JAMES PATTERSON
ZABAWA W CHOWANEGO
Przekład: Marek Rudnik
Wydanie oryginalne: 1996
Wydanie polskie: 1997
Carole Anne, Isabelle Anne i Mary Ellen:
matkom dzieła
Prolog
Zabawa w chowanego
I
Leżałam bez ruchu, wciśnięta pod podłogę werandy, przez którą wchodziło się do naszego domu w pobliżu West Point. Tuliłam twarz do zimnej, przemarzniętej ziemi, zaścielonej suchymi liśćmi. Byłam pewna, że wkrótce zginę. Razem z córeczką. W głowie kołatały się słowa piosenki Crosby’ego, Stillsa i Nasha – „Nasz dom jest wspaniałym miejscem”.
– Nie płacz... proszę, tylko nie płacz – szepnęłam do ucha małej.
Nie było wyjścia... żadnej drogi ucieczki. Do tego z dzieckiem na ręku. Nie byłam głupia. Przeanalizowałam już wszystkie możliwości. Wiedziałam, że nie mam najmniejszych szans.
Phillip zabije nas, kiedy tylko tu dotrze. Nie mogłam do tego dopuścić. Ale nie miałam pojęcia w jaki sposób go powstrzymać. Delikatnie przysłaniałam dłonią usta Jennie.
– Nie wolno ci odezwać się ani słowem, kochanie. Kocham cię. Nie wolno ci wydać żadnego dźwięku.
Słyszałam, jak Phillip szaleje w domu, nad nami. W naszym domu. Biegał z piętra na piętro, przetrząsał wszystkie pokoje, przewracał meble. Był wściekły, zdesperowany. I szalony. Bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Tym razem za sprawą kokainy, ale wiedziałam, że to był tylko katalizator. Nie radził sobie z własnym życiem.
– Wychodź, wychodź, gdziekolwiek jesteś, Maggie... Wychodźcie, Maggie... Jennie... To twój tatuś. Tatuś i tak cię znajdzie! – krzyczał, aż ochrypł. – Wychodź, Maggie... Koniec zabawy! Maggie, rozkazuję ci wyjść, gdziekolwiek, do diabła, się chowasz... Ty nieposłuszna dziwko...
Leżałam drżąc pod starą werandą. Zęby znów zaczęły mi szczękać. To nie mogło dziać się naprawdę. Wydarzenia, w których uczestniczyłam, były wprost niewyobrażalne. Delikatnie tuliłam do siebie córeczkę, która ze strachu zmoczyła się.
– Nie wolno ci płakać. Nie płacz. Jesteś taką grzeczną dziewczynką. Tak bardzo cię kocham...
Jennie, patrząc mi poważnie prosto w oczy, ze zrozumieniem pokiwała głową. Chciałam, żeby wszystko okazało się tylko nocnym koszmarem. By życie wróciło do normalności. Ale to nie był zły sen. Tak jak zawał serca mojej matki, kiedy ja – trzynastolatka – zostałam z nią sama w domu. Tylko teraz sytuacja wyglądała dużo gorzej.
Słyszałam męża – mojego męża – biegającego w tę i z powrotem po schodach. Wciąż wrzeszczał... Nie przestawał ani na chwilę od ponad godziny. I walił pięściami w ściany. Kapitan Phillip Bradford. Wykładowca matematyki w Akademii. Oficer i dżentelmen. Takie przynajmniej panowało powszechnie przekonanie. Ludzie chcieli w to wierzyć, podobnie jak ja.
Godzina zamieniła się w dwie.
Aż wreszcie upłynęły trzy godziny w absolutnych ciemnościach, na zimnie i w ciasnocie. W istnym piekle.
Na szczęście Jennie zasnęła. Przyciskałam ją do piersi, starając się, by traciła jak najmniej ciepła. Sama pragnęłam zasnąć, poddać się, ale wiedziałam, że mi nie wolno. Dopiero świtało. Jedna z szaleńczych godzin Phillipa. Trzecia, może czwarta rano.
Nagle rozległ się trzask frontowych drzwi, przypominający grzmot. Głośne kroki zadudniły tuż nad moją głową.
Jennie obudziła się.
– Ciii – szepnęłam.
– Maggie! Wiem, że tu jesteś. Wiem! Nie jestem głupi. Nie masz gdzie uciec.
– Tato... Tato! – zawołała Jennie, jak robiła to wielokrotnie z dającego jej poczucie bezpieczeństwa łóżeczka.
Pod werandę wdarła się błyskawica. Ostre, przerażające światło oślepiło mnie. Jakby w przywykłe do ciemności oczy wbiło się tysiąc ostrych odłamków.
– Mam cię! Tu jesteś! Maggie i Jennie. Tutaj są moje dziewczynki – zawołał Phillip triumfalnie. Jego głos był tak ochrypły, że w innych okolicznościach nie rozpoznałabym go. Byłam nawet w stanie uwierzyć, że ten mężczyzna wcale nie jest moim mężem. Jakże mógłby nim być?
Z lufy trzymanej przez niego broni błysnęło i rozległy się dwa ogłuszające wybuchy. Wypalił prosto w nas. Zamierzał zabić mnie albo Jennie. Może nas obie.
Ale miałam niespodziankę dla Phillipa.
Teraz moja kolej!
Nacisnęłam spust.
II
Czasami wydaje mi się, że zostałam napiętnowana przerażającą szkarłatną literą. Wielkim M, jak morderczyni. Wiem, że to uczucie nigdy już mnie nie opuści. Jakież to niesprawiedliwe. Straszne. I nieludzkie.
Wspomnienia są niepełne i chaotyczne, ale jednocześnie tak wyraźne i przerażające, że zdają się rozrywać mój umysł. Nigdy już mnie nie opuszczą.
Opowiem wam wszystko, nie oszczędzając nikogo, szczególnie siebie. Wiem, że pragniecie poznać prawdę. Wiem, że to wielka sensacja. Odczułam już, co znaczy być takim żywym „newsem”. A wy? Czy możecie sobie wyobrazić, jak to jest?
Miejscowi dziennikarze z Newburgh, Comwall i Middletown tę pierwszą strzelaninę uznali za najstraszniejszą „tragedię rodzinną” w historii West Point. Ja zaś miałam wrażenie, że cała historia przydarzyła się zupełnie komuś innemu. Nie mnie i Jennie, ani nawet nie Phillipowi, choć tak bardzo zasłużył na los, jaki go spotkał.
Jednak po dwunastu latach, gdy czas pomógł mi wyrzucić wszystko z pamięci, druga śmierć sprawiła, że przeszłość znowu stanęła mi przed oczami z przerażającą wyrazistością.
Obsesyjnie staram się znaleźć odpowiedź na pytanie, które bez przerwy krąży mi po głowie: czy rzeczywiście jestem morderczynią?
Czy zabiłam nie jednego, ale dwóch mężów?
Sama już nie wiem. Naprawdę nie wiem! Jestem zupełnie zdezorientowana.
Robi się tu strasznie zimno... Czasami myślę, że prawie tak zimno, jak w tamto Boże Narodzenie, kiedy zginął Phillip. A mnie pozostaje tylko siedzieć w tej więziennej celi, cierpieć i czekać na rozpoczęcie procesu.
Postanowiłam więc wszystko spisać – dla siebie, ale jednocześnie i dla was. Opowiem wam, co przeżyłam.
Kiedy to przeczytacie, dokonacie własnej oceny. Właśnie w ten sposób działa nasz system prawny, prawda? Będziecie moimi sędziami.
Aha, i wierzę wam. Jestem ufną osobą. Zapewne właśnie dlatego się tu znalazłam, wplątana w tak straszne kłopoty.
Księga pierwsza
Przekleństwo losu
1
Wczesna zima roku 1984
Znów śnieg. Kolejne Boże Narodzenie. Niemal rok upłynął od śmierci Phillipa – lub, jak określają to niektórzy, od jego zabójstwa.
Siedziałam w żółtej taksówce, jadącej zasypanymi topniejącym śniegiem ulicami Nowego Jorku. Próbowałam zachować spokój, ale nie szło mi najlepiej. Obiecywałam sobie, że nie będą się bać, ale bałam się, i to bardzo.
Na zewnątrz, za mokrymi szybami samochodu, nawet Święci Mikołajowie Armii Zbawienia wyglądali żałośnie. W taką pogodę psa nie dało się wygonić z domu, a ci, którzy musieli wyjść na ulicę, przemykali chyłkiem z rękami wbitymi głęboko w kieszenie. Policjanci kierujący ruchem wyglądali jak zapomniane śnieżne bałwany. Nawet gołębie znikły gdzieś z parapetów i dachów.
Popatrzyłam na moje odbicie w szybie. Długie blond włosy, którymi zawsze się szczyciłam, piegi nie dające się ukryć nawet pod grubym makijażem, trochę nieproporcjonalny nos i piwne oczy, które odzyskały już przynajmniej część swego zwykłego blasku. Do tego małe usta o dość grubych wargach... według Phillipa, gdy żartował jeszcze w szczęśliwych czasach, jakby stworzone do francuskiej miłości.
Myśl o nim sprawiła, że wstrząsnął mną dreszcz. Sam pomysł uprawiania seksu wywoływał u mnie przerażenie.
Upłynął rok od tej okropnej strzelaniny w West Point. Powrót do normalności, zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym, był powolny. I wiedziałam, że dużo mi jeszcze brakuje. Noga wciąż bolała, a umysł nie funkcjonował tak sprawnie jak przedtem. Nadal lękiem reagowałam na byle hałas. Na każdej ciemnej ulicy widziałam nieistniejące zagrożenie. Kiedyś potrafiłam świetnie panować nad swymi uczuciami, ale utraciłam tę zdolność. Płakałam zupełnie bez powodu, wściekałam się na sąsiadów, którzy próbowali być mili, byłam bezsensownie podejrzliwa w stosunku do przyjaciół i bałam się obcych. Czasami wprost sama siebie nienawidziłam!
Oczywiście przeprowadzono dochodzenie, ale nie doszło do procesu sądowego. Gdyby Jennie nie została poszkodowana, gdybym to tylko ja była zbroczona krwią z rannej nogi, być może już wtedy trafiłabym do więzienia. Ale fakt, iż trzyletnie dziecko także odniosło obrażenia, uwiarygodnił moje zeznania, z których wynikało, że działałam w samoobronie.
Żaden prokurator nie był zainteresowany wniesieniem oskarżenia, a Akademii Wojskowej wyraźnie zależało na wyciszeniu całej sprawy.
Było przecież oczywiste, że oficerowie nie atakują swoich żon i dzieci. W West Point one w ogóle nie istniały. Byłyśmy niczym scenografia dla karier naszych mężów.
Wsiadłam więc w samolot i przyleciałam do Nowego Jorku, gdzie wynajęłam mieszkanie z dwoma sypialniami. Znajdowało się na trzecim piętrze dość ponurego gmachu na Zachodniej Siedemdziesiątej Piątej Ulicy. Zapisałam Jennie do przedszkola. Nasze życie zaczęło toczyć się w nieco wolniejszym tempie.
Ale nie udało mi się znaleźć tego, czego pragnęłam najbardziej: kresu bólu i początku nowego istnienia.
Miałam dwadzieścia pięć lat. I nosiłam piętno w kształcie litery M – piętno mordercy. Odebrałam komuś życie, nawet jeśli rzeczywiście zrobiłam to w samoobronie.
Do odważnych świat należy, tłumaczyłam sobie. Tego dnia naprawdę zdobyłam się na odwagę. Goniłam za marzeniem, które prześladowało mnie przez ostatnich kilkanaście lat.
Może właśnie dzisiaj rozpocznę nowe życie. Ale czy dobrze robiłam? Czy byłam należycie przygotowana? A może popełniam straszne głupstwo?
Kurczowo ściskałam teczkę pełną piosenek, które napisałam w ciągu minionego roku. Piosenki – muzyka i słowa – były moim sposobem pozbywania się bólu i wyrażania nadziei na lepsze jutro. Tak naprawdę układałam je od dziesiątego czy jedenastego roku życia – zazwyczaj tylko w głowie, ale czasami także przelewałam na papier. Podobały się wszystkim i były chyba jedyną rzeczą, która mi naprawdę nieźle wychodziła.
Ale czy wystarczająco dobrze? Ostatnio słuchały ich jedynie Jennie oraz wiewiórka imieniem Smooch i choć łaknęłam wszelkiego uznania, zdawałam sobie przecież sprawę, że ich opinia nie jest miarodajna.
Wkrótce jednak moją twórczość oceni profesjonalista. Jechałam zaprezentować swe dzieła Barry’emu Kahnowi – temu Barry’emu Kahnowi – piosenkarzowi i kompozytorowi, którego dziesięć lat temu słuchała cała Ameryka. Teraz był jednym z największych producentów płytowych na świecie.
Barry Kahn chciał poznać moje piosenki.
Tak przynajmniej twierdził.
2
Stałam jak sparaliżowana.
A dalej szło jeszcze gorzej.
– Spóźniłaś się – stwierdził sucho. To były jego pierwsze słowa. – Pracuję według ścisłego rozkładu dnia.
– To przez ten śnieg – wyjaśniłam. – Całą wieczność trwało znalezienie taksówki, a kiedy już mi się udało, nie można było jechać szybciej. Zaczynałam się denerwować i poganiać kierowcę, a ten wciąż zwalniał i...
Jezu, pomyślałam. Przecież wygaduję okropne brednie. Muszę się zebrać do kupy. Natychmiast!
Patrzył na mnie zimnym wzrokiem. Sprawiał wrażenie prawdziwego drania.
– Powinnaś wyjść wcześniej z domu. Mam nabity plan dnia. Planuję wszystko z wyprzedzeniem. Ty też mogłabyś tak robić. Napijesz się kawy?
Ta nagła uprzejmość zupełnie mnie zaskoczyła.
– Tak, poproszę.
Zadzwonił na sekretarkę.
– Z cukrem i śmietanką? – zapytał, a ja odruchowo przytaknęłam. Pojawiła się sekretarka. – Kawa dla panny Bradford, Lynn. Ciasteczka? – Zaprzeczyłam ruchem głowy. – Dla mnie też tylko kawa – polecił swoim charakterystycznym głosem.
Odesłał Lynn gestem dłoni, po czym zasiadł za biurkiem i zamknął oczy. Zastanawiałam się, kim, u licha, jest ten facet?
Jak na mój gust był tuż po czterdziestce, miał ciemne włosy, wyraźnie przerzedzone z przodu, długi nos, wąskie usta i kilkudniowy zarost. Pospolita twarz (fani uważający go za „seksownego” zwracali chyba raczej uwagę na walory jego duszy, a nie na wygląd zewnętrzny), na której odbijały się trudne przeżycia, a jednocześnie wewnętrzny spokój. Podczas naszego pierwszego spotkania był ubrany jak przeciętny mężczyzna, w flanelowe spodnie i niebieską koszulę. Barry Kahn sprawiał wrażenie osoby spokojnej i, mimo demonstrowanej oschłości, raczej niegroźnej.
Patrząc na niego pomyślałam, że zapewne jest kawalerem i mieszka samotnie. Nie interesowało mnie to właściwie, ale takie nasunęły mi się refleksje. Mam oko do szczegółów. W kontaktach z ludźmi zawsze zwracam na nie uwagę.
Lynn wróciła z kawą w porcelanowych filiżankach. Odebrałam swoją, przy okazji polewając sobie dłoń. Zapewne nie wyglądałam na pewną siebie. Właściwie musiałam sprawiać wrażenie idiotki. Tak przynajmniej się wtedy czułam. A byłam po prostu przerażona! Jakbym nagle znalazła się nocą w ogromnym lesie.
Barry wstał, by zaoferować pomoc, ale beztrosko machnęłam ręką.
– Wszystko w porządku – zapewniłam. – Nic się nie stało. Spokojnie. I proszę nie zwracać uwagi na szkarłatne M.
Kahn ponownie usiadł.
– Niezła z ciebie literatka – skwitował.
To miał być zapewne komplement.
W szpitalu, w którym przechodziłam rehabilitację i komponowałam piosenkę za piosenką, postanowiłam napisać do niego list, w którym wyrażałam podziw dla jego twórczości i nadzieję, że pewnego dnia zechce zapoznać się z moimi wypocinami. Po wysłaniu tego pierwszego, zabrałam się za pisanie kolejnych i w kwietniu wysyłałam je już regularnie co tydzień. Listy pochodzące z głębi serca, do człowieka, którego w ogóle nie znałam. O rety!
Wiem, że to dziwne, ale tak właśnie postąpiłam. Teraz nie dało się już tego odwołać.
Nie odpisał na żaden z listów, więc nie wiedziałam nawet, czy którykolwiek z nich przeczytał. Jedno tylko było oczywiste – nigdy nie zostały odesłane. Nie powstrzymywało mnie to od pisywania coraz to nowych. Właściwie to chyba te listy utrzymywały mnie przy życiu. Dzięki temu mogłam do kogoś mówić, mimo że ten ktoś nie odpowiadał ani słowem.
W pewnym sensie to pisanie pomogło mi w rehabilitacji. Stopniowo stawałam się coraz silniejsza i zaczęłam wierzyć, iż pewnego dnia znów poczuję się dobrze. Na szczęście Jennie pozbierała się znacznie szybciej ode mnie, choć i w jej psychice chyba już do końca życia pozostanie jakaś skaza.
Moja siostra przyjeżdżała z dalekich przedmieść Nowego Jorku i opiekowała się nią. Pozwalano małej bez ograniczeń odwiedzać mnie w szpitalu. Była zafascynowana moim wózkiem i elektrycznym łóżkiem. Wzruszało mnie, ilekroć tuląc się prosiła:
– Zaśpiewaj piosenkę, mamusiu. Tylko jakąś nową.
Często jej śpiewałam. Śpiewałam nam obu. Każdego dnia pisałam nową piosenkę.
Nagle zdarzyła się zadziwiająca rzecz. Cud. Do szpitala w West Point przyszedł zaadresowany do mnie list.
Droga Maggie
W porządku, wygrałaś. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Ci odpisuję. Wszystkiemu chyba winne moje miękkie serce, co wcale mi się nie podoba. Lepiej, byś zachowała to wyłącznie do swojej wiadomości.
Mówiąc szczerze, Twój list poruszył mnie. Dostaję mnóstwo korespondencji; większość sekretarka od razu wyrzuca do kosza. A listy, które mi przekazują, zazwyczaj wyrzucam sam.
Ale Ty... Ty jesteś inna. Uświadamiasz mi, że są jeszcze gdzieś prawdziwi ludzie, a nie tylko pochlebcy, próbujący za wszelką cenę wedrzeć się do mojego studia. Czuję, że poznałem Cię już trochę. To bardzo pomaga mi zrozumieć, o czym do mnie piszesz.
Słowa piosenek, które mi przesłałaś, zrobiły na mnie duże wrażenie. To bez wątpienia amatorszczyzna – musisz dopiero nauczyć się pisać teksty – ale ma w sobie siłę, bo zawiera czytelny dla słuchacza przekaz. Nie oznacza to oczywiście, iż (a) nauka przyniesie jakikolwiek rezultat, (b) będziesz w stanie żyć z pisania. Ale w porządku, poświęcę Ci pół godziny, o które tak prosiłaś, by „raz na zawsze stwierdzić, czy masz talent do pisania czy nie.”
Kiedy wyjdziesz ze szpitala, skontaktuj się z Lynn Needham – moją sekretarką – żeby umówić spotkanie. Na razie nie pisz, proszę, kolejnych listów. I tak zajęłaś mi wystarczająco dużo czasu. Zamiast pisać do mnie, napisz kilka naprawdę dobrych kawałków!
3
Podpisał się „Barry”. I oto teraz znalazłam się przed nim, czując się zupełnie nie na miejscu, jakbym była jednym z tych „pochlebców”, którzy za wszelką cenę chcieli „wedrzeć się” do jego studia. Nie starałam się wywrzeć na nim wrażenia swoim ubiorem. To nie było w moim stylu. Miałam na sobie białą bluzkę bez kołnierzyka, różową kamizelkę, długą czarną spódnicę i buty na płaskim obcasie.
Byłam tu. A o to mi przecież chodziło.
Tak się starałam, aby wyzbyć się całego swego pesymizmu, nie mieć żadnych negatywnych myśli... ale jednocześnie czułam, że takie wspaniałe rzeczy nigdy nie zdarzają się ludziom tak zwyczajnym jak ja. To po prostu niemożliwe.
– Śpiewasz swoje piosenki, czy tylko je piszesz? – zapytał.
– Także śpiewam, a przynajmniej mam nadzieję, że można to nazwać śpiewaniem. – Przestań się tłumaczyć, Maggie, myślałam jednocześnie. Nie musisz przecież za nic przepraszać.
– Występowałaś kiedyś profesjonalnie?
– Śpiewałam w klubowych chórkach w okolicach West Point. Ale przestałam, bo nie podobało się to mojemu mężowi.
– Wiele rzeczy mu się nie podobało, prawda?
– Uważał, że się „szlajam”. Nie mógł znieść, że inni mężczyźni na mnie patrzą. – Więc go zastrzeliłam, dodałam w duchu.
– Ale teraz chcesz spróbować? Śpiewać przed publicznością? Czujesz się na siłach?
Serce zabiło mi mocniej na myśl o czymś takim.
– Tak, czuję się na siłach.
– Cieszę się. – Gestem ręki wskazał przepiękny, lśniący czarny fortepian Steinway’a, stojący w rogu gabinetu. – Zaczniemy od sprawdzianu bez świadków. Masz coś ze sobą?
Sięgnęłam po teczkę.
– Całe mnóstwo. Chce pan posłuchać ballad? Bluesów?
Skrzywił się.
– Nie, Maggie. Zaśpiewaj tylko jedną piosenkę. To przesłuchanie, nie koncert.
Jedną piosenkę?, pomyślałam. Zrobiło mi się ciemno przed oczami.
Nie miałam pojęcia, który utwór wybrać. Jedną piosenkę? Wzięłam ze sobą co najmniej trzydzieści, a teraz stałam zdezorientowana, zrozpaczona i zawstydzona, jakbym była całkiem naga.
Weź się w garść. To przecież zwykły człowiek. Śpiewałaś te piosenki po tysiąckroć, powtarzałam sobie.
– Słucham, Maggie – powiedział, zerkając na zegarek.
Odetchnęłam głęboko i usiadłam do fortepianu. Jestem dość wysoka i mam tego świadomość, wolę więc siedzieć. Z tego miejsca widziałam przez okno tłum na Broadwayu.
Znów to przerażenie, jakbym znalazła się w ciemnym lesie.
W porządku, powiedziałam sobie. Jestem tu, gdzie jestem i występuję przed Barrym Kahnem. Zrobię wszystko, żeby opadła mu szczęka. Potrafię tego dokonać.
– Utwór nosi tytuł „Kobieta z księżyca”. Opowiada o... kobiecie nocami sprzątającej biura w niewielkim miasteczku i podczas pracy zawsze spoglądającej na księżyc. Marzy, by kiedyś stanąć na jego powierzchni.
Zerknęłam na jednoosobowe audytorium. Jezu, byłam w jego biurze. Ta kobieta przy jego fortepianie to ja. Odchylił się w fotelu, stopy wsparł na dolnej szufladzie biurka, splótł palce i przymknął oczy. Nie odezwał się ani słowem.
Melodia „Kobiety z księżyca” przypominała napisane przez Barry’ego „Światło naszych czasów”. Zaczęłam grać i śpiewać miękkim, drżącym głosem, który nagle wydał mi się ponury i taki zwyczajny. Gdy ciągnęłam, miałam wrażenie, że cały mój wysiłek idzie na marne.
Skończyłam. Milczenie. Kiedy ośmieliłam się na niego spojrzeć, siedział w zupełnym bezruchu.
– Dziękuję – przemówił wreszcie.
Czekałam. Nic więcej jednak nie zamierzał powiedzieć.
Schowałam nuty z powrotem do teczki.
– Żadnej krytyki? – zapytałam obawiając się odpowiedzi, chciałam jednak usłyszeć coś więcej niż tylko zwykłe „dziękuję”.
Wzruszył ramionami.
– Jak mogę krytykować własne dziecko? To przecież moja muzyka, nie twoja. Mój głos, tylko odtwarzany przez ciebie. Nie jestem zainteresowany.
Czułam płonące purpurą policzki. Byłam okropnie upokorzona, a jednocześnie wściekła.
– Miałam nadzieję, że będzie pan zadowolony. Napisałam ją na pańską cześć.
Chciałam jak najprędzej uciec, ale zmusiłam się do pozostania na miejscu.
– Rozumiem. To dla mnie zaszczyt. Ale wydawało mi się, że przyjechałaś, aby zaśpiewać własne piosenki. Jeśli chciałbym usłyszeć echo, poszedłbym do tunelu metra i sam zaśpiewał. Wszystkie twoje utwory przypominają moje?
Nie, do cholery. Nie są podobne do niczyich piosenek!
– Chodzi o to, czy mam coś bardziej oryginalnego?
– Właśnie o oryginalność mi chodzi. Jest niezbędnym elementem.
Zaczęłam gorączkowo przerzucać kartki. Moje palce drżały i nie miałam w nich czucia. W głowie maszerowała mi cała orkiestra wojskowa.
– Posłucha pan jeszcze jednej?
Wstał. Pokręcił głową, wyraźnie zdegustowany.
– Naprawdę, Maggie, nie wydaje mi się...
– Mam jedną. Wiele. Nie pańskich, tylko swoich własnych. – Obiecywałam sobie przecież, że nie będę się tłumaczyć.
Westchnął ciężko i z rezygnacją machnął ręką.
– Skoro już tu jesteś... jeszcze jedną. Tylko jedną, Maggie.
Wyjęłam „Chabrowy błękit”. Piosenka przypominała nieco stary przebój Carole King. Może nie była wystarczająco oryginalna. Kolejny plagiat? Szum w moim mózgu wciąż przybierał na sile, aż zamienił się w huk, jakby pod czaszką przejeżdżał pociąg. Z trudem powstrzymywałam się przed ucieczką.
Schowałam tę piosenkę i wybrałam inną – „Niełaskę”. Tak, to zdecydowanie lepszy wybór. Napisałam ją niedawno, już po przyjeździe do Nowego Jorku.
Jedna piosenka.
Czułam na sobie wzrok Barry’ego Kahna i wyczuwałam jego narastające zniecierpliwienie. Wydało mi się, że w pokoju zrobiło się gorąco. Nie patrzyłam już na niego. Nie odrywałam oczu od nut „Niełaski”.
Utwór opowiadał o moim małżeństwie z Phillipem i był bardzo osobisty. Początkowy zachwyt, miłość, którą myślałam, że czuję, później narastający terror, utrata względów męża i coraz trudniejsze życie u jego boku.
Jedna piosenka.
Odwróciłam się do instrumentu, odetchnęłam głęboko i zaczęłam grać.
Początkowo śpiewałam bardzo delikatnie, ze stopniowo narastającym zaangażowaniem, na nowo przeżywając dawne zdarzenia. Phillip, ja, Jennie, nasz dom...
Gdy śpiewałam, zauważyłam, że w pokoju coś się zmieniło. Zapanowała w nim atmosfera zrozumienia, której oczekiwałam pisząc te listy. Poczułam związek między mną i tym mężczyzną siedzącym w milczeniu przy biurku.
Skończyłam i czekałam chyba całą wieczność, aż coś powie. Wreszcie odwrócił się w moją stronę. Wciąż miał zamknięte oczy. Wyglądał tak, jakby cierpiał z powodu bólu głowy. Potem spojrzał na mnie.
– Nie powinnaś rymować „mnie” z „dnie” – powiedział. – To nie najszczęśliwsze zestawienie. Od biedy pasuje do tego, co robiłaś do tej pory, ale jest niedopuszczalne w poważniejszej, zawodowej działalności.
Nagle zaczęłam płakać. Nie potrafiłam się powstrzymać, choć łzy były ostatnią rzeczą na świecie, której teraz chciałam. Ogarnęła mnie wściekłość na samą siebie.
– Hej – zawołał, ale ja już wcisnęłam kartkę do teczki i biegłam w stronę drzwi.
– Hej – powtórzył. – Przestań płakać. Zaczekaj chwilę.
Odwróciłam się do niego.
– Przepraszam, że zajęłam tyle pańskiego cennego czasu. Ale jeśli zwraca pan uwagę na byle rym, podczas gdy ja otwieram swoje wnętrze, nie widzę szans, byśmy mogli współpracować. I proszę się nie obawiać. Nie będę już pana więcej niepokoić.
Dopadłam drzwi, minęłam zaskoczoną Lynn Needham i wskoczyłam do windy. Pieprzyć go. Pieprzyć Barry’ego Kahna.
Byłam wystarczająco zahartowana, aby dać sobie radę z tym, co czułam. Zresztą – musiałam, miałam przecież pod opieką małe dziecko. To właśnie dlatego ze szpitala pisałam jeszcze do kilku innych studiów muzycznych oprócz tego, należącego de Kahna. Jutro spróbuję dostać się do jednego z nich. A potem... do kolejnych. Do wszystkich jakie istnieją, jeśli tylko okaże się to konieczne.
Komuś chyba wreszcie spodobają się moje teksty i muzyka. Były zbyt dobre, zbyt szczere, by po ich wysłuchaniu nic nie poczuć.
Twoja strata, Barry Kahnie, panie Snobie. Poświęć swój cenny czas ważniejszym sprawom!
Mam nadzieję, że jeszcze o mnie usłyszysz!
4
Czy kiedykolwiek korciło was, by powiedzieć, a nawet wykrzyczeć: „Nie jestem taka głupia. Jestem w porządku. I mam talent.”
Wykrzyczałam te słowa na Times Square. Tak po prostu. Nikł nie zwrócił na to uwagi. Potraktowano mnie jako jeszcze jedną z wielu kręcących się wszędzie wariatek.
Snułam się bez celu przez kilka godzin, nie zwracając uwagi na padający śnieg, i wreszcie poszłam do przedszkola Jennie na Zachodniej Siedemdziesiątej Trzeciej Ulicy, żeby ją stamtąd odebrać. Czułam się jak śmieć i tylko miałam nadzieję, że tak nie wyglądam. Cholera, co za dzień.
– Uczcijmy tę okazję – powiedziałam. – Jutro początek ferii świątecznych. Uściśnij swoją ukochaną mamę i pójdziemy do jakiejś wspaniałej restauracji. Tylko my dwie. Gdzie chcesz zjeść? W „Lutéce”? A może w „Rumpelmayer’s”?
Jennie zadumała się, poważnie marszcząc czoło i skrobiąc się po brodzie, jak robiła zawsze, kiedy musiała podjąć ważną decyzję.
– A może do McDonald’sa? Później mogłybyśmy pójść do kina.
– Dla ciebie wszystko! – roześmiałam się i ujęłam ją za rączkę. – Mój słodki króliczku, ty jesteś dla mnie najważniejsza. I lubisz moje piosenki.
– Kocham je, mamusiu.
Zaczęłyśmy szczebiotać, jak zawsze. Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami, kumoszkami, papużkami nierozłączkami, duchowymi siostrami... Nigdy żadna z nas nie będzie sama, bo przecież miałyśmy siebie.
– Jak upłynął ci dzień, kochanie? Musisz być twarda tu, w Nowym Jorku. Na szczęście wiem, że obie damy sobie radę.
– W przedszkolu było fajnie. Mam nową przyjaciółkę – Julie Goodyear. Jest naprawdę zabawna. A pani Crolius powiedziała, że mądra ze mnie dziewczynka.
– Bo jesteś mądra. A poza tym ładna i bardzo miła. Chociaż jednocześnie okropnie mała.
– I tak kiedyś cię przerosnę. Zobaczysz.
– Na pewno. Będziesz miała ze dwa metry wzrostu.
Tak sobie beztrosko plotkowałyśmy. Kumoszki, najlepsze przyjaciółki. Właściwie sobie całkiem dobrze sobie radziłyśmy. Powoli przyzwyczaiłyśmy się już do Nowego Jorku. No i na ile to się dało, zapominałyśmy o Phillipie. Do diabła z Barrym Kahnem – twoja strata, panie Snobie!
Było już zupełnie ciemno, gdy wróciłyśmy do domu. Cała moja złość zniknęła i teraz patrzyłam na pospolity fronton naszego budynku z obawą i niedowierzaniem.
Cholera, chyba będziemy musiały pomieszkać tu jeszcze przez pewien czas. Na przykład do końca życia, pomyślałam.
Otworzyłam frontowe drzwi, które jak zwykle zaskrzypiały. Normalna rzecz w tym mieście.
Cholera! W korytarzu i na półpiętrze nie paliło się światło. Jedynie przez okno na klatce schodowej sączył się słaby blask ulicznej lampy.
– Strasznie tu – szepnęła Jennie.
– Nie – uspokoiłam ją pewnym głosem. – W Wielkim Jabłku to nic nowego.
Ujęłam ją za rękę i zaczęłyśmy wspinać się po schodach.
Nagle zatrzymałam się. Napięłam odruchowo wszystkie mięśnie i przycisnęłam dziecko do siebie, chcąc je obronić.
Ktoś siedział bez ruchu w cieniu na piętrze. Ktoś wysoki i dobrze zbudowany.
Niedobrze. Rzeczywiście było tu strasznie.
Ostrożnie zrobiłam krok w stronę milczącej postaci.
– Halo. Kto to? Kto tam jest? – zawołałam, przypominając sobie wszystkie przerażające historie na temat Nowego Jorku. Przed oczami stanęło mi również tamto wydarzenie z West Point.
Siedząca postać miała chyba jakieś nakrycie głowy. Dziwnego kształtu kapelusz? Coś cholernie nietypowego.
Phillip, przebiegło mi przez myśl. Wiedziałam, że to niemożliwe, ale skojarzenie było szybsze od świadomości.
Phillip uwielbiał wyskakiwać nagle zza krzaków lub z szafy, wiedząc jak bardzo się przestraszę i traktując to jako świetny dowcip. Kiedyś, w czasie Halloween, włożył indiański pióropusz i skoczył na mnie z tomahawkiem. Nigdy w życiu nie przelękłam się tak, jak wtedy. W końcu to jednak ja skoczyłam do niego z bronią w ręku i strzelałam... strzelałam...
Ale Phillip nie żył, a przecież nawet w Nowym Jorku nie ma duchów.
Zbliżyłam się jeszcze odrobinę. Postać wciąż ani drgnęła.
– Hej! – zawołałam ponownie. – To wcale nie jest zabawne. Proszę się odezwać. Choć słowem.
Głos naszych kroków przypomniał mi chód Phillipa, gdy cicho krążył po domu szukając nas.
Bliska histerii odważyłam się wspiąć na piętro.
Za moimi plecami Jennie wyszeptała przerażona:
– Kto to, mamusiu?
Drugi raz to się już nie powtórzy, pomyślałam. Już nie zrobi nam krzywdy. Nie, do cholery!
Rzuciłam się na zagrażającą nam postać, wymierzając cios swoją ciężką teczką. Trafiłam drania.
Przewrócił się, a ja natychmiast uświadomiłam sobie, co zrobiłam.
– O, mój Boże! Nie wierzę! – Wybuchnęłam śmiechem, choć napięcie nie do końca jeszcze ustąpiło. – Kurczę blade.
Jennie biegiem pokonała kilka ostatnich schodków, śmiejąc się wraz ze mną. „Phillip” okazał się ogromnym koszem pełnym, wartych ładnych kilkaset dolarów, długich róż.
Otworzyłam dołączony do niego bilecik.
Dla Maggie Bradford.
Oto prezent z okazji pierwszego dnia powrotu do łask. Jesteś szalona, ale jeśli naprawdę zależy Ci na tej pracy, zatrudniam Cię. Sprawiłaś, że zmarnowałem swój cały dzisiejszy „cenny czas”. Wierz mi.
Barry
Z perspektywy czasu z pewnością można to uznać za zabawne zdarzenie. Bez wątpienia ze szczęśliwym zakończeniem. Ale kiedy piszę te słowa, powraca pytanie, które wcale nie jest zabawne. W każdym razie nie dla mnie.
Czy zawsze, kiedy nadchodzą kłopoty, moim pierwszym odruchem jest chęć zabijania?
Czy popełniłam nie jedno, ale dwa morderstwa?
Wielu ludzi tak właśnie uważa. Jednym z nich jest prokurator południowej dzielnicy Nowego Jorku.
Za pierwszym razem chodziło o Phillipa Bradforda.
A później... później był Will.
5
San Diego, Kalifornia, lipiec 1967
Sześcioletni Will Shepherd śnił o Indianach. Dzikich i bezlitosnych. Przybywali do niego falami, na mustangach, ze strzałami długimi niczym włócznie, wycelowanymi prosto w jego serce. Kochał ten dreszcz emocji, ten film uporczywie odtwarzany we własnej głowie. Kochał zagrożenie.
Usłyszał plusk! To nie miało sensu. Otworzył oczy, natychmiast z powrotem je zamknął i zasnął. Znów Indianie i kowboje. Żadnych plusków. Przynajmniej w jego filmie.
Obudził się ponownie, za kwadrans ósma. Ubrał się cicho, by nie obudzić śpiącego brata Palmera i zszedł na pogrążony w absolutnej ciszy parter domu.
W kuchni pokroił chleb, posmarował go masłem orzechowym oraz dżemem i nalał sobie mleka. Śniadanie dla jednego. Komu potrzebna była mama? Właściwie po co mu ktokolwiek?
Will zobaczył swoją twarz i nieuczesaną czuprynę odbijające się w lśniącym tosterze. Uświadomił sobie, że tak naprawdę, bardzo tęskni za mamą. Tęskni za przygotowywanymi przez nią śniadaniami.
Wiedział, że odeszła i zamieszkała gdzieś w Los Angeles. Nie musiał już być świadkiem tych jej okropnych kłótni z ojcem, ale teraz wolałby nawet to, niż ciągłe milczenie. Czasami on i Palmer tęsknili za nią tak, że płakali w najgłupszych momentach. Ale na co dzień nienawidził jej. Na co dzień, jednak nie dzisiaj.
Plusk w basenie?
Nagle Willy sobie przypomniał. Zebrał naczynia i wstawił je do zlewu, po czym wybiegł przez rozsuwane drzwi do zalanego promieniami słońca ogrodu.
Okrążył róg biało-niebieskiego domu i dopadł skraju basenu. Zatrzymał się tam tak gwałtownie, że o mało nie wpadł do wody i zaczął wrzeszczeć tak przerażająco, że obudził młodszego brata, którego głowa pojawiła się w oknie.
Will krzyczał tak głośno, że na pomoc przybiegli sąsiedzi. Zaczęli tulić go do siebie i starali się osłonić przed widokiem, na który i tak zdążył się już napatrzeć, i którego zapewne nigdy w życiu nie zapomni.
Sześcioletni chłopiec zobaczył unoszącego się na powierzchni migotliwej wody ojca, w czerwonym szlafroku i beżowych, luźnych spodniach. Na jednej stopie miał żółty kapeć. Drugi, leżący na wodzie, wyglądał jak kwiat lilii.
Oczy ojca były szeroko otwarte i jakby wpatrzone w chłopca. To twoja wina, zdawały się mówić. Niegrzeczne dziecko. To twoja wina, Will.
Widzisz co narobiłeś!
To wszystko twoja wina!
O 5:52 Anthony Shepherd wyszedł z domu, postanowiwszy utopić się we własnym basenie.
Willowi wydawało się, że część jego samego utonęła wraz z ojcem.
Kilka dni po tym samobójstwie Will i Palmer spędzili ostatnie popołudnie w Kalifornii na przeglądzie ubrań i zabawek. Musieli wybrać tyle, ile mieściło się w czterech walizkach. Ani jednej rzeczy więcej.
Matka nie chciała wziąć ich do siebie. Nikt nie wyjaśnił chłopcom, dlaczego. Głupia dziwka, myślał Will, używając brzydkich słów usłyszanych od ojca podczas kłótni z żoną. Braćmi zaopiekowała się niania, ale mogła robić to tylko przez kilka dni. Wreszcie dowiedzieli się, że polecą do Anglii, do ludzi, którzy zgadzają się ich przygarnąć. Mieli zacząć nowe życie u swych ciotek – Eleanor i Vannie – których nigdy nawet nie widzieli. To właśnie one zażądały, by maksymalnie ograniczyć bagaże.
Na gwarnym, pełnym krzątaniny międzynarodowym lotnisku Los Angeles dwaj podobni do siebie blond chłopcy siedzieli zdezorientowani, czekając na lot. Towarzyszył im doktor Engles – jeden z nielicznych przyjaciół ojca. Doktor opowiadał im o Londynie, głupiej królowej i jeszcze głupszej zmianie wart przed Pałacem Buckingham, o której kiedyś czytała Willowi matka. Ale Will nie słuchał, o czym mówił ten głupi doktor Engles. Znów widział przed sobą ojca pływającego w basenie i przewiercającego go wzrokiem.
– Szanowni państwo – dotarło do uszu chłopca. – Lot numer czterysta jedenaście linii Pan American z Nowego Jorku do Londynu.
Doktor wyciągnął rękę, żeby poprowadzić Willa.
– No chodź – powiedział.
Malec ugryzł go z całych sił, aż do krwi.
– Cholera! – syknął Engles, szturchając go drugą ręką. – Ty gówniarzu! Potworze!
Will wyszczerzył zęby zbroczone krwią.
– Nie chcę jechać do żadnej Anglii – zawył. – Chcę zostać tutaj!
Proszę, tato.
Proszę, mamo.
Proszę, niech ktoś mi pomoże.
To nie ja zabiłem tatę. Nie chciałem tego zrobić.
Tato, przestań tak na mnie patrzeć. Tato, proszę...
6
Will nigdy nie zapomni pierwszych kilku godzin w Anglii. Wraz z bratem równie dobrze mogli trafić na Księżyc.
Ciotka Eleanor wyszła po nich na lotnisko. Chłopiec zauważył, że ta otyła kobieta o twarzy bladej jak ściana, obawiała się jego bardziej niż on jej. Od razu poczuł do niej niechęć. Nic mi nie może zrobić, uznał. Nikt nigdy nie zrobi mi krzywdy, a już na pewno nie ona.
Ciotka wyjaśniła, że jej siostra Vannie została w domu, aby przygotować powitalną kolację. Będzie smakować jak trawa, pomyślał. Anglia to najgorsze miejsce na Ziemi.
W drodze z lotniska Heathrow ciotce Eleanor ani na chwilę nie zamykały się usta, więc chłopcy nie mieli nawet sposobności rozejrzeć się wokół. Ilekroć odwrócili od niej wzrok, trącała ich palcem, by ponownie skupić na sobie uwagę. Will poważnie myślał o odgryzieniu tego wbijającego mu się pod żebra palucha.
– Znaczna większość londyńczyków mieszka poza centrum miasta, w pobliżu gęstej sieci stacji metra. My, na przykład, mieszkamy w Fulham, i to już od dawna. Od czasu, gdy wasza matka wyjechała, żeby zbić fortunę w Ameryce. Zapewne jej się to udało, kiedy wyszła za waszego ojca. Odziedziczy wszystkie jego pieniądze, a wy dostaniecie tylko tyle, ile zdecyduje się wam podarować. My obie na pewno nie dostaniemy nic, ale na dobrą sprawę nie liczyłyśmy, że kiedykolwiek otrzymamy od niej cokolwiek. To nie w jej stylu.
Masz rację, nie spodziewaj się niczego od mojej mamy, przyznał w duchu Will. Wiedział, że ciotka uczy historii w szkole podstawowej i zapewne dlatego była tak gadatliwa. Jednak obrzydliwie śmierdziała potem i jakim prawem wygadywała takie rzeczy o jego mamie? Jak zauważył, Palmerowi także się nie podobała. Był na tyle sprytny, że aby mieć spokój, udawał śpiącego.
Wreszcie taksówka zatrzymała się przed trzypiętrowym domem z czerwonej cegły, z małymi oknami i sześcioma schodkami prowadzącymi do frontowych drzwi.
– Jesteśmy na miejscu – obwieściła wesoło ciotka, ale Will myślał teraz o drzewach i otwartych przestrzeniach San Diego. Te wspomnienia sprawiły, że w oczach zalśniły mu łzy.
Podobne do siebie jak dwie krople wody domy ciągnęły się po obu stronach ulicy, a rosnące przed nimi drzewa były skarłowaciałe, powykręcane przez wiatr, i na dodatek całkowicie pozbawione liści. Palmer wziął jedną walizkę, ciotka drugą, zaś Will musiał z ogromnym wysiłkiem taszczyć aż dwie.
Zanim doszli do drzwi, te otworzyły się i stanęła w nich kobieta ubrana w obcisłe, czarne spodnie i tego samego koloru golf.
Z gardła Willa dobył się cichy jęk. Poczuł, jak serce wali mu w piersi, a policzki zaczynają palić.
Kobieta była młoda, a jej popielatobrązowe włosy sięgały łopatek. Oczy miała błękitne, a skórę jasną i delikatną. To moja mama, przebiegło mu przez głowę.
Oczywiście natychmiast uświadomił sobie, że to niemożliwe.
Ciotka Vannie – najmłodsza siostra matki – była uderzająco podobna do kobiety, która kiedyś, dawno temu, tuliła chłopca do piersi, mówiła, że go kocha, a później nagle odeszła. Jego serce wypełniła dziwna mieszanina strachu i zachwytu. Chciał natychmiast paść jej w ramiona, a jednocześnie z krzykiem rzucić się do ucieczki.
– Zdejmijcie buty, zanim wejdziecie – powiedziała Vannie. – Nie chcemy chyba, żeby błoto rozniosło się po całym domu, prawda?
Jego nowy dom. Anglia. Nowe życie. Prywatny horror. To był dopiero początek.
7
Legenda narodziła się bardzo wcześnie. I nigdy już nie zgasła.
„Will jest bardzo inteligentnym i rozsądnym chłopcem, ale jednocześnie po mistrzowsku wykorzystuje swój urok osobisty, bezczelność i kłamstwo”. Takie zdanie napisał dyrektor szkoły podstawowej Fulham Road wiosną roku 1970.
„Gdyby bardziej przykładał się do nauki, jego oceny byłyby znacznie lepsze, ale interesuje go tylko sport, w którym ma wybitne osiągnięcia, oraz wszczynanie bójek z kolegami, pośród których uchodzi za niepokonanego. Zastanawia mnie, czy chłopiec jest świadomy elementarnych zasad życia w społeczeństwie i różnic między rzeczywistością a fantazją”.
Will świetnie zdawał sobie sprawę z tych różnic, ale w zależności od własnych potrzeb wybierał to, co bardziej odpowiadało mu w danym momencie.
Podczas weekendów chłopiec często wybierał się na piesze wycieczki po okolicy. Pewnego dnia, mając jedenaście lat, usłyszał okrzyki dobiegające od strony stadionu oddalonego o niecałe dwa kilometry od domu. Zaintrygowany poszedł sprawdzić, co się tam dzieje. Wydał całe tygodniowe kieszonkowe, aby wejść na trybunę.
Stamtąd zobaczył fascynujący widok: dwudziestu dwóch mężczyzn podzielonych na dwie grupy, lecz połączonych wspólnym celem. Grali w grę nazywaną w Anglii futbolem, choć w Stanach określenie to oznaczało zupełnie inną konkurencję sportową, którą widywał tylko w telewizji.
Sam grał w piłkę nożną w szkole, wyróżniając się spośród rówieśników, ale była to wyłącznie bezładna kopanina piłki przez zgraję dzieciaków. Tutaj zaś dostrzegł symetrię, geometrię i porządek tak piękny i naturalny jak fale morskie. Mężczyzna z piłką popędził naprzód. Inny biegł w pewnej odległości, a kolejny pojawił się na skrzydle. Ten ostatni otrzymał podanie i, nie zwalniając ani na moment, skierował się ku bramce, ścigany przez jednego z przeciwników, który nagle rzucił mu się pod nogi i zdołał wybić piłkę, która tym razem trafiła do zawodnika z jego drużyny.
I natychmiast wszystko uległo odwróceniu. Na boisku zapanował ruch przypominający odpływ. Broniący zmienili się w atakujących, atakujący zaś przystąpili do obrony. Willowi przypominało to obraz w kalejdoskopie, który dostał od ojca, gdy miał pięć lat.
I ten hałas! Wraz z każdym przejęciem piłki lub zagrożeniem którejś z bramek, tłum huczał i szumiał, a gdy w pewnej chwili padł gol, aplauz przybrał na sile do tego stopnia, że chłopcu wydało się, iż popękają mu bębenki, a serce przestanie bić.
Tej nocy we śnie przyszła do niego matka. Patrzył z przerażeniem, jak całuje martwe oczy ojca i śmieje się upiornie do syna. Jej zęby były zbroczone krwią.
Widzisz, co narobiłeś, Will? To wszystko twoja wina.
Pewnego ranka, kilka dni później, na ulicy natknął się na zbłąkanego psa o brązowej sierści. Wreszcie znalazł przyjaciela w tej cholernej Anglii.
– Chodź, piesku. Chodź ze mną – zawołał i kilkakrotnie poklepał się po udzie. – Nie bój się.
Zawędrował do miejskiego parku, a zwierzak podążał za nim jak cień. Nie wiedział, dlaczego ogarnęła go fala wściekłości. Właściwie to uczucie towarzyszyło mu często, odkąd opuścił Kalifornię. Odkąd ojciec się zabił. To samobójstwo było dla niego strasznym przeżyciem. Wciąż czuł się za nie odpowiedzialny i, co więcej, wbił sobie do głowy, że sam także skończy w ten sposób.
Usiadł na brzegu niewielkiego stawu. Pies wciąż trzymał się blisko. Był jego nowym kolegą.
Will wreszcie wyrwał się z zamyślenia, pokręcił głową i mruknął do towarzysza:
– Popełniasz duży błąd zostając ze mną. Przynoszę pecha. Nie żartuję.
Zwierzak zapiszczał i wyciągnął łapę w stronę chłopca.
Ale w Willu wezbrała wściekłość. Na ojca, na ciotki, na Palmera. Czuł się tak, jakby jakaś obręcz ściskała mu piersi. W uszach dzwoniło. Świat zabarwił się na czerwono.
Sięgnął ręką do zimnej wody i chwycił spory kamień. Bez najmniejszego ostrzeżenia wymierzył nim psu cios w głowę. Zamachnął się po raz drugi i czworonóg przewrócił się, skowycząc. Smutne brązowe oczy patrzyły z wyrzutem. Chłopiec uderzał i uderzał, aż pies przestał się ruszać.
Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Przecież polubił tego zwierzaka. W każdym razie stwierdził, że złość zniknęła, jakby nigdy jej nie było. Odprężył się. Właściwie zupełnie nic nie czuł. W tym momencie odkrył, że potrafi być dobry, ale gdzieś w głębi jego osobowości czai się zło.
Jakby było dwóch Willów.
8
Will od początku wiedział, że drzemie w nim coś wielkiego, i wcale nie dziwiło go to odkrycie, choć dla innych stanowiło zaskoczenie.
Will Shepherd był najmłodszym w historii graczem podstawowej jedenastki szkoły w Fulham. Mając zaledwie jedenaście lat zdołał nakłonić trenera, by pozwolił mu ćwiczyć z drużyną. Natychmiast trafił do pierwszego składu i ku zazdrości kolegów, starszych o dobrych sześć, siedem lat, został najlepszym strzelcem. Numerem jeden!
Gdy miał ledwie dwanaście lat, Fulham zwyciężyło w rozgrywkach ligi londyńskich szkół i utrzymało mistrzowski tytuł aż do czasu odejścia Willa z drużyny. Jako czternastolatek strzelił dziewięć bramek w meczu wygranym przez jego drużynę 12-0.
Chłopak był długonogi i wysoki jak na swój wiek, a przy tym zadziwiająco sprawny fizycznie. Ponadto niewiarygodnie szybki. Jego trener twierdził, że biega jak strzała. Mknął po boisku jak najszybsi napastnicy w jego ojczystym amerykańskim futbolu.
Trenował codziennie, poświęcając na to cały wolny czas, aż piłka stała się niemal przedłużeniem jego stopy, czy też satelitą połączonym z nią jakąś niewidzialną siłą. W soboty i niedziele ćwiczył cały dzień – szesnaście godzin na dobę. Boisko stało się jego prawdziwym domem, zamiast tego gównianego miejsca, w którym mieszkały ciotki i Palmer.
Lokalni dziennikarze uczynili z niego szkolną legendę Londynu. Zachwycali się jego radosnym, a przy tym niezwykle skutecznym stylem gry, umiejętnością pokierowania jej przebiegiem, podkreślając dziwny w ich mniemaniu fakt, iż pochodził ze Stanów.
Ale oni nic nie rozumieli. Żaden z nich nie wiedział, że Will skrycie doskonalił swój indywidualny styl. Miał go od samego początku. Uznał, że musi być inny, rozpoznawalny, powinien wyróżniać się spośród innych graczy, bo w przeciwnym razie zostanie uznany za samotnika. Świetnie rozumiał, co w jego życiu oznacza ta gra: angielski futbol pozwoli mu uniknąć samotności i obaw. Sport i wszystko, co z nim związane spowoduje, że nigdy już nie będzie myślał o płaczącej matce i pływającym w basenie ojcu.
Futbol stanowił jedyną broń, która mogła go ocalić. Musiała.
9
Wiosna roku 1985
Przez półtora roku pod okiem Barry’ego Kahna ćwiczyłam grę na fortepianie, aż wydawało mi się, że starłam palce; do kości. Rozpoczęliśmy od tekstów i zasad dotyczących ich pisania, stworzonych przez Boba Dylana, Joni Mitchell, Rodgersa i Harta, Johnny’ego Mercera oraz samego Barry’ego, według których ciężka praca nawet miernotę potrafi wznieść na wyżyny.
Kazał mi wciąż pisać i zmieniać to, co napisałam. Zmuszał do wnikania coraz głębiej w moją przeszłość tak, że zdarzały się dni, kiedy gotowa byłam błagać go, by dał mi wreszcie spokój. Ale nigdy tego nie zrobiłam. W duchu pragnęłam, by naciskał mnie jeszcze bardziej.
Był bezwzględny, a ja pozostawałam twarda i nieustępliwa.
– Wypierasz się samej siebie – mawiał. – Ukrywasz własne uczucia za tanimi rymami i sentymentalnymi bzdurami. – Albo: – Ty chyba nic nie czujesz. Widzę to, bo nic nie jesteś w stanie mi przekazać. A jeśli ja niczego nie odbieram, to pomyśl, jak zareaguje publiczność. Ukrzyżują cię, Maggie.
– Jaka publiczność? – zapytałam.
– Nie widzisz jej? Nie wyobrażasz sobie tych tłumów, które słuchają twoich piosenek? Jeśli tak jest naprawdę, wynoś się stąd. Przestań marnować mój czas.
Pracowałam więc jeszcze ciężej, aż oboje byliśmy usatysfakcjonowani. Wtedy z kolei zajęłam się zgłębianiem sztuki komponowania. Tu także Barry był wymagający i niewyrozumiały, choć wiedziałam, że z muzyką radzę sobie lepiej niż ze słowami. Pisząc ją, czułam swoisty komfort. Pewnego dnia stwierdził wreszcie, że panuję nad nią jak nad wodą z kranu. Gdy chcę, jest zimna lub parzy w ręce, leje się strumieniem bądź kapie po kropli. Czasem miałam wrażenie, że zazdrościł mi tego. A mnie to wyraźnie imponowało. W tym współzawodnictwie wyraźnie mu dorównywałam.
Wreszcie przyszedł czas na śpiewanie i tutaj dopiero Barry okazał się prawdziwym mistrzem. Nauczył mnie właściwej dykcji, akcentowania i wyrażania emocji. Pokazał, jak śpiewa się przed publicznością, a jak posługiwać się mikrofonem w studiu nagraniowym. Stwierdził, że mój głos jest naturalny, w przeciwieństwie do wielu innych piosenkarzy, choć zaznaczył, że jego osąd niewiele tu znaczy.
– Zdecydują o tym sami słuchacze. Kto na przykład mógł przewidzieć, że głos Boba Dylana podbije serca publiczności. A przecież tak właśnie się stało. Twój płynie z głębi duszy. Jesteś w stanie wyrazić intonacją nastrój pasujący do twoich tekstów. Potrafisz wyrazić nim troskę, chłód, znudzenie, życzliwość i miłość. Kocham jego brzmienie!
Naprawdę? Wreszcie zasłużyłam na komplement. Zapamiętałam go, słowo po słowie.
Ćwiczyłam w pobliskim studiu nagraniowym Power Station. Nie tylko wykonywałam własne utwory, ale także występowałam w roli posłańca, na okrągło biegając po kanapki i kawę. Zawsze chodziłam ubrana w czarną sukienkę do samej ziemi. Mówiono: „Wysoka blondynko w czarnej sukience, możesz przynieść nam kanapki?”. Odpowiadałam: „Jasne, nie ma sprawy; z czym?”
Nie mogłam pogodzić się z takim traktowaniem. Wiedziałam, że Barry nie zrobiłby czegoś takiego żadnemu mężczyźnie. Ale tłumaczył mi, że to ważna część mojej pracy, a jeśli mi się nie podoba, mogę iść gdzie indziej.
Wiedziałam, że nie ma żadnego „gdzie indziej”.
Pozostawała tylko Jennie – kumoszka i światło w moim życiu.
Była także Lynn Needham, która stała się moją bliską przyjaciółką, czasami opiekunką do dziecka, przewodnikiem po Nowym Jorku i wsparciem w trudnych chwilach.
Była nasza klitka – legowisko niesprawiedliwości – w której lubiłam tylko jedno: starą wannę stojącą pośrodku kuchni. Uwielbiałam brać gorące kąpiele w morzu piany.
Zdarzały się okazjonalne wyjścia z mężczyznami, ale żaden z tych kontaktów nie rokował na przyszłość. Zaczęłam przypominać sobie, jak czułam się przed poznaniem Phillipa – za wysoka, skromna i małomówna, zakompleksiona z setki powodów, ze zbyt małym biustem. Ale tak naprawdę uzmysłowiłam sobie, że boję się kolejnego związku. Nie chciałam być zmuszona do opowiadania, co zdarzyło się z Phillipem... nie, raczej Phillipowi. Wciąż na piersi nosiłam tę szkarłatną literę i nie wierzyłam, że kiedykolwiek uda mi się ją usunąć. Nie, nie było żadnego „gdzie indziej”.
10
Zostałam więc dziewczyną od kanapek i kawy... Ale wiecie co? To i tak było znacznie lepsze od mojego dotychczasowego życia. Czasami nie mogłam już ścierpieć tego biegania do sklepu. Nienawidziłam bycia „blondynką w czarnej sukience”. Ale jednocześnie kochałam ten stan rzeczy, bo oznaczał także pisanie, komponowanie, naukę. Stanowiłam część czegoś, co czasami potrafiło być bardzo piękne i wzruszające.
Pewnego ranka Lynn Needham zajrzała do klitki w „muzycznej fabryce”, w której siedziałam.
– Lepiej rzuć wszystko, może z wyjątkiem tej gorącej kawy. Wzywa cię nasz pan i władca.
Barry starał się poświęcać mi czas dopiero pod koniec dnia, więc było to niewątpliwie nietypowe wezwanie. Biegiem popędziłam do jego biura. Musiałam liczyć się z tym, że jego czas rzeczywiście był cenny.
– Mam dobrą i złą wiadomość – oświadczył.
Znajdowaliśmy się w tym samym pomieszczeniu, w którym kiedyś pierwszy raz udało mi się wystąpić, po to tylko, by wkrótce potem zostać zwykłym gońcem.
Poczułam jeszcze szybsze bicie serca. Mów, co się stało! Nie przeciągaj tego, błagałam w myślach.
– Wysłałem jedną z twoich piosenek do Kalifornii – powiedział. – „Niełaskę”. Poprawioną wersję, którą pokazałaś mi w ubiegłym tygodniu. Spodobała się tam komuś. Chce ją nagrać.
Podekscytowana rzuciłam mu się w ramiona. Chyba nigdy dotąd tego nie robiłam. Na pewno nie.
Uśmiechnął się i delikatnie mnie odsunął. Popatrzył mi prosto w oczy.
– Teraz ta zła. Ten „ktoś” chce sam ją zaśpiewać.
Przecież to moja piosenka!
– Odpowiedz, że to niemożliwe – rzekłam bez chwili wahania. Poczułam, że niewidzialne palce zaciskają mi się na szyi. – Nie. Barry, proszę.
– Nie chcesz nawet wiedzieć, o kogo chodzi? Musiałem się zgodzić, żeby ona ją wykonała. W przeciwnym razie doszłoby do zerwania kontraktu.
Niczym w nocnym koszmarze wyobraziłam sobie, jak jakaś baba wyje napisane przeze mnie słowa.
– Oczywiście, że chcę się dowiedzieć. Ale jeśli coś zepsuje, zamorduję ją na miejscu!
Zły dobór słów... wiem.
– Wydaje mi się, że ona da sobie radę – uśmiechnął się słodko, jak czasami potrafił. – Chodzi o Barbrę Streisand. Chce nagrać twoją „Niełaskę”. I poprosiła, żebyś przy tym była.
Znów rzuciłam mu się na szyję. Przycisnęłam go mocno do siebie i ucałowałam w oba policzki. Koniec z bieganiem po kawę i kanapki z pastrami. Witaj, Hollywood!
11
Zarezerwowałam lot do Los Angeles dla siebie i Jennie. Zasłużyłyśmy na to. Kiedy wysiadłyśmy z samolotu, wynajęłam saaba i pojechałyśmy nim do hotelu „Beverly Hills”. Wydawało mi się, że jesteśmy co najmniej milion kilometrów od West Point.
– Jest różowy! – wykrzyknęła Jennie, kiedy zatrzymałyśmy się przed wejściem do hotelu. – To mój ukochany kolor. Wszystko jest różowe.
– Poleciłam, żeby pomalowali go właśnie tak – wyjaśniłam. – Zadzwoniłam wcześniej i wydałam odpowiednie dyspozycje.
– Kocham cię!
– Ja ciebie też.
Przystojny blond bagażowy wziął nasze walizki tak delikatnie, jakby w środku znajdowała się drogocenna porcelana i poprowadził do wspaniałej chaty usytuowanej za głównym budynkiem hotelu – do bungalowu numer sześć, zarezerwowanego dla nas przez Barry’ego. Jak powiedział: „Żebyście razem z Jennie zrobiły odpowiednio dobre wrażenia”. On się na tym znał. Ja nie.
– Oto pani apartament. Pani i tej młodej damy – rzekł bagażowy z uśmiechem, szeroko otwierając drzwi.
Odruchowo zrobiłam krok w tył. W środku czekały dziesiątki najpiękniejszych róż.
– Jezu – wyszeptałam. Jasnoczerwone róże były wszędzie, gdzie tylko spojrzeć.
– Wszystkich gości witacie taką ilością kwiatów? – zażartowałam.
Chłopak w odpowiedzi uśmiechnął się sympatycznie.
– Nie, proszę pani. To prezent. Tu jest bilecik.
Witaj w mieście marzeń.
Wierzę że rzucisz je na kolana.
Nie daj się jednak zwieść wszystkiemu co błyszczy...
Ani bukietom róż.
Ściskam Ciebie i Jennie,
B.
Ja ciebie także, Barry, pomyślałam. Ale już do końca życia nie przyniosę ci ani jednego kubka kawy.
12
Możecie spróbować wyobrazić sobie, co wtedy czułam. Ale jest wielce prawdopodobne, że wam się to nie uda.
Miałam wszystko, o czym marzyłam. To była nagroda za morderczą pracę, za ostre reprymendy Barry’ego, za wszystkie lekcje śpiewu i przeróbki tekstów. Wreszcie, choć z duszą na ramieniu, stanęłam w ciemnym korytarzu prowadzącym do pokoju nagraniowego „A” w sławnych Devan Sound Studios.
Nagrywają tu najsłynniejsze piosenki, pomyślałam. Moja piosenka także może stać się słynna. O kurczę.
To było to. Wóz albo przewóz. Ta jedyna szansa w życiu, o której wszyscy marzą, lecz tylko nieliczni mają okazję ją wykorzystać. Nie spodziewałam się, że kiedyś znajdę się w gronie tych wybrańców.
Wiedziałam, że różne studia cieszą się pośród ścisłej elity największych muzyków, gwiazd piosenki i ich menadżerów określoną renomą, czasami wręcz mistyczną, często wynikającą z rozmaitych przesądów. Elton John przez całe lata nagrywał wyłącznie w odizolowanym od świata zamku na południu Francji. Rolling Stones wybrali do tego celu łódź mieszkalną na Jamajce, by uzyskać tak specyficzne dla siebie brzmienie. Mnóstwo piosenkarzy country było skłonnych nagrywać tylko w Nashville i jedynie Chet Atkins mógł być producentem ich płyt.
Devan stanowiło właśnie jedno z takich kultowych studiów w Los Angeles. Ścisnęłam mocniej dłoń Jennie. Patrzyłyśmy niemal jak we śnie na sesję nagraniową, w której głównymi aktorami byli Barbra Streisand i Barry Kahn.
Nie podobało mi się! Właściwie nie mogłam tego znieść. Miałam ochotę wrzeszczeć na nich. Głos Barbry nie był tym, który miałam w głowie komponując „Niełaskę”. Śpiewała, moim zdaniem, zbyt po swojemu.
– Co o tym sądzisz? – zapytałam Jennie.
Słyszała setki razy, jak w domu śpiewałam tę piosenkę. Wiedziała, w jaki sposób akcentowałam poszczególne słowa i jakie uczucia nimi wyrażałam.
– Ty śpiewasz to lepiej – orzekła Jennie po chwili zastanowienia. – Ale ona też mi się podoba, bo piosenka jest ładna.
Zdrajczyni!
Ale mój stosunek zmieniał się zwolna wraz z postępem prac. Każda próba wypadała według mnie lepiej. Zaczęłam słyszeć w swojej piosence rzeczy, z których dotychczas nawet nie zdawałam sobie sprawy. Bez wątpienia należała do mnie, ale teraz stała się także i jej. Doszłam do wniosku, że jestem tu właściwie niepotrzebna.
Usiadłam i w milczeniu przeżywałam upokorzenie. Barry zaglądał do nas od czasu do czasu i był niezwykle miły.
W pewnym momencie wyobraziłam sobie, że Barbra Streisand śpiewa tylko dla mnie, tak samo jak ja śpiewałam Jennie. Miałam wrażenie, że przeniosłam się do miejsca, w którym muzyka i wszystkie moje uczucia zlewały się w jedność. Byłam znów w West Point, ale w tych szczęśliwszych czasach, kiedy śpiewałam dla wiewiórki Smooch i tylko chwilami pozwalałam sobie pomarzyć o tym, co obecnie przeżywałam.
Poczułam ogarniające mnie odrętwienie, ale było to miłe uczucie.
Po co najmniej stu zgraniach Barbra i Barry zgodnie orzekli, że są zadowoleni i napięcie w reżyserce ustąpiło błogiej i radosnej atmosferze. Odetchnęłam z ulgą, jakbym to ja wykonała swoją robotę. Zmęczona pochyliłam głowę.
Ktoś położył ręką na moim ramieniu. Odwróciłam się i popatrzyłam prosto w twarz Barbry Streisand.
Rzeczywiście (jeśli to wszystko działo się naprawdę) była piękna, ale nie w powszechnym tego słowa znaczeniu. Z oczu promieniała dobroć, a uśmiech był pełen zrozumienia i współczucia. Widziałam, że potrafi być twarda, ale na co dzień to delikatna, słodka osoba. Nie wierzcie wszystkiemu, co piszą w gazetach... Zaufajcie mi w tej kwestii.
– Wiem, jak musisz się teraz czuć – przemówiła. – Przynajmniej częściowo. Pamiętam, jak sama debiutowałam na Broadwayu. Jak po raz pierwszy weszłam do studia. Strasznie się wtedy czułam.
– Mnie wydawało się, że opuściłam własne ciało – wyznałam.
Usiadła obok Jennie i mnie.
– Bądź pewna, że zasłużyłaś na tę chwilę. Wszystkie łzy, pot i kłopoty poprzedzające dzisiejszy dzień dają prawo, żebyś teraz rozkoszowała się swoim sukcesem. Twoja piosenka stanie się przebojem, bez względu na to, kto ją zaśpiewa. Ale ponieważ ja ją wykonuję, publiczność zwróci na nią uwagę. Naprawdę jest tego warta. Kocham twoją muzykę, Maggie, i wszyscy inni również ją pokochają. Proszę, napisz dla mnie coś jeszcze.
Ucałowała mnie w policzek i uścisnęła serdecznie.
– Dziękuję – szepnęła. – Ta piosenka jest taka prawdziwa... Prawda aż z niej emanuje.
Na moment odebrało mi mowę.
– Po prostu staram się nie mówić głupot – wyszeptałam wreszcie. – Nie wyobraża pani sobie, co to dla mnie oznacza. Dla mnie i Jennie.
– Och, ależ tak. Pierwsza piosenka jest najlepsza ze wszystkich. – Popatrzyła na Jennie. – Twoja mama jest wspaniała.
Dziewczynka uśmiechnęła się i powiedziała zdecydowanym tonem:
– Wiem.
13
Kiedyś nieśmiało marzyłam, że może coś takiego mi się przytrafi. Przecież każdy o czymś marzy. Teraz myślę, że musiał to być jakiś szalony sen na jawie.
W krótkim czasie sprzedałam mnóstwo swoich piosenek. Byłam dosłownie rozchwytywana. Każdego ranka budziłam się w naszym nowojorskim mieszkanku z tą samą, pełną niepokoju myślą: „Czy wszystko dzieje się naprawdę”?
Pewnego wieczora Barry zabrał mnie do jednej z najszykowniejszych restauracji, by uczcić, jak to określił, „największe przeboje Maggie”. Opinia publiczna zwracała na mnie coraz baczniejszą uwagę. Pisano o mnie w „Rolling Stone”, „Sin” i „People”. To było krępujące, nierealne, nie w moim stylu, ale nie próbowałam nawet powstrzymać owej lawiny. Chyba po raz pierwszy w życiu czułam się wreszcie jak KTOŚ.
Zapadał mrok, kiedy weszliśmy do „Lutéce” przy Piątej Ulicy na Manhattanie. Z wyraźną atencją posadzono nas w oranżerii. Barry dobrze znał tu szefa, właściciela i kelnerów.
– Czy to randka? – zapytałam żartem... przynajmniej taka była moja intencja.
– To zadośćuczynienie, raz i na zawsze, za nasze pierwsze spotkanie – wyjaśnił z uśmiechem.
Był we wspaniałym nastroju. Ja również. Zamówiliśmy szampana, a później zażyczyłam sobie pâté de foie gros, łososia w sosie szczawiowym i suflet śliwkowy. Czy wszystko działo się naprawdę?
– Sama mogłam coś przygotować – powiedziałam, gdy skończyliśmy jedzenie i zamówiliśmy brandy oraz kawę.
– Nie wątpię. Wiesz... – ciągnął – nic mnie tak nie uszczęśliwiło jak patrzenie...
– Jak wracam do życia?
– Kwitniesz. Wiesz, że prawienie komplementów nie jest w moim stylu, ale to prawda. Szczera prawda.
Nagle poczułam się nieco speszona. Czyżby to naprawdę była randka? Czułam jednak, że chyba nie jestem jeszcze na nią przygotowana. Bałam się równocześnie, że mogę zniszczyć naszą przyjaźń.
Barry wesoło mrugnął do mnie okiem. Musiał wyczuć te obawy.
– Ludzie coraz bardziej chcą cię usłyszeć, Maggie. Twoje teksty, muzykę i wyjątkowy głos. Ten twój kontralt. Nikt teraz już nie zamierza cię powstrzymywać. Nie ma żadnych ograniczeń. Droga do pełnego sukcesu leży przed tobą otworem.
Zaczęłam płakać. Nie obchodziło mnie, że ludzie przyglądają się ciekawie. Byłam tak cholernie szczęśliwa, taka podekscytowana...
Barry sięgnął po chusteczkę i otarł mi łzy. Oboje zaczęliśmy się śmiać.
– Opowiedz mi o sobie. Kim, do diabła, jesteś? Przestałaś już być „blondynką w czarnej sukience”. To pewne.
Dusiłam w sobie mnóstwo przeżyć, i tego wieczora wyrzuciłam z siebie część z nich. Barry był moim przyjacielem i ufałam mu. Już samo uświadomienie sobie tego stanowiło dla mnie ogromny krok naprzód.
– Jakieś trzydzieści kilometrów od West Point jest małe miasteczko, Newburgh – zaczęłam.
– Byłem tam kiedyś. I nie mam ochoty wracać – powiedział i skrzywił się wymownie. – Główna ulica wygląda jak w Bejrucie. Chodzi o to właśnie Newburgh?
– Kiedyś było przepięknym miasteczkiem, Barry. Leży nad samą rzeką Hudson. Jestem typową dziewczyną z prowincji.
– Co słychać w twoich piosenkach, Maggie. Emanuje z nich szczerość, uczciwość i całkowity brak cynizmu. Są sentymentalne jak ty, ale mów dalej. – Uśmiechnął się figlarnie.
– Jesteś pewny, że chcesz tego słuchać? – zapytałam ostrożnie.
– Przestań być taka skromna. Zostaniesz wielką gwiazdą. Wszystko, co powiesz, będzie uważane za niezwykle interesujące. Mnie zaintrygowałaś już tego pierwszego dnia, kiedy weszłaś do mojego biura.
Uderzyłam Barry’ego mocno w ramię, a potem na chwilę przymknęłam oczy. Trudno mi było wydobyć z siebie słowa. Ta opowieść była dla mnie przykra, nawet jeśli słuchaczem był Barry.
Wreszcie odetchnęłam głęboko i zaczęłam:
– Moi rodzice zbyt dużo pili. Właściwie powinnam nazwać rzecz po imieniu. Oboje byli alkoholikami. Ojciec, typowy furiat. Odszedł od nas, kiedy miałam cztery lata. Często płakałam z tego powodu. Mama umarła, gdy byłam w ósmej klasie. Wraz z dwiema siostrami zamieszkałam u cioci Irene. Wyprowadziłam się od niej po przyjęciu do szkoły średniej. Obie siostry wyszły za mąż i wyjechały. Wszyscy nauczyciele radzili, żebym poszła do college’u. Ale ja nie widziałam tam siebie. Dostałam pracę w restauracji obok West Point. Poznałam Phillipa. Pokochał mnie. Tak mówił i swym zachowaniem zdawał się to potwierdzać. A ja jak powietrza w płucach potrzebowałam kogoś, kto będzie mnie kochał.
Barry zmarszczył czoło.
– Phillip był odzwierciedleniem twojego ojca, Maggie. Niewątpliwie wszyscy mamy wyraźną tendencję do powielania najgorszych błędów, prawda?
– Chyba tak. Był matematykiem w akademii. Wydawał się taki mądry i dobry. Ale okazało się, że lubi zaglądać do kieliszka. Jak mój ojciec. Oczywiście chciałam go ratować. Myślałam, że mi się uda.
– Bił cię? – szepnął i delikatnie pogładził mój policzek. Zachował się dokładnie tak jak powinien. Był prawdziwym przyjacielem.
– Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co począć. Nie miałam pojęcia, gdzie mogłabym się podziać, w jaki sposób poradzić sobie z wychowaniem Jennie. Uciekałam na strych naszego domu i pisałam piosenki, żeby uciec od rzeczywistości. Śpiewałam je Jennie. Obie ukrywałyśmy się na strychu.
– Nigdy nie wykonywałaś ich publicznie?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Ależ skąd! Byłam zbyt wystraszona.
– Okłamałaś mnie podczas pierwszego spotkania. Zwalniam cię – zażartował.
– Proszę bardzo. – Odruchowo pogładziłam go po brodzie. – Teraz już sama potrafię zatroszczyć się o siebie i córkę. Dziękuję za pomoc.
– Przecież nic nie zrobiłem. Byłem tylko biernym świadkiem zdarzeń. Jesteś wspaniałą kobietą, Maggie. Mam nadzieję, że pewnego dnia sama zdasz sobie z tego sprawę.
Pochyliłam się nad stołem i pocałowałam Barry’ego. Byliśmy sobie tacy bliscy... Kochałam go. Potrafiłam to sobie uświadomić, ale brakowało mi sił, by powiedzieć głośno.
– Jesteś najlepszy – szepnęłam.
– Nie. Nie dorównuję tobie. Naprawdę, Maggie. Zapamiętaj, od kogo usłyszałaś te słowa po raz pierwszy.
14
Drugi lipca najlepszego roku w moim życiu, chyba dziesięć tysięcy razy wspanialszego od wszystkich innych. Byłam na stadionie sportowym Meadowlands na przedmieściach Nowego Jorku. Towarzyszyli mi Barry i Jennie.
Nigdy nie zapomnę tego dnia. Nikt mi już go nie odbierze.
Kilka minut po dwudziestej trzydzieści szalejący disc jockey Bret Wolfe pojawił się na estradzie koncertowej. Był ubrany jak zwariowany nastolatek, którego rodzice w ogóle nie powinni wypuścić z domu.
Zaraz miał rozpocząć się pierwszy występ, rozgrzewka dla publiczności. Wszyscy wiedzieli, że gwiazda wieczoru – R.S.V.P. – pojawi się około dziesiątej, może nawet jeszcze później.
Spotkało ich jednak nie lada zaskoczenie.
W ogłuszającym wrzasku ledwie słychać było Breta Wolfe’a:
– Mam niewątpliwą przyjemność przedstawić...
Rozbrzmiała znajoma muzyka. Jaskrawe, fluorescencyjne obiekty latające wystrzeliły ku księżycowi w kwarcie, wiszącemu ponad dachem sceny.
– ...przedstawić państwu... Panie i panowie... R.S.V.P!
Nastała cisza, zburzona wreszcie tupotem nóg ludzi dopiero teraz wchodzących na stadion, którzy jak najszybciej pragnęli dostać się blisko sceny.
– Nie mogę uwierzyć, że to oni. Przecież jeszcze nie pora!
– Jezu, co się dzieje? Co to za gówno?
Zza sceny patrzyłam, jak niebieskie sztuczne ognie wystrzeliły w górę. Trysnęły złote iskry, które wiatr zniósł na wschód, w stronę centrum Nowego Jorku. Solista R.S.V.P – Andrew Tone – sprawny i bardzo seksy, podbiegł do mikrofonu i chwycił go jak żywego węża. Dłonią przeciągnął po długich włosach koloru piasku.
– Żyjemy i zaraz pokażemy wam, na co nas stać!
Uniósł rękę z dłonią zaciśniętą w pięść. Zespół zagrał swój hejnałowy kawałek i płynnie przeszedł do utworu, który był ostatnio numerem jeden niemal na całym świecie.
Później zagrali „Champion of Myself” i balladę „Loving a Woman of Character”.
Słuchacze popadli w absolutny amok. Nikt nie rozumiał, co się właściwie dzieje. Dziesiątki tysięcy fanów pojawią się dopiero około dziewiątej trzydzieści, kiedy występy skończą supporty.
Muzyka wreszcie umilkła. Andrew Tone uniósł rękę, by uciszyć widownię.
– Nie pękajcie – zawołał. – Zaśpiewamy te kawałki jeszcze raz, kiedy wszyscy już tu będą. Wy, ranne ptaszki, zasłużyliście jednak na nagrodę. Naprawdę kochacie tę muzykę, co?
Pomruk aprobaty. Głośne śmiechy. Ale powszechna konsternacja wciąż wisiała w powietrzu. Czemu organizatorzy zburzyli opublikowany wcześniej program koncertu?
– Zaśpiewaliśmy te kawałki ze szczególnego powodu. „Alive”, „Champion”, „Woman”. To nasze trzy największe przeboje. Wiecie, że tak jest!
Rozległ się głośny ryk aplauzu.
– Rzecz w tym, że wszystkie trzy zostały napisane przez pierwszą i jedyną osobę, poprzedzającą nasz dzisiejszy występ. Będzie dla nas wszystkich najwspanialszą rozgrzewką.
Część słuchaczy mogła już znać moje nazwisko, ale zapewne niewielu spośród nich wiedziało, że jestem także piosenkarką. Za plecami Andrew obsługa wtoczyła fortepian. Światła skierowane na scenę zgasły i tylko instrument znalazł się w promieniach punktowych reflektorów.
Przez tłum przeleciał szum wyczekiwania i jakby niepokoju. Wszyscy byli zaintrygowani, co zdarzy się za chwilę.
– Prawdziwa kobieta z charakterem – ciągnął Tone, ukryty w ciemnościach. – Oto jej pierwszy występ na żywo... i to właśnie dla niej wystąpiliśmy już teraz. Chcieliśmy w ten sposób złożyć należny jej ukłon. A jednocześnie podziękować za wszystko, co dla nas zrobiła. Jedno mogę wam zagwarantować! Po raz pierwszy i ostatni ta dama nie będzie główną gwiazdą wieczoru. Słuchajcie więc. Oto zwalająca z nóg, chwytająca za serca – Maggie Bradford!
15
Słuchałam Andrew wygadującego komplementy. Zbyt wiele tego, pomyślałam. W ten sposób podgrzewał tylko niepotrzebnie oczekiwania publiczności. Z jego słów wynikało, że oto zaraz wystąpi jedna z największych na świecie piosenkarek.
A przecież mówił jedynie o mnie. W dodatku wszystko było nieprawdziwe. Narastające napięcie nagle zacisnęło stalową obręcz na mojej piersi. Wiedziałam, że bez problemu poradzę sobie z grą, ale co ze śpiewem? Nie, w tym momencie nie czułam się jak „kobieta z charakterem”... Właściwie przestałam czuć cokolwiek. Z trudem byłam w stanie oddychać.
Zmusiłam się do wejścia na ogromną scenę. Rozległy się brawa i okrzyki – chyba szczere, ale dość skąpe. Przypomniałam sobie słowa Andrew: „To jej pierwszy występ na żywo”. Odważyłam się podnieść wzrok i popatrzeć na morze twarzy i wielobarwnych ubrań. Oślepiające światło reflektorów sprawiało, że fortepian wydawał się ogromny, groźny i bardzo ważny.
Boże, nie dam rady. Przecież patrzy na mnie teraz całe miasto, myślałam przerażona.
Nagle ogarnęła mnie prawdziwa panika. Znów poczułam się jak zalękniona i jąkająca się dziewczynka.
Znałam wielu spośród towarzyszących mi muzyków z sesji nagraniowych w Nowym Jorku. Wszyscy stali, zgodnie mnie oklaskując.
– Przestańcie, chłopaki – krzyknęłam do nich. – To tylko ja. Przestańcie!
– Pokaż im, Maggie! – zawołał perkusista Frankie Constantini. – Jesteś najlepsza!
Jakoś dotarłam do instrumentu. Z ulgą usiadłam, niepewna, czy nie widać przypadkiem, jak bardzo cała się trzęsę.
Jestem wysoka. Mam sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Barry stwierdził, że tego wieczora wyglądałam wyniośle jak wieża. Ale ja czułam się taka niezdarna... jak wówczas, gdy byłam nastolatką. Moje długie włosy opadały mi kaskadą na plecy i przynajmniej z nich byłam dumna. Tą jedyną rzeczą mogłam się poszczycić.
– Mieszkałam w West Point – dobyłam z siebie, mówiąc do lśniącego, srebrnego mikrofonu. – Mieszkałam w West Point, w pobliżu tamtejszej akademii wojskowej. Byłam gospodynią domową i matką – panią Bradford. Pamiętam, że uwielbiałam przesiadywać na strychu. Przychodziła tam wiewiórka o imieniu Smooch i zanim urodziła się moja córka, ona była moją jedyną przyjaciółką. Bardzo lubiłam siedzieć na strychu, bo tam było bezpiecznie. Tam nie bałam się, że przyjdzie mąż i będzie mnie bił. W tym właśnie miejscu zaczęły powstawać moje piosenki.
Czułam się tak, jakby czas się cofnął. W pobliżu, jak kiedyś, był Phillip. Słyszałam jego kroki na schodach naszego starego domu i szaleństwo w jego głosie, gdy krzyczał: „Nie schowasz się przede mną!” Ręce drżały mi jak oszalałe.
Zmusiłam palce, by uderzyły w klawisze. Zaśpiewałam, wkładając w to całe serce:
Byłam kurą domową,
Świeżo upieczoną żoną
I matką, mamuśką.
Wiodłam błogie życie
Wysoko, gdzieś na szczycie
Rodzinnego szczęścia.
Strzygłam go,
Prasowałam mu koszule
Nazywałam się pani Bradford.
I myślałam, że umrę.
Uderzył mnie!
Ja chyba śnię.
Ja chyba śnię.
Uderzył mnie!
Byłam kurą domową,
Świeżo upieczoną żoną
I matką, mamuśką.
Uderzył mnie!
Jakże może mnie kochać?
Miłość i przemoc to dwa różne światy.
Myślę, że umrę,
A on pójdzie dalej.
Aplauz stopniowo przybierał na sile, aż stał się wprost ogłuszający. Ludzie zaczęli tupać w rytm melodii. Hałas unosił mnie nad stadionem, wyżej niż byłam kiedykolwiek w życiu.
Barbra mówiła, że wszyscy ci ludzie uwierzą we mnie. Uwierzyli w moją historię. Rzeczywistość przerosła nawet moje marzenia. I muszę przyznać, że chciałam, by ta chwila trwała całą wieczność.
O kurczę!
16
Tak było kiedyś. Teraz mój świat wygląda inaczej.
Nigdy nie myślałam, że znajdę się tu, w nowojorskim więzieniu.
Wydaje się to zupełnie niepojęte, niewiarygodne. W ogóle nie potrafiłabym wyobrazić sobie takiego zbiegu okoliczności, który mógłby mnie zaprowadzić do celi.
Parę dni temu przyprowadzono znaną doktor psychiatrii – Deborah Green – która miała wydać opinię o moim stanie. Chyba nie mogę nikogo winić za przypuszczenie, że jestem szalona.
„Zabójczyni męża” – takim mianem określano mnie w prasie.
„Czarna Wdowa z Bedford”.
Na widok doktor Green, z którą spotkałam się w niewielkiej salce konferencyjnej obok kaplicy, po raz pierwszy od dawna uśmiechnęłam się. Byłam zadowolona, że pani doktor specjalizuje się w przypadkach posługiwania się presją psychiczną, a nie w morderstwach.
Starała się być wobec mnie łagodna i miła. Opowiedziała mi o sobie, o przyczynach skierowania tu właśnie jej i uprzedziła, że jeżeli nie zechcę z nią rozmawiać, nie będzie nalegać i wówczas ktoś inny ją zastąpi. Była w moim wieku i sprawiała wrażenie osoby kompetentnej i sympatycznej.
Chyba od samego początku ją polubiłam. Czyżby zaufanie? To zwykle przychodzi jednak znacznie później.
– Nie zamierzam utrudniać pani pracy – zapewniłam. – Opowiem o wszystkim, co chodzi mi po głowie. Nie widzę powodów, by mieć przed panią jakiekolwiek tajemnice.
Siedziałam naprzeciw niej, zamiast leżeć na kozetce, którą tu wstawiono. Doktor Green pokiwała głową i uśmiechnęła się. Niewątpliwie potrafiła umiejętnie nakłonić ludzi do mówienia. A jednak nie byłam z nią do końca szczera. Istniał pewien sekret, o którym nie powiem ani jej, ani komukolwiek innemu. Swoistym paradoksem zaś było to, że właśnie jego wyjawienie mogło mnie ocalić.
– Mogę mówić pani po imieniu? Widzę, że chcesz pogadać, Maggie – zaczęła ciepłym, łagodnym tonem. – Jeśli potrzebujesz wyrzucić z siebie te śmieci, słucham.
Roześmiałam się.
– Śmieci, tak?
Rzeczywiście chciałam podzielić się z kimś tym, co leżało mi na sercu.
Podczas kilku pierwszych spotkań opowiedziałam doktor Green o tym wszystkim, czego bezskutecznie starały się dowiedzieć gazety i telewizja, które obiecywały góry pieniędzy.
Wyjawiłam jej to, co wywoływało u mnie niepokój, wstyd i wściekłość. Na przykład opowiedziałam o ojcu i o tym, jak opuścił mamę w 1965 roku. Po prostu wyszedł z domu, jakby to był motel, w którym na jakiś czas wynajął pokój.
Opowiedziałam o moim jakże kłopotliwym jąkaniu się, które wystąpiło w czwartym roku życia, a dało się wyleczyć dopiero, gdy miałam trzynaście lat. Jak bardzo cierpiałam, kiedy dzieci śmiały się ze mnie. Jak mała i nic nie znacząca czułam się wtedy i jak zwalczyłam tę wadę bez niczyjej pomocy.
Opowiedziałam o układaniu w myślach piosenek, by uciec od nieszczęsnych realiów swojego dzieciństwa.
I o Phillipie, który w opinii wszystkich był miłym, spokojnym wykładowcą, a w rzeczywistości okazał się kimś zupełnie innym. Miał czarną corvettę, którą lubił jeździć jak wariat, kolekcję broni oraz cały zbiór zasad, którym musiałam być posłuszna o każdej porze dnia i nocy.
Mówiłam bez przerwy przez dwie godziny, a doktor Green słuchała, kiwała głową i od czasu do czasu coś notowała.
Wreszcie, podczas naszego trzeciego lub czwartego spotkania, zaskoczyła mnie.
– Wydaje mi się, że o czymś zapomniałaś – stwierdziła.
– Co takiego?
– A co z Willem Shepherdem? Pamiętasz go?
A tak, Will. Mężczyzna, za zabicie którego zamknięto mnie tutaj.
– Do Willa jeszcze nie zdążyłam dojść – wyjaśniłam. – On należy do szczególnej, jedynej w swoim rodzaju klasy.
17
Will nauczył się, jak postępować, by mieć spokój w szkole. Został już okrzyknięty najlepszym juniorem w Londynie. I stał się bardzo popularny, szczególnie wśród dziewczyn. Wciąż nie miał jednak żadnego prawdziwego przyjaciela.
Latem, gdy właśnie skończył czternaście lat, zachorował na groźną odmianę grypy. Długo nie opuszczały go drgawki i wysoka gorączka. W chwilach świadomości obawiał się nawet, że może umrzeć i dołączyć do ojca.
Ciocia Vannie była przy nim w najgorszych momentach. Opiekowała się chłopcem troskliwie, co było pewnym zaskoczeniem, bo dotychczas to ciotka Eleanor odwiedzała go najczęściej w jego pokoju. Właściwie Vannie zawsze wydawała mu się odległa. Wychodziła niemal każdego wieczora, często z mężczyznami, którzy pojawiwszy się kilkakrotnie, wkrótce byli zastępowani przez innych.
Podczas choroby Will i Vannie grali w szachy i gawędzili. Ciotka była wyraźnie lepsza, ale on szybko pojął w czym rzecz i po tygodniu dorównał jej umiejętnościami. Stwierdził, że niecierpliwie czeka na te codzienne pojedynki.
Szachy pozwoliły mu uważnie przyjrzeć się ciotce. Wraz z bratem prowadzili niezliczone, ciche, nocne rozmowy na jej temat. Spekulowali na temat jej mężczyzn i wyjazdów do Bournemouth i południowej Francji. A teraz, gdy ona miała wzrok utkwiony w szachownicy, mógł patrzeć na nią do woli.
Ilekroć był pewien, że tego nie zauważy, przenosił spojrzenie na jej piersi. Marzył, że je całuje, delikatnie ssie sutki, które rysowały się wyraźnie pod ubraniem. Oczami wyobraźni widział, jak je gryzie.
– Wszystkich naokoło wyprowadziłeś w pole, ale ze mną ci się nie uda – powiedziała Vannie podczas jednej z najtrudniejszych dla obojga partii. – Wiem, że jesteś bardzo sprytny, Will, i za nic nie chcesz, żebyśmy się o tym dowiedzieli. Ale ja cię rozszyfrowałam. I świetnie wiem o czym naprawdę myślisz, drogi chłopcze.
Po sześciu dniach Will obudził się któregoś ranka czując pewien niepokój. Jego stan uległ wyraźnej poprawie, wiedział więc, że będzie musiał wstać z łóżka. Powróci do gry w piłkę, ale jednocześnie przestanie tak często widywać Vannie.
Miał w związku z tym problem. O jakiejś dziewiątej trzydzieści rozległo się pukanie do drzwi. Palmera już nie było – Eleanor zabrała go do Regent’s Park Zoo – i Will postanowił udawać bardziej chorego niż był w rzeczywistości. Lubił symulować i rozmyślać, jaki jest w tym dobry.
– Nie śpię – powiedział słabym głosem, niczym Tomcio Paluch z bajki braci Grimm. – Proszę.
Vannie uchyliła drzwi. Miała na sobie pasiastą sukienkę, ściśle opinającą jej biust. Natychmiast zwrócił nań uwagę, zresztą jak zawsze.
– Zabieram się za robienie jajecznicy – rzekła z uśmiechem. – Raczysz asystować mi przy jej jedzeniu, panie?
– No dobrze – szepnął, nie rezygnując z udawania. – Ale zjem tylko odrobinę.
– W takim razie nie wiem, czy w ogóle warto brać się za tę robotę – rzekła, porozumiewawczo mrużąc oko.
Wtedy i on się uśmiechnął.
Vannie nazywała jego śmiech łobuzerskim. Wiedział, że go lubiła, uśmiechał się więc dla niej.
– Leż tu sobie. Przyniosę ci śniadanie do łóżka, paniczu.
Drżąc patrzył, jak wychodzi. Powróciła po pół godzinie, z jajecznicą i tłuczonymi ziemniakami dla obojga. Usiadła na skraju łóżka, obok niego. Uznał, że to szczególnie miłe z jej strony.
Czuł się tak, jakby nie jadł od miesiąca, ale jej bliskość odbierała mu apetyt.
– Wciąż nie jesteś głodny? – zapytała kończąc swoją porcją. – Co powiesz na ostatnią grę? O mistrzostwo Fulham? Wyglądasz mi wystarczająco zdrowo, żeby stanąć do walki.
– Zgoda. O mistrzostwo.
A o co zagramy, Vannie? Co będzie nagrodą za zdobycie mistrzostwa?
Chyba wiem, o co chcesz zagrać. Chyba wiem.
18
Vannie szybko sprzątnęła naczynia i rozłożyła szachownicę.
– Najmniejsze figury z przodu. To piony – wyjaśniła, jakby tego nie wiedział. – Wykonaj ruch jednym z nich, żebym mogła roznieść cię w pył.
Will skoncentrował się na grze. Jej wyzwanie obudziło w nim ogromnego ducha współzawodnictwa i był gotów zrobić wszystko, by wygrać. Zapomniał nawet o piersiach ciotki.
Rozegrali najlepszą jak dotąd partię. Była niezwykle wyrównana – wiedział, że zaskoczyło to Vannie – ale wreszcie ruchem, który powinien przewidzieć, zbiła mu wieżę tracąc tylko skoczka. Odchyliła się, wyraźnie z siebie zadowolona.
– Mam wrażenie, że zbliża się twój koniec, mój drogi.
– Kurwa! – wykrzyknął Will i w porywie wściekłości trzepnął pięścią w szachownicę. Figury rozprysły się na wszystkie strony.
– Typowy przegrany. Typowy facet – mruknęła. – Wyobraź sobie, co czują twoi przeciwnicy na boisku.
Oboje wybuchnęli śmiechem. I wspólnie zaczęli zbierać figury. Królowa była pod nocnym stolikiem, skoczek w jakiś sposób wylądował na biurku, czarny król zaś na imitacji orientalnego dywanu.
Będąc na klęczkach, oboje jednocześnie sięgnęli po figurę króla. Łokieć Willa przesunął się po śliskiej tkaninie sukienki Vannie. Wyczuł przez nią ciepło jej ciała. Nie cofnęła się. On także.
Każdy dźwięk i ruch uległ jakby zwielokrotnieniu. Po jego plecach przebiegł dreszcz. Chce mnie, miałem rację, wiedziałem, myślał podniecony.
Vannie długo patrzyła mu prosto w oczy. Wreszcie. W pokoju zapanowała idealna cisza. Był świadom przyspieszonego bicia serca i obawiał się, że ona je usłyszy. Chciał wyczuć, jak bije jej serce.
Nie odzywając się ani słowem Vannie delikatnie pogładziła palcami jego policzek. Jej dłoń wędrowała zwolna po szyi, aż na pierś chłopca. Westchnął, czując coraz większą przyjemność.
Pochyliła się i pocałowała go, po czym delikatnie przygryzła zębami jego wargę. Objęła go i mocno się przytuliła.
Jej język wśliznął mu się do ust. Czuł, jaki jest giętki i sprężysty.
– Słodki chłopczyk – szepnęła. – Jesteś inny niż wszyscy. Jesteś naprawdę wyjątkowy, Will.
Chłopak wreszcie odważył się wyciągnąć rękę, z początku ostrożnie, jakby nie dowierzając cudowi, który miał tu miejsce. Stopniowo coraz pewniej, agresywniej, dotykał jej zadziwiająco sprawnego ciała, pleców, delikatnej twarzy, szyi i wreszcie tych wspaniałych piersi.
Ona mnie chce. Nareszcie!
– Nie tak szybko – uspokajała go. Mamy mnóstwo czasu, panie.
– Wiem. Dużo o tym myślałem.
Uśmiechnęła się, a jej oczy rozszerzyło podniecenie.
– Doprawdy?
Dłonie chłopca powędrowały na jej uda. Materiał sukienki szeleścił jak naelektryzowany.
Przycisnęła go jeszcze mocniej do siebie. Nie wiedział, co nastąpi dalej... Co może się zdarzyć.
Był wyższy o prawie dwadzieścia centymetrów i znacznie silniejszy, choć ona jak na kobietę wcale nie była słaba. Jej delikatne dłonie wędrowały po całym jego ciele, sięgając także pod spodnie piżamy. Sukienka opadła na podłogę. Ileż ta Vannie miała rąk? Gdzie nauczyła się tego wszystkiego?
Will czuł płomienie na szyi i twarzy. Zdawały się palić gdzieś w środku. W uszach mu dzwoniło. Jego członek stał się ogromny i ocierając nim o jej nagie ciało chłopak aż jęczał z rozkoszy. Przez chwilę nie był pewien, co teraz powinien zrobić, ale szybko się zorientował. Tak jak sądziła, naprawdę był sprytny.
Naga Vannie położyła się na łóżku rozchylając nogi. Jej policzki były purpurowe. Nie mógł się na nią napatrzeć i wiedział, że nigdy nie zapomni tego widoku.
– Chodź – powiedziała, wyciągając rękę w jego stronę. – Teraz przekonasz się, jak dobrze nam będzie, Will.
Pragnęła, żeby to się zdarzyło. Chciała go tak samo, jak on jej.
Will patrzył na ciotkę. Wodził wzrokiem po jej wspaniałych, sterczących piersiach, kształtnych udach i trójkącie ciemnych włosów pośrodku. Był tak podniecony, że wprost nie wierzył, iż to wszystko przeżywa. Czuł się potężniejszy i silniejszy niż kiedykolwiek dotychczas. A co najważniejsze, wiedział już, co zrobić z Vannie. Po prostu wiedział. Podszepnęła mu to natura.
– Nie spiesz się, Will – wyszeptała. – Wszystko po kolei, młody panie.
– Nie martw się. Ja też chcę, by trwało jak najdłużej.
Gdy wreszcie skończyli i leżeli wyczerpani obok siebie, delikatnie pogładziła go po blond włosach i powiedziała:
– Jesteś taki piękny. Będziesz miał każdą, której tylko zapragniesz. – Uśmiechnęła się ciepło. – Nie można ci się oprzeć, Will.
O tym już wiedział. Nie był tylko pewien, co to naprawdę oznacza. Żadna nie była mu się w stanie oprzeć. Czy to dobrze, czy też bardzo, bardzo źle?
19
Allan „Skipper” Thomas okazał się być zwykłym facetem, ale Will zdawał sobie sprawę, że dla niego to najważniejszy człowiek, z jakim się dotąd zetknął.
Thomas miał około czterdziestki i był menedżerem oraz trenerem Hammersmith Rangers. Podobno trenował równie ciężko jak jego gracze i obiecywał premię każdemu, kto przejdzie go w pojedynku jeden na jednego. Tyle tylko, że chyba nikt jeszcze na taką premię nie zasłużył.
Thomas i Will siedzieli niczym prawdziwi dżentelmeni w salonie domu ciotek. Elaonor i Vannie taktownie wycofały się, zostawiając mężczyzn, by mogli porozmawiać o ukochanej piłce.
– Obserwowałem jak grasz, Will – powiedział Thomas, przechodząc od razu do sedna sprawy.
– Jestem zaszczycony słysząc to, proszę pana. Naprawdę. – Jak diabli. Każdy klub w Londynie wysyłał swoich ludzi, by mu się przyglądali.
– Masz wrodzony talent – nie ma co do tego wątpliwości. Z czasem mógłbym zrobić z ciebie naprawdę dobrego gracza.
Will, jak to miał w zwyczaju, poważnie obserwował gościa.
– Już jestem dobrym graczem. Doskonale pan o tym wie, bo w przeciwnym razie nie przyjechałby pan tutaj.
– Masz piętnaście lat. Nikt w tym wieku nie jest graczem. Co najwyżej ma na niego zadatki.
– Ja jestem – rzekł twardo Will.
– A przy tym wyróżniasz się skromnością – roześmiał się Thomas.
– Nie, nie jestem skromny, proszę pana. To byłoby fałszywe. Wiem, że jestem dobrym strzelcem. Nie mam poczucia wspólnoty z drużyną. Jestem odludkiem, który potrafi strzelać bramki. Ulepiono mnie z tej samej gliny co Johana Cruyffa i Gerda Mülera. W swoim wieku nie mam równych sobie w całej Anglii. Jestem szybki jak najlepsi profesjonaliści i silniejszy od większości z nich. Tak piszą we wszystkich gazetach.
Thomas uśmiechnął się, słysząc te słowa, ale w głębi duszy wiedział, że znaczna ich część jest szczerą prawdą.
– We wszystkich lokalnych gazetach, Will.
– A poza tym w „The Telegraph” i „The Sun”. Panie Thomas, może to wreszcie załatwimy. Chce pan, żebym u was grał. Ja także. A więc sprawa jest jasna. Ile jest pan gotów zapłacić?
– No dalej, Will, przejdź mnie. Spróbuj, jeśli czujesz się na siłach. Przecież jesteś nowym Cruyffem, prawda?
Tylko „Skipper” Thomas i Will zostali po treningu na boisku. Było tak zawsze każdego wieczora, trening za treningiem. Thomas nigdy dotąd nawet u młodzików w wieku Willa nie widział tak maniakalnej wprost chęci gry. Chłopak naprawdę był niewiarygodnie skutecznym strzelcem, a strzelanie bramek wydawało się leżeć w jego naturze.
– Co mi pan da, jeśli to zrobię? Co będę z tego miał?
– Dwadzieścia funtów – rzucił Thomas i splunął.
Will roześmiał się i ruszył do szatni. Był bez koszulki, z rozwianą blond czupryną.
– Za dwadzieścia funtów nie przeleciałbym nawet pańskiej żony.
– Dobra. Pięćdziesiąt. Ale musisz mnie okiwać.
Will odwrócił się na pięcie przyjmując wyzwanie. Thomas rzucił mu piłkę. Chłopak zatrzymał ją stopą ze zwykłą sobie beztroską. Uwielbiał grać.
Trener stanął na szeroko rozstawionych nogach.
– Ruszaj, kiedy będziesz gotów, synu.
Will zawsze był gotów i nie czuł się niczyim synem.
Zamarkował zwód w lewo, zrobił drugą zmyłkę w prawo, po czym ruszył prosto na Thomasa i wystawiając środkowy palec w geście pogardy przebiegł obok niego, jakby dla obu czas płynął z różną szybkością.
– Proszę zatrzymać te pieniądze – rzucił Will śmiejąc się triumfalnie. – Nie będą mi potrzebne tam, gdzie się wybieram.
Will grał dwa lata dla Rangersów, zanim za półtora miliona funtów nie został kupiony do Liverpoolu – wielokrotnego mistrza Anglii. Już wtedy był największą gwiazdą futbolu na Wyspach. W pierwszym swym sezonie ligowym został królem strzelców i okrzyknięto go graczem roku. Miał wówczas dziewiętnaście lat.
Gazety rozpisywały się o jego „wspaniałej wewnętrznej zaciekłości” i „umiejętności fruwania po całym boisku”. Według „Guardiana” „zdobywał piłkę z gracją orła, a zanosił tę zdobycz do cudzego gniazda – bramki przeciwnika”.
„Tej Blond Strzały nie da się zatrzymać, gdy ma piłkę.”
„Will Shepherd jest zupełnym egomaniakiem. To urodzony strzelec. Gra tak, jakby był sam na boisku.”
W wieku dziewiętnastu lat wyczyny „Blond Strzały” zaczęły być głośno komentowane także w rubrykach towarzyskich. Wraz z przyjaciółmi polował na lisa w Gloucestershire, jeździł na pardwy na bagna Lorda Bunne’a nieopodal Balmoral, grywał w polo w Swinley Forest, obserwowany przez rodzinę królewską. Wyróżniał się pośród tłumu, gdziekolwiek i z kimkolwiek się pojawiał.
Gdy skończył dwadzieścia lat, powiódł Liverpool do kolejnego mistrzostwa Anglii. Zaczęto uważać go za największą gwiazdę w Europie. Pretendował do nagrody FIFA dla najlepszego piłkarza świata. „Mówiąc szczerze guzik mnie obchodzi, co ludzie mówią o mojej grze” – skomentował ten fakt. „To ja wam powiem, czy naprawdę jestem najlepszy”.
W tym czasie Will występował także w krajowej reprezentacji Stanów Zjednoczonych. Uparcie próbował zachować jakieś związki z Ameryką. Ale bycie jedynym dobrym graczem w drużynie piłkarskich wyrobników szybko go zmęczyło. Odszedł z zespołu i w ten sposób zrezygnował z występów międzypaństwowych.
Kolejne wieści dotyczące jego osoby stały się bardziej frapujące i niecodzienne, co jeszcze zwiększyło zainteresowanie jego osobą. Krążyły pogłoski, że nadużywa alkoholu i narkotyków. „Powody osobiste” sprawiały, że zaczął opuszczać treningi. Liverpool zdecydował się odsprzedać go jednemu z konkurentów za dwa miliony funtów. Poza sezonem Will zaczął jeździć samochodami wyścigowymi, czego wyraźnie zabraniał mu kontrakt. „Jeśli przeżyję, nie będzie to miało żadnego znaczenia. Jeśli zginę, również.” – oświadczył.
Blond Strzała był pełen jakiejś nieskrywanej furii. Zupełnie nie do powstrzymania.
20
Nie można było go powstrzymać ani mu się oprzeć.
Prowadził sportowe czerwone ferrari Melanie Wellsfleet do jej posiadłości w Somerset. Na wąskiej, pełnej zakrętów drodze rozpędził wóz do stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
– To nie żaden cholerny samochód wyścigowy! – zawołała wyraźnie zaniepokojona właścicielka auta.
– Ze mną za kółkiem, owszem. Trzymaj się, Mel. To jazda życia.
Posiadłość w Somerset przerosła oczekiwania Willa. Na jej terenie każde źdźbło trawy zdawało się ręcznie ułożone, a dwadzieścia siedem pomieszczeń Ryertton Hall przypominało muzeum Tudorów.
– Szef wspaniale sobie żyje dzięki moim wysiłkom – zauważył Will, gdy Melanie oprowadzała go po każdej z dziewięciu sypialni. Była trzydziestojednoletnią kobietą, żoną sir Charlesa Wellsfleeta – obecnego właściciela klubu Willa, posiadającego w dodatku stadninę rasowych koni i dobrze prosperujące wydawnictwo. Lord miał sześćdziesiąt dziewięć lat.
– Charles został właścicielem tej posiadłości na długo, zanim ty przyszedłeś na świat – Melanie roześmiała się i przytuliła do Willa.
Ich sekretny romans trwał już cztery tygodnie. Nie mogła nacieszyć się młodzieńcem i była pewna, że i on traktuje ją w ten sam sposób. Przecież nie mógłby wszystkiego udawać, tłumaczyła sobie ta była, światowej sławy, modelka.
– Tęskniłam za tobą. Chcę cię. Jesteś mi potrzebny – szeptała, gdy znaleźli się w sypialni gospodarzy, skąd roztaczał się widok na wspaniały ogród i wodną kaskadę. – A ty czego chcesz? Czego ci potrzeba?
Zdawał się być zaskoczony tym pytaniem. Zaczął spacerować po ogromnej sypialni i zaglądać do szaf i szuflad Melanie. Wybrał kilka sukienek, sukni wieczorowych, bieliznę, pończochy, buty i ułożył to wszystko na łóżku i podłodze obok.
– Co zamierzasz zrobić, Will? – zapytała Melanie zaintrygowana. – Nie sądziłam, że jesteś fetyszystą.
– Otóż na swój sposób jestem. Bądź i dla mnie modelką. Nigdy nie widziałem cię w tych pięknych strojach. Bardzo mi się podobają.
Melanie uśmiechnęła się szczęśliwa. Uwielbiała jego wyobraźnię, grę i potrzebę współzawodnictwa. Nie był kolejnym pustogłowym piłkarzem, jak ci, z którymi spotykała się wcześniej. Poza tym naprawdę zasługiwał na miano wspaniałego kochanka. Teraz w pełni rozumiała, dlaczego obdarzono go przydomkiem „Blond Strzała”. Miała na jego punkcie obsesję i nie wyobrażała sobie żadnej zdrowej kobiety, która nie byłaby nim zachwycona. Był tak cholernie dobry.
Włożyła na siebie wieczorową suknię od Karla Lagerfielda i sandały od Chloe. Will tymczasem siedział zupełnie nagi na łóżku i obserwując każdy jej ruch bawił się swoim penisem.
Wiedziała już, że potrafił utrzymać go w pełnym wzwodzie długie godziny. Jeśli miewał jakikolwiek problem z seksem, to co najwyżej ze szczytowaniem.
Przebrała się w czerwoną suknię, a na szyi zawiesiła naszyjnik z pereł i nagle stwierdziła, że dłużej już tego nie wytrzyma. Rzuciła się w stronę Willa i jego wspaniałej strzały.
– Proszę, proszę... weź mnie! – wyjęczała. – Nadziej mnie na swój miecz!
Will nie pozwolił, by zdjęła z siebie suknię wartą wiele tysięcy dolarów. Sięgnął po pończochy i przywiązał nimi Melanie do wezgłowia łóżka. A później kochali się kilka godzin. Doprowadzał ją do orgazmu tyle razy, że wreszcie straciła rachubę. On jednak nie szczytował ani razu.
Sir Charles Wellsfleet przyjechał do swojej rezydencji około dwudziestej trzeciej. Miał wyjątkowo ciężki dzień i spodziewał się, że żona jak zwykle o tej porze będzie już spać.
Ale pomylił się. Leżała w łóżku, miała rozszerzone źrenice i wyglądała tak, jakby cały dzień płakała. Wciąż była przywiązana do ramy, a na sobie miała tylko naszyjnik. Jej twarz była opuchnięta i barwą przypominała perły. Droga suknia leżała w strzępach obok niej.
Tego lata Will odszedł z drużyny Sir Charlesa. Mimo rozlicznych spekulacji, prasa nie odkryła prawdy: Willemu po prostu znudziła się Melanie. Blond Strzała zapragnął przenieść się na scenę, na której byłoby dla niego wystarczająco dużo miejsca.
21
Przed rozpoczęciem sezonu Will zaprosił Palmera do swego apartamentu w Chelsea. Choć był umeblowany z przepychem, sprawiał wrażenie tak sterylnego, jakby nikt tu naprawdę nie mieszkał. Z głośników sączyła się muzyka Maggie Bradford.
– Potrzebuję twojej pomocy – oświadczył Will, popijając drogą brandy, którą poczęstował także brata. To był już jego czwarty lub piąty drink, a tę samą płytę puszczał po raz trzeci.
Palmer był wyraźnie zaskoczony. Przecież brat dotychczas nigdy go o nic nie prosił.
– W jaki sposób mógłbym ci pomóc, Will?
– Potrzebny mi menedżer. Według mnie jesteś idealnym kandydatem. Mówiąc szczerze, wiele o tym myślałem.
– Menedżerem?! Sądziłem, że tę robotę odwala Jacob Golding.
– Zajmuje się moimi interesami. Ale mnie chodzi o coś innego. O kogoś, kto będzie się zajmował mną. Pilnował, bym nie wpakował się w jakieś kłopoty. – Zaczynam bać się samego siebie, braciszku, myślał. Jeśli ty mi nie pomożesz, to do kogo mam się zwrócić?
– Mam być twoją cholerną niańką, Will? – Palmer pokręcił głową i uśmiechnął się.
Will wzruszył ramionami.
– Można to i tak nazwać. Więc jak? Pensja jest cholernie wysoka.
Palmer łyknął brandy i wstał.
– Nie ma mowy, braciszku.
– Dlaczego? Co ci przeszkadza?
– Mówiąc szczerze, właśnie dostałem dobrą robotę w dziale marketingu Cadbury’s. Ale nawet gdybym był bez pracy, nie zgodziłbym się.
Will popatrzył na niego poważnie.
– Bo mnie nienawidzisz?
Palmer przecząco pokręcił głową. Jego włosy także były koloru blond, lecz krótko przystrzyżone.
– Nie. Bo nienawidzę życia w twoim cieniu. Nikt nie może cię nienawidzić.
– A więc mi nie pomożesz? Nawet gdybym ci wyznał, że jestem potwornie nieszczęśliwy? Że otacza mnie pustka? Że co noc myślę o odebraniu sobie życia?
Palmer nie mógł oderwać oczu od swego niewiarygodnie przystojnego i sławnego brata. Usiadł ponownie.
– Mówisz poważnie, Will? Czy tylko znowu grasz? Czy to kolejna wymyślona przez ciebie zabawa?
– Jestem kurewsko poważny. Chcę się zabić. Nawet teraz, kiedy mówię te słowa.
– Mój Boże, chyba się rzeczywiście nie zgrywasz. Albo jesteś szalony. Chociaż niewykluczone, że jedno i drugie.
– Jestem nikim – szepnął Will. – Zupełnie nikim. Tylko ty możesz mi pomóc, Palmer. Musimy trzymać się razem.
Młodszy brat wstał i uśmiechnął się smutno.
– Przykro mi. Nie mogę ci pomóc. Musisz znaleźć sobie kogoś innego.
Will patrzył na plecy brata znikające za drzwiami. Dopełnił sobie szklaneczkę i opróżnił ją jednym haustem.
– Ale kogo mam znaleźć? Kto tak naprawdę będzie umiał mnie pokochać?
22
Staw czoła muzyce, Maggie. Czas przejść do Willa i naprawdę zacząć o nim mówić. Wyrzucić to z siebie raz na zawsze. Tego przecież wszyscy od ciebie oczekują.
Ludzie, a szczególnie dziennikarze pytają, jak mogłam zakochać się w Willu? Zawsze gotowa byłam odpowiedzieć: „Wy też byście się w nim zakochali, i to w ciągu sekundy. Nie oszukujcie samych siebie.” Chociaż w moim przypadku wszystko przebiegało nieco inaczej. Will potrafił być niezwykle czarujący. Nie macie nawet pojęcia! A ja chciałam zostać oczarowana. Potrzebowałam miłości bardziej niż czegokolwiek innego. Zawsze jej oczekiwałam. A wy nie?
Tak to wszystko mniej więcej wyglądało.
Swoje pierwsze europejskie tournee zaczęłam od Londynu. Kosztowało mnie wiele sił i nerwów, ale jednocześnie było wspaniałą, niepowtarzalną przygodą. Wraz z Jennie zatrzymałyśmy się u Claridge’a. Natychmiast ruszyłyśmy na zwiedzanie miasta. Obejrzałyśmy zmianę warty przed Pałacem Buckingham, poszłyśmy na Pułapkę na myszy, odwiedziłyśmy Katedrę Westminster i Big Bena. Obie byłyśmy fantastycznymi turystkami i przyjaciółkami, więc ani na chwilę nie zamykały się nam usta.
W Londynie miałam dać dwa koncerty. Poza tym byłam gościem honorowym na balu kostiumowym w Mayfair, z wstępem tysiąc funtów od osoby, z którego dochód przeznaczony był na pomoc dzieciom chorym na raka.
Wieczorem, bezpośrednio przed galą, zrobiłam „wielkie wejście” do salonu w naszym hotelowym apartamencie.
– Mamo, nie! Chyba nie zamierzasz pokazać się tak publicznie! – wykrzyknęła Jennie i skrzywiła się, jakby połknęła pół cytryny.
Przez szparki na oczy w masce popatrzyłam w lustro i aż zgięłam się wpół ze śmiechu. Jennie miała sporo racji. Suknia aż do przesady opinała moje ciało, a piersi były odsłonięte bardziej niż sądziłam.
– Oczywiście, że pokażę się w tym stroju. Moim zdaniem jest wspaniały. To samo mówi Barbara Cartland.
– Kto to taki? Twoja krawcowa? Projektantka strojów do Drakuli?
– Nie wiesz, kim jest Barbara Cartland? No cóż, to tylko dowodzi, iż nie masz zielonego pojęcia o maskaradach. Nie udzielam ci więc głosu.
Jennie przewróciła oczami i przeczesała palcami swoje długie włosy.
– Kim właściwie masz być? Nie skazuj mnie na niewiedzę.
– Damą na dworze Ludwika XIV. Powinnaś natychmiast rozpoznać!
Jennie zachichotała. Padła na gruby dywan i ze śmiechu zaczęła się na nim tarzać.
– Bardziej przypominasz mi striptizerkę... Przepraszam, tylko żartowałam.
– Twoje szczęście.
Właściwie czy to miało znaczenie, jak wyglądałam? Wszystko było jedynie snem, wciąż nie mogłam uwierzyć, że przydarza mi się naprawdę. Było zbyt wspaniale, a ja czułam się zbyt szczęśliwa.
23
To było tak bardzo nie w moim stylu, że chyba właśnie dlatego pasowało doskonale.
Wielki bal odbywał się w domu lorda Trevelyana – czteropiętrowej gregoriańskiej rezydencji skąpanej w świetle dzięki reflektorom umieszczonym na sąsiednich budynkach.
Kiedy mój samochód zajechał na miejsce, obok wejścia zobaczyłam hałaśliwą zgraję przebraną za członków grupy literackiej Bloomsbury. Mężczyźni mieli na sobie pumpy, a kobiety bluzki sufrażystek i długie spódnice. W rękach trzymali przykurzone książki i kosze pełne ciętych kwiatów. Jennie na pewno podobałyby się takie przebrania.
Weszłam do środka wraz z nimi. Wewnątrz było już co najmniej ze dwustu gości stojących w grupkach i przekomarzających się wesoło. Ubrani byli w stroje z różnych epok i wszyscy popijali szampana, którego i mnie zaraz podano.
Wkrótce rozległy się fanfary i obecni natychmiast ucichli. Na schodach prowadzących do głównego foyer ukazała się... królowa Elżbieta I! Jej korona udekorowana rubinami i szafirami rzucała wokół błyski, a suknia cała była wyszywana perłami. A więc jednak śnię, pomyślałam.
„Królową” okazała się być nasza gospodyni – lady Trevelyan.
Majordomus obwieścił, że podano do stołu i goście przeszli do wspaniałej jadalni, gdzie niezwłocznie zaczęli się raczyć łososiem, sałatkami, serami, świeżymi owocami i słodyczami. Po mniej więcej godzinie lady Trevelyan wstała i skinęła na dwóch odźwiernych, którzy rozwarli wrota do wielkiej sali balowej. Natychmiast doleciały stamtąd dźwięki walca.
Gdy tylko znalazłam się na sali, podszedł do mnie jakiś mężczyzna. Był cały ubrany na czarno, na głowę miał narzucony kaptur, a maska skrywała twarz. Widać było tylko oczy. Przepiękne oczy. Od razu je zauważyłam. Coś we mnie drgnęło. Dziwne.
– Jesteś Maggie Bradford – rzekł. – Oddaj mi, proszę, swoje klejnoty, albo będę zmuszony odebrać ci je siłą.
– Masz nade mną przewagę. Wiesz kim jestem, a ja ciebie nie znam.
Ukłonił się i uniósł moją dłoń do ust.
– Jestem Raffles, sławny złodziej, do usług. Jednak wolałbym skraść ci serce zamiast klejnotów.
Nie mogłam oderwać wzroku od tych jego oczu.
– Więc odsłoń twarz. Nie pozwolę na to przecież byle komu.
Nie wiedziałam, jak z nim postępować. Odkąd stałam się znana, mnóstwo mężczyzn próbowało mnie uwieść, ale to doświadczenie było jakby zupełnie nowe.
Ukłonił się ponownie i jednym ruchem zdjął maskę i kaptur.
Przede mną, mogę to powiedzieć z ręką na sercu, stał chyba najprzystojniejszy mężczyzna spośród tych, jakich w życiu widziałam. Blond włosy opadały mu aż na ramiona, a zielone oczy lśniły blaskiem przyćmiewającym wszystko wokół. W moich uszach rozbrzmiała jakaś dziwna muzyka. Jego opalona skóra świadczyła o tym, iż dużo czasu spędzał na świeżym powietrzu, a na młodej twarzy nie dostrzegłam ani jednej zmarszczki. W uśmiechu, który właśnie zaprezentował, odsłonił idealnie białe, równe zęby.
– Raffles? A jak nazywasz się w świetle dnia?
– Will – przedstawił się. – Will Shepherd.
Zrobił krok do tyłu jakby czekając, jakie jego nazwisko zrobi na mnie wrażenie.
Żadnego. Po prostu nigdy o nim nie słyszałam.
– Ładnie – stwierdziłam. Zwróciłam uwagę na jego akcent, więc zapytałam: – Jesteś Amerykaninem?
– Urodziłem się w Stanach. Większość życia spędziłem w Anglii, starałem się jednak, by choć w ten sposób różnić się od typowego wyspiarza. Czasami jestem uparty. Szczerze mówiąc – prawie zawsze.
– A czym się zajmujesz? Oczywiście poza rabowaniem spokojnych ludzi?
Jeśli to w ogóle możliwe, jego uśmiech stał się jeszcze sympatyczniejszy.
– Gram w piłkę nożną. Albo, jak kto woli, w futbol. Mogłabyś kiedyś przyjść na mecz i zobaczyć mnie w akcji.
– Byłoby mi bardzo miło. Chociaż muszę cię ostrzec, że żaden ze mnie kibic sportowy.
– Ja natomiast jestem twoim zagorzałem fanem. Kocham twoją muzykę. Szczególnie zaś teksty. Zdajesz się rozumieć.
Nagle chwycił mnie za ramię.
– Bez przerwy słucham twoich piosenek, Maggie. Chcę zabrać cię dzisiaj do domu. Chcę się z tobą kochać. Wynośmy się stąd. Wiem, że też tego pragniesz.
Jak mógł zwrócić się do mnie w ten sposób? Jak?... „Wiem, że też tego pragniesz”.
– Jak śmiesz! – krzyknęłam.
Wymierzyłam mu mocny policzek, na co zaskoczony zrobił krok w tył. Mój okrzyk musiał dotrzeć do muzyków, bo przestali grać w pół taktu. Wszyscy wokół przyglądali się nam zaintrygowani.
Nie obchodziło mnie to wcale. Jego dotyk był dotykiem Phillipa, a słowa słowami Phillipa.
– Gdybyś naprawdę słuchał moich piosenek, wiedziałbyś, co myślę o takich przelotnych miłostkach – powiedziałam drżącym głosem. – Zepsułeś mi całe przyjęcie. Możesz sobie być nawet najlepszym piłkarzem na świecie. Dla mnie jesteś obleśnym samcem i jeśli jeszcze kiedykolwiek ośmielisz się do mnie odezwać... – Już miałam na końcu języka: „Zabiję cię”.
Odwrócił się na pięcie, więc na szczęście nie dokończyłam. Patrzyłam na jego plecy, podobnie jak wszyscy w sali, gdy z wysoko uniesioną głową i falującymi włosami, miarowym krokiem szedł w kierunku drzwi.
Stałam bez ruchu, tłumiąc w sobie wstyd i wściekłość. Orkiestra znowu zaczęła grać, a ludzie wrócili do tańca. Lady Trevelyan podeszła i delikatnie pogładziła mnie po głowie.
– Przepraszam – szepnęłam bliska łez. – Tak mi przykro. Nie chciałam zrobić sceny. Tak mi przykro.
– Nawet o tym nie myśl – poradziła, uśmiechając się lekko. – Dałaś Willowi Shepherdowi dobrą lekcję i wiedz, że nie ma tu kobiety, która nie byłaby po twojej stronie. – Wreszcie nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. – Oczywiście każda z nich bez chwili wahania wskoczyłaby mu do łóżka, gdyby tylko miała sposobność. Ale należy ci się uznanie.
Księga druga
Cisza przed burzą
24
To była jedna z pierwszych rozpraw sądowych, choć nie pamiętam, która dokładnie. Wiem tylko, że wreszcie mogłam opuścić więzienie, choćby na krótko.
Oczywiście wciąż towarzyszyło mi moje piętno w kształcie litery M. Jestem niewinna, dopóki wina nie zostanie mi udowodniona, ale w oczach wielu dawno już zostałam skazana. Ludzie, którzy w ogóle mnie nie znają, zawczasu wydali na mnie wyrok.
Dla niektórych jestem morderczynią. Inni są przekonani, że się puszczałam na prawo i lewo, choć Bóg jeden wie, że to nieprawda. Ale najbardziej boli opinia, iż jestem złą matką. Gdyby widzieli mnie choć przez dziesięć minut z mymi dziećmi, przekonaliby się, jak bardzo się mylą.
Zostałam więc już uznana winną. Wydaje mi się, że kobiety zawsze są winne, dopóki nie uda im się udowodnić swej niewinności. Zaś najbardziej zagorzałymi oskarżycielami są inne kobiety. Dlaczego tak się dzieje?
A więc udałam się do sądu. Cieszyłam się, że wreszcie opuszczam celę. W powietrzu musiało unosić się mnóstwo pyłków, bo wielu ludzi na ulicach miało zaczerwienione nosy i kichało, a zaparkowane samochody były pokryte jakby zielonym kurzem.
Strażnicy więzienni znali mnie i lubili, starali się więc obronić przed tłumem zgromadzonym pod budynkiem sądu. Zobaczyłam plakaty głoszące: „Morderczyni Maggie”, „Krzesło dla Maggie”.
– Nie podnoś głowy i idź tuż przy nas – poradził jeden ze strażników.
Spędziłam tyle czasu w zamknięciu, odcięta od świata, że chciałam choć przez chwilę nań popatrzeć. Ale strażnik miał rację. Zwiesiłam głowę, mimo iż mogło to być odczytane jako nieme przyznanie się do winy.
Dziennikarze byli sprytni, więc wiedzieli, gdzie najlepiej się przyczaić. Przygwoździli nas już w budynku i zaatakowali. Zaleli potokiem pytań i wymierzyli we mnie mikrofony. Chcieli, żebym im coś zaśpiewała? Kamery wlepiły we mnie swoje wielkie oczy.
Blond reporterka wychyliła się ponad linami zagradzającymi przejście i zawołała:
– Maggie! Tutaj, Maggie! Proszę.
Odruchowo odwróciłam głowę w tę stronę i spojrzałam jej w oczy.
– Co z Patrickiem? – zapytała niespodziewanie. – Jego też zabiłaś? Przyznajesz się, Maggie?
Nigdy nikogo nie oplułam. W ogóle nie zdarza mi się pluć... ale tego ranka splunęłam prosto w twarz tej dziennikarce. Sama nie wiem, co mnie napadło.
Kamery wokół pracowały i cały incydent był później wielokrotnie prezentowany w każdych wiadomościach w kraju i nie tylko. Komentowano ten mój brak opanowania. I zastanawiano się, czy to jest prawdziwe oblicze Maggie Bradford?
Co z Patrickiem?
Czy zamordowałaś też trzeciego mężczyznę?
Czy kogokolwiek zdziwiłoby to?
25
– Księgowi gówno wiedzą. Po co więc, do diabła, dawać im choć złamanego centa? Chodzi przecież o możliwe do zaakceptowania cięcia kosztów!
Tak krzyczał Patrick O’Malley, stojąc w łazience apartamentu w swym nowo zbudowanym i właśnie wyposażanym hotelu u zbiegu Sześćdziesiątej Piątej Ulicy i Park Avenue.
Wściekał się na swojego księgowego – Maurice’a Freunda. Podwładny od dawna znał już opinię szefa na temat swej pracy.
– Ale my mamy oszacowane koszty – rzekł nieporuszony – a ty nierozważnie wydajesz straszne pieniądze.
– Mydło „Pears” jest niezbędne – upierał się rozwścieczony O’Malley. – Odpowiednie ręczniki także. Podobnie jak choćby jacuzzi w łazience tego apartamentu.
Freund westchnął i wzruszył ramionami.
– Dobrą wiadomością jest, że wszystkie pokoje są już zarezerwowane. Złą zaś, że wynajęcie ich nie będzie przynosić nam zysku.
– Jeszcze raz dokonamy tych cholernych obliczeń. Kiedy obiecuje się najwyższy standard, trzeba dotrzymać słowa, a ten hotel będzie najlepszy, do cholery. Albo każę ci zjeść to mydło.
– Jeżeli to będzie „Pears”, proszę bardzo – odparł księgowy uśmiechając się szelmowsko.
O’Malley mruknął.
– Roboty postępują według planu?
– Tak. Według ich planu. Osiem miesięcy opóźnienia i budżet przekroczony o dwadzieścia procent.
– To chyba i tak mniej niż przewidywaliśmy?
– O dziesięć procent.
– Więc na ręczniki i mydło przeznaczymy pieniądze z tych pozostałych dziesięciu procent.
– Nie ma mowy. – Freund ujął szefa za ramię i wyprowadził go z apartamentu do tymczasowej windy. – Znając cię wiem, że zaraz roztrwonisz te wszystkie oszczędności.
Jeśli nawet O’Malley miał na ten temat inne zdanie, zachował je dla siebie. Zamiast tego powiedział:
– Wiem, jaką nazwę nadam hotelowi.
Dobra wiadomość, ucieszył się księgowy. To już ostami dzwonek.
– Jaką?
– Chcę nazwać go „Cornelia”.
– „Cornelia”. Wspaniale! – Freund wiedział, że szef bacznie obserwuje jego reakcje, ale tym razem był naprawdę szczerze zadowolony. – Dobre. Wspaniały wybór, Patrick.
– Nie pamiętam, by jakikolwiek hotel światowej klasy wywodził swą nazwę od imienia kobiety – powiedział O’Malley jakby nieco zażenowany.
– A więc to oryginalna nazwa dla unikatowego hotelu. Poza tym już rzeczywiście czas ujawnić, jak będzie się nazywać.
– Była wyjątkową kobietą. To pewne. Wreszcie się w czymś zgodziliśmy, Maurice.
Freund ujął jego dłoń i mocno uścisnął.
– Ten hotel jest pomnikiem wystawionym jedynej kobiecie, jaką kochałeś.
26
Przez dwadzieścia lat Cornelia i Patrick O’Malley byli jedną z najpopularniejszych nowojorskich par. Na pozór wydawali się być swoimi przeciwieństwami. On – grubiański biznesmen-samouk, który stawszy się właścicielem kilku moteli zbudował całą sieć hoteli najwyższej klasy, obejmującą swym zasięgiem Stany Zjednoczone, Europę i Azję. Ona – powszechnie uznana piękność, która rozwścieczyła swoją rodzinę – Whitingów – zakochując się i wychodząc za mąż za „katolika, który nie wiedział nawet, gdzie jest Princeton”. W rzeczywistości byli jednak bardzo zgraną, wprost idealną parą. Spokój i opanowanie Cornelii chłodziły gorący temperament Patricka. On zaś wpływał na nią pobudzająco. W niczym nie skażonym niebie, w którym żyli przez tyle lat, nie zrodził się choćby jeden najmniejszy skandal. Pomimo niezliczonych pokus Patrick pozostał wierny, a jego wsparcie dodawało Cornelii sił. Zazwyczaj powściągliwa, w stosunku do niego i tylko wobec niego była delikatna i pełna ufności.
Ten raj na ziemi został zniszczony przez glioblastomę, która uśmierciła żonę Patricka w ciągu osiemnastu miesięcy, a ochotę do życia odebrała jej znacznie szybciej. W wieku pięćdziesięciu czterech lat Patrick pozostał sam, z górą pieniędzy, niezmiennie zbuntowanym synem Peterem i ogromnym współczuciem przyjaciół.
Teraz budował swój najwspanialszy hotel, na wzór zabytkowej budowli, podobny do hotelu „Pałace” Helmsleya. Przygotowywano czterysta pokoi, w tym siedemdziesiąt apartamentów. Kilka z nich wyłożono oryginalnymi marmurami z Witherspoon House. Goście mogli wybrać najbardziej odpowiadający im styl: włoski renesans, empire, amerykański ultramodernizm.
W każdym pokoju „Cornelii” – O’Malley pokręcił głową zdziwiony, że ta nazwa nie przyszła mu do głowy jeszcze w fazie projektów – znajdzie się mydło „Pears” i stosowne ręczniki. To będzie prawdziwy Grand Hotel, jakie budowano w czasach największej świetności, zanim jeszcze nastała idiotyczna era księgowych.
Patrick cały dzień spędził w hotelu. Rano spotkał się z Freundem, a później osobiście nadzorował polerowanie marmurowych kolumn w holu, sprawdzał oświetlenie i siedzenia w barze i wreszcie długo rozmawiał z głównym projektantem – Michaelem Hartem.
To spotkanie przedłużyło się aż do lunchu. Hart uzgadniał istotne elementy, wymagające szczególnej uwagi. Przede wszystkim chodziło o złocenie renesansowych ornamentów w głównym holu oraz o wykonanie filigranów nad oknami przy wejściu od strony Lexington.
Już po południu O’Malley przeszedł do kuchni, dokąd zwabił go jakże przyjemny dla ucha warkot wiertarek. Piece ze stali nierdzewnej, kuchnie i lady dostarczono wreszcie po czterech tygodniach oczekiwania.
O dziewiętnastej trzydzieści Patrick znów przeszedł pod antycznym zegarem wiszącym w holu, a niegdyś, za czasów Katarzyny Wielkiej, zdobiącym Pałac Zimowy.
W centrum hotelowego atrium ustawiono oryginalną, sprowadzoną z Rzymu i odrestaurowaną fontannę Berniniego. Tego popołudnia Timothy Sullivan zakończył wreszcie prace hydrauliczne i poinformował, że wszystkie przewody zostały sprawdzone.
– A więc gotowe do odpalenia – mruknął O’Malley podchodząc do konsolety, z której sterowało się fontanną. Przekręcił gałkę i woda trysnęła w górę, by spadając kaskadą spływać z tarasu na taras. Twarz Patricka rozjaśniła się jak u dziecka, które dostało prezent na Boże Narodzenie.
– Cholernie ładne – powiedział głośno.
Po chwili doszedł jednak do wniosku, że woda musi tryskać znacznie wyżej. Odkręcił gałkę do oporu. Ale strumień wody nie podniósł się nawet o centymetr. Nigdy nie zalśni w promieniach zachodzącego słońca, pomyślał. Strumień był rachityczny jak wytrysk dziewięćdziesięciolatka.
Ten drań Sullivan odwalił fuszerkę! Zajmę się nim, żeby i jego wytrysk przypominał to, co tu zmontował, postanowił.
Zapamiętał sobie, co musi zrobić następnego dnia z samego rana.
Po raz kolejny przedefilował pod zegarem. Nagle zatrzymał się i popatrzył na zegarek na ręku. Dwudziesta szesnaście! Zegar w holu spieszył się całe trzy minuty!
Nagle zrobiło mu się słabo.
„Spokojnie, Pat”, zabrzmiał mu w uszach głos Nellie. „Ostrożnie, ostrożnie”. Ale nie zamierzał słuchać. Otoczony nierzetelnymi pracownikami, bez Nellie, nie miał się, dla kogo oszczędzać.
27
Kiedy Jennie skończyła trzynaście lat i zbliżał się czas jej pójścia do szkoły średniej, kupiłam przepiękny dom przy Greenbriar Road w Bedford, na przedmieściach Nowego Jorku. Dzięki temu obie miałyśmy prawdziwy dom. Poza tym chciałam, by Jennie poszła do naprawdę dobrej szkoły.
Potrzebowałam zapewnić sobie i córce stabilność i przyjazne otoczenie. Wspólnie studiowałyśmy oferty pośredników sprzedaży nieruchomości. Ten od razu przypadł nam do gustu. Bedford ze swoją luźną zabudową i rozległymi przestrzeniami od razu się nam spodobało. Wreszcie znowu miałyśmy gdzie zamieszkać na stałe.
Krytykowano mnie już za niechęć do dawania publicznych koncertów, a także do długich tras. Ale wynikało to jasno z moich przekonań. Nigdy nie uważałam, że jestem gwiazdą i nie chciałam żyć tak jak one. Pragnęłam, by Jennie dorastała jak normalna nastolatka.
Lata spędzone z Phillipem nauczyły mnie, że najcenniejsze są spokój i zadowolenie z życia. Nie było tak źle, wmawiałam sobie.
W Bedford znalazłam wspaniałą szkołę dla Jennie. Nasz dom znajdował się niecałą godzinę jazdy samochodem od centrum Nowego Jorku. Miałam zapewnioną prywatność, gdy jej potrzebowałam, a jednocześnie utrzymywałam stały kontakt z przyjaciółmi. Bedford było dla nas wymarzonym miejscem, gdzie mogłyśmy wymazać z pamięci ostatnie ślady bolesnej przeszłości.
Jennie nazwała dom „Shangri-la, la, la”. Tego nie dało się powiedzieć – trzeba było zaśpiewać. Miała dobry głos, ale i tak nie dorównywał jej poczuciu humoru.
Nocami w okolicy panował błogi spokój. Ciszę zakłócał tylko poranny śpiew ptaków, czasami szczekanie psa lub głośno grające radio w samochodzie jakiegoś nastolatka. Takie krążące po ulicach wozy przywodziły mi na myśl moje dorastanie w Newburgh, zaledwie pięćdziesiąt kilometrów stąd.
Pewnego kwietniowego wieczora aż podskoczyłam, słysząc gwałtowne łomotanie do drzwi frontowych. Nikogo nie oczekiwałam. Z tego, co wiedziałam, policja także nie miała do mnie żadnego interesu. Jennie odrabiała lekcje w swoim pokoju. Po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że jest jeszcze zbyt młoda na wizyty chłopaków.
Bardzo uważałam, by informacje o moim miejscu zamieszkania nie dostały się do mediów, więc wykluczyłam także, by niespodziewany gość był fanem bądź rywalem. Czyżby ktoś pomylił domy? Zapewne.
Ciekawa i nieco zaniepokojona, podeszłam do drzwi. Przez wizjer zobaczyłam mężczyznę. Ubrany w wymięty, choć elegancki garnitur, krawat miał przekrzywiony, włosy rozczochrane, a na twarzy malowały się rezygnacja i zniecierpliwienie. Wydawał się niegroźny, więc otworzyłam drzwi.
– Pani Bradford? – zapytał zaskakująco spokojnym tonem.
– Tak. W czym mogę pomóc? Skąd zna pan moje nazwisko?
– Jest wypisane na skrzynce pocztowej.
– A dlaczego zamiast skorzystać z dzwonka dobijał się pan do drzwi?
– Tak? – Wyglądał na szczerze zdziwionego. – Nie zauważyłem go. Chyba ze zdenerwowania. Przepraszam.
Złość widać wyparowała z niego, i rzeczywiście nie wyglądał groźnie. Zaprosiłam go więc do środka.
– O co właściwie chodzi? – zapytałam.
Przeszedł za mną korytarzem do salonu.
– Gdybym budował hotele w tak partacki sposób jak produkowane są samochody, ukrzyżowano by mnie. Te patałachy...
Aha. A więc to tak.
– Chodzi o pański wóz, prawda?
– O nowiutkiego mercedesa. Na liczniku ma nie więcej niż tysiąc kilometrów. Jechałem zmęczony, myśląc o interesach, zadowolony, że już nie jestem na autostradzie, kiedy nagle ten sukinsyn zdechł. Tak po prostu. Bez żadnego ostrzeżenia. Jakby chciał powiedzieć: „Pieprz się, Pat”, i stanął. A czy mam w wozie telefon komórkowy? Oczywiście, że nie. Gdybym miał, skorzystałbym z niego, ale jadąc chcę mieć wreszcie święty spokój. Przecież taki telefon jest przydatny tylko w sytuacjach, gdy psuje się samochód, ale nowy, wart osiemdziesiąt tysięcy wóz nie ma prawa odmówić posłuszeństwa. To niemożliwe. Cha! – Nagle umilkł i uśmiechnął się szeroko. Ten uśmiech zdawał się należeć do Paula Newmana. – Mógłbym więc skorzystać z pani telefonu?
– Oczywiście – odparłam, powstrzymując śmiech. Zabawny facet, a co więcej, jego humor był wyraźnie zaraźliwy. – Telefon jest w tamtym pokoju. Co pan robił w Greenbriar o tej porze?
– Mieszkam przy niej. Jakieś pięć kilometrów stąd. Musiała pani mijać mój dom z tysiąc razy. Nazywam się O’Malley. To takie wielkie gmaszysko w wiktoriańskim stylu. Mieszkam tam, aby robić wrażenie na znajomych.
Wiedziałam, który to dom, a właściwie cała posiadłość. Jedna z najokazalszych przy Greenbriar.
– Wspominał pan o hotelach. A więc musi pan być...
– Patrick O’Malley – przedstawił się. – Jeden z nich buduję właśnie przy Park Avenue. Nazywa się „Cornelia”. Podoba się pani ta nazwa? Proszę powiedzieć, tak, a będzie pani jego pierwszym gościem... na mój koszt.
Tym razem nie powstrzymywałam już śmiechu.
– Tak. Niewykluczone, że dopilnuję spełnienia tej obietnicy. Zrobić panu drinka, panie O’Malley?
Ukłonił się.
– Jest pani bardzo uprzejma i wyrozumiała. Szkocką, jeśli to możliwe. Bez wody.
Pokazałam mu, gdzie jest telefon, po czym przeszłam do kuchni i przygotowałam drinka. W tym mężczyźnie, który tak mnie rozbawił, było coś intrygującego Obserwując jego twarz miałam wrażenie, że oglądam komedię z czasów niemego kina. Ze swoją urodą i mimiką mógłby zostać gwiazdą filmową.
Poza ludźmi z branży muzycznej nie miewałam wielu gości w swym bezpiecznym, luksusowym, zamkniętym świecie. Już się przyzwyczaiłam do udawania, że mi to odpowiada. Tak naprawdę miałam jednak dość ciągłej izolacji.
Nalałam whisky i wróciłam do pokoju, pukając delikatnie przed wejściem. Stanęłam w progu i, nie mogąc się powstrzymać, roześmiałam na głos.
Patrick O’Malley, powiesiwszy marynarkę na krześle, wyciągnął się na starej sofie i chrapał w najlepsze.
28
Obudziłam się wcześnie, ale Patrick już zniknął. Jenny i ja odbyłyśmy zwykły pięciokilometrowy bieg, zjadłyśmy śniadanie, po czym wyprawiłam córkę do szkoły. Zamknęłam się w pracowni i wzięłam do szlifowania tekstu piosenki „A Lady Hard as Love”.
Około dziesiątej trzydzieści przeszłam do stajni. W powietrzu wisiała lekka mgiełka. Byłam z siebie zadowolona. Choć miałam świadomość, że czegoś mi ciągle brakuje, przecież osiągnęłam już tak dużo, że nie miałam prawa się skarżyć.
Z daleka zobaczyłam wóz dostawczy z kwiaciarni. Zatrzymał się i wysiadł z niego rudowłosy chłopak w okularach ze szkłami jak denka od butelek. Wręczył mi piękny bukiet frezji z przypiętym doń bilecikiem. Od O’Malleya, przebiegło mi przez głowę i poczułam dziwną radość.
Droga Margaret Bradford,
Pragnę przeprosić, iż od razu nie skojarzyłem kim Pani jest, ale jeśli chodzi o muzykę, znam tylko Clancy Brothers.
Nie wiem, czy będę w stanie ponownie spojrzeć Pani w oczy. Nie po ostatniej nocy. Ale spróbuję. Postaram się.
Czy zgodzi się Pani zjeść ze mną kolację któregoś dnia w tym tygodniu? Proszę dać mi szansę na zrehabilitowanie się.
Ma Pani najwspanialsze błękitne oczy, jakie widziałem. Obiecuję, że cały czas do naszego następnego spotkania spędzę na słuchaniu Pani piosenek, aż nauczę się ich wszystkich na pamięć.
Upokorzony śpioch (Pani sąsiad)
Patrick
Miałam brązowe oczy i byłam prawie pewna, że Patrick O’Malley doskonale o tym wiedział. I wiedział, że ja wiedziałam, że on wie.
Kolacja? Czemu nie. Pragnęłam poznać nowych ludzi w Bedford. Zostawiłam wiadomość na jego automatycznej sekretarce, zgadzając się na spotkanie w czwartek.
Błękitne oczy... To Sinatra, nie ja.
29
Czwartek niespodziewanie okazał się przebojem. Patrick sprawił, że przez cały czas się śmiałam. Sypał historyjkami i dowcipami jak z rękawa. Miał wspaniały, ciepły uśmiech i wielkoduszną naturę. Wiedziałam, że będzie moim pierwszym przyjacielem w Bedford i cieszyłam się z tego powodu.
W ciągu kilku następnych tygodni kilkakrotnie się spotykaliśmy. Podobało mi się jego może nieco dziwne, ale szczere poczucie humoru, oryginalne zachowanie i sentymentalne, wzruszające opowieści o dorastaniu w irlandzkiej rodzinie, z dziesięciorgiem rodzeństwa. Śmiałam się do łez, gdy opowiadał, jak był przerażony, gdy zaprosił swych rodziców do apartamentu dla państwa młodych w swoim pierwszym luksusowym hotelu.
Nasze stosunki stawały się coraz bardziej zażyłe. Zaczęłam celowo przekręcać jego imię, co bardzo mu się podobało. Zwracałam się do niego Padriac, Patrice bądź Patrizio. On nie próbował zrewanżować się tym samym. Czasami zwracał się do mnie Margaret i oprócz matki był jedyną osobą, która tak mnie nazywała.
– Moją pierwszą miłością – wyznał Patrick – tak naprawdę było morze. Kojarzy mi się z Irlandią i spędzonym tam dzieciństwem.
Miał niewielki jacht i pewnego weekendu zabrał mnie w rejs. Był zmęczony ciągłym nadzorowaniem prac wykończeniowych, a i ja mogłam sobie pozwolić na oderwanie się od fortepianu i wyrwanie z domu.
Wkrótce znaleźliśmy się na otwartych wodach i stwierdziłam, że także dla mnie żeglowanie jest wspaniałym przeżyciem. Wypłynęliśmy wcześnie rano, więc pomimo wspaniałej pogody byliśmy prawie sami na wodzie. Sznur samochodów na nadbrzeżnej drodze uświadomił mi jakie to szczęście, że nie muszę podążać do pracy w tym tłoku.
– Róbcie swoje w imię Boże – rzekł Patrick i zasalutował tym na brzegu. – Dupki! – krzyknął ile sił w piersiach i roześmiał się na głos. Nie był podły, po prostu umiał cieszyć się życiem.
Musiał dogadać się z Jennie, bo przemycił na pokład napój odżywczy, który piłam codziennie rano. Z udawaną obawą zdecydował się go nawet spróbować.
– Więc wymazałaś już z pamięci tego drania, Maggie? – zapytał, gdy popijaliśmy wspólnie.
Jak zwykle spontaniczny. Był sobą. Domyśliłam się, że chodzi mu o Phillipa, o którym wspominałam mu wcześniej, choć nader lakonicznie.
– I tak, i nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Czułam, że potrafię z nim rozmawiać i na ten temat.
– Chyba wiem o co chodzi.
Uścisnął mnie serdecznie, gdy staliśmy tak obok siebie, zapatrzeni w dal.
– Przykro mi, że nie potrafię znaleźć dla ciebie żadnej mądrej rady. Nigdy nie byłem zmuszony, aby strzelać do kogokolwiek, chociaż znam kilku ludzi, którym z pewnością należałaby się kulka. Wierzę, że nie masz mi za złe, iż poruszam ten temat. Wiesz, taki już jestem.
Pokiwałam głową. Gdy chciał, był zabawny, ale kiedy sytuacja tego wymagała, potrafił słuchać i rozumieć.
– Phillip był prawdziwym draniem. Żałuję, że za niego wyszłam.
Patrick ze złością machnął ręką.
– Po prostu wykorzystał sposobność. Byłaś bardzo młoda i niedoświadczona. A on potrafił to wykorzystać i nakłamał, ile wlezie. Wiem! Popłyniemy na północ, do West Point. Rozkopiemy jego grób i rozsiejemy po morzu szczątki tego łobuza.
Pokręciłam głową, ale jednocześnie uśmiechnęłam się.
– Zawsze potrafisz mnie rozbawić.
– Takie moje zadanie. Jestem w tym wprost niezastąpiony.
Popatrzyłam mu prosto w oczy.
– A według ciebie, w czym ja jestem dobra?
Rozpostarł ręce.
– We wszystkim. A przynajmniej w tym wszystkim, co widziałem. Tyle tylko, że trochę za bardzo zamykasz się w sobie... Nad tym mogłabyś się trochę popracować.
– Potrafisz być taki miły.
– Tak uważasz?
– Tak uważam. Jestem nawet tego pewna.
– Cieszę się. A więc przeprowadzę teraz lekcję poglądową. Ja nie jestem nawet w dziesięciu procentach tak miły jak ty. Sposób w jaki mówisz, myślisz, wychowujesz swoją przepiękną Jennie... wszystko to czuje się w twoich piosenkach. Chyba dlatego są takie popularne, nie sądzisz?
– Może...
– Ja o tym wiem, a ty nie? Mam do ciebie prośbę. Ogromną prośbę.
Nieświadomie napięłam mięśnie.
Patrick skrzywił się.
– Co on ci takiego zrobił, słodka Maggie? Nie cierpię, kiedy się boisz. Ten odruch. Jakbyś w jednej chwili przemieniała się w kamień.
– O, już i tak jest znacznie lepiej.
– Wiem. A teraz odpręż się i posłuchaj mojej prośby. To najwspanialsza rzecz, jaką chciałbym od ciebie otrzymać.
Nie potrafiłam rozluźnić się całkowicie, ale przynajmniej nie byłam już tak spięta. W obecności Patricka czułam się bezpieczna. Ale tym razem nie rozumiałam, do czego zmierza.
– Dobrze – skapitulowałam wreszcie. – Zrobię, co zechcesz. W ten sposób może dowiodę, jak bardzo ci ufam.
– Wyśmienicie. To chyba najwspanialsze słowa, jakie dotąd od ciebie usłyszałem. A więc chciałbym bardzo... żebyś zaśpiewała mi jedną ze swoich piosenek. Którąkolwiek. Tutaj, zaraz. Zaśpiewasz tylko dla mnie?
To była naprawdę cudowna prośba. Zaśpiewałam dla niego, wkładając w to całe serce.
30
Pewnego wieczora, to musiało być jakiś tydzień po wycieczce jachtem, wybrałam się z Jennie na lekką kolację. Około ósmej odwiozłam ją do domu przyjaciółki Millie, u której miała spać. Później pojechałam do domu Patricka na drugą kolację.
Dał wolne kucharzowi i reszcie służby na cały wieczór. Oświadczył, że sam chce pełnić honory. Przygotował homara z masłem czosnkowym, francuskie frytki i słodką kukurydzę. Niewyszukany, sycący posiłek.
Po jedzeniu wybraliśmy się na spacer do sadu, który zajmował sporą część posiadłości. Tam Patrick objął mnie ramieniem i delikatnie pocałował moje włosy.
– Pachniesz kwiatami pomarańczy. Jak to możliwe?
– Raczej szamponem „No more tears”.
– Być może. W każdym razie pachniesz wspaniale.
Całował moje policzki, czoło, nos i koniuszek brody. Wreszcie dotknął wargami moich ust i poczułam na nich koniuszek jego języka.
Odsunęłam się. Całowaliśmy się już wcześniej, ale tak naprawdę w tamtych pocałunkach nigdy nie było prawdziwego erotyzmu. Dzisiaj stało się inaczej. Całuje wspaniale, pomyślałam. Słyszałam, jak mocno wali mu serce.
Czułam się z nim taka bezpieczna. Lekki wietrzyk szeptał cicho w gałęziach. Patrick pocałował mnie ponownie i tym razem nie próbowałam już się bronić. Nie mogłam dłużej zamykać się w sobie, nie mogłam spędzić reszty życia bojąc się.
– Chodźmy do środka – zaproponował Patrick. – Kiedyś spałem u ciebie w domu. I to bez twojego pozwolenia, co zresztą ciągle mi wytykasz. Czy zostaniesz dziś u mnie?
Przytuliłam się do niego z uśmiechem i po raz pierwszy ucieszyłam się, że Jennie śpi poza domem.
– Mam nadzieję, że zasłużyłam na lepsze warunki niż ty miałeś wówczas.
Wyczułam, jak bardzo jest szczęśliwy.
– Chodź. Proszę, zaufaj mi.
Moje niezdecydowanie musiało być bardziej widoczne niż przypuszczałam, skoro je zauważył. Zaufać mu? Och, jakże tego pragnęłam, ale gdy szliśmy w stronę domu, wydało mi się, że oto obok mnie kroczy Phillip. Niespodziewanie wstrząsnął mną dreszcz. Do cholery z nim. Może rzeczywiście powinniśmy zniszczyć jego doczesne szczątki.
– Nie musimy tego robić – powiedział Patrick, odgadując moje opory. – Nie wiem o wszystkim, przez co przeszłaś. Możemy poczekać. Jesteś pierwszą kobietą od dawna, która coś dla mnie znaczy. Ale chcę, żebyśmy oboje czuli to samo.
Był najukochańszym i najdelikatniejszym mężczyzną, jakiego znałam. Naprawdę mu ufałam.
– Chcę – szepnęłam, czując ucisk w gardle. – Chcę, Patrick. Chodźmy do domu.
31
Byliśmy nienaturalnie milczący, gdy powoli rozbieraliśmy się w skąpanej promieniami księżyca sypialni na górze. W absolutnej ciszy bicie mojego serca zdawało się być głośne jak uderzenia młota. Wszystkie możliwe pytania i wątpliwości zaczęły krążyć mi po głowie. Jestem dla niego za wysoka, myślałam. Nie spodobam mu się, kiedy zobaczy mnie nagą. Czy naprawdę wiem o nim wystarczająco dużo? Spokojnie, Maggie. Odpręż się.
W promieniach księżyca wyglądał wspaniale. Płaski, umięśniony brzuch. Muskularne nogi. Szeroka pierś przyprószona srebrnymi włosami. Jest naprawdę seksy, pomyślałam. Podniecało mnie to.
Otwórz się dla niego, Maggie, nie obawiaj się. Nadszedł twój czas.
Całował mnie znowu i miałam wrażenie, że jakaś siła przyciąga nas do siebie. Całował policzki, czoło, nos, oczy. Delikatne, czułe pocałunki. W końcu i ja zaczęłam na nie odpowiadać. Całowałam jego twarz. Czułam, że jestem coraz bliżej niego.
– Droga, słodka Maggie – szepnął.
Wiedział, że wciąż nie jestem do końca odprężona. Zawsze umiał odgadnąć, co dokładnie czuję w danym momencie. Był mądry, inteligentny, ale nigdy nie starał się z tego powodu wywyższać.
– Jesteś taką kochaną i wyjątkową kobietą. Uwielbiam cię, Maggie.
To był głos Patricka. Jego dłonie. Kiedy wziął mnie na ręce i niósł do ogromnego łoża, poczułam ulgę, jakby zerwał niewidoczne łańcuchy, którymi dotychczas byłam skrępowana. Słodki, powolny taniec. Był dla mnie taki nowy... zapomniany, albo nigdy nie poznany. Nie spieszył się, lecz w końcu ostrożnie, prawie nieśmiało wszedł we mnie.
Z zapomnianego miejsca w moim wnętrzu po całym ciele rozlała się rozkosz. Zadrżałam. Czułam zalewającą mnie falę gorąca. Jakże długo tęskniłam za tym uczuciem. A ono tej nocy trwało i trwało.
– Jesteś taki wspaniały i delikatny – powiedziałam wreszcie i wydawało mi się, że już do końca życia nie przestanę się uśmiechać. Zwolna głaskałam dłonią jego twarz. On także się uśmiechał. – Jesteś dla mnie taki dobry.
– Będzie coraz lepiej – zapewnił. – Zaufaj mi... Zaufaj nam.
I zaufałam. Po tylu latach znowu komuś zaufałam.
32
Will Shepherd znajdował się na samym szczycie, a jednak... Z pewnością był sławny i nieprzyzwoicie bogaty, ale nie odczuwał z tego powodu satysfakcji. Tego wieczora był na niebezpiecznym haju. Wilkołak z Londynu, myślał o sobie.
Kokaina, którą zażył na początku koncertu, a później znowu, tuż przed pojawieniem się Maggie Bradford, sprawiła, iż miał wrażenie, że posiada władzę nad całym światem. A dlaczego, do diabła, nie? Był gwiazdą nie tylko na piłkarskim boisku, ale i pośród elity na specjalnym koncercie w Albert Hall.
Rozglądał się z uśmiechem i machaniem ręki pozdrawiał znajomych. Widział Pete’a Townsenda, Stinga, Micka Jaggera, członków nowej grupy Hasbeens, a dalej Ruperta Murdocha i Margaret Thatcher – tę dwójkę niszczącą Wielką Brytanię.
Przyszli posłuchać Maggie Bradford, która da odprężenie ich umęczonym duszom, jej ballady miały taką właśnie siłę. Były rzadkością, właściwie cudem. Wyrazista melodia i tekst wprowadzały w stan swoistej hipnozy. Żaden piosenkarz nie potrafił przekazać tak ogromnego ładunku uczuć w jednej piosence. Wszystkie jej utwory były odzwierciedleniem złożoności współczesnego stylu życia, a przynajmniej tak się Willowi wydawało.
Weszła na scenę wśród burzy entuzjastycznych oklasków, którymi wydawała się onieśmielona. Bilety zostały wyprzedane wiele miesięcy przed występem. Usiadła przy fortepianie... i po prostu zaczęła grać.
Will nie pamiętał ich spotkania na przyjęciu u lady Trevelyan. Patrzył na Maggie, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Od razu zwrócił uwagę na jej długie blond włosy i proste piękno twarzy. Tego wieczora zdawała się jaśnieć na scenie. Zastanawiał się, dlaczego. Co się za tym kryło?
Jej głos był silny i wyjątkowo ekspresyjny. W pieśni nie sposób było doszukać się elementów prymitywnego melodramatu. Śpiewała z jakąś swoistą szczerością, która wbijała się w serce jak miecz. Will odczuwał fizyczny ból i szczere piękno płynące z tej muzyki.
Piosenki były o smutku, straconych marzeniach, o popadnięciu w niełaskę. Will czuł, że opowiadają o nim.
Po policzkach popłynęły mu łzy. Muzyka poruszyła go w sposób, jakiego nie znał i nie rozumiał. Wydawało mu się, że jakiś potężny strumień światła porywa go i przenosi z sali koncertowej w miejsce przeznaczone tylko dla nich dwojga. Co, u licha, chodzi mi po głowie? zastanawiał się. Miał ochotę śmiać się z samego siebie. Czuł się jak zagubiony głupiec.
Jakże kochał dźwięk tego głosu. Mógłby go słuchać do końca życia.
Zawładnęło nim dziwne przekonanie, że Maggie Bradford może uratować go przed samym sobą.
– Zapomniałeś, że tam z tobą byłam? Zapomniałeś, prawda? Will? Ty draniu!
Will popatrzył na szczupłą, ciemnowłosą kobietę, trzymającą go pod ramię, gdy wychodził z koncertu. Rzeczywiście, zupełnie o niej zapomniał. Na dobrą sprawę nie miał zielonego pojęcia, kim jest ta piękna dziewczyna u jego boku. Znów przeistoczył się w wilkołaka!
Była śliczna, tak jak wszystkie. Modelka? Aktorka? Niedoszła gwiazda filmowa? Dziewczyna ze sklepu? Gdzie, do diabła, ją spotkał? Chryste, to było takie kłopotliwe... Nawet on nie upadł jeszcze tak nisko.
– Więc od kiedy ciągniesz na kokainie? Bo przecież ją zażywasz, prawda? Jak możesz tak żyć?
Will westchnął z uczuciem ulgi. Reporterka! Teraz przypomniał sobie, kim była. Pracowała dla „Timesa”. Chciała przeprowadzić z nim wywiad, a on chciał się z nią zabawić. Uczciwy interes.
Odzyskał swą zwykłą pozą i natychmiast przeszedł do mistrzowskiej gry jako książę uroku. Wiedział, że potrafi sprawić, by każda ściągnęła majtki. Nawet reporterka „Timesa”.
– Nie, to nie narkotyki, Cynthia – odpowiedział. Cynthia Miller! Tak się nazywała. Był z siebie taki dumny. – Kocham jej utwory. Naprawdę.
– To samo mówiłeś, kiedy tu jechaliśmy. Twój samochód jest pełen jej kaset.
– Ta muzyka jest cholernie dobra. Wypływa bezpośrednio z jej życia – ciągnął Will. – Ty też ją lubisz?
– Jak już ci mówiłam, rzeczywiście ją lubię. I bardzo podobał mi się koncert, choć chyba nie aż tak jak tobie.
Pocałował ją w policzek. Delikatnie, bardzo czule.
– Co teraz? – zapytał.
Ostrożnie, Will, przestrzegł się w myślach. To przecież dziennikarka.
Cynthia Miller uśmiechnęła się.
– Chciałabym usłyszeć coś więcej na temat Blond Strzały.
Jak niemal wszyscy dziennikarze była niezwykle cyniczna. Zero romantyzmu.
– Chciałabyś ją zobaczyć? – zapytał Will, uśmiechając się wymownie.
Wiedział, że tak. Wszystkie chciały... może z wyjątkiem jednej.
Maggie Bradford! Właśnie jej potrzebował. Jedynej osoby, która mogła go zrozumieć i pomóc.
33
Rozległ się dzwonek do drzwi i Will przerwał czytanie porannej prasy. Wyjrzał przez okno. Na podjeździe stał wspaniały, stalowoszary rolls-royce. Usłyszał swą gosposię witającą gościa i prowadzącą go do salonu.
– Panie Shepherd, przybył pan Lawrence – obwieściła.
W drzwiach stał uśmiechnięty mężczyzna o włosach koloru pustynnego piasku, starszy od Willa o jakieś dziesięć lat. Winifred „Winnie” Lawrence. Facet był główną siłą napędową rozwoju piłki nożnej w Stanach Zjednoczonych. Miał za zadanie zaprezentować piękno i finezję tego sportu narodowi, który uwielbiał brutalny, prymitywny futbol amerykański. Lawrence był prawnikiem i agentem, ale przede wszystkim światowcem.
Will poczekał siedząc w fotelu, aż gość wejdzie, po czym wstał niespiesznie, jakby wyrwany z drzemki, i uścisnął dłoń Amerykanina. Jak większość jego rodaków, Lawrence pominął kurtuazyjne powitanie i przeszedł od razu do sedna sprawy.
– Powiedz, Will, dlaczego twoim zdaniem Niemcy są wciąż głównym kandydatem do zdobycia mistrzostwa świata? – zapytał przybysz z uśmiechem jakby przyklejonym do ust. – Niezmiennie, bez względu na to, kto gra w ich drużynie, pozostają niekwestionowaną potęgą.
Było to pytanie, które Will częstokroć sam sobie zadawał.
– Chodzi chyba o ich wrodzone poczucie dyscypliny – odparł. – Są mocni raczej dzięki pracy całej drużyny niż poszczególnych graczy.
Lawrence rozpromienił się, wyraźnie zadowolony z odpowiedzi.
– Właśnie taki styl udało mi się już wpoić amerykańskiej drużynie narodowej. Ale jednocześnie potrzebni są nam światowej klasy indywidualiści. Potrzebujemy strzelca z prawdziwego zdarzenia.
– Domyślam się, że po to właśnie przyjechałeś.
– Rzeczywiście. Jestem tu, by nakłonić cię do reprezentowania barw Stanów Zjednoczonych. Nie opuszczę twojego domu, dopóki się nie zgodzisz.
Will roześmiał się, wyobrażając sobie taką sytuację.
– Wyjaśnij mi coś. Przecież Stany nie mają najmniejszych szans, ze mną czy beze mnie. Po co poświęcać czas na treningi, skoro i tak odpadniemy już w eliminacjach? A może jestem zbyt głupi, żeby coś z tego zrozumieć?
Gość sięgnął do wypchanej teczki, wyjął z niej wydruk komputerowy i rozpostarł na stole. Obaj pochylili się nad nim.
– Popatrz tutaj, Will, i choć na chwilę wstrzymaj się z jakimikolwiek uwagami. Patrz. CONCACAF. Strefa Norte. Strefa Centra. Strefa del Caribe. Oficjalny plan rozgrywek Stanów Zjednoczonych w kwalifikacjach.
– Co z tego?
– Nie widzisz? A więc pozwól, że ci wyjaśnię. Amerykanie nie muszą pokonać żadnego silnego zespołu. Problemy zaczną się dopiero po awansie do finałowej dwudziestki czwórki.
Will roześmiał się ponownie. Podobał mu się zapał Lawrence’a, ale uznał, że już wystarczy.
– Może nie dotarło to jeszcze do twoich uszu, Winnie, ale Amerykanie również nie są uważani za dobrą reprezentację. Wszyscy przeciwnicy będą się cieszyć, że stają do łatwej walki. Będą pewni, że wygrają bez wysiłku.
– I to jest właśnie nasza przewaga! – wykrzyknął Lawrence kładąc Willowi rękę na ramieniu. Trzeba przyznać, że był dobrym sprzedawcą. – Dysponujemy przewagą wynikającą z zaskoczenia. Co powiesz na to, że Wolf Obermeier zgodził się trenować reprezentację Stanów?
Obermeier był szkoleniowcem narodowych drużyn Niemiec i Argentyny. Powszechnie uważano go za jeden z najwspanialszych piłkarskich umysłów, ale jednocześnie był trenerem najbardziej wymagającym i najostrzejszym.
– To już coś – mruknął Will. – Udało ci się przynajmniej wzbudzić moje zainteresowanie. Słucham dalej. Może akurat teraz potrzebne jest mi mobilizujące wyzwanie.
– Albo ukoronowanie kariery – powiedział Amerykanin, i znowu szeroko się roześmiał.
34
„Spróbujcie wyobrazić sobie ligę Światową, Super Bowl, derby Kentucky oraz konwencje Republikanów i Demokratów połączone w jedno sportowe wydarzenie”, pisał Mickey Trevor Jr. w popularnym amerykańskim magazynie „Sports Illustrated”.
„Wtedy będziecie mieć choć przybliżone pojęcie o potędze organizacyjnej i popularności mistrzostw świata w piłce nożnej.
Dalej wyobraźcie sobie Rio de Janeiro, gdzie futbol jest ważniejszy od seksu czy samby, przemienione przez te mistrzostwa w gigantyczny plac zabaw i uciech.
A teraz pomyślcie o dwóch drużynach występujących w finale: faworyzowanych od początku Brazylijczykach, którzy już trzykrotnie byli mistrzami świata i mają ogromny wkład w rozwój futbolu oraz o beniaminku na światowej arenie, niedoświadczonych Amerykanach – cudotwórcach w czerwono-niebiesko-białych strojach – których nieoczekiwane sukcesy zdają się być żywcem wyjęte z bajki... Tyle tylko, że są absolutnie prawdziwe.
Oto wydarzenie, które swą popularnością zagraża nawet Królowi Lwu! Niewiele uwagi poświęcono zwycięstwu Stanów Zjednoczonych w rozgrywkach eliminacyjnych, potem grupowych i awansowi do finałów. Zdarzenie to mogło spowodować przyspieszone bicie serc części kibiców. Nasi chłopcy przebojem awansowali do kolejnych rund rozgrywek, przegrywając tylko raz, jeszcze w grupie, z Niemcami. Było się z czego cieszyć, bo ta dyscyplina sportu już na dobre weszła do naszego kraju i nawet dzieci zaczęły grać w piłkę w szkole. Ale to wszystko. Kiedy ludzie znów poświęcili całą uwagę wyścigom i wydarzeniom w lidze baseballa, nieco zdziwieni, dlaczego reszta świata tak poważnie traktuje piłkę nożną, nasza reprezentacja pokonała Nigerię i dzięki temu znalazła się w ósemce najlepszych drużyn świata.
Jednak kiedy Stany Zjednoczone w ćwierćfinale odniosły zwycięstwo nad renomowaną reprezentacją Włoch, zainteresowanie gwałtownie powróciło. Uzyskaliśmy wtedy wynik 3-2, a wszystkie bramki dla Ameryki strzeliła gwiazda nad gwiazdami – Will Shepherd. Wreszcie doszło do kolejnego spotkania z Niemcami i – do zwycięstwa. Powszechnie uznawany faworyt został wyeliminowany. A teraz, jeśli napięcie nie rozgrzało atmosfery do czerwoności, jeśli serca nie walą Wam w piersiach jak oszalałe, jeśli nie odwołaliście wszystkich planów na niedzielny wieczór, by w telewizji oglądać finał, nie jesteście Amerykanami, nie interesuje was sport albo... jesteście martwi.
Mamy drużynę z Willem Shepherdem i dziesięcioma innymi wspaniałymi zawodnikami, którzy graliby pierwsze skrzypce w każdym klubie piłkarskim na świecie.
Ale Shepherd... Ten Shepherd!
Futbol to przecież gra zespołowa, ale nawet Wolf Obermeier – trener reprezentacji Stanów – przyznaje, że w tym wypadku Shepherd jest uosobieniem całej drużyny. »Bez niego w ogóle nie przebrnęlibyśmy przez eliminacje«, podkreślił Obermeier. »Z nim... cóż, sami widzicie co osiągnęliśmy. Zobaczcie, gdzie jesteśmy.«„
– Brawo! Muszę pogratulować „Sports Illustrated”. Wreszcie napisali coś ciekawego i wartościowego!
Will skończył artykuł i mruknął usatysfakcjonowany.
– Shepherd jest uosobieniem całej drużyny – powtórzył. – Podoba mi się. Wreszcie wziął się za to właściwy dziennikarz.
– Czytałam już ten artykuł, kiedy spałeś – powiedziała Victoria Lansdowne.
Długonoga angielska aktorka leżała wygodnie na pościeli. Jej uderzające, kobaltowoniebieskie oczy z podziwem obserwowały mężczyznę, którego poznała ubiegłego wieczora. Blond Strzałę. Chyba najsławniejszego obecnie sportowca na świecie.
Pomimo klimatyzacji, w pokoju hotelowym było gorąco i żadne z nich nie ubrało się jeszcze po długotrwałym seksie. Wyglądali tak wspaniale, jak można było wyobrazić sobie, czytając pikantne plotki. Pot lśnił na ich pięknych ciałach.
– Co o tym myślisz? Kolejna przereklamowana sprawa?
– Sądzę, że jeśli grasz w piłkę równie dobrze, jak robisz pewne inne rzeczy, jutro rozniesiesz tych Brazylijczyków w puch.
Uśmiechnął się.
– Wynika z tego, że jesteś usatysfakcjonowana?
– Nigdy. Dużo mi jeszcze brakuje, złotko. Jestem nienasycona. Nie czytasz gazet? Ciągle piszą o „niegasnącym strumieniu wciąż nowych kochanków”.
Popatrzył na jej pełne piersi, zgrabne opalone nogi, które tak łapczywie się przed nim rozchylały. Przypominała mu Vannie. Wiele spośród nich było do niej podobnych. Może dlatego zaczynała drażnić go próżność Victorii.
– Chcesz jeszcze raz... jak wy to mówicie, zaliczyć gola? – dziewczyna podążała za jego wzrokiem przesuwającym się po jej ciele. Uwielbiała tę władzę, jaką miała nad rzekomo silnymi i twardymi mężczyznami. Ale ten był inny. Znacznie sprytniejszy niż pierwotnie sądziła.
– Nie wydaje mi się. Może ten twój „strumień” wreszcie wysechł – odparł, odpowiadając na jej uśmiech.
– Co jest? Zabrakło ci już strzał w kołczanie? Wycisnąłeś z siebie cały sok miłości?
Will zdusił w sobie wściekłość i zmusił się do głośnego śmiechu.
– Mam jutro mecz, i to raczej ważny. Może o nim słyszałaś? Podobno przeglądałaś prasę, Vic.
– I co, mój cukiereczek myśli tylko o tym? A ja już dla niego nie istnieję?
– Przestań – warknął Will.
– Przestań co? Kusić cię? – Zwilżyła palec w ustach i wsunęła go między uda. Jeśli ty nie możesz, zrobię to sama. Rewelacyjny obrazek na pierwsze strony gazet. Victoria sama się zaspokaja! Will już nie może!
Will wydał z siebie nieartykułowane warknięcie i rzucił się na nią. Dziewczyna zaskoczona głośno jęknęła.
– Och – krzyknęła. – Boże, to boli. Naprawdę boli. – Victoria Lansdowne próbowała go odepchnąć, ale bez trudu ją obezwładnił. – Proszę, Jezu, przestań! Proszę! Błagam, Will! Przestań! Mówię poważnie!
Ale nic na świecie nie było w stanie powstrzymać Blond Strzały.
35
Podczas popołudnia poprzedzającego finał mistrzostw świata upał lał się z góry i temperatura na białych plażach Copacabana i Ipanema przekraczała trzydzieści stopni. Cała Brazylia sposobiła się do obchodów narodowego święta – finału. Bogaci i biedni odpoczywali w domowych zaciszach, oszczędzając siły na wydarzenie sportowe.
Nagle dzień przemienił się w gwarną, parną noc. Całe Rio de Janeiro wyległo na ulice, by być świadkiem narodowej gry nazywanej tu futebol.
Zapanował karnawałowy nastrój. W rytm samochodowych klaksonów skandowano: „Bra-sil! Bra-sil!” Po Avenida Brasil i Castello Branco krążyły grupy młodych ludzi owiniętych narodowymi flagami. Wszystkie taksówki i autobusy zostały udekorowane barwnymi serpentynami. Niemal nagie kobiety tańczyły na ulicach.
O dziewiętnastej tłum wrzał i kłębił się pod legendarnym stadionem Maracana. Pomimo dokładnej kontroli biletów, setki gapowiczów wdarły się do środka, szukając jakiegokolwiek miejsca, z którego da się obserwować wieczorny spektakl. Na stadionie szalało sto tysięcy cariocas, wymachując wielobarwnymi flagami i plakatami zawczasu głoszącymi zasłużone zwycięstwo, oraz śpiewając w rytm setek bębnów.
Przy wyjściu z tunelu, w towarzystwie całego zespołu, pośród ogłuszającego hałasu, Will stał i słuchał.
Czul, jak serce wali mu w piersiach.
– Numero nueve... De America... Will... Shepherd! – zabrzmiało z głośników.
W odpowiedzi dały się słyszeć gwizdy i obraźliwe krzyki palhaco. Większość kibiców potrafiła docenić umiejętności i kunszt przeciwników. Na murawę wybiegło czterech mężczyzn bez koszulek, z wymalowanym na piersiach numerem dziewięć.
Wrzawa wzmogła się, gdy Will ruszył na boisko, z ręką wzniesioną ponad rozwianymi blond włosami. W jego głowie kłębiły się dźwięki, obrazy i marzenia. Aż trudno mu było oddychać.
Czuł dreszcz emocji rozlewający się po całym ciele.
Dziś nikt go nie powstrzyma.
Stanie się częścią historii sportu na oczach połowy świata. Po tym wyjątkowym wieczorze w Rio, nikt go już nie zapomni.
36
O 8:32 kolumbijski sędzia ustawił piłkę na środku boiska.
Brazylia kontra Stany Zjednoczone! Niewyobrażalne, niemożliwe, a jednak to prawda.
Rozpoczął się mecz finałowy mistrzostw świata w piłce nożnej!
Arturo Ribeiro – dziewiętnastoletnia gwiazda Brazylii – przejął piłkę, pewnie przekazał ją koledze i pognał przed siebie ile sił w nogach. Zgodnie ze schematem ćwiczonym długie miesiące zajął dogodną pozycję na polu karnym. Gdy piłka zmierzała w jego stronę, złożył się do strzału z woleja i posłał ją z ogromną szybkością ku amerykańskiej bramce. Stadion eksplodował radością.
– Gooool de Bra-sil! – wykrzyknął komentator. – Gooool de Arturo Ribeiro!
Upłynęły trzydzieści dwie sekundy gry.
Niecałe sześć minut później Brazylia zdobyła drugą bramkę. Zdawało się, że bez najmniejszego wysiłku.
Cariocas tańczyli z radości i z ukrytych plecionek wyciągali czarne węże i oskubane z piór kurczaki. Nad stadionem niebo rozjaśniły flary, rozległy się strzały z broni palnej, a syreny policyjne wyły jak oszalałe, jakby właśnie wybuchła rewolucja.
Można by pomyśleć, że już bardziej intensywnie nie da się okazać radości. Ale wszelkie jej objawy były niczym przy tym, co nastąpiło, gdy w trzydziestej trzeciej minucie Ribeiro strzelił kolejną bramkę.
Brazylia do przerwy prowadziła 3-0!
Wynik zdawał się być już przesądzony... właściwie to była masakra Amerykanów.
Posłuchaj tych żałosnych dupków, myślał Will siedząc ze zwieszoną głową w szatni.
– Grasz, jakbyś był naćpany! – powiedział Wolf Obermeier. Zrugał już pozostałych zawodników, a teraz mówił cicho do Willa, którego odciągnął na bok. – Coś cię gryzie? A może naprawdę się naćpałeś?
– Może – odparł Will i uśmiechnął się, widząc przesadną, iście niemiecką konsternację.
Sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Po ostatniej nocy był odprężony, coś go jednak hamowało. Wzruszył ramionami. Cokolwiek to było, zwykła zadziorność opuściła go i nie potrafił znów jej przywołać. Czuł się otępiały i słaby.
– Musisz zamienić się w szaleńca – ciągnął Obermeier. – Trzy gole. Na pozór niemożliwe. Ale widziałem, że potrafisz dokonać niemożliwego. Nie czas rozgrywać najgorszy mecz w życiu. Musisz być bohaterem, a nie kozłem ofiarnym. – Pogładził Willa po głowie, jak ojciec syna. – Udowodnij, że jesteś mężczyzną.
Mężczyzną. Will wyszedł na boisko zupełnie otumaniony. Grasz w mistrzostwach świata, a zachowujesz się, jakbyś dalej był w Fulham. To Brazylijczycy. Są najlepsi na kuli ziemskiej. Jeśli ich pobijesz, będziesz sławny już na wieki. Obermeier ma rację. Bądź mężczyzną.
Odetchnął głęboko i podbiegł do ławki. Rozległ się ogłuszający hałas, ale to nie był aplauz dla niego, lecz dla brazylijskiej drużyny, właśnie opuszczającej szatnię. Podniósł wzrok na trybuny – ocean ciemnych twarzy, nie darzących go raczej sympatią. Cóż, pieprzyć ich! Był Blond Strzałą! I regularnie robił rzeczy niemożliwe dla innych.
Po przerwie Will, dzięki swym umiejętnościom, dał na Maracanie wspaniałe widowisko. Dryblował jak oszalały, gwałtownie zmieniał kierunek biegu, wymijając kilku przeciwników naraz, przyspieszał niemal z miejsca... ale bez wsparcia ze strony reszty drużyny nie stworzył choćby jednej szansy na strzelenie bramki.
Wreszcie, dziewięć minut po rozpoczęciu drugiej połowy, przejął podanie przeznaczone dla Romana Palero – brazylijskiego stopera. Prawą nogą zamierzył się do strzału i w tym momencie poczuł ból w dolnej części uda. Musiał naderwać mięsień.
Ale to nic. Kopnął piłkę w lewe okienko bramki przeciwnika. Bramkarz zdążył tylko bezradnie unieść ręce, gdy piłka przemykała obok.
– Goool de America! – usłyszał Will. – Goool de Will Shepherd!
Znów był pobudzony. Adrenalina wrzała w jego ciele, a ból nogi gdzieś zniknął. Czuł się potężny, jak ubiegłej nocy, kiedy Victoria go sprowokowała. Najpotężniejszy!
Super strzelec!
Na boisku nie było nikogo oprócz niego! Był sam!
Ponownie uwolnił się spod opieki przeciwników, zaledwie trzy minuty przed końcem meczu. Ruszył do ataku lewym skrzydłem, zamarkował podanie do środka, ale w rzeczywistości nie oddał piłki, tylko minął patrzącego za nim z niedowierzaniem obrońcę. Zamarł na moment, by wystrzelić do przodu z niewiarygodną szybkością.
Kopnął piłkę z całych sił, a ta, lecąc niby biała smuga, niemal wyrwała dziurę w siatce brazylijskiej bramki.
– Goool de America... Goool de Will Shepherd!
Do końca pozostały dwie minuty i czterdzieści sześć sekund.
Wystarczająco dużo.
37
Nieprzebrany, falujący tłum zamarł, obserwując na przemian ogromny boiskowy zegar i wydarzenia na murawie. Pozostały niecałe trzy minuty niespodziewanie bardzo wyrównanego spotkania.
Żaden gracz nie byłby w stanie sam pokonać wspaniałej brazylijskiej drużyny. Nawet Will Shepherd nie zdoła tego dokonać. Wszyscy na stadionie wierzyli w to, a jednak gdzieś tam głęboko rodziły się wątpliwości. Przecież to kompletnie nieobliczalny piłkarz, być może najlepszy napastnik w historii piłki nożnej.
Will przejął podanie Brazylijczyków na prawą stronę i jak orzeł przeleciał przez boisko z niebywałą szybkością. Teraz liczyła się tylko koncentracja... ruchy ćwiczone tysiące... nie, miliony razy. Zrobił zwód w lewo i wykonał nagły zwrot o dziewięćdziesiąt stopni w prawo, mijając obrońcę. Widział przed sobą tylko bramkarza.
Nawet gdyby był Bogiem, nie powstrzymałby mnie, pomyślał Will i zobaczył strach w oczach przeciwnika. Przerzucił piłkę z prawej nogi na lewą.
Zręcznie zablokował łokciem nadbiegającego obrońcę.
Dziewięćdziesiąt minut gry upłynęło. Mecz potrwa najwyżej kilkanaście sekund. Mnóstwo czasu, by stać się nieśmiertelnym i wryć w ludzką pamięć jak Pele czy Cruyff.
Spokojnie. Nie spiesz się. Niech świadomość tej chwili przeniknie twoje ciało jak heroina, myślał.
Starając się przewidzieć, w którą stronę pomknie piłka, brazylijski bramkarz przesunął się w lewo, jednocześnie odsłaniając nieco prawy róg.
Sędzia już unosił gwizdek. Za kilka sekund rozlegnie się sygnał i mecz dobiegnie końca.
Will zamierzał oddać strzał, z którego słynął – podkręcone uderzenie lewą nogą. Starannie obliczył w myślach łuk, po jakim poruszać się będzie piłka. Dostęp do bramki był szeroki jak wrota piekieł!
Nagle uświadomił sobie tak wiele rzeczy: mrożącą krew w żyłach ciszę na stadionie, świst własnego oddechu i szelest piłki toczącej się po trawie, spojrzenie bramkarza pełne czystego strachu, bezsilny pościg brazylijskiego stopera. Przed sobą wyczuł oczy ojca. Martwe, otwarte oczy patrzące na niego z basenu.
Z siłą huraganu porwała go furia. Demony objęły w panowanie jego instynkt, nogi i duszę. Nie! Nie pozwoli im nad sobą zapanować!
Z krzykiem na ustach Will lewą nogą kopnął piłkę. Delikatnie, idealnie.
Chciał śmiać się z tych wszystkich, którzy w niego nie wierzyli... Chciał krzyczeć w każdą z tych twarzy, przyglądających mu się.
Tłum oszalał. Nie dało się słyszeć nawet własnych myśli. Nieznajomi ściskali się i całowali. Rozpoczął się dziki taniec stu tysięcy ludzi złączonych radością. Na ulicach klaksony i trąbki dołączyły do krzyku dobywającego się z tysięcy gardeł.
Will padł na murawę, zupełnie bezsilny, i czekał na wciąż nie dobiegający jego uszu okrzyk: „Goool de America... Goool de Will Shepherd!”.
Zobaczył piłkarzy zbiegających z boiska, uciekających przed oszalałymi widzami, którzy chcieli ich dopaść. Niedowierzając spróbował wstać. Jego ciało obezwładniał strach. Nie był w stanie się podnieść.
Przecież jest remis, myślał. Czas na dogrywkę. Nikogo z zewnątrz nie można wpuścić na boisko. Zabierzcie stąd tych dupków. Zabierać ich z murawy!
Przygnębiony Wolf Obermeier spróbował go podnieść.
– Taka szkoda – powiedział. – Było blisko.
– Przecież jest remis – szepnął Will, ale patrząc na twarz trenera, zrozumiał prawdę.
I w tym momencie furia zaatakowała ze zwielokrotnioną siłą. Ojciec był w zmierzającym w jego stronę tłumie. Niósł matkę. Ona też była już trupem. Krew tryskała z jej rozwartych ust. Ojciec wyciągnął ciało w stronę Willa, jakby wręczał trofeum.
Polowanie.
I Will Shepherd zaczął krzyczeć. Wreszcie zrozumiał.
Brazylia zdobyła mistrzostwo świata.
Blond Strzała spudłował strzał swego życia.
Zawiódł.
To wszystko twoja wina.
To zawsze była twoja wina.
38
Tej nocy w Rio panowała iście karnawałowa atmosfera. Nigdzie na świecie nie potrafiono intensywniej okazywać radości. Dosłownie na każdej ulicy tańczono conga. Will wynajął czerwoną corvettę i jeździł nią po mieście jak szaleniec. Piłkarski dupek, nieudacznik, krążyło mu po głowie. Wilkołak z Rio.
– Masz na imię Angelita, prawda? – zapytał dziewczynę, siedzącą obok w wozie. Była wysoka i ciemnowłosa. Bardzo zgrabna, o pięknych rysach. Powiedziała mu, że chciałaby poczuć Blond Strzałę. Pragnęła, żeby grot wbił się głęboko w jej ciało.
– Tak, jestem Angelita. Wciąż mnie o to pytasz, jakby moje imię miało się zmienić. Chociaż jeśli dalej będziesz tak jeździł, wkrótce po prostu oboje będziemy się nazywać Trup.
– To bardzo zabawne – mruknął Will, mknąc szeroką aleją równoległą do Copacabana. – Zabawne i piękne kobiety potrafią być niebezpieczne, prawda?
Odgarnęła włosy z twarzy i roześmiała się.
– Obawiasz się, że mogę skraść ci serce?
– Nie, ależ skąd, Angelita. Jestem pewien, że ta sztuka ci się nie uda. Obawiam się, że nikt nie zdoła tego zrobić. Rozumiesz?
– Ani trochę, skarbie.
– Wspaniale!
Zabrał ją do swojego pokoju hotelowego. Było tam jasno dzięki światłu padającemu z zewnątrz, więc nie zapalał lamp. Uderzenia bębnów zdawały się rozbrzmiewać tuż nad ich głowami.
– Zrób to zaraz, Willu Shepherdzie, numero nueve. Nie chcę czekać ani sekundy dłużej – wyszeptała.
To było wiele godzin temu. Zaspokoił ją jak każdą swą kochankę. Jęczała i krzyczała. A później desperacko starała się wyrwać „strzałę” ze swego serca.
– Coś ty zrobił? Och Boże, co mi zrobiłeś?
– Chciałem ukraść ci serce – szepnął Will. – Udało mi się?
Teraz znowu zapomniał, jak miała na imię. Zaraz, do diabła! Ach tak, Angelita.
Dziewczyna leżała w łazience, pod prysznicem. Popatrzył na nią i wiedział, że posunął się za daleko, nawet biorąc pod uwagę jego własne normy.
Posunął się za daleko. Ześliznął się z krawędzi przepaści i spadł w otchłań.
Gdyby moi fani mnie teraz zobaczyli... pomyślał. Oto prawdziwy Will Shepherd. Oto jakim jest śmieciem. W pięknej skorupie bije serce ciemności. To z Conrada, Will przeczytał tę książkę jeszcze w szkole. Zrozumiał ją idealnie od pierwszego do ostatniego słowa.
Nikt go nie znał. Nikt nie był w stanie pojąć... może z wyjątkiem Angelity. Teraz i ona wiedziała, prawda?
Piwne oczy patrzyły prosto na niego, a jednocześnie wszędzie wokół. Był jej bogiem, jej wyzwoleniem z plugastwa ulic Rio. Tak bardzo chciała pieprzyć się z wielką gwiazdą. I została wypieprzona – po raz ostatni.
W ręku trzymał kieliszek wypełniony czerwonym płynem. Wzniósł go w toaście za Angelitę. Wzniósł toast jej własną krwią.
– Przepraszam – szepnął. – Cóż, właściwie wcale nie jest mi przykro, choć chciałbym, żeby tak było.
Napił się ze świadomością, że jest zgubiony. Popełnił morderstwo. Dojdzie do procesu, w wyniku którego niewątpliwie zostanie uznany za winnego. Po czole spłynęły mu strużki potu.
Blond Strzała, silver stiletto, wampir – jakie to właściwie miało znaczenie?
Resztę życia i tak spędzi w więzieniu.
39
Wiedziałam wiele o cierpieniach i bólu, natomiast miłość i jej stopniowe narodziny były dla mnie tak naprawdę zupełnie czymś nowym, czymś, czego nie rozumiałam. Poznawałam ją jednak zwolna. Kochałam Patricka. Dzień za dniem nasze uczucie się pogłębiało. Byliśmy sobą zafascynowani i zauroczeni, ale łączyło nas znacznie więcej.
Przyczyn, dzięki którym to uczucie wzrastało, było wiele. Niemal każdego dnia Patrick powtarzał mi, że jestem szczególną, wspaniałą osobą. Stopniowo, po raz pierwszy w życiu zaczęłam w to wierzyć.
Postanowił dowiedzieć się możliwie jak najwięcej o muzyce, którą tworzyłam. Nauczył się rozumieć ją i doceniać znacznie lepiej od większości ludzi z branży.
On i Jennie potrafili rozmawiać ze sobą na każdy temat, a przy nich i ja wiele się nauczyłam.
Zadziwiał mnie i bawił swymi historiami, dowcipami, opiniami i sposobem życia.
Właściwie podczas pół roku naszego związku nie doszło między nami do żadnych konfliktów. Jedynym problemem, jaki w ogóle istniał, był jego syn z pierwszego małżeństwa. Peter to prawdziwy drań – absolutne przeciwieństwo Patricka. W tym czasie usiłował przejąć firmę ojca i, na szczęście, nie udało mu się. Patrick bardzo przeżywał niepowodzenia w kontaktach z Peterem, ale wreszcie przyznał się do klęski, stwierdzając, że stracił jedynego syna.
To wyznanie stało się dobrą sposobnością, by pocieszyć go i powiedzieć mu coś, co ukrywałam od pewnego czasu.
Nie przyszło mi to łatwo. Byłam przerażona. Westchnęłam ciężko, zebrałam siły i wreszcie powiedziałam:
– Będziemy mieli dziecko, Patrick.
Siedzieliśmy w salonie domu w Bedford. Ciąża była już na tyle zaawansowana, że niedługo i tak stałaby się widoczna. Zapewne właśnie dlatego zdecydowałam się dalej tego nie ukrywać. Stosowaliśmy zabezpieczenia, ale najwyraźniej okazały się nieskuteczne.
Choć byłam artystką i muzykiem, w głębi ducha pozostawałam tradycjonalistką i ta ciąża wstrząsnęła mną do szpiku kości. Natychmiast powiedziałam o niej Jennie.
– Kochasz Patricka, a on kocha ciebie. Ja kocham was oboje. Cieszę się, że urodzisz dzidziusia – stwierdziła.
Bardzo mi pomogła rozumując w ten sposób.
Teraz na twarzy Patricka odmalowało się z tuzin uczuć jednocześnie: zaskoczenie, przerażenie, konsternacja, niepokój, wątpliwość, aż wreszcie... radość. Ogromna, szczera radość. Uśmiechnął się w sposób, który tak lubiłam.
– Kiedy ma się urodzić? Boże, powiedz wszystko, Maggie.
– Za pięć miesięcy i dwanaście dni. Doktor Gamache nie był tylko pewien, o której godzinie.
Patrick uśmiechał się szeroko. Ujął moje obie dłonie.
– Chłopiec czy dziewczynka?
– Według badań ultrasonograficznych chłopiec. Allie? Podoba ci się to imię?
– Jest wspaniałe. – Z niedowierzaniem pokręcił głową. – Jestem bardzo szczęśliwy, Maggie. Chyba nie da się już być bardziej szczęśliwym. Mówiłem ci przecież, jak cię kocham.
– Tak, ale powtórz. Mogę tego słuchać zawsze.
Tej nocy powróciły, od dawna uśpione, wspomnienia o nim. Phillip pojawił się znowu, by wszystko zniszczyć.
Jak zwykle był pijany, ledwo szedł. Zaczął dobijać się do drzwi, wykrzykując moje imię. Schowałam się w kuchni, nie odpowiadając, choć dzieliło nas zaledwie kilka metrów.
Jakże był inny, kiedy poznaliśmy się w Newburgh. Oficer, dżentelmen i ceniony wykładowca. Oczarował mnie – dziewiętnastolatkę. Tak bardzo kogoś potrzebowałam. Czułam się strasznie samotna. Skąd mogłam wiedzieć, że praca profesora frustrowała go? Do armii wstąpił, by walczyć, ale zamiast tego kazano mu uczyć. Musiał respektować rozkazy, więc uznał, że i ja mam obowiązek wykonywać polecenia wydawane przez niego.
– Kiedy mówię do ciebie, odpowiadaj: „Tak, Phillipie.” – powiedział, uśmiechając się z wyższością.
– Nie ma mowy. Nie, Phillipie. Nie uda ci się. Nigdy.
Uderzył mnie otwartą dłonią.
– Kiedy coś powiem, odpowiadaj: „Tak, Phillipie.” – powtórzył.
Milczałam. Okulary w drucianej oprawie przekrzywiły się na jego nosie. Wyglądał jak snob i idiota, którym tak bardzo nie chciał zostać.
– Maggie – rzekł miękko, złowieszczo.
Nie odpowiedziałam. Jego ręka uniosła się ponownie, tym razem z dłonią zaciśniętą w pięść. Nie był potężnie zbudowany, ale i tak ważył dobrych trzydzieści kilo więcej niż ja.
– Tak, Phillipie, pieprz się – powiedziałam.
Prawie nigdy nie przeklinam, ale wtedy nie byłam w stanie się opanować.
– Co? Co powiedziałaś, kobieto? Co, do diabła, usłyszałem?
– Dobrze słyszałeś.
Stał jak sparaliżowany. Wreszcie posłał mi złośliwe spojrzenie.
– Dobrze. A więc pieprzmy się.
Zataczając, rzucił się na mnie. Uciekłam tylnymi schodami na strych i zatrzaskując za sobą drzwi trafiłam go prosto w twarz.
Phillip na górze trzymał broń. W domu dobrego żołnierza wszędzie była broń. Wzięłam jeden z rewolwerów i sprawdziłam, czy jest naładowany. Wycelowałam w drzwi, czekając, aż pojawi się w nich dzika, wściekła twarz. I pojawiła się.
– Zrób jeszcze jeden krok, a strzelę. Zrobię to, Phillip. – Byłam zdziwiona, jak pewnie i spokojnie zabrzmiały moje słowa, choć wcale nie byłam w tym momencie opanowana.
Wlepił we mnie zdziwione spojrzenie i próbował zorientować się, czy moją groźbę należy uznać za realną. Wreszcie ogarnął go taki szaleńczy śmiech, że aż się zakrztusił.
– Och, kochanie – rzekł, gdy odzyskał już mowę. – Kochanie. Wygrałaś tę rundę Ale jeszcze tego pożałujesz.
Wciąż żałowałam, nawet po tylu latach.
40
W bezchmurny poranek, dający nadzieję na piękny dzień, mocno podenerwowany i przygaszony Patrick zawiózł mnie do szpitala Westchester w Mount Kisco. Był tak rozdygotany i niepodobny do siebie, że aż mnie to bawiło. Towarzyszyła nam Jennie, będąca w zdecydowanie najlepszym nastroju z całej naszej trójki.
Gdy samochód jechał wąskimi uliczkami, wzdłuż których rosły sosny, nie potrafiłam odpędzić nachodzących mnie myśli. Pamiętaj o dziecku, powtarzałam sobie, ale wciąż powracały wspomnienia złośliwych publikacji, kiedy opinia publiczna dowiedziała się o mojej ciąży:
„Najcenniejsza piosenka miłosna Maggie Bradford. Jak Maggie usidliła Patricka O’Malleya.”
Dlaczego nasz wspaniały związek został sprowadzony do tak przyziemnego i plugawego wymiaru? Kto w ogóle pisał takie artykuły? I kto chciał je czytać? Powiedziałam Patrickowi, że wredne opinie prymitywnych pismaków nic mnie nie obchodzą, ale w głębi ducha nie mogłam przeboleć, iż media potrafiły być takie stronnicze. Czułam się zraniona i upokorzona.
Oczywiście wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, jak naprawdę groźne i okrutne być umieją.
– Patrick, wiem, że się starasz... ale spróbuj jechać trochę szybciej dobrze?
Doktor Lewis Gamache czekał już na nas w szpitalnej izbie przyjęć.
– Cześć, mamusiu – powiedział, spoglądając wesoło zza dwuogniskowych okularów w srebrnych oprawkach. Poznałam go kilka miesięcy temu w miasteczku Chappaqua. Choć był tylko internistą specjalizującym się w położnictwie, zawierzyłam mu bardziej niż nowojorskim sławom oferującym mi swoje usługi.
– Witaj, Lewis. Nie czuję się najlepiej. – Zmusiłam się do uśmiechu, ale wydało mi się, że za chwilę zemdleję.
– W porządku. To znaczy, że już blisko. – Pomógł mi usiąść na wózku i zostałam zabrana do pokoju.
Blisko! Dopiero o dwudziestej trzeciej dwie pielęgniarki przewiozły mnie jasno oświetlonym korytarzem na salę porodową. Całe ciało miałam zlane potem. Mokre włosy zmatowiały i pociemniały. Czułam, że jest mi zimno. Ból był nie do zniesienia, chyba dwukrotnie większy niż wtedy, kiedy Jennie przychodziła na świat.
Doktor Gamache był już tam. Jak zwykle we wspaniałym nastroju.
– Cześć, Maggie. Dlaczego kazałaś mi tak długo na siebie czekać?
– Aaaa – krzyknęłam w odpowiedzi, czując nagły skurcz.
– Bierzmy się do roboty.
Chciałam się uśmiechnąć, ale nie potrafiłam.
O jedenastej dziewiętnaście następnego dnia doktor oświadczył:
– Maggie, masz malutkiego chłopczyka.
Położył noworodka przy moim boku, tak bym mogła na niego popatrzeć. Malec ziewnął przeciągle. Czyżby już znudzony planetą Ziemia? Był taki cudowny.
Dostał tradycyjnego klapsa na szczęście. Gdy zabierano go ode mnie, słyszałam jego ciche kwilenie.
– Nie sądzę, by odziedziczył po tobie mocne płuca – zażartował Gamache. – Siostro, proszę położyć dziecko do inkubatora.
– Ma na imię Allen – powiedziałam i zasnęłam.
41
Patrick wpadł do szpitalnego pokoju jakby na skrzydłach. Promieniał radością. Podbiegł do łóżka i pocałował mnie czule. Był jednocześnie Paulem Newmanem i Spencerem Tracy. Naprawdę wspaniały: rozsądny i wyważony, a jednocześnie współczujący, dobry i opiekuńczy. Chciał się ze mną ożenić – poprosił mnie już nawet o rękę – ale małżeństwo tak bardzo kojarzyło mi się z Phillipem, że poprosiłam, byśmy jeszcze trochę poczekali. Odpowiedział, że mnie rozumie. Miałam nadzieję, że mówi prawdę, i że wkrótce zdecyduje się ponowić prośbę.
Coś wypychało kieszeń jego kurtki. Ciekawa, sięgnęłam tam.
– Tym razem chyba przesadziłeś – powiedziałam i uśmiechając się wywróciłam oczami. – Cygara? To takie banalne.
– Bo jestem banalnym facetem. Cygara są dla przyjaciół. Dla siebie – ojca bez żony – kupiłem irlandzką whisky.
– Widziałeś już Alliego?
– Jasne. Szczególnie jego jądra. Są większe od stopek. Jestem pod wrażeniem.
Roześmiałam się.
– To takie ważne?
– Według mnie tak, a i jego matkę powinno to zainteresować.
– Że jej syn jest dobrze wyposażony na przyszłość?
– Zgadza się. Zresztą cały jest wspaniały.
Patrick delikatnie przytulił mnie do piersi. Czułam bicie jego serca. Kochałam to uczucie, każdego dnia coraz bardziej.
Nie wyobrażam sobie lepszego ojca niż on, pomyślałam.
I powiedziałam to na głos. Nigdy nie byłam szczęśliwsza. Wiedziałam, że wkrótce się pobierzemy. I tak byliśmy już przecież rodziną, szczęśliwszą niż większość ludzi potrafiła to sobie wyobrazić.
Tego wieczora po raz pierwszy zaśpiewałam małemu Alliemu.
42
A tak oto przedstawia się prawda, drogi czytelniku. Prawda o trzecim morderstwie, na temat którego snuto tyle przerażających domysłów w prasie i telewizji. Oto moja spowiedź, która nigdy do tej pory nie była nigdzie publikowana.
Patrick uwielbiał swoją pracę i wspaniałe hotele, które zbudował. Byłam pewna, że kocha Alliego, Jennie i mnie. Kochał też morze i żeglowanie. Jedynym poważnym zmartwieniem w jego życiu były ciągłe kłótnie z synem o kierowanie siecią hoteli, a szczególnie „Cornelią”. Peter nie krył, że nie cierpi mnie i pogardza moją osobą. Wspólnie z Patrickiem uznaliśmy, że musimy jakoś znosić jego ciągłe ataki.
Nigdy nie zapomnę tego dnia na początku maja. To był nasz pierwszy rejs w nowym roku – trochę czasu tylko dla nas dwojga.
Wstaliśmy wcześnie. Już o piątej piliśmy gorącą czekoladę. Moja nowa, wprost rewelacyjna gosposia – pani Leigh – także była już na nogach i życzyła nam miłego dnia.
– Proszę się niczym nie martwić, pani Bradford.
Gdy ona zajmowała się domem, wiedziałam, że mogę być spokojna. Wychowała już dwoje własnych, cudownych dzieci i od początku stała się częścią naszej rodziny.
Nie tracąc czasu pojechaliśmy z Patrickiem do Port Washington na Long Island. Mieliśmy dla siebie cały dzień. Jakież to wspaniałe uczucie! O szóstej trzydzieści stanęliśmy na zalanym słońcem pomoście jachtklubu „Victorian Manhasset Bay”. Było zimno, ale zapowiadał się ładny dzień. Chwyciłam Patricka za rękę i uścisnęłam go z całych sił. Nie mogłam się powstrzymać, by go nie pocałować.
– Kocham cię – szepnęłam. – To takie proste i oczywiste.
– A przypomnij sobie, jak trudno ci było do tego dojść. Ja też cię kocham, Maggie.
Po chwili znaleźliśmy się przy „Rebellion”. Patrick postanowił, że popłyniemy na wschód, ku słońcu, jak najdalej od lądu.
– Zeszłotygodniowy sztorm wyrządził sporo szkód. Oberwało się i naszej łajbie – stwierdził i przeprowadził szybką inspekcję. – W środku wciąż jest trochę wody. Akumulatory są pewnie rozładowane. A antena radiostacji złamana. Dopilnuj, żebym nigdy nie zaangażował się w budowę luksusowego liniowca. To byłby kolejny „Titanic”.
„Rebellion” odbił od nabrzeża kwadrans po siódmej. Wyruszaliśmy w rejs, na który oboje cieszyliśmy się jak dzieci. Choć uwielbiałam spędzać czas z Alliem i już za nim tęskniłam, potrzebowałam wolnego dnia. Poza tym miałam świadomość, że bez przerwy zajmując się dzieckiem, zaniedbuję Patricka.
Był bezchmurny ranek, z tych które natychmiast wprawiają mnie w świetny nastrój. Widziałam, że i Patrick jest odprężony. Przed nami na horyzoncie czterdziestoośmiostopowy kecz przesuwał się powoli, zapewne zmierzając gdzieś na Karaiby.
Około południa nasz jacht przecinał białogrzywe fale wiele kilometrów od pełnego zgiełku Nowego Jorku. Zupełnie zapomnieliśmy o hotelach, Peterze O’Malleyu, a nawet o Jennie i Alliem. Byliśmy tylko my i morze. Zastanawiałam się, czy przypadkiem dzisiaj Patrick nie zdecyduje się na ponowne oświadczyny.
Na północy nagle pojawiły się ciemne, burzowe chmury, błyskawicznie zbliżające się w naszą stronę. W ciągu zaledwie pięciu minut temperatura spadła o dobrych dziesięć stopni.
– Cholera – mruknęłam. – Drobna zmiana planów, co?
Patrick z niepokojem obserwował niebo.
– Skontaktuję się ze strażą przybrzeżną i zapytam o prognozę pogody. Może uda się uciec przed tą burzą.
Ruszył do kabiny, ale zatrzymał się wpół kroku.
– Cholera, nie da rady. Przez tę antenę nie nawiążę z nimi łączności. A więc trzeba nam zawracać. Przejmij ster, Maggie. I trzymaj go mocno.
– Tak jest.
Siłowałam się z kołem, gdy Patrick refował główny żagiel. Ale i tak powierzchnia żagli pozostawała zbyt duża. Zdecydował się więc pozostawić tylko przedni kliwer. W ostateczności zamierzał go zwinąć i uruchomić silnik.
I wtedy zaatakował sztorm! Otuliła nas zimna mgła i lunął deszcz, błyskawicznie zostaliśmy zmoczeni do suchej nitki. Wiatr miotał jachtem na wszystkie strony. Fale przelewały się przez pokład. Znaleźliśmy się na łasce żywiołu.
Moje dłonie ślizgały się na kole i musiałam wytężyć wszystkie siły, by utrzymać jacht na kursie. Byłam wyraźnie ożywiona, ale jednocześnie pojawił się strach. Rejs przestał być już przyjemnością.
Patrick zaklął na cały głos i ślizgając się na pokładzie podbiegł do obluzowanego żagla, który łopotał jak oszalały. Wydawało mi się, że jakby zawahał się w pewnym momencie walcząc z niesforną tkaniną. Zamarł, jakby zapomniał co ma robić i osunął się na kolana.
– Patrick! – krzyknęłam.
Popędziłam do niego. Twarz miał bladą jak ściana, a oddech nierówny. Leżał na boku. Skrzywił się, kiedy przekręciłam go na plecy. Nagle i ja zaczęłam mieć kłopoty z oddychaniem. Stalowe palce strachu zacisnęły mi się na szyi.
Z kabiny przyniosłam koce, którymi szczelnie otuliłam Patricka, a pod głowę podsunęłam mu kawałek brezentu. Ujęłam jego dłoń.
– Odeszłaś – szepnął. – Nigdy już tego nie rób. Pozwól mi na siebie patrzeć, Maggie.
Starałam się osłonić go przed zalewającymi nas falami.
– Jestem tu. Ty też masz mnie nie opuszczać. Wszystko będzie dobrze. Nic ci się nie stanie.
Wierzyłam w to. Przynajmniej jakaś część mnie nie pozwalała się poddać, ale przyczajony strach wziął wreszcie górę i musiałam odwrócić głowę. Dopiero po dłuższej chwili byłam w stanie znów popatrzeć na Patricka.
Jego twarz przybrała popielatą barwę. Pomimo zimna, na czole i nad górną wargą zobaczyłam kropelki potu. Och, proszę, Boże, proszę, myślałam. Tak bardzo go kocham. Nie rób mi tego.
– Nawet gdyby potrzebny był mój testament, chcę, żebyś była szczęśliwa – szepnął. – Niech nasz Allie także będzie szczęśliwy. Wiem, że o to zadbasz. I dopilnuj, by Jennie nie wyszła za mąż za Irlandczyka. Obiecaj.
– Obiecuję – dobyłam z siebie, z trudem powstrzymując łzy cisnące się do oczu.
– Kocham cię, słodziutka. Kocham cię, Maggie. Jesteś wspaniała. Najwspanialsza na świecie.
Popatrzył na mnie jak zwykle wesołymi oczami. Ale nagle jego wzrok utkwił gdzieś w dali. Z piersi dobył się dziwny, głuchy dźwięk. Puścił moją dłoń. Po prostu ją puścił. Tak zwyczajnie. Tak samo jak prosta była nasza miłość. Krzyknęłam ile sił w piersiach starając się zagłuszyć wyjący wiatr. Och, Boże, nie pozwól mu umrzeć.
Przytuliłam go do siebie i zaczęłam płakać. Przywarłam twarzą do jego piersi, teraz cichej i nieruchomej.
Proszę... proszę, nie pozwól, żeby to się zdarzyło. Jeżeli jesteś, okaż swą litość, modliłam się.
Patrick już mnie nie słyszał. Odszedł. Tak szybko jak sztorm, który nas zaatakował.
43
Musiałam trzymać go w ten sposób przez wiele godzin, nie dbając o los swój i łodzi.
Sztorm odszedł na wschód, a morze szybko się uspokoiło, choć ja zupełnie nie zwracałam na to uwagi. Promienie słońca skrzyły się czerwienią i żółcią na falach.
Bezsilna siedziałam obok Patricka na kołyszącym się pokładzie. Wspominałam wspólnie spędzony czas, a gdy wracały obrazy szczęśliwych chwil, nie byłam w stanie powstrzymać łez.
Nie odchodź. Pozwól mi na siebie popatrzeć.
Nie odchodź, Patrick. Zostań, Padriac... Patrizio...
Łódź straży przybrzeżnej znalazła mnie tuż przed zachodem słońca. Wciąż tuliłam do siebie Patricka.
Taka jest prawda. W taki właśnie sposób go zabiłam. Oto moje zeznanie.
Księga trzecia
Will
44
Kiedy Will usłyszał głośne, natarczywe pukanie do drzwi pokoju hotelowego, wstrząsnął nim dreszcz. Zataczając się wstał z łóżka i ukrył w łazience.
Z trudem zrobił tych kilka kroków. Odejdź, kimkolwiek jesteś. Wynoś się stąd, do diabła!, pomyślał.
Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi i czyjeś głosy. Pokojówka i ktoś jeszcze.
Jezu, nie mogą tu wejść! Nie teraz!
– Dziękuję, że mnie pani wpuściła – powiedział znajomy głos. – Dalej sam już sobie poradzę.
Palmer! Kto, u licha, go tu zapraszał? Nikt nie ma prawa tu wejść... nawet mój brat! Wszystko wymknęło mi się spod kontroli i nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się ją odzyskać!
Palmer Shepherd rozejrzał się uważnie, analizując sytuację, którą zastał. Zamknięte drzwi do łazienki, lustro leżące na nocnym stoliku, a na nim brzytwa, zwinięty banknot studolarowy, resztki substancji przypominającej kokainę. Pusta butelka po tequili na podłodze. Kieliszek do połowy wypełniony czerwonym płynem, stojący na drugim stoliku. Porto? Cinzano?
Ale gdzie jest Will? Gdzie on się, do diabła, podział?
Jestem, braciszku!
Rozległ się nieartykułowany okrzyk i nagi Will rzucił się na niego, powalając na podłogę. Po chwili siedział mu już na brzuchu, jak kiedyś, gdy byli dziećmi.
– Przegrałeś!
Tyle tylko, że tym razem w oczach Willa czaiła się drapieżna dzikość, a jego ciało całe było umazane krwią.
Palmer patrzył z niedowierzaniem i przerażeniem.
– Jezu, Will, coś ty sobie zrobił?
Will roześmiał się głośno, niemal szaleńczo.
– Zaciąłem się przy goleniu.
Zeskoczył z młodszego brata i zatańczył wokół niego. Wziął do ręki kieliszek i podsunął go Palmerowi.
– Przy okazji ją także zaciąłem. Krew pasuje do tequili. Chcesz spróbować?
– Kogo zaciąłeś? Co tu się stało? O czym ty mówisz?
– O Angelicie. Jej ciało jest w łazience. To tylko dziwka. – Ponownie uniósł kieliszek z ciemnoczerwonym płynem. – Obawiam się, że większość wypiłem sam. Śniadanie mistrzów.
– Nie zrobiłeś tego... – szepnął Palmer. Z trudem wstał. – Nie mogłeś tego zrobić...
– Czego? Czego nie mogłem zrobić?
– Zabić jej.
– Cóż, sam nie wiem. – Oczy Willa były wielkie jak srebrne dolarówki. Oczy szaleńca. – Przekonajmy się.
Otworzył drzwi do łazienki i odkrył przed bratem tajemnicę swego drugiego wcielenia.
– Co na to powiesz, braciszku? Mogłem, czy nie? Czy teraz mi pomożesz?
45
W ostrych, bezlitosnych artykułach nie zostawiono na Willu suchej nitki. Ale on dobrze wiedział, że ujawniono tylko szczyt góry lodowej. Palmer także zdawał sobie z tego sprawę. Will był niebezpieczny, znacznie bardziej niż można było przypuszczać. Spędził sześć tygodni w prywatnym szpitalu nowojorskim, odzyskując siły po „załamaniu psychicznym”, którego przyczyną były „problemy osobowościowe” w czasie pobytu w Rio.
Oskarżono go praktycznie tylko o zażywanie kokainy. Cała tak istotna reszta uszła mu na sucho. Kosztowało go to jednak pokaźną sumę co tydzień wypłacaną bratu, ale przynajmniej wciąż był na wolności. Nie trafił do więzienia z dożywotnim wyrokiem.
Obaj bracia wspólnie ustalili, że przynajmniej przez jakiś czas nie powinien mieszkać w Londynie. Ten mały drań Palmer bardzo na to naciskał. To była część ich „umowy”. W tej sytuacji Will, którego wyraźnie ciągnęło do Nowego Jorku, właśnie tam się udał.
Początkowo wynajął mieszkanie w East Side, ale miasto przypadło mu tak do gustu, że zaczął szukać dla siebie domu. Gdzieś wyczytał, że Maggie Bradford mieszka w Westchester. Podobnie jak Winnie Lawrence. Zdecydował się więc właśnie tam poszukać czegoś odpowiedniego.
Wciąż uwielbiał muzykę Maggie. Był święcie przekonany, że jej piosenki mają uzdrawiające działanie. Rozmawiał nawet na ten temat ze swoim psychologiem z Piątej Alei. Doktor był także fanem Bradford i przyznał pacjentowi absolutną racie.
Will marzył o spotkaniu Maggie któregoś dnia gdzieś w Westchester. Był pewien, że da się to zaaranżować. Wystarczyło mu sprytu, by poradzić sobie z takim zadaniem.
46
Oto część opowieści opisująca historię, która patrząc z perspektywy czasu dla mnie samej nie ma zbyt dużego sensu. Może właśnie dlatego fascynuje tylu ludzi i przykuwa ich uwagę przez całe tygodnie i miesiące poprzedzające rozpoczęcie procesu. To prawdziwa tajemnica, nawet dla mnie. Czas spędzony z Willem Shepherdem – ciemna noc mojej duszy. Jak mogło do tego dojść? Jak to się stało?
Po śmierci Patricka spowodowanej atakiem serca zamknęłam się w swoim świecie, do którego dostęp mieli tylko Jennie i Allie. Obsesyjnie wprost starałam się trzymać jak najdalej od mediów, których bałam się i które nienawidziłam, pomna doświadczeń z okresu ciąży. Niemal rok po tej tragicznej śmierci, pięknego, wiosennego ranka pracowałam w ogrodzie. Allie bawił się obok. Podszedł do mnie ochroniarz, zatrudniony, by nie dopuszczać do mnie żadnych nieproszonych gości, czyli w praktyce nikogo.
– Przyszedł pan Nathan Bailford – powiedział. – Wie, że nie chce pani nikogo widzieć, ale twierdzi, że to poważna sprawa.
Nathan to mój sąsiad, którego do tej pory nie miałam jakoś okazji bliżej poznać. Wiedziałam, że jest znanym prawnikiem i zajmuje się między innymi uniemożliwianiem Peterowi O’Malleyowi wstrzymania prac wykończeniowych „Cornelii”. Czego mógł chcieć? Po co przyszedł? Czyżby znowu chodziło o jakieś problemy z Peterem?
– Proszę go wpuścić – poleciłam z wyraźną niechęcią. – Mamy gościa – powiedziałam do Alliego. – Musimy doprowadzić się do przyzwoitego stanu.
Mężczyzna dobiegał sześćdziesiątki, ale wyglądał najwyżej na czterdzieści pięć lat. Uśmiechnął się na powitanie, jednak czarny garnitur, biała koszula i złoto-karmazynowy krawat świadczyły o powadze wizyty.
Uścisnął moją dłoń obiema rękami.
– Od czasu pogrzebu niezliczoną ilość razy przejeżdżałem obok pani domu. Często o pani myślałem, ale uważałem, że lepiej nie zakłócać spokoju.
– Cieszę się, że wreszcie zdecydował się pan zajrzeć.
Przyjaciel Patricka jest moim przyjacielem, pomyślałam, i postanowiłam być jak najbardziej gościnna.
– Jak się pani czuje?
– Czasami lepiej, czasami gorzej – odpowiedziałam. – Najgorsze są noce.
Nathan Bailford nie był pewien, co powinien powiedzieć. Wreszcie uśmiechnął się tylko. Dobry wybór. Wiedział, jak się zachować.
– Właściwie przyszedłem w interesach – rzekł, gdy usiedliśmy w patio przy kawie. – To coś... no cóż, nie można już było z tym dłużej zwlekać. Jak pani wie, wkrótce upłynie rok od śmierci Patricka. Musiałem z panią dzisiaj porozmawiać.
Napił się kawy i rozluźnił krawat. Zauważyłam, że drży mu ręka.
– W najbliższym czasie ma być odczytany testament Patricka. Z tego powodu spodziewam się nie lada zamieszania. Wraz z całym zespołem przygotowujemy się do spełnienia jego ostatniej woli. Musi pani wiedzieć, że będzie to oznaczać walkę. Peter O’Malley jest wściekły. To kawał drania, a Patrick umiał go właściwie ocenić.
Nie byłam na to przygotowana. Zupełnie nie myślałam o pieniądzach Patricka, a słowa Bailforda przeraziły mnie. Już sama perspektywa walki z Peterem napawała mnie obawą, ale najgorsze będzie zainteresowanie mediów tą sprawą.
– Co to ma wspólnego ze mną? – zapytałam. – Wcale nie chcę się w tę sprawę angażować.
Prawnik popatrzył mi prosto w oczy.
– Główna część pozostawionego przez Patricka majątku ma przypaść pani, Jennie i Alliemu. Dla Petera zarezerwował pokaźną sumkę, ale dwadzieścia siedem procent aktywów całej korporacji ma przypaść pani i jej dzieciom.
Nie wierzyłam własnym uszom. Nie chciałam wierzyć!
– Ile... ile to jest warte? – zapytałam, a właściwie wyjąkałam.
– Ponad dwieście milionów dolarów w gotówce, akcjach i nieruchomościach. Trudno w tej chwili oszacować dokładnie. Tak czy inaczej to mnóstwo pieniędzy.
Nagle ogarnęła mnie wściekłość.
– Dlaczego? Nie potrzebuję żadnych udziałów. Mam pieniądze. Więcej niż mi potrzeba. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Naprawdę.
Niespodziewanie dla samej siebie wybuchnęłam śmiechem. Bailford był wyraźnie zaskoczony taką reakcją. Boże, to naprawdę było zabawne! Właśnie odziedziczyłam dwieście milionów dolarów, a czułam się, jakby wsadzono mnie do więzienia.
47
On trzymał Jennie na rękach! Niemożliwe! Nie wierzyłam własnym oczom!
Will Shepherd – piłkarz, który chciał mnie poderwać na balu u Trevelyanów w Londynie – stał przed drzwiami mojego domu, trzymając na rękach Jennie! To był on, bez wątpienia. Nie mogłam się mylić. Nigdy nie zapomnę jego długich blond włosów, twarzy i szczególnego sposobu bycia.
Strażnik zadzwonił z domofonu przy wejściu, że Jennie coś sobie zrobiła i jakiś mężczyzna z sąsiedztwa przyniósł ją do domu. Kiedy zobaczyłam, kto to, zamieniłam się w słup soli.
To było niedorzeczne.
Nie zapytałam nawet, co stało się córce. Sprawiała wrażenie wyraźnie zadowolonej.
– Proszę ją położyć! – powiedziałam głośno.
– Gdzie, madam? – zapytał Will miękkim, cichym głosem. Trzymał Jennie tak swobodnie, jakby ważyła nie więcej niż piórko.
– Tam. Na kanapie w salonie. Byle szybko!
Popatrzył na mnie wyraźnie zakłopotany.
– Dziewczynka się potłukła. O mało nie potrąciłem jej samochodem. Na szczęście odskoczyła i tylko skręciła nogę w kostce. To się zdarzyło tuż przed domem Lawrence’ów. Zatrzymałem się tam i właśnie wyjeżdżałem z garażu. W ogóle jej nie zauważyłem.
– To ładnie, że ją pan przywiózł. Dziękuję – rzuciłam chłodno. – A teraz żegnam. Jeszcze raz dziękuję.
Jennie gwałtownie usiadła na kanapie.
– Mogłabyś zaproponować chociaż filiżankę kawy. Cokolwiek.
– Jestem pewna, że pan Shepherd zrobił już dla nas wystarczająco dużo i chce zapewne wrócić do swoich spraw.
– Wie pani, kim jestem? – zapytał zdziwiony.
A to drań, pomyślałam.
– Spotkaliśmy się już kiedyś – rzuciłam.
– Naprawdę? Gdzie? Nigdy nie wchodziłem za kulisy, chociaż słyszałem, jak pani śpiewa w Albert Hall. Była tam nawet królowa.
– Nie na koncercie. Na balu.
– Niestety nie pamiętam, a przecież na pewno nie umknęłoby to mojej uwadze. Jestem pewien.
Ukląkł, by obejrzeć kostkę Jennie.
– Nie wydaje mi się, by coś złamała – stwierdził. – Byłem połamany wystarczająco wiele razy, by się na tym znać. Ale mimo wszystko powinna pani wezwać lekarza.
– Zrobię to, gdy tylko nas pan opuści. Dziękuję za radę.
Podniósł się powoli.
– Miło było cię poznać, Jennie. Mam nadzieję, że wkrótce poczujesz się lepiej.
Odwrócił się w stronę drzwi.
– Do widzenia, panie Shepherd – zawołała za nim Jennie.
Nagle nasunęło mi się podejrzenie, że ona sama ma jakiś udział w tym, co się zdarzyło. Wraz z przyjaciółmi czasami zaczepiali gwiazdy rockowe, więc dlaczego nie miałaby zainteresować się także sportowcem?
– Nie chcę, żebyś kiedykolwiek z nim rozmawiała – powiedziałam, kiedy drzwi się zamknęły.
Popatrzyła na mnie z wyrzutem i poczerwieniała. Nigdy dotychczas nie widziałam jej tak wściekłej.
– Jak możesz, mamo! – krzyknęła.
Zeskoczyła z kanapy, jęknęła i padła na podłogę. Naprawdę miała skręconą nogę. Może Will Shepherd zachował się jak należy odwożąc ją do domu? Może tym razem niewłaściwie go oceniłam?
48
Mój dom znajdował się w pobliżu jednego z najbardziej znanych klubów Westchester – „Lake Club”. Jego członkowie płacili astronomiczne składki, by tylko zatrudniano tam najlepszych kucharzy i obsługę. Idealnie zadbane trawniki i ogród przywodziły mi na myśl Gstaad, Lake Forest i Saint Trapez, które odwiedziłam podczas tournee po Europie.
Pod koniec września wybrałam się do klubu na przyjęcie. To były jedne z moich pierwszych odwiedzin w prawdziwym świecie.
Na szczycie schodów prowadzących z podjazdu do głównego wejścia musiałam się zatrzymać, by odzyskać oddech. Jedynym przyjęciem, w jakim uczestniczyłam od niepamiętnych czasów było otwarcie „Cornelii”. Gdy tylko o tym pomyślałam, wróciło wspomnienie Patricka i w oczach poczułam łzy.
– Cholera – szepnęłam. – Weź się w garść, Maggie.
Przepiękny trawnik na tyłach budynku był pełen ludzi. Jak przez mgłę zauważyłam barek i grającą cicho orkiestrę jazzową. Przywitałam się z kilkoma mieszkańcami Bedford, uśmiechnęłam do innych, których powinnam znać, ale których twarze wyglądały obco. Pewien producent z Broadwayu odciągnął mnie na bok i powiedział, że zapłaci każde pieniądze, bym tylko zgodziła się u niego wystąpić. Odpowiedziałam, że choć taka oferta bardzo mi schlebia, to jednak jest zdecydowanie przedwczesna. Obiecałam, że skontaktuję się z nim, kiedy będę gotowa. Drażniła mnie jego natarczywość, a przy okazji powróciła jakże znajoma obawa.
Pustelnica z Greenbriar Road, pomyślałam o sobie. Ale nie nadszedł jeszcze czas na zmianę. Nie powinnam tu w ogóle przychodzić. Cholera.
Wkrótce wymknęłam się towarzystwu i ukryłam w pustej części ogrodu przylegającej do klubowego toru jeździeckiego. Czułam się taką nieudacznicą. Jako nastolatka często cierpiałam, myśląc o sobie w ten sposób. Zalękniona dziewczyna, zbyt wysoka dla większości chłopców.
Powoli udało mi się odprężyć, oddychając głęboko czystym, świeżym powietrzem.
– Droga do niełaski boli... ale tą drogą da się wrócić, Maggie.
Słowa z mojej piosenki, wyszeptane tuż nad uchem. Odwróciłam się gwałtownie, by zobaczyć, kto tu jest.
Obok mnie stał Will Shepherd.
Aż drgnęłam na jego widok.
49
Zrobiłam krok do tyłu, ale w świetle dnia, w pięknym ogrodzie nie wyglądał groźnie.
– Przyszedłem dowiedzieć się, dlaczego byłaś w stosunku do mnie taka odpychająca, kiedy przyniosłem do domu twoją córkę.
– Naprawdę nie pamiętasz? – zapytałam z nieukrywaną ironią.
Pokręcił głową, a promienie słońca zalśniły w jego blond kędziorach.
– O czym mówisz? Możesz to wyjaśnić?
– Bal kostiumowy u Trevelyanów. Zaproponowałeś, żebym poszła do ciebie. Byłeś taki nieokrzesany. Właściwie jeszcze gorzej.
– Nie pamię... – urwał i uderzył się dłonią w czoło. Aż się zarumienił. – Och, mój Boże. Cholera. Musisz mi wybaczyć. Pewnie byłem pijany albo naćpany. Straszny ze mnie narwaniec.
– I świnia. Nie zapominaj o tym. Cóż, miło cię było spotkać. Do widzenia.
Odwróciłam się na pięcie i skierowałam w stronę gości.
Podbiegł i zrównał się ze mną.
– Teraz nie jestem ani pijany, ani naćpany i w związku z tym tylko trochę narwany. Proszę, pomów ze mną choć chwilę. To dla mnie bardzo ważne. Proszę. Postaram się wytłumaczyć swoje zachowanie.
– Ale czy sądzisz, że ja chcę tego słuchać?
– To prawda. Jestem jednak pewien, że zasługuję na wysłuchanie, choć wciąż dokładnie nie pamiętam, co nabroiłem.
Przyglądałam mu się przez chwilę. Miał na sobie biały, lniany garnitur, a jego włosy lśniły jak złoto. Był opalony i bez wątpienia przystojny, musiałam to przyznać.
– Chcę ci powiedzieć tylko jedno – rzekł z zapałem, którego szczerości nie byłam pewna. – Jesteś dla mnie inspiracją. Dla wielu ludzi. Słuchałem cię podczas koncertu dla królowej, a wydawało mi się, że śpiewasz wyłącznie dla mnie. Wiem przecież, że to nieprawda, ale takie miałem odczucie. To było piękne i chcę ci podziękować. Co teraz?
Popatrzyłam na niego uważnie. W jego oczach zobaczyłam ból.
– „Niełaska”? – zapytałam.
– Ta piosenka jest szczególna, chociaż kocham wszystkie... no, może prawie wszystkie. Miałem wtedy ciężkie przejścia. Utwierdziłaś mnie w przekonaniu, że da się powrócić do łask.
– Możliwe. Udało ci się?
Posmutniał jeszcze. Nagle wydało mi się, że naprawdę jest wobec mnie szczery.
– Nie, chyba nie. Nie w tym życiu. Nie po... tym co stało się w Rio.
Pokręciłam głową nie wiedząc o co chodzi.
– W Rio? Nie rozumiem.
Po raz pierwszy uśmiechnął się. Nigdy wcześniej nie widziałam jego uśmiechu, a warto było.
– Czy to znaczy, że o tym nie słyszałaś?
– Obawiam się, że nie. Pamiętam, że podczas pierwszego spotkania wspominałeś, iż masz coś wspólnego ze sportem. Przykro mi, ale nie zbieram wycinków z gazet na temat twoich osiągnięć. Mam w domu kubek z Michaelem Jordanem i na tym mój związek ze sportem się kończy.
– Dzięki Bogu – rzekł, nie przestając się uśmiechać.
Milczeliśmy przez moment. Moje towarzystwo go onieśmiela, przebiegło mi przez głowę. Nie wie, co powiedzieć.
Kurczę, Maggie, nie zaczynaj znowu. Nawet o tym nie myśl, przestrzegłam samą siebie.
– Muszę już wracać – powiedziałam. – Mój...
– Możesz jeszcze poczekać kilka minut, prawda? Powinnaś się najpierw przespacerować ze sportowcem na emeryturze.
Zawahałam się.
– Zamierzałam wyjść...
– Proszę, nie rób tego. Rozmawialiśmy o tobie wczoraj przy kolacji. Winnie Lawrence, June i ja.
– Tak?
– Powiedzieli mi o Patricku O’Malleyu. Bardzo mi przykro z tego powodu.
– Tak, to straszne. – Nic więcej nie chciałam dodać.
Szliśmy tunelem utworzonym przez sosny, rozmawiając o różnych banalnych rzeczach: o starej linii kolejowej Harlem River (Will był pasjonatem kolei), o różnicach pomiędzy prowincją w Stanach i Anglii, o ostatniej powieści Jeffrey’a Archera, którą oboje czytaliśmy. Zachowywał się wobec mnie jak uczniak, a mnie ogarnęła nieśmiałość, jak za dawnych lat.
Obawiałam się, że będzie usiłował mną manipulować, ale on wyraźnie bardzo się starał, by w moich oczach wypaść jak najkorzystniej... Był przy tym bardzo miły. I musiałam przyznać, że patrzenie na tego faceta sprawiało mi przyjemność.
Z daleka dobiegły nas śmiechy i brawa. Spojrzałam na zegarek.
– Nie wierzę własnym oczom. Rozmawiamy już od ponad godziny. Naprawdę muszę iść. Dzisiaj moja kolej na gotowanie. Przykro mi; Will.
– Mnie nie. Ani trochę. Ale i ja powinienem już wracać do towarzystwa.
Kiedy zmierzaliśmy w stronę budynku klubowego, na moment dotknął mojej ręki.
– Bardzo mi było tego potrzeba – wyznał. – Nie rozmawiałem w ten sposób z nikim już od bardzo, bardzo dawna.
– Ja też – powiedziałam z uśmiechem. – Mamy więc wspólną maleńką tajemnicę.
– Zobaczymy się jeszcze? Naprawdę nie jestem taki, jak sądziłaś.
Wiedziałam, że o to zapyta i miałam już przygotowaną odpowiedź.
– Obawiam się, że to niemożliwe. Dla mnie to zbyt szybkie tempo.
– Słusznie. Poza tym w zasięgu ręki masz znacznie bardziej interesujących mężczyzn niż byle piłkarz na emeryturze.
Podobała mi się jego skromność, choć jednocześnie podejrzewałam, że może to być jedynie poza. Część jego planu zmierzającego do uwiedzenia mnie. Mimo wszystko przerwanie kariery w tak młodym wieku musi być straszne dla sportowca. Jak ja bym się czuła, gdyby przyszło mi zrezygnować ze śpiewania?
– A ty możesz mieć znacznie ładniejsze i młodsze kobiety.
– Szukam czegoś głębszego. A poza tym przecież jesteś śliczna. Nie widzisz tego?...
– Naprawdę muszę już iść – przerwałam.
Uświadomiłam sobie, że jest inny niż sądziłam. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Bez wątpienia to interesujący człowiek.
50
Maggie Bradford posiadała wszystko to, co obiecywały jej piosenki, a może nawet coś więcej. Nie zdawała sobie w pełni z tego sprawy, ale także pod wzglądem urody była niezwykle atrakcyjna. Słowem była tą, która mogła ocalić Willa. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości, a myśl o niej stała się jego obsesją. Musiał ponownie zobaczyć Maggie.
Zaplanował wszystko starannie, poczynając od długiego, ciepłego listu, w którym prosił nie o spotkanie, lecz o zrozumienie. W kolejnym opisał odejście matki, gdy był jeszcze dzieckiem, i samobójstwo ojca. Wyznał, jak zbawienny wpływ na niego mają jej piosenki i prosił tylko, by w jakikolwiek sposób odpowiedziała mu.
Nie odzywała się jednak, więc jak zwykł był czynić, swe poczucie zawodu wyładował na innych kobietach. Jedną z nich wychłostał. Nic tak poważnego jak w Rio, ale mimo to napawało przerażeniem. Wilkołak z Nowego Jorku.
Wreszcie przyszedł list od Maggie. Tłumaczyła mu, że pierwszym krokiem jest stawienie czoła bólowi i, jak sądzi, jemu już udało się to zrobić. Zadzwonił do niej i poprosił o spotkanie – tylko na lunch.
Spotkali się dwunastego listopada o trzynastej w sali dębowej hotelu „Plaza”. Celowo wybrał lokal średniej kategorii, którego nie okupował miejscowy high life. Wszystko sobie dokładnie zaplanował. Zdobędzie Maggie. Nie mógł sobie pozwolić na kolejną przegraną.
Chciał ją uwieść.
Chciał zwyciężyć.
I nie miał wątpliwości, że mu się uda.
51
Upłynęło półtora miesiąca, nim ponownie zobaczyłam Willa. Pisał do mnie kilkakrotnie. Listy obnażyły jego charakter jeszcze dokładniej niż ta rozmowa w parku. To niezwykle uczuciowy i bardzo wrażliwy człowiek. Kiedy zatelefonował, byłam gotowa spotkać się z nim. Tylko lunch. Doszłam do wniosku, że propozycja jest na tyle niezobowiązująca, że można ją przyjąć.
Lunch z Willem Shepherdem! Byłam pewna, że mnóstwo kobiet oddałoby wszystko za taką sposobność. Z pewnością zaliczały się do nich i te siedzące wokół, przyglądające się mi z zainteresowaniem i nie ukrywaną zazdrością.
Muszę przyznać, że miło było na niego patrzeć – bardzo komunikatywny, miły i delikatny, o ciepłym sposobie bycia. Kiedy teraz wspominam tamto spotkanie, ogarnia mnie przerażające podejrzenie, że już wtedy musiał się maskować.
– Lubię rozmawiać z ludźmi, którzy także znaleźli się na świeczniku – wyznał Will. – Oczywiście jeśli tylko potrafią trzeźwo patrzeć na świat.
Szeroko otworzyłam oczy i zażartowałam:
– Ja chyba nie wyglądam na pijaną.
Roześmiał się serdecznie. Dobrze wiedziałam co dzieje się z ludźmi, którzy zasmakują w „gwiazdorstwie”.
– Opowiedz mi o Rio – poprosiłam gdzieś w połowie posiłku. – Nie, może lepiej powiedz coś przyjemniejszego.
– Nie chcę mówić o sobie – odparł i machnął ręką, jakby zamierzając odpędzić od siebie to pytanie. Była to nietypowa i zaskakująca reakcja. Przyzwyczaiłam się bowiem do tego, iż większość gwiazd uwielbia opowiadać o własnych przeżyciach, sukcesach. Byłam pewna, że Will jest do nich podobny. Myliłam się jednak.
– Nie mówmy o tym – zaproponował. Napił się wina i zapatrzył gdzieś w dal. – Staram się zmienić. Chcę wrócić do łask. Jak w twojej piosence.
– Wrócisz – powiedziałam cicho. Rozczulił mnie. Był taki zagubiony i wyraźnie potrzebował oparcia. W duchu cieszyłam się bardzo, że podobają mu się moje utwory. Chyba chciałam w jak największym stopniu przyczynić się do jego przemiany.
– Pomóż mi, Maggie – wyszeptał.
– Jak? W jaki sposób mogłabym ci pomóc, Will?
Wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że poczułam rumieniec.
– Włącz mnie do swoich piosenek.
Zrobiłam znacznie więcej. Włączyłam go do swojego życia. To stało się jakby zupełnie bez mojego udziału, jakbym nie miała na to żadnego wpływu, a bieg zdarzeń wynikał z określonej konfiguracji gwiazd.
Nieśmiało poprosił mnie o kolejne spotkanie i w tym momencie stwierdziłam, że nie potrafię mu odmówić. Mówił z takim ładunkiem uczucia, że wydało mi się, iż tylko ja się dla niego liczę. Rozmawiając nie spuszczał ze mnie wzroku, słuchał tylko mnie... sprawiał, że wierzyłam, iż jestem mądra, wartościowa i naprawdę wyjątkowa.
I tak zgodziłam się ponownie spotkać z Willem Shepherdem.
Na początku ta znajomość była niezwykle romantyczna. Pogłębiała się bardzo powoli, jak w starym romansie.
Nie pocałowaliśmy się nawet aż do czwartej randki. Wreszcie doszło do tego zupełnie spontanicznie, przed moimi drzwiami, kiedy żegnał się ze mną. Ten pocałunek był delikatny, lecz jednocześnie zawierał ogromny ładunek namiętności. Odpowiedziałam nań jakby wbrew sobie, po czym delikatnie odepchnęłam Willa.
– Na to potrzeba czasu.
Pocałował mnie jednak ponownie, tym razem dłużej. Było to przyjemne, ale kojarzące się boleśnie doświadczenie. Chciałam go, a jednocześnie bałam się. Słyszałam o nim wiele różnych historii i w głębi duszy nie wierzyłam, że może się zmienić. A jednak tak desperacko tego pragnął...
Tym razem opanował się jeszcze. Otworzył mi drzwi i odwrócił się na pięcie.
Stałam przez chwilę patrząc, jak idzie przez oświetlony podjazd do swojego sportowego wozu. Odjechał już dawno, a ja wciąż ani drgnęłam, miotana przeciwstawnymi uczuciami.
52
Tego wieczora Will pojechał na Manhattan. Na Saw Mill River Parkway rozpędził samochód do stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Był sfrustrowany i aż do bólu napalony, niczym młody ogier. Nie wiedział, ile czasu zdoła jeszcze stosować te pełne kurtuazji podchody, które były w jego postępowaniu zupełną nowością.
Maggie była tak szczera i uczciwa jak jej piosenki... ale zaczął się poważnie zastanawiać, czy rzeczywiście jest warta tyle zachodu. Ciągłe demonstrowanie łagodności i opanowania przychodziło mu z niemałym trudem. Czasami jednak wydawało mu się, że dla niej mógłby stać się taki już na zawsze.
Kot i myszki, pomyślał, wjeżdżając do Nowego Jorku. Oto kobiety. Niemal zawsze je łapał. Tyle tylko, że za niektórymi trzeba było się nieco więcej naganiać. Po prostu nieco inna gra – substytut futbolu. Jednak odwracając sprawę, czego substytutem była piłka?
Handlująca dziełami sztuki Rebeka Post była właścicielką wielkiego mieszkania na Wschodniej Sześćdziesiątej Pierwszej Ulicy. Rebeka to jedna z tych łatwych do złapania myszek, pomyślał. Może nawet zbyt łatwa. Ale przecież na pewno wymyśli coś, by dodać smaczku tej gierce.
Will skorzystał ze swego klucza, by dostać się do luksusowego apartamentu. Wejście w posiadanie własnego kompletu nie sprawiło mu żadnej trudności – wystarczyło tylko raz poprosić.
Blond Strzała na palcach poruszał się po ciemnych pokojach. Czuł się trochę jak intruz. Na cyfrowym zegarze w salonie było już dwadzieścia po pierwszej. Intruz – podobało mu się to. Był nim, to prawda. Wdzierał się w życie wielu kobiet, a one przyjmowały to z radością. Wilkołak z Londynu, Paryża, Frankfurtu, Rzymu, Rio... a teraz z Nowego Jorku. Niech i tak będzie.
Zajrzał do sypialni i zobaczył Rebekę. Dziewczyna spała nago w seksownej pozie, ledwie okryta wykwintną pościelą. Jej długie kasztanowe włosy spływały po poduszce. Była piękna. I pociągająca jak diabli.
Will dobrze wiedział, co chce zrobić: zgwałcić ją, nie odzywając się ani słowem, a później po prostu wyjść.
I zrobił tak, jak tego zapragnął.
Miłość była tylko grą, w której wygrywało się albo przegrywało.
53
Na początku stycznia Will musiał lecieć do Los Angeles na próbne zdjęcia. Tęskniłam za nim bardziej niż byłam gotowa przyznać. Czasami bałam się, że jest czarownikiem i mistrzem magii. Barry starał się utwierdzić mnie w takim przekonaniu
– Przy mnie taki nie jest – odpowiadałam mu zgodnie z prawdą.
Will wrócił w czwartek i pojechaliśmy na kolację do Bedford. Włożyłam pantofle na obcasie i czarną sukienkę zdobioną paciorkami. Ucieszyłam się, gdy zwrócił uwagę na tę odmianę.
– Wspaniale wyglądasz – powiedział z prostotą, którą tak ceniłam.
Był w świetnym nastroju. Lubiłam patrzeć na niego, kiedy wprost tryskał radością.
– Mam dobrą wiadomość – podobno jestem jakby stworzony dla kamery. Ale jest i zła – nie potrafię grać.
Oboje wybuchnęliśmy śmiechem.
Ani na chwilę nie zamykały mu się usta. Wyglądał na szczerze zaskoczonego przyjęciem, jakie zgotowano mu w Hollywood. Cieszyłam się razem z nim. Przez całą kolację prawie nie przestawaliśmy się śmiać. W jego towarzystwie czułam się zupełnie odprężona i swobodna. Ludzie patrzyli na nas zaintrygowani, ale na szczęście trzymali się z daleka. Może myśleli, że jesteśmy aż tak zakochani?
Gdy wychodziliśmy z restauracji, zaczął padać śnieg. Wiatr targał drzewami tak że kołysały się jak egzotyczne tancerki. Ostre igiełki lodu boleśnie kłuły w oczy i policzki, kiedy biegliśmy do samochodu. Akurat wtedy gwałtownie zapragnęłam przytulić się do niego, czułam nieodpartą chęć zrobienia tego.
Will ostrożnie podjechał pod dom i odprowadził mnie do drzwi. Moje nozdrze drażnił delikatny zapach jego wody kolońskiej. Prezentował się wspaniale w sportowym płaszczu. Policzki miał zaróżowione, i ze swobodnym uśmiechem na twarzy wyglądał wprost cudownie.
– Dobranoc – powiedział. – Dziękuję za wspólną kolację i za wysłuchanie tylu bzdur na temat perspektyw mojej nowej kariery.
Nie chciałam, by sobie poszedł. Czarownik, pomyślałam.
– Czekaj – powiedziałam. – Jest niebezpiecznie ślisko. Nie chcę, żebyś jechał w taką pogodę.
Zbyt wiele wypadków odcisnęło swe piętno na moim życiu.
W jego oczach zapłonął dziwny blask.
– To tylko kilka kilometrów. Dam sobie radę, Maggie.
– Proszę. Wejdź choć na chwilę.
Will skinął głową i podążył za mną do środka. Zrobił to z wyraźnym ociąganiem Powiedział, że musi wykonać telefon. Wcześniej umówił się na drinka z Lawrence’ami i chciał ich zawiadomić, że nie przyjdzie.
Po chwili wrócił do salonu. Zajrzałam do Jennie i Alliego – spali jak zabici i wiedziałam, że nie obudzą się aż do rana. Nie zareagowaliby nawet na wystrzał armatni. A rano znów powtórzą się zwykłe problemy z dobudzeniem Jennie, aby nie spóźniła się do szkoły.
Jestem samotną kobietą, mam trzydzieści osiem lat i świetnie panuję nad sytuacją, pomyślałam. Dam sobie radę. Nie robię niczego złego. Lubię go i to nawet bardzo. Oczywiście przyznaję, że bez wątpienia rzucił na mnie czar!
– Nigdy nie wyobrażałam sobie, że to się może zdarzyć – powiedziałam, gdy usiedliśmy i patrzyliśmy w okno. – Oboje patrzymy, jak pada śnieg.
– Mówiąc szczerze, ja także. Nie wierzyłem, że dasz mi szansę dowieść, że się otrząsnąłem, zmieniłem i stałem dojrzały. Jak mi idzie? Widzisz jakąś poprawę?
– Dobrze, ale nie przesadzaj z tym samozachwytem.
Oboje roześmieliśmy się swobodnie. Oparłam głowę na jego ramieniu. Dotyk ciepłego, umięśnionego ciała sprawiał mi przyjemność. Naprawdę jeszcze do niedawna nie wyobrażałam sobie siebie z Willem, ale teraz czułam się tak dobrze. Pociągał mnie, uwielbiałam jego świeży zapach i zastanawiałam się, co on widzi w Maggie Bradford.
Odwrócił głowę i pocałował mnie.
– Ale nie nazbyt dojrzały – dodał szeptem.
Jego pocałunek spowodował, że zakręciło mi się w głowie. To ja podjęłam decyzję. Wzięłam Willa za rękę i zaprowadziłam do gościnnej sypialni od strony basenu. Czułam jego palce zaciskające się na moich. Jeszcze w dzień wysprzątałam ten pokój. Zmieniłam pościel i przewietrzyłam. Tak, na wszelki wypadek.
Chyba chciałam, by do tego doszło. Wiedziałam, że to nastąpi. I tej nocy rzeczywiście tak się stało.
Kochaliśmy się, i to kilkakrotnie.
54
Wspomnienia są teraz takie pomieszane. Jak fotografie, które nie są w stanie oddalać całej prawdy. Jak fotografie, które mogą kłamać.
Pomalowany w biało-niebieskie pasy land rover wspinał się po stromej skalistej drodze w znanej miejscowości wypoczynkowej Las Veides. Will i ja mieliśmy dla siebie trzy wspaniałe dni. Tylko my dwoje.
Nasz meksykański kierowca pokonał tak gwałtownie zakręt, że wóz zabalansował na krawędzi trzystumetrowej przepaści nad Zatoką Acapulco. Przytuliłam się do Willa, chcąc być jak najbliżej niego. Zdążyłam już poznać go od strony fizycznej. Na pamięć znałam jego ciało, wiedziałam, gdzie ma nawet najmniejsze blizny i skąd się tam wzięły. Chciałam wiedzieć wszystko o nim i jego życiu, a nie czerpać wiedzy z fantastycznych historyjek w brukowcach.
– Może byśmy popływali, Maggie? – zaproponował nieśmiało, kiedy wróciliśmy do pokoju. – Zrzućmy ubrania i zanurzmy się w morzu.
Staliśmy przytuleni pod tekowym sufitem.
– Może trochę później. Wreszcie jesteśmy sami i chcę to do maksimum wykorzystać. Możemy po prostu... nic nie robić?
Roześmiał się.
– W porządku, a więc na razie zapomnijmy o morzu. A może odwiedzimy ten zaciszny basen tylko dla specjalnych gości?
– To już brzmi lepiej. Czemu nie.
Całowaliśmy się łapczywie, jak często ostatnio. Do głowy przyszło mi pytanie: „Czy to ja się gubię, czy też znajduję coś, co zgubiłam gdzieś po drodze?”
Will uchylił szklane drzwi prowadzące na ogromny taras. Rozebraliśmy się nawzajem i stanęliśmy na brzegu niewielkiego basenu, w którym tysiącem iskierek odbijało się słońce. Kolorowe papugi skrzeczały w listowiu pobliskich drzew. Istny raj, przynajmniej tak mi się wówczas wydawało.
Przez ścianę palm prześwitywały czerwone dachy innych domków, ale w zasięgu wzroku nie było nikogo. Istnieliśmy tylko my.
Wskoczyłam do basenu pociągając Willa za sobą. Zachowywaliśmy się jak dzieci.
Przyciągnął mnie do siebie. Przesunęłam dłońmi po jego muskularnym ciele. W stosunku do mnie zawsze był taki delikatny i ciepły...
Znów się całowaliśmy.
Uniósł mnie z łatwością i odwrócił przodem do krawędzi basenu. Powoli wszedł we mnie. Przymknęłam oczy, czując rosnące podniecenie i ciepło w środku większe od żaru, który lał się z nieba.
Nigdy nie byłam z kimś takim, jak Will. Muszę przyznać iż sprawiał, że czułam się wyjątkowa.
55
Istnieje pewien element układanki, który zupełnie nie pasuje do reszty. Na zawsze pozostanie tajemnicą. Przepiękną, smutną i kłopotliwą tajemnicą.
Kiedy wraz z Willem wróciłam z naszej wyprawy do Meksyku, spędziliśmy cały weekend robiąc to, na co miały ochotę dzieci. Spełniliśmy przynajmniej część ich zachcianek i marzeń. Były bardzo podekscytowane, a Will pozwalał im na wszystko.
Na jeden dzień pojechaliśmy do Nowego Jorku i odwiedziliśmy wszystkie interesujące miejsca: Trade Center, Statuę Wolności, muzea, a nawet „Hard Rock Cafe”. Ale następny dzień okazał się jeszcze cudowniejszy – spędziliśmy go w ogrodzie wokół domu, zachowując się jak prawdziwa rodzina.
Obserwowałam Jennie i Alliego bawiących się z Willem i byłam pewna, że oboje za nim przepadają. On również wyraźnie lubił ich towarzystwo. Czuł potrzebę przebywania wśród dzieci i chciał mieć własne, wyznał mi kiedyś.
W pamięć wrył mi się szczególnie widok Alliego i Willa siedzących razem na końskim grzbiecie. Wciąż mam go przed oczami i wydaje mi się, że nie zapomnę go do końca mojego życia.
To był piękny dzień babiego lata. Jeździli na jednym z naszych koni – klaczy, którą Jennie nazwała Fleas. Wolno krążyli po wybiegu porośniętym trawą, który w promieniach słońca przypominał spokojną powierzchnię morza. Wyglądali na ojca i syna – w podobnych, rozpiętych kurtkach, obaj z rozwianymi blond włosami. Śmiali się głośno, gdy krocząca dostojnie klacz od czasu do czasu potrząsała gwałtownie głową. Will tulił do siebie Alliego pilnując, by nic mu się nie stało. Aż promieniował radością. Widziałam, jak bardzo jest szczęśliwy i patrząc na niego ja także się cieszyłam. Jennie stanęła tuż obok mnie.
– Czyż nie są piękni? – zapytała. – Wyglądają jak ojciec i syn. Och, to wspaniały widok, mamo. Wiesz, czuję wewnątrz takie ciepło...
– Ja też – przyznałam się i przytuliłam córkę.
56
Will mówił mi o wszystkim, aż utwierdził mnie w przekonaniu, że nie ma przede mną żadnych sekretów. Pewnej nocy opowiedział przerażającą historię o kłótniach swoich rodziców i ich bójkach. Pobita, posiniaczona matka wciąż powtarzała mu: „Tylko mamusia cię kocha.”
Gdy słuchałam tych zwierzeń, stawał mi się tak bliski, że bardziej chyba nie można. Byłam wówczas pewna, że nikogo w życiu nie darzyłam takim uczuciem jak jego. Z pewnością nikt wcześniej nie odkrył przede mną takiej głębi bólu.
– I zostawiła mnie – powiedział. Patrzył gdzieś w dal, a jego oczy zwilgotniały. – Więc tak naprawdę mnie nie kochała, Maggie.
Potrafił być taki słodki. Czasami wyobrażałam go sobie jako chłopca. Jako pięknego, niebieskookiego chłopca.
– Sądzisz, że odeszła z twojej winy?
– Tak. Ale żal do niej już we mnie wygasa. Mam to niemal za sobą. Wiele zawdzięczam tobie, Maggie. Tobie, Jennie i Alliemu. Już samą swoją obecnością bardzo mi pomagacie.
Wyciągnęłam rękę i uścisnęłam dłoń Willa. Jego ból, jego miłość, zdawały się być takie czyste. Wzruszały mnie. Potrafiłam zrozumieć smutek jego dzieciństwa i może podświadomie odnajdywałam w tym mężczyźnie swojego ojca.
– Nigdy cię nie opuszczę – szepnęłam mu do ucha. – Nigdy.
– Pobierzmy się, Maggie. Nie stawiaj na mnie krzyżyka.
Rano powiedziałam, że się zgadzam. Na dowód, iż w niego wierzę.
57
Kot i myszka: wspaniała gra miłosna.
Niedoszła modelka Cam Matthias wzięła członek Willa do ust i zaczęła rytmicznie poruszać głową.
Boże, on jest jak dzikie zwierzę, myślała Cam. Może to najatrakcyjniejszy mężczyzna na ziemi, przecież ktoś taki musi istnieć.
– Och – wysapał Will. – Jezu, jak mi dobrze. Rewelacyjnie to robisz.
Zabawiali się już od kilku godzin. Był nienasycony, a przy nim ta niewyżyta żądza udzielała się i jej. Kiedy czuła, że on będzie szczytował, przestawali, kładła się na plecach i ściskała jego członek między swymi piersiami. Później znów go drażniła i zaczynali zabawę od nowa. Will mógł uprawiać seks chyba bez końca, wytrwały niczym króliczek z reklamy baterii „Energizer”. Rozbawiła ją ta myśl. Gdy powiedziała mu o skojarzeniu, on także się śmiał.
Wreszcie uklękła z rękami opartymi o ścianę i rozchyliła swe kształtne pośladki.
– Spróbuj tego – powiedziała zachęcająco.
Wszystko to działo się w przeddzień ślubu Willa Shepherda.
58
O trzynastej, trzy godziny przed „ślubem dekady”, ze trzydziestu policjantów w galowych mundurach i białych rękawiczkach zajęło posterunki przy wszystkich wejściach do domu w Bedford i na Greenbriar Road. Mieli zadbać, by uroczystość nie została zakłócona żadnym incydentem wywołanym przez ciekawskich widzów chcących choćby przez moment zobaczyć któreś z nas.
Wiedziałam, że wszyscy będą rozczarowani. Nie byliśmy zainteresowani publicznymi wystąpieniami. Chcieliśmy, by uroczystość odbyła się w zamkniętym gronie najbliższych nam osób.
O piętnastej Greenbriar Road została zamknięta przez policję. Wpuszczano tylko posiadaczy kart ze srebrnym, tłoczonym napisem: „Gość weselny”.
Rozmyślnie wybrałam na przebieralnię jedną z sypialni na tyłach domu. Tam też teraz starałam się zebrać siły przed jakże trudnym dla mnie występem.
Towarzyszyli mi tylko Jennie, która traktowała mój ślub jako najważniejszy dzień w swoim życiu oraz projektant Oscar Echavarria i jego dwie młode pomocnice. Allie był zadowolony, że w towarzystwie niani – pani Leigh – może z bliska przyglądać się gorączkowym przygotowaniom w ogrodzie. Welon oraz tren mojej sukni zostały wykonane z delikatnej, belgijskiej koronki. Na szyi miałam prosty sznur pereł. Nie mogłabym już być szczęśliwsza. Czułam się piękna na zewnątrz i wewnątrz. Nie tylko Will został wyleczony. Ja także.
– Elegancka, kochana, doskonała – wykrzyknął Echavarria przyglądając mi się tak, jakby był Leonardem, a ja Mona Lisa. Bardzo bawiły mnie te jego przesadne zachwyty, typowe dla egzaltowanego artysty.
– Fajnie wyglądasz, mamo – stwierdziła po prostu Jennie.
– Dajcie mi teraz kilka minut spokoju – poprosiłam. – Muszę usiąść w ciszy i ułożyć sobie wszystko w głowie.
– Jasne – rzuciła Jennie.
– C’est ca, wszyscy wyjść – polecił Echavarria klaszcząc w dłonie jak prowadzący próbę baletmistrz.
Na moment zatrzymałam jeszcze Jennie.
– Dziękuję, że tolerowałaś mnie przez tych kilka ostatnich tygodni – powiedziałam. – A teraz przemień się w gwiazdkę, tylko oby nie ładniejszą niż panna młoda.
– Nie musisz się martwić. Choćbym nie wiem jak się starała, i tak by mi się to nie udało.
– Kocham cię – szepnęłam.
– Ja ciebie jeszcze bardziej.
– To niemożliwe.
– Owszem, możliwe. Naprawdę.
Lista gości przypominała Who is who. Byli tam oczywiście Winnie Lawrence – menedżer Willa, Nathan Bailford, Barry, przyjaciele z Bedford, moje siostry wraz z rodzinami, muzycy i soliści oraz połowa piłkarskiego świata. Poza tym reporterzy i dziennikarze ze wszystkich gazet, z telewizyjnych sieci ogólnokrajowych i kanałów lokalnych... Wydawało mi się, że dostrzegam więcej obcych twarzy niż znajomych.
Później dowiedziałam się, że jednym z ostatnich wozów, które przyjechały, był maseratii w kolorze burgunda. Za jego kierownicą siedział Peter O’Malley.
W jaki sposób udało mu się zdobyć zaproszenie?
Drzwi do sypialni otworzyły się nagle bez pukania. Kto to, do licha...
– Will, nie wolno ci...
– Żenić się w tak młodym wieku? – zapytał, śmiejąc się. Wyglądał dystyngowanie w czarnym smokingu od Brioniego. – To prawda, ale kobiecie tak pięknej jak ty, dłużej już nie mogłem się opierać. Wiesz, jak bardzo tęskniłem za tobą ostatniej nocy? Mógłbym ci to pokazać, choćby teraz.
Zrobił krok w moją stronę.
– Wyjdź. Ani się waż – krzyknęłam ze śmiechem. Zawsze potrafił mnie rozbawić. – Mówię poważnie.
Nie zatrzymał się jednak i wziął mnie w ramiona. Dłonią delikatnie przesunął po moich piersiach. Niby nic prowokującego, ale...
– Umm – zamruczał. – Wspaniale na ciebie popatrzeć. I dotknąć.
– Will!
– To szczera prawda.
– Kocham cię. A teraz wynoś się.
– Jasne, jasne. Rozumiem. Od tej chwili będę posłuszny jak cielę.
Kłaniając się, wyszedł.
Uśmiechnęłam się i pomyślałam, że to wprost idealne preludium do naszego związku.
59
Młody pianista z grupy Juilliard uderzył w klawisze i we wspaniale przyozdobionym ogrodzie na tyłach domu rozbrzmiały pierwsze rytmy marsza weselnego. Muzyka i ranga wydarzenia wywoływały dreszcz podniecenia. Dzień mojego ślubu był wspanialszy, niż mogłam to sobie wymarzyć.
Ostatni goście w pośpiechu zajmowali miejsca. Helikoptery sprawozdawców radia i telewizji krążyły po błękitnym niebie, a dziesiątki kamer ani na moment nie przerywały pracy. Wydawało mi się, że z tysiąc reporterów fotografuje gości weselnych, ale przede wszystkim pana młodego.
Wreszcie pojawiłam się ja.
Bukiet kremowych lilii drżał w moich rękach.
Przywykłam już do wystąpień przed licznym audytorium, ale tym razem byłam wyjątkowo zdeprymowana. Mój wzrok ślizgał się po twarzach nielicznych krewnych, którzy uśmiechami dodawali mi otuchy. Jennie, występująca w roli świadka, stała już przed ołtarzem. Pani Leigh siedziała w pierwszym rzędzie z wiercącym się na kolanach Alliem. Przyjechały także obie ciotki Willa – Eleanor i Vannie – jedna typowa matrona, druga zaś wciąż wyraźnie atrakcyjna.
Na chwilę przystanęłam zdziwiona. Will stał obok nich, a nie, jak powinien, przy ołtarzu... Nie, to nie Will. To Palmer – niemal wierna kopia brata.
Do ołtarza poprowadził mnie Barry. Jego smoking był niedoprasowany, a kwiat w klapie przywiędły.
– Jesteś taka piękna. Rozsiewasz wkoło blask jak księżyc nocą – szepnął i przeszedł na swe miejsce w pierwszym rzędzie.
Popatrzyłam na biały ołtarz udekorowany różowymi i białymi różami. Jego przepych z prawdziwą estetyką niewiele miał wspólnego, ale dla mnie i tak był śliczny. Will stał obok swego świadka – Winniego Lawrence’a i uśmiechał się do mnie zachęcająco.
Ani przez moment nie pomyślałam, że może należałoby się wycofać.
– Ogłaszam was mężem i żoną – powiedział pastor.
Will odchylił woalkę i pocałował mnie. Czułam przez spodnie smokingu, jak bardzo jest napięty. Goście zaczęli bić brawo. Flesze aparatów rozbłysły ze wszystkich stron jak kwiaty stokrotek. Nad głowami zgromadzonych nadal krążyły helikoptery. Cóż za niezapomniana scena!
Sztywni jak kukły, śmieszni kelnerzy wyłonili się z domu ze srebrnymi tacami zastawionymi kieliszkami szampana. Inni podawali mrożone ostrygi i kawior, tartinki z mięsem krabów, serami, pastami oraz owoce. Zaczęła grać orkiestra kierowana przez Harry’ego Connicka Jr, usytuowana na drewnianym podwyższeniu przy wejściu do ogromnego żółto-białego namiotu, który miał służyć jako sala balowa.
Może nie był to ślub dekady, ale musiałam przyznać, że i tak to niecodzienne wydarzenie. Uśmiechnęłam się, czując wewnętrzne ciepło i spełnienie.
Pasiasty namiot zajmował pół akra trawnika między domem a stawem. W środku zgraje dzieci buszowały między stołami, które przykryte zostały lnianymi obrusami i udekorowane wiklinowymi koszami różnobarwnych kwiatów.
Orkiestra grała Straussa, Carly Simona i Patsy Cline. Po oficjalnym posiłku, przed podaniem deseru, Barry zaśpiewał swój dawny przebój „Light of My Life”, co zebrani nagrodzili owacją na stojąco.
Później głos zabrał mój przyjaciel Harry Connick:
– Panna młoda pokroi teraz ciasto. Maggie, ruszaj się. No dalej. Czas znowu znaleźć się w centrum uwagi.
Kelnerzy pojawili się z trzema ogromnych rozmiarów tortami weselnymi. Na szczycie każdego stał marcepanowy mężczyzna w piłkarskim stroju, a obok niego takaż kobieta przy fortepianie. Jednocześnie podaliśmy sobie z Willem do ust kawałki tortu, a zdjęcia zrobione w tej właśnie chwili pojawiły się później na okładkach „People”, „Paris Match” i wielu innych mniej znaczących pism.
Po posiłku szybko zmieniono zastawę. Orkiestra zagrała walca – tylko dla nas dwojga. Dopiero do następnego tańca ruszyli także goście.
Tańczyłam z Barrym, kiedy między nas wcisnął się jakiś mężczyzna, odpychając mnie brutalnie.
– Jesteśmy wreszcie szczęśliwi, co? – zapytał Peter O’Malley.
Plątał mu się język i czuć było od niego odór alkoholu. Nalana twarz była tak szara, jak u jego ojca po śmierci. Pod względem fizycznym był karykaturą Patricka: podobne rysy, ale w miejscu wyrazistych oczu – wąskie szparki, no i waga o jakieś trzydzieści kilo wyższa.
– Odczep się ode mnie. Czego chcesz, Peter?
Zacisnął dłoń na moim ramieniu z taką siłą, że czułam paznokcie wbijające się w ciało. Zachowywał się jak szaleniec.
– Ty tania szmato. Pomyśl, ile krzywdy mi wyrządziłaś. Skołowałaś mojego ojca, a teraz masz jego dom, pieniądze i nowego, przystojnego męża. Do tego ręce splamione krwią.
Starałam się od niego uwolnić, ale nie byłam w stanie. Nie chciał mnie puścić.
– Jak to: „Ręce splamione krwią”? – wyszeptałam wreszcie.
– Wiesz cholernie dobrze, o czym mówię! – wykrzyknął mi prosto w twarz.
– Uważasz, że go zabiłam?
– Wiem, że jego śmierć była ci bardzo na rękę. Określmy to w ten sposób. Niech każdy sam wyciągnie właściwe wnioski. Ja już to zrobiłem i wiem, że nie jestem odosobniony w swojej opinii.
– Umarł przecież na zawał, Peter. Odejdź. Jesteś pijany.
– Zawał spowodowany przez kogo? Co mu zrobiłaś, Maggie? Pieprzyłaś się z nim tak długo, aż nie wytrzymało serce?
Oswobodziłam rękę i uderzyłam go z całych sił. Policzek zabrzmiał głośno.
Wąskie, ciemne oczy Petera zabłysły.
– Jesteś dziwką. Dziwką i niczym więcej! – odskoczył krok do tyłu i chlusnął mi prosto w twarz winem z kieliszka. – A Shepherd to tylko ogier. Wie o tym cały świat.
Gdzieś za mną rozległ się pełen wściekłości ryk Willa. Rzucił się na Petera, powalił go na ziemię i zaczął okładać pięściami.
Dopiero Winnie Lawrence zdołał ich rozdzielić, niczym sędzia interweniujący na ringu.
– Maggie! Chryste, Maggie! – wołał Will. – Nic ci nie jest?
Peter podniósł się z trudem. Twarz miał zalaną krwią, a jedno oko całkiem zapuchnięte.
– Zabrałaś pieniądze mojego ojca. Jego hotele. Wszystko! To ty go zabiłaś! – krzyknął.
Dwóch ochroniarzy chwyciło go mocno pod ramię i wywlokło z namiotu. Nie próbował się opierać, był zbyt słaby by dalej walczyć. Już wyobrażałam sobie jutrzejsze nagłówki. Cholera.
Will wziął mnie w ramiona i delikatnie otarł mi twarz chusteczką.
– Maggie, tak mi przykro – szepnął. – Zapomnij o tym łobuzie. Mamy przed sobą całe życie. Kocham cię.
– Ja ciebie też, Will.
Naprawdę go kochałam.
60
– Will? Czy to rzeczywiście ty? Zreformowany kawaler? Żonaty facet?
– Zgadza się, Winnie. Jakie wieści z Zachodniego Wybrzeża? Mam przed sobą karierę aktorską czy nie?
– Nie uwierzysz, ale Michael Caputo się zgodził. Przypadłeś mu do gustu. Uważa, że jesteś bardzo naturalny.
Will był tak podekscytowany, jak w czasie meczu na boisku. Poderwał się z krzesła i wydał głośny okrzyk triumfu.
– Mów wszystko. Po kolei.
– Jak na debiut całkiem nieźle. Główna rola w filmie Pierwiosnek. Dobrze słyszysz – główna rola. Bohater nazywa się North Downing, ale poza tym scenariusz jest na poziomie. A co najważniejsze, wszystko wskazuje na to, że będzie to filmowy hit.
Pierwiosnek to bestsellerowa powieść, już sto jeden tygodni utrzymująca się na liście „Timesa”. Opowiadała o namiętnej miłości, a rzecz działa się na początku dwudziestego wieku. Michael Lenox Caputo zapłacił fortunę za prawo do jej ekranizacji. Sam był producentem filmu. Idąc w ślady Selznicka i jego Przeminęło z wiatrem, zorganizował zakrojone na szeroką skalę poszukiwania głównego bohatera, tym razem męskiego. Popularność książki gwarantowała sukces kasowy filmu, a do tego główną rolę kobiecą powierzono supergwieździe Suzanne Purcell, której temperament na planie znajdował podobno także odzwierciedlenie w życiu prywatnym.
– To świetnie. Jezu, nie myślałem, że mam jakiekolwiek szansę – rzekł Will. – Może naprawdę nadaję się na aktora.
– Przecież cię wybrali. Masz niepowtarzalną urodę i potrafisz grać. Caputo od razu się na tobie poznał. Spodobałeś się nawet autorowi.
– Ale gdybyś mnie nie namówił, sam nie zdecydowałbym się na uczestnictwo w zdjęciach próbnych dla wielkiego Caputo. Kiedy zaczynają kręcić? I gdzie? Mówiąc szczerze, nie będę się mógł tego doczekać.
– W Australii. Już wkrótce.
– W Australii? Przecież akcja rozgrywa się w Stanach. Po co tyle zachodu?
– Kiedy u nas jest lato, tam panuje zima – wyjaśnił Winnie, jakby to cokolwiek tłumaczyło.
– Co z tego?
– I... witaj w Hollywood!
61
Godzina 5:30 rano, ale na równinie Perth było już widno. Trwały przygotowania do nakręcenia pierwszej sceny Pierwiosnka. Zgromadzono całą obsadę, z wyjątkiem Suzanne Purcell, w tym momencie nie potrzebnej na planie, która szykowała oryginalne wejście we własnym stylu i w wybranym przez siebie czasie. Przecież to ona była niekwestionowaną gwiazdą.
Za kamerą stał Nestor Keresty, a reżyserował sam Michael Lenox Caputo. Wszyscy wiązali duże nadzieje z tym filmem. – powieść pod względem sprzedaży wciąż utrzymywała się na pierwszym miejscu, i zapewne jakieś czterysta milionów czytelników czekało na jej ekranizację.
Shepherd, Caputo i kilku pracowników obsługi stłoczyli się w nieogrzewanej przyczepie, którą zaadaptowano na garderobę Willa. Wszyscy czekali aż geniusz kamery Nestor Keresty dobierze światło, by wmówić widzom, iż jest właśnie wczesny ranek... w Teskasie. Doprawdy, to nie lada sztuka.
North Downing miał właśnie w rozpadającej się szopie odbierać poród klaczy. Ta scena w książce ścisnęła serca milionów czytelników. North Downing był „ostatnim amerykańskim kowbojem”, ale jednocześnie czułym kochankiem i mężem.
– Chcę, żebyś mi coś obiecał – powiedział Will, odciągając Caputo na bok. – To cholernie poważna obietnica, Michael. Będę cię trzymał za słowo.
Reżyser zmarszczył brwi. Często musiał obiecywać różne rzeczy aktorom, ale ten chłopak to przecież debiutant. Jednak był już sławny i potężny, a ponadto cieszył się opinią człowieka obdarzonego temperamentem.
– Wal. Jaki masz problem?
– Proszę, żebyś zmusił mnie dziś do wylania morza potu. Kiedy będę brał na ręce tego źrebaka, niech wygląda na naprawdę ciężkiego, a ja muszę czuć taki fizyczny ból, jak ta klacz. Chcę, abyś zrobił ze mnie prawdziwego aktora.
Caputo zachował powagę, choć tak naprawdę miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Zagryzł wargę. Nikt nigdy nie zwracał się dotąd do niego z podobną prośbą.
– Więc według ciebie wygląd nie wystarczy, by być aktorem?
– Nie. Ani trochę. Chryste, Tom Cruise ma wygląd.
– O to właśnie chodzi widzom, Will. Zaufaj mi. Dzisiaj styl jest tym, co rzuca się w oczy.
– Widzowie nic mnie nie obchodzą. Nigdy mnie nie obchodzili. Grając w piłkę byłem najlepszy. Teraz chcę być najlepszy na planie. Muszę. Jestem gotów do wszelkich poświęceń.
Michael Caputo patrzył na niego zaskoczony naiwnością. Jest jak chłopiec, pomyślał, ale powiedział tylko:
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
– O to właśnie proszę. Ja zajmę się resztą. Jeszcze zjesz ten pogardliwy uśmieszek, którym obdarzyłeś mnie minutę temu.
– Zrobię to z niewątpliwą przyjemnością – odparł, uśmiechając się ponownie.
Właściwie zdążył już polubić Willa Shepherda i życzył mu powodzenia.
W pierwszej scenie North Downing miał odebrać poród źrebaka, po czym zanieść go do swej młodej żony – Ellie. Tego ranka nakręcą tylko narodziny i przejście Northa. Później zaś przyjdzie czas na ujęcie z Ellie.
Powtarzali dwadzieścia dwa razy. Początkowo Will, pomimo wielokrotnych prób, zachowywał się nienaturalnie, koncentrując się bardziej na instrukcjach Caputo niż na grze. Caputo krytykował go bezlitośnie, starając się wydobyć prawdziwe uczucia. Zdenerwowany Will pocił się tak bardzo, że po każdym ujęciu musiano mu poprawiać makijaż. Wreszcie, za dwudziestym pierwszym razem, zagrał idealnie.
– Jeszcze jeden raz – zarządził reżyser. – Dla pewności.
Will stał za klaczą, ciągnął źrebię mrucząc z radości i uśmiechając się. Wziął je na ręce, zataczając się lekko wyszedł z szopy i pokonał zasypaną śniegiem drogę dzielącą go od fasady nieistniejącego domu Downingów.
Nagle zamarł. Uśmiechnął się, a po chwili wybuchnął głośnym śmiechem.
Za dekoracją, niewidoczna dla kamery, stała kobieta. Kiedy Will ze źrebięciem na rękach przeszedł przez drzwi, rozchyliła nie zapiętą bluzkę, odsłaniając piersi.
Omal nie upuścił zwierzęcia na ziemię. W oczach kobiety widać było rozbawienie i zachętę.
Maggie, pomyślał Will, ona nigdy mi tego nie wybaczy. Zerżnę tę babkę, ale podpiszę na siebie wyrok. Ona zrujnuje mi życie.
Nie był jednak w stanie przestać na nią patrzeć. Była piękna. Jej uroda aż zapierała dech. A przecież widział wystarczająco dużo piękności, by mieć porównanie.
– Witam w Pierwiosnku – rzekła melodyjnym głosem Suzanne Purcell.
62
Mogłam być z Willem w Australii zaledwie przez tydzień. Barry wciąż naciskał, żebym skończyła nowy album, więc wreszcie musiałam zgodzić się na powrót do pracy.
Kiedy mój wóz zatrzymał się na Broadwayu przy numerze 1311, wróciłam myślami do śnieżnego ranka wiele lat temu. Zobacz, jak daleko zaszłaś, powiedziałam sobie i uśmiechnęłam się odruchowo. Śpiewająca gwiazda. Szczęśliwa mężatka. Czasami fanatyczka seksu. Nieźle. Nie jestem już tą samą nieśmiałą i zastraszoną Maggie, która przyszła do Barry’ego prosić o pracę. Jakąkolwiek pracę.
Dzisiaj Barry wybiegł ze swojego biura na powitanie. I to on przyniósł mi kawę.
– Chodźmy na drugą stronę, do studia. Pracowałem nad kilkoma aranżacjami do Just Some Songs. Czekałem, żebyś ich wysłuchała.
– Barry, mam dwie nowe piosenki. Z Australii.
– Najpierw aranżacje. Później posłucham ciebie. Świetnie wyglądasz, Maggie. Wciąż promieniejesz. Małżeństwo najwyraźniej ci służy.
– Jestem szczęśliwa, Barry. Naprawdę szczęśliwa – powiedziałam.
Oczywiście Barry’ego nie stać było na przyznanie się, że źle oceniał Willa, uważając go za lekkoducha i nicponia.
Po wejściu do studia jak zwykle natychmiast zabraliśmy się do pracy. Nic się nie zmieniło. Kochaliśmy naszą robotę i oboje ceniliśmy sobie współpracę. Ciężkim wyzwaniem było uczynienie każdego albumu – każdej zamieszczonej w nim piosenki – inną i lepszą. Nie zawsze się udawało, ale przynajmniej staraliśmy się jak diabli.
Praca szła nam tego dnia wyjątkowo sprawnie. Aranżacje Barry’ego spodobały mi się (było tak prawie zawsze, tyle tylko, że od naszego pierwszego spotkania stałam się znacznie bardziej krytyczna). Jedna z moich nowych piosenek w odczuciu nas obojga była wspaniała, inne dobre. Wiedzieliśmy, że cały album będzie się podobać.
Było już popołudnie, kiedy skończyliśmy. Postanowiłam wybrać się na zakupy – w nagrodę. A potem dom i dzieci. Dzisiaj ja gotowałam. Pod wieczór zamierzaliśmy obejrzeć na wideo Forresta Gumpa. Jak dotąd widzieliśmy go zaledwie sześciokrotnie. Może na kolację przygotuję krewetki według specjalnego przepisu.
Kupiłam kilka drobiazgów u Bergdorfa Goodmana i wyszłam ze sklepu tuż po piętnastej trzydzieści. Piąta Aleja była pełna taksówek, autobusów i przechodniów. W zasięgu wzroku nie było mojego samochodu.
I nagle pojawiły się kłopoty.
Z tłumu niczym peryskop łodzi podwodnej wyłoniła się kamera telewizyjna. Dwie młode brodate małpy z Fox News rzuciły się w moją stronę. Niesympatyczne typy. Z wyglądu prawdziwi neandertalczycy.
– Maggie. Maggie Bradford – zawołał jeden z nich. Odruchowo ruszyłam w przeciwną stronę, w panice wypatrując auta.
– Maggie, tutaj. Czy to prawda, że miałaś kłopoty z Willem w Australii? Czy dlatego właśnie wróciłaś do domu?
Słyszałam szum pracującej kamery. Przechodnie zatrzymywali się, rozpoznając mnie i chcąc także usłyszeć, co mam do powiedzenia. Och, ci cholerni dziennikarze! Dajcie mi żyć jak normalnemu człowiekowi!
– Nie – odpowiedziałam krótko.
– Słyszeliśmy, że nawiązał bliską znajomość z Suzanne Purcell. Takie krążą plotki. Wiesz coś na ten temat?
Poczułam nagły ucisk w żołądku.
– Nie.
Oboje z Willem byliśmy pewni, że pojawią się plotki o nim i Suzanne. Gdyby same się nie narodziły, podsunęłoby je studio filmowe.
– Więc nie widziałaś tej fotografii?
– Nie. Żadnych komentarzy. Żegnam. Miło się rozmawiało.
Nie byłam w stanie przecisnąć się przez tłum i oswobodzić od intruzów. Na miłość Boską, gdzie ten samochód?
– Zdjęcie, Maggie – otyły łysol z Channel Five wymierzył we mnie swój mikrofon. – Jest we wszystkich gazetach. Will i Suzanne Purcell. W bardzo zażyłych stosunkach. Nie widziałaś go?
Popchnęłam reportera mocno na kamerzystę. Wreszcie dostrzegłam swój wóz, podbiegłam i wskoczyłam do środka.
Udało mi się nieco uspokoić dopiero przy lesie nieopodal domu. Ileż nerwów kosztują mnie ci wścibscy dranie! Nie po raz pierwszy zostałam przyparta do muru przez dziennikarzy. Zdarzało się to już w Rzymie i Los Angeles. Co z moją prywatnością?, zadawałam sobie pytanie. Co oni sobie w ogóle wyobrażają?
Chciałam, żeby Will wrócił już do domu, i był teraz przy mnie.
Will, zapomnij o byciu gwiazdą filmową. Po prostu zniknijmy i do końca życia bądźmy anonimowi.
Will i Suzanne. Zdjęcie. Czy to mogła być prawda? Nie, nie wierzyłam. Nie chciałam wierzyć. Wydawało mi się, że już zdążyłam poznać Willa. Właściwie byłam tego pewna. Zdjęcie było zapewne kolejną sztuczką paparazzich. Nie pierwszą i nie ostatnią.
Odpędziłam od siebie złe myśli. Ale wróciły, gdy tylko położyłam się spać. Nie mogłam usnąć przez pół nocy.
Will i Suzanne Purcell.
Nie!
Niech licho porwie paparazzich!
63
W tej sprawie nie maczał palców żaden paparazzi.
Ujęcie: łazienka Ellie. Przez okno wpada do niej światło poranka. Ellie kąpie się w cynowej wannie, cała okryta pianą. Tylko od czasu do czasu rozgarnia ją i spogląda na swój brzuch. Wchodzi North. Wygląda na zainteresowanego zastanym widokiem.
Zbliżenie: reakcja Ellie. Zawstydzona spogląda na męża. North klęka przy wannie. Nie jest taki jak większość mężczyzn. On potrafi zrozumieć swoją żonę.
North: Dlaczego mnie unikasz, Ellie? Od narodzin dziecka nie dopuszczasz mnie do siebie. Nie tego oboje chcieliśmy.
Ellie: Teraz już nie jestem taka ładna jak kiedyś. To dlatego... (zaczyna płakać). Nigdy już nie odzyskam dawnego wyglądu. Dziecko zniszczyło moje ciało. Sprawiło, że zamieniłam się w starą kobietę.
North: Jak można mówić o starości mając dziewiętnaście lat? Jesteś równie piękna jak przedtem. Jesteś moją cudną żoną (rozgarnia pianę). Jesteś moją Ellie i tak pozostanie już na zawsze.
Ellie: Przestań! Proszę... North...
North: Cii. (rozgarnia pianę na tyle, że odsłania jej piersi). Popatrz jaka jesteś piękna. Wprost nie mogę oderwać od ciebie wzroku.
Ellie: Jestem gruba jak maciora, cała obolała i do tego czuję się staro.
North: (sięga po gąbkę i delikatnie wodzi nią po jej piersiach, brzuchu; jego ręka powoli wędruje coraz niżej) Tutaj na pewno nie. I tu też...A tu jak prawdziwa nastolatka.
Zbliżenie: reakcja Ellie. Widać po niej wyraźnie rosnące podniecenie. Uśmiecha się lekko. Naprawdę jest tak piękna, jak mówi North.
North: (nie przestając jej pieścić) Moja kochana... Moja Ellie...
Ellie: (oddychając szybciej) Nadal tak sądzisz? Naprawdę?
North: Tak. Wciąż ci to powtarzam i nigdy nie przestanę. Nawet, kiedy naprawdę się zestarzejemy.
Zbliżenie: Ellie i North coraz namiętniej się całują. Pomieszczenie wypełnia się parą.
Kamera pokazuje teraz wodę, która faluje wzburzana poruszającymi się coraz szybciej rękami Northa.
– Cięcie – głos Caputo przerwał ciszę. – Wspaniałe ujęcie. Przerwa. Tak się napaliłem, że sam muszę zrobić sobie dobrze!
Ani Will, ani Suzanne nie przerwali jednak. Obsługa nie przestawała zaś kręcić i zrobiła film, który każda stacja byłaby gotowa odkupić od nich za ogromne pieniądze.
Dwoje aktorów zdawało się nie zauważać niczego, co działo się wokół nich. Ona wstała i nie zwracając uwagi, że jest naga, ze śmiechem przyciągnęła go do siebie. Will zaś wziął ją na ręce, ani na chwilę nie przerywając pocałunku, którego nie zobaczy żaden z widzów Pierwiosnka. Zaniósł ją do swojej przyczepy i zatrzasnął drzwi.
Wilkołak z Perth.
64
– Co dalej? – zapytał Will.
Zdjęcia do Pierwiosnka dobiegły końca, pozostały już tylko prace montażowe i dubbing.
Wraz z Suzanne spacerowali po pylistej równinie. Nie zamierzał angażować się w związek z nią, ale stało się to jakby wbrew jego woli. Suzanne naprawdę była – jedną z najpiękniejszych kobiet na świecie, a on zawsze wysoko cenił wszystko to, co najlepsze.
– Wrócę do Kalifornii, a ty znowu staniesz się „panem Bradford”.
Will zaskoczony zamrugał powiekami.
– A co z tym, co się zdarzyło między nami?
– Spędziliśmy ze sobą miłe chwile, prawda? Jesteś dobry, Will. Jeden z najlepszych.
– „Jeden z”? – zapytał ze śmiechem. – Wspaniała z ciebie komediantka.
Suzanne również wybuchnęła śmiechem.
– Nie jestem głupia. Kochanie, miałam najlepszych! Aktorów, sportowców, polityków. Ale ty jesteś wspaniały. Nie masz się czego wstydzić.
Czuł, że wstępują w niego demony. Ożywione nagle, zaczęły piąć się gdzieś z żołądka do mózgu. Jezu, nie potrafił przegrywać. Nie był w stanie znieść porażki.
– Ten film wypromuje mnie na gwiazdę – powiedział, starając się by jego głos brzmiał naturalnie. – Wtedy nie będę „panem Bradford”.
– To ja uczyniłam cię gwiazdą. Nie zapominaj o tym. Beze mnie byłbyś tylko byłym piłkarzem.
Zniszcz ją, podpowiedział zły duch. Ale jeszcze nie teraz. Spokojnie, Will. Nie spiesz się. Pamiętaj lekcję z Rio.
Milczał. Zawrócili w stronę hotelu.
– Zrobimy to po raz ostatni, na pożegnanie? – zapytał.
Suzanne uśmiechnęła się swobodnie i objęła go.
– To mi się podoba. U ciebie, czy u mnie?
– U ciebie. Skorzystamy z twoich zabawek.
Suzanne Purcell nie wiedziała, jak to się stało. Miała wrażenie, że opuściła ciało i z boku obserwuje zdarzenia.
Kiedy tylko weszli do pokoju hotelowego, Will uderzył ją w tył głowy. Właściwie uzmysłowiła to sobie dopiero znacznie później. Poczuła tylko potworny ból w karku, niebieski dywan zbliżył się do jej oczu z zastraszającą prędkością i straciła przytomność. Gdy się ocknęła, poczuła, że jest skrępowana gumami, których używała do ćwiczeń. Usta miała zakneblowane własnym stanikiem.
Leżała w wannie.
Kiedy uświadomiła sobie to wszystko, zrobiło się jej słabo. Naprawdę słabo.
Will podciął jej żyły na obu nadgarstkach i patrzył, jak krew spływa otworem w dnie wanny. Siedział naprzeciwko i patrzył, jak się wykrwawia.
Suzanne zaczęła szarpać gumy, chcąc się oswobodzić. Próbowała krzyczeć, knebel sprawiał jednak, że mogła jedynie pojękiwać. Wreszcie usiłowała spojrzeniem prosić Willa o litość.
– Rozumiem – rzekł w pewnej chwili. – Chcesz omówić pewne kwestie. Jesteś nawet gotowa odwołać swoje złośliwe uwagi wygłoszone w czasie spaceru. Nie mylę się Suzy? Widzisz, ja też nie jestem głupi.
Pokiwała głową, wkładając w to sporo wysiłku. Straciła już mnóstwo krwi i obrazy rozmywały się jej przed oczami. Czuła, że lada chwila może stracić przytomność.
– Wiem, że to nie jest prawdziwe samobójstwo, ale da się je jakoś upozorować. I jest w tym jeszcze coś wspaniałego. Taka śmierć to fascynujące wydarzenie. Tysiące myśli na raz krąży ci po głowie, prawda? Nie możesz uwierzyć, że ty, wspaniała Suzanne Purcell, masz umrzeć. To zbyt niewiarygodne, prawda? Twoje życie nie może skończyć się tak po prostu. Wszystko to widzę w twoich oczach, Suzanne. Nadzwyczajne.
Will nagle zamilkł i patrzył już bez słowa, jak wykrwawia się na śmierć. Rzeczywiście wyglądało to na samobójstwo. Choć nieco inne niż samobójstwo jego ojca.
Kiedy Michael Caputo zjawił się w hotelu następnego ranka, zamierzał życzyć Suzanne miłej podróży do domu. Ale aktorka nie odpowiadała na pukanie. Po długich staraniach udało mu się nakłonić kierownika do otwarcia drzwi. Prochy, pomyślał. Niech ją wszyscy diabli. Dlaczego prawie każda piękna kobieta musi być ćpunką?
Znalazł Suzanne nagą i okaleczoną. Była nieprzytomna, ale wciąż żyła. Leżała przykuta kajdankami do łóżka. Upłynie co najmniej pół roku, zanim znowu wystąpi w filmie, i nigdy już nie będzie mogła pozwolić sobie na zbytnie zbliżenie kamery.
Suzanne przysięgała najpierw Caputo, a później policji, że to nie Will. Nic więcej nie chciała powiedzieć. I nikogo nie oskarżyła.
Milczała jak grób.
Była śmiertelnie przerażona i pewna, że Will w każdej chwili jest w stanie dokończyć swego dzieła.
Księga czwarta
Ciemna strona księżyca
65
Nie jestem morderczynią.
Nigdy nikogo nie zamordowałam, powtarzałam sobie po wielokroć.
Kiedy weszliśmy na salę sądową, oczy wszystkich były zwrócone na mnie. Znajdowałam się pod taką presją, że aż trudno było mi oddychać. Czułam, że popadam w szaleństwo, a może nawet już jestem wariatką.
Strażnicy więzienni i wierna sfora drogich obrońców otoczyli mnie tak ciasno, że ogarnęło mnie uczucie klaustrofobii. Natychmiast powróciło wspomnienie kryjówki pod werandą domu w West Point. Wszystkie najgorsze koszmary pojawiły się nagle ze zwielokrotnioną siłą.
Padał deszcz i setki ludzi, przeważnie pod czarnymi parasolami, stały przed budynkiem sądu, by zobaczyć „sławną morderczynię”. Przerażała mnie świadomość, że dzieci zobaczą matkę w takiej sytuacji – skutą kajdankami, ze szkarłatną literą M na piersi.
Weszliśmy do budynku i skierowaliśmy się do sali, gdzie czekał już sędzia Andrew Sussman. Był to wysoki, potężnej budowy mężczyzna. Miał około pięćdziesiątki, długą, gęstą siwiejącą brodę i przywodził na myśl rabina. To dobry znak. Wierzyłam, że będzie sprawiedliwy i bezstronny. A przecież tylko tego potrzebowałam. Sprawiedliwości i uczciwości – takiej w amerykańskim stylu.
Sędzia Sussman przechowywał akt oskarżenia w czarnej teczce. Moi prawnicy ostrzegali mnie, czego mogę się spodziewać, ale nie byłam w stanie do końca im uwierzyć.
Na Boga, co ja tu w ogóle robię? Jak mogło do tego dojść? Przecież to nie ja byłam przestępcą. Wprost przeciwnie – znalazłam się w sytuacji ofiary. Jakże więc właśnie mnie można oskarżyć o popełnienie morderstwa?
Wysłannicy prasy, która poświęcała wiele uwagi procesowi, zajęli już miejsca na sali. Dostrzegłam też co najmniej kilku grafików, którzy mieli mnie portretować. Cóż za cholerny artyzm!
Stanęłam przed sędzią w towarzystwie swojego głównego obrońcy – Nathana Bailforda. To nie mogło dziać się naprawdę!
– Witam – przemówił sędzia Sussman tak spokojnym tonem, jakby miał rozpatrywać sprawę o niewłaściwe parkowanie lub naruszenie przepisów dotyczących koszenia trawnika przed domem.
– Dzień dobry, wysoki sądzie.. – Sama zdziwiłam się, jak pewnie zabrzmiał mój głos i że w ogóle byłam w stanie cokolwiek z siebie wydobyć.
Sędzia wyciągnął w moją stronę czarną teczkę.
– Pani Bradford, mam tu oskarżenie wniesione przez prokuratora okręgowego. Widziała je pani? – zapytał. Zwracał się do mnie jak do dziewczynki, która przeskrobała coś poważniejszego.
– Tak, wysoki sądzie.
– Czy zapoznała się pani z jego treścią i omówiła ją z panem Bailfordem i innymi prawnikami?
– Tak.
– A więc zna pani i rozumie zarzuty, jakie na niej ciążą? W grę wchodzi domniemanie morderstwa pierwszego stopnia na pani mężu – Willu Shepherdzie.
– Zapoznałam się z aktem oskarżenia i rozumiem postawione mi zarzuty.
Pokiwał głową, jakbym była dobrą studentką.
– Czy więc przyznaje się pani do popełnienia wymienionego w akcie oskarżenia czynu?
Popatrzyłam mu prosto w oczy, choć wiedziałam, że nie ma to i tak żadnego znaczenia.
– Nie jestem sprawczynią tego morderstwa. Nie przyznaję się do winy.
66
Nowy Jork. Central Park. Od ślubu z Willem upłynął prawie rok.
– Maggie, widzisz coś? Bo ja na pewno nic. Zbyt wiele cholernych drzew w tym parku.
Will, Jennie i ja siedzieliśmy w przytulnym półmroku limuzyny. Wyraźnie zdenerwowany Will zapalił papierosa. Płomień zapalniczki na moment oświetlił mu twarz. Palcami przeczesał gęste włosy.
Jaki on blady. Zmęczony. I przestraszony, myślałam, przyglądając mu się. Dla niego to kolejna próba, taka, jak udział w finale mistrzostw świata. Musi dzisiaj znowu czegoś dowieść. I dobrze go rozumiem.
– Co się dzieje na początku tej cholernej kolejki? – zapytał poirytowany.
– Nie widzę. Pewnie torują przejazd wśród tłumu gapiów.
– Przekonasz się, jak popularny będzie twój film – rzekła z przekonaniem Jennie, starając się dodać mu otuchy.
Limuzyna stała już od pewnego czasu przy wjeździe do parku. Byliśmy gdzieś na czwartym, piątym miejscu w kolejce rollsów, bentley’ów i lincolnów wiozących dygnitarzy, producentów, reżyserów i gwiazdy filmowe.
Wreszcie karawana z wolna ruszyła przez Central Park South, Siódmą Aleją, przecinając Pięćdziesiątą Czwartą Południową, do Ziegfeld Theatre, gdzie miała odbyć się światowa premiera Pierwiosnka.
Z każdym zakrętem zdenerwowanie Willa narastało. Kiedy przyjaznym gestem ujęłam jego dłoń, była spocona i chłodna. Przypalał jednego papierosa od drugiego. Rzadko palił, ale dzisiaj nie było sposobu, aby przestał. Wolałam nie próbować.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniłam. – To tylko przedbiegi.
– Dobrze? Za piętnaście minut krytycy zobaczą mnie na ekranie, wysokiego na pięć metrów i wygadującego jakieś ckliwe bzdury.
– Will, ludzie chcą, żeby to brzmiało właśnie w ten sposób. Czasami chcą uciec od zwykłej szarości życia.
– Publiczność tak, ale nie nowojorscy krytycy. Poznają zaraz, jakie to gówno, i tak dobiegnie końca moja krótka kariera aktorska.
– Nie ma mowy – powiedziała twardo Jennie.
– Jest – odparł Will, po raz pierwszy od dłuższego czasu zdobywając się na uśmiech.
Szereg samochodów znowu się zatrzymał. Nagle w szybę zastukała dłoń o grubych, owłosionych palcach. Rozpoznałam jej właściciela i otworzyłam drzwi.
– Kłopoty zawsze chodzą parami – szepnęłam.
– Caputo! – rzekł Will z uśmiechem, gdy reżyser wcisnął swe obfite ciało na tylne siedzenie.
– Ukrzyżują nas – jęknął Caputo krzywiąc się, jakby wypił sok z cytryny. – Wiem to. Instynkt nigdy mnie nie zawodzi, prawda? Zawdzięczam go wychowaniu na Brooklynie.
Był tak komicznie żałosny, że nie potrafiłam powstrzymać się od śmiechu.
– Widzowie wiele się spodziewają po tym filmie – ciągnął reżyser. – I powinni – za te pięćdziesiąt milionów, które kosztował. Ale Will i ja doskonale wiemy, że wyjdzie z tego wielkie gówno. Gówno australijskiej owcy.
Will także się roześmiał, widząc większego pesymistę niż on sam.
– Gdzie twoja żona? – zapytałam. – Ona także nie zdołała cię uspokoić?
– Eleanor jest w wozie przed nami, razem z moją mamą. Wyrzuciły mnie więc, dlatego przyszedłem do was. Ktoś musi mnie przecież zabrać na premierę.
Otworzyłam drzwiczki i pociągnęłam za sobą Jennie.
– Dokąd się wybieracie? – zawołał Will.
– Do Eleanor i matki Michaela. Wy dwaj zwariowani artyści zasługujecie, by smażyć się we własnym sosie.
67
Dołączyłam do Willa, kiedy wreszcie zajechaliśmy przed kino. Minęliśmy jasno oświetlony chodnik, krzyczące tłumy, reporterów, szefostwo studia filmowego i zajęliśmy wyznaczone dla nas honorowe miejsca.
Ani ja, ani Jennie nigdy dotąd nie byłyśmy na żadnej światowej premierze. Muszę przyznać, że świetnie się bawiłam. Wszyscy wyglądali tak, jakby pomylili miejsca. Ubrani w smokingi, garnitury i suknie wieczorowe – w kinie.
Po upływie mniej więcej kwadransa na ekranie pojawiły się czołówki. Will Shepherd. Jego nazwisko było tak samo wielkie jak Suzanne Purcell. Jeszcze zanim wyświetlony został tytuł, rozległy się gromkie brawa i usłyszałam, jak siedzący obok mnie Will coś mruczy. Nie byłam jednak pewna czy z obawy, czy też z zadowolenia.
Rozpoczął się film. Byłam urzeczona wspaniałymi zdjęciami amerykańskiego dzikiego zachodu. Nestor Keresty włożył wiele serca w swoją pracę i wydobył szczegóły, na które sama nie zwróciłabym uwagi.
Will pomagał w narodzinach źrebięcia, zaniósł je do swojej młodej żony (wyglądała bardziej na trzydzieści niż dziewiętnaście lat, co zauważyłam z nieukrywaną satysfakcją) i wypowiedział przewidzianą w scenariuszu kwestię.
Publiczność milczała. Żadnej reakcji. Wyczułam, że Will stopniowo coraz bardziej się odpręża. Jennie wyciągnęła w jego stronę uniesiony w górę kciuk.
– Widzisz? – szepnęła. – Mówiłam ci, że będzie dobrze.
Film trwał ponad dwie godziny. Nie zawierał żadnych dłużyzn, a poza tym był bardzo pogodny i romantyczny. Bardzo mi się podobał... do momentu, gdy North wszedł do łazienki, w której kąpała się Ellie.
Will patrzył na nią w taki sam sposób, jak na mnie, kiedy się kochaliśmy. Natychmiast to zauważyłam i ogarnęło mnie przeświadczenie, że wcale nie grał. W jego wzroku dominowało pożądanie. Gdy zanurzył rękę w pianie, z jej ruchów wywnioskowałam, co naprawdę robi.
Serce zabiło mi mocniej. Oddychałam z trudem. Musiałam odchylić się mocniej w fotelu.
Spali ze sobą, pomyślałam i moje ciało przeszył tępy ból. Przypomniałam sobie krążące na ten temat plotki i zdecydowane dementi Willa. Byli kochankami poza planem? Boże, proszę cię, spraw, żeby to nie była prawda.
Kątem oka spojrzałam na Willa, Wpatrywał się w ekran z rozchylonymi ustami... Czyżby przeżywał to na nowo?
Kiedy zdająca się trwać w nieskończoność scena miłosna dobiegła wreszcie końca, Will pochylił się i delikatnie pocałował mnie w policzek.
– Tylko grałem, Maggie – szepnął. – Wiem, co sobie pomyślałaś, ale jesteś w błędzie. Może naprawdę niezły ze mnie aktor.
Westchnęłam głęboko i poczułam się odrobinę lepiej. Tak, może Will rzeczywiście tylko świetnie grał?
68
Wystawne przyjęcie z okazji premiery odbyło się w „Russian Tea Room” na Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. Co najmniej sto osób przybyło specjalnie, by uścisnąć dłoń. Willowi i pochwalić go za wspaniały debiut. Nie znał żadnej z nich i na większość komplementów pod swoim adresem reagował tylko uprzejmym skinieniem głowy.
Myślami był gdzie indziej. Szukał swoich rodziców. Wiedział, że ich dusze nie przegapią tak wspaniałej okazji.
Znów przegrywał. Tak, powracał koszmar z Rio. Sytuacja mogła w każdej chwili przemienić się w katastrofę. Uświadomił sobie, że wciąż nie nauczył się zapominać o porażkach.
Agent zatrudniony przez Caputo wpadł do restauracji tuż przed północą. Wszyscy patrzyli na niego z zainteresowaniem i wyczekiwaniem. Właśnie na tę chwilę czekali.
– Hit! – wykrzyknął, wymachując „New York Timesem”. – Jeden wielki zachwyt. No, prawie.
Wręczył swojemu szefowi gazetę otwartą na informacjach kulturalnych i zniknął w tłumie, który otoczył reżysera i producenta filmu w jednej osobie. Ten zaczął czytać na głos:
„Michael Lenox Caputo – mistrz kina – który jako jeden z nielicznych potrafi wykreować wspaniałe widowisko bez rozlewu krwi, przerósł sam siebie tworząc „Pierwiosnka”, bez wątpienia jeden z największych przebojów sezonu...”
Po sali przeleciał szum oznaczający ulgę i radość. Najbardziej zadowoleni byli szefowie studia. Zespół muzyczny umilający czas gościom odegrał „Hurra, szefie”. Caputo dalej czytał już po cichu, a gdy wreszcie zapanował spokój, odłożył gazetę na bok.
– Wybaczcie, ale dalej nie będę sobie zdzierał gardła – powiedział. – Rano wszyscy zapoznacie się z pełnym tekstem recenzji. Tymczasem wznieśmy toast! Zasłużyliśmy na niego.
Kelnerzy podali markowego szampana, zaś gazeta, która wylądowała na stoliku przy wejściu, przestała zwracać czyjąkolwiek uwagę. Tylko Will chciał koniecznie wiedzieć, co napisano dalej. Ze zwykłą sobie pozorną beztroską sięgnął po nią i zagłębił się w lekturze, zaintrygowany, co powstrzymało Caputo przed kontynuowaniem.
Niemal natychmiast natrafił na własne nazwisko:
„Wspaniałą rolą popisała się supergwiazda Suzanne Purcell, która emanuje niewinnością i czułością, a w scenach erotycznych potrafi wyglądać jednocześnie jak dziewiętnastolatka (którą w rzeczywistości nie jest) i jak kobieta potrafiąca zaspokoić apetyt seksualny swój i nie tylko. Jej ekranowy partner – były piłkarz Will Shepherd – czuje się jednak wyraźnie lepiej na boisku niż w przepięknych krajobrazach Teksasu. Traktuje młodą żonę jako smaczny kąsek, nie cenniejszy jednak niż byle kawałek ciasta. Para głównych bohaterów wspaniale prezentuje się w negliżu, ale tam, gdzie pan Shepherd powinien wykazać się umiejętnościami gry aktorskiej, stać go tylko na nieokreślone grymasy, wymuszony uśmiech i glicerynowe łzy. Okazuje się, że Shepherd nie powinien tak spieszyć się z zakończeniem sportowej kariery i zamianą boiska na plan filmowy.”
Will nie czytał dalej. Odwrócił się w stronę gości. Owładnęła nim wściekłość.
Rozejrzał się gwałtownie, wypatrując Maggie. Stała obok Caputo i uśmiechała się, słuchając go. Pieprzyć ją, pomyślał.
Miała być moim zbawieniem. To właśnie obiecywały jej piosenki.
Powiedziała, że wspaniale wypadłem w filmie.
Okłamała mnie, do cholery.
A to suka!
Cisnął gazetę i wyszedł. Bał się, że oszaleje, albo że już się to stało. Chciał słyszeć aplauz tłumu, czuć bezgraniczną miłość, być podziwianym, ale tutaj nie mógł na to liczyć.
Wyszedł na Siódmą Aleję i puścił się biegiem. Wkrótce pędził z pełną szybkością. I wciąż nie słyszał braw i nie zauważał objawów miłości.
Wilkołak z Nowego Jorku, pomyślał.
69
Willa nie było od dwóch dni i myślałam, że w tym czasie pęknie mi serce.
Wraz z Winniem Lawrencem szukaliśmy go rozpaczliwie. Sprawdziliśmy, czy nie trafił do któregoś z nowojorskich szpitali i czy policja nie wie nic na jego temat. Skontaktowaliśmy się ze wszystkimi gośćmi obecnymi na przyjęciu, licząc, że może wyszedł z którymś z nich. Dzieci były zrozpaczone.
Nikt nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie Will mógł się podziać. Przypomniałam sobie, co mi opowiadał o Rio, o tamtym rozczarowaniu. Zdarzyło się tam coś, co wstrząsnęło nim na całą resztę życia.
Przeczytałam recenzję w „Timesie”, kiedy tylko Will zniknął. Mój wzrok wędrował po niej z przerażeniem i złością, gdy uświadamiałam sobie, jak musiał się poczuć, jaki to był dla niego cios. Sama miałam podobne przejścia. I mnie czasami dostawało się od krytyków, w moim przekonaniu niesłusznie.
Poniósł kolejną wielką porażkę. Uważał teraz, że jego życie jest jednym wielkim pasmem klęsk.
Rozumiałam go. Chciałam być przy jego boku, pocieszać i dodawać otuchy. Ale gdzie był teraz? Jak mogłam mu pomóc, skoro się ukrywał?
Trzeciego dnia zadzwoniłam do Barry’ego i poprosiłam, by przyjechał do mnie do domu.
– Czuję, że sprawy wymykają mi się spod kontroli – powiedziałam, gdy tylko się zjawił. – Wydaje mi się, że powinnam zrobić coś więcej niż robię, ale nie wiem, co.
– Wróci. Ma do czego. Nie zapominaj o tym.
– Zawsze mnie przeceniałeś, a Willa nie doceniałeś. Mógł popełnić samobójstwo, Barry. Naprawdę się tego boję. Przecież jego ojciec się zabił.
– Ludzie tacy jak Will nie popełniają samobójstw – zapewnił Barry. – Wie, co robi.
– Jak możesz tak mówić? Zupełnie go nie znasz. Nie wiesz, jak ciężko znosi pewne sytuacje.
Barry wzruszył ramionami. Nie wierzył, że mogło mu się coś stać. Po części podzielałam tę opinię. Wierzyłam, że Will wróci. Kochał przecież mnie i dzieci. Musiał wrócić.
– Wyobrażam sobie, że znajduję go w jakimś rowie. Policja nie natrafiła na jego ślad...
– Nie natrafiła, bo on nie chce, żeby go znaleźli. Rozumiem, jakie to dla ciebie straszne doświadczenie, ale przesadzasz, Maggie. Zapewne poszedł w cug. Wróci, kiedy będzie miał dość.
Na pewno? Obawiałam się, że nie znałam całej prawdy o Willu. Nie byłam z nim w Rio. Co nim wtedy miotało? I co napadło go teraz? Może coś przede mną ukrywał?
Jak mógł tak po prostu zniknąć?
Znowu przed oczami miałam tamten wspaniały widok: Will i Allie na końskim grzbiecie w ogrodzie na tyłach domu. Musi wrócić. Święcie w to wierzyłam.
70
I wreszcie wrócił.
Obudziła mnie znajoma dłoń dotykająca mojego policzka i gładząca mnie po włosach. Will był w sypialni! Tak dobrze znałam ten dotyk. Serce załomotało mi w piersi. Ogarnęło mnie przerażenie, co z nim.
– Will! – szepnęłam drżącymi ustami.
Odepchnęłam jego rękę i odwróciłam się. Popatrzyłam na niego z wściekłością, która narastała we mnie z każdym dniem jego nieobecności. Teraz aż się we mnie gotowało.
– Gdzie byłeś? Dlaczego nawet nie zadzwoniłeś? Boże, Will... Myślisz, że możesz tak po prostu odchodzić i wracać?
Tej nocy w jego oczach było coś nietypowego, dziwnego. Różnica niby minimalna, ale natychmiast ją wychwyciłam. Nie był taki, jak zawsze. Miał na sobie czarne spodnie i czarną podkoszulkę. Włosy jak zwykle w lekkim nieładzie, jakby rozwiane przez wiatr. Na szczęce ciemniał kilkudniowy zarost.
Uśmiechnął się do mnie w ten sam sposób, jak na pewno do każdej kobiety, którą rozzłościł i chciał udobruchać. Miałam ochotę krzyczeć na niego i okładać pięściami.
– Byłem w Londynie. Pojechałem odwiedzić ciotkę. Jest przecież dla mnie jak druga matka. Tyle tylko, że wyjechała na wakacje z ciotką Eleanor, więc wróciłem do domu.
Tak, oczywiście, do kolejnej matki – do mnie, pomyślałam.
– Przepraszam, Maggie. Nie powinienem tego robić i bez wątpienia należało zatelefonować. Nie wyobrażasz sobie, jak przyjęcie filmu wytrąciło mnie z równowagi. Nie przypuszczasz nawet, co krążyło mi po głowie.
Nie, nie wiedziałam, nie chciałam wiedzieć. Ale starałam się okazać cierpliwość i wyrozumiałość. Może za bardzo.
71
Will zaczął nosić warte dwieście dolarów ciemne okulary. Nie zdejmował ich prawie nigdy, nawet w nocy, w domu. Tłumaczył, że przechodzi „fazę gwiazdy filmowej”.
Stosował różne wymówki, by tylko wymknąć się do miasta. Tak naprawdę bał się towarzystwa Maggie i dzieci. Może już ich nie kochał, nie był w stanie kierować swoimi uczuciami, ale przede wszystkim bał się, że może skrzywdzić swoich najbliższych.
Nie chciał zrobić im nic złego.
Pewnego słonecznego popołudnia pojechał swym mercedesem kabrio do Nowego Jorku. Czuł pustkę, jakby był wydrążony w środku. Tego ranka rozmawiał z Palmerem, ale jak zwykle nie mógł na niego liczyć. Brat nie chciał mieć z nim nic wspólnego.
Postanowił skończyć z tym wszystkim... może w efektownym wypadku samochodowym? Rozpędził wóz do prawie dwustu kilometrów na godzinę, ale był zbyt dobrym kierowcą, by popełnić błąd nawet przy takiej prędkości. A może po prostu nie chciał umierać. Jeszcze nie.
Dlaczego, u licha, miałby żegnać się z życiem?
Pierwiosnek okazał się przebojem sezonu. Ten absurdalny film znalazł się na pierwszym miejscu pod względem oglądalności i pozycję tę utrzymywał od wielu tygodni. Co bardziej absurdalne, on sam został powszechnie okrzyknięty nowym Eastwoodem i Harrisonem Fordem w jednej osobie. Co za cholerny idiotyzm. Robiło mu się niedobrze na myśl o Hollywood i jego nieumiejętnym przewidywaniu gustów publiczności.
W ciągu zaledwie tygodnia otrzymał do przejrzenia ponad sto kiepskich scenariuszy, nim wreszcie wybrał kolejny bestseller – thriller psychologiczny Kuranty. Wynegocjował kontrakt opiewający na co najmniej cztery miliony dolarów. Zdjęcia miały rozpocząć się właśnie dzisiaj. Reżyserem został słynny Anglik – Tony Scott. Wszyscy byli pewni, że powstanie kolejny przebój. Miał wszystkie potrzebne „elementy”.
Will uważał jednak, że wyjdzie z tego kolejna komercyjna szmira. Potrafił ocenić, co jest dobre, a co nie. Wiedział, kiedy oszukuje świat i miał świadomość, że prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw. Nie był w stanie strawić opinii krytyków, bo wiedział, że nie są bezpodstawne. Czuł się jak psie gówno.
Dłużej już tego nie wytrzyma.
Nie potrafił być dłużej Willem Shepherdem – tematem dla brukowców, ledwie żywą legendą, byłą gwiazdą piłkarską, „panem Bradford”.
Wjechał do centrum i znalazł się na Broadwayu. Ostro skręcił w Dwieście Czterdziestą Drugą i znów wcisnął pedał gazu niemal do podłogi.
Panował spory ruch i gdy przeskakiwał z pasa na pas, kierowcy wściekle trąbili.
Nie chcę być już Willem Shepherdem, myślał, prowadząc jedną ręką, później jednym palcem, aż wreszcie zupełnie puścił kierownicę.
Nie chcę tak dalej żyć.
Nie mogę.
Czy właśnie tak myślał o sobie ojciec, kiedy skoczył do wody?
72
Tonął. Świadomie zanurzał się coraz głębiej. W zimnej i ciemnej otchłani. To wcale nie było takie straszne.
Jako Will Shepherd rozpoczął dzień „Pod Czerwonym Lwem” w Greenwich Village. Jako Shepherd wypił siedem szkockich bez wody. Jako Shepherd występował teraz przed przeważnie pijanymi widzami, opowiadając o swoich największych sukcesach w drużynie Manchester United.
Skoro wszystkim wokół stawiał drinki, skupił na sobie uwagę całej sali, która wsłuchiwała się w każde jego słowo.
– Will, Will! – zawołał jeden z obecnych, Anglik, zapewne zapalony kibic futbolu.
– Blond Strzała! – odkrzyknął Will głosem pełnym ironii, choć nikt zapewne tego nie zauważył.
– Blond dupek – dobiegło gdzieś z końca sali.
Will urwał nagle swą opowieść. To tylko jakiś punk w czarnej skórze, zgrywający się na macho. Posłał mu wrogie spojrzenie, myśląc: „Eurośmieć”.
Punk zaczął przedzierać się w jego stronę. Towarzyszyło mu dwóch kumpli. Na ramionach mieli wytatuowane sylwetki sokołów i orłów.
– Śmierdzący dupek – powtórzył punk, stając przed Willem. Po akcencie można było rozpoznać, że to Niemiec.
– Ciota – dorzucił jego kolega. – Angielska świnia.
Bez wątpienia Niemcy.
Wściekłość, która od wielu dni szukała upustu, wreszcie eksplodowała. Will wyrzucił z siebie potok przekleństw. Punk dał jeszcze krok naprzód.
– No dalej, dupku – rzucił. – Spróbuj szczęścia, emerycie.
Will nie zauważył kiedy w dłoni tamtego nagle pojawił się łańcuch. Nie miało to żadnego znaczenia. I tak błyskawicznie rzucił się na Niemca.
Zaatakował na oślep. Chciał bójki, chciał czegokolwiek, co pozwoliłoby mu się wyładować.
Wyszedł z knajpy tylko z kilkoma sińcami. Nic poważnego.
Przypomniał sobie, że powinien być na planie filmowym. Cóż, pieprzyć film. To jest ciekawsze niż najlepszy thriller psychologiczny.
Nagle, gdy przechodził w cieniu opuszczonego magazynu za Hudson Street, przed oczami rozbłysła mu seria oślepiających eksplozji. Został zaatakowany. Nie wiedział, dlaczego i przez kogo. Czuł tylko ból wywołany kopniakami – w głowę, nerki, krocze i żebra. Każdy cios odbijał się w jego mózgu. To kara, myślał, leżąc na chodniku.
Sprawiedliwa i zasłużona kara za zbrodnie, grzechy... za całe życie.
Związali mu ręce i nogi. Był bity i kopany dopóty, dopóki nie uzyskali pewności, że wszystkie kości ma połamane. Co dziwne, cieszył się, czując fizyczny ból. Przynajmniej wiedział, że wciąż żyje.
Powoli tracił kontakt ze światem. Widział tylko krwistą czerwień. Czuł, że spada w czarną dziurę bez dna.
W końcu został porzucony, aby umarł na nowojorskiej ulicy.
Ale to wcale nie było takie straszne. Szedł tylko w ślady ojca. Zawsze wiedział, że skończy w taki sposób.
Will Shepherd znaleziony martwy na ulicy. Ulica czy basen...
Dziwne... ostatnią jego myślą było wspomnienie psa, którego zabił wiele lat temu. Kochał przecież tego zwierzaka.
73
To musiał być koszmar. Na pewno po prostu śniłam.
Policja z Manhattanu pojawiła się u mnie około północy. Funkcjonariusze uprzejmie przekazali wiadomość, ale ich taktowne zachowanie w żadnym stopniu nie zmniejszyło mojego bólu. Natychmiast musiałam usiąść. Zrobiło mi się niedobrze. Byłam w szoku.
Wreszcie poczułam się na siłach, by zadzwonić do Winniego Lawrence’a, który mieszkał nieopodal. Wspólnie pojechaliśmy do St. Vincent Hospital.
Tylko przez moment pozwolono mi zobaczyć Willa. Spał. Wyglądał okropnie, z twarzą niemal w całości zasłoniętą bandażami. Wciąż wydało mi się, że śnię. Cokolwiek się wydarzyło, to nie mogła być prawda. Co stało się z mężczyzną, którego kochałam? Ten pobity człowiek na łóżku nie mógł być Willem!
Podszedł do nas detektyw Nicolo – policjant który przyjechał do Bedford przynosząc tragiczną wiadomość. Nie miałam ochoty z nim rozmawiać. Chciałam być sama.
– Nieźle oberwał, ale wygląda to gorzej niż jest w rzeczywistości – powiedział Nicolo. – Lekarze mówią, że będzie mógł opuścić szpital za kilka tygodni. Przykro mi, pani Bradford. Nie wiemy jeszcze, jak do tego doszło, ani kto to zrobił. Jak dotąd nie znaleźliśmy żadnych świadków.
– Wczoraj miał zacząć zdjęcia do nowego filmu opowiedział Winnie.
– Ma szczęście. – Detektyw uśmiechnął się kwaśno. – Jeśli gra w Rocky V, może wystąpić bez charakteryzacji.
– Jezu! – szepnął Lawrence i rozejrzał się za telefonem.
Policjant odwrócił się w moją stronę. Przypominał Ala Pacino, tylko jego nos był dłuższy i bardziej haczykowaty. Siwiejące włosy miał zaczesane do tyłu.
– Nie przychodzi pani do głowy, kto mógł go zaatakować, pani Bradford? Czy wie pani, z kim spędzał ubiegły wieczór?
Pokręciłam głową.
– Przykro mi, nie wiem. Nie czuję się najlepiej. Przepraszam – powiedziałam, walcząc ze łzami cisnącymi mi się do oczu.
Nicolo ze zrozumieniem pokiwał głową.
– A więc nie było go wtedy z panią?
– Czekałam na niego. Nie zjawił się.
Co sugerował ten gliniarz? Dlaczego broniłam Willa? Bo jest moim mężem i kocham go, odpowiedziałam sobie natychmiast.
– Trudno będzie odszukać sprawców pobicia. Jeśli pan Shepherd nie zdoła dokładnie ich opisać, niewiele będziemy w stanie zdziałać. Wrócę, kiedy tylko maż będzie w stanie mówić. Odezwę się do pani.
Uścisnął mi dłoń, poprosił, bym zadzwoniła, gdybym to ja uzyskała jakieś informacje i odszedł. Po chwili wrócił wzburzony Winnie.
– Chcą zrezygnować z Willa – oświadczył. – Mówią, że nie mogą sobie pozwolić na czekanie, aż się wyliże.
Wzruszyłam ramionami, czując narastające odrętwienie. To wcale nie była taka zła wiadomość. Przez głowę przebiegła mi przerażająca myśl, że tak naprawdę wcale nie znałam Willa.
– Będzie zdruzgotany wieścią o zerwaniu kontraktu.
– Nie sądzę, Winnie – powiedziałam, czując coraz większe zmęczenie i smutek. – Może przyniesie mu to ulgę.
74
Razem z Winniem wróciłam do Bedford. Na szczęście o tak wczesnej porze wszyscy jeszcze spali.
Nie chciałam tłumaczyć Willa. Nie byłam pewna, czy potrafię to zrobić, czy jestem w stanie go zrozumieć. Kochałam go, ale nie wykluczałam możliwości, że mnie zwodzi. Może kiedy chciał, potrafił rzeczywiście być dobrym aktorem. Wydawało mi się, że potrafię mu pomóc i naprawdę to robię. Moja matka popełniła ten sam błąd wobec ojca. Boże, sama już nie wiedziałam, co myśleć. Chciałam uciec na strych i tam znów pisać piosenki.
Siedziałam w salonie spoglądając na ogród. Słońce wisiało już dość wysoko nad horyzontem i słychać było śpiew ptaków. Ale przed oczami pojawiały mi się ponure obrazy. Przypomniałam sobie film z Julią Roberts pod tytułem Sypiając z wrogiem. Wydawało mi się, że właśnie ja jestem jego główną bohaterką. A może to jednak tylko sen. Proszę, niech to będzie sen.
Nie wiem, kim jest mój mąż, myślałam bez przerwy. Czy to możliwe? Co Will chce ze sobą zrobić? Co robi nam wszystkim?
Allie wszedł do pokoju i wyrwał mnie z zamyślenia. Starałam się jak mogłam, by udawać przed nim, że nic się nie stało.
– Długo czekałam, aż się obudzisz i przyjdziesz do mnie – powiedziałam. Wskazałam ręką, by usiadł na moich kolanach. Podbiegł roześmiany i rzucił mi się na szyję.
Przytuliłam go do siebie mocno i pocałowałam. Nie miał najmniejszego pojęcia, jakie to dla mnie teraz ważne. Czułam, że niewiele brakuje, bym znowu zaczęła się jąkać. Dlatego ta chwila ciepła i serdeczności była mi potrzebna jak powietrze. Witał się ze mną w ten sposób każdego dnia. Nie wyobrażałam sobie, byśmy któregoś ranka mogli pominąć ten rytuał.
Nagle Allie popatrzył na mnie poważnie mrużąc oczy.
– Co się stało, mamusiu? – zapytał. – Co się stało?
Po południu pojechałam do szpitala, który działał na mnie przygnębiająco. Zajrzałam do Willa. Siedział na łóżku i pił sok przez słomkę.
Część twarzy miał zasłoniętą opatrunkiem, przez który przesączyła się krew. Oczy zamieniły się w wąskie szparki, a usta były opuchnięte, jakby pogryzły go setki os. Wyglądał jak żebrak, których tylu można spotkać na ulicach Nowego Jorku. A przecież to był mój mąż.
Kiedy weszłam, Will wyciągnął do mnie rękę. Poczułam, jak mięknie mi serce. Nie byłam w stanie nad tym zapanować.
– Maggie... – wyszeptał.
Zatrzymałam się w pewnej odległości od łóżka. Stałam i patrzyłam na niego. Postanowiłam, że muszę być twarda.
– Maggie... wybacz mi. Proszę, wybacz mi.
– Jak, Will? – odezwałam się wreszcie.
Zaczął płakać jak mały chłopiec. Skulił się i łkał. Wyglądał tak żałośnie, tak bezradnie, a ja nie miałam pojęcia, co mu jest...
Serce niemal mi pękało, ale nie pozwoliłam sobie nawet na najmniejszy przyjacielski gest.. Tym razem nie mogłam tego zrobić.
75
Czarne myśli krążyły po głowie Willa. Zaczęły go prześladować, gdy jeszcze leżał w szpitalu, a nasiliły się wyraźnie od chwili powrotu do domu.
Gnębiła go świadomość, że Maggie jest wciąż wielką gwiazdą, a on nikim. Ale przede wszystkim nie mógł przeboleć, że ona jest szczęśliwa. Maggie, Jennie i Allie wystarczali sobie nawzajem. Nie potrzebowali go. Świetnie funkcjonowali bez niego.
Potworne myśli. Bez przerwy. Rano, w dzień, a przede wszystkim nocami. Na przykład o Alliem, któremu przydarza się wypadek podczas konnej jazdy. Albo o ładnej Jennie. Wiele na jej temat fantazjował. Jennie była dla niego bardzo serdeczna, ale nie różniła się od innych. Lubiła go, dopóki nie odkryła, jaki jest naprawdę.
Palmer nie był lepszy od pozostałych, a może nawet gorszy. Własny brat szantażował go, grożąc ujawnieniem kilku brzydkich tajemnic. Cóż, ten przynajmniej zawsze miał zadatki na wyrachowanego drania.
Największym problemem pozostawała Maggie i nie miał pojęcia, jak tę sprawę rozwiązać.
Po głowie wciąż krążyły mu czarne myśli.
Mnóstwo możliwości. Żadna nie należała do przyjemnych.
Na przykład?
A gdyby popełnił samobójstwo, jak ojciec?
Albo zrobił jeszcze jeden krok naprzód?
Gdyby...
76
Teraz uważajcie. Proszę. Starajcie się wsłuchać w każde moje słowo, w każdą sylabę. Tutaj właśnie rozpoczyna się najbardziej ponura część mojej historii. Od tego momentu zaczynam mieć wątpliwości co do własnego zdrowia psychicznego. Już sama myśl o tym sprawia, że tracę pewność, czuję się spięta i robi mi się niedobrze.
Czy jestem winna? Czy jestem morderczynią, jak uważają niektórzy? Czy też to właśnie ja jestem ofiarą?
– Jadę do San Francisco. Muszę, Will – powiedziałam kilka tygodni po „incydencie” w Nowym Jorku. Wciąż zachowywał się dziwnie, ale był dobry dla dzieci, więc nie miałam na co się uskarżać.
– Co?
Nie oderwał nawet wzroku od telewizyjnego ekranu. Wydawało mi się, że sam już nie wie, co robi. Czasami, gdy próbowałam z nim rozmawiać, wydawał się być oddalony o tysiące kilometrów. Wciąż nie rozumiałam, co się z nim dzieje. Nie mogłam zrozumieć, że już na zawsze rozdzieliła nas niewidzialna ściana.
– Poproszono, bym dała koncert charytatywny w Candlestick Park. Zgodziłam się. Muszę znowu zaśpiewać, Will. Od moich ostatnich występów upłynęło mnóstwo czasu.
Wyłączył telewizor i odwrócił się w moją stronę. Oglądał jakiś mecz tylko w podkoszulce i szortach. Zawsze w takich momentach sprawiał wrażenie, jakby czekał na ławce rezerwowych na wezwanie do gry. Wciąż był niezwykle sprawny i zapewne w każdej chwili mógłby powrócić na boisko.
– I nie zapytasz nawet, czy miałbym chęć jechać z tobą?
– Lepiej będzie, jeśli polecę sama. Będzie tam Barry i...
– Ten dupek?
– ...bez zwłoki weźmiemy się do pracy nad nową płytą.
Nie miałam zamiaru zmieniać planu, a równocześnie wolałam nie dodawać tego, co cisnęło mi się na usta: „Ja przynajmniej informuję cię, kiedy zamierzam wyjechać”.
– Więc tak po prostu postanowiłaś jechać do Kalifornii?
Poczerwieniał. W jego oczach dostrzegłam dzikie błyski. Pewnie znów ma ochotę zniknąć, pomyślałam.
– Kim ja tu w ogóle jestem? – rzucił wściekle. – Kolejnym meblem? Cholernym wycofanym z obiegu piłkarzem?
– Kto ci powiedział? Przecież wiesz, że wcale tak nie myślę. Boże, co się z tobą dzieje? Możesz mi to w końcu wyjaśnić?
– To ja zdecyduję, czy pojedziesz, czy nie! Jasne?
Nagle usłyszałam Phillipa – niemal dokładnie ten sam ton.
Udało mi się jednak zachować spokój, przynajmniej na zewnątrz.
– Nie, Will. Możesz decydować o swoim życiu, ale nie o moim.
Podniósł się z fotela i ruszył w moją stronę. Stałam bez ruchu. Zatrzymał się i wpatrywał we mnie wściekłym wzrokiem.
Nie podobało mi się to. Może nie samo spojrzenie, ale pełen groźby język ciała. Nigdy jeszcze nie widziałam go w takim stanie i nagle ogarnął mnie strach.
Jego ręka niespodziewanie wystrzeliła do przodu. Nie miałam szans uniknąć ciosu. Z gardłowym, nieartykułowanym okrzykiem uderzył mnie w policzek. Poprawił z drugiej strony, aż zatoczyłam się do tyłu. Te ciosy wydały mi się dwiema eksplozjami wewnątrz czaszki. Nie mogłam uwierzyć! Nigdy dotąd mnie nie uderzył. Nigdy nie podniósł na mnie ręki, nawet w żartach!
– Nie pojedziesz do San Francisco! – krzyknął. – Nie opuścisz mnie, suko!
Zamierzył się do kolejnego ciosu, ale opanował się i opuścił rękę.
Wyglądało to tak, jakby nagle ocknął się ze snu. Jakby nagle wszystko stało mu się obojętne.
– W porządku. Jedź sobie. Nie obchodzi mnie, co robisz, Maggie.
Dostałam jakichś nerwowych dreszczy. Nie byłam w stanie ustać ani poruszyć rękami. Nie mogłam nawet zapłakać.
– Zabieram ze sobą dzieci – szepnęłam z trudem. – Nie powstrzymasz nas. Nawet nie próbuj.
77
Uderzył mnie!
Ja chyba śnię.
Ja chyba śnię.
Wciąż wracały do mnie słowa piosenki. Patrzyłam tępo przez okrągłe okienko samolotu, błądząc niewidzącym wzrokiem po przypominających szczyty górskie śnieżnobiałych chmurach. Obok spał Allie, z główką wspartą na moim biodrze. Po drugiej stronie przejścia siedziała Jennie ze słuchawkami na uszach.
Oboje bardzo się ucieszyli na wieść, że będą mi towarzyszyć. Dzieci nie miały pojęcia o moich problemach z Willem. Termin koncertu zbiegł się akurat z wakacjami Jennie. Allie zawsze chciał być blisko mnie i zazwyczaj udawało mu się. Byliśmy sobie tak bliscy, że stworzyliśmy akronim – JAM (dżem). Jennie, Allie, Maggie. Nigdy nie zmieniliśmy go, by dokooptować Willa.
Gdy wysiadłam z samolotu, jak przez mgłę docierały do mnie powitania. Część zgromadzonych chciała zdobyć mój autograf, przy okazji niemal nas zadeptując. Inni wyciągali ręce, by mnie dotknąć, jakby taki kontakt ze sławną osobą dodawał im splendoru.
Sława!
Och! Żeby wiedzieli, co naprawdę oznacza bycie sławnym... Znajdowanie się pod ciągłą obserwacją tysięcy ciekawskich oczu...
W hotelu Four Seasons czekał na mnie faks od Willa:
Powodzenia, mój ptaszku.
Wybacz swojemu Willowi.
Jak najszybciej wracajcie do domu.
Kocham Cię i zawsze będę kochać.
Zmięłam kartkę w dłoni.
Na pewno.
78
Barry, Jennie, Allie i ja tłoczyliśmy się w czerwono-srebrnym helikopterze Bell. Pod nami przepłynął jasno oświetlony CandleStick Park i rozlały się ciemne wody zatoki. Byłam ubrana jak zawsze na takie okazje: luźna, biała bluzka, długa spódnica i buty na płaskim obcasie, by nie dodawały mi choćby milimetra.
Ale czy naprawdę byłam gotowa do występu? Nic pewnego, jednak musiałam spróbować.
Za niecałą godziną rozpocznę duży koncert pierwszy od niemal trzech lat. Wiele sieci telewizyjnych przysłało swoje ekipy. Dla nich to była gratka. Jednocześnie nagrywano koncertowy album. Zapotrzebowanie na bilety szacowano podobno na ponad pięćset tysięcy, lecz przygotowano zaledwie osiemdziesiąt tysięcy miejsc.
Teraz ukrywaliśmy się w helikopterze – ja, dzieci i najlepszy przyjaciel. Byłam przekonana, że lepiej nam będzie tutaj niż tam, na dole.
– Nie lądujmy – zaproponowałam.
Barry uniósł brwi i skrzywił się. Przyłożył dłoń do ust i jego głos zabrzmiał tak, jakby dochodził z głośnika:
– Ziemia do Maggie, Ziemia do Piotrusia Pana.
– Przestań. Nie możemy po prostu zostać do jutra w powietrzu? – zapytałam.
– Nie starczy nam paliwa – zauważyła Jennie.
– Możemy zatankować w locie. Jak myśliwce. Ale byłoby fajnie.
– Będziemy głodni – włączył się Allie, jak zwykle w pierwszej kolejności myślący o jedzeniu.
– Mogą przekazać kanapki razem z paliwem. To żaden kłopot.
Jennie roześmiała się. Lubiła, kiedy wygadywałam takie bzdury.
– Już jestem głodny – poskarżył się Allie. Był najpraktyczniejszym członkiem JAM-u.
– Zaraz lądujemy – uspokoił go Barry. – Nie będziemy słuchać twojej mamy. W parku na pewno znajdziemy jakieś jedzenie. Wybierzemy coś naprawdę pysznego.
Nagle ogarnęło mnie uczucie smutku i obawy. Trema.
– Nie wiem, czy będę w stanie wystąpić – powiedziałam poważnie. – Naprawdę, Barry.
Ujął mnie za rękę.
– To normalna trema. Poradzisz sobie z nią. Jak zwykle.
– Nie, to coś więcej. Tutaj czuję się absolutnie bezpieczna, a tam na dole czeka na mnie zagrożenie. Najpierw fani, a później...
– Will – dokończył Barry.
Ani słowem nie wspominałam mu o kłótni z mężem, ale widać wyczuł, że nie układa się między nami. Zbyt dobrze mnie znał, by to przeoczyć.
– Takie jest życie.
W porządku, sprzedałam prawie dwadzieścia milionów płyt. Zdobyłam jedenaście nagród Grammy. Ale nie oznacza to wcale, że nie mam prawa się bać.
Moim stylem była szczerość i naturalność. Teraz wystarczyłoby więc tylko stanąć przed publicznością i niczego nie udawać. Okazać to, co czuję.
Problem jednak w tym, że czułam się coraz bardziej nieswojo. Przyszła mi na myśl Maggie mieszkająca w West Point. Sięgnęłam pamięcią jeszcze głębiej i przypomniałem sobie dziewczynkę, która wciąż wstydziła się i płakała, bo z powodu jąkania nie potrafiła odpowiedzieć w szkole na żadne pytanie.
Wiedziałam doskonale, jak ma wyglądać mój występ – spontaniczny i ujmujący za serce. Moje piosenki, łączące w sobie rock i muzykę klasyczną, były z pozoru proste, ale skłaniały do głębszej zadumy.
Zdawałam sobie z tego sprawę wchodząc na ogromną scenę i widząc tysiące pełnych wyczekiwania twarzy.
Dlaczego więc się bałam? A raczej – dlaczego byłam potwornie przerażona? Dlaczego wmówiłam sobie, że nie będę w stanie śpiewać?
Usiadłam do fortepianu i zaczęłam koncert, czując na twarzy zimny powiew bryzy. Niemal przebrnęłam przez pierwszy utwór... I w pewnym momencie rozpadłam się na kawałki, na oczach wszystkich tych nieznanych mi ludzi, ale także moich dzieci, stojących tuż za sceną.
Uderzył mnie!
Ja chyba śnię.
Ja chyba śnię.
Mój głos zadrżał i nagle zaczęłam się jąkać, choć byłam pewna, że z ogromnym trudem wyleczyłam się z tego wiele lat temu. Nie mogłam dalej śpiewać. To był koniec. Urwałam i prawie skandując powiedziałam do nieprzebranego tłumu:
– Mam pewne kłopoty. Przykro mi.
Serce waliło mi coraz szybciej. Zrobiło mi się słabo i czułam, że w każdej chwili mogę spaść ze stołka.
W tym momencie zza kulis wybiegli Jennie, Barry i Allie, przy pomocy kilku muzyków sprowadzili mnie ze sceny. Nie byłam w stanie iść o własnych siłach.
– Biedna mama – powtarzał Allie. – Biedna mama. Mamusia jest chora.
79
Will zawsze był nocnym Markiem. Teraz bardziej niż kiedykolwiek odczuwał potrzebę wędrowania w ciemnościach własnymi ścieżkami. Wilkołak z Bedford.
Wyjechał swym czarnym kabrioletem bmw na Greenbriar Road. Po mniej więcej pięciuset metrach skręcił na jeden z ocienionych drzewami podjazdów.
Główne wejście do „Lake Club” wyznaczały wysokie na prawie cztery metry kamienne słupy, a również kamienne ogrodzenie okalało całą posiadłość. Will minął wjazd i zatrzymał się obok murku.
Wysiadł z wozu. W ogrodzeniu widniało niewielkie przejście. Ruszył ścieżką prowadzącą za budynek klubowy do niewielkich drzwi, na które nikt, kto nie wiedział o ich istnieniu, nie zwróciłby uwagi.
W środku panowały cisza i półmrok, które Willowi kojarzyły się z atmosferą europejskich świątyń i banków. Minął salę bilardową, palarnię i podszedł do kolejnych drzwi. Zapukał w nie, odczekał chwilę i powtórzył pukanie.
Ktoś otworzył drzwi od wewnątrz Will przymknął oczy, gdy poraziło go jasne światło. Nie wahał się jednak i wszedł do pokoju o ścianach wyłożonych mahoniową boazerią, z długim, dębowym barem, lampami od Tiffany’ego i renesansowymi obrazami na ścianach.
Mężczyźni przy barze jakby z niepokojem popatrzyli na wchodzącego, ale rozpoznawszy go przywitali zgodnie. Jednym z nich był Peter O’Malley. Co dziwne, Will i Peter zaprzyjaźnili się podczas spotkań tu, w klubie. Łączyła ich Maggie. To ona przecież sprawiła, że się poznali, choć okoliczności nie zapowiadały tego, iż zostaną przyjaciółmi. Często o niej rozmawiali. Peter wyznał, że marzy o upokorzeniu jej.
Tego wieczora obaj uczestniczyli w zgromadzeniu, które miało nieoficjalny charakter.
Raz, dwa razy w miesiącu, już po zamknięciu klubu, kilku jego członków spotykało się w szczególnych celach. Ci potężni, doskonale sytuowani mężczyźni szukali tu relaksu i zabawy nie do zaakceptowania w zwykłych warunkach. Tego, czego dopuszczali się tutaj, z pewnością nie mogli robić w domach, ze swoimi żonami.
Zgaszono światło i ciemności rozjaśniał tylko blask padający z kominka. Ogień piekielny, pomyślał Will. Próbka tego, co czeka większość spośród nas.
Przed kominkiem rzędem ustawiło się sześć dziewczyn. Wszystkie były młode i piękne. Ich naga skóra i długie włosy lśniły w świetle płomieni. Najstarsza z nich mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat, najmłodsza jakieś szesnaście. Każda miała na twarzy czarną maskę. Żadnej nie wolno było zobaczyć twarzy mężczyzn ani rozpoznać, gdzie się znalazły.
Ekskluzywny „Lake Club” w Bedford Hills, roześmiał się w duchu Will. To blef, jak wszystko na tym świecie.
Will wybrał sobie jedną z dziewczyn. Była wysoka, miała blond włosy i przypominała mu Jennie.
80
Wydaje mi się, że od pewnego czasu zdawałam sobie sprawę, iż moje małżeństwo z Willem to już historia. Jego oficjalny finał był tylko kwestią czasu. Tak będzie lepiej dla dzieci, dla mnie i dla Willa. Mimo wszystko nie chciałam go ranić odchodząc.
Will czekał w domu, by powitać nas po powrocie. Zachowywał się jak dawniej. Przyjął nas z wyraźną ulgą i radością. Wydawał się szczerze zatroskany tym, co stało się w San Francisco. Powiedział, że wie, jak to jest być w takim stresie. Tego akurat mogłam być pewna.
Obiecał, że nie będzie już więcej złości, kłótni, rękoczynów ani zniknięć. Uznałam, iż to obawa przed samotnością spowodowała, że wygląda na zdesperowanego. Znów zdawał się panować nad swoimi uczuciami.
Słuchałam, co ma mi do powiedzenia. Do moich uszu docierały jego zapewnienia, ale i tak podjęłam już decyzję. Zdążył pokazać, na co go stać i wiedziałam, że nie jestem w stanie dłużej z nim być.
Ogarnął mnie dziwny spokój.
Czasami to samo czułam w towarzystwie Phillipa.
Wszystko załatwiałam we właściwej kolejności. Przeprowadziłam rozmowę z Nathanem Bailfordem i prawne aspekty rozwodu były już praktycznie przygotowane. Potrzebowałam jeszcze jednego, najwyżej dwóch dni, zanim będę mogła porozmawiać z Willem. W tym czasie odwiedziłam dobrego psychiatrę w pobliżu Tarrytown. Byłam, jak napisano później w gazetach, „pod opieką lekarską”, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.
Tego samego dnia zdarzyło się coś niezwykłego. Otrzymałam telefon, by stawić się w szkole Jennie. Poinformowano mnie, że sprawa jest poważna.
Budynek administracyjny Bedford Hills Academy był niewielkim, skromnym domem na pierwszy rzut oka przypominającym zajazd. Gdy szybkim krokiem weszłam do środka, uczniowie i pracownicy administracyjni starali się nie okazywać zainteresowanie moim widokiem. Pomachałam kilku znajomym Jennie.
Wbiegłam po schodach i na chwilę wstąpiłam do łazienki, by przyczesać włosy i poprawić makijaż. Szłam na spotkanie z doktorem Henrym Follettem – dziekanem szkoły – więc nie chciałam niczym różnić się od innych matek. Nagłe wezwanie bardzo mnie zaniepokoiło.
Gabinet doktora Folletta był niewielki, ale przytulny, z dużym oknem wychodzącym na kampus i ścianami pokrytymi rozmaitymi pamiątkami związanymi ze szkołą.
Dziekan był miłym mężczyzną po pięćdziesiątce, schludnym i eleganckim. Wiedziałam, że jest obdarzony nieprzeciętnym poczuciem humoru, ale teraz był bardzo poważny. Jego oczy emanowały jednak dobrocią, a i uścisk ręki był pełen życzliwości. Nie miałam pojęcia, po co mnie wezwał. Było sporo roboty w domu, martwiłam się sprawą z Willem, ale natychmiast zareagowałam na telefon. Teraz jednak coraz bardziej się denerwowałam.
– Chodzi o Jennie – przemówił dziekan, kiedy tylko usiadłam po drugiej stronie jego potężnego biurka.
– Tak, domyślam się tego. Czy ma jakieś kłopoty? – zapytałam. Starałam się na zewnątrz nie okazywać niepokoju. Musiałam być silna, dla Jennie. Wmawiałam sobie, że mnie na to stać.
– Nie jestem pewien, pani Bradford. Miałem nadzieję, że pani mi to wyjaśni.
Nie zauważyłam nic szczególnego w zachowaniu córki. Ale przecież była nastolatką.
– Chyba wszystko u niej w porządku. Czasami się buntuje, nie zgadza się z moją opinią i naśladuje Beavisa i Buttheada, żeby mnie drażnić.
– Czy jej zachowanie w domu nie zmieniło się ostatnio? Nie wygląda na chorą? Nie jest przygaszona ani smutna?
Zaprzeczyłam ruchem głowy, coraz bardziej zdenerwowana i niepewna. Do czego zmierzał? Widywałam Jennie codziennie. Oczywiście, miała swoje życie i swoich przyjaciół. Kierowałam się zasadą, że najlepszą rzeczą, jaką matka może dać dorastającej córce, jest zapewnienie jej odpowiedniej przestrzeni życiowej. No i oczywiście miłości.
– Z pewnością nie jest chora. O co chodzi, doktorze? Proszę powiedzieć.
Zabębnił palcami o blat biurka.
– W tym semestrze Jennie opuściła siedemnaście dni.
Poczułam się tak, jakby tuż obok mnie eksplodowała bomba. Nagle zrobiło mi się zimno.
– Siedemnaście dni?
– W ogóle nie pojawiała się na zajęciach.
– Mój Boże! Nie miałam o tym pojęcia. To niewiarygodne, choć oczywiście musi pan mieć rację. To zupełnie niepodobne do Jennie.
– Rzeczywiście, to do niej niepodobne – zgodził się Follett.
Podsunął w moją stronę jakieś papiery. Kilka usprawiedliwień z powodu choroby.
– Czy to pani podpisy?
Przyjrzałam się im. Z wrażenia trzęsły mi się ręce.
– Moje nazwisko, ale bez wątpienia nie mój charakter pisma.
Kolejna bomba.
– Jennie?
– Nie jestem pewna. Możliwe..
Kręciło mi się w głowie. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Jennie nigdy nie miała żadnych kłopotów związanych ze szkołą.
– Podejrzewamy, że usiłowała podrobić pani podpis – oświadczył doktor Follett, wyrywając mnie z odrętwienia.
– Jennie nie zrobiłaby czegoś podobnego – powiedziałam bez większego przekonania. Najwidoczniej jednak nie miałam racji.
– Jest pani pewna? Jeśli to nie pani podpis i nie został podrobiony przez Jennie to kto go złożył?
Świat wokół mnie wirował w coraz większym tempie.
– Nie mam pojęcia.
Nagle poczułam ogromny żal do Jennie. Zawsze bezgranicznie sobie ufałyśmy Dla niej zawsze znajdowałam czas, choćby się wokół paliło.
– Może pan Shepherd? – podsunął dziekan.
– Nie. Jest jej ojczymem. Ma prosty podpis. Ten na pewno nie należy do niego.
– Proszę popatrzeć na ostatnią kartę ocen.
Same trójki i czwórki. Chciałam krzyczeć. Jennie zawsze była piątkową uczennicą. Może właśnie dlatego nie zwracałam zbytniej uwagi na jej naukę.
– Pani Bradford, Jennie jest jedną z naszych najzdolniejszych uczennic. I nagle w tym semestrze zaczęła dostawać złe oceny, przynajmniej jak na nią. Czasami dzieje się tak w starszych klasach, kiedy uczeń dostał się już do college’u i uznał, że zasłużył sobie na odpoczynek. Ale Jennie jest u nas pierwszy rok. Właśnie teraz powinna się najbardziej przykładać.
– Wiem o tym. Moja córka także – odpowiedziałam.
Nie miałam pojęcia, co mogło się stać. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Nie sądziłam, że Jennie zorientuje się, co zaszło między mną a Willem, ale może właśnie to było przyczyną. Dzieci potrafią być niezwykle spostrzegawcze.
Doktor Follett wstał i wyciągnął rękę.
– Wszyscy tu w szkole kochamy Jennie. Kadra, jej koledzy i koleżanki. Jeśli dowie się pani, co się stało, proszę o kontakt. To nie będzie zdrada jej tajemnic. Nie po raz pierwszy nasi uczniowie mają podobne problemy i muszę powiedzieć, że zawsze udawało nam się je jakoś rozwiązać.
Pokręciłam głową i ruszyłam do wyjścia... żeby odszukać Jennie. Dzisiaj znów uciekła ze szkoły.
Znalazłszy się w samochodzie, spróbowałam opanować drżenie ciała. Mój świat znów rozpadał się na kawałki.
81
Jennie wróciła do domu około piętnastej trzydzieści, z torbą pełną książek. Wyglądała zupełnie niewinnie. Poprosiłam, żeby przejechała się ze mną.
Pojechałyśmy na rowerach do Pound Ridge Reservation – zakątka w sercu Westchester nietkniętego przez człowieka. Wdrapałyśmy się na wzgórze, gdzie stała stara wieża pożarnicza. Widać z niej było cieśninę Long Island, a nawet najwyższe wieżowce Nowego Jorku.
Jennie chciała oczywiście wiedzieć, czemu tu właśnie ją przyprowadziłam. Powiedziałam, by cierpliwie czekała. Wszystko w swoim czasie, kochanie.
Szłyśmy w milczeniu, bo nie wiedziałam, od czego zacząć, aż wreszcie dotarłyśmy na sam szczyt. W sercu mieszały mi się różne, często przeciwstawne uczucia – jak w moich piosenkach. Widać rzeczywiście wiernie odzwierciedlały to, co spotykało w życiu Maggie Bradford.
– Widziałam się z dziekanem Follettem – powiedziałam wreszcie.
Jennie patrzyła na mnie uważnie. Po chwili odwróciła głowę. Nie odezwała się ani słowem.
– Powiedział, że otrzymujesz zdecydowanie gorsze oceny. A poza tym wagarujesz – wyrzuciłam wreszcie z siebie.
– Szkoła jest nudna. Nie cierpię jej. – Ton Jennie był ostry i wyzywający, zupełnie do niej nie podobny. To była inna Jennie niż ta, jaką znałam.
– Wcześniej tak nie myślałaś.
– Ale teraz tak myślę. Nie ma tam niczego, czego warto by się uczyć. Nauczyciele nie są wcale mądrzejsi ode mnie.
– Więc już nie chodzisz do szkoły. Ciekawe, Jen. To dla mnie rewelacja. A w jaki sposób spędzasz całe dnie?
– Właściwie nie robię nic. Ale wolę to niż zajęcia w szkole.
– Spędzasz ten czas poza domem.
– A ty skąd możesz wiedzieć? Przecież całymi dniami nie wychodzisz ze swojego studia.
Była niesprawiedliwa ale nie straciłam cierpliwości.
– Wiesz dobrze że, kocham cię, Jennie, i jeśli tylko masz jakieś kłopoty...
– Nikogo nie obchodzi, co przeżywają inni. Nie udawaj. Nie bądź teraz dla mnie taka łaskawa.
Nawet nie dotykając jej czułam, jaka jest spięta i z jakim trudem w ogóle ze mną rozmawia. Kiedy to się stało? Jak? I dlaczego?
– Kocham cię – powtórzyłam łamiącym się głosem. – Jesteś tym, co najcenniejsze w moim życiu. Zawsze tak będzie.
Nie wytrzymała wreszcie.
– Nie mów tak – wyrzuciła z siebie wybuchając płaczem. – Nie mów, że mnie kochasz, mamo. Nie zasługuję na to.
Aż odebrało mi mowę. Z trudem powstrzymywałam łzy.
– Dlaczego? Przecież naprawdę cię kocham. Dlaczego nie miałabym ci mówić prawdy?
– Bo nie powinnaś. Nie znasz mnie, a czasami widocznie trzeba robić takie straszne rzeczy, żeby zwrócić na siebie uwagę. Gorsze oceny?! Kogo to obchodzi?
Teraz już i ja nie wytrzymałam, zwiesiłam głowę i rozpłakałam się. Wierzyłam, że jestem w stanie znieść wszystko, ale to okazało się już być ponad moje siły. Nagle Jenny przysunęła się i wtuliła twarz w moje włosy. Czułam jej gorące łzy.
– Sama nie jestem w stanie tego wyjaśnić. Mam piętnaście lat i wszystko wokół jest takie szalone. A co nowego u ciebie? – zapytała, uśmiechając się przez łzy.
– Boże, mamo. Cała się trzęsiesz.
Siedziałyśmy na ziemi i długo tuliłyśmy się do siebie. Zaczął wiać chłodny wiatr i okryłam Jennie swoim swetrem. Moje dziecko, myślałam. Moja najlepsza przyjaciółka od tylu już lat. Moja słodka Jennie.
Nie wiedziałam jednak, jak ją podbudować. Jak pocieszyć nas obie. Oczywiście za wszystko winiłam siebie. Tak bardzo starałam się być supermamą, ale to widać nie wystarczało. Może nie tędy droga?
82
Następnego ranka szukałam odprężenia pracując w ogrodzie. Relaks, przyjemne ciepło słońca, wysiłek fizyczny – to właśnie zalecał mi lekarz. Zaczynałam czuć się lepiej.
Potrzebowałam czasu na przemyślenie wielu spraw. Kryzys małżeński, szkolne problemy Jennie, własne okropne przejścia w San Francisco. Tak wiele zwaliło mi się jednocześnie na głowę. Bałam się, że w coraz mniejszym stopniu panuję nad sytuacją.
W lesie za basenem nagle rozległ się huk wystrzału.
Przestałam kopać, myśleć, nawet oddychać i nasłuchiwałam. Znów powrócił lęk.
Drugi huk dobiegł zza ściany gęstego lasu, przez którą, nic nie byłam w stanie zobaczyć.
Strzały? O, mój Boże!
Poderwałam się i popędziłam ile sił w nogach w tamtą stronę. Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu.
Boże, dobry Boże... co tam się dzieje?
Wpadłam między drzewa. Serce waliło mi jak młot.
Prowadził mnie chyba instynkt. Przez głowę nie przebiegła nawet myśl o wezwaniu pomocy. Zresztą kogóż miałabym o nią prosić?
Strzały? W pobliżu naszego domu? Czyja to sprawka?
Raniłam boleśnie stopy o kamienie i krzaki. Echo strzałów zastąpiła teraz przerażająca, dzwoniąca w uszach cisza. Wreszcie wypadłam na polankę. I stanęłam jak wryta.
Przede mną stał Will. O ramię miał opartą strzelbę.
Odwrócił się na odgłos moich kroków. Popatrzył na mnie tak, jakbym była jakimś intruzem.
– Co ty wyprawiasz? – wysapałam.
– Ćwiczę strzelanie do celu – odpowiedział spokojnie. Wskazał rząd puszek po piwie i coli ustawionych na zwalonym pniu. – Chcesz spróbować?
Uśmiechnął się w stylu Northa Downinga.
– Mnie idzie całkiem dobrze. Widać mam zadatki na dobrego strzelca.
Phillip także miał broń. Właśnie z jego rewolweru go zabiłam. Znów miałam przed oczami ciemną krew tryskającą mu z ust, spojrzenie pełne przerażenia, usłyszałam westchnienie zdziwienia, gdy dosięgła go kula.
– Pozbądź się jej! – wykrzyknęłam. – Nie chcę jej widzieć nigdzie w pobliżu mojego domu. Pozbądź się tej strzelby!
Will posłał mi chłodne spojrzenie, po czym uśmiechnął się wesoło.
– Naszego domu. Ale zrobię, jak chcesz, Maggie. Przeszkadza ci, więc zniknie. Jeśli nie ufasz sobie, gdy w grę wchodzi broń, jestem w stanie to zrozumieć.
83
To był właśnie ten dzień. Tyle tylko, że przecież z góry o tym nie wiedziałam. Nie mogłam przewidzieć, co się zdarzy. Ale to był ten dzień.
Nie mogąc spać, o świcie wymknęłam się z domu. Miałam na sobie szlafrok narzucony na nocną koszulę, a na nogach znoszone kapcie. Nie przyczesałam nawet włosów. Stwierdziłam, że świeże powietrze dobrze mi zrobi. Miałam nadzieję, że nikt nie zobaczy mnie w takim stanie, że żaden paparazzi nie będzie o tej porze czaił się za ogrodzeniem.
Skierowałam się w stronę starego muru oddzielającego moją posiadłość od ogrodu należącego do „Lake Club”. Kapcie grzęzły mi w wilgotnych liściach i pnączach. Nad głową, pośród wysokich drzew, przekomarzały się sójki i drozdy.
– Uciszcie się trochę – mruknęłam do nich.
Zagłuszały mi bowiem inny dźwięk – ludzkiej mowy.
– Kto tam? – zawołałam. – Halo!
Pojawił się J.C. Frazier. Nadszedł od strony łąki należącej do klubu, w którym pełnił funkcję zarządcy terenów zielonych. J. C. większość czasu spędzał obchodząc swoje włości, więc widywaliśmy się od czasu do czasu. Wiedziałam, że umawia się z panią Leigh, ona zaś twierdziła, że dobry z niego człowiek. Tak, a jakże trudno o takich w dzisiejszych czasach, chciałam dopowiedzieć.
– Witam, pani Bradford. To pani zasługa, że mamy taką piękną pogodę? – zapytał żartobliwie.
W stosunku do mnie był zawsze bardzo miły i pełen humoru. A zarządzany przez niego teren znajdował się w idealnym stanie.
– Myślałam, że to pan zawiaduje pogodą, J.C.
– Niestety. Pod moją opieką jest tylko ta ziemia. To pani rządzi tym, co dzieje się na niebie. A dzisiaj zrobiła pani kawał dobrej roboty. Nigdzie ani śladu choćby jednej chmurki.
Rozmawialiśmy tak dłuższą chwilę przy porośniętym mchem murze. J.C. znał zapewne więcej tajemnic rezydencji w Bedford niż ktokolwiek inny, ale dyskrecja była tu ceniona na równi z umiejętnościami, więc gaworzyliśmy o pielęgnacji kwiatów i nadchodzącym lecie. Zwykła, niezobowiązująca pogawędka pozwoliła choć na chwilę zapomnieć o dręczących mnie problemach.
Przypomniałam sobie coś, o co chciałam zapytać kogoś z klubu, ale dotychczas nie miałam okazji.
– Czasami w nocy widuję światła palące się w budynku klubowym. O jakiejś pierwszej, drugiej w nocy.
Zarządca chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedziałam i w końcu pokręcił głową.
– To niemożliwe. Mam wrażenie, że tylko się pani wydawało, pani Bradford.
– Na pewno widuję światła. Nie mam co do tego wątpliwości.
– Nie sądzę. Klub jest przecież zamykany o dwudziestej trzeciej. Zawsze. To nasza żelazna zasada.
Byłam gotowa dalej się spierać, ale uznałam, że to bezcelowe. Jeśli nie chciał mówić na ten temat, nie byłam w stanie zmusić go do tego.
Dotknął dłonią daszka czerwono-niebieskiej czapeczki z napisem N.Y. Giants.
– Czas wracać. Czeka mnie mnóstwo roboty. Życzę miłego dnia, pani Bradford.
Patrzyłam, jak J.C. maszerował w kierunku potężnego gmachu klubu.
Dziwne, pomyślałam. Jak mógłby nie wiedzieć o tych światłach? Czyżby mnie świadomie okłamywał?
Ja także wróciłam do domu, z mocnym postanowieniem porozmawiania nieco później z Willem. Musiałam, choć wiedziałam, że będzie to bolesne przeżycie dla nas obojga. Ten dzień był jednak na to tak samo dobry, jak każdy inny.
Jennie i Allie wstali już i piekli sobie w kuchni tosty. Oboje byli już ubrani. Jennie sprawiała wrażenie gotowej do pójścia do szkoły, co bardzo mnie ucieszyło.
– Will już wstał? – zapytałam, starając się nadać głosowi takie brzmienie, jakby chodziło o coś mało istotnego.
– Minęliście się, mamo. Pojechał do miasta w interesach. Powiedział, że wróci do domu koło szesnastej.
Mruknęłam niezadowolona. Will prawie nigdy nie opuszczał domu o tak wczesnej porze. Nie miałam dziś szczęścia.
To był ten dzień.
84
Will nie wrócił do domu o czwartej po południu.
Nie było go także o dziewiętnastej trzydzieści, kiedy siadaliśmy do kolacji.
Ani o dwudziestej drugiej, gdy szliśmy na górę, do swoich sypialni. Nie miał w zwyczaju dzwonić do domu, że wróci późno ani że w ogóle wróci.
Zgasiłam światło i położyłam się do łóżka. Leżałam z otwartymi oczami. Znów obwiniałam się za problemy z Willem, choć wiedziałam, że przecież wina nie leży po mojej stronie. Na początku był tak fantastycznie czuły i romantyczny, ale później jakby zatracił te cechy. Raz na zawsze.
Zastanawiałam się, czy ma romans, może nawet niejeden. Właściwie nie powinno mnie to już obchodzić, ale ta myśl wciąż mnie dręczyła.
Nie wiem, kiedy wreszcie udało mi się zasnąć. Ale widać jakoś się do tego zmusiłam.
– Cholera! Niech to wszystko diabli! – usłyszałam.
Obudziły mnie przekleństwa Willa. A więc wrócił do domu.
Stał w smudze światła padającego z korytarza przez uchylone drzwi sypialni. Jego twarz pozostawała w cieniu. Widziałam, że patrzy na mnie, ale udawałam, że śpię. Wstrzymałam oddech. Po paru minutach wyszedł z pokoju, poruszając się cicho.
Co dziwne, głośno trzasnął drzwiami. Kolejna złośliwość? Niech go wszyscy diabli!
Popatrzyłam na świecące w ciemnościach cyfry elektronicznego zegara: 00:45.
Gdzie spędził cały dzień? Może powinnam wstać i pomówić z nim, dopóki dzieci śpią?
Wstałam, podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Zobaczyłam Willa. Co on tam robił? Dokąd szedł? Narzuciłam szlafrok i wyszłam z sypialni. W korytarzu światło było zgaszone. Widocznie Will wychodząc wyłączył lampy palące się zazwyczaj na wypadek, gdyby obudził się Allie.
Pospieszyłam na dół.
W salonie i bibliotece także było ciemno. Wszędzie cisza, nawet najmniejszego szmeru. Wszystko to wzbudziło moje podejrzenia. Dlaczego Will pogasił wszystkie światła? O co mu chodziło?
W kuchni nie było nikogo. W pokoju pani Leigh także. Przypomniałam sobie, że jest piątek – jej wolny dzień. Podeszłam do schodów i popatrzyłam w górę. Nic. Czy Will wrócił już do domu? Ponownie zaczęłam wchodzić na piętro. W połowie drogi; dostrzegłam coś pod ścianą. Serce niemal zamarło mi w piersiach. Z trudem byłam; w stanie utrzymać się na nogach.
To była oparta o ścianę strzelba, którą musiał tu zostawić Will!
W głowie krążyły mi setki domysłów. Lęk i niepewność. Nic nie miało sensu. Co tu się działo? Czy Will wrócił na górę? Do czego była mu potrzebna ta strzelba? Skąd ją w ogóle przyniósł?
Kolejne stopnie pokonałam biegiem. Stanęłam na szczycie schodów i zatrzymałam się. W końcu korytarza dostrzegłam wąską smużkę światła pod drzwiami.
To przecież pokój Jennie. Kiedy wychodziłam ze swojej sypialni, było tam ciemno.
Ogarnęło mnie nagłe przerażenie, że może tam być Will. Zabiera mi dzieci, pomyślałam. Pobiegłam po strzelbę i natychmiast wróciłam. Teraz miałam przynajmniej broń.
Czy zamierzał zabić nas wszystkich? Mężczyzn jego pokroju, wyprowadzonych z równowagi, stać było na wszystko. Potrafili z niczym się nie liczyć.
Wróciły wspomnienia. Phillip!
Popędziłam korytarzem i jak bomba wpadłam do pokoju Jennie. Dobrze, że miałam pod ręką strzelbę, której w każdej chwili mogłam użyć. Choć tak naprawdę nie wiedziałam wiele o broni. Właściwie prawie nic.
To, co zobaczyłam w środku, zupełnie wyprowadziło mnie z równowagi.
85
To ten dzień! Jezu, Will!
Tylko go nie zastrzel. Nie zrób tego, Maggie! wrzeszczał z ogromną mocą jakiś głos w mojej głowie.
Jennie leżała na łóżku, w krótkiej, białej piżamie. Spod kołdry wystawały jej: długie, gołe nogi. Miała zamknięte oczy i oddychała miarowo. Na stoliku przy łóżku stała do połowy opróżniona szklanka mleka.
Zarejestrowałam w myśli każdy, najmniejszy nawet szczegół, nic jednak nie rozumiejąc.
To było takie straszne...
Will stał tuż przy łóżku. Miał na sobie spodnie khaki i sportową koszulę. Czy tak ubierał się jadąc na spotkania w interesach do Nowego Jorku? I co w ogóle robił w sypialni Jennie?
– Maggie – powiedział bardzo zrównoważonym tonem. Grał, jakby znowu znajdował się przed kamerą. – Wydawało mi się, że śpisz. Chciałaś mnie oszukać?
Serce biło mi tak mocno i szybko, że prawie nie mogłam oddychać.
– Co tu robisz? – wysapałam z trudem. – Co tu się dzieje?
Jennie nagle usiadła na łóżku i zaspana przecierała oczy. Wyglądała na przestraszoną.
– Mamo? Will? Co się stało? Strzelba? Mamo?
Will uśmiechnął się. To była najokrutniejsza, najbardziej przerażająca mina, jaką u niego widziałam. Zupełnie nie znałam osoby, na którą patrzyłam. Co on robił w sypialni Jennie? Chyba się domyślałam.
– Razem z Jennie przygotowywaliśmy się właśnie do zabawy – oświadczył spokojnie. – Masz ochotę do nas dołączyć? Ménage á trois?
Ménage á trois? Byłam zbyt zszokowana i przerażona, by móc mówić. Przez chwilę stałam zupełnie sparaliżowana. Krew szumiała mi w uszach. Czułam, że lada chwila moja głowa rozleci się na kawałki. Will i Jennie? Och Boże, nie!
Uniosłam broń i wycelowałam. Nie obchodziło mnie, co stanie się później.
Nie mogłam jednak nacisnąć spustu. Po prostu nie potrafiłam tego zrobić.
– Wynoś się z tego domu i nie waż się już nigdy wracać – powiedziałam, nie opuszczając broni.
Will minął mnie i biegiem wypadł na korytarz. Słyszałam, że pokonuje na raz po dwa schodki. Śmiał się głośno, przerażająco.
Ostrożnie poszłam za nim, wciąż ściskając w ręku strzelbę. Nie zamierzałam go zastrzelić, tylko upewnić się, czy rzeczywiście odszedł. Zniknął na zawsze. Zniknął z naszego życia.
Wybiegł przez drzwi wejściowe, a ja podążyłam za nim. Zatrzymałam się, bezradna w ciemnościach. Widziałam tylko zarysy drzew okalających dom, ale wyraźnie słyszałam jego kroki zmierzające ku tylnej części domu.
Ruszyłam przed siebie i nagle mocno uderzyłam się o coś kolanem. Odruchowo schyliłam się i przyłożyłam rękę do bolącego miejsca.
Kroki ucichły!
Wyprostowałam się i nasłuchiwałam tak intensywnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Byłam przerażona. Miałam świadomość, że znajduję się w szoku. Było mi coraz zimniej. Czułam, że zamarzam, przez cały czas miałam przed oczami obraz Willa w sypialni Jennie, i jej spojrzenie.
Było zbyt spokojnie. Nie widziałam ani nie słyszałam Willa. Co on mógł teraz robić?
Księżyc skrył się za grubą warstwą chmur, zapanowały ciemności, że oko wykol. Nie było sensu pozostawać na dworzu. Powinnam szybko znaleźć się w domu.
Może wywiódł mnie tu celowo, a sam wrócił już do Jennie. Nie wiedziałam, jak postąpić.
Stałam niepewna, wytężając słuch i rozglądając się wokół, starając się przeniknąć wzrokiem ciemności. Przypomniała mi się kryjówka pod werandą domu nieopodal West Point. Koszmary znów miały materialny wymiar.
Cisza.
Ciemność.
Zimno. Cała drżałam.
– Ty głupia dziwko! Zdradziłaś mnie.
Will zaatakował od tyłu z dzikim wrzaskiem, chwytając mnie mocno za gardło. Walczyłam, starając się oswobodzić. Uderzył mnie w twarz, aż upadłam na kolana. Starałam się podnieść, ale nie byłam w stanie. Brakowało mi sił.
Will zamierzył się do kopnięcia. Twardy but wylądował na moich żebrach, łamiąc zapewne kilka z nich. Paraliżujący oddech, ból był ostry jak brzytwa, wprost nie do zniesienia.
Padłam twarzą na ziemię. Ale ani na chwilę nie wypuściłam z ręki broni. Uderzyła o jakąś nierówność czy kamień z głośnym trzaskiem. Usiłowałam odwrócić się i nagle wszystko wokół zawirowało. Straciłam przytomność.
86
Nie wiem.
Nie wiem.
Naprawdę nie wiem, co zaszło pamiętnej nocy 17 grudnia. Czy zastrzeliłam Willa? Czy wywabiłam go przed dom i strzeliłam mu prosto w głowę? Mówią, że tak właśnie było. Jestem winna popełnienia morderstwa. Dwóch morderstw? A jeśli dwóch, to dlaczego nie trzech?
Czy wszyscy ci ludzie mają rację nazywając mnie zabójczynią, „Czarną Wdową z Bedford”?
Może wreszcie uda mi się zwariować. Czuję, że jestem tego bliska. Zostałam przecież tak okropnie, tak niesprawiedliwie potraktowana. Ale życie rzadko bywa sprawiedliwe.
Obudziłam się we własnym łóżku z bólem, który pulsował mi w głowie promieniując na całą lewą stronę tułowia. Czułam się tak, jakbym została pobita łopatą.
Kto strzelił?
Jennie, pomyślałam. Muszę zobaczyć Jennie. I Alliego. Słyszałam jakieś hałasy, głośny szum. Początkowo miałam wrażenie, że to w mojej głowie, ale po chwili zorientowałam się, że dźwięki dochodzą z zewnątrz.
Skąd brały się te odgłosy? Co, u licha, się tu działo?
Moje powieki były nienaturalnie ciężkie. Każdy ich ruch wzmagał ból. Ale znacznie gorszy ból odczuwałam w okolicy żeber.
Zmusiłam się do otwarcia oczu, lecz błyskawicznie ponownie je zamknęłam. Światło było zbyt ostre. Kto włączył lampę?
Usłyszałam kroki na schodach. Will!?
Spróbowałam usiąść, ale nie byłam w stanie. Po wewnętrznej stronie powiek skakały żółte plamy.
Musiałam jednak zobaczyć, gdzie jestem.
Z trudem rozpoznałam, że przede mną stoi potężnie zbudowany czarny mężczyzna w ciemnym garniturze, białej koszuli i krawacie. Tkwił obok łóżka i patrzył mi prosto w oczy. Miał chyba ze dwa metry wzrostu. Okulary w rogowych oprawkach wydawały się zbyt małe w zestawieniu z jego wielką głową.
Gapił się na mnie z dziwną miną. Co on robi w mojej sypialni? A może jestem w szpitalu? Wydało mi się, że ta druga możliwość jest bardziej prawdopodobna.
– Pani Maggie Bradford? – zapytał.
Spróbowałam przytaknąć, intensywnie myśląc, co się dzieje i gdzie się znajduję. Może to tylko sen?
– Znaleźliśmy panią przed domem i przenieśliśmy tutaj – poinformował nieznajomy. Machnął mi przed oczami jakimś emblematem ze złotymi i niebieskimi elementami. – Jestem Emmett Harmon, szef policji w Bedford – jego bas boleśnie rozbrzmiewał w mojej głowie.
Szef policji?
Och, Boże? Co się stało? Coś z Jennie? Z Alliem?
– Co pan tu robi? Gdzie są moje dzieci? – wychrypiałam z trudem przez zaschnięte gardło.
– Pani Maggie Bradford, jest pani aresztowana pod zarzutem zamordowania męża – Willa Shepherda. Ma pani prawo zachować milczenie.
Księga piąta
Proces
87
– Panna Norma Breen?
– Tak. Z kim mam przyjemność?
– Nazywam się Barry Kahn.
– Kurczę, naprawdę? Ten piosenkarz?
– Ten sam.
– Według mnie jest pan świetny! Pana piosenki są świetne. W czym mogę panu pomóc?
– Dzwonię nie we własnej sprawie. Potrzebujemy pani pomocy.
– My?
– Nathan Bailford i ja.
– Nathan! Co u niego?
– Po same uszy zaangażował się w obronę Maggie Bradford.
– Tak, słyszałam, że wziął tę sprawę. Ciężki przypadek.
– Chcielibyśmy włączyć panią do naszego zespołu. Nathan twierdzi, że jest pani najlepszym detektywem, jakiego zna.
– Może i jestem dobra, ale jakie to ma znaczenie? Czy ta sprawa nie jest oczywista? Ja przynajmniej tak słyszałam.
– Nie, nie wydaje się nam. Nathan twierdzi, że wszystko tu jest możliwe.
– No, nie wiem. Podobno rozwaliła tego sukinsyna. Strzeliła mu prosto w łeb.
– Zapewniam panią, że sprawa nie wygląda tak jednoznacznie, jak można by przypuszczać. Chce się pani przekonać?
– Mąż miał kochankę?
– Trudno powiedzieć. Niewykluczone. Ale Maggie nie zabiłaby go z tego powodu.
– Przemoc?
– Z tego co wiem, tylko raz ją uderzył. Nie, przepraszam, dwukrotnie. Ale i to nie byłby dostateczny powód do morderstwa. Maggie jest dobrym człowiekiem. To się czuje w jej piosenkach.
– Więc dlaczego to zrobiła?
– Właśnie panią chcemy zatrudnić, by spróbować odpowiedzieć na to pytanie, panno Breen. Poza tym nie jesteśmy do końca pewni, czy w ogóle zrobiła to, o co się ją oskarża.
– Potrzebujecie odpowiedniej linii obrony czy faktów?
– Linii obrony.
– Aha. Dziękuję za szczerość, podoba mi się.
– Jesteśmy jednak pewni, że fakty doprowadzą do zbudowania słusznej strategii obrony. Maggie nie jest morderczynią.
– Czyż nie zastrzeliła pierwszego męża? Wydaje mi się, że czytałam o tym w jakimś brukowcu.
– Niczego jej nie udowodniono. Działała w obronie własnej. Początkowo została oskarżona o morderstwo drugiego stopnia, ale szybko wycofano się z tych zarzutów.
– A jej kochanek? Patrick O’Malley?
– To nieporozumienie. O’Malley zmarł na zawał.
– Słyszałam, że przyznała się do zamordowania Willa Shepherda.
– Policja powołuje się na jej zeznania, ale Maggie była pobita, zdezorientowana i w szoku, kiedy ją przywieźli do komisariatu. To chyba zrozumiałe.
– Prasa już wydała wyrok. Według niej jest winna. Pierwszy mąż zginął zastrzelony z krótkiej broni, następny – narzeczony – na jachcie, a trzeciego dosięgła kula ze strzelby.
– Proszę posłuchać, jeśli nie chce pani...
– O, wcale tego nie powiedziałam.
– A więc zgadza się pani do nas dołączyć?
– Tylko dla pana...
Chwila ciszy.
– Niech Bóg pani wynagrodzi, panno Breen.
– Proszę mówić mi Norma.
Usłyszała westchnienie ulgi Barry’ego i wyobraziła sobie, w jakim musi być napięciu. Odczuwała podziw dla jego lojalności wobec przyjaciółki, nawet w sytuacji, gdy okrzyknięto ją „Czarną Wdową z Bedford” i wszystko wskazywało na to, że jest winna zarzucanych jej czynów.
88
Znacznie więcej ludzi na całym świecie interesowało się procesem Maggie Bradford niż wojną Serbów z Chorwatami. Dziennikarze, ekipy telewizyjne zjechały się nie tylko z całych Stanów, ale i z Europy, Ameryki Południowej, Azji, a jakby dobrze poszukać, to może nawet i z Księżyca.
Norma Breen pomyślała sobie, że zjawiło się tylu przedstawicieli mediów, co na zaprzysiężeniu prezydenta, z tą tylko różnicą, że tu wszyscy liczyli na jakieś rewelacje.
Chryste, przecież to proces o morderstwo, pomyślała. Bez względu na wynik tego, co się tu stanie, świat nie będzie lepszy. Cóż, że zabiła męża, a może nawet dwóch? Większość z mężczyzn i tak na to zasługuje!
Po raz drugi tego ranka przejechała powoli swoim piaskowym camaro obok kipiącego życiem otoczenia sądu.
Procesja złożona z czarnych parasoli i gumowanych płaszczy przeciwdeszczowych rozciągała się wzdłuż głównej ulicy Bedford Village, od apteki Hamiltona i kiosku Williego aż po bibliotekę publiczną. Zakręcała w Charles Street, a jej ogon znajdował się dobre pięć przecznic dalej.
Co za bałagan! Autobusy turystyczne stały zaparkowane przy Millar i Grant, a obok jaskrawożółte autobusy szkolne z napisami „Pittsfield” i „Catawba”. Był początek grudnia i niebo zasłaniały ciemne chmury.
„Maggie i Will: tragedia miłosna” – takie i podobne nagłówki można było znaleźć dzisiaj na pierwszych stronach gazet. Przed wyjazdem usłyszała w radiu interesujące zdanie: „Trzy faule. Odpada z gry!”
Normie spodobało się to sportowe porównanie. Wreszcie odrobina humoru w sprawie, w którą została bezpośrednio zaangażowana. Mając zawsze ręce pełne roboty nie cierpiała rozgłosu, nie zależało jej na sławie, a nawet na pieniądzach. Cała ta zgraja reporterów tylko przeszkadzała w pracy. A przecież Norma miała wiele do zrobienia. Jej klientka znajdowała się w bardzo specyficznej sytuacji. Będąc osobą powszechnie znaną, już teraz była osądzana przez ludzi.
Cholera, nie mam zielonego pojęcia jak to naprawdę z nią jest, myślała Norma. Sama Maggie nie jest niczego pewna. Przecież przed policją właściwie przyznała się do morderstwa. Trudno zaprzeczyć oczywistym faktom.
Żółta plakietka na szybie umożliwiła jej wjazd na parking sądowy, już prawie zapełniony wozami policyjnymi i prywatnymi autami prawników i ich asystentów reprezentujących obie strony sali sądowej.
Niebieski mercedes sędziego Andrew Sussmana stał na honorowym miejscu tuż przy tylnym wejściu do budynku. Obok zaparkowany był srebrny porsche Nathana Bailforda, pasujący raczej do nastolatka wybierającego się na podryw.
To właśnie Bailford podszedł do niej, gdy tylko wydobyła z wozu swoje nieco zbyt potężne ciało. Wskazał na widoczny stąd tłum.
– Przyszło ich aż tylu na wybór ławy przysięgłych. Wyobraź sobie, co tu się będzie działo, gdy rozpocznie się właściwy proces.
– Jak się sprawuje nasza klientka? – zapytała Norma. Odwiedzała Maggie kilkakrotnie w ciągu ostatnich tygodni. Oskarżona była bardzo przybita, a jednocześnie niedostępna. Zachowywała się tak, jakby ta sprawa w ogóle jej nie dotyczyła. Podobno była zdezorientowana, ale Normie bardziej kojarzyło się to z depresją kliniczną.
– Bez zmian. Właściwie jej zachowanie nie uległo zmianie od dnia, w którym trafiła do aresztu. – Spojrzał na nią przenikliwie. – A u ciebie co nowego?
– Jak dotąd nic. Trudno się połapać w tym całym zamieszaniu. Jakby na raz w powietrzu znajdowało się z dziesięć piłek i trzeba było nimi wszystkimi żonglować. Czasami czuję się jak sądowy kuglarz.
Norma ani słowem nie wspomniała jeszcze prawnikowi, że istnieją w tej sprawie okoliczności spędzające jej sen z powiek. Jak dotąd nie natrafiła na nic interesującego, ale czuła, że fakty nie do końca pasują do siebie.
Jedno było pewne: Maggie zastrzeliła pierwszego męża, ponieważ została do tego zmuszona. Jeśli w ten sam sposób zginął Will Shepherd, także musiał istnieć po temu poważny powód. Ale jaki, wciąż pozostawało niewyjaśnione.
Największy problem tkwił w tym, że popełniła dwa morderstwa. Jedno dało się uzasadnić chwilową niepoczytalnością, obroną konieczną czy długotrwałym fizycznym i moralnym znęcaniem się. Ale drugie?
Tego popołudnia Norma zamierzała pojechać na miejsce zbrodni, by szukać tam dodatkowych informacji. Jakiegoś tropu, którym mogłaby podążyć.
Wiedziała, że musi być coś, czego jeszcze nie znalazła. Coś kluczowego dla całej sprawy.
Cholera. Bez wątpienia coś tu nie gra.
W Palm Springs przypominające dojrzały grapefruit słońce wydawało się przetaczać po szczytach gór.
Jego poranne promienie zalśniły na powierzchni basenu i otaczających go czerwonych płytkach tarasu.
Peter O’Malley odłożył „New York Times” z poprzedniego dnia. Zdjął z nosa lustrzane okulary przeciwsłoneczne i zapatrzył się w migotliwą powierzchnię wody.
Wprost rozpierała go radość. Oczami wyobraźni widział twarz Maggie Bradford, taką, jaką oglądał we wczorajszych wiadomościach – bladą, z workami pod oczami. Wyglądała jak żywy trup i ten widok sprawił mu niezwykłą satysfakcję.
Kurewsko służy jej to więzienie, pomyślał z ironią.
Później tego wieczora przez samochodowe radio usłyszał, jak śpiewa. Jej głos po prostu go prześladował, a obecnie wszystkie rozgłośnie nadawały jej piosenki. Radiowcy nazywali ją w swych audycjach „ptaszkiem zamkniętym w klatce”. Cóż, ten głos nie będzie już długo rozbrzmiewać z anteny, bo kto będzie chciał słuchać utworów skazanej morderczyni?
Z powrotem włożył ciemne okulary i sięgnął po pióro oraz papier, które przygotował sobie wcześniej.
Przez parę minut, rozmyślał odchyliwszy głowę do tyłu, aż w końcu zaczął pisać list, który, był tego zupełnie pewien, sprawi, że Maggie Bradford spotka los, na jaki sobie zasłużyła.
W przyrodzie nic nie ginie, kochanie. Odpłacę ci pięknym za nadobne. Możesz być tego pewna, obiecywał w myślach. Twój „romans” z O’Malleyami jeszcze się nie skończył.
89
Każdy, kto zetknął się z Danem Nizhinskim – prokuratorem okręgowym Westchester – odnosił podobne wrażenie: był zbyt dobry, by być prawdziwy. I do tego tak idealnie na swoim miejscu.
Po pierwsze: wygląd. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i jasne włosy przedwcześnie przerzedzone na czubku głowy, ale długie i gęste po bokach. Twarz zniszczona, jakby całe życie przebywał na otwartej przestrzeni, co sprawiało, że wyglądał znacznie starzej niż przeciętny trzydziestosześcioletni mężczyzna. Ale zmarszczki wokół błękitnych oczu dodawały mu uroku, który powodował, iż współpracownice uśmiechały się na jego widok, a mężczyźni lubili przebywać w towarzystwie pana prokuratora.
Po drugie: zachowanie na sali sądowej. Trzymając się zawsze prosto, poruszając sprężyście, mówiąc z doskonałą dykcją, dodawał wiarygodności swoim słowom, a jednocześnie sprawiał, że traktowano go z szacunkiem. „Wszystko co mówię jest niezaprzeczalną prawdą”, zdawał się głosić, nie otwierając nawet ust. „Być może trudno uwierzyć w moje słowa, ale stoją za nimi niepodważalne fakty.”
Teraz był jednak na luzie. Z nogami wspartymi o biurko omawiał ze swoimi asystentami zbliżający się proces.
– Fakty nie budzą wątpliwości – powtórzył chyba już po raz dziesiąty. – Prawie przyznała się do zastrzelenia go, oddała policji broń, z której został zabity i współpracowała z policjantami chyba lepiej niż z własnymi obrońcami. Takie zachowanie nie jest niczym nietypowym w przypadku morderstwa, ale... – urwał, chcąc dodać swym słowom znaczenia – ale ta kobieta ma tyle pieniędzy, że stać ją na najlepszych adwokatów i detektywów. Sam Nathan Bailford będzie naszym przeciwnikiem, a wiecie, jakie on ma doświadczenie w tego rodzaju sprawach. To właśnie dzięki nim zdobył obecną reputację. A jako detektywa zatrudnili Normę Breen. Jeśli tylko istnieje coś, co da się wygrzebać, ona to zrobi... Miejmy jednak nadzieję, że niczego takiego nie ma. Niczego!
Kolejna przerwa, tym razem, by samemu się nieco uspokoić.
– Jedyna linia obrony, jaką mogą przyjąć, oprze się na próbie udowodnienia działania we własnej obronie. Będą twierdzić, że Maggie Bradford broniła się przed Willem Shepherdem, że gdyby go nie zabiła, sama by niewątpliwie zginęła. Według mnie to bzdura i jeśli tylko zdołamy obalić tę tezę, ława przysięgłych nie będzie miała trudności z ustaleniem werdyktu. Tyle tylko, że chodzi o Maggie Bradford! Ale czy nie mogła zgłosić się na policję wcześniej? Bała się go? Taka wymówka mogła się udać po śmierci pierwszego męża, ale tutaj już nie. To supergwiazda. Każdy sąd na świecie zagwarantowałby jej ochronę, gdyby tylko o nią poprosiła. Cierpiąca w skrytości żona? Gówno prawda.
Kolejna przerwa, tym razem, by łyknąć kawy. Trójka asystentów zebrana w biurze świetnie znała charakter szefa i zdążyła przyzwyczaić się do pełnych melodramatyzmu tyrad. Wszyscy wiedzieli także, jak doskonałym był fachowcem i jak wiele ta właśnie sprawa znaczyła dla jego kariery.
– Dwaj mężowie, dwa trupy – to nieco psuje domniemanie wystąpienia zbiegu okoliczności. A przecież mamy jeszcze śmierć trzeciego mężczyzny, który przewinął się przez życie Maggie Bradford. Mężczyzny, którego zapewne kochała najbardziej z całej trójki. Chodzi o Patricka O’Malleya, który zmarł na zawał na własnej łodzi. Ale czy to na pewno był zawał? Tak wynika z autopsji, nie wiemy jednak, co go wywołało.
Nizhinski mówił spokojnym, chwilami monotonnym głosem:
– Maggie Bradford jest zabójczynią. Popełniła zarzucane jej zbrodnie z zimną krwią. A my potrafimy to udowodnić. Zastanawiacie się, czy zostanie uznana winną? Jestem tego absolutnie pewien!
Nizhinski skończył i rozejrzał się po twarzach obecnych.
– Jakieś pytania, dzieci, czy też z wrażenia odebrało wam mowę? Czy ktoś widzi jakąkolwiek możliwość przegranej? Bo ja – nie.
90
Nie jestem ekspertką w dziedzinie więziennictwa i nie chciałabym nią zostać, ale jeśli Zakład Karny dla Kobiet Bedford Hills jest „jednym z najbardziej luksusowych”, to żal mi kobiet uwięzionych gdzie indziej. Okropne miejsce, szczególnie, kiedy jest się niewinnym. A nawet jeśli nie, nie ma tu jakichkolwiek możliwości resocjalizacji. Tego jestem pewna.
Nie mam żadnych współlokatorek, bo jestem „gwiazdą”. Ćwiczę i jem jakieś świństwa w samotności. Poznałam tu nieco bliżej tylko jedną kobietę, także oskarżoną o zamordowanie męża. Nawet tutaj towarzyszy mi zawiść i ironia.
Znalazłam się w otoczeniu ćpunek, złodziejek, członkiń gangów, podpalaczek i kilku zabójczyń. Jennie odwiedza mnie kilkakrotnie każdego tygodnia i nie mogę się doczekać jej kolejnych wizyt. Alliemu przekazano, że wyjechałam i że ma się słuchać pani Leigh. Tęsknię za dziećmi tak bardzo, że nie jestem w stanie o nich pisać.
Kiedy tylko myślę o swojej słodkiej dziewczynce i ukochanym chłopczyku, serce mi krwawi i aż zwijam się z bólu. Nie żal mi siebie, tylko nie potrafię żyć bez tych dwojga. Ale nie mogę rozpaść się na kawałki, muszę być dzielna... dla nich.
Ostatnie słowa pisałam tuż przed zgaszeniem światła. Brzmią jak zawodzenie, ale nie jest ze mną aż tak źle. Nie muszę nawet ciągle siedzieć w swojej celi. Zostało przecież sześć godzin do rozpoczęcia procesu.
Co w końcu nastąpi? Jaki zapadnie werdykt? Nie miałam pojęcia. Najmniejszego. Kiedy poznam obciążające mnie dowody, czy uda mi się chociaż zbliżyć do prawdy? Wreszcie dowiedzieć się, jak do tego doszło? Kto ujawni mi, co kryje się w moim sercu?
A czy Wy mi wierzycie? Opowiedziałam Wam wszystko. I jak uważacie? Mówię prawdę, czy też jestem niepoprawną kłamczuchą? Zdecydowaliście już?
Czy naprawdę wiecie już, co o mnie myśleć?
Czy kiedy znajduję się w poważnych kłopotach, mam w zwyczaju torować sobie drogę strzałami? Czy broniąc się, potrafię tylko zabijać? Czy mam szczególną skłonność do wiązania swojego życia z potworami?
Czy może sama jestem jednym z nich?
91
No, to zaczynamy!
– Jest pani gotowa, pani Bradford? Wszystko będzie dobrze. Idziemy. Wprowadzimy panią do budynku sądu najszybciej, jak się da. Ale musi nam pani w tym pomóc. Proszę trzymać opuszczoną głowę. I nie zatrzymując się iść przed siebie.
– Zrobię wszystko, co każesz, Bill.
– Wiem.
Ilu jest strażników? Przysłali dla mnie specjalnie wyszkolonego ochroniarza z Nowego Jorku. Profesjonalistę. Jego zadanie to wspomaganie strażników, którzy będą mnie bronić przed prasą.
On właśnie wprowadzi mnie do sali, będzie siedział obok podczas rozprawy i zabierze mnie do aresztu najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Nazywa się Bill Seibert. To całkiem miły facet i umie się zachować.
Poczułam, jak popycha mnie delikatnie, i kiedy wysiedliśmy z furgonetki, potknęłam się. Świetny początek, co? Już widziałam nagłówki na pierwszych stronach gazet: „Maggie już pierwszego dnia słania się na nogach!”
Weszłam w oślepiające światła reflektorów, na wąską ścieżkę wśród gęstego tłumu, z którego docierały do mnie dziesiątki pytań jednocześnie: „Czy to zrobiłam? Jak się czułam? Czy komponowałam w więzieniu? Jakie były współwięźniarki? Czy śpiewałam dla nich?...” Dość tego!
Głupota dziennikarzy po prostu nie mieściła się w głowie. Czułam, że lada chwila mogę zwymiotować. Chwiałam się na nogach. Kajdanki na nadgarstkach zwiększały jeszcze moje poczucie winy.
– Proszę tylko za mną iść – szepnął Seibert. – Pod żadnym pozorem nie stawać. I nie odzywać się nawet słowem.
Robiłam, co kazał. Przecież był profesjonalistą.
Policjanci stanowi w kowbojskich kapeluszach z trudem powstrzymywali napierający ze wszystkich stron tłum. Gwizdy i wyzwiska mieszały się ze słowami otuchy. Wszystko wokół mnie wirowało. Ostatnio podobny stan przeżywałam na koncercie w San Francisco, o którym starałam się jak najszybciej zapomnieć.
Zza policyjnego kordonu w moją stronę wyciągały się dziesiątki rąk. Nie dotykajcie mnie! Proszę, zostawcie mnie w spokoju! Nie jestem waszą własnością. Myśl o obcych dłoniach na moim ciele sprawiła, że chciałam krzyczeć, ile tylko sił w płucach. Ale powstrzymałam się. Wszystko zdusiłam w sobie.
Na szczęście napastliwość gapiów pozostała za potężnymi, dębowymi drzwiami sądu.
Nagle znalazłam się w wysokim foyer sądowym. Urzędnicy wymiaru sprawiedliwości, policjanci, głównie ci wyżsi stopniem, i najważniejsze osobistości w miasteczku przyglądały mi się, jakbym była co najmniej istotą z innej planety. Na białych ścianach po drodze do schodów zauważyłam wiszące czarno-białe fotografie, a pomiędzy nimi flagi narodowe i emblematy stanowe. Wszystko wokół było takie dziwne...
Podbiegli do mnie Nathan i Barry. Ten pierwszy serdecznie uścisnął mi dłoń, drugi zaś ucałował w policzek. Wraz z nimi weszłam na salę rozpraw. Nadal nie mogłam pozbyć się wrażenia, że przebywam w nierzeczywistym świecie.
Czułam narastającą fizyczną słabość. Wciąż byłam bliska wymiotów. Przerażająca dla mnie ekscytacja ogarnęła salę niczym gaz bojowy. Wszystkie twarze jak na komendę zwróciły się w moją stronę. Twarze zwykłych ludzi.
To było takie straszne, takie deprymujące.
Zmusiłam się do podniesienia głowy, by przynajmniej wyglądać na pewniejszą siebie. Usiadłam obok Nathana, za stołem obrony. Barry zajął miejsce w pierwszym rzędzie przeznaczonym dla publiczności.
Obiema rękami mocno uchwyciłam blat stołu. Cała się trzęsłam. Czułam zimno i narastające wrażenie samotności.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu Jennie i Alliego.
Oczywiście na sali była tylko moja córka. Doskonale o tym wiedziałam. Pomachałyśmy do siebie i Jennie rozpłakała się. Dlaczego?
– Sprawa numer czterdzieści cztery. Przewodniczy sędzia Andrew Sussman – rozległ się donośny głos spikera.
To dobrze. Wreszcie odwrócił ode mnie uwagę zgromadzonych.
Rozpoczynał się mój proces.
Proces o morderstwo.
92
Sprawa dziwna jak wóz na pięciu kołach, pomyślała Norma Breen. To szaleństwo, ale czegoś naprawdę tu brakuje.
Czy to możliwe, że jeden strzał oddany w ciemnościach przez leżącą Maggie Bradford, wystarczył do zabicia tego żałosnego drania? Ale widać tak właśnie się stało. Właściwie trudno mieć co do tego wątpliwości.
Po raz setny, a może i tysięczny przestudiowała policyjne fotografie z miejsca zbrodni, zrobione tuż po znalezieniu ciała Shepherda.
Zwłoki leżały twarzą do ziemi.
Miałeś pecha, Will...
A może sam zaplanowałeś sobie takie nieszczęście? Może to ty sam się zastrzeliłeś, żałosny dupku? Może na tym właśnie polegał twój plan?, zastanawiała się.
Uciekał – tyle dało się wywnioskować ze śladów stóp. Maggie podążała za nim i w jakimś momencie doszło do szamotaniny. Trafiła go prosto w głowę. Padł.
Koniec historii. Koniec Willa Shepherda.
Początek niewyjaśnionej zagadki.
Norma poczuła mrowienie przechodzące po plecach. Coś tu nie pasowało. Coś nie komponowało się z resztą. Co to, u licha, mogło być?
Jakiego elementu brakowało w tej cholernej układance?
Musiała zbadać jeszcze kilka elementów. Skontaktować się z paroma znajomymi i prosić ich o przysługę. Utrzymać wszystkie te cholerne piłeczki w powietrzu. Znajdzie coś, dzięki czemu Maggie Bradford wyjdzie na wolność.
Żeby znowu zabijać?
93
Czysta ironia – prokurator uwielbiał moją muzykę, przynajmniej kiedyś.
Dosyć dawno temu poznałam Dana Nizhinskiego na przyjęciu w domu Nathana Bailforda. Był razem z żoną – pospolitej urody kobietą w ogromnych okularach i bez makijażu. Pamiętam, jak zastanawiałam się, dlaczego niewątpliwie atrakcyjny facet wziął sobie za żonę taką szarą myszkę. Jednak gdy tylko zaczęłyśmy rozmawiać, bardzo przypadła mi do gustu. Nizhinski wyznał, że oboje wprost uwielbiają moje piosenki.
Cóż, w obecnej sytuacji nie mogłam darzyć go sympatią. Był wysoki i budził strach, a sposób, w jaki zwracał się do składu sędziowskiego przypominał mi zachowanie nauczyciela w klasie złożonej z najbardziej pojętnych uczniów.
– Jest dobry – szepnęłam do Nathana.
– My też – odpowiedział, ale w jego głosie zabrakło przekonania.
W skład ławy przysięgłych wchodzili: dwudziestokilkuletnia sekretarka, dyrektor szkoły średniej, dwie gospodynie domowe, troje emerytów, spośród których jeden był pułkownikiem w stanie spoczynku, pisarz, dwaj biznesmeni, urzędniczka z fabryki Forda i „obecnie niezatrudniony” aktor.
Sześciu mężczyzn, sześć kobiet. Z boską pomocą może jakoś mnie oswobodzą. Taką przynajmniej miałam nadzieję.
Mój zagorzały fan – Dan Nizhinski – znów mówił na mój temat. Tyle tylko, że w treści jego wystąpienia nie zauważyłam ani śladu uznania dla mojej osoby.
– Poznacie tu państwo dowody świadczące o tym, iż oskarżona – Maggie Bradford – przez wiele tygodni planowała zabójstwo swojego męża – Willa Shepherda. Zrozumiecie, że to morderstwo zostało dokonane ze szczególnym wyrachowaniem, gdyż Will Shepherd walczył o życie starając się uciec przed swoją żoną. Dowiecie się państwo, że Will Shepherd nie był idealnym mężem, ale jakiekolwiek grzechy miał na sumieniu, nawet w najmniejszym stopniu nie uzasadniają one pozbawienia go życia. Przedstawione zostaną także nie wzbudzające wątpliwości dowody, które sprawią, że w umysłach wszystkich państwa, jak miało to miejsce w moim przypadku, zrodzi się pewność co do tego, że Maggie Bradford jest winna popełnienia morderstwa pierwszego stopnia i powinna ponieść najwyższą z możliwych kar.
Dan Nizhinski ruszył w stronę swego fotela za stołem oskarżycielskim, lecz zatrzymał się w połowie drogi i wrócił przed ławę przysięgłych, jakby przypomniał sobie, że ma coś jeszcze do dodania. Tyle tylko, że z pewnością wszystkie te gesty i wygłaszany tekst miał opanowane na pamięć, a do tego, trzeba przyznać, był niezłym aktorem.
– Jeszcze jedno. Zapomniałem o pewnej sprawie. Otóż zabójczym, z którą mamy tu do czynienia, nie jest zwykłą kobietą...
– Sprzeciw, Wysoki Sądzie! – Nathan błyskawicznie poderwał się z miejsca. – Oskarżenie usiłuje zastąpić sąd, z góry wydając werdykt. Moja klientka nie została uznana za zabójczynię.
– Podtrzymany.
– ...Nazywa się Maggie Bradford i tak naprawdę nie jest tą osobą, którą mogliście państwo oglądać w telewizji. Telewizja prezentuje jedynie obraz sceniczny, a nie prawdę. Wcale nie jest tak słodka, jak sugeruje jej głos, tak czarująca jak jej melodie, ani tak przepełniona uczuciami jak słowa jej piosenek. Musicie państwo odróżnić wizerunek Maggie Bradford stworzony dla publiczności – piosenkarka i kompozytorka, gwiazda – od prawdziwej Maggie Bradford – kobiety, która została oskarżona o popełnienie zbrodni i poniesie za to zasłużoną karę. Nie wierzcie legendzie stworzonej dla uzyskania sławy. Nie wierzcie jej wyłącznie dlatego, że tak przekonująco swym śpiewem sławi dobro i miłość. Prawdziwa Maggie Bradford miała dostęp do broni. Prawdziwa Maggie Bradford doskonale wiedziała, w jaki sposób się nią posłużyć. Prawdziwej Maggie Bradford nie przeszkadzał fakt, że odbiera komuś życie. A dlaczego? Bo była przekonana, że może sobie pozwolić na wszystko. Jest przecież gwiazdą. Cóż, kiedy gwiazda spada z firmamentu, zapala się w atmosferze i w końcu znika. Dla Maggie Bradford wy, panie i panowie, stanowicie ową atmosferę. Występujecie w imieniu sprawiedliwości i to wy nią jesteście. Mam zatem nadzieję, że ta gwiazda nigdy już nie zaświeci... Powiem więcej: nie wolno do tego dopuścić.
94
Nathan Bailford wstał i z pasją równą oskarżycielowi przedstawił swą linię obrony. Podczas obu wystąpień wyobrażałam sobie, że każdy z nich mówi o zupełnie innej osobie. Powróciło otępienie, które odczuwałam od czasu postawienia mi zarzutu o zamordowanie Willa.
– Prokurator okręgowy nakreślił obraz maskującej się, wyrachowanej zabójczyni – powiedział Nathan. – To przerażająca wizja i gotów jestem przyjąć, że taki właśnie okaże się prawdziwy morderca. Ale z pewnością nie mowa tu o Maggie Bradford. Jaka jest w rzeczywistości, przekonają się państwo słuchając jej przyjaciół, współpracowników i samej podsądnej.
Poruszyłam się nerwowo. Pospiesznie napisałam do Barry’ego kartkę: „Ustaliliśmy, że nie będę zeznawać. Nie mogę tego zrobić!” Odpisał: „Dobrze. Więc powiedz nam wszystkim, dlaczego zastrzeliłaś Willa!” Nabazgrałam w odpowiedzi: „Nie, tego także nie zrobię.” Powtarzałam im chyba ze sto razy, że nie będę zeznawać. Nie mogłam. Były powody, by milczeć, nawet jeśli do końca życia miałabym pozostać za kratami.
95
– Pan Shepherd?
– Przy telefonie.
– Panie Shepherd, nazywam się Norma Breen i dzwonię z Nowego Jorku. Zapewne nie wie pan, kim jestem...
– Ależ wiem. Bada pani okoliczności śmierci mojego brata. Informacje o tej sprawie i u nas trafiają na pierwsze strony gazet. W czym mogę pani pomóc?
– U pańskiego brata znalazłam kartkę napisaną przez pana. Jej forma i zdawkowa treść zaintrygowały mnie. Brzmi bowiem: PIEPRZ SIĘ, WILL. Może mi pan wyjaśnić, do czego się to odnosi? I z jakiego powodu brat zdecydował się ją zachować?
Zapadła chwila ciszy.
– Tak, chyba jestem w stanie to wytłumaczyć. Chciał włączyć mnie do prowadzonych przez niego interesów. Byłem wtedy w Stanach, więc zapraszał mnie do swego domu. Ale odmówiłem.
– I właśnie takiego języka pan użył? W korespondencji z bratem?
– To jedyny sposób, by do niego trafić. Nie byliśmy sobie zbyt bliscy. Mój brat to pozbawiony skrupułów drań. Mogę tylko dodać, że nie należał do moich ulubieńców.
Norma wiedziała o tym, że się nie lubili. Ale...
– Proszę powiedzieć, dlaczego? Zapewne to dla pana trudne, jednak...
Palmer Shepherd roześmiał się.
– Ma pani czas? To długa historia
– Całe mnóstwo, jeśli pańskim zdaniem rzeczywiście pomoże mi to cokolwiek wyjaśnić.
– Nie wiem, czy będzie to miało jakiś związek z samym procesem. Do tej pory musiała się pani zorientować, jakim człowiekiem był Will. Mógłbym przylecieć i spotkać się z panią. Szczerze mówiąc, bardzo współczuję Maggie Bradford. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak bardzo.
– To miłe z pana strony. Poproszę pana o przyjazd, jeśli tylko okaże się konieczny.
– Dobrze. Moja propozycja jest jak najbardziej szczera. Niewykluczone, że Maggie go zabiła, ale dziwię się, że już znacznie wcześniej nikt tego nie zrobił.
– Czy ma pan własną teorię dlaczego ewentualnie mogła go zamordować?
– Nie wiem nic na temat ich małżeństwa. Celowo trzymałem się z dala. Mówiąc, szczerze, ktokolwiek to zrobił, wyświadczył tylko światu przysługę. Jestem o tym święcie przekonany.
96
Proces przebiegał bardzo powoli. Ciągnął się dzień po dniu, tydzień po tygodniu.
Kiedy dwudziestego dnia procesu zeznania świadków powołanych przez strony dobiegły końca, Barry i Nathan odwiedzili mnie w areszcie. Długo zastanawiałam się, czy w ogóle z nimi rozmawiać.
Wiedziałam, że chcą wyciągnąć ode mnie jakieś potrzebne wyjaśnienia, ewentualne alibi – cokolwiek, co mogłoby im pomóc. Miałam świadomość, iż obaj martwią się, że postępowanie sądowe zmierza w niekorzystnym dla mnie kierunku.
– Powiedz, co wiesz o Palmerze – rzekł Barry, kiedy znaleźliśmy się w niewielkim pokoiku przeznaczonym do spotkań z obrońcami.
Byłam nieco zaskoczona. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Palmer Shepherd?
– Dlaczego właśnie o niego pytasz? To brat Willa. Stosunki między nimi nie były najlepsze. Spotkałam go tylko dwukrotnie. Złożył mi kondolencje, tyle, że zrobił to na naszym ślubie.
– Czy utrzymywał bliskie kontakty ze swoimi ciotkami?
– Nie tak bliskie, jak Will.
Szybko wypowiedziałam tę opinię i natychmiast zorientowałam się, że obaj zwrócili uwagę na sposób, w jaki to zrobiłam. Barry posłał mi przenikliwe spojrzenie, po czym stało się ono smutne i jakby odległe.
– Wiesz o Vannie i Willu? – zapytał. – Więc dlaczego nie wspomniałaś o tym dotychczas? Czyżby dopiero Palmer musiał informować nas o takich sprawach?
Wezbrała we mnie długo tłumiona wściekłość. Musiałam im coś wyjaśnić.
– Nic nie wiem na pewno. Mogłam jedynie coś podejrzewać. Barry, do czego ty właściwie zmierzasz?
Popatrzył na mnie wyzywająco.
– Powiedz prawdę, Maggie. Czy kiedykolwiek Vannie była u ciebie w domu?
– Tylko podczas naszego ślubu. – Wspomnienie wróciło z dziwną ostrością. – Była bardzo atrakcyjna. To najmłodsza siostra jego matki. Ty też tam byłeś, Barry. Widziałeś ją. Will właściwie nie znał swojej matki.
– Czy przyprowadzał do domu jakieś inne kobiety? – zapytał Nathan.
– Nigdy. Przecież wiesz, że nie dopuściłabym do tego.
– Pozwól, że zapytam ponownie. Czy Will próbował robić coś „nienormalnego” w domu? Musisz nam zaufać, Maggie. Nie możesz mieć przed nami żadnych tajemnic. Nie na tym etapie procesu. Powinniśmy wiedzieć więcej niż oskarżyciele.
Zawahałam się, lecz tylko przez ułamek sekundy. Nie podobał mi się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa.
– Nie – stwierdziłam kategorycznie. – Nie mam wam naprawdę nic do powiedzenia. Dlaczego miałabym cokolwiek ukrywać?
Barry zerwał się z krzesła.
– Kłamiesz. Cholera, Maggie! Łamiesz mi serce.
– Przysięgam... – wyszeptałam.
Oczywiście, że kłamałam. Z zasady tego nie robię, ale akurat tym razem musiałam.
– Kto to był? – Barry krzyknął mi niemal do ucha.
Nigdy dotąd nie widziałam go tak rozsierdzonego. Nabrzmiałe żyły aż pulsowały mu na szyi i czole.
– Proszę... Barry!
Jego twarz pobladła nagle, jakby odpłynęła z niej cała krew. Przymknął oczy i dopiero po chwili powoli je otworzył.
– Oczywiście – powiedział cicho i w jego oczach dostrzegłam łzy. Popatrzył na mnie z taką czułością i żalem, że wydało mi się, iż serca pękną nam obojgu. – Mój Boże, a więc o to chodzi... – szepnął. – Zainteresował się Jennie, prawda?
Wstałam gwałtownie i wezwałam strażnika.
– Proszę mnie zabrać do celi. Natychmiast!
Odeszłam pospiesznie. Nie odezwę się już ani słowem do żadnego z nich. Nie mogę. Byłam gotowa zrobić wszystko, byle tylko nie wciągać w to Jennie.
97
– Oskarżenie wzywa na świadka Petera O’Malleya.
Zbladłam, słysząc te słowa na sali sądowej. Właściwie zaczęłam się już powoli przyzwyczajać do ciągłego niepokoju i strachu, towarzyszących procesowi. Miałam za sobą już dwadzieścia dziewięć dni przesłuchań, spośród których większość była dla mnie bardzo przykra.
Pomimo ciągłych protestów obrony, sędzia Sussman zgodził się na przedstawienie przez Nizhinskiego dowodów dotyczących okoliczności śmierci Phillipa Bradforda. Teraz prokurator okręgowy zamierzał włączyć także do sprawy zgon Patricka.
Nie będzie to takie łatwe. Co najwyżej był w stanie zasugerować, że to ja ponosiłam za tę śmierć odpowiedzialność. Ale wiedziałam, że właśnie na tym zależy Peterowi. Wzbudzić podejrzenia, zasiać wątpliwości, zrobić mi krzywdę. On to potrafił.
Co dziwne, przed zeznaniem młodego O’Malleya sędzia zarządził opróżnienie sali. Okazało się, że Peter zgodził się zeznawać, ale tylko pod warunkiem zapewnienia mu maksymalnej ochrony i dyskrecji.
Nie pojmowałam, o co chodzi. Przed czym Peter chciał się chronić? Wkrótce jednak wszystko zrozumiałam. Jego zeznania zdawały się trwać całą wieczność – moi prawnicy przerywali je chyba ze sto razy – ale zebrane w jedną całość przedstawiały się mniej więcej tak:
– Panie O’Malley, czy jest pan członkiem establishmentu spotykającego się w „Lake Club”?
– Tak.
– Klub ten mieści się w Bedford Hills? Przy Greenbriar Road?
– Tak.
– Ilu członków liczy?
– Około pięciuset.
– Zajmujecie się tam tym samym, co w innych tego rodzaju klubach: grą w golfa, tenisa, innymi dyscyplinami sportu? Organizowane są tam wystawne kolacje, bale?
– Zgadza się.
– Ale „Lake Club” zapewnia jeszcze coś więcej, prawda?
– Tak, ale tylko dla części swych członków.
– Coś niedostępnego dla wszystkich, przeznaczonego tylko dla wybrańców?
– Zgadza się.
– Czy pan także zalicza się do tej drugiej grupy?
– Tak.
– Kto jeszcze do niej należy?
– Mówiąc krótko, szczególnie znaczący członkowie.
– A cóż takiego oferuje im klub?
– Przede wszystkim jest miejscem spotkań. Odbywają się tam dyskusje dotyczące głównie finansów i polityki.
– A co następuje po ich zakończeniu.
– Później... przychodzi czas na rozrywkę. Nie zawsze. Czasami.
– Rozumiem. Czy może pan opisać ten rodzaj rozrywki?
– Przede wszystkim to rozrywka natury erotycznej.
– Może pan być bardziej konkretny?
– Sprowadzane są dziewczyny, czasami chłopcy.
– Prostytutki?
– Nie określałbym ich w ten sposób.
– Trafiają tam dla „uciechy” uczestników spotkań i otrzymują wynagrodzenie za swoje usługi?
– Tak.
– Proszę powiedzieć, panie O’Malley, czy mieszka pan w Bedford Hills?
– Nie. Na Manhattanie i na Zachodnim Wybrzeżu.
– Jednak jest pan członkiem „Lake Club”?
– Tak.
– I brał pan udział w tych spotkaniach dla wybrańców?
– Tak.
– Jak do tego doszło, panie O’Malley?
– Mój ojciec – Patrick O’Malley – był bardzo zaangażowany w działalność klubu. Zaproponowano mi więc członkostwo po jego śmierci.
– Czy on uczestniczył w omawianych spotkaniach i tych „rozrywkach”?
– Tak.
– To znaczy, że sypiał z młodymi dziewczynami?
– Tak.
– Czy Patrick O’Malley był w zażyłych stosunkach z Maggie Bradford?
– Mieli romans przez wiele miesięcy. Może to było nawet kilka lat.
– I w związku z tym ma pan brata przyrodniego?
– Tak. Mieszkali wspólnie z ojcem.
– Czy Patrick O’Malley kochał Maggie Bradford?
– Tak przynajmniej twierdził.
– Jednak nie zrezygnował z członkostwa?
– Nie.
– I nie przestał interesować się młodymi dziewczynami?
– Nic mi nie wiadomo, by przestał.
– Czy pani Bradford wiedziała o tych „uciechach” i udziale w nich pańskiego ojca?
– Tak.
– Skąd pan wie?
– Miała fotografie mojego ojca w towarzystwie co najmniej dwóch spośród tych dziewczyn.
– Miała fotografie?
– Znalazłem je w jej sypialni. W ich sypialni. Już po śmierci ojca. Pomagałem w porządkowaniu jego rzeczy.
– Czy to były zdjęcia określonego rodzaju?
– Zdecydowanie tak. Ojciec i dwie dziewczyny...
– Dziękujemy, szczegóły nie są nam potrzebne. I pani Bradford znajdowała się w posiadaniu tych fotografii?
– Tak.
– Jaka była jej opinia na ten temat?
– Nie wiem. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
– A co pan o nich myślał?
– To zawsze szok, gdy syn widzi ojca in flagranti.
– Oczywiście. Ale nie był pan zaskoczony?
– Nie.
– Teraz proszę powiedzieć w jakich okolicznościach stracił życie pański ojciec.
– Nie wiem.
– Nie wie pan? Jak to możliwe?
– Zmarł na swoim jachcie. Podobno w wyniku zawału.
– „Podobno”? Czy na tym jachcie był sam?
– Nie. Była z nim pani Bradford.
– I nikt więcej?
– Nie. Straż przybrzeżna odnalazła łódź. Pani Bradford powiedziała im, w jaki sposób zginął.
– Uwierzyli jej?
– Widocznie.
– Proszę powiedzieć, panie O’Malley, czy znał pan Willa Shepherda?
– Tak.
– Czy mógłby pan powiedzieć, że byliście przyjaciółmi?
– Raczej dość bliskimi znajomymi.
– Czy łączyły was wspólne interesy?
– Tak. Utrzymywaliśmy kontakty zawodowe i towarzyskie.
– Rozumiem. Towarzyskie... Czy Will Shepherd należał do „Lake Club”?
– Tak.
– A do tego swoistego klubu w klubie?
– Też.
– A więc uczestniczył w „rozrywkach”?
– Oczywiście.
– Czy Maggie Bradford wiedziała o tym?
Peter O’Malley milczał chwilę, nerwowo poruszył się w fotelu i wreszcie popatrzył mi prosto w oczy.
– Tak, wiedziała. Zapewne dlatego właśnie zginął.
Jak już mówiłam, zeznanie było przerywane ze sto razy, ale w takiej właśnie formie je zapamiętałam... chyba podobnie jak i sędziowie przysięgli. Przegrywałam... Traciłam wszystko, co kochałam i na czym mi zależało.
98
Norma Breen odwiedziła mnie tego wieczoru tuż po kolacji. Polubiłam ją. Byłyśmy mniej więcej w tym samym wieku, obie pochodziłyśmy z robotniczych rodzin i świetnie się rozumiałyśmy.
– Maggie, to straszne, co muszę ci powiedzieć. Nie lubię twoich piosenek – oświadczyła na wstępie. W ten sposób lubiła się ze mną witać.
– Jesteś okropna – stwierdziłam, ale jednocześnie uśmiechnęłam się do niej. W jej obecności śmiałam się teraz częściej niż przy kimkolwiek innym. Stała się moją prawdziwą przyjaciółką.
– Nie, to ty jesteś okropna. Nie chcesz mi pomóc w pracy... co, o ironio, jednocześnie pozwoliłoby ci wyrwać się z tego zoo.
Nie przestawałam się uśmiechać, choć rozmawiałyśmy o śmiertelnie poważnej sprawie. Ale nie da się zachować powagi przez wiele godzin, dni, miesięcy.
– To straszne, co muszę ci powiedzieć, ale nie podoba mi się sposób, w jaki pracujesz – zrewanżowałam się.
– Jestem zbyt chaotyczna?
Wyciągnęłam ręce i przykryłam nimi jej dłonie spoczywające na blacie stołu. Była samotna, do wzięcia, ale zapewne z powodu kilkunastokilogramowej nadwagi większość mężczyzn nie zwracała na nią uwagi. Ich błąd. I to jaki.
– Co ci dzisiaj chodzi po głowie, moja droga? – zapytałam. Nauczyłam się już, że Norma nie potrafi choć na chwilę zapomnieć o pracy.
– Zamierzam jakoś namówić cię, żebyś zrezygnowała z tej martyrologii. Aha, przy okazji muszę wyznać, że nie cierpię Matki Teresy. Przestań zachowywać się jak ona, Maggie.
– Ale jestem urodzoną cierpiętnicą. Musiałam nią być już w dzieciństwie, by kochała mnie rodzina. Nic na to nie poradzę.
Norma odwróciła moją dłoń i uderzyła w jej wewnętrzną stronę.
– Kocham cię, Maggie. Zrodziło się to w tak krótkim czasie. Mnóstwo ludzi cię kocha. Jesteś cholernie kochana.
Parsknęłam śmiechem. Rzecz jak z czarnej komedii.
– Tak, kochają mnie wszyscy z wyjątkiem mężów.
– Może wybierałaś sobie właśnie takich nieudaczników, by móc nadal pozostawać cierpiętnicą? Może, jak sama powiedziałaś, nie jesteś w stanie nic na to poradzić, Maggie? Tyle tylko, że tak naprawdę wszystko zależy wyłącznie od ciebie.
Westchnęłam ciężko. Wydawało mi się, że wiem, dokąd zmierza Norma. Miałam już dość wysłuchiwania podobnych uwag od Barry’ego i Nathana, ale w ustach kobiety zabrzmiało to zupełnie inaczej.
– Nie potrafię – odparłam wreszcie. – Wiem, czym ryzykuję, ale po prostu nie potrafię. Nie mogę wpakować w to Jennie.
– Możesz – nie ustępowała Norma i nagle po policzkach popłynęły jej łzy.
Nigdy dotąd przy mnie nie okazywała słabości. Po chwili płakałyśmy obie, przytulone do siebie jak długoletnie przyjaciółki.
– Widziałam się z Jennie, Maggie. Powiedziała, że musicie porozmawiać. Prosiła, bym przekazała ci, że to dalszy ciąg tego, co stało się na Pound Ridge i że jesteś jej to winna.
99
Norma Breen po raz ostatni weszła do domu Maggie Bradford w Bedford Hills. Ani na chwilę nie opuszczało jej przeświadczenie, że coś pominęła. Że wszyscy coś pominęli. Tylko co to, na Boga, mogło być?
U drzwi powitała ją Mildred Leigh i zaproponowała filiżankę kawy. Allie bawił się w salonie i Norma ucieszyła się, że ma okazję porozmawiać z gosposią i nianią w jednej osobie. Jak dotąd nie udało się jej przepytać i miała nadzieję, że zdobędzie jakieś informacje, które pozwolą choć trochę posunąć dochodzenie.
– Wiem, że już wielokrotnie musiała pani o tym mówić, ale proszę opowiedzieć, co dokładnie zdarzyło się w dniu morderstwa – zaczęła. – Czy była pani wtedy w domu?
– Do osiemnastej trzydzieści. Później wyszłam. Miałam akurat wolny wieczór. – Pani Leigh zarumieniła się. – Miałam randkę z panem Frazier. Wróciłam dopiero rano i na miejscu znalazłam policję i prasę, a Maggie została oskarżona o coś, czego nigdy by nie zrobiła.
Wygląda na zadowoloną z siebie, uznała Norma. To się trzyma kupy. Oto jej pięć minut sławy.
– Czy przed pani wyjściem zdarzyło się coś niezwykłego? Cokolwiek, co mogłoby teraz pomóc Maggie? Proszę powiedzieć wszystko, co przychodzi pani do głowy.
– To był dzień jak każdy inny. Nie, nie zdarzyło się nic niezwykłego. Przynajmniej nic, co bym pamiętała. Mówiłam już zresztą policji.
– Ci dwoje nie kłócili się?
– Właściwie rzadko się widywali. Pan Shepherd jeździł do miasta – do Nowego Jorku – i tam spędzał większą część dnia. Nigdy nie słyszałam żadnych kłótni.
– Proszę teraz powiedzieć, co robili tego dnia, pani Leigh.
– Cóż, Maggie, była w swoim studio. Chyba komponowała. W przerwach wychodziła do dzieci. Uwielbia bawić się z Alliem.
– A pan Shepherd?
– Wrócił z miasta. Nie wiem dokładnie, o której. Wieczorem widziałam go przed klubem. Szedł w stronę domu.
To coś nowego.
– Była pani w klubie? Po co?
– J.C. ma tam domek, na terenie posiadłości. Po przeciwnej stronie głównego budynku niż parking.
– Czy wie pani, co pan Shepherd robił tam tego wieczora?
– Nie. Widziałam tylko, jak mijał domek J.C.
– Która to była godzina?
– Dziesiąta, może dziesiąta trzydzieści.
– Widziała go pani tylko przelotnie?
– Tak. J.C. i ja mieliśmy ciekawsze rzeczy do roboty niż obserwowanie pana Shepherda.
– Nie mam co do tego wątpliwości.
Co Will robił w klubie tego wieczora? To przecież nijak się ma do tego, co mówi Maggie.
– Ale nie uczestniczył w jednym z tych przyjęć? Tych, które odbywały się już po oficjalnym zamknięciu klubu?
Pani Leigh posłała jej konspiracyjne spojrzenie.
– J.C. powiedział pani o nich? Wie pani, co się tam działo?
– Oczywiście. Czy zwróciła pani uwagę, jak był wtedy ubrany pan Shepherd?
– Było ciemno. Jednego jestem pewna – wziął z klubu strzelbę.
Norma poczuła, jak drobne włoski stają jej dęba na karku.
– Strzelbę? Jest pani pewna?
– Strzelają tam do rzutków. Na strzelnicy za polem golfowym. Często tam ćwiczył.
– Ale nie tego dnia, gdy zginął?
Pani Leigh westchnęła.
– Przecież już mówiłam. Większość dnia spędził w Nowym Jorku. Wyszedł wcześnie, jak na niego.
– Powiedziała pani o tym wszystkim policji?
Niania Alliego kiwnęła głową.
– Wszystko, co pani teraz mówię.
– O panu Shepherdzie i strzelbie też?
– Oczywiście.
Obie skończyły kawę.
– Dziękuję, pani Leigh – rzekła Norma. – Bardzo mi pani pomogła.
– Cieszę się. Widzi pani tego chłopczyka? Jest słodziutki i bardzo kocha swoją mamę. Wszyscy chcemy, żeby jak najszybciej wróciła do domu. Bardzo tęsknimy za Maggie.
– Ja również. Czy mogłabym skorzystać z telefonu?
– Oczywiście. Pokażę pani drogę.
– Sama sobie poradzę.
Norma z trudem powstrzymała się przed rzuceniem się w stronę aparatu biegiem.
100
– Barry, jestem w domu Maggie. Trafiłam na coś. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie, właściwie jestem tego pewna.
Norma zamknęła za sobą drzwi pokoju, ale ze zdenerwowania i tak szeptała do słuchawki.
– Słucham – powiedział Barry Kahn.
– Chodzi o strzelbę, z której padł strzał. Pani Leigh widziała Willa, niosącego ją tego wieczora, gdy doszło do tragedii. Był przed klubem i szedł do domu. W związku z tym sprawa jeszcze bardziej się gmatwa.
– Po co była mu ta strzelba w „Lake Club”?
– Dokładnie to samo pytanie sama sobie zadałam – głos Normy był pełen ekscytacji. – Właśnie dlatego poszedł do klubu – żeby przynieść ją do domu. Musiał trzymać broń w klubie, odkąd Maggie kazała mu się strzelby pozbyć. Mówiła, że szukała jej wszędzie w domu, ale znikła. A była w klubie.
Oboje milczeli chwilę. Wreszcie odezwał się Barry:
– Ale po co ją tam trzymał? Czyżby zaplanował samobójstwo? Czy chciał wrobić Maggie?
Normę ogarnęły frustracja i niedowierzanie.
– Cholera, to takie nieprawdopodobne – rzekła. – Wciąż nie mamy pojęcia, o co chodziło. Tyle tylko, że poszczególne elementy zupełnie do siebie nie pasują. Ale słuchaj, czego jeszcze się dowiedziałam: policja w Bedford wiedziała, że Will poszedł po strzelbę i zachowała to dla siebie. Cuchnie mi to zgnilizną, ale dowiem się, co i kto za tym stoi.
– Powodzenia, Normo.
101
Podniosłam wzrok, gdy Jennie weszła do sali odwiedzin. Momentalnie zachciało mi się płakać, ale jakoś musiałam się powstrzymać. Musiałam być silna. Za nas obie. Musiałam wysłuchać córkę.
Nie byłam w stanie oderwać od niej oczu. Zawsze kochałam ją nad życie i jej los interesował mnie znacznie bardziej niż mój. Ludzi mawiali, że Jennie bardzo mnie przypomina, tyle tylko, że była chyba pozbawiona wielu słabości, przez które ja cierpiałam. Byłyśmy także podobne do siebie pod względem fizycznym. Moja córka wyrosła na wysoką dziewczynę – miała sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Jej blond włosy były tak długie jak moje. I miałyśmy identyczne oczy.
Kocham cię, pomyślałam, kiedy usiadła za stołem naprzeciw mnie. Nienawidziłam tego mebla, który nas rozdzielał. Czułam potrzebę przytulenia Jennie do siebie i poczucia jej ciepła. Chyba nigdy jeszcze tak bardzo tego nie potrzebowałam.
Nagle Jennie roześmiała się szeroko. Taka właśnie była.
– Mam wiadomość od Normy. Twierdzi, że ma dowód, iż Matka Teresa to tylko fikcja. Że tak naprawdę jest Amerykanką, pochodzi z Vegas i wszystko, co robi, robi dla pieniędzy.
Roześmiałam się na głos z tego żartu.
– Norma stara ci się pomóc, mamo – powiedziała Jennie najpoważniejszym głosem, na jaki było ją stać i pochyliła się w moją stronę.
– Chyba to rozumiem, Jen. Co u ciebie?
Dziewczyna przewróciła oczami.
– Wierz albo nie, ale wszystko dobrze. Nie powiem, że świetnie, ale może być. – Posłała mi dwa całusy. – To od Alliego. Właściwie przesyła ci ich całe setki.
– Pamięta jeszcze, kim dla niego jestem?
Ponownie przewróciła oczami.
– Każemy mu oglądać twoje koncerty, żeby o tym nie zapomniał. Czytamy mu listy od ciebie i pokazujemy twoje zdjęcia. Ale przyszłam tu, żeby rozmawiać o czymś innym. Musimy pomówić, mamo.
– Rozumiem. Szanuję to.
– Dobrze. Nieźle jak na początek. Chyba wiele rzeczy chodzi ci po głowie i w związku z tym masz do mnie kilka pytań. Nie jestem tylko pewna, czy myślisz o tym samym, co ja. Dlatego skorzystamy z metody Sokratesa.
Uśmiechnęłam się.
– Nie zamierzam cię pytać o oceny w szkole.
– Najlepsze w klasie. Ale nie zmieniaj tematu.
Oto czekała mnie jedna z najtrudniejszych chwil w życiu. Tak, rzeczywiście różne rzeczy chodziły mi po głowie, tyle tylko, że nie byłam jeszcze gotowa, by o nich mówić. Może nigdy nie będę.
– Chyba powinnyśmy zacząć od nocy, gdy... zginął Will – powiedziałam po długiej chwili milczenia.
– Tak, najlepiej będzie zacząć od tego miejsca.
– Zobaczyłam Willa w twoim pokoju. Co on tam robił, Jennie?
– Przyszedł powiedzieć mi „dobranoc”.
Byłam zaskoczona niewinnością, która zabrzmiała w głosie córki.
– To wszystko? Jennie, nie możesz kłamać. Nie staraj się bronić Willa albo mnie. Możesz mi obiecać, że nie będziesz tego robić?
– Jasne. Takie są zasady gry. Zawarłyśmy umowę, a teraz grajmy.
– Ty powiesz prawdę mnie, a ja tobie. Wszystko, co tylko chcesz wiedzieć. O śmierci Willa.
Jennie ani na chwilę nie spuściła ze mnie wzroku.
– Rzeczywiście, mam pytania.
– Najpierw ja, później ty, dobrze?
Pokiwała głową.
– Tak. A więc zaczynaj.
Nie byłam pewna, w jaki sposób mam to zrobić. Postanowiłam pójść nieco okrężną drogą.
– Czy Will często przychodził do twojego pokoju powiedzieć „dobranoc”?
– Czasami. Przynosił mi ciepłe mleko. Mówił, że jego ciocia podawała mu herbatę, kiedy był jeszcze chłopcem i mieszkał w Anglii.
Wzmianka o ciotce Willa wyraźnie mnie rozdrażniła, choć Jennie nie mogła znać powodu. Odetchnęłam głęboko. Nie byłam pewna, czy będę w stanie kontynuować tę rozmowę. Więzienie bez wątpienia nie było ku temu właściwym miejscem.
Wyciągnęła rękę i ujęła moją dłoń.
– Czy mogę spróbować ułatwić to... nam obu?
– Jeśli sądzisz, że ci się uda... – szepnęłam. Brakowało mi powietrza. W środku czułam się zupełnie pusta. Oderwana od świata. Nierealna.
– Will miał bardzo skomplikowaną osobowość. Zapewne najlepiej o tym wiesz. Wydaje mi się, że on – jakaś jego część – naprawdę chciał być dobrym ojcem. Czasami przychodził do mojego pokoju i mówił. Tylko mówił. Chyba chciał udowodnić, przede wszystkim sobie, że potrafi ze mną rozmawiać. Dużo opowiadał mi o swoim dzieciństwie i dorastaniu. Potrafił też być cierpliwym słuchaczem. Czasami.
– Tak, potrafił i to – przyznałam.
– Bardzo go lubiłam, mamo. Wydawał mi się taki męski, niczym rzymski gladiator. Wspanialszy niż Ralph Fiennes czy Mel Gibson. Bez przerwy o nim myślałam.
– Ale nigdy między wami do niczego nie doszło?
– Wiem, że powiedział ci, że on... że my... – sama słyszałam – ale to nieprawda. Mamo, nie musisz mnie chronić. Uwierz mi, proszę, nic się nie zdarzyło.
Wyciągnęłam obie dłonie i ujęłam w nie twarz Jennie. Chciałam być jeszcze bliżej niej, ale w tym okropnym miejscu było to niemożliwe.
– Pozwól mi być twoim świadkiem, mamo. Proszę, pozwól mi zrobić to dla ciebie. Muszę ci pomóc. Wiem, że potrafię. Między mną i Willem do niczego nie doszło. Nie musisz mnie osłaniać.
102
Norma Breen była w częstym u niej bojowym nastroju, kiedy dotarła do „Lake Club”. Tu właśnie tkwiły te cholerne brakujące elementy układanki! Na pewno muszą gdzieś tu być, powtarzała sobie, jakby mogło to pomóc jej w odkryciu prawdy.
Zjawiła się tu przede wszystkim, by porozmawiać z J.C. Frazierem. Facet miał około pięćdziesiątki, a spędzanie większości czasu na powietrzu wyostrzyło jego rysy, zaś praca fizyczna zapewniła młodzieńczą sylwetkę.
To wzrokowiec, pomyślała Norma, kiedy usiedli na werandzie przed głównym budynkiem klubowym. Zaraz przekonamy się, czy można z nim pogadać.
Uspokoiła zarządcę, zapewniając, że chce tylko potwierdzić to, co już wie. Chodziło o późne spotkania i fakt, iż Will Shepherd był na nie zapraszany.
– Czy gdzieś mogę znaleźć listę tych specjalnych gości? – zapytała. – Tych, którzy uczestniczyli w nieformalnych spotkaniach.
Zarządca wzruszył swymi szerokimi ramionami.
– Jeśli w ogóle jest, to ja nigdy jej nie widziałem. Szczerze mówiąc wątpię, by istniała.
– Więc proszę zdradzić choć część nazwisk tych ludzi. Mężczyzn, których widywał pan tutaj już po oficjalnym zamknięciu klubu.
J.C. zdecydowanie pokręcił głową.
– Nie mogę. Jeśli ktokolwiek dowiedziałby się, że powiedziałem o tym komukolwiek, straciłbym pracę. Właściwie w ogóle powinienem udawać, że niczego na ten temat nie wiem.
– Ale mówiliśmy już o panu Shepherdzie.
– Staram się pani pomóc. Nie mogę jednak zrobić tego w takim zakresie, w jakim bym chciał.
– Do cholery, tu chodzi o postępowanie w sprawie morderstwa. Pańska wiedza może uratować życie Maggie Bradford!
J.C. niespokojnie poruszył się na krześle.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego w ogóle zgodziłem się z panią mówić. Proszę mnie tylko nie zmuszać do wyjawienia nazwisk. Tego bowiem nie mogę zrobić.
Norma spojrzała na niego z wściekłością.
– Proszę przynajmniej pokazać, gdzie to się odbywało. Proszę mnie naprowadzić na jakiś ślad.
– Och, panno Breen, gdybym...
– Jeśli nie, zmuszę pana do zeznań w sądzie!
Skrzywił się.
– Dobrze, pokażę pani wejście. Ale jeśli ktokolwiek będzie o to pytać, powiem, że widocznie sama je pani znalazła.
– Zgoda – odparła Norma uśmiechając się.
103
Oboje przeszli ledwie widoczną ścieżką na tyły budynku klubowego. Na końcu znajdowały się masywne drewniane drzwi zamykające wejście, które wyglądało na przeznaczone tylko dla personelu. J.C. Frazier miał do nich klucz.
– To tutaj? – zapytała Norma.
Po tej stronie budynku było ciemno i jakoś nieprzyjemnie. Idealne miejsce dla drani spod ciemnej gwiazdy, którzy próbują zaspokoić swoje wyuzdane zachcianki, pomyślała.
Po wejściu do środka stwierdziła, że wnętrze nie różni się niczym od reszty ekskluzywnego klubu. Jednak J. C. prowadził ją dalej i gdy minęli pustą salę bilardową, weszli do zaskakująco wystawnie urządzonego pomieszczenia wyłożonego mahoniową boazerią, z zajmującym jego znaczną część ogromnym barem. Norma od razu zorientowała się, że to właśnie jest to miejsce. Klub wewnątrz klubu. Plac zabaw dla bogatych chłopców.
– Tu się spotykali, prawda? I tutaj urządzali swoje orgie?
– Tak – mruknął zarządca. Sprawiał wrażenie przygaszonego i był niezwykle poważny.
Norma oczami wyobraźni ujrzała stałych bywalców. Ich eleganckie ubrania, najlepszą whisky, wyszukane maniery, ekskluzywne kurtyzany. Nagle wydało się jej, że właśnie tutaj ukryty jest ratunek dla Maggie. Istniała przecież możliwość, iż to któryś z członków klubu zamordował Willa Shepherda i zrobił wszystko, by skierować podejrzenia na Maggie.
Czyżby Will zerżnął niewłaściwą żonę? Albo wykiwał kogoś znacznie bardziej znaczącego od siebie? Przecież mógł się narazić na bardzo wiele sposobów. Norma była przekonana, że to bardzo prawdopodobne.
– Proszę nalać sobie drinka – powiedziała. – I usiąść. Nie uda się panu wywinąć.
Pokręcił głową.
– Nie mogę...
Panna Breen wymierzyła wskazujący palec w znacznie potężniejszego od siebie mężczyznę.
– Proszę słuchać. Jeśli Maggie Bradford zostanie skazana za zabójstwo, to na pewno dzięki zatajeniu przez pana prawdy. Albo będzie pan mówił, albo i tak straci pan pracę, a może znacznie więcej. Mogę to obiecać i proszę być pewnym, że dotrzymam słowa.
J.C. Frazier podszedł do baru i nalał sobie Marker’s Mark.
– Dobry wybór – rzekła Norma. – Poproszę to samo. A później powie mi pan, kto należał do tego wewnętrznego klubu. Chcę usłyszeć nazwiska! Wszystkie, które pan zna.
Zarządca napełnił szklankę dla Normy i oboje usiedli przy wyłożonym szlachetnym drewnem barze. J.C. zaczął cicho mówić. Niemal płakał.
Kiedy skończył, Norma nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. To było wprost nie do wiary!
Wszystko przewróciło się do góry nogami, skonstatowała. A więc to tak!
104
Jakaż ona dojrzała, jaka elegancka, jak niewiele jej brakuje do stania się prawdziwą kobietą, myślałam, gdy Jennie podeszła do fotela dla świadków pośrodku sali sądowej. Jej twarz okolona blond włosami zdawała się promieniować. Sprawiała wrażenie pewnej siebie i zdecydowanej. Chciałabym móc powiedzieć to samo o sobie.
Nathan rozmawiał z nią wyjątkowo łagodnym tonem uważnie dobierając słowa. Poprosił, by opowiedziała o wizycie Willa w jej pokoju tamtej tragicznej nocy. O tym, jak stał przy łóżku i wlepiał w nią wzrok, kiedy ja weszłam.
– „Razem z Jennie przygotowywaliśmy się właśnie do zabawy. Masz ochotę do nas dołączyć? Ménage á trois?”, tymi słowami zwrócił się do mojej mamy. Nie wiem, dlaczego, ale tak zrobił – powiedziała. Nie było sposobu, żeby jej nie wierzyć.
Gdy Jennie cytowała Willa, ogarnął mnie ten sam paraliżujący strach i wściekłość, które odczuwałam wtedy. Cieszę się, że on nie żyje, pomyślałam. To przerażające, ale cieszę się.
Nathan przesłuchiwał ją niecałe czterdzieści minut. Na tyle się zgodziliśmy i zmusiłam go, by przyrzekł, iż przesłuchanie nie potrwa dłużej. Skończył i usiadł obok mnie. Wziął mnie za rękę, a ja ścisnęłam ją mocno.
– Dziękuję, Nathan – szepnęłam – że masz do mnie tyle cierpliwości.
– A ja dziękuję ci, że mi zaufałaś.
Mężczyźni z ławy przysięgłych nie okazywali emocji, ale widziałam, że kobiety wzruszyła relacja Jennie.
Nie zabiłam w obronie własnej. Zabiłam broniąc swojej córki. Teraz o tym wiedzieli. Jennie zrobiła dokładnie to, co powinna.
Niestety teraz przyszło najgorsze. Dan Nizhinski powoli podszedł do fotela dla świadków. Rekin-ludojad, przebiegło mi przez głowę. Robi to dla sławy. Na tym mu tylko zależy – na sławie i powszechnym uznaniu.
– Panno Bradford... Jennie – zaczął miękko, niemal przepraszająco.
– Proszę nie zwracać się do mnie po imieniu. – Jennie butnie odpowiedziała na jego spojrzenie. – Przecież się nie znamy, panie Nizhinski.
Prokurator westchnął. Jeden – zero dla Jennie.
– Ma pani bliską przyjaciółkę – Millie Steele, prawda? – zapytał po krótkiej chwili milczenia. Trudno było zbić go z pantałyku.
Jennie wyraźnie zaskoczyło to pytanie.
– Tak.
– Jest pani najlepszą przyjaciółką, czy tak? – ciągnął oskarżyciel, starając się być nad wyraz miłym.
Dziewczyna zawahała się i po chwili kiwnęła głową. Widziałam, jak gorączkowo myśli, starając się odgadnąć, dokąd zmierza ten człowiek.
– Proszę odpowiadać słowami na postawione pytania, panno Bradford – wtrącił się sędzia Sussman. – Czy Millie Steele jest pani najlepszą przyjaciółką?
Nathan Bailford powoli wstał.
– Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Nie widzę związku tego pytania ze sprawą. Nie muszę chyba przypominać komukolwiek, że panna Bradford ma zaledwie piętnaście lat. Proces, a szczególnie to zeznanie, jest dla niej niezwykle bolesnym doświadczeniem i jego czas powinien zostać ograniczony do minimum.
– Wysoki Sądzie – rzekł Nizhinski – wkrótce udowodnię, jaki jest cel moich pytań. Zapewniam tylko, że odegrają one ważną rolę.
– Proszę kontynuować – zezwolił Sussman. – Zwracam jednak panu uwagę, by traktować świadka ze szczególną troską.
Nizhinski zbliżył się jeszcze do Jennie, na co odruchowo zadrżałam. Z każdą chwilą coraz mniej mi się to podobało. A byłam pewna, że córce również.
– Rozmawiałyście dużo z Millie Steele? W szkole, a czasami po lekcjach?
– Tak, proszę pana. Przed szkołą także – powiedziała Jennie i uśmiechnęła się, a wraz z nią wszyscy ławnicy.
Widziałam jednak, że wciąż czuje się niepewnie. Dokąd on zmierza? Uważaj!, chciałam krzyczeć.
– Czy kiedykolwiek okłamała pani swoją przyjaciółkę? Czy pamięta pani jakikolwiek przypadek, kiedy ją pani okłamała?
– Nie. Millie i ja jesteśmy ze sobą zawsze szczere.
– Więc posłuchaj tego, Jennie. Trzynastego listopada twoja najlepsza przyjaciółka, Millie Steele, złożyła w komisariacie w Bedford Hills następujące zeznanie... – prokurator urwał i otworzył trzymaną w ręku grubą teczkę z obwolutą z czarnej skóry. – „Jennie kochała swojego ojczyma. Często mówiła mi, że chce... że chce pójść z nim do łóżka i zrobi wszystko, żeby go uwieść”.
Nizhinski ostrożnie zamknął teczkę.
– Czy przyznajesz, że powiedziałaś Millie Steele, iż kochasz Willa Shepherda?
Co on jej robi?, pomyślałam w panice.
– Tak, ale... – dobyła z siebie przerażona Jennie.
Torturuje ją! Trzeba mu natychmiast przerwać!
– Nathan? – szepnęłam.
– Czekaj, Maggie.
– Tak, proszę pana, Will bardzo mi się podobał – powiedziała dziewczyna.
– Czy starała się pani go uwieść?
– Właściwie nie.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie, panno Bradford. Tak czy nie? Czy starała się pani go uwieść?
– Tak. Chyba tak.
– Czy poszła z nim pani do łóżka?
– Nie! Jest pan taki zły! Nie! – wykrzyknęła Jennie.
Dzięki Bogu! A teraz puszczaj ją!
– Więc gdzie uprawialiście miłość? Millie Steele twierdzi, że to robiliście!
– Nigdy się nie kochaliśmy!
– Proszę wybaczyć, ale trudno w to uwierzyć. Jesteś bardzo ładną dziewczyną, Jennie. A Will Shepherd nie był obojętny na uroki młodych kobiet. Usłyszymy o tym jeszcze wielokrotnie na tej sali. Twierdzisz więc, że pomimo tego, iż chciałaś się z nim kochać, on odmawiał? Jego reputacja sugeruje coś zgoła odmiennego!
Jennie wreszcie nie wytrzymała i rozpłakała się. Jej łkanie było jedynym dźwiękiem w ciszy, jaka zapadła na sali sądowej. Znów była tylko dziewczynką.
– Nathan, proszę... – szepnęłam ponownie.
Nizhinski, niezrażony, jeszcze bardziej zbliżył się do Jennie.
– Powiedz, czy nie jest prawdą, iż od miesięcy byliście kochankami? Obrona sugeruje, że twoja matka zabiła ojczyma, by cię obronić, ale okazuje się, że to nonsens. Można raczej przypuszczać, że zabiła go z zemsty!
– Nie uwiodłam go! Nigdy nawet mnie nie tknął! Nigdy nie zrobił mi niczego tak złego, jak pan w tej chwili!
Prokurator zrobił krok do tyłu i przyjrzał się jej uważnie.
– Czy wiesz, co to jest krzywoprzysięstwo?
Kiwnęła głową.
– Odpowiedz, tak lub nie. Stenotypistka nie może zapisać twoich gestów.
– Tak – powiedziała Jennie słabym głosem.
– Wiesz, jaka kara grozi za krzywoprzysięstwo?
– Nie. Czy niesprawiedliwie wsadzicie mnie do więzienia, tak samo jak moją mamę?
– Karą za krzywoprzysięstwo może być osadzenie w zakładzie karnym, ale nie ma w tym żadnej niesprawiedliwości, panno Bradford. Pani matka zamordowała Willa Shepherda, bo przypuszczała, że mieliście ze sobą romans.
– Sprzeciw! – wykrzyknął Nathan, podrywając się na równe nogi.
– Nie mam więcej pytań – stwierdził spokojnie Nizhinski i zwolna wrócił na swoje miejsce.
Na sali wybuchł harmider, jakby wszyscy naraz zaczęli mówić. Upłynęło kilka minut, nim sędzia Sussman stukając młotkiem zdołał zaprowadzić porządek.
Jennie została wyprowadzona z miejsca dla świadków. Przez cały czas płakała. Wyciągnęłam ręce w jej stronę, ale nie zdołałam jej dosięgnąć.
– Wszystko w porządku, mamo – powiedziała przez łzy. – Nikt nie zrobi nam krzywdy. Nikt już nie zrobi nam krzywdy.
Miałam słabą nadzieję, że to prawda.
105
Norma Breen siedząc na sali sądowej jadła pyszne ciasteczka z pomarańczowym nadzieniem i słuchała końcowych wystąpień obu stron. W zanadrzu trzymała tajemnicę – absolutną rewelację – i musiała powstrzymywać się ze wszystkich sił, by natychmiast jej nie ujawnić.
Może będziemy mogli zapomnieć o tym gównianym procesie, myślała Norma, siedząc w jednym z ostatnich rzędów. Może, pomimo obciążających ją dowodów, Maggie zostanie uniewinniona. Może ława przysięgłych uzna, że musiała zabić i orzeknie, że jest niewinna. Albo przynajmniej dostanie najłagodniejszy z możliwych wyroków. A może Mel Gibson dzwoni do mnie, by umówić się na randkę, akurat kiedy siedzę tu na swoim wielkim zadzie. Nigdy nic nie wiadomo.
Doszła do wniosku, że najlepiej będzie poczekać na werdykt. Teraz, gdy słuchała przemowy Nathana Bailforda, w jej duszy zajaśniała iskierka nadziei. To dobra kobieta. Oszczędźcie ją. Zróbcie coś dobrego...
Nathan mówił z takim zapałem i przekonaniem, iż Norma nabrała pewności, że to Maggie była ofiarą, a Will zabójcą. Obrona nie mogła jednak zmienić faktu, iż to Will nie żył. I odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: jeśli nie Maggie go zabiła, to któż inny?
Oskarżyciel wstał i już w pierwszych swych słowach obalił wszystkie twierdzenia Nathana, dowodząc, że są tylko zasłoną dymną. Morderstwo to morderstwo. Nie wymyślono na nie żadnego innego określenia. A zabójstwo z niezwykle wyraźnym motywem – jest zemstą. Skoro Maggie wzięła broń i przyniosła ją do sypialni córki, było to morderstwo z premedytacją i zasługiwało na maksymalny wymiar kary – dożywocie.
Jednak cały ten proces jest postawiony na głowie, pomyślała Norma.
Wciąż czuła niepokój. Nieokreślone przeczucie nie opuszczało jej od chwili zapoznania się ze sprawą. Była pewna, że to nie Maggie zabiła Willa. Czyżby więc Shepherd popełnił samobójstwo? Według Maggie, a nawet Palmera, myślał o tym już od lat. To był zaplanowany przez niego finał. Ponura zemsta na Maggie.
Może gdyby skłonili Maggie do zeznań, ta kwestia wypłynęłaby na światło dzienne. Norma niechętnie zgodziła się z Barrym i Nathanem, że przyjęcie takiej strategii byłoby błędem. Oskarżona mogła co najwyżej zweryfikować swoje zeznania – twierdzić, że nie wiedziała, co się stało i że nie wyklucza możliwości, iż go zabiła – ale warto było spróbować. Proces sądowy mógł potoczyć się zupełnie innym torem.
Cóż, teraz było już za późno na takie rozważania.
Czterdziestosześciodniowy dramat dobiegał wreszcie końca.
Nie sposób było odczytać z twarzy ławników, jaki wydadzą wyrok, jednak Norma była gotowa się założyć, że Maggie Bradford zostanie uznana winną i skazana za popełnienie morderstwa.
A wtedy dopiero rozpocznie się prawdziwa zabawa.
106
– Ani przez chwilę nie miałem wątpliwości. Poszło jak z płatka. Za zwycięstwo! Za nas!
Dan Nizhinski odchylił się w fotelu, łyknął piwa i uśmiechnął się wesoło do trójki asystentów.
– Za zwycięstwo! – powtórzyli zgodnie.
– Cóż to takiego było? – zapytał z udawanym zdziwieniem. – Chyba pobiliśmy rekord szybkości w zamknięciu sprawy o zabójstwo.
– Nie ma co popadać w samouwielbienie, ale muszę przyznać, że odwaliłeś kawał świetnej roboty, Dan – powiedziała jego najmłodsza asystentka, Moira Lowenstein. – Zmusiłeś ławę przysięgłych do odrzucenia emocji i obiektywnej oceny faktów. Uświadomiłeś im, że gdyby ją uniewinnili, cały system wymiaru sprawiedliwości zostałby odwrócony do góry nogami.
– Nie udałoby mi się to bez waszej pomocy – rzekł prokurator okręgowy, pozostawiając jednak asystentów w przeświadczeniu, iż tak naprawdę na ich miejscu mógłby znajdować się każdy.
– Co dalej, szefie? – zapytał Bob Stevens, najbliższy współpracownik Nizhinskiego, sięgając już po czwarte piwo.
Zapytany uśmiechnął się radośnie, wciąż grał. Nie był w stanie zrzucić swej maski.
– Prawdę mówiąc, jeszcze się nie zdecydowałem. Ale rozgłos towarzyszący tej sprawie na pewno nam nie zaszkodzi.
– Władze stanowe powinny docenić twoje umiejętności – zauważyła Moira.
Peter Einsenstandt, najrozsądniejszy z całej trójki, posłał jej złośliwe spojrzenie. Tak, a ty nie miałabyś nic przeciwko wdrapaniu się gdzieś wyżej po plecach Dana, pomyślał.
– Zobaczymy. – Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że Nizhinski mierzy bardzo wysoko. – Ale teraz cieszmy się z sukcesu. Za wspaniałe zwycięstwo.
– Za zwycięstwo – zawtórowali współpracownicy.
Napili się wszyscy i po raz kolejny wymienili na pozór serdeczne uściski dłoni.
Zadzwonił telefon.
Sam szef sięgnął po słuchawkę.
– Nizhinski.
– Kahn – rozległo się po drugiej stronie. – Barry Kahn. – Coś w jego głosie zaskoczyło prokuratora. – Norma Breen i ja jedziemy już do pańskiego biura. Mamy coś, co może pana zainteresować
107
Winna.
Winna.
To słowo dudniło mi w głowie jak bicie dzwonów. Nie, raczej jak pieśń żałobna. Winna. W więzieniu na pewno oszaleję. Już stoję na krawędzi obłędu, myślałam przerażona.
Norma i Barry odwiedzili mnie, gdy tylko wróciłam z sali sądowej do celi. Oboje uśmiechali się tajemniczo. Pocieszali mnie, bym się nie martwiła. Twierdzili, że natychmiast złożą apelację. Zapewniali, że wszystko będzie w porządku.
Co im strzeliło do głowy? Reszta życia spędzona w więzieniu? To ma być „w porządku”?
Wiedziałam, że przysługuje mi prawo do apelacji i mój los nie zostanie ostatecznie rozstrzygnięty jeszcze przez długie miesiące, może nawet lata. Ale przecież szanse na zmianę wyroku były znikome, bez względu na to, co oni mówili. Znajdowałam się już praktycznie na straconej pozycji.
Dlaczego więc Norma była pełna nadziei i uśmiechnięta? A Barry tak naciskał, bym spróbowała przypomnieć sobie dokładnie, co zdarzyło się tamtej pamiętnej nocy? Intencja była oczywista: starali się odwrócić moją uwagę od tego strasznego wyroku.
Winna.
Szkarłatna litera M jeszcze powiększyła się na mojej piersi.
Tak naprawdę chyba nigdy nie spodziewałam się takiego końca. Łudziłam się, że jednak wyjdę na wolność. Ale rzeczywistość okazała się bardziej okrutna.
Winna.
108
Tego wieczora nie spałam do drugiej, może nawet trzeciej nad ranem. Leżałam z zamkniętymi oczami, bezskutecznie starając się odtworzyć obrazy z życia poza więziennymi murami. Allie. Jennie. Moje koncerty. Wreszcie zmęczenie wzięło górę i zasnęłam.
Nie śniłam. Wydawało mi się, że zapadłam się w nicość. Spadałam gdzieś w otchłań w poczuciu własnej tragedii.
Obudziłam się gwałtownie.
Przed moją celą stał długi rząd policjantów, a na jego czele strażnik nazwiskiem Serra. Zerknęłam na zegarek. Był kwadrans po szóstej. Zupełnie nie rozumiałam, co tu się dzieje.
Odruchowo mrugałam powiekami, starając się odpędzić resztki snu. Serra i pozostali nie znikli jednak.
Po co przyszli? Co się stało? Czyżbym miała zostać przeniesiona do innego zakładu? Czy na pewno już się obudziłam i to, co mnie otaczało, było rzeczywistością? Miałam co do tego poważne wątpliwości. Nie po raz pierwszy jawa mieszała się ze snem.
Serra?
Cała armia policjantów?
– Czy to nie za wczesna pora na wizytę? – zapytałam wreszcie.
– Proszę się ubrać, pani Bradford – powiedział Maureen Serra. – Otrzymaliśmy pilny telefon z sądu. Jest pani natychmiast wzywana przez sędziego Sussmana.
109
Gdy trzej strażnicy prowadzili mnie przez puste korytarze sądowe, moim ciałem wstrząsały dreszcze. Wciąż nie miałam pojęcia, co się dzieje. I nikt nie był mi w stanie tego wyjaśnić.
O co tu chodziło? Czego znowu ode mnie chcieli?
W gabinecie sędziowskim zastałam cztery osoby. Sędzia Sussman siedział za potężnym, mahoniowym biurkiem. Po jego prawicy znajdował się jak zwykle opanowany Nathan Bailford. Barry, zajmujący miejsce na obitej skórą sofie po lewej, mrugnął do mnie porozumiewawczo, ale pozostał poważny.
Tylko Norma Breen, ubrana w tweedową spódnicę i przydługi, brązowy sweter, wyglądała na odprężoną.
– Cześć, Maggie – powiedziała, przerywając przytłaczającą ciszę.
– Cześć, Norma. Witam wszystkich – szepnęłam niepewnie.
Ani na chwilę nie opuściło mnie wrażenie surrealizmu.
Obok sędziego znajdowało się puste miejsce. Wskazał mi je. Usiadłam, nadal nic nie rozumiejąc.
Mogłam teraz obserwować twarze zgromadzonych. Miejsce obok Sussmana sprawiło, iż czułam się jego współpracownicą niż oskarżoną, a właściwie już skazaną.
Na biurku w nieładzie leżały jakieś papiery. Wszystkie teczki były porozrzucane, a termosy z kawą otwarte. Te szczegóły uświadomiły mi, jak bardzo ci ludzie różnią się ode mnie i przypomniały, jak wygląda życie poza więziennymi murami.
Nikt nie odzywał się do mnie ani słowem.
Pomyślałam, że zapewne na kogoś czekają. Na Dana Nizhinskiego? A może na kogoś innego? Kogo?
Chciałam, by wyjaśniono mi, po co zostałam tu sprowadzona. Może wtedy przestanę wreszcie się trząść.
– Pani Bradford – przemówił wreszcie sędzia Sussman. – Panna Breen natrafiła na informacje ważne dla pani sprawy. Czekamy tylko na prokuratora okręgowego... a oto i on. Witaj, Dan.
Nizhinski wpadł do pokoju jak byk na arenę, z wściekłością wypisaną na twarzy, butny i nieprzejednany. Przypomniało mi się, jak nazywała go Norma: „Buc jakich mało”. Popatrzył prosto w oczy Nathanowi Bailfordowi.
– Po co to całe zgromadzenie? Jeśli myślicie, że uda się wam unieważnić werdykt z jakichś przyczyn formalnych...
– Trudno nazwać je formalnymi – przerwał mu sędzia. – Proszę powiedzieć, co pani odkryła, panno Breen. Usiądź, Dan. Obawiam się, że za chwilę i tak będziesz musiał to zrobić.
Norma wstała niespiesznie. Spojrzała na mnie, po czym przeniosła wzrok na Nizhinskiego, który wyraźnie stracił animusz.
Norma przemówiła, zdecydowanym tonem. Zasłużyła na pięć minut chwały.
– Przypominasz sobie, Maggie, że podczas procesu pan Nizhinski powołał na świadka Petera O’Malleya. Ten mówił o „prywatnych spotkaniach” późnymi wieczorami w „Lake Club”, który zapewne i sama czasami odwiedzałaś. Oczywiście, mam na myśli ten oficjalny klub.
Przytaknęłam, wciąż nie wiedząc, do czego zmierza.
– To właśnie tam spotkałam Willa. Ale nawet gdybym chciała, nie mogłabym zostać członkinią, bo to wyłącznie męski klub – odpowiedziałam.
– Przepraszam, ale co to wszystko ma wspólnego z procesem pani Bradford? – przerwał obcesowo prokurator okręgowy. – Zastrzeliła męża. Tak orzekła ława przysięgłych. To już koniec, panno Breen.
– Ma znacznie więcej wspólnego niż można by przypuszczać. Nowy dowód, w postaci listy osób uczestniczących w prywatnych przyjęciach w klubie, sugeruje, iż wiele osób mogło chcieć pozbyć się Willa Shepherda. Dysponujemy dowodami, iż pan Shepherd był bardzo niedyskretny, jeśli chodzi o fakt istnienia tego specyficznego klubu w klubie. Właściwie nie tylko w tym przypadku. Podejrzewamy nawet, że podczas procesu członkowie owego bractwa kryli się nawzajem.
– Zatem wszystkie te dowody powinny zostać przedstawione podczas procesu – stwierdził ze zwykłą pewnością siebie Nizhinski. – Teraz jest już zbyt późno.
Wyczuwało się narastające napięcie. Udzieliło się ono i mnie. Czułam suchość w gardle i ucisk w żołądku. Tylko Norma zdawała się pozostawać spokojna.
– To moja prywatna opinia – ciągnęła – jednak podziela ją także prokurator stanowy: Maggie Bradford padła ofiarą podstępnego i zakrojonego na szeroką skalę spisku. Spisku, o którym wiedział doskonale szef policji w Bedford, a niewykluczone, że także czynnie w nim uczestniczył.
– Protestuję! – wykrzyknął Dan Nizhinski.
– Proszę pozwolić pannie Breen skończyć – powiedział z naciskiem sędzia Sussman. Zdawał się czerpać z tej chwili przyjemność nie mniejszą niż Norma.
– Wysoko postawione osoby: przedsiębiorcy, bankierzy i szefowie mediów byli chronieni podczas policyjnego dochodzenia, być może grożącego im postawieniem przed sądem karnym tu, w Bedford. – Norma wymieniła spojrzenia z prokuratorem okręgowym. – Proszę nie robić takiej miny, panie Nizhinski. To dopiero początek.
Była teraz prawdziwą gwiazdą. I trudno byłoby jej o lepszą widownię niż ta, którą miała przed sobą.
– Ma pan rację, panie Nizhinski. Wszystko to nie miałoby jednak związku ze sprawą Maggie Bradford, gdyby nie jedno: główny obrońca Maggie wiedział o wszystkim, o czym teraz mówię, ale posiadane informacje zachował dla siebie. Stało się tak, ponieważ Nathan Bailford jest członkiem owego tajnego klubu!
110
Jedno spojrzenie na wykrzywioną grymasem wściekłości, poszarzałą twarz Nathana wystarczyło mi, by uświadomić sobie, że Norma mówi prawdę. Jego wygląd był dla mnie wystarczającym dowodem winy. Mój obrońca, a zarazem przyjaciel, poderwał się na równe nogi. Kipiał złością, a w jego słowach wyczuwałam kłamstwo. W oczach widziałam upokorzenie, zło i egoizm.
– Panie sędzio! – wykrzyknął. – To najgorsza potwarz, jaką słyszałem kiedykolwiek w życiu. Nie mogę wprost uwierzyć, że udzielono głosu tej kobiecie.
– Nie, to niestety prawda – odpowiedziała Norma. – Mam świadków. Zarządca posiadłości klubowej i dwaj portierzy. Dysponuję także zeznaniem na piśmie jednego z członków tego specyficznego klubu. Jednego z was.
Wymierzyła palec w Bailforda, na co ten odskoczył, jakby rażony wystrzelonym z niego pociskiem.
– Módl się, by Maggie i jej biedne dzieci ci wybaczyły. Ale nie sądzę, by to było możliwe. Zhańbiłeś siebie i wykonywany zawód. Przyłożyłeś rękę do skazania na dożywocie niewinnej kobiety. Mój Boże, Nathan, mam nadzieję, że trafisz za kratki co najmniej na sto lat. Zrobi pan to, panie sędzio?
Siedziałam bez ruchu, z całych sił ściskając poręcze fotela. Czułam, jak palą mnie policzki i kręci mi się w głowie.
Trzymaj się, powtarzałam sobie. Spróbuj się uspokoić. To naprawdę ma miejsce. To nie żaden sen. Nie wróciłaś do celi. Jesteś tu, w sądzie. Tak przedstawiają się fakty.
Nagle znalazłam się w objęciach Normy i Barry’ego. Drżałam jak osika. Wszyscy płakaliśmy. Norma widocznie musiała czytać w moich myślach:
– To wszystko dzieje się naprawdę, Maggie – powiedziała. – Wczoraj wieczorem musieliśmy porozmawiać jeszcze z prokuratorem, więc trzymaliśmy to przed tobą w tajemnicy.
Staliśmy długo, przytuleni do siebie. Nie jestem w stanie opisać swoich wrażeń, ale jedno jest pewne – takiej ulgi nie czułam jeszcze nigdy w życiu. Wciąż byłam oszołomiona, lecz najważniejsze, że zdawałam sobie sprawę, co oznaczają dla mnie zdarzenia, których byłam świadkiem.
– Wygląda na to, że będę zmuszony do wznowieniu procesu – zwrócił się sędzia Sussman do Nizhinskiego. – Panu oczywiście przysługuje prawo ponownego wniesienia aktu oskarżenia. Nic nie zmieni bowiem faktu, iż Will Shepherd nie żyje, a pani Bradford zeznając na policji niemal przyznała się do jego zamordowania. Będzie jednak miała możliwość zatrudnienia nowego obrońcy i ewentualnego przygotowania nowej linii obrony. Mogę zapytać, co pan zamierza?
Nizhinski milczał przez dobre kilka chwil.
– To wszystko... cóż, to dla mnie ogromne zaskoczenie. Nie wiem jeszcze, co zrobię. Potrzebuję nieco czasu na podjęcie decyzji, panie sędzio.
– Proszę mnie zawiadomić, gdy już coś postanowisz, Dan.
– Nie jestem prawnikiem – odezwał się Barry – więc nie wiem, jak to określić używając właściwej terminologii, ale czy pani Bradford może wrócić do domu?
Sussman popatrzył na mnie uważnie.
– Nie widzę przeciwwskazań, by mogła zostać zwolniona za kaucją – rzekł wreszcie.
111
Znowu to samo. Ale tak widać musiało być. Tak nakazywał system wymiaru sprawiedliwości.
Upłynęło kilka miesięcy. Właśnie miał się rozpocząć drugi proces. Spodziewałam się, że będzie jeszcze bardziej przygnębiający niż ten, który już miałam za sobą. Prokuratura, i nie tylko ona, wciąż była przekonana, iż jestem winna morderstwa.
Nadal nosiłam swoje szkarłatne piętno. Czułam się tak, jakby odbierano mi spory kawałek mojego życia. Zapewne tak właśnie było. A ja pozostawałam bezbronna niczym niemowlę.
Przyjechałam do sądu w towarzystwie Jennie, Barry’ego i Normy. Dwoje moich najlepszych przyjaciół stanowiło teraz parę, na którą aż miło było popatrzeć.
Gdy weszliśmy na salę, pewnym krokiem przeszłam na swoje miejsce. Moim nowym obrońcą został Jason Wade z Bostonu. Specjalizował się w sprawach o zabójstwa, a poza tym był doskonale zorganizowanym i sympatycznym człowiekiem. I co najistotniejsze, nie był to Nathan Bailford, który pojawiał się teraz tylko w moich nocnych koszmarach.
Dziwne. Jakież to wszystko dziwne.
– Maggie świetnie wygląda! – usłyszałam słowa jednego z widzów. „Maggie!”, jakbyśmy byli starymi znajomymi!
– To prawda. Wyglądasz fantastycznie – szepnęła mi do ucha Jennie.
Między nami układało się znowu tak dobrze, jak za dawnych czasów, może nawet lepiej. Jennie była jedną z tych niezwykłych osób, które potrafiły nie śpiąc przegadać całą noc. Właśnie w ten sposób spędziłyśmy czas przed procesem. Nawet Allie towarzyszył nam aż do dwudziestej drugiej. JAM został reaktywowany.
Proces trwał jedenaście tygodni. Nie na darmo płacimy podatki! Ci sami ludzie składali zbliżone zeznania, ale pytania obrony były zupełnie inaczej ukierunkowane i pozwoliły wysnuwać odmienne niż uprzednio wnioski.
Wraz z nastaniem upałów, podgrzaniu uległa także atmosfera na sali sądowej. Ja jednak reagowałam dosyć obojętnie na to napięcie, tysiące pytań, a nawet natarczywość mediów. Pragnęłam jednego: by uznano mnie za niewinną. Ale chyba jeszcze bardziej chciałam móc opuścić ten czyściec, w którym znajdowałam się od tak dawna.
Nie popełniłam przestępstwa. Nie miałam co do tego wątpliwości.
Byłam niewinna.
Oddałabym wszystko, co miałam, żeby znalazło to potwierdzenie na sali sądowej.
112
Pochyliłam się naprzód, by nie uronić żadnego słowa. Nagle zaczęło mi brakować powietrza w płucach. Czułam się tak, jakby usta zakneblowano mi jakąś szmatą. Z trudem walczyłam z klaustrofobią.
Twarze zgromadzonych rozmywały się tracąc realność. Krew szumiała w uszach. Czułam krople potu ściekające po kręgosłupie.
Dwunastu ławników powoli weszło na salę.
Jak przedtem.
Ustalili werdykt.
Znów to samo.
Wstrzymałam oddech, kiedy złożona kartka papieru powędrowała do sędziego Sussmana. Odczytał decyzję po cichu i zwrócił ją przewodniczącemu ławy. Ta przeciągająca się procedura była dla mnie męczarnią.
– Proszę o ogłoszenie orzeczenia – rzekł donośnym głosem Sussman.
– Kochamy cię, mamo – szepnęła siedząca za mną Jennie.
Norma ujęła mnie za rękę, a Barry pogładził po włosach. Moja rodzina, przyjaciele... nie mogłam ich teraz opuścić, ale bałam się, że mogę być do tego zmuszona. Tego ranka „USA Today” szacował moje szansę na uniewinnienie na pięćdziesiąt procent. W Vegas i Londynie także robiono zakłady o moje losy.
Czułam narastającą suchość w ustach i nie potrafiłam w ogóle się poruszyć. Siedziałam w sądzie, a jednocześnie wydawało mi się, że jestem gdzieś bardzo, bardzo daleko.
Przewodniczący zaczął mówić. Miał nienaturalnie wysoki głos, który z trudem do mnie docierał, jakby zza jakiejś niewidzialnej ściany. Na sali panowała absolutna cisza.
– Stwierdzamy, że oskarżona Maggie Bradford nie jest winna zarzucanych jej czynów.
Niewinna.
Niewinna!
Musiałam zamknąć oczy. Byłam zmęczona i słaba. Co najdziwniejsze, nie odczuwałam ulgi, która w mojej sytuacji powinna być dominującym uczuciem. Nie docierały do mnie gratulacje Jasona Wade’a, Normy, Barry’ego i Jennie. Twarze wokół przypominały mi pozbawione wyrazu balony. Dźwięki zlewały się w jeden hałas.
– Maggie, udało się! Wygrałaś!
Co wpływało na mnie tak deprymująco? Zostałam wyprowadzona z oszalałej sali i otoczona bezpiecznym kordonem prawników, przyjaciół i rodziny. Wokół kłębili się fani i przedstawiciele mediów. Jakieś ręce wyciągały do mnie mikrofony, wykrzykiwano pytania, a nawet błagano o autograf.
Jason Wade się nimi zajmie. On odpowie na wszystkie pytania. Może nawet rozdawać autografy.
Byłam holowana korytarzami i schodami w dół, do oczekującego samochodu – zwykłego wozu, nie żadnej limuzyny. Bardzo mi na tym zależało.
Drgnęłam na dźwięk czegoś, co wydało mi się grzmotem. Ból przeszywał serce. Drzwi auta szybko zatrzasnęły się za moimi plecami! Wóz ruszył powoli, przedzierając się wśród tłumów ciekawskich, chcących zobaczyć mnie choćby przez moment. Przyspieszyliśmy, gdy otoczyła nas eskorta policyjna. Czerwone błyski kogutów rzucały upiorne światło na twarze zebranych ludzi.
Przypomniałam sobie wóz policyjny zabierający mnie z West Point. Wtedy też włączono lampy policyjne, tyle tylko, że nie towarzyszyła mi wówczas publiczność i było bardzo zimno. W jednej chwili przed oczami przemknęły tysiące scen z mojego życia.
Wyglądałam przez okno. Wydawało mi się, że gęsty tłum wzdłuż Broadwayu i Clarke Street klaszcze, gwiżdże i skanduje moje imię. Ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Tuliłam do siebie Jennie i Alliego i marzyłam, by już nigdy nie wypuścić ich z objęć. I oni mocno mnie ściskali. Znowu byliśmy JAM-em: Jennie, Allie i Maggie.
– Bardzo cię kocham, mamo – szepnęła Jennie i pocałowała mnie w policzek. – Jesteś moją bohaterką w lśniącej zbroi.
– A ty moją – odpowiedziałam.
– Mamusiu – rzekł Allie. – Moja kochana mamusiu...
– Allie. – Ucałowałam go w czoło. – Mój Allie i moja Jennie.
113
– Maggie! Maggie Bradford! – skandował tłum idiotów na widok jej samochodu.
Morderca także krzyczał, udając zachwyt. Ukrył się w tłumie tak, by nie rzucać się w oczy i patrzył, jak wóz znika za rogiem. Później i on gdzieś się rozpłynął.
Księga szósta
Zabawa w chowanego jeszcze raz
114
Piąta Avenue. Wielkanoc. Nowy Jork. Wspaniały spektakl! Warto tu być!
W paradzie uczestniczyły najpiękniejsze kobiety świata. Wystrojone, ufryzowane, gotowe skraść serce każdemu, kto na nie spojrzy.
Każda z nich bez wahania gotowa pójść do łóżka, pomyślał Will, Mógłby posiąść każdą z nich, niewiele się zmieniło.
Spacerował nie spiesząc się, wyczekując pory spotkania. Miał na sobie spodnie koloru khaki i niebieski blezer. Ufarbowane na ciemno włosy były krótko przystrzyżone i starannie uczesane.
Czarna Strzała, przebiegło mu przez głowę i uśmiechnął się.
Mijane kobiety rzeczywiście oglądały się za nim. Nie stracił nic z dawnego wyglądu. Teraz prezentował się może nawet lepiej – ciemny i tajemniczy. Taki, jakiego wiele kobiet widziało w swoich marzeniach.
Skręcił na wschód z Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy, przeszedł Sześćdziesiątą Drugą i wszedł do żółtobranatnego budynku na rogu. W kiosku kupił miętusy i przejrzał się w stojącym obok lustrze.
Starannie przystrzyżona, także ufarbowana na czarno broda, niebieskie oczy (barwne szkła kontaktowe wspaniale spełniały swoją rolę), idealnie zawiązany krawat i elegancki sweter.
Will wsiadł do windy, wjechał na dwunaste piętro i odszukał biuro, o które mu chodziło: „Marshall and Marshall, kancelaria prawna”. Otworzył mocne, dębowe drzwi. Stanął przed szklaną ścianą, przez którą widać było ruch uliczny na dole. Typowy, amerykański styl.
Recepcjonistka wyglądała na Irlandkę. Była roześmianą, kasztanowowłosą dziewczyną o alabastrowej skórze. Kobieta z klasą. Jak firma, w której pracowała. Stanowi doskonałą dekorację, uznał Will.
– Dzień dobry panu. W czym mogę pomóc? – zapytała.
Pomyślał, że jest w stosunku do niego milsza niż nakazywał obowiązek.
Will uśmiechnął się lekko, odruchowo starając się ją oczarować.
– Przyszedłem na spotkanie z panem Arthurem Marshallem. Chodzi o spadek. Zapewne mnie oczekuje.
– Tak, proszę pana. – Dziewczyna bezskutecznie starała się oderwać wzrok od przystojnego Anglika. – Kogo mam zaanonsować?
– Palmer Shepherd.
115
Rozejrzałam się po emanującym ciepłem, tak bliskim mi salonie naszego domu i odruchowo uśmiechnęłam się. Hura!
To było wspaniałe. Bez reszty oddałam się organizacji przyjęcia, które właśnie się rozpoczynało.
Tuzin kolegów i koleżanek Alliego z przedszkola przyszło na jego piąte urodziny. Nikt nie odmówił. Było to bardzo ważne dla mnie, choć nie aż tak, jak dla mojego syna.
Były to urodziny w dawnym stylu, które wraz z Jennie starannie zaplanowałyśmy. Zabawy i śmieszne nakrycia głowy, tort dla jubilata, prezent dla każdego dziecka i cała ich góra dla mojego synka. Uroczystość przebiegała bez zgrzytów, o co zadbali Barry i Norma. Jak dotąd wszyscy świetnie się bawili, doszło tylko do jednego niegroźnego zderzenia i nie została wylana nawet jedna łza.
W pewnym momencie Allie podszedł do mnie i stanął na palcach, by coś powiedzieć.
Uklękłam i niemal przyłożyłam swoje ucho do jego nosa. Jak zwykł to robić, wplótł paluszki w moje włosy.
– Wiesz co? – powiedział z oczami błyszczącymi radością.
– Co? Tort jest za duży, żebyś sam go pożarł? Podziel się więc nim z przyjaciółmi.
– Nie, chcę ci powiedzieć coś bardzo, bardzo ważnego, mamusiu. Jak to dobrze, że ty tu jesteś.
To było najwspanialsze przyjęcie w moim życiu. Najcudowniejszy moment. Rozpłakałam się ze szczęścia.
– Wiedziałam, że ktoś się w końcu popłacze – rzekłam, śmiejąc się przez łzy.
Uścisnął mnie i pocałował. Byłam naprawdę szczęśliwa.
116
Widząc mój wspaniały nastrój podczas urodzin, Barry „Manipulant” wykorzystał sposobność, by spróbować wywabić mnie do miasta, do swojego studia. Zadziwiłam go zgadzając się. Byłam skłonna poddać się takiej manipulacji.
Gdy znaleźliśmy się w Nowym Jorku, Barry był cały w skowronkach, jak wtedy, gdy napisał dobrą piosenkę lub zawarł szczególnie intratny kontrakt.
– Przerażasz mnie. Jesteś zbyt wesoły – powiedziałam, ale trudno mi było powstrzymać się od śmiechu. Miałam taki nastrój, że wszystko mnie cieszyło. Boże, czułam się wolna i nieskrępowana!
– Mam plan – zaczął, gdy tylko usiedliśmy przy fortepianie. – Właściwie ułożyłem go w twoim imieniu.
– Dziękuję, ale nie dziękuję.
– W Rhinebeck odbędzie się wielki koncert – ciągnął niewzruszony. – W lipcu.
– Czytam gazety. Nie jestem pustelnicą. Bedford znajduje się nie więcej niż pięćdziesiąt kilometrów od Manhattanu. Żałuję, ale odpowiedź brzmi: „Nie”. Niemniej bardzo ci dziękuję.
– To dwa dni radości. Znam organizatorów i gwarantuję, że są wspaniali. Wystąpi siedemnastu wykonawców, twierdzą jednak, że ich magiczną liczbą jest osiemnaście.
– Bardzo bym chciała, ale nie mogę. Już zapomniałeś, co zdarzyło mi się w San Francisco?
Barry nie ustępował:
– Powiem ci, kto już się zgodził: Bonnie Raitt, K.D. Lang, Liz Phair i Emmylou Harris.
Pokiwałam głową. Roześmiałam się. Wreszcie przygryzłam wargę.
– Kurczę, same kobiety. Dlaczego od nich zacząłeś?
– Właściwie nawet o tym nie pomyślałem. Ale masz rację.
– Chyba nie dam rady. Cenię sobie jednak bardzo twoją propozycję.
Barry nie był w nastroju, by okazywać wyrozumiałość. To i dobrze. Wcale jej nie potrzebowałam.
– Wykorzystaj okazję, bo przepadnie. Chyba, że świadomie stajesz na straconej pozycji.
– Nie, śpiewałam sobie dzisiaj pod prysznicem. Szło mi całkiem dobrze. Jeszcze potrafię. Mam wrażenie, że lepiej niż kiedykolwiek. Pulsują we mnie uczucia, które chciałabym tą drogą przekazać.
Barry zagrał wstęp do „Loss of Grace”. Muszę przyznać, że po plecach przebiegł mi dreszcz.
– Pomyślę o tym – rzekłam. – Choć mówiąc szczerze nie sądzę, bym p-potrafiła ś-śpiewać przed publicznością.
Uśmiechnęłam się smutno. To dobrze, że chociaż w ten sposób potrafiłam podejść do własnej porażki w San Francisco.
Barry poważnie pokiwał głową i wreszcie także się uśmiechnął.
– Traktuję to jako zgodę.
Nie przestawał grać, a ja przemogłam się i zaczęłam śpiewać. I jak niemal wszystko w moim drugim życiu, sprawiało mi to ogromną radość i przynosiło uspokojenie.
Nie jąkałam się. Po prostu śpiewałam. Nawet mnie wydawało się, że śpiewam pięknie. Z uczuciem, ale i pasją.
– Śpiewasz nierówno i zupełnie mechanicznie – zażartował Barry, mrugając do mnie. – Witaj w domu, Maggie.
117
Maggie wciąż uwielbiała chodzić ulicami Nowego Jorku jak zwykły mieszkaniec tego miasta. Nadal starała się w jak najmniejszym stopniu odróżniać od przeciętnych kobiet. Może właśnie dlatego tak wiele ich identyfikowało się z nią, kochało jej piosenki i ją samą.
Na głowie miała chustę, a oczy kryła za ciemnymi szkłami okularów, ale i tak często była rozpoznawana. Zawsze taka cholernie miła. Nie odmawiała autografu. Rozdawała wokół te swoje niby nieśmiałe uśmiechy. Przymilna suka, pomyślał Will.
Szedł za nią przez kilka przecznic. Jego nikt nie zaczepiał prosząc o autograf. Nie istniał. Był Niewidzialnym Człowiekiem. Umarł i został pogrzebany.
Tego wieczora śledził ją od Nowego Jorku aż do Saw Mill. Droga w kierunku Bedford była mu doskonale znana. W przeciwieństwie do jakże pogmatwanej ścieżki jego życia. Cóż to za uczucie wspiąć się na sam szczyt i nagle, w jednej chwili, stoczyć się w dół? Bo gdzie indziej można trafić ze szczytu?
Will był dumny ze swojego sprytu. Tamtej nocy zastrzelił Palmera. Nawet nie zadrżała mu przy tym ręka. Tylko w ten sposób mógł zatrzymać potok pieniędzy, które musiał przekazywać swojemu chciwemu braciszkowi.
Przebrał Palmera w swoje ubranie i przetransportował ciało na teren posiadłości. Wszedł do domu i uruchomił całą lawinę zdarzeń. Wywabił Maggie na zewnątrz, rzucił się na nią, pobił i ogłuszył. Pociskiem ze strzelby zmasakrował twarz Palmera tak, by nie dało się go rozpoznać. A później zniknął i już z ukrycia obserwował, co działo się dalej.
Niestety, jego nowe życie okazało się kolejnym piekłem. Czasami był przekonany, że jest diabłem, a piekło jest mu pisane. Zrozumiał, że Rio było punktem zwrotnym. Zabicie pierwszej dziewczyny. Zbrodnia i strach przed karą towarzyszyły mu nieustannie od czasu tamtej nocy.
Patrzył, jak Maggie skręca na podjazd. Nienawidził już samej myśli, że ona może być bez niego szczęśliwa. Co dziwne, niegdyś naprawdę starał się ją pokochać. Spodziewał się, że ustrzeże go przed samym sobą. Wiedział także, co było punktem zwrotnym w związku z Maggie. Nie miał żadnych wątpliwości. To stało się wtedy, gdy po raz pierwszy zawiódł ją w łóżku. Był wtedy „panem Bradford”. Od tego czasu niemal każdego dnia rozmyślał, jak ją zabić.
Nie spełniła pokładanych w niej nadziei, więc teraz ona i jej rodzina musieli ponieść za to zasłużoną karę. Zbrodnia i kara.
Will zjadł kolację w niewielkiej knajpce powszechnie odwiedzanej przez miejscowych. Uznał za niewątpliwy sukces, iż może tu siedzieć i jeść burgera z frytkami nie rozpoznany przez nikogo.
A niby dlaczego mieliby go rozpoznawać? Był już historią. Jeśli w ogóle można to tak zakwalifikować.
Czarna Strzała. Teraz nadał sobie taki przydomek.
Był ubrany w granatową czapeczkę, szarą podkoszulkę i luźne spodnie koloru khaki. Niczym nie odróżniał się od bywalców baru, oglądających właśnie Knicksów gromionych przez koszykarzy Indiana. Dokładnie taki sam, jak wszyscy. I nie był zapewne jedynym szaleńcem w tym tłumie. Nie tylko on myślał o zabiciu własnej żony.
– Knicksi są do kitu – mruknął młokos, siedzący obok.
– Tutejsze burgery także – rzucił Will i sąsiad roześmiał się głośno. Jesteśmy duchowymi braćmi, pomyślał Will, mając ochotę kontynuować tę rozmowę. Tak myślisz? Chcesz pójść ze mną do domu mojej żony? Zabiję tę sukę i jej dwoje bękartów. Wchodzisz? Zrobimy to razem?
– Patrick Ewing to prawdziwy patałach – stwierdził ktoś, tkwiący dalej.
Will z politowaniem pokiwał głową i pomyślał, że czas już stąd wyjść. Tak naprawdę było mu wszystko jedno, kto gra.
Na dworze było już ciemno. Zauważył to przez witrynę baru.
Na pewno nie chcesz ze mną iść, bracie? To będzie wspaniała noc. Mogę ci to obiecać.
118
Przedostanie się na teren posiadłości tak, by nikt go nie widział, nie stanowiło dla niego problemu. Zaparkował wóz w rogu jednego z parkingów „Lake Club” i skradając się przeszedł przez sosnowy lasek i łąkę.
Jak dotąd wszystko szło gładko. Tak, jak zaplanował.
Marsz przez wysokie trawy przypomniał mu o czymś. To tutaj jeździł konno z Alliem. Robił to tylko po to, by przypodobać się Maggie. Zdawał sobie sprawę, że wzruszy ją taki widok. Znał jej czułe strony, więc wiedział, który guzik nacisnąć. Przyciskał zresztą wszystkie, jeden po drugim.
Tytułem próby dostawał się już do domu w ubiegłym tygodniu. Drzwi prowadzące do piwnicy jak zwykle były otwarte. Nie sięgał po latarkę, dopóki nie znalazł się wewnątrz. Dom został zbudowany na naturalnym podłożu, uzupełnionym w miarę potrzeb głazami. Stąd do kuchni prowadziły drewniane schody.
Wszedł po nich i znalazł się na parterze. Była dwudziesta trzecia czterdzieści, środek tygodnia, więc wszyscy poszli już spać. Jennie, Allie i Maggie... Dla niego nie przewidziano tu miejsca.
Maggie wciąż w głębi ducha pozostała prowincjuszką – wcześnie chodziła spać i wcześnie wstawała. Cisza panująca w domu kojarzyła mu się z kostnicą, co uznał za bardzo trafne spostrzeżenie.
W jakimś sensie to ona sama podsunęła mu pomysł, który zrealizuje dzisiejszej nocy. Zapewne bez złych intencji zwracała uwagę na każdą informację o mężach, którzy wyrządzili krzywdę komuś z rodziny. Właśnie to Will zamierzał teraz zrobić. Zabić całą trójkę tutaj, w domu. A później zniknąć już na dobre. Morderstwa nigdy nie zostaną wyjaśnione, tego mógł być pewien.
Miał przy sobie szesnastostrzałowego smith&wessona i długi nóż myśliwski. Aż za dużo na tę trójkę. Doskonale poradziłby sobie gołymi rękami.
– Rodzina to prawdziwe gówno – mruknął Will, wspinając się po schodach wiodących na piętro, wyłożonych grubym dywanem.
Z góry nie dochodził żaden dźwięk. Może to pułapka, przebiegło mu przez głowę. Nie, to zupełnie niemożliwe.
Pociąg odjeżdżał ze stacji. Teraz już nie dało się go zatrzymać. Nic na niebie i ziemi nie było w stanie zmienić jego postanowienia.
Oddychał bezgłośnie, idealnie miarowo. Odczuwana pewność siebie sprawiała mu wyraźną przyjemność. Ani odrobiny poczucia winy, czy choćby wahania. Właściwie żadnych uczuć.
Tak właśnie trzeba.
Wolniutko uchylił drzwi prowadzące do sypialni.
Widział całe pomieszczenie dzięki bladej poświacie księżyca wpadającej przez okno.
Żadnych niespodzianek. Nie tutaj. Nic nie mogło go już powstrzymać.
– Witaj, mały – powiedział Will do Alliego.
119
Co to było, u licha? Co to takiego?
Wszyscy wcześnie poszliśmy do łóżek, a ja niemal natychmiast zasnęłam. Śniłam, że śpiewam podczas wielkiego koncertu na świeżym powietrzu. Dobrze byłoby zapytać doktora Freuda, co to oznacza.
Obudziłam się jednak na dobre, bo wydało mi się, że słyszę coś na piętrze.
Czyżby Jennie dopiero kładła się spać?
Usiadłam na łóżku i popatrzyłam na jasne cyfry zegara: 11:45. To była zbyt późna pora nawet jak dla niej.
Znów coś usłyszałam. Dziwne. Widocznie któreś z dzieci nie spało.
Nagle rozległ się nieco głośniejszy hałas, jakby przesuwanie łóżka.
A zaraz potem stłumiony krzyk lub jęk. Czyżby słuch mnie zawodził?
Wstałam i podeszłam do drzwi.
Nasłuchiwałam sekundę. Nic.
I znów stłumiony jęk, tym razem jakby dalej niż pierwszy. Trudno mi było określić, skąd pochodzi. Czy to Allie? Coś mu dolega?
Wypadłam na korytarz. Światło było zgaszone, więc natychmiast je zapaliłam. Nie było nikogo.
Fałszywy alarm? Zapewne. Przecież łatwo mogłam sobie coś ubzdurać. Wystarczyło skrzypnięcie podłogi, obluzowana okiennica czy gałąź ocierająca się o okno. Ale dla pewności postanowiłam zajrzeć do dzieci. Może rzeczywiście któreś źle się czuło albo śniły mu się jakieś koszmary. Bóg jeden wie, ile oboje musieli przejść.
Cichutko otworzyłam drzwi do pokoju Jennie, przylegającego do mojej sypialni.
Jennie nie było!
Pędem wypadłam na korytarz i pobiegłam do sypialni Alliego. Mały też zniknął!
120
Na pewno istnieje jakieś proste wytłumaczenie. Musi istnieć. Mimo wszystko trząsł mną strach.
Zbiegłam po schodach, głośno wykrzykując ich imiona:
– Jennie! Allie! Gdzie jesteście? Wychodźcie!
Na pewno istnieje jakieś proste wytłumaczenie.
Dzieci nie było także w holu na dole ani w salonie. Widziałam jednak światło sączące się z biblioteki. A więc tam poszły!
– Jennie?... Allie?... Coś się stało?
Wbiegłam do pokoju, z rozpędu strącając stertę książek, które z biurka posypały się na podłogę.
Odwróciłam się i zatrzymałam. Wszystko we mnie zamarło. Czas, poczucie sprawiedliwości i dobroci we wszechświecie... Zniknęło.
Przede mną stał Will.
Miał czarne włosy i takąż brodę, ale nie miałam wątpliwości, że to właśnie on.
W ręku trzymał broń skierowaną w stronę Jennie i Alliego.
– Witaj, Maggie. Dawno się nie widzieliśmy. – Powiedział, jak zwykle opanowanym tonem. Prawdziwy psychopata. – Cieszę się, że cię znowu widzę.
– Nic wam nie jest? – zwróciłam się do dzieci.
– Nic, mamo – odrzekła Jennie. – Wszystko w porządku.
– Nic im nie zrobiłem – wtrącił Will. – O co ci chodzi? Nie słyszałaś o prawie do odwiedzin?
Zrobiłam kilka kroków w jego stronę. Moje serce zamarło.
Will tu był. Will żył!
– Nienawidzę cię! – syknęłam. Nie byłam w stanie powstrzymać się przed powiedzeniem tego.
– Ja ciebie też, kochanie. I to chyba znacznie bardziej niż ty mnie. Właśnie dlatego tu jestem – oświadczył z uśmiechem na ustach. – Mówiąc szczerze, nienawidzę cię już od bardzo dawna.
Przewiercałam go wzrokiem, starając się zachować spokój.
– Jak śmiesz tu przychodzić, Will? Po tym, co się stało?
– Och, mam mnóstwo powodów. Po pierwsze, by zobaczyć zaskoczenie i strach w twoich oczach. Uwielbiam takie spojrzenie. Sprawia mi nieopisaną radość.
– To dlatego, że jesteś podłym tchórzem – rzuciłam mu w twarz.
– Bez wątpienia masz rację. Właśnie dlatego tu jestem. Boję się żyć dłużej w ten sposób.
– Nie zrobisz im krzywdy. Po co miałbyś robić?
Will wzruszył ramionami.
– Bo są twoimi dziećmi. Bo doszczętnie mnie zniszczyłaś. Przed poznaniem ciebie potrafiłem jeszcze jakoś funkcjonować. A teraz Maggie... zamknij się. Mówię poważnie.
Wycelował w Alliego. Mój mały chłopczyk starał się nie płakać, ale drżał cały. A ja nie byłam w stanie mu pomóc.
Zapadło milczenie, które widać sprawiło Willowi przyjemność, bo uśmiechał się triumfująco i z zadowoleniem kiwał głową. A to sukinsyn!
– Dobra, słuchajcie teraz – rzekł wreszcie. – Wszyscy kładźcie się na podłogę. Twarzami w dół. Tylko spokojnie. Na podłogę! Pobawimy się, Allie.
– Myślisz, że to zrobimy? – wykrzyknęła nagle Jennie. – Po co? Żebyś łatwiej mógł nas zabić? Po to właśnie przyszedłeś, prawda? Ty śmieciu! Jesteś gównem, niczym więcej.
– Jennie – starałam się ją pohamować. Wtedy uświadomiłam sobie, do czego ona zmierza. Przynajmniej taką miałam nadzieję. Modliłam się, by udało się to zrealizować.
– Nie zrobimy niczego, co nam każesz! – krzyknęłam do Willa. – Wszyscy cię nienawidzimy!
– Nienawidzimy cię! – zawtórowała mi Jennie.
– Nienawidzimy cię! – powtórzył Allie swym cienkim głosikiem.
Nagle Jennie skoczyła z boku na Willa, a ja spróbowałam wyrwać mu broń. Ze wszystkich sił szarpnęłam go za nadgarstek obiema rękami, z determinacją wariatki!
Gdy odwrócił się do mnie, z całej siły wbiłam mu kolano w krocze. Głośno jęknął. Jego uchwyt zelżał i jakoś udało mi się wyszarpnąć pistolet. Miałam go w ręku! I co teraz? Co teraz?
Najszybciej, jak potrafiłam, odskoczyłam na bezpieczną odległość.
Jennie i Allie pospieszyli za mną.
– Szybko, uciekajcie – ponaglałam dzieciaki. – Jennie, dzwoń na policję. Wykręć dziewięćset jedenaście. Szybko. No, biegnij!
Will patrzył na mnie z niedowierzaniem w oczach, jakby nagle stwierdził, że tej sceny nie przewidywał jego scenariusz. Wreszcie uśmiechnął się w jakże charakterystyczny dla siebie sposób. To był znowu uśmiech zabójcy.
– No proszę – powiedział, oddychając ciężko. – Sprawy przebiegają nie do końca zgodnie z moim planem. Ale jak wiesz, dobry gracz musi umieć improwizować. Jestem pewny, że ciebie nigdy nie interesowała piłka nożna, lecz dla prawdziwego strzelca nie istnieje drużyna, nie liczy się zwycięstwo czy przegrana, ważny jest tylko jeden cel – bramka przeciwnika.
– Will, teraz to ty się zamknij – poleciłam.
– Wiesz, jaki zamiar miałem dzisiaj, Maggie?
– Tak. Zabić nas troje. Jennie, no biegnij! Allie, idź z siostrą! Natychmiast! Dzwoń na policję, Jennie.
– Mamo – jęknęła córka, z trudem dobywając z siebie głos. – Chodź z nami. Zabierz ze sobą broń i wyjdźmy stąd. Chodź z nami.
– A czy znasz mój ostateczny cel, Maggie? Chyba jest oczywisty.
Wydawało mi się, że wiem. Widocznie naprawdę dobrze go poznałam.
– Zamordować nas, a później samemu się zastrzelić.
Will powoli zaklaskał w dłonie. Aplauz wielkiego człowieka.
– Mamo, chodź z nami – błagała Jennie. – Proszę.
I wtedy Will ruszył w moją stronę.
– Potrafisz to zrobić, Maggie? – zapytał. Jego spojrzenie przewiercało mnie na wylot.
– Potrafię zrobić to, co konieczne.
– Mamo, proszę.
– Naprawdę cię na to stać, Maggie? Potrafisz jeszcze raz przeżyć cały ten koszmar? Czy też wolisz zginąć? Czy potrafisz nacisnąć spust?
Był coraz bliżej.
Strzelec.
Konsekwentnie zmierzał do celu. Działał sam.
Nie istniała dobra odpowiedź na jego pytania. Nie widziałam dla siebie żadnego wyjścia.
A może jednak je znajdę? Może...
Will wciąż zbliżał się do mnie. Ani na chwilę nie odrywał ode mnie oczu. I znów się uśmiechał.
Strzeliłam!
– Mamo! Mamo!
Zatoczył się i chwycił za nogę. Niewiele brakowało, żeby upadł.
– Ooo! – warknął. – Jezu, Maggie. Jesteś jak tygrysica.
I znów ruszył przed siebie. Sprawiał wrażenie, jakbym wcale go nie trafiła.
Strzelec. Napastnik. Najlepszy na świecie.
Nie do zatrzymania, gdy zmierzał ku wytkniętemu celowi.
Zamordować mnie i dzieci, tutaj, w naszym domu.
Will wyjął zza pazuchy nóż. Wielki, myśliwski nóż. Uniósł go nad głowę, zamierzając się do ciosu.
Strzeliłam ponownie.
Epilog
Nocne piosenki
121
Południowe Connecticut na początku grudnia. Od strzelaniny upłynęło cztery i pół miesiąca. Will i ja wreszcie na dobre zniknęliśmy z pierwszych stron gazet i magazynów.
Pozostała do opowiedzenia jeszcze jedna historia.
Było jasne i chłodne popołudnie – piękna pogoda jak na tę porę roku. Mnie jednak, wyglądającej przez przyciemniane szyby samochodu, wydawało się, że jest dosyć ponuro. Zapewne dlatego, iż musiałam sfinalizować pewną bardzo dla mnie nieprzyjemną sprawę.
Towarzyszyła mi Norma, ale to ja prowadziłam. Chciałam mieć możliwie pełną kontrolę nad sytuacją. Wydawało mi się, że ją zachowam. Zresztą wkrótce się o tym przekonamy.
Starałam się być odważna. Przetrwać ten ostateczny sprawdzian.
Nigdy nie zrobiłam niczego złego. Broniłam tylko tego, co dla mnie najcenniejsze – rodziny. Oczywiście, że popełniałam błędy, ale kto ich nie robi. W przypadku Willa stałam się ofiarą jego obsesji. Kłamał od samego początku naszej znajomości wprost genialnie, nie pozostawiając miejsca na jakiekolwiek wątpliwości.
Podczas drogi z Bedford jeszcze raz omówiłam wszystko z Normą. Zatrzymałam wóz przed Instytutem Żywych – budynkiem w stylu kolonialnym, położonym na obrzeżach New Haven, wciśniętym między administrację college’u a więzienie. Znajdował się tu szpital dla chorych psychicznie – podobno jeden z najlepszych w kraju.
Wraz z Normą szybkim krokiem przemierzyłyśmy parking i weszłyśmy do westybulu, gdzie urzędowała recepcjonistka w białym stroju pielęgniarki.
– Chciałybyśmy zobaczyć się z panem Shepherdem – powiedziałam do kobiety, która nawet jeśli mnie rozpoznała, nie okazywała tego. Byłam jej wdzięczna.
– Zaraz ktoś zaprowadzi panie do jego pokoju – poinformowała, a po chwili pojawił się mężczyzna, który powiódł nas w głąb budynku.
Gdy wskazał nam pokój Willa, zatrzymałam się niezdecydowana.
– Możesz tu na mnie poczekać? – zwróciłam się do przyjaciółki. – Chyba wolę zrobić to sama.
– Jesteś tego pewna, Maggie? Nie musisz się w ten sposób karać, kochanie.
– Jestem pewna. Już się go nie boję. – Przynajmniej nie tak, jak kiedyś, pomyślałam.
– A więc dobrze. Poczekam na zewnątrz. Może przygrucham tu sobie jakiegoś sympatycznego wariata.
Mężczyzna otworzył drzwi i weszłam do środka. Nie zawahałam się ani na moment. Moim oczom ukazał się prosto umeblowany pokój. Zaścielone łóżko, biurko, fotel, krzesło i stojąca lampa były jedynymi meblami. Na przeciwległej ścianie wisiała półka z kilkoma książkami, a poniżej niewielka umywalka. Wystrój przypominał celę więzienną, tyle tylko, że tu było nieco przyjemniej.
Will stał przy oknie. Patrzył na mnie, a właściwie powinnam powiedzieć – przeze mnie.
Nie boję się już. Zrobię wszystko, co będzie konieczne, powtarzałam sobie w myślach.
Jeżeli to w ogóle możliwe, Will był chyba jeszcze przystojniejszy niż wtedy, gdy spotkałam go po raz pierwszy, w Londynie. Włosy miał znów naturalne, jasne, długie i zmierzwione. Odbijały się w nich promienie zachodzącego słońca.
– Witaj, Will.
Cisza.
Twarz miał gładko ogoloną i bladą, a ciało aż emanowało kocią sprawnością, nawet gdy stał bez ruchu.
– To ja, Maggie.
Wygląda jak wyrośnięty chłopiec, pomyślałam, przypominając go sobie na pierwszym przyjęciu w „Lake Club”, na naszym weselu, opowiadającego mi o swoim bólu i smutku, permanentnie mnie okłamującego.
Kiedyś go kochałam. Może dlatego, że potrafił przemienić się w istotę, której nie sposób było nie kochać. Oszukał tak wielu ludzi... Chyba pół świata. A najwięcej wysiłku włożył w oszukiwanie właśnie mnie.
Wydobył z siebie dziwny dźwięk – piskliwy jęk, który rozszedł się echem po pokoju. Drugi strzał, który oddałam w swoim domu, trafił go w głowę. Kula ześliznęła się po kości, ale i tak spowodowała nieodwracalne zmiany.
– Yyyyje... Yyyyje – powiedział do mnie. Zrobił to z wyraźnym wysiłkiem, ale nie byłam w stanie go zrozumieć.
Co chciał mi przekazać?
Zwracał się do mnie po imieniu? Nie, chyba nie. Więc o co mu chodziło?
Usiadłam na twardym krześle naprzeciw i zmusiłam się do popatrzenia mu prosto w twarz.
Przykro mi za to, co ci zrobiłam, Will. Ale nie czuję się winna. Jestem przekonana, że zasłużyłeś sobie na los, jaki cię spotkał.
Pomyślałam o morderstwie, które popełnił w Bedford Hills. O jego napawającej przerażeniem zdradzie. O tym, jaką krzywdę wyrządził Jennie i Alliemu. I o tym, co zamierzał zrobić z nami wszystkimi.
Nie potrafiłam jednak całkiem go znienawidzić. Nie teraz. Nie w takim stanie, w jakim obecnie się znajdował.
– Will, słyszysz mnie? Rozumiesz, co do ciebie mówię?
Wciąż patrzył na mnie niewidzącym wzrokiem. Nie docierało do niego to, co mówiłam. Już na zawsze zagłębił się we własnym, niedostępnym dla innych świecie.
Jaka szkoda, pomyślałam, przyglądając mu się. Wciąż jesteś silny. Wyglądasz tak młodo, tak obiecująco. Ale już nigdy nie zrobisz mi krzywdy. Nie skrzywdzisz moich dzieci. Już się ciebie nie boję, Will, uświadomiłam sobie.
Tuż po siedemnastej przyszedł jego opiekun. Już z daleka dzwonił kluczami, bym usłyszała, że nadchodzi.
– Koniec odwiedzin – powiedział.
– Dziękuję. Proszę pozwolić mi zostać z nim jeszcze minutę.
Słońce świeciło z każdą chwilą słabiej, kryjąc się powoli za horyzontem. Wstałam i podeszłam do okna, przy którym Will wciąż stał bez ruchu. Odwróciłam się w jego stronę.
– Tak mi ciebie żal – powiedziałam. – Ale nie potrafię ci wybaczyć.
Chciałam, żeby odezwał się choćby słowem, takim, które pozwoli mi go zapamiętać. W głębi duszy liczyłam na to, że jakoś wytłumaczy, dlaczego chciał mnie zabić. Dlaczego nas krzywdził. Kim tak naprawdę był Will Shepherd? Wątpiłam, by poza nim wiedział to ktokolwiek na świecie.
– No cóż, żegnaj. Will, naprawdę bardzo mi ciebie szkoda.
Ruszyłam do drzwi. Odwróciłam się do niego plecami. Naprawdę już się go nie bałam.
122
Nagle Will wydał z siebie potężny ryk, który rozniósł się echem po całym szpitalu. Odwróciłam się na pięcie.
Jego ciałem wstrząsały intensywne drgawki.
Jak spod ziemi pojawili się trzej silnie zbudowani opiekunowie. Jeden z nich miał przygotowaną strzykawkę z jakimś środkiem. Widać już wcześniej zdarzały się podobne sytuacje.
– Yyyyje! – krzyknął Will.
– Yyyje! Yyyje! – wył. Jego twarz i szyja spurpurowiały, a żyły zarysowały się wyraźnie pod skórą.
Popatrzyłam na niego pełna przerażenia. Czyżby jednak usiłował mi coś powiedzieć? Ale w jego oczach nie było nawet najmniejszego śladu świadomości. Został pchnięty na łóżko i zobaczyłam, że się zmoczył.
Blond Strzała moczący spodnie.
Musiałam się stąd jak najszybciej wydostać. I tak nic nie mogłam już dla niego zrobić. Norma czekała na mnie w korytarzu.
– Maggie! Mój Boże! Co tam się dzieje? Nic ci nie jest? – dopytywała się.
Objęłam ją ramieniem i przytuliłam, jakby to mogło stłumić dźwięczące mi w uszach krzyki Willa. Opuściłyśmy budynek i przeszłyśmy na parking otoczony rzucającymi długie cienie drzewami.
Zatrzymałam się jeszcze na moment i obejrzałam. Wydało mi się, że ktoś właśnie wydostał się z grobu.
Ogarnęło mnie obezwładniające przeświadczenie, że coś mnie ściga. Nadal dźwięczał mi w uszach ten nieartykułowany krzyk, widziałam te pozbawione życia oczy...
Ale przez okno pokoju Willa nikt na mnie nie patrzył. Gdy się obejrzałam, nikogo w nim nie było.
ROZDZIAŁ 123
W swym prawie pustym, sterylnym pokoju Will krzyczał bez końca. Nie przestawał ani na chwilę. Nie zważał na narastający ból i pieczenie w gardle.
Krzyczał, kiedy nocna obsługa usiłowała go nakarmić, przebrać i położyć do łóżka. Jego siła i wytrwałość zadziwiała ich wszystkich. Wciąż był młody, wysportowany i niezwykle sprawny.
– Yyyyje! Yyyyje! – wrzeszczał wciąż to samo.
– Yyyyje! Yyyyje! Yyyyje!
– YYYYJE!
Widział dzisiaj Maggie. Był świadom wszystkiego, co działo się wokół niego. Chciał z nią mówić, ale nie był w stanie. Potrafił wydobyć z siebie tylko ten krzyk. Ale dlaczego ona go nie rozumiała? Ona i wszyscy wokół?
– Yyyyje!
Ja żyję!
Nie zostawiaj mnie tutaj!
Jestem uwięziony w swoim ciele! Czy tego nie widzisz? Dlaczego mi nie pomożesz?
– Yyyyje!
Ja żyję!
Byłam już w połowie drogi do Bedford, gdy nagle zrozumiałam, co Will chciał mi przekazać.
Poraziło mnie to jak grom z jasnego nieba i aż odebrało oddech.
Ale więcej już do niego nie pojechałam.
I nigdy tego nie zrobię.