

Ludzi, którzy na odezwanie się kobiety zareagowali zdumieniem i śmiechem, przywołał do porządku gromki głos Suldiga.

Słyszeliście rozkaz króla?! Do roboty! Generale Boboni, czekamy na rozkazy.

Suldig, Woyeon do mnie! – zawołała pani Gellia. – Czy jest tu Udalin i Zeendon?

Jesteśmy we trzech – odkrzyknął Wojmir.

Jesteście oficerami oddziałów – zadysponowała pani generał. – Zabierzcie wszystkich pod bramę wyjściową. BCrótka odprawa pod murem i ruszamy. Niech nikt na własną rękę nie wraca do miasta! – dodała grożącym głosem w kierunku zwykłych szeregowców nowopowstałej armii.

Gydi ze zdumieniem odwrócił się do Donvadona.

Nie spodziewałem się, że ciocia jest urodzonym dowódcą.

Musisz szybciej dorastać, młody książę – zaśmiał się na to Yaromir. – Chyba teraz możemy tam wejść?

Vado wyszarpnął miecz. Cień wyszedł z bruku tak samo bez oporu, jak przedtem się w nim zagłębił. Od czarnej stali nie bił już mróz. Tylko ziemia składała gdzieś w swoim wnętrzu zgromadzone skarby energii.

Bardzo jestem ciekaw mieszkania pana Nahadana – powiedział Vado wstępując na kolejny stopień.

Mogę być twoim przewodnikiem, królu królów – odezwał się znienacka nowy głos.

W drzwiach stał starszy, drobny mężczyzna w szarych, powłóczystych szatach z kapturem.

Jestem Kliwiusz, bibliotekarz.

Skąd wiesz, kim jestem? – spytał Vado.

Jestem przyjacielem ksiąg i poszukiwaczem prawdy.

Dlaczego chcesz nam pomóc? – wpadł mu w słowo Gydi.

Chcę pomóc prawdzie – powiedział ciężko starzec. – Zbyt długo pomiatano nią na tym świecie.

Vado podszedł do niego i wyciągnął cień. Człowiek nie cofnął się. Spojrzał tylko w oczy Donvadona, zdjął kaptur i odsłaniając kark spokojnie schylił głowę.

Wyciągnij rękę – polecił Vado. – I połóż dłoń na cieniu.

Stary wyprostował się. Podniósł rękę i zsunął rękaw aż do łokcia. Miał bardzo długie i białe palce. Nie były specjalnie pielęgnowane, ale z natury zdawały się być stworzone do dotykania rzeczy delikatnych. Na przykład kart starych książek. Kliwiusz przyjrzał się swej dłoni, a potem spokojnie pochwycił klingę cienia. Nie zaciskał dłoni, ale pewnym chwytem trzymał ostrze. Vado patrzył mu w oczy. Po dłuższej chwili uśmiechnął się.

Jakaś część prawdy, za którą dążysz, jest w tobie, poszukiwaczu. Prowadź więc. Może razem znajdziemy więcej.

Weszli w progi pałacu Nahadana.


Wojsko, które pojawiło się na polu walki było nieliczne. Jakieś dwie setki piechoty, nie więcej. Szli kolumną, równym krokiem. Zbliżali się do tyłów rezerwowej kolumny Nahadana. Ciężkozbrojni jeźdźcy, zaabsorbowani bitwą i czekający na rozkaz do ataku, nie zwrócili na nich uwagi. Nie spodziewali się przecież nikogo więcej. Zwłaszcza nie od strony lasu.

Nowi ludzie byli wyjątkowo rośli, potężni w ramionach i, co było rzadkością w stepie, wszyscy mieli jasne włosy. Twarde, właściwie prymitywne twarze były spokojne. To z pewnością byli zawodowi żołnierze. Wszyscy nosili podobne kubraki ze skóry, wszyscy mieli stalowe nagolenniki i ochraniacze na rękach, każdą głowę chronił hełm lub czapa z grubej skóry wzmacniana stalowymi pierścieniami. Trudno to było uznać za jednolite umundurowanie, bo kolory i fasony były bardzo różne, ale w ubiorze i ruchach tych ludzi było wiele wspólnych cech.

Gdy kolumna zbliżyła się na odpowiednią odległość padł krótki rozkaz. Oddział zatrzymał się i sprawnie przeformował szyki. Rozciągnięci nagle w głęboki na trzy rzędy front wojownicy sięgnęli po broń. Każdy trzymał w ręku długi łuk. Na kolejną komendę założyli strzały, potem naciągnęli cięciwy. Na kolejny rozkaz zwolnili je.

Zanim pierwsza chmura strzał dotarła do celu, pierwszy szereg bezkolizyjnie wycofał się na tyły. Ci z drugiego rzędu łuki mieli już naszykowane i strzelili na kolejny rozkaz. Potem ci z trzeciego rzędu. Gdy zaskoczona armia Nahadana odwróciła się, by zobaczyć, kto dziesiątkuje ich od tyłu, w ich stronę leciały strzały puszczone znów przez tych, którzy rozpoczęli atak. Strzały lecące gromadą w tak ściśnięte stado ludzi i koni, siały wśród jeźdźców prawdziwe spustoszenie.

Sam Nahadan zmuszony był objąć komendę, by opanować chaos. Wojsko, gotowe już do ataku na upatrzonego przeciwnika, zmuszone zostało do zmiany frontu. Nie mogli zlekceważyć łuczników. Ta nędzna garstka piechurów odważyła się zaatakować ich znienacka! Wściekli, bo upokorzeni, najlepsi żołnierze króla rozpoczęli szarżę.

Piechurzy bez żalu odrzucili łuki. W ich dłoniach pojawiły się niezbyt długie, szerokie i ciężkie miecze oraz niewielkie, zawieszone dotąd na plecach okrągłe tarcze. Kolejna komenda i szeregi sprawnie przemieszały się tworząc zamkniętą formację zdolną do walki w każdym kierunku.

Niejeden opancerzony jeździec zadrżał w głębi duszy widząc precyzję i swobodę, z jaką porusza się przeciwnik. Tym ostrzej więc spiął konia do biegu i tym bardziej poprawił położenie swej długiej kopii. Jeźdźcom towarzyszyła tylko jedna myśl. Nadziać na ostry czub, zgnieść, rozbić, stratować! A potem chwycić w dłoń długi miecz i dorżnąć wszystkich zdolnych jeszcze do ruchu. Szybko i krwawo! By móc wrócić do właściwej bitwy.

Szarżującą kolumnę dzieliło od szeregów obrony zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy z nieba spłynął cień samolotu. To Mudry, po zakończeniu podniebnego sporu z ostatnim Sokołem, postanowił włączyć się do bitwy naziemnej. Przez chwilę latał nad polem zastanawiaj ąc się, jak pomóc sprzymierzeńcom. Tam gdzie trwała walka, wojska były tak pomieszane, że jego strzały raziłyby zarówno wrogów, jak i przyjaciół. Zainteresował się więc tyłami Nahadana. I było to właśnie wtedy, gdy łucznicy przystąpili do ataku. Spodobał się góralowi ich spokój i precyzja. Tym bardziej postanowił pomóc. Zawrócił nad las i zaatakował od strony słońca, wprost na czoło szarżującej kawalerii.

To był naprawdę grom z jasnego nieba. Przeorał szeregi jeźdźców, skotłował i poraził. Wprawdzie jedna seria nie mogła zatrzymać w biegu rozpędzonego tłumu ciężkich koni, ale do walki z piechotą ruszył pomieszany i wystraszony oddział, a nie precyzyjnie prowadzona lawina śmierci.

Nie rozbili pieszych wojowników. Atak Mudrego pomógł im przetrzymać pierwsze uderzenie. A potem ciężka kawaleria utraciła swój największy atut – prędkość. A z mało ruchliwymi rycerzami starzy wyjadacze umieli sobie radzić.

Mastorio aż uderzył dłonią o udo.

Do czorta! Możemy wygrać tę cholerną bitwę. Wszyscy do mnie! Opuszczamy szaniec! Horny, przyszła twoja pora! Biegiem! Za mną!

Mastorio wyprowadził zza okopów ostatnie swoje siły. Wszyscy biegli, aż rwąc się do walki. Czekanie i patrzenie było tak straszne, że teraz każdy marzył tylko o tym, by zarżnąć wreszcie jakiegoś nieprzyjaciela. Zwłaszcza Bohowoje.

Dopadli w końcu konnych i rzucili się ma nich jak zgraja psów. Cięli końskie pęciny, ściągali ludzi na ziemię. Kto zdołał, sam wskakiwał na konia i ciął z góry, rad, że wreszcie jest w swoim żywiole. Górale do koni się nie garnęli. Walczyli grupkami po dwóch, trzech. Pilnowali siebie nawzajem i współdziałali tak skutecznie, że oporządzenie każdego wybranego rycerza wymagało naprawdę niewiele czasu. Zbrojni zorientowali się i zaczęli ich unikać. To pomogło ochotnikom spod lasu, którzy sprawiali ich nie gorzej niż topornicy z gór. Ich miecze w tłumie spisywały się nad wyraz skutecznie.

Mastorio, który zdobył konia, oderwał się na chwilę od kłębowiska, by popatrzeć na walkę innych oddziałów. Krzyknął z radości wielkim głosem. Szarża Miszowatego przyniosła skutek. Bohowoje rozgromili przeciwnika, który jeszcze przed chwilą pewien był zwycięstwa. Tal wypatrzył hatamana.

Anton! – wrzasnął co sił. – Anton!

Czy Miszowaty usłyszał ten głos w gwarze bitwy, czy przypadkiem patrzył w stronę nowego ogniska walki, w każdym razie dostrzegł Mastoria i dał mu znak, że widzi.

Hatamanie, bywaj tu, bywaj! – darł się i machał rękami ten stateczny na co dzień mężczyzna.

Anton zrozumiał. Krzyknął coś i z grupy, która gromiła resztki nahadańców, oderwał się spory oddział i ruszył w kierunku Mastoria. Sam Miszowaty przez chwilę nie mógł się zdecydować, czy rzucić się do wyrzynania wroga i podskoczyć na pomoc grupie Zebaria, czy dołączyć do nowej szarży. Wybrał pancernych. W końcu to była elita Nahadana. Takich jeszcze nie riezał.

Królkapłan stał z dwoma zaledwie asystentami, daleko od zgiełku bitwy i patrzył z niedowierzaniem na zagładę swej niepokonanej armii. O poddaniu się nie było mowy. Suasidzi walczą do końca. I wyglądało na to, że wszyscy zostaną wybici. Nahadan zamruczał coś pod nosem, być może zaklął. Skinął na swych towarzyszy. Przyszła pora opuścić pole walki. Spiął konia i starannie omijając ogniska bitwy, ruszył w kierunku lasu. Jego ucieczka pozostała niezauważona. Mastorio bolał później nad tym, ale chyba tylko Mudry miał szansę wypatrzeć uciekającego wroga. A nie wypatrzył, bo był zajęty czym innym. Nahadan umknął. Czy to jego obecność wzmacniała czary, którymi omotał swych żołnierzysamobójców, czy też jego wojskom zabrakło już sił – dość, że coś się w nich załamało. Nie ustępowali, nie chcieli się poddać, ale utracili szybkość, siłę i serce do walki. Dawali się zabić bez większego oporu.

Zebario opuścił na chwilę szablę i otarł twarz. Dostrzegł koło siebie Antona, który też wyłączył się z walki.

To nie bitwa, to rzeźnia miejska – powiedział Tal.

I łupy małowate – westchnął ciężko Bohowoj. – Ot, natrudzą się moje rezuny po próżnicy. Ale dał Boh zwycięstwo sławne – pocieszył się sam na koniec.

A pałac nadal nie zdobyty – mruknął niby od niechcenia Zebario.

Prawdu każesz – pokiwał głową z powagą Miszowaty. – Ale znajesz, pałac nie zając, nie uciekniet.

Ciekawe, co w mieście, co robi Donvadon.

Mnie bardziej intieriesno, co za jedni, ci co z lasu pieszkom wyszli. Pójdę, popatrzę. Możet i niemnożko pogadamy nawet.


Vado tymczasem wędrował przez korytarze i komnaty pałacu. Ciekaw był bardzo wyglądu siedziby swego wroga, ale jego ciekawość była łagodna i starannie skrywana. Gydi nie bawił się w dyplomację. Niecierpliwość wprost go rozsadzała. Wbiegał do kolejnych komnat, pytał o wszystko i każdą widzianą rzecz komentował na głos.

To komnaty kapłanów, cały ten segment. Cztery piętra – objaśniał Kliwiusz. – Na dole nowicjusze, czyli dzieci, piętro wyżej uczniowie kapłańscy, na trzecim kapłani. Ostatnie piętro należało do arcykapłanów.

Trzeba posłać patrole, niech przeszukają komnatę po komnacie – mruknął Yaromir.

Nie trzeba – zaprotestował Kliwiusz. – Tam już nikogo nie ma. Wszyscy wyszli na schody. A pokoje arcykapłanów – uśmiechnął się znienacka – trudno nazwać komnatami ubogich zakonników. Wojska lepiej tam nie wpuszczać.

Mówisz, że skarby tam są? – zainteresował się Gydi.

Niebłahe, bo od lat starannie i zachłannie zbierane – zaśmiał się bibliotekarz.

Rekwiruję na rzecz królewskiego skarbca – powiedział z szelmowskim uśmiechem Vado. – Książę, odpowiadasz za inwentaryzację i dostarczenie do skarbca!

Gydi wybałuszył oczy.

Gdzie jest ten... skarbiec?

Vado zdziwił się uprzejmie.

Jako mój nowy minister skarbu, zaprowadzisz mnie chyba do niego, kuzynie?

Tak, tak... oczywiście! – wydukał Gydi.

Vado się śmiał, ale wiedzieli obaj, że sprawa jest poważna. Była możliwość i okazja zabezpieczyć pałac przed splądrowaniem. Pusty skarbiec powoduje, że król staje się słaby, zwłaszcza na początku panowania. Ale Gydiego interesowało, dlaczego tak odpowiedzialne zadanie musiało spaść właśnie na niego. Odpowiedział sobie sam i zrewanżował się Donvadonowi stosowną miną i tonem.

Może jutro po południu, wasza wysokość?

Doskonale – z uznaniem odpowiedział Vado.

Myślę, że możecie panowie spokojnie korzystać ze skarbca Nahadana – wtrącił Kliwiusz. – Z pewnościąjest tam wystarczająco dużo miejsca.

A skarby Nahadana? – zawołał Gydi.

Skarby to niewłaściwe słowo – sprostował bibliotekarz. – Co by nie mówić o naszym byłym władcy, to nie pławił się on w zbytku. Skromne stroje, surowe wnętrza. Taklubił. Kapłani, owszem, cenili klejnoty, ozdoby. Niektórzy nawet bardzo. Skarby są więc w ich komnatach. A w królewskim skarbcu znajdziecie monety, złoto.

Dużo?

Nie byłem tam od lat. Ale administratorem był Nahadan dobrym. I skutecznym. Nigdy nie było problemu z brakiem pieniędzy. Pokażę wam drogę, to w piwnicach, na terenie królewskiego gmachu.

A w tamtym skrzydle co jest? – Vado machnął ręką w lewo, dając gestem do zrozumienia, że chodzi mu o teren leżący daleko.

Koszary. Puste.

Czy w całym pałacu nie ma już nikogo? – zdziwił się Gydi.

Są niewolnice Nahadana, z pewnością więźniowie, o ile któryś jeszcze żyje.

I strażnicy tych więźniów – wpadł mu w słowo Gydi wyciągając szablę.

Strażnicy zostali wezwani razem z resztą gwardii na plac, po waszym przybyciu – nie dał sobie przerwać Kliwiusz. – Myślę, że tam pozostali. Podobno w oddzielnych lochach jest kilkunastu młodzików z ostatniego poboru do wojska. Byli oporni wobec czarów uzależnienia i Nahadan wolał ich na razie nie wcielać do armii.

Prowadź nas tam! – krzyknął Gydi. – To chłopcy z miasta, moi przyjaciele!

Więc jak? – rozłożył ręce Kliwiusz. – Do skarbca czy do lochów?

Do lochów – zdecydował Vado. – Nie widzę w pobliżu kandydatów na złodziei, a ludzie mogą potrzebować pomocy.

Kliwiusz bez słowa skręcił w kolejny korytarz. Od tej pory szukali schodów w dół.

Co to za niewolnice? – nie odpuścił usłyszanej informacji Gydi.

Kobiety, które Nahadan kazał sprowadzać sobie z całego świata. – Dużo ich jest?

Zawsze kilka setek.

I tylko dla niego jednego? – nie wierzył własnym uszom Gydi.

Tylko on jeden był w całym pałacu mężczyzną w pełnym tego słowa znaczeniu – wyjaśnił Kliwiusz. – Wszyscy kapłani to jego dzieci.

Ty też?

Nie, ja nie. Widzisz, tak naprawdę, to ja nigdy nie byłem kapłanem. Mieszkałem jako dziecko w dalekim Srebrnym Mieście.

Znam – pokiwał głową Yaromir.

Wcielono mnie do wojska i przysłano tutaj – ciągnął stary. – Ale ja też byłem oporny. Właściwie powinni mnie złamać lub zabić jako nieprzydatnego rekruta, ale szczęśliwie natknąłem się osobiście na króla. Mówić można o nim bardzo źle, bo jest zły, ale trzeba przyznać, że umie przejrzeć człowieka na wylot. Zobaczył, żem nie wojak. Zobaczył to, czego kaprale dostrzec nie umieli. Nie wiem, czy miał taki plan, czy tylko kaprys, ale wypuścił mnie z wojska, kazał ubrać w kapłańskie szaty i powierzył mi opiekę nad biblioteką. Nad wielkim, bezcennym i okropnie zaniedbanym księgozbiorem. To było prawie sto lat temu. Dziś uporządkowany i skatalogowany zbiór mogę ofiarować tobie, panie – skłonił się Donvadonowi.

To rzeczywiście bezcenny dar – zgodził się Vado.

A zatem zachowałeś męskość? – zaśmiał się Gydi.

Właściwie tak, jak wszyscy żołnierze, ale po co żołnierzom dzieci? To tylko kłopot, a Nahadan nie lubi kłopotów, zwłaszcza w wojsku. Zresztą, moje męskie życie to już prehistoria, zwłaszcza z twojej perspektywy, młodziku.

Zaraz, zaraz – zainteresował się Vado. – Zatem wszyscy kapłani, to synowie Nahadana? I wszyscy bezpłodni?

Właściwie bezpłciowi. Bezpłodni, choć w pełni męscy, byli żołnierze. – Kliwiusz wzruszył ramionami. – A kapłani... owszem, wyglądają jak mężczyźni, ale to genetyczni eunusi.

I te kobiety Nahadan kazał sobie sprowadzać właśnie do rodzenia... kapłanów?

Właśnie tak.

A jeśli urodziła się dziewczynka?

To były rzadkie wypadki. Oczywiście, nie utrzymywano jej przy życiu. Matki też nie.

Czy my właśnie idziemy na swego rodzaju oddział położniczy? – Vado zatrzymał się raptownie. – Pełen ciężarnych kobiet i noworodków z nasienia Nahadana?!

Obawiam się, że nie – powiedział cicho Yaromir. – Wiesz, cień wyssał całą energię ze wszystkich kapłanów, bez względu na ich wiek i stan rozwoju.

Bogowie! – krzyknął Vado. – Ludzie, czy wy sobie zdajecie sprawę jakie piekło panuje teraz w tym kobiecym świecie? Musimy iść im na pomoc!

Obawiam się – powtórzył Yaromir – że pomoc już nie jest potrzebna.

Na szczęście nie miał do końca racji. Kobiety, które akurat nie były w ciąży, przeżyły. Razem kilkanaście. Oszalałe z przerażenia i zamknięte wśród znienacka umierających, były bliskie obłędu. Ich widok zmusił Donvadona do natychmiastowego wezwania posiłków.

Chłopcy z miasta, uwięzieni w znacznie gorszych warunkach, byli ledwo żywi. Kilku z nich było w stanie agonalnym. Wyciągnięto ich na powietrze, a Vado wykorzystując całą biegłość swej sztuki, ratował jak umiał. W końcu wyekspediowano wszystkich do miejskiego szpitala. Wszystkich, to znaczy zaledwie dwudziestu czterech. W niewielu rodzinach w mieście zapanowała tego dnia radość.

Po załatwieniu spraw z uwięzionymi ludźmi, Vado postanowił wrócić do skarbca. W końcu wpuścił na teren pałacu rodowitych mieszkańców miasta. Komendę nad nielicznymi wybrańcami do nowej pałacowej służby objął Woyeon.

Wujku, nie chcę walki i nie życzę sobie więcej ludzi w pałacu.

Wiesz, chłopcze, ludziska mająteraz swoje zajęcia na ulicach miasta – uśmiechnął się stary cieśla. – Sporo gwardzistów ukrywa się jeszcze po różnych zaułkach.

Skończą te zabawy wcześniej niż przypuszczasz, przyjacielu – poparł króla Yaromir. – A wtedy zechce się im to obrabować, to podpalić.

Niech mama przekaże cywilną komendę nad miastem Udalinowi – powiedział Vado. – Już on będzie wiedział jak zadbać o swoje interesy.

Szelma jesteś – zaśmiał się Woyeon. – Ale może dlatego na króla się nadasz.

Wuju, ty i Suldig ze swoimi osiłkami pilnujcie dziedzińca i pałacu. A za mury zerknijcie czasem. Pilnie gości czekam.

Zawiadomię, jakby co...

Jakby co, to budzić w środku nocy i od stołu zrywać! – zakrzyknął Yaromir.

Gdzie jest Kliwiusz? Pora ruszać – zamknął rozmowę Vado. – Tu jestem, panie.

Prowadź. Do komnat prywatnych i oficjalnych. I do skarbca.

Wszystko jest po drodze – potwierdził Kliwiusz. – Tędy.

Idę z wami! – zawołał Gydi.

Raczej nie – zaprotestował Vado. – Wolałbym, żebyś poszedł po Inomira i Cyriego. Wprawdzie obiecałem mu, że sam przyjdę, ale nie chcę odkładać tej wizyty u Nahadana. A po co trzymać Cyriego w podziemiach tyle godzin?

Gydi nie zaprotestował. Ciekawość go dręczyła, to fakt, ale obowiązek powiadomienia kapłana o zwycięstwie był ważniejszy. No i znów miałby oko na swego braciszka, z którym koniecznie trzeba było poważnie porozmawiać.

Co mam powiedzieć Inomirowi?

Opowiadaj, co chcesz, ale przede wszystkim sprowadź ich tutaj – zaśmiał się Vado.

Hataman Anton Anatolie, zwany Miszowatym, jechał wolno na swym koniu, omijając wszystkie przeszkody na drodze. Droga nie była daleka, ale przeszkód było mnóstwo. W większości były to ciała zabitych ludzi i koni, ale Anton na upiorny charakter tych zjawisk w ogóle nie zwracał uwagi. Tak zawsze jest po bitwie, zwłaszcza po tak udanej bitwie. Do tego hataman był przyzwyczajony. Teraz zaprzątała go zupełnie inna myśl. Ciekaw był wojska, które przybyło z niespodziewaną odsieczą w ostatniej chwili i, prawdę mówiąc, przeważyło losy bitwy.

Piesi wojownicy po zakończonej walce zajmowali się rannymi i składali poległych z dala od innych. Krzątali się właśnie przy opatrunkach i gotowaniu wody, gdy Anton postanowił wprosić się w odwiedziny. Wypatrzyli go z daleka i kilku ludzi oderwało się od swych zajęć, by wyjść mu naprzeciw.

Hataman podjechał blisko, ale nie na tyle, by gospodarze uznali, że wjeżdża im konno do domu. Nie zamierzał się wywyższać, ale też nie zabiegał o niczyje względy. Zsiadł z konia, przeszedł spokojnie kilka kroków i zatrzymał się w dumnej postawie. Tamci docenili polową etykietę. Ten, który szedł w środku, wzniósł w górę wyprostowaną dłoń w znanym geście wojskowego powitania.

Witajcie, druhy wojenne – zawołał śpiewnie Anton.

Salve, hatamanie Bohowojów! – odpowiedział tamten.

Ty mene znajesz? – zdziwił się Miszowaty. – Ty kto jest? – A któżby nie znał Miszowatego, wojownika? Jam jest Hans herSieger, a to Klaus herLeufer i Zygfryd herBauer.

Wyście są Obrońcy! – wypalił Anton.

Tak – skinął krótko głową wojownik.

Powinienem był zrazu poznać. Ale też nigdy nie widział ja armii obrońców – usprawiedliwił się natychmiast.

To prawda. Dwóch, trzech obrońców do ochrony karawany z reguły wystarcza.

Nie widzę tu karawany – zaśmiał się hataman. – A powinna być znaczna!

Trzech ludzi – odpowiedział spokojnie her Sieger. – Teraz w lesie czekają.

Przyszliście tu dla trzech ludzi? – zdziwił się Anton. – Muszą być znaczni.

Tak jest. Są znaczni. Oni przyszli tu dla was. My tylko przodem. Drogę przecieramy.

Miszowaty pokręcił kudłatą głową, coś mu zaczynało świtać.

Ty skazać choczesz, szczo tam w lesu, sama najwyższa rada handlarzy urzęduje?

Nie urzęduje. Do kajzerakuniga jedzie.

Tak, prosim do towarzystwa!

Danke. Pójdziemy jako tylna straż.

Jak wola – zgodził się hataman. – Czego wam trzeba? Medyków mam, bandaży. Woda jest i jadło. Ranienych na wozy można pokłaść.

Danke. Przyda się wszystko.

Anton popatrzył w kierunku swego wojska. Ruch tam był i zamieszania mnóstwo.

Daj paru ludzi, herSieger. Niech ku mnie się zgłoszą, to wszystko dostaną.

HerBauer ich przyprowadzi. Za pół godziny.

Tak ja i czekam. Za pomoc dzięki składam i na ucztę zapraszam wieczorną.

Ty całym wojskiem dowodzisz, hatamanie? – zapytał znienacka herLeufer.

Na co mnie całe wojsko – wzruszył ramionami Anton. – Mnie Bohowoje wystarczą. Mastorio komendę w polu trzyma. Dobry z niego wódz.

Mastorio – przemytnik? – upewnił się herLeufer. Anton roześmiał się.

Znacie się, widzę!

Od dawna – mruknął ponuro herSieger. – Od zbyt dawna.

Znajesz, druh – bawił się setnie Anton. – Ty lubisz karawany i on lubi karawany. To wspólne zainteresowania. Dobry początek drużby.

Obrońcy aż zazgrzytali zębami.

Wyrok na niego jest – oświadczył herSieger. – Rada handlarzy nagrodę wyznaczyła.

Dużą? – zainteresował się Miszowaty.

Zwei tausend golden denaren.

Dwa tysiacza zołotych denarów? – zagwizdał Anton. – Toż ja by jemu za połowinu gołowu uriezał! Gdyby on nie był druh mój serdecznyj. Ej, nieszczastnyj los Bohowoja! Nielekko bohaczem zostać! A słusząj, brat – zatroszczył się nagle. – A za pomoc temu przemytniku kara jest?

Głowę można stracić! – rzucił ostro herLeufer.

To ze dwie sotnie potraconych głów ja wiżu. Oj, nieszczere wy obrońcę. Samemu największemu niedrugowi handlarzy wy życie uratowali. Za niego krew przelewali. Przyjdzie pod kupiecką siekierę gołowu podłożyć!

Anton śmiał się, ale śmiał się serdecznie. Nie chciał ich obrazić, ale sytuacja była nad wyraz delikatna. Stary wyga uznał, że tylko humorem można będzie sobie z nią poradzić.

Znajesz, mnie i moim Bohowojom niestraszno, bo nas jest dwa tysiące, to trzy kupce za bardzo się umęczą gołowy riezawszy. Ale wasze trzy setki raz, dwa odrubiat.

Pomoc była dla kajzera, nie dla przemytnika – mruknął któryś.

Aaa, to co inne – zgodził się Miszowaty. – Dla nowoho korola i my poszli w pochód. I górale z gór wysokich. I Zebario, i Le Loup.

Ten Stary Wilk też tu jest? – najeżył się jeszcze bardziej herLeufer.

W królewskiej służbie, panowie bratcy. W królewskiej...

To przed obliczem kajzerakuniga się spotkamy – zdecydował Hans herSieger.

Tak i dobrze – zgodził się Anton. – Wracam ja do swoich. A herLeufer niech z kilkoma ludźmi po wozy podejdzie. Albo lepiej kogo inszego, mniej nerwowego wyślij.

Ja mam pójść – przypomniał się herBauer.

Tak i do zobaczenia.

Anton wskoczył na konia i odjechał. Aż trząsł się ze śmiechu.

Ileż to radości będzie, gdy opowie Talom, jaki to sojusznik ich uratował.

Obrońcy chwilę komentowali wydarzenia, a potem wrócili do przerwanych zajęć. Zygfryd herBauer ruszył wybrać ludzi, którzy zgodziliby się pójść bez broni po konie i wozy. Właściwie to w środku aż trząsł się od śmiechu. A najśmieszniejsze było to, że naprawdę nie mógł dać tego po sobie poznać.


Miszowaty nie opowiedział swojej uciesznej historyjki. Nie zastał wodza Talów na polu, wśród triumfujących ludzi. Mastorio nie był w nastroju do żartów. W jednym z bocznych namiotów, złożony na posłaniu wyściełanym skórami, konał Le Loup. Starego Wilka opuściło szczęście. Na krótką chwilę jego partner odsłonił wodzowskie plecy. Sam dostał strzałę w ramię i to było przyczyną nagłego zachwiania się wojownika. Niestety, ten moment wystarczył. Któryś z ludzi Nahadana rzucił z daleka krótką dzidą. Trafił celnie i mocno. Grot przebił ciało na wylot.

Po walce, najszybciej jak się dało, ściągnięto z pola wodza Zielonej Doliny. Medycy zrobili, co mogli i opuścili ręce.

Może Donvadon mógłby go jeszcze uratować, my nie – powiedział szeptem jeden z nich.

Le Loup, który usłyszał te słowa uśmiechnął się z wysiłkiem.

Pozdrówcie młodzika z miasta – szepnął. – Życzę mu długiego panowania.

Nic nie mów! – skarcił go Mastorio. – Nie trać sił. Zawieziemy cię do miasta i wyliżesz się z tego.

Zostanę tu, w stepie – dyszał tamten. – Obaj to wiemy.

Nic nie mów.

Muszę. Tyś jest Tal, choć nie frankoński, a italski, ale Tal. Ja tobie buławę Zielonej Doliny oddaję. Zjednoczysz wszystkie plemiona, w imieniu króla. Ja wiem... że on... chciał...

Dobrze – powiedział poważnie Mastorio. – Wedle twojej woli i woli króla.

Pochylił się i podjął buławę Le Loupa, której ten nie miał już sił mu podać. Stary Wilk przymknął oczy. Rozluźnił się.

Wyjdźcie wszyscy – powiedział medyk.

W milczeniu przystanęli przed namiotem. Mastorio, Anton Miszowaty, Zebario, Horny i kilku jeszcze dowódców ze Skałek. Pomocnik medyka pojawił się dosłownie po chwili.

Nie żyje – wyszeptał i znikł ponownie we wnętrzu.

Uroczysty pogrzeb w Zielonej Dolinie. Sam odprowadzę ciało – powiedział Mastorio. – Najpierw jednak trzeba nam do miasta. Szykujcie kolumny do drogi. Zebario, zatrzymaj dwie sotnie. Przejmujesz ochronę nad obozem z rannymi. Reszta w drogę.


Vado nie spieszył się. Wędrowali teraz przez prywatne pokoje Nahadana. Nie bywali tu ani żołnierze, ani kapłani. Tych królkapłan przyjmował w gabinecie oficjalnym. Tylne, zamaskowane drzwi gabinetu, były wrotami do świata, w którym nikt nie bywał. Tylko kilku specjalnie dobranych służących i może te nieszczęsne kobiety, sprowadzane tu z całego świata, by dać Nahadanowi nowych kapłanów czarnego słońca. Ale tego ostatniego Kliwiusz nie był pewien. Być może Nahadan sam chodził do żeńskiej części? Nikt tego tak naprawdę nie wiedział.

Vado rozglądał się wokoło, próbując poznać człowieka, który żył w tych murach od ponad tysiąca lat. I z każdym krokiem zamyślał się coraz bardziej. Szare ściany, szare chodniki, szare dywany. Zupełnie nijakie meble w bardzo ograniczonych ilościach. Nawet w sypialni nie było żadnych osobistych drobiazgów. Ta sala służyła z pewnością do spania, bo stało w niej łóżko. Przy łóżku mały stolik. Pusty. Kim był człowiek, który nie odciskał żadnego śladu swej obecności na otaczającej go przestrzeni? Czy był tak pusty, że nic z niego nie emanowało? Czy był tak wielki, że rzeczywiście niczego nie potrzebował?

W prywatnym gabinecie Nahadana Yaromir zatrzymał się gwałtownie.

Czujesz? – zawołał chwytając za rękę Donvadona. Vado skupił się.

Co to jest? Jakby wibracje, drgania.

To dochodzi stamtąd.

Yaromir podszedł do jednej ze ścian. Chwilę przyglądał się jej, wodził palcami wzdłuż szczelin w murze. W końcu coś szczęknęło i otworzyły się ukryte drzwi. Za nimi kryła się sala pełna przedziwnej maszynerii.

Wieczna energia – szepnął Vado. – Źródło zasilania lamp.

Nie tylko. Wczuj się.

Tak, jest coś jeszcze – zgodził się chłopak. – Chyba tamto urządzenie produkuje te wibracje.

Nie podobają mi się te wibracje – powiedział ponuro kapłan. W tym momencie Vado przypomniał sobie ojca i jego zabiegi z domową siecią oświetleniową.

To sygnał posłuszeństwa – zawołał. – To tak Nahadan wyciszał miasto. Te niesłyszalne dźwięki emituje każda lampa w każdym domu i na każdym rogu ulicy. Jak to wyłączyć?

Yaromir w skupieniu przyjrzał się maszynie. Obszedł ją dookoła. Podotykał tu i tam. W końcu zamyślił się poważnie.

Wiem – szepnął.

Podniósł do góry ciupagę i z całej siły rąbnął obuchem. Trzasnęło. Poprawił raz i drugi. Poleciał dym, zgasły kontrolne lampki. Sygnał umilkł.

Wyłączone! – zameldował radośnie.

Sieci oświetlenia nie uszkodziłeś? – zaniepokoił się Vado.

Jestem fachowcem – obruszył się Gazda.

Idziemy dalej – roześmiał się Vado. – Daleko jeszcze do tego skarbca, przewodniku?

Ścianka tej biblioteczki jest drzwiami, panie – odpowiedział KJiwusz. – Za nimi jest krótki korytarzyk, następne drzwi i schody prowadzące wprost do pomieszczeń skarbca.

Podszedł do biblioteki i położył dłoń na jednej z krawędzi.

Trzeba nacisnąć w tym miejscu – objaśnił.

To naciśnij – poinstruował go życzliwie Yaromir.

Nacisnąłem. Nic się nie dzieje.

Widzę. Może to w innym miejscu? – mruknął Vado.

Wybacz, panie, ale nie przypuszczam – zaoponował Kliwiusz. – Po cóż Nahadan miałby coś zmieniać w pokoju, w którym nikt nie bywa?

Ty byłeś.

Raz tylko i to dawno temu.

Może po twojej wizycie zmienił – zasugerował Yaromir.

Nie przypuszczam – pokręcił głową stary.

A co przypuszczasz? – zapytał Vado.

Z pełnym szacunkiem, panie. Myślę, że miejsce jest dobre, tylko dłoń niewłaściwa.

Obejrzał smętnie swoją rękę.

To zdecydowanie nie jest ręka wiecznego króla – zaśmiał się niewesoło.

Zaraz, chwileczkę! – zawołał Yaromir, któremu sytuacja wyraźnie przestała się podobać. – Musi być przecież jeszcze drugie wejście do skarbca. Coś tam przecież wnoszono.

Jest – zgodził się Kliwiusz. – Wprost z wielkiej sali audiencyjnej. Ale ono otwierane jest wyłącznie od wewnątrz. Zawsze otwierał je Nahadan. Od środka.

Rozpruj ścianę cieniem – zwrócił się do Donvadona Yaromir.

Dwa metry plastonu, panie. Podobno nawet więcej – zaoponował nieśmiało Kliwiusz.

Nie wierzę! – zaprotestował Vado. – W taką grubość ścian nie wierzę. Ale też nie chcę nic rozwalać. Ten skarbiec ma nam przecież dalej służyć.

To jak się tam dostaniemy? – zwątpił Yaromir.

Za pomocą cienia, oczywiście – zapewnił go Vado. – Myślę, że potrafi wystąpić w roli wytrycha.

Wyciągnął miecz i przyłożył delikatnie jego koniec do miejsca wskazanego przez Kliwiusza. Po ostrzu znów przebiegły błyski. Czerwone, złote i czarne. W końcu ostrze zapłonęło białym światłem. Vado schował cień i pchnął lekko drzwi biblioteczki. Ustąpiły bez oporu.

Kliwiusz z szacunkiem obserwował poczynania swego nowego króla. Jego twarz płonęła z zachwytu.

Ogromna jest moc zawarta w cieniu – powiedział.

Nikt nie wie, co kryje się w cieniu – odpowiedział Vado. Weszli. Drzwi bezszelestnie zamknęły się za nimi. W środku było jasno. Korytarzyk, zgodnie z opisem Kliwiusza, był rzeczywiście krótki i zakończony kolejnymi drzwiami. Były zamknięte, choć nie miały zamka. Gałka, która z nich sterczała była zupełnie nieruchoma. Przynajmniej dla rąk Kliwiusza i Yaromira. Vado położył na niej swoją dłoń. Zaświeciła lekko i obróciła się bez oporu.

Teraz to już tylko moje drzwi – uśmiechnął się Vado.

Tylko ty będziesz mógł je otworzyć? – upewnił się Yaromir.

Tak chyba powinno być, nieprawdaż? W końcu to królewski skarbiec. Uwaga na schody!

Ruszył pierwszy.

W pierwszej sali były miedziaki. Małe woreczki wypełnione łutami stały w wielkich stertach pod wszystkimi ścianami. Vado rozwiązał jeden z nich i wysypał na blat wielkiego stołu znajdującego się pośrodku pomieszczenia.

Liczymy – zarządził.

Trwało to dłuższą chwilę. Pieniążki były małe i cienkie. Było ich strasznie dużo. Trzy tysiące sześćset.

Jeden denar – Kliwiusz obwieścił wynik obliczeń.

Wszystkie są takie same – powiedział Vado porównując wzrokiem zapasy pod ścianami.

Po denarze w każdym – zgodził się Yaromir.

Ciekawe, ile ich jest?

Nie chcesz chyba teraz wszystkiego liczyć? – wystraszył się Yaromir, umęczony rachowaniem łutów.

Nieee. To zadanie Gydieona – uśmiechnął się. – My idziemy dalej. W drugiej sali były ogromne regały, wysokie aż pod sufit. Na regałach równiutko stały jednakowe skrzynki. Jedną z nich z wysiłkiem przenieśli na stół i otworzyli. Była pełna małych woreczków. W woreczkach były srebrne grosze. Po sześćdziesiąt w każdym.

Znów denar – zauważył Yaromir podrzucając na dłoni jeden z mieszków.

I znów Gydi będzie je musiał liczyć – powiedział ze współczuciem Vado.

Ty chyba nie kochasz braciszka – zgorszył się kapłan.

Rządzenie to ciężka praca. Miłość nie ma tu nic do rzeczy – zaśmiał się Vado. – Ja muszę wiedzieć, czym dysponuję. A Gydi umie liczyć i jest moim zaufanym przyjacielem. Ma chłopak pecha. A może chcesz go zastąpić?

Jestem kiepski w rachunkach, zwłaszcza przy sumach, których istnienia nawet nie umiem sobie wyobrazić – zastrzegł się Yaromir.

Nie musisz sobie wyobrażać, one tu są – gnębił go Vado.

Nie umiem sobie wyobrazić, nawet gdy na nie patrzę!

Ciekawe, co powiesz przy złocie? Bo tu jest i złoto, tak, Kliwiuszu?

W następnej sali, panie.

Kliwiusz był w szoku. W ciągu swego długiego życia nieraz rozmawiał z królem. Ale, na wszystkich bogów, nie w taki sposób! Nikt nigdy nie odważył się odezwać do Nahadana tak jak to robił ten, podobno, kapłan. Ale też sposób bycia Donvadona był zupełnie... nie królewski. Był taki zwyczajny, normalny. Był ludzki! To stwierdzenie wstrząsnęło starym bibliotekarzem do reszty. Nie odważył się powiedzieć tego na głos. Szedł dalej milcząc. Bardzo bał się odezwać. I bardzo nie chciał się mylić. A najbardziej pragnął, by wszystko, o czym czytał, ziściło się w tym zwyczajnym, młodym człowieku. Żeby było prawdą. Na razie wszystko było baśnią.

Kliwiusz po raz pierwszy w życiu spotkał ludzi odpornych na magię pieniądza. Prawdą jest, że Nahadan na złoto nie reagował. Ale on nie reagował na nic. A złota miał zawsze pod dostatkiem. W przeciwieństwie do tych, tu. Z pewnością nigdy nie widzieli tego, co teraz mają przed oczami. A w oczach tych nie zalśniła gorączka. Owszem, młody Donvadon, z zawodu podobno medyk, rozbił jedną złotą skrzynkę, rozwinął jeden rulon i starannie przeliczył denary. A potem spokojnie odłożył wszystko na miejsce. I znów wspomniał z troską o konieczności policzenia. Jak gospodarz, który musi podsumować swoje zbiory przed zimą.

Kliwiuszu, a tamte drzwi dokąd prowadzą? – Vado już zajął się następnym problemem.

To przejście do sali pieniężnej – wyjaśnił szybko bibliotekarz. – Tam odbywa się przyjmowanie i wydawanie pieniędzy.

A z tej pieniężnej jest przejście do audiencyjnej – domyślił się Vado.

Bezpośrednie – potwierdził Kliwiusz.

Mówiłeś coś o wolnych pomieszczeniach – przypomniał Yaromir.

Tamtędy, panie.

Pomiędzy regałami znajdowały się następne drzwi. Na pierwszy rzut oka były bardzo niepozorne. Yaromir podszedł i otworzył je szeroko. Z wnętrza bił blask.

Hejże! – zawołał mrużąc oczy. – Tu nie jest tak zupełnie pusto! W skrzyniach i luzem na ziemi, wszędzie leżały drogocenne kamienie. Yaromir wypatrzył następne drzwi i pobiegł je otworzyć.

Tu jest jeszcze mniej miejsca! – zawołał.

Komnat jest jeszcze bardzo wiele – powiedział Kliwiusz. – Ale gdy byłem tu ostatnio, ta była pusta. Tylko w tej poprzedniej leżały kamienie. Ale dużo mniej.

Vado odnalazł i otworzył następne drzwi.

Tu jest pusto! – zawołał.

Tu też! – krzyknął po chwili z następnego pomieszczenia.

Wrócił po dobrych kilku minutach.

To istny labirynt – oświadczył z zadowoleniem. – Byłem w pięciu komnatach, a z każdej były jeszcze dwa wyjścia.

Znów zadanie dla Gydieona? – domyślił się Yaromir.

Muszę mieć dokładny plan tych pomieszczeń – potwierdził z zadowoleniem Vado. – Dobrze, panowie! Możemy wracać.

Czy mam coś zabrać, panie? – spytał Kliwiusz, gdy przechodzili z powrotem przez kolejne pokoje wypełnione pieniędzmi.

Nie trzeba – odpowiedział Vado. Był zamyślony.

Niepokoisz się o wynik bitwy? – zagadnął go Yaromir.

Mam nadzieję, że wszystko poszło dobrze – uśmiechnął się słabo Vado.

A jeśli Nahadan wygrał? – kapłan zapytał wprost.

Do miasta nie wejdzie – syknął przez zęby Donvadon. – Choćbym miał sam ich wszystkich zabić.

Musimy czekać.

Kliwiusz nie mówił nic, ale widać było, że się martwi. Wiedział, z jakimi siłami Nahadan ruszył w pole. I aż za dobrze znał możliwości suasidów. Wspięli się po schodach. Dotarli do ostatnich drzwi.

Otworzysz je, panie? – spytał przystając Kliwiusz.

Sam możesz otworzyć. Od tej strony wystarczy je pchnąć.

Ot, tak – zademonstrował Yaromir.

Drzwi otworzyły się. W progu stał człowiek.

Nah... – zdążył powiedzieć Kliwiusz i zaniemówił.

Królkapłan, który dosłownie przed chwilą wrócił tajnymi korytarzami do swej siedziby, stanął właśnie na progu swego skarbca. Nie zdążył się nawet zdziwić, że drzwi nie reagują na dotyk jego dłoni, gdy te otworzyły się gwałtownie. Z wnętrza wychodzili ludzie.

Yaromir nie zdążył nic zrobić. W ręku Nahadana pojawił się dziwny, ciemny przedmiot, z którego trysnęła struga światła. Przeniknęła przez pierś kapłana. Wieczny Gazda upadł. Donvadon sięgnał po cień, ale Nahadan nie czekał. Odskoczył od drzwi. Dopadł sekretnego wyjścia w ścianie i zniknął. Gdy Vado wyskoczył z korytarza, w pokoju nie było już nikogo.

Donvadon wrócił do Wiecznego Gazdy. Yaromir był martwy.


Inomir zamknął się w pokoju. Zaryglował drzwi od wewnątrz. Nie chciał nikogo widzieć, nie chciał z nikim rozmawiać. Zabronił wchodzić nawet Donvadonowi. Nie płakał, nie rozpaczał. Siedział w absolutnym bezruchu, trawiony myślami i uczuciami, których nikt nie odgadłby z jego twarzy. Pierr d’Orange był ostatnim łącznikiem z dawnymi laty. Z ludźmi i sprawami, które żyły dopóty, dopóki było z kim o nich porozmawiać.

Wieczny człowiek odbywał podróż, w której nikt nie mógł mu towarzyszyć. Po kilku godzinach wstał. W wielkim lustrze poprawił swój wygląd. Potem zwyczajnie otworzył drzwi i wyszedł spokojnie na zewnątrz. Podjął decyzję. Mógł już wrócić do świata, który był teraz.


Mnóstwo ludzi zeszło się w wielkiej sali audiencyjnej. Vado nie zasiadł na tronie Nahadana, ale uznał, że ta aula będzie najlepszym miejscem do załatwiania spraw bieżących. W ciągu zaledwie kilku godzin nagromadziło się ich więcej niż w ciągu całego zwykłego roku. Ale te ostanie godziny były zdecydowanie niezwykłe.

Najpierw przyszły raporty z miasta.

Walki z gwardzistami, które trwały od rana nagle ustały. Stało się to jak ustalił Donvadon, po rozbiciu przez Yaromira skrzynki nadającej dziwne impulsy. Broniący się, a nawet szukający okazji do ataku, gwardziści stracili zapał do walki. Pokonanie ich przestało być problemem. Zdarzali się nawet tacy, którzy poddawali się sami. Tych oszczędzono. Jedynym wyjątkiem był sierżant Furies. Znany w całym mieście, był wręcz wypatrywany przez żądnych krwi mieszkańców. Jednak w trakcie walk nikt go nie widział. Furies pojawił dopiero pod koniec. Przyszedł się poddać. Ludzie zatłukli go kijami i kamieniami. Vado zmarszczył brwi słuchając tej opowieści. Rozumiał swych ziomków. Sam szczerze nienawidził gburowatego gwardzisty, ale żeby w ten sposób?

Czy był jeszcze jakiś podobny przypadek? – zapytał prawie obojętnie.

O ile wiem, nie – odpowiedział Woyeon.

Jeśli coś takiego się powtórzy, będę chciał osobiście poznać sprawców. Rozgłoście to po mieście. Jako komunikat oficjalny.

Woyeon aż zadrżał słysząc ton siostrzeńca. Mały Vado zawsze był poważny, to prawda, lecz król Donvadon wymagał, by spojrzeć na niego innymi oczami.

Potem przystąpili tłumem rodzice chłopców z ostatniej branki. Jedni chcieli dowiedzieć się o los dzieci, które znikły nie wiadomo gdzie. Inni błagali Donvadonauzdrowiciela o ratunek dla synów, których odzyskali półżywych i oszalałych, po jakichś straszliwych, nieznanych cierpieniach.

Cóż mógł im powiedzieć? Że nie wie jak ratować zmaltretowane ciała i dusze? Że większość z tych, których porwał Nahadan, walczy gdzieś w jego imieniu i ginie z rąk przyjaciół Donvadona? Że może już wszyscy umarli? Że być może za kilka godzin staną pod murami miasta, by przynieść śmierć swym rodzicom i krewnym?

Obiecał zająć się chorymi, jak tylko potrafi najlepiej. Kazał czekać na wiadomości ze świata zewnętrznego. Mógł tylko pocieszać.

W mieście czekały nowe problemy. Trupy. Setki trupów w całym mieście. Co z nimi zrobić? Gdzie i jak chować? Na czyj koszt? I czy w ogóle nahadańcom należy się uroczystość pogrzebowa? A co z mieszkańcami miasta, którzy zginęli w walce? Nie każdą rodzinę stać na pogrzeb. W kilku przypadkach podwójny, a nawet potrójny.

Potem wybuchł problem z kobietami Nahadana, które przeniesiono do jednego z miejskich szpitali. Bezwzględnie wymagały opieki. Wszystkie były śmiertelnie wystraszone, a nikt nie chciał się nimi zajmować. Co więcej, niewiasty miejskie w panicznym lęku chciały je pozabijać. Oddelegowanie oddziału ochotników do ich obrony też nie bardzo wchodziło w grę. Panowie byli nie mniej przerażeni i może nawet bardziej agresywni. W końcu kazał ściągnąć kobiety do ich własnych mieszkań, gdzie ślady tragedii zostały już usunięte. Osobiście zamknął wejście do tej części pałacu. Później się coś wymyśli. Na razie mają jedzenie i picie.

Nowym kłopotem były rabunki. Grupki łobuzów zaczęły napadać na domy ludzi bogatych, zwłaszcza kupców. Byli brutalni. Woleli zabić niż zostawić świadków. Doniesiono już o czterech takich napadach. W ciągu zaledwie kilku godzin! Vado nie wahał się ani chwili. Wezwał Suldiga. Mianował go kapitanem straży miejskiej i na piśmie upoważnił do jej utworzenia.

Wybieraj osiłków – poradził. – W razie czego strasz królewskim pismem i moim mieczem.

Wiem, jak się zaprowadza porządek – zapewnił go łagodnie kowal.

Vado uśmiechnął się. Dobrze wiedział, że Suldig, znany miłośnik spokoju, był nieetatowym bramkarzem w oberży „Pod Przeskokiem”. Nie otrzymywał poborów, ale miał za zadanie wpaść co wieczór na kufelek piwa. Wyszynk i konsumpcja na koszt firmy! Albo chociaż posiedzieć przy barze. Awantury w tym właśnie lokalu wybuchały rzadko i trwały niezwykle krótko. Gdy tylko Suldig podniósł się ze swego miejsca wszystko kończyło się natychmiast. Czasem, zanim zdążył podejść do uczestników.

Chcę patroli na ulicach. Wiesz, gdzie jest zbrojownia? – spytał nagle.

Już ją oglądałem.

Bierz, co chcesz. Daj ludziom broń i wyślij w miasto. Każde użycie siły będzie osobiście przeze mnie rozliczone. Tak jak i każde zaburzenie porządku, którego nie zdołają powstrzymać.

Niełatwą służbę proponujesz, panie.

Nie proponuję – sprostował Vado. – Żądam. Propozycja to srebrny grosz za każdy dzień dobrej służby.

To uczciwa propozycja – uśmiechnął się kowal.

Znajdź też paru mądrych ludzi – ciągnął dalej Vado. – Trzeba powołać brygadę śledczą. Niech przebadają miejsca, gdzie dokonano napadów. Poszukają świadków, przepytają. Chcę znaleźć rabusiów, najlepiej przed następnym ich wyskokiem.

Aptekarz Zeendon się nada. Jest dociekliwy i systematyczny.

Pięć groszy dziennie. Dla jego pomocników po dwa. A! I królewski uścisk dłoni za każdego złapanego rozbójnika.

Idę działać – kowal ruszył do drzwi.

Denar dziennie dla ciebie, kapitanie! – zawołał za nim Vado. – Dopóki nie wrócisz do kuźni.

Może nie wrócę – zaśmiał się Suldig.

Raporty bezpośrednio do mnie – przypomniał jeszcze Vado.

A pani generał? – zaniepokoił się Suldig. – Chyba powinna też być informowana.

Odwołam stan wyjątkowy i wprowadzimy władzę cywilną. Pani generał przejdzie na emeryturę.

Ucieszy się prawdziwie – mruknął z zadowoleniem kowal. – To wyjątkowa kobieta.

Vado udał, że nie słyszy.

Potem przyszła pora na skargi kupców o zniszczone stragany, narzekania mieszkańców na rozwalone płoty i zniszczone ogródki. Prośby, zażalenia, pretensje, propozycje.

Vado twardo odmawiał wypłacania odszkodowań, dziękował za obywatelską postawę, straszył łobuzów i pocieszał strapionych. W końcu wszyscy sobie poszli.

I wtedy przyszedł Inomir. W milczeniu nalał sobie duży kielich wina i usiadł obok Donvadona.

Nie wiem, co powiedzieć – odezwał się niezręcznie Vado.

Pomilczmy więc. Jesteś jedynym, z którym mogę o tym pomilczeć.

Inomir wyglądał jak zmęczony starzec. I tak rzeczywiście się czuł. Milczeli więc i pili wino. Cisza i trunek należały im się z pewnością.

To, że nic nie trwa wiecznie, udowodnił im Cyri. Wtargnął do środka z impetem burzowego szkwału.

Vado! Dlaczego nie mogę wejść do trzeciego skrzydła? – zawołał z pretensją. – Drzwi są zamknięte, a jakiś wielgaśny grubas odpędził mnie szablą! Takie grubasy nie powinny mieć szabli!

Powinny – poważnie odpowiedział Vado. – Szablę i jeszcze halabardę, żeby odpędzać nieznośne pędraki od miejsc, w których nie powinny się kręcić.

Nie jestem pędrak i nie kręcę się! Masz halabardę? – powiedział jednym tchem Cyri.

Chodź, Cyrieonie, usiądź z nami! – zawołał nieoczekiwanie ciepło Inomir.

Cyri przez chwilę przyglądał się podejrzliwie Donvadonowi czekając, czy ten nie zaprotestuje. W końcu usiadł obok kapłana.

Macie coś do jedzenia?

Zaraz pójdziemy coś zjeść – zapewnił go Inomir. – Najpierw chcę ci coś powiedzieć.

Spodoba mi się? – zainteresował się nieufnie mały.

Mam nadzieję – roześmiał się w głos kapłan. – Od jutra przystępujemy do pracy. Będę cię uczył, Cyrieonie. To właśnie chciałem ci powiedzieć.

I to ma mi się spodobać? – zdziwił się Cyri.

Będę cię uczył o kamieniach.

I o zapomnianym Bogu? – zapalił się malec.

W pewnym sensie.

W jakim?

Dojdziemy do tego – zapewnił Inomir. – Chcesz chyba dowiedzieć się wszystkiego o kamieniach i o Wielkich Czakrach?

Wszystkiego! – zgodził się nowy uczeń. – I o tych kamieniach, których nie ma – dodał na wszelki wypadek.

O wszystkich.

Ale to od jutra? – upewnił się jeszcze Cyri. – To teraz możemy coś zjeść.

Tak, tak. Biegnij teraz do mamy i powiedz jej, że zaraz przyjdzie dwóch bardzo głodnych ludzi.

Inomir poklepał chłopaka po ramieniu i Cyri zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Będę go uczył – powiedział poważnie Inomir do Donvadona. – Będę uczył jego i Jarlica. Ale tylko Cyri będzie mógł przenosić kamienie. I to on będzie musiał znaleźć kapłanów kamieni.

I tak skończyło się jego dzieciństwo – westchnął Vado. – Za szybko.

Tak też skończyło się moje życie w wielkim świecie – dopowiedział Inomir. – Daj nam Donvadonie dom, gdzie powstanie szkoła. Od teraz tylko tym będę się zajmował.

Inomirze, będziesz mi potrzebny – zaprotestował Vado. – Wiem, że musisz nauczać, ale nie zamykaj się.

Kapłan przerwał mu, ucinając wszystko gwałtownym ruchem dłoni.

Muszę wykształcić siódmego kapłana. To cud, że znalazł się sam. Tego nie mogę zaniedbać. I tylko dlatego nie ruszam natychmiast w drogę. To jest najważniejsze. Teraz.

W jaką drogę? – nie zrozumiał Vado.

Tak naprawdę do zrobienia mam już tylko jedną rzecz w życiu. Zaczekam, aż Cyri będzie mógł zostać sam i przejąć moją rolę. A potem zrobię to, co powinno być dokonane tysiąc lat temu. Albo jeszcze dawniej. Zabiję Nahadana.

Vado nic na to nie powiedział.

Kolacja była gwarna. Nie wesoła, ale hałaśliwa. Nie da się tego uniknąć, gdy przy stole zbiera się kilkanaście osób, z których każda ma wiele ważnych spraw. Pani generał Gellia Boboni trzymała jednak rządy żelazną ręką. Nie pozwoliła na żadne dyskusje, dopóki każdy nie zasiadł nad talerzem gorącej zupy. Od tego momentu uciszania nie były już potrzebne. Kto już chwycił w jedną rękę łyżkę, a w drugą solidną pajdę chleba, poświęcał się natychmiast temu, co najważniejsze. Zupie fasolowej na wędzonce. A trzeba dodać, że grube płaty tej znakomitej wędliny pływały zachęcająco w każdym talerzu.

Pierwszy ochłonął Inomir. Nie zjadł jeszcze do końca, ale znalazł się wreszcie na etapie kulturalnej konwersacji.

Gdybym dostał taką zupę w czasie pierwszej mojej wizyty u pani, Gellio, chyba nie ruszyłbym na włóczęgę w góry. W życiu czegoś tak wspaniałego nie jadłem.

A to coś znaczy, ciociu! – wpadł mu w słowo Gydi. – W końcu żyje trochę dłużej od nas. Znakomita zupa!

Wyborna, przyznaję – potwierdził Udalin.

Trochę był zawstydzony zapałem, z jakim rzucił się najedzenie. Teraz prostował się dostojnie na krześle i starał się mówić godnie.

Cieszę się, że smakuje. Komu dolewkę?

Pani Gellia już szła z pełną wazą.

Może jeszcze odrobinę – podsunął jej talerz Suldig. – Czeka mnie dziś ciężka noc na ulicy – wyjaśnił wszystkim.

Patrole poszły? – zapytał Vado.

Na razie trzy trójki. Trójkami chodzimy – wyjaśnił kowal. – Tak najbezpieczniej. Za kwadrans mam się spotkać z następną grupą. Będzie ze dwadzieścia pałek.

Pałek? – zdziwiła się pani Modda.

Patrole są uzbrojone w pałki, których znalazłem mnóstwo w zbrojowni. Lepiej, żeby nie latali z szablami po ulicach.

Racja – zgodziła się Gellia. – Szable to broń dla wojska, nie dla policji.

A właśnie – podchwycił Vado. – Jeśli chodzi o sprawy wojskowe, to czas na emeryturę, mamo.

Nie jestem jeszcze taka stara! – obruszyła się pani Boboni.

W żadnym wypadku – poparł ją z zapałem Suldig.

Ale wojna się skończyła – uśmiechnął się Vado. – Przynajmniej ta. Miastem muszą rządzić cywile. Armii tak po prawdzie nie ma, więc i generał musi iść w odstawkę.

Czekaj, przyjdziesz ty do kuchni prosić o obiadek! – pogroziła synowi łyżką wazową.

Generał w stanie spoczynku. To bardzo ładnie brzmi, cioteczko – przypochlebił się Gydi.

Vado już zrobił się poważny.

Udalinie, jak sądzisz, kiedy mogłyby się odbyć wybory burmistrza i rady miejskiej?

Wybory? Nie za wcześnie to na wybory? – Kupiec pokiwał głową. – Planujesz przyszłość, gdy nie wiemy, czy jutro przetrwamy. Która armia podejdzie nocą pod bramy miasta? Czy to wiesz?

Przyjaciele lub umarli – odpowiedział zimno Vado. – Nikt nie przeszkodzi nam w wyborach. Masz na to moje słowo. Czy mi wierzysz?

Na wszystkich bogów, tak, panie! – zapewnił szybko kupiec. Coraz bardziej bał się tego dziwnego młodzieńca. Może nawet bardziej niż Nahadana. Tamten miał władzę absolutną, właściwie – w mniemaniu mieszkańców miasta – boską. Ale nikt go chyba nie widział na oczy. A ten młodzik, medyk znany od dziecka, siedział tuż obok, zajadał zupę i przekomarzając się z matką podejmował od niechcenia strategiczne decyzje. Siła, która od niego biła, porażała niezbyt przecież strachliwego kupca. Vado zdawał się nic nie zauważać.

Co zatem sądzisz o terminie wyborów? – kontynuował temat.

Masz na myśli prawdziwe, wolne wybory, czy chodzi tylko o zatwierdzenie konkretnego człowieka na urzędzie? – zaryzykował Udalin. Nie było to bezpieczne pytanie, ale stary wyga czasem wolał jasne sytuacje.

Nie potrzebuję zatwierdzania moich decyzji – odparł uprzejmie młody król. – Chodzi mi o to, by miasto samo decydowało.

Kilka miesięcy – zastanowił się kupiec. – Wiesz, demokracja nie była tu nigdy praktykowana.

Ja też tylko o niej czytałem – zachęcił go Vado.

Właśnie. Trzeba wytłumaczyć, upowszechnić. Przygotować ludzi. Potem ta... kampania wyborcza – przypomniał sobie określenie z jednej ze starych ksiąg.

Musisz mieć interesującą bibliotekę – zauważył natychmiast Kliwiusz.

Mam parę książek – wzruszył ramionami Udalin. – Jeśli cię interesują...

Chętnie przejrzę. I zapraszam do siebie. Jeśli król pozwoli – obejrzał się na Donvadona.

Oczywiście, że pozwoli. Kliwiuszu, założysz szkołę, będziesz prowadził otwartą bibliotekę uniwersytecką, ale potem. Najlepiej opracuj projekt i przyjdź z tym do mnie. Teraz interesują mnie wybory. Miastem musi ktoś rządzić. – – A ty? – zdziwił się kowal, który właściwie zbierał się już do wyjścia. – Jesteś przecież królem!

Królem królów, nie jednego miasta! – odparł na to Gydieon.

No, tak – zgodził się nie bardzo rozumiejąc Suldig. – To ja już pójdę.

Niech Zeendon wpadnie do mnie, gdy będzie mógł. Ciekawi mnie, czy coś znalazł. Powodzenia! – pożegnał go Vado. – Udalinie?

Powiedzmy, za pól roku...

Taak. Tak też myślałem. A co przez ten czas?

Wszyscy milczeli. Głupio byłoby wyrwać się z czymś niewydarzonym.

Potrzebny jest tymczasowy zarządca miasta – myślał na głos Vado. – Ktoś kogo ludzie uznaliby i słuchali. Ktoś gotów zaangażować się w organizację i działanie bez gwarancji, czy władza i zaszczyty przypadną mu po pierwszych, niezbyt przecież odległych wyborach. Ktoś, kto potrafiłby zarządzać. Miasto to duże przedsiębiorstwo. Niedochodowe i kłopotliwe w obsłudze. No i musi to być ktoś na tyle uczciwy, by powstrzymać się od krętactw i lewych dochodów z miejskiej kasy.

I ktoś na tyle rozważny, by wiedzieć, co się stanie, gdy takie oszustwa wykryjesz – dopowiedział mu Gydi. – A zapewniam was, że wykryje bez trudu.

Udalinie, co byś powiedział, gdyby padło na ciebie? – uśmiechnął się Vado do kupca. – Panie, panowie – zwrócił się do wszystkich – co powiecie na tę kandydaturę?

Jako partner zawsze był solidny – powiedział Woyeon.

Przewodniczenie cechowi to też rodzaj zarządzania – dodał Kliwiusz.

Chciałbym tu dodać, że Udalinowi nieobce jest też uprawianie dobroczynności – uśmiechnął się nagle Inomir. – Jego zupki dla nędzarzy były wśród ludzi ulicy zawsze wysoko cenione.

Nie wszyscy zrozumieli słowa i uśmiech kapłana, lecz Vado i Gydi spojrzeli sobie porozumiewawczo w oczy.

Jak zauważyłam, Udalin ma wpływy nie tylko wśród kupców – dodała filuternie Gellia. – Mało kto potrafiłby wystawić tak sprawną, choć okrutnie różnorodną armię.

Udalin próbował zmarszczyć czoło i udawać, że nic nie słyszy i w ogóle jest teraz gdzie indziej.

A zatem, Udalinie? – docisnął Vado.

Zgoda. Przyjmę zarząd tymczasowy, ale potem chcę też mieć prawo do stawania w wyborach.

Każdy dorosły będzie miał takie prawo. Tak mówi demokracja – zapewnił Kliwiusz.

Zatem mianuję cię królewskim namiestnikiem Szarego Miasta, Udalinie. Przejmujesz pełnię władzy i obowiązków, troskę o życie, zdrowie, bezpieczeństwo i spokój mieszkańców, domów i ulic tego miasta. Pierwsza wolno wybrana rada miejska oceni twoje decyzje i postępowanie. Nagrodzą cię lub ukarzą ludzie, którym od tej chwili służysz. Czy jesteś na to gotów?

Tak, panie. Przysięgam pracować dla dobra miasta i jego mieszkańców.

Udalin nie wzywany wstał ze swego miejsca, obszedł stół i ukląkł przed Donvadonem.

Przyjmuję tę obietnicę – powiedział król wyciągając obie ręce do swego namiestnika. Tamten uchwycił je w swoje dłonie.

Z ziemi, przez ziemię i dla ziemi – powiedział uroczystym głosem Inomir.

Udalin wstał. Zaczynał się zupełnie nowy rozdział w życiu miasta. Vado znów przeszedł do spraw technicznych.

Dom kupiecki może się stać tymczasowym ratuszem? – zapytał.

Z pewnością – zgodził się Udalin.

Potem radni zdecydują, czy budować coś nowego. W każdym razie pałac zostaje do mojej dyspozycji – oświadczył Vado królewskim tonem.

To naturalne – potwierdził Kliwiusz. Najwyraźniej zaczął się już oswajać z nowymi obyczajami i coraz częściej samodzielnie zabierał głos.

Zdziwisz się jeszcze, Kliwiuszu, jak bardzo się mylisz – zaśmiał się serdecznie Vado.


W tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł zdyszany człowiek. Sądząc po pałce u boku, należał do straży Suldiga.

Panie, wojsko!

Jakie wojsko?

Nie wiemy, panie! Wielkie wojsko idzie do miasta!

Vado przymknął oczy. Milczał chwilę, a potem już znów był bardzo, bardzo spokojny.

Udalinie, zacznij więc swoje rządy. Ja idę na mury. I bardzo bym chciał, by mieszkańcy miasta zajęli się w tym czasie swoimi sprawami. Nie chcę tam widzieć nikogo w pobliżu.

Z wyjątkiem mnie – poprawił go Inomir.

Z wyjątkiem ciebie, kapłanie – zgodził się Donvadon.


Słońce było już dość blisko horyzontu. Armia, o której mówił posłaniec miała jeszcze niezły kawał drogi przed sobą.

Zdążą przed zmrokiem? – zaniepokoił się Inomir.

To bez znaczenia – odpowiedział Vado. – Jeśli będzie trzeba, dziś w nocy ciemność się rozjaśni.

Próbowałeś do nich sięgnąć? – kapłan brodą wskazał kierunek, z którego nadchodziło wojsko.

Nie, i ty nie próbuj. Jeśli jest tam Nahadan i jego kapłani, wyczują. Stracimy przewagę.

Jeśli Nahadan tam jest, to wie o nas i tak.

A nie! – zaprotestował Vado. – Umknął przed cieniem, bo wyczuł moc, ale nie zna możliwości tej mocy. Zabił Yaromira, ale nie musi wiedzieć o tobie. Nie zdradzajmy się, nie ułatwiajmy mu życia.

Czas płynął. Stali na murach tylko we dwóch, bo mieszkańcy bardzo poważnie przejęli się ostrzeżeniem, by nie przeszkadzać królowi. Zresztą, większość uwierzyła święcie, że król sam jeden da sobie radę z całą wrogą armią. I woleli nawet nie wiedzieć, w jaki sposób to się dokona. Krwawe wydarzenia na ulicach wystarczająco już wytrąciły ich z równowagi. Dobrze jest móc wierzyć i czuć się bezpiecznie.

Albo mi się zdaje, albo mała grupa ruszyła przodem – powiedział w pewnym momencie Inomir. – Młody człowieku, użyj swych mniej zmęczonych oczu!

Vado uśmiechnął się lekko i zaczął wypatrywać tego, co sokoli wzrok Inomira zdążył już zauważyć.

Trzech w pierwszym rzędzie – powiedział po chwili.

Nie! – sprostował. – Tylko trzech, to ciemne, to... tak, to sztandar!

Kto rozpoczyna atak pocztem sztandarowym? – zapytał Inomir.

Goście – roześmiał się Vado.

Skupił się i wysłał swe myśli w kierunku nadjeżdżających.

Lourdowie i Horny – powiedział po chwili Vado.

To trzeba nam w progu stanąć – westchnął Inomir. – Chleb i sól szykować.

Vado w pierwszej chwili nie zrozumiał.

A! – skojarzył wreszcie. – Ale lepiej nie. Lourdowie do końca życia padaliby przede mną na twarz, by przywrócić właściwą wielkość randze króla.

To może ustawimy zbrojny dwuszereg? – zaproponował Inomir, gdy już zbiegali po schodach.

Dobra myśl! – ucieszył się Vado. – Honory wojskowe dla zwycięzców. To jest to!


Vado wstał wcześnie, ale nie wyszedł ze swego pokoju. Chciał być sam. Myślał o rzeczach, które zostały zrobione i które jeszcze dzisiaj się zdarzą. Zmienił się. Miasto się zmieniło. Chyba zmienił się cały świat.

Wstawał trzeci dzień od chwili, gdy zwycięzcy otworzyli bramy miasta, by powitać zwycięzców. Przez te dni działo się bardzo wiele, ale nie był to czas uroczystości. Raczej pogrzebów i porządków.

Dla poległych w walce mieszkańców przygotowano zbiorową mogiłę. Szykowano ją w wielkim pośpiechu, bo miejsce, które wybrał Vado trzeba było najpierw uprzątnąć. Niektórzy byli początkowo oburzeni, ale krzyki na temat profanacji zwłok umilkły, gdy ludzie podeszli pod mur. Ołtarz był już wyraźnie widoczny. Zarys ogromnej kuli świecącej błękitem i zielenią, na której plamy barw układały się w ogromną mapę oceanów i lądów, był już wyraźnie widoczny. Kulę oplatała delikatna siatka drżących linii. W trzech punktach ich przecięcia świeciły trzy ogromne kamienie: czerwony, błękitny i żółtopomarańczowy. Wszyscy poczuli emanującą od tego gładkiego kamienia energię. Nawet nie padły pytania. Szepty o cudzie były własną odpowiedzią tłumu na jakiekolwiek zdziwienia.

Nikt nie próbował wymigiwać się od pracy. Śmietnisko uprzątnięto w ciągu jednej doby. Ochotnicy z łopatami zebrali ziemię na głębokość dwóch łokci i dopiero potem przystąpiono do kopania ogromnego dołu. Vado zapowiedział wystawienie pomnika. Cały cech kamieniarzy i wszyscy rzeźbiarze zaoferowali natychmiast swe usługi. Udalin zdecydował, że pogrzeb odbędzie się dzisiejszego wieczoru, a nad mogiłą usypany zostanie ziemny kurhan. Dopiero w późniejszym czasie rada miejska rozpatrzy projekty artystów i oferty rzemieślników. Decyzję przyjęto z entuzjazmem.

Donvadon rozkazał założyć za murami oddzielny cmentarz dla wszystkich kapłanów, żołnierzy i sług Nahadana, którzy polegli w mieście. Na okrzyki, by ciała spalić lub po prostu zrzucić do rowu postawił się twardo. Cmentarz pojedynczych grobów, każde ciało w oddzielnej trumnie. Zamiast nagrobków postawione zostaną proste tablice. Na każdej z nich będzie wyryte tylko jedno słowo: ZAPOMNIANY. Wszystko na koszt skarbu.

To była trudna decyzja, ale Vado czuł, że właśnie tak powinno się zakończyć życie ludzi, którzy choć sami nie byli winni, żyli i zginęli w służbie zła.

Przy budowie tego cmentarza pomogli ludzie Antona. Oni rozumieli żołnierski obowiązek wobec poległego przeciwnika. Wojska Miszowatego nie weszły do miasta. Owszem, hataman i cetmani zostali zaproszeni i skorzystali z gościny, ale mołojców lepiej było zatrzymać na zewnątrz. Mastorio sam zrezygnował; powiedział Talom, że za murami powietrze nie jest dla nich zbyt zdrowe i kazał rozbić obóz. Ulokował go w pobliżu bramy głównej, po obu stronach drogi dojazdowej. Hataman długo śmiał się w głos, a potem jeszcze dłużej potrząsał dłonią wodza.

Ty, brat, znajesz i woj nu, i ludzi, i polityku!

I ostrzegł swych wojaków przed zapuszczaniem się w pobliże talowych namiotów.

Obrońcy rozbili się zupełnie oddzielnie, prawie na widnokręgu. Hans her Sieger grzecznie, ale stanowczo odmówił przekroczenia bram miasta. Oświadczył, że czekają na swych pracodawców. Dopiero wraz z nimi gotowi są stanąć przed obliczem króla.

Górale też nie chcieli zamieszkać w mieście, ale tu Donvadon miał własne plany. Horny dostał rozkaz i dębowa gwardia paradnym krokiem, w pełnym rynsztunku przemaszerowała przez ulice, po czym została zakwaterowana w pałacu. Byli królewską gwardią i stanowić mieli osobistą ochronę króla. Trzymali też oczywiście straż honorową w bramie wiodącej na plac pałacowy. Nad bramą zatknięty został sztandar królewski, z którym Lourdowie podjechali pod mury.

Same wrota stały otworem przez cały dzień i każdy, kto chciał, mógł przechadzać się po placu aż do zmroku. Górale mieli rozkaz bronić wejścia tylko na schody. Na razie chętnych do zwiedzania nie było zbyt wielu. Każdy miał zbyt żywe jeszcze, koszmarne wspomnienia związane z tym miejscem. Jednak fakt otwarcia bramy wszyscy przyjęli z uznaniem. Nowe porządki podobały się powszechnie.

Vado kręcił się po pokoju. Dziś mają przybyć kupcy. Dziś też powinna dotrzeć ze Skałek Strada. Na dziś wieczorem, po uroczystościach pogrzebowych, zwołana też została rada wodzów zjednoczonych. Zapadnie dużo postanowień. Rozpocznie się wiele rzeczy, które nie wiadomo, jak i kiedy się zakończą.

Poranny gość nie zadawał sobie trudu pukania do drzwi. Po prostu wspiął się na palce i wisząc na klamce, otworzył drzwi swoim ciężarem. Można powiedzieć, że nie wszedł, a wjechał do pokoju. Vado obejrzał się ze zdziwieniem, słysząc skrzypienie, ale widok małego kuzyna uspokoił go. Nic w wykonaniu Cyriego nie mogło go zaskoczyć. Malec ubrany był w nocną koszulę. Tylko bose stopy klapały po posadzce, gdy radośnie biegł w kierunku Donvadona.

Musiałem się z tobą zobaczyć – oświadczył radośnie.

Dzień się jeszcze dobrze nie zaczął – uśmiechnął się Vado. – Zobaczymy się dziś mnóstwo razy.

Ale ja muszę z tobą spokojnie pogadać. Później wciąż ktoś będzie ci siedział na głowie.

Cyri wyobraził sobie dosłowną realizację słów, które właśnie wypowiedział i roześmiał się w głos. Vado odgadł myśli malucha i również się roześmiał.

Czemu latasz na bosaka? – skarcił go ze śmiechem. – Przeziębisz się!

W ten sposób jestem bliżej ziemi – oświadczył dostojnie mały.

Raczej bliżej posadzki. Teraz oddal się od ziemi i wskakuj na łóżko.

Cyri potraktował polecenie bardzo dosłownie. Sprężyny aż jęknęły. Dźwięk był tak przenikliwy, że Cyri z zapałem wykonał jeszcze kilka efektownych skoków.

Litości! – jęknął Vado.

Chłopiec w wyskoku podciągnął nogi i z impetem spadł na pupę. Materac zaprotestował przeraźliwie, ale na szczęście królewski kuzyn zaczął się wreszcie uspokajać.

Cyri usiadł wygodnie i zamyślił się.

Jak to właściwie jest z tą mocą ziemi? – zapytał.

Mina Donvadona była jednym wielkim znakiem zapytania.

No, wiesz. Inomir ciągle o tym mówi. Uczy mnie historii, opowiada o czakrach, kapłanach, kamieniach. A ja w końcu nie wiem... Nie czuję żadnej mocy.

Nie czujesz? – powiedział łagodnie Vado. – A jak to było z trzema kolejnymi kamieniami?

Sam nie wiem – wzruszył ramionami Cyri. – Coś mi kazało.

Pomyśl nad tym, co właśnie powiedziałeś.

Cyri aż zmarszczył czoło, a potem nagle rozjaśnił się.

Myślisz, że to ta siła ziemi mi kazała?

Vado zachęcająco milczał.

To jakaś dziwna siła – zastanawiał się mały. – Nie rozumiem jej.

Pocieszy cię fakt, że ja też?

A Inomir?

Podejrzewam, że Inomir też – pokiwał głową Vado.

On dużo wie!

Bardzo dużo. Ale czy powiedział ci kiedyś, że wszystko rozumie?

Mały znów pomyślał.

Zawsze każe mi rozumieć samemu. I powiedzieć, jak to rozumiem – odpowiedział w końcu.

Może na tym polega tajemnica?

Ale każdy może rozumieć inaczej! – krzyknął Cyri.

Jakież to ma znaczenie? Ziemia jest i tak tylko jedna. Jeśli żyjesz prawdziwie dla niej, możesz to robić po swojemu. Chyba nawet powinieneś.

A moje zadanie, to znalezienie kamieni, tak?

Jedno z zadań.

A inne?

Nie dziś! – uciął twardo Vado. – Z całą pewnością dziś nie będziemy o tym mówić.

Cyri bardzo potulnie opuścił głowę. I tak wiedział, że wszystkie dalsze pytania zostaną sprowadzone do konieczności nauki i czekania, aż dorośnie. Zsunął się z łóżka i ruszył w kierunku drzwi. BCiedy już miał chwycić za klamkę, przypomniało mu się coś.

Ci twoi górale, to prawdziwi górale? – zapytał nieufnie.

Najprawdziwsi.

Nie są specjalnie starzy.

Najstarsi zostali w domu – zaśmiał się Vado. I jemu przypomniała się ostatnia beztroska, rodzinna wyprawa na targ.

W tych górach? – upewnił się Cyri.

Wysoko w górach!

I to jest bardzo daleko stąd? Vado potwierdził skinieniem.

Czyli, że mama mnie nie puści – pokręcił mały głową i zrezygnowany opuścił komnatę.

Drzwi oczywiście zostawił otwarte na oścież. Następny był Anton. I on nie uznał za konieczne trudzić się pukaniem.

Zobaczył ja, dźwier otwarta, znaczy nie śpisz – zawołał od progu.

A nie śpię – powiedział zrezygnowany Vado. Miszowatego nie sposób było nie lubić, ale w tej właśnie chwili chłopak wyjątkowo nie miał ochoty na żadne towarzystwo.

Tak i dobrze – rozsiadł się na krześle hataman.

Może i dobrze, skoro świt.

Świtanie było godzin temu ze dwie – odpowiedział spokojnie Anton. – Teraz czas na śniadanie. W tym dzbanie co masz, wino talskie?

Wodę.

Na mycie nie pora teraz – obruszył się tamten. – Wina bym się napił.

Śniadanie się je, a nie pije – uśmiechnął się w końcu Vado.

Je się obiad – poinstruował go uprzejmie Anton. – Duży, mięsny, taki szczob na cały dzień starczyło. A teraz pora napić się.

To musisz zejść do kuchni, ja mam tylko wodę. To takie coś, co Bohowojom służy czasem do mycia – przygadał Vado.

Często służy. Ty się nie boj! Ale do picia zupełnie niezdatne. No chyba, że ktoś ciężko chory. Albo korona mu łeb tak masuje, że trzeba go zwilżać, szczob rozum się nie uwarzył.

Obaj już w głos się śmiali.

Co cię sprowadza, hatamanie?

Żegnać się pora przyszła. Ot, powojowali my, a teraz na rieku, do Siczy czas wracać.

Dziś wieczór na ucztę i naradę zapraszam.

Przyjdę, przyjdę. Ale co mnie Bohowoju biednemu uradzać? Powojowali my, sławu zdobyli, dobrze jest. Choć niebohato. Ej, królubracie! Żeb nie ten Nahadan proklatyj pod lasem, wzieni by my pałac! A prawią ludzie o bohactwach okrutnych w kapłańskich komnatach.

Byłeś, widziałeś – wzruszył ramionami Vado.

Hołyje ściany – parsknął Anton.

Kapłan – istota pobożna i uboga.

Nie bresz! – warknął hataman. – Ja twoje prawo zwycięzcy znaju i uznaju. Ale duru ty mnie nie mów!

Vado przystanął i pochylił się nad stołem, zbliżając twarz do twarzy Antona.

Udziału w łupie chcesz? Dobrze, należy ci się. Ale mów wprost!

Anton ostrożnie odsunął się nieco.

No szczo ty, brat! Ty król, gród i pałac przez ciebie wzięte i do ciebie należą. Ot, prosto westchnął ja nad losem. Czasem idziesz i plony obfite zwozisz. A czasem jak popadnie sława orężna jest i tylko ona musi wystarczeć. Ty druh moj, ja tobie takie rzeczy mówić mogę i ty się nie sierdź!

Vado usiadł na drugim krześle.

Masz rację – zgodził się nieoczekiwanie poważnie. – Masz jej więcej niż myślisz.

Zamyślił się. Milczenie przeciągało się i Anton, który zwykł był rozkazywać, a nie czekać, poczuł się niezręcznie. W końcu Vado znów na niego popatrzył i znów się uśmiechnął.

Udziału w łupach ci nie dam – powiedział. – To nie był napad, a walka o tron, który mi się należał.

Znaju.

Tak więc łupu nie będzie. Tylko mołojecka sława i królewska nagroda – uśmiechnął się Vado. – Złoty denar na głowę dla każdego, kto wraca do Siczy. Złoty denar dla każdej wdowy i dla każdej sieroty. Dla ciebie mieszek do twojej hatamańskiej dyspozycji. Rozdaj, jak chcesz, nagradzaj lub nie. W królewskiej służbie stanęliście, zapłata się wam należy.

Miszowaty, który na początku przemowy zjeżył się wyraźnie, w miarę słuchania rozjaśniał się.

Mądry jesteś – szepnął w końcu z podziwem. – Wolnych Bohowojów na królewskich przerabiasz.

Samiście stali się królewscy – odpowiedział Vado. – Nie dziś i nie dla mnie. Przed laty wasi pradziadowie służbę Bogu i królowi przysięgli. Teraz tylko przyszedł czas wypełnienia. Dla mnie i dla was.

Niech tak będzie – westchnął Anton podnosząc się. – Powiem ludziom jak jest.

Przyślij skarbnika do Gydieona. Niech zliczy, ile potrzeba.

Sam pójdę. Królewskie złoto hataman rozdawać będzie.

Miszowaty wyszedł i niezwykle delikatnie zamknął drzwi. Stary wojownik miał dużo do myślenia. Kończą się czasy stepowej swobody. Widać tak musiało być. Ale jak będzie? Boże moj, szczob jeno nie było gorzej!

Drzwiom nie dane było pozostać w spokoju. Uchyliły się i do pokoju głowę wetknął Gydi. Vado rzucił w niego kubkiem, który właśnie trzymał w ręku. Gydi cofnął się w porę i nie próbując już wchodzić, zawołał przez szparę w drzwiach.

Mama zaprasza na śniadanie!

Przyjdę za kwadrans. A następnego, który tu wejdzie, zabiję!

Czekam w kuchni!

Rodzinne śniadanie było ostatnim spokojnym momentem tego dnia. Pani Gellia postarała się, aby każdy dostał to, co lubi. Tylko Cyri posadzony nad talerzem zupy mlecznej utrzymywał, że na śniadanie powinny być wyłącznie rzeczy, które się lubi. Kawałek ciasta z owocami uznał za próbę przekupstwa. Skończył jednak obowiązkowe danie nad wyraz szybko, porwał ciasto i wyniósł się z kuchni.

Gydi, który składał sprawozdanie na temat stanu finansów i zabezpieczeń, tak naprawdę myślał tylko o tym, że dziś przyjedzie Strada. Myśl ta, sama w sobie dobra i przyjemna, dokonywała straszliwych spustoszeń w nieźle skądinąd poukładanej głowie.

Vado z kolei interesował się głównie stanem przygotowań do uroczystego pogrzebu. Bardzo mu zależało, by wszystko przebiegło sprawnie a przy tym uroczyście.

Przygotowaniami zaprzątnięta też była bez reszty pani Revina. Odpowiadała za oprawę i jadłospis pierwszego królewskiego bankietu, jak nazwała wieczorne spotkanie przywódców. Vado, owszem, zgadzał się, że sprawa jest ważna, ale odbędzie się później, po uroczystościach pogrzebowych. Odpowiednią liczbę krzeseł i gąsiorków z winem z pewnością zdąży się przygotować.

Doczekaliśmy czasów królabarbarzyńcy! – załamała ręce pani Modda. – I to mój osobisty bratanek jest tak prymitywny!

Ciociu, oprócz wygodnych krzeseł i dostępu do wina nic im nie będzie potrzebne. Nawet tego nie zauważą. Wiesz, mamy tylko kilka spraw do omówienia – tłumaczył cierpliwie Vado.

Niech ten młokos zamilknie! – zażądała wielkim głosem ciocia. – Przecież ty nie wiesz, o czym mówisz! Słyszałeś kiedyś o dyplomacji, chłopcze?

To jest to czarne, co zawsze noszę na plecach? – zapytał niewinnie.

Pani Modda zawyła, trzasnęła garnkiem o kuchnię i manifestacyjnie odwróciła się od towarzystwa, które przy stole śmiało się zgoła nie ludzkimi głosami.

Nie słyszałem dotąd określenia: „wyciągać dyplomację”! – trząsł się ze śmiechu Inomir.

Ale bajecznie skutkuje – klepał dłońmi w stół Gydi.

W końcu Vado wstał, zrobił się ogromnie poważny i normalnym głosem powiedział.

Ciociu Revino, wiesz, kiedy się śmieję. Wtedy, gdy jestem spokojny. A ponieważ przygotowania są w twoich rękach, wiem, że mogę się nie martwić.

Skłonił się dwornie i wyszedł.

Królpodlizuch – burknęła ciotka.

Spokojne śniadanie zakończył kolejny wybuch śmiechu.


A potem było już poważnie i bardzo poważnie. Długa kolumna wozów zajechała na Plac Ziemski. Skąd wzięła się ta nazwa, nie wiadomo, ale upowszechniła się natychmiast. Na każdym wozie jechała trumna przykryta królewską flagą i przepasana czarną wstęgą. Wozy podjeżdżały, żołnierze w brązowych mundurach zdejmowali trumny i ustawiali w wyznaczonym miejscu na krawędzi ogromnego dołu.

Kiedy odjechał już ostatni wóz, orkiestra złożona z połączonych kapel strażaków i różnych grajków zagrała marsza. Może nie była to najlepiej dobrana orkiestra, ale wszystkim, którzy w niej grali bardzo zależało, by dobrze wypaść. Mieli mało czasu na próby, ale ćwiczyli dniem i nocą. W marszu, który teraz uniósł się nad miastem zanikły różnice talentów i wszelkie niedociągnięcia. Teraz wszyscy szli w ostatnim marszu, razem z przyjaciółmi, którzy nie powrócąjuż do domów.

Ludzie stali w milczeniu. Zasłuchani, zapatrzeni w szeregi drewnianych skrzynek, przybranych nie znanym jeszcze tydzień temu godłem.

Nagle muzyka umilkła. I wtedy głos zabrał Inomir. Stał ubrany w długą, białą szatę, na tle ołtarza w ścianie. Jego obecność zdawała się pobudzać ukryte tam klejnoty, które świeciły niezwykle intensywnie. Nie miał żadnej kartki. Wyglądało na to, że swoje przemówienie znał od dawna na pamięć. Znał też imiona wszystkich, z którymi się dziś żegnano. Nie musiał się tego uczyć. Znał tych wszystkich ludzi i każdego z nich pamiętał. Żegnał ich od siebie i od miasta. Mówił w imieniu króla i mieszkańców. Mówił w imieniu ziemi, w obronie której zginęli, choć nie wiedzieli o tym. Mówił długo, ale mówił tak, że wszyscy słuchali go w milczeniu i bezruchu. Tylko łzy po niejednej twarzy spływały.

To wszystko, co mamy – Inomir zatoczył łuk dłońmi. – Miasto, pola, lasy. Hen, daleko stąd, wysokie góry i szerokie rzeki. To ziemia. Tu się urodziliśmy i tu umrzemy. Stąpamy po niej, dostajemy od niej jedzenie i odzież. Na niej stawiamy swoje domy, które co dzień opromienia słońce. Rano jest złociste, a o zachodzie czerwone. Ale cóż przyszłoby nam z jego blasku, gdyby nie docierał on do ziemi, która jest naszym domem? Przez wiele lat kazano wam żyć tak, jak to się podobało tym, którzy odwrócili się od ziemi, a siły szukali w magii i mocach, których symbolem jest słońce. Ziemia nie jest symbolem. Jest konkretem, jest rzeczywistością, która nas otacza tak blisko, tak dokładnie, że na co dzień jej nie dostrzegamy.

Nie możemy sobie nawet wyobrazić jej braku. Możemy natomiast przypomnieć sobie o jej zniszczeniu. Zagładzie, którą sprowadzili tu ludzie. I to, że ludzka rasa – pomimo zniszczenia świata, który sama tworzyła – przetrwała i odrodziła się, to powinno być dla nas znakiem, co jest najważniejsze i o co powinniśmy dbać.

A może ziemia jest nie tylko konkretem? Może także jest symbolem? Symbolem mocy i potęgi, która przerasta nasze zmysły i rozum tak dalece, że możemy uchwycić tylko ich ślady? Cienie, drżenia, fale i odbicia. A więc ziemia jest także symbolem. Ziemia. Ogromna, dzika i swobodna. Sprawiedliwa i kochająca. To ona uczy nas, jak powinniśmy żyć.

Żegnamy dziś wielu przyjaciół. Zginęli w walce, której zapewne nie rozumieli. Myślę, że żaden z nich nie wiedział o istnieniu ołtarza, przed którym teraz stoimy. Ci ludzie nie walczyli o nowy, nieznany ład. Ci ludzie stanęli do walki przeciwko temu, co znali. Przeciwko ładowi, który na co dzień zmuszał ich, by żyli nie tak, jak chcieli i nie tak, jak powinni, tylko tak, jak im nakazano. Nie zdążyli dowiedzieć się, o co naprawdę szło, ale powiadam wam, a oni sami by to przyznali, naprawdę było warto. Warto było walczyć, warto było zginąć i warto było dożyć dzisiejszego dnia.

Bo dziś nadszedł dzień, w którym mogę wam powiedzieć: Wasze życie należy do was, wasze miasto należy do was, wasza ziemia należy do was. Nikt wam nie powie jak najlepiej żyć, jak gospodarować, jak dbać o ziemię i jak z jej darów korzystać. Każdy będzie robił to, co umie i tak, jak potrafi.

A jeśli będziecie szanować ludzi i ziemię tak, jak szanujecie samych siebie, możecie być pewni, że wasze postępowanie będzie słuszne. Może znajdziecie więcej radości we własnym życiu, może dacie jej więcej tym, których kochacie. Może nawet dacie szansę i tym, na których spoglądacie złym okiem? Z pewnością dacie w ten sposób nadzieję następnym pokoleniom i następnym wiekom na ziemi.

Przyjaciele! Bramy miasta zostały otwarte. Drzwi do świata i do waszego własnego życia otwarły się. Każdy z was pójdzie własną drogą. Niektórzy przemierzą setki i tysiące mil. Inni pozostaną na progach swych domów. Nieważne, jak się idzie, ważne, że życie – droga, trwa. Nie tylko życie każdego z nas, ale także życie ziemi, którego jesteśmy tylko maleńkimi cząsteczkami. Tak żyjemy – na ziemi, przez ziemię i dla ziemi. Zapamiętajmy ten dzień, to miejsce i tych ludzi, którzy pomogli nam lepiej zrozumieć samych siebie i otworzyć drogi do świata, który jest naprawdę nasz.


Inomir zamilkł i zastygł w bezruchu. Na rozkaz dowódcy dębowej gwardii zdjęto całuny, które poskładane starannie, trafiały w ręce rodzin. A potem opuszczono wszystkie trumny. Gdy już ustawiono je na miejscu, przed ołtarzem pojawiła się nowa postać. Wysoki, jasnowłosy młodzieniec o niezwykle poważnej twarzy stał w milczeniu. Poznali go wszyscy, choć tu i teraz wydał się inny. Swojski, to prawda, ale potężny. Przepotężny.

Donvadon schylił się, podniósł garść ziemi i szerokim ruchem rzucił ją do wnętrza mogiły. Powstał, uczynił znak ziemi i złożył głęboki ukłon. Potem nie odwracając się, cofnął się o kilka kroków. A gdy rodziny podeszły, by rzucać pożegnalne grudki od siebie, sięgnął po cień. Podniósł go w górę, najwyżej jak mógł. Miecz rozświetlił się i urósł. Sięgnął nieba i kolorami tęczy zawisł nad miastem.


Takie było pożegnanie pierwszych miejskich wojowników i taki był początek kurhanu wojowników. Gdy kopiec urósł już na wystarczającą wysokość, osadzono na jego szczycie kamienny obelisk w kształcie miecza. W letnie słoneczne dni czarny miecz grał wszystkimi kolorami tęczy.


Z wielkiej sali audiencyjnej wyniesiono tron. Takie było osobiste życzenie Donvadona. Jedyne zresztą, jakie wypowiedział w związku z przygotowaniami do spotkania na szczycie.

Pani Revinie za konsultanta do spraw dyplomacji posłużył Inomir, bo Woyeon, który chciał pomóc w przygotowaniach kulinarnych został przegoniony za mędrkowanie.

Na środku ustawiony został ogromny stół, przeniesiony tu z jadalni kapłanów. Wprawdzie trud transportu był ogromny, ale jadalnię uznała Revina za miejsce nieodpowiednie na tak ważne spotkanie. Stół natomiast odpowiadał jej jak najbardziej. Wielki, okrągły, pusty w środku, ze specjalnym wejściem do wnętrza. W jednym miejscu był nieco podwyższony. Podobno zasiadał tam Nahadan, gdy chciał zaszczycić kapłanów swą obecnością przy posiłku. Ale nie zdarzyło się to z pewnością za życia Kliwiusza, co pani Modda uznała za wystarczająco długi czas na oczyszczenie tego miejsca z wszelkich złych fluidów.

Stół przykryto obrusami znalezionymi w zbiorach jednego z arcykapłanów. Trzeba przyznać, gust miał ten łobuz dobry, a zgromadzone zapasy starczyłyby na kilka bardzo hucznych bankietów. Z jadalni arcykapłanów przyniesiono też krzesła, a właściwie cudnej urody fotele. Niespecjalnie zużyte, bo elita wolała spożywać posiłki w prywatnych komnatach.

I kwiaty, mnóstwo kwiatów rozstawionych po całym pomieszczeniu. Protestujących Revina zbywała, aż w końcu oświadczyła, że jeśli ludzie mają spokojnie mówić o ważnych sprawach, musi siato odbywać w otoczeniu piękna. I dali jej spokój.

Donvadon przyszedł pierwszy. Tłumaczenia, że powinno być akurat odwrotnie, że to wszyscy inni powinni czekać na wejście króla, zbył po prostu wzruszeniem ramion. Czuł się gospodarzem, nie władcą. Zaproszeni goście dobrze jednak wiedzieli, przed kim stają. Miszowaty przyszedł w najuroczystszym stroju, jaki w warunkach polowych mógł skompletować. Mastorio skłonił się nisko zanim usiadł na swym miejscu. Horny zaraz od progu kapelusz zdjął i ciupagę w kąt odstawił. Udalina wprost nie sposób było usadzić, bo rozpływał się w ukłonach i powitaniach, jakby nie śmiał przyjąć siedzącej pozycji. Inomir z Jarlicem skłonili się tylko w milczeniu, ale białe kapłańskie szaty świadczyły, że spotkanie traktują uroczyście. Nawet Gydieon powstrzymał się od żartów i jakby nieco nieśmiało prowadził skupioną i poważną Stradę. Kowal Suldig, który nie bardzo wiedział jak się zachować, po prostu niezgrabnie klęknął i nie śmiał podnieść głowy. Dopiero stary Lourd podniósł go i zaprowadził na miejsce. Vado witał każdego, stojąc we wnętrzu okręgu. W rozmowy się nie wdawał, ale czasem kilka słów zamienił, gdy ktoś szedł ku fotelowi wyznaczonemu dla siebie. W końcu i on zajął swoje miejsce na podwyższeniu.

W tym momencie dowódca straży otworzył drzwi i zaanonsował przybycie przedstawicieli rady handlarzy. W progu stanęło dwóch ludzi. Ubrani byli w krótkie czarne marynarki bez klap, spod których błyszczały śnieżną bielą koszule, także bez kołnierzy, wysoko pod szyją zapięte na guziki. Czarne spodnie i buty dopełniały stroju. W rękach trzymali kapelusze o ogromnych rondach, również czarne. To był uroczysty strój handlarzy. Podkreślał ich powagę, mówił o życiu w drodze. Zdjęcie kapeluszy świadczyło o o gromnym szacunku wobec gospodarza. Złośliwy dowcip mówił, że handlarz nawet śpi w swoim nakryciu głowy, a zdejmuje je raz do roku – pod prysznicem. Za nimi, dumnie wyprostowani, stali trzej Obrońcy. Nie włożyli na siebie tym razem skórzanostalowego ekwipunku, ale spod długich szarych płaszczy wyglądały głownie ich mieczy. Hans herSieger i jego kompani przybyli tu zdecydowanie służbowo.

Starszy handlarz postąpił dwa kroki w przód i poważnie zgiął się w niskim ukłonie. Nie było w tym uniżoności. Jak ci ludzie potrafili to robić, że nawet w takiej sytuacji wyglądali godnie?

Jestem Izaak Szygula, pierwszy z rady handlowej. Mój towarzysz to Szymon Szyguła, syn mojego brata. Członek rady. Przyszliśmy powitać i skłonić się królowi królów, następcy tronu Lyniona, który był honorowym członkiem gildii handlowej. Witamy cię panie i pozdrawiamy. Wprawdzie my, handlowcy, od tysięcy lat czekamy na kogoś zupełnie innego, ale czas jego przybycia, jak widać, nadal nie nadszedł. Czekaliśmy jednak i na ciebie, panie. I radzi jesteśmy, że właśnie w naszym pokoleniu to się ziściło i że my właśnie możemy króla widzieć i błogosławić.

Witam was, przyjaciele. Cieszę się, że pamięć o królach nie zginęła wśród waszego ludu. Jakże inaczej stało się w mieście! Bardzo się cieszę z tego spotkania. Tak wiele o was słyszałem, a nigdy nie udało mi się spotkać nikogo z tych, dzięki którym miasto było zaopatrzone w to, czego samo nie potrafi wytworzyć. Witamy też waszych mężnych Obrońców i sojuszników z pola walki. Przyjmijcie podziękowania za najskuteczniejszą pomoc w najtrudniejszym momencie. Gdyby nie pan herSieger, nie spotkalibyśmy się dzisiaj.

Dla króla to było, panie – skłonił się młodszy Szyguła.

Dziękuję w imieniu moich ludzi – skinął sztywno głowąObrońca.

Siadajcie z nami – poprosił Vado. – Za chwilę przyniosą jadło i napoje. Musimy pomówić, poznać się.

Zaszczyt to dla nas.

Starszy spokojnie ruszył w stronę miejsc wskazanych przez króla. Bratanek podreptał za nim, ale Obrońcy nie ruszyli się od drzwi.

Warunki kontraktu czy obyczaj każą wam pozostać na miejscu? – zainteresował się Vado.

Hans herSieger wystąpił o krok i przyklęknąwszy na kolano powiedział patrząc twardo w oczy Donvadona:

Od zaszczytu zasiadania u królewskiego stołu powstrzymuje nas tylko obecność jednego z obecnych tu. Z nim siedzieć, jeść i pić nie możemy. Prosimy o wybaczenie, panie, ale tak stać się nie może.

Chodzi wam zapewne o mojego przyjaciela, Mastoria? – zapytał łagodnie król.

O wodza przemytników, rabusiów karawan, niszczyciela! Naszego największego i najzaciętszego wroga!

Mastorio, czy jesteś wrogo nastawiony do naszych zbrojnych przyjaciół?

W żadnym wypadku! – zapewnił z pośpiechem Tal. – Przyznaję, w niektórych sytuacjach ich obecność stanowiła dla nas pewien problem... techniczny. Ale to nigdy nie było nic osobistego, panie!

Widać było, że klęczący wojownik, aż gotuje się ze złości.

Przyszliśmy tu nie na żarty, lecz po królewską sprawiedliwość!

To dobrze, bo nie mam dziś nastroju do żartów – przytaknął Vado. – A sprawiedliwość czynić muszę i z urzędu, i z ochoty. Siądźcie tutaj. Będziemy mówić o różnych rzeczach, także o sprawiedliwości.

Wojownicy zasiedli. Sztywni i oficjalni. Vado podniósł się z miejsca.

Przyjaciele! – powiedział. – Jesteśmy w komplecie. Wszyscy, którzy przyczynili się do tego, że dzisiejsze spotkanie mogło się odbyć. Wprawdzie zabrakło tu kilku osób, których zasługi aż nadto uprawniają ich do zasiadania wraz z nami, ale oni musieli odejść od stołu życia. Pozostali w naszej pamięci. A mówiąc o wszystkich sprawach, o których dziś nam przyszło myśleć, będziemy działać tak, by oni byli z nas zadowoleni. Zanim zaczniemy jeść, pić i ustawiać po naszemu stary wspaniały świat, musimy zakończyć problem, który, całkiem zresztą słusznie, niektórym tu obecnym odbiera powody do radości. Mastorio i herSieger!

Obaj wywołani powstali ze swych miejsc. Donvadon przyjrzał się im uważnie, ale nie miał zamiaru żadnego dopuścić do głosu.

Znam wasz problem, panowie – powiedział. – Rozumiem słuszny żal Handlarzy i oburzenie Obrońców. Mastorio, przyjacielu, nie krzyw się. Poczynaliście sobie niegodziwie, jak banda rzezimieszków. Prawdy nie zmienisz. Możemy ją natomiast odłożyć do przeszłości. Nie mogę karać Talów za to, że żyli tak, jak żyli, bo wszyscy żyli tak, jak warunki na to pozwalały. Mogę natomiast wprowadzić nowe prawo, w którym napaść na karawanę, podróżnych czy na osadę, traktowana będzie jak przestępstwo ścigane królewskim prawem i gniewem.

Wybacz, ale z czego my będziemy żyć? – wybuchnął Mastorio. – Od wieków przemytnicy napadali na karawany a kupcy wiedzieli, że wędrując ryzykują taką napaść. W tej grze obie strony wiedziały, w co grają!

Ale teraz gra się skończyła – odparł spokojnie Vado. – Od dziś Handlarze uzyskują królewską zgodę na prowadzenie handlu, łącznie z wjazdami do miast i są w swej działalności pod ochroną prawa. Przy okazji – nakładam na was podatek od zysku. Szczegóły uzgodnimy później.

Kupcy siedzieli bez słowa. Sytuacja nie wyglądała do końca tak, jak sobie to zaplanowali, ale z tym człowiekiem najwyraźniej nie dało się negocjować. Siedzieli cicho, bo to, co mówił, nie było takie złe. Mimo że słowo „podatki” powodowało bolesne skurcze w brzuchu.

Kupcy mają prawo do wynajmowania ochrony – ciągnął Vado. – Jeśli Obrońcy potrafią sobie w tej dziedzinie zapewnić wyłączność, to ich sukces. Dla mnie ważne jest coś innego – ochrona nie może łamać prawa! Najęty Obrońca nie może ścigać, może tylko bronić swego zleceniodawcę. Czy to jest jasne?

Handlarze i Obrońcy skinęli głowami mrucząc „Tak, panie”.

A co z nami? – gotował się Mastorio.

Od dziś nie ma już Przemytników – obwieścił Vado. – Nie da się utrzymać pokątnego handlu tam, gdzie do wszystkiego jest wolny dostęp. Chcecie handlować? Handlujcie. Będziecie się tylko musieli nauczyć, że przed sprzedaniem towaru, najpierw trzeba go kupić. To nie jest takie trudne, wystarczy wyłożyć trochę pieniędzy i wynegocjować cenę.

Wśród słuchaczy odezwały się szepty i uśmieszki. Vado też lekko się rozjaśnił.

Talom, którzy nie chcą handlować, orać ziemi ani hodować bydła chcę zaproponować służbę wojskową. Król potrzebuje zawodowej armii. Daję żołd, broń, mundury i niejedną niestety okazję do walki. Żądam wierności i posłuszeństwa. Przyjmę w szeregi każdego, kto się zgłosi. Cóż ty na to, Mastorio?

Wódz Talów pochylił głowę w zamyśleniu. W końcu popatrzył wprost w oczy Donvadona.

Nie da się zatrzymać czasu – westchnął. – W chwili, gdy zdjąłeś ze ściany cień miecza, wiedziałem, że stary świat się kończy, a nowy zaczyna. Nie wiedziałem tylko, co przyniosą zmiany... Ale dobrze! – zdecydował się. – Koniec z przemytem i napadami. Myślę, że wielu zechce pójść na twą służbę.

I ja mam taką nadzieję – uśmiechnął się Vado. – Panie Szyguła, czy takie zakończenie problemu satysfakcjonuje Handlarzy?

Jak najbardziej – zgodził się kupiec.

Panie herSieger, jakie jest pana stanowisko?

Rozkaz królewski!

To dobrze, ale mało – uśmiechnął się Vado. – Wiesz, Hans, siedzimy tu w gronie przyjaciół. Stosunki między nami nie mogą być takie... oficjalne. Musicie się wszyscy bliżej poznać, polubić.

Znamy się z Mastoriem jak łyse kobyły – mruknął herSieger. – Mało sto razy biliśmy się?

I?

Ten prze... ten Tal, to cholernie dobry wojownik – przyznał Obrońca.

Myślę o tobie w podobny sposób – uśmiechnął się do herSiegera Mastorio.

No, to podajmy sobie wszyscy ręce, bo moja ciotka zupełnie oszaleje w kuchni, czekając na swoje wejście. Bardzo chce wszystkich ugościć.


A potem zaczęły napływać dania. Pani Revina postarała się. Nawet nawykli do luksusu Handlarze z uznaniem kiwali głowami i prześcigali się w komplementach. Tylko Miszowaty przynosił wstyd rodzinie, jak to określił Gydi. Stepowy potwór zmiatał po kolei z półmisków wszystko, do czego mógł dosięgnąć. Kabaczki faszerowane pod beszamelem powitał wzniesieniem brwi, ale zjadł bez wahania. Owoce morza, znalezione w prywatnej spiżarni jednego z wysokich dostojników, określił jako „fleble”. Pożarł cały talerz, w czasie, gdy inni delektowali się pojedynczymi kęsami. W końcu zażądał wina. Po pierwszym gąsiorze nabrał humoru i ochoty do poważnych rozmów. Opuścił swoje miejsce i wtarabanił się na podwyższenie obok Donvadona.

Ty, brat, mądry jesteś – zagaił.

A i ty niegłupi, choć prostaka udajesz – zaśmiał się Vado.

Nic nie udaję! – oburzył się Anton. – Ja twój druh szczery! U mnie co w sercu, to na języku. Ciebie kocham jak brata. Tak i po radę do ciebie ja przyszedł.

Mów.

Powiem, ale każ wina przysunąć bliżej. Tu, na królewskiej wysokości sucho jakoś.

Vado skinął ręką i pokaźny antałek znalazł się w zasięgu rąk hatamana.

Tobie też naleję – oświadczył.

Nalej.

Miszowaty pociągnął łyk, rozparł się w fotelu i przebiegle popatrzył na Donvadona.

Ty król, ty dużo możesz.

A ty hataman, największy wódz polny.

Największy nawet hataman nie możet jednym słowem zbójcy w żołnierza przemienić.

O przyjacielu moim mówisz! – ostrzegł ze śmiechem Vado.

On i mój druh samyj lepszyj – zapewnił Anton. – Miłuję go teraz jako żołnierza nie gorzej, jak w on czas, gdy był przemytnikiem.

O coś ci chodzi, prawda, przyjacielu?

Ot, prawdu skazu! – zdecydował się Anton. – Daj ty i nam, stepowym wojom, na królewską służbę iść! Na wojskową!

Chcecie?

My radu radzili, i uradzili. Znajesz Vado, bracie, porobiło się, pomieszało. Handlarze opiekę króla mają, Talowie mają, i górale w wysokich górach też mają. I mieszczanie nawet. Znajesz, my wojenni ludzie. My zdatni i przydatni.

Znaju – zgodził się Vado. – I myślałem już o tym. Ale, widzisz Anton, żołnierska służba dla króla to rzecz inna niż wojaczka w dzikim stepie. Ot, przykład: gdybyś ty hatamanie został moim generałem, to zająć byś się musiał sprawami wojska i tylko wojska. Sicz zaniedbać, sprawy publiczne zostawić, na moje rozkazy być.

Wiem ja, co generał powinien – odparł poważnie hataman. – I nie stanu ja twoim generałom. Mnie Sicz w opiekę się oddała, ja ludziom służyć muszę i chcę. Ale sąu nas dobrzy mołojcy, cetmani, sotnicy. Oficerów będzie dość. Ty się nie boj! Daj tolko szarżu, żołd i rozkazy. Dobraja armia staniet dla ciebia.

Dam – zgodził się Vado. – Powiedz swoim, że zaciąg do królewskiej armii rusza. Żołnierze, oficerowie, a i pomocnicze służby będą potrzebne. Dam ci pismo. Jak i co, jaki żołd, jakie zasługi. I jakie są królewskie regulaminy!

Toś mi brat! – ucieszył się Miszowaty. – Do zimy pięć, sześć tysięcy człowieka pod bronią dla ciebie stanie.

Pomału – śmiał się Vado. – Pomału! Jutro zacznę to spisywać.

Spisuj. Powoli spisuj, a mądrze. My tu czekać tobie nad gołowoju nie budziem. Ruszym do Siczy. Tam ja opowiem wszystko i na twoje pyśmo czekać będziem.

Szybko przyjdzie – zapewnił Vado.

Tak teraz przyszła pora na wino. Trzeba mi dobrze przed odjazdem upić Inomira.

Idę z tobą. Z tego postumentu do wszystkich jest daleko. Kompania, która czekała na zakończenie prywatnej rozmowy przyjęła ich z radością.

Witamy ich wysokoście pośród zwykłych, biednych ludzi – zawołał Gydi.

Ty biedny?! – odkrzyknął Udalin. – Na ilu tysiącach talarów siedzisz, policzyłeś już?

Policzyłem – skrzywił się Gydi. – Mało. Jeden worek szczególnie mały jest. Widać na nim napis „budżet miasta”.

Tam w kącie widziałem drugi, dużo większy i zupełnie pusty – podpowiedział Vado. – Z napisem „podatki”. Jak się dobrze wypełni, to możesz trochę odsypać.

Podatki? Jakie podatki? – jęknął kupiec.

Eeee... Nic takiego, zwyczajne – zbagatelizował Vado. – Od handlu, od luksusu. Wiesz, jak jest. Król też ma wydatki, a na wizytach lekarskich nie zarobię. Nie te czasy.

Ależ, panie – zaprotestował Udalin. – Nie możesz wszystkim obciążać tylko kupców!

Nie tylko, nie tylko. Jestem sprawiedliwym królem. Kupcy, owszem, zapłacą w pierwszym rzędzie. Może nawet i w drugim. W skrajnym wypadku w trzecim. Później przyjdzie kolej na przyduszenie biedoty.

Biedny Udalin zgłupiał z przerażenia, ale zobaczył, że wszyscy, nawet Handlarze śmieją się tak, że omal z krzeseł nie spadają.

Biedoty, powiadasz? No, to właśnie wtedy przyjdzie czas na kupców – odpalił ze smutkiem i jak inni ryknął śmiechem.

Vado otarł łzy i klepnął brata po ramieniu.

Żarty żartami, ale chciałbym, żebyś się tym zajął, Gydieonie.

Dlaczego ja?

Jesteś już ministrem skarbu.

Żadne takie! – zaprotestował Gydi. – Owszem, policzyliśmy z Mudrym ten cały kram, ale na tym koniec. Szukaj innego ministra od pieniędzy. Ja jestem cieśla! O, wiem! Mudry się nada.

Młody – zaprotestował Udalin.

Ale dobrze liczy. A uczciwości najczystszej, jak stal jego siekierki! – zaprotegował przyjaciela książęcieśla.

Zgodzi się? – zapytał Vado.

Z pewnością.

To wołajcie go, niech się od razu dowie. Słuchajcie, bo chciałbym powiedzieć parę rzeczy raz a dobrze.

Vado rozsiadł się wygodniej. Bawił się kielichem wina, ale pił niewiele.

Nie chcę rządzić miastem. To już wiecie. Udalin doprowadzi do pierwszych wyborów, a potem już niech mieszczanie sami załatwiają swoje sprawy.

Ale pieniądze pozostają w pieczy Mudrego – mruknął cicho Udalin.

Królewski skarbiec – sprostował Vado. – Do gospodarki miasta wtrącać się nie będę. Pałac oddaję Inomirowi.

Wszystkie oczy zwróciły się na kapłana.

Zrobisz tu porządną akademię? – uśmiechnął się Vado.

Najlepszą na świecie – odpowiedział tamten poważnie. – Mam do pomocy Kliwiusza i Jarlica.

Zostaw mi tylko na jakiś czas apartamenty gościnne, wiesz, te z wejściem do podziemi – mrugnął okiem Vado. – Czasem będę chciał was odwiedzić.

To gdzie ty będziesz mieszkał, Vado? – odezwał się głos spod stołu.

Cyriego nie trzeba było zapraszać na uroczyste spotkanie, schował się sprytnie zanim zaczęli schodzić się goście. Ale dopiero ostatnia sprawa zainteresowała go na tyle, że postanowił się ujawnić.

Wyłaź spod stołu, utrapieńcu! – wyciągnęła go za kołnierz matka.

Prosimy do stołu – kiwnął mu dłonią brat.

Będę grzeczny – zastrzegł się mały.

Matka tylko wygodniej usadziła go sobie na kolanach i pogładziła po głowie.

Gdzie więc chcesz zamieszkać? – powtórzył pytanie Mastorio.

A przyjmiesz mnie?

Cała wieś jest do twojej dyspozycji!

Nie wieś – zaprotestował Vado. – Chodzi mi o takie jedno miejsce. Spora dolinka wśród skał. Źródło tam bije, drzew trochę rośnie. Wiesz, tam chcę się pobudować, tam miejsca dużo i nikomu wadzić nie będę.

I obronne to miejsce – dodał z zapałem Tal. – Nie królewski pałac, ale prawdziwą fortalicję ci wystawimy!

A ty mnie chciałeś w mieście zostawić, do liczenia monet! – Gydi aż ręce w górę wyrzucił z oburzenia. – Toż tam cieśli trzeba!

Będziemy sąsiadami, Mastorio.

Bardzo żałuję, ale nie. Przemyślałem wszystko. Ja do Zielonej Doliny muszę się przenieść.

Horny, a ty w Skałkach zamieszkasz? Na trochę.

Zawdy stu ludzi dębowej armii będzie przy tobie – odpowiedział góral.

Ale póki nie wybudująci tego zamku, zostaniesz tutaj? – upewnił się Cyri.

I codziennie będę sprawdzał czy się uczysz – zapewnił Vado. Mały skrzywił się.

Ty zawsze o takich rzeczach! Są ważniejsze sprawy.

Jakie sprawy?

Mamy do odszukania jesgęzgjrzy kamienie – powiedział poważnie Cyrieon.

A może?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Powstała na polecenie Boga czy stworzyli ją kosmici, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Zeszklone kamienie z Glozel, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Zorka Kamień Ziemi
Dziś Kościele żyjącego Boga wstań, Teksty piosenek i pieśni liturgicznych wraz z akordami
Kamienie Ica, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Kamień z Rosetty i hieroglify, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
MacApp C C Zapomnij o ziemi (rtf)
Kamienne deszcze znikąd, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Odkryto cząsteczkę Boga, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Kamienne kule, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Kamienne kule(1), W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Patriotyczn Czesc polskiej ziemi, Tekst pieśni
Kamienie jubilerskia, jadeit2, jadeit - Występujące w Ziemi Indian odmiany jadeitu różnią się od swy
MacApp, C C Zapomnij o Ziemi
Dongola zapomniane miasto, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Colin MacApp Zapomnij o Ziemi
zapomnij o ziemi
A kiedy trzeba na śmierć idą po kolei jak kamienie rzucane przez Boga na szaniec