Ostatni sezon surfingu
O godzinie siódmej rano większość mieszkańców naszego hoteliku przenosiła się na betonowy taras przed hotelową restauracją. Taras otoczony był z trzech stron kamiennym murkiem, którego górną warstwę wysadzono dla ozdoby morskimi muszlami. Tuż za murem zaczynała się plaża, resztę perspektywy wypełniało zaś morze. Woda, kamienie i piasek składały się na świat wokół nas i nawet kępy suchej trawy zdawały się jedynie podkreślać surowość owego obrazu. Także paleta barw podporządkowana została wszechobecnej idei ascezy. Żółty piach, szare morze, sine niebo, brunatne kamienie. Zniknęły gdzieś kolory życia. Przepadła
jaskrawość, soczystość, przepych; pozostały stygnące popioły.
Hotelowi goście sadowili się na wiklinowych krzesełkach, składali dłonie na kolanach, zapadali w odrętwienie, czekali. Nikt nie rozmawiał o rozpoczynającym się dniu, a tym bardziej o minionej nocy. Na środku każdego stolika stał flakonik z bukietem suszu, były też serwetki oraz popielniczka w kształcie rybackiej łodzi. Hotelowi goście otrząsali się ze wspomnień snu paląc papierosy i pijąc poranną kawę. Nikt nie rozmawiał, tylko kelnerka chodząc od stolika do stolika przyjmowała zamówienia klientów.
Od dłuższego czasu nie było kłopotów ze znalezieniem wolnego krzesła, a od pewnego czasu nie było kłopotów ze znalezieniem wolnego stolika. Codziennie o siódmej rano zajmowałem swoje miejsce w cieniu sztucznej palmy składałem dłonie na kolanach, czekałem. Odcumowywałem łódź od flakonu z suszem wyprawiałem ją na całodzienny rejs po białym plastiku, na papierosowy połów. Przychodziła kelnerka. Nieco otyła, ale dość ładna, ciemnowłosa kobieta. Zamawiałem kawę i kanapkę. Z nikim nie rozmawiałem.
Dzisiaj także zasiadłem rano na wiklinowym krześle w cieniu palmy. Czekając na kelnerkę wypaliłem papierosa, potem zamówiłem kawę
i kanapkę, tak jak zawsze. Nie odzywałem się do nikogo. Patrzyłem. Między morzem a ogrodzeniem tarasu rozciągała się plaża, jak zwykle o tej porze nic się na niej nie działo. Ktoś każdej nocy dokładnie sprzątał plażę, więc rano było tu czysto i spokojnie.
Wszystko zaczynało się przeważnie około ósmej. Morze wyrzucało na brzeg pierwsze ciała, obok ciał leżały czarne deski surfingowe,
tyle ciał, ile desek, tyle desek, ile ciał. Każde ciało przydzielone było do własnej, czarnej deski ,a odstępstwa od tej reguły nie zdarzały się nigdy.
Około południa najbardziej niecierpliwi spośród gości udawali się na poszukiwania. Przynosili z plaży wieści złe i dobre, to znaczy wieści złe dla jednych były dobre dla innych, tak że w końcu wieści z plaży stały się dla nas obojętne albo nawet w skrytości pragnęliśmy wieści złych dla siebie. Wieczorem wiedzieliśmy już, kogo zabraknie następnego dnia, wtedy wymienialiśmy między sobą kilka słów, jakieś uwagi, westchnienia.
Dzisiaj zaczęło się również około ósmej. Wysoka fala wdarła się nieco w głąb plaży ,a potem ujrzałem jakieś skulone ciało i leżącą nieopodal czarną deskę. Z tej odległości nie mogłem rozpoznać, czy jest to ktoś z siedzących w tej chwili na tarasie, czy może ja sam? Codziennie, gdy morze wypluwało pierwsze zwłoki nie mogłem oprzeć się natłokowi bezsensownych pytań. Kim jest ta ciemna plama na mokrym piachu? Czy znałem jego/ją? Później było mi już wszystko jedno.
Dzisiaj, nieco wcześniej niż można było tego oczekiwać, bo jeszcze przed godziną dziesiątą ,kobieta siedząca niedaleko mnie podniosła się nagle od stolika i dławiąc szloch pobiegła w stronę morza. Widocznie musiała rozpoznać kogoś bliskiego: matkę, męża albo może dziecko. Jeśli nie wróci tutaj jutro, będziemy wiedzieć, że rozpoznała siebie, znalazła swoją czarną deskę. Zapatrzyłem się na tę postać na środku plaży, pochylającą się być może nad własną śmiercią. Zapaliłem papierosa. Próbowałem udawać, że sprawia mi przyjemność, a przynajmniej daje zajęcie posiadające jakikolwiek sens. Tutaj każdy nauczył się palić ,bo to dawało pretekst do oderwania wzroku od ponurej plaży. Kobieta ciągle tam tkwiła, lecz od kilku minut zarówno moje myśli, jak i spojrzenie omijały miejsce samotnej rozpaczy. Stworzyłem sobie iluzję, że tam jest tylko pustka - kosmiczna pułapka na ludzkie insekty, którym nie wolno podejść zbyt blisko, ani przyglądać się zbyt długo przedstawieniu celebrowanemu przez Anioła Śmierci. Mieszkając przez parę tygodni w naszym hoteliku miałem czas i okazję opanować sztukę posługiwania się iluzją. Stałem się iluzjonistą własnej duszy, sumienia oraz wyobraźni. Każdego z współmieszkańców czekał zresztą taki los. Drugim wyjściem było szaleństwo.
Tak więc patrzyłem na plażę nie widząc kobiety pochylonej nad ciemną, ludzką plamą. Około południa plaża upstrzona była już setką ludzkich plam. Morze pracowało bez wytchnienia. Zjadłem kanapkę i zapaliłem papierosa. Usiłowałem stworzyć iluzję, że oto, zupełnie beztrosko niszczę swoje zdrowie. Wiedziałem jednak zbyt dobrze, że moje dni są policzone. Każdy z nas to wiedział, tylko nikt nie znał dokładnej daty.
Po południu większość mieszkańców hoteliku zamawiała obiad i nie ruszając się z miejsca, dalej czekała. Niektórzy udawali się na krótki spacer, byli też nieliczni, których przyciągała groza plaży. Czasem opowiadali po kolacji jak wyglądają z bliska ciała wyrzucane przez morze. Pewien niski człowieczek, którego nie było już wśród nas, opisał mi kiedyś zwłoki małej dziewczynki. Widywał ją w hotelu wielokrotnie, mieszkała razem z matką na tym samym co on piętrze, zaś na tarasie zajmowali sąsiednie stoliki. Przechadzając się po obiedzie z dala od naszego hotelu człowieczek natknął się na ciało znajomej dziewczynki. Rozsądek nakazywał mu ominąć to miejsce jak najprędzej, lecz zamiast tego postanowił upewnić się czy to rzeczywiście ona. Zbliżył się ostrożnie do zwłok przesuwając czubkiem buta dziecięcą deskę surfingową. Nie mogło być mowy o pomyłce, to z pewnością była ona. Człowieczek najdelikatniej jak tylko potrafił otarł z twarzy dziecka warstewkę morskiego szlamu. Chciał jeszcze zamknąć jej oczy, lecz powieki opierały się jego drżącym palcom. Kiedy spróbował ponownie, tym razem nieco mocniej, cała dłoń zapadła się do wnętrza czaszki dziecka. Człowieczek doznał szoku. Przez kilka chwil wydawało się mu, że z wrażenia straci przytomność. A potem stwierdził, że w środku nie było niczego. Ciało dziecka okazało się kruchą skorupą, wydrążoną w środku makabryczną lalką. Wrócił pośpiesznie do hotelu i na tarasie restauracji spotkał dziewczynkę bawiącą się szmacianym pajacem ze swoją matką. Nie powiedział im jednak o swoim odkryciu. Im dłużej przyglądał się dziecku, tym bardziej był pewny, że to martwa laleczka bawi się martwym pajacykiem. Kilka godzin później dziewczynka zniknęła gdzieś, przepadła bez wieści, a wiedziona instynktem matka odnalazła wnet zwłoki córki wraz z czarną wizytówką Anioła Śmierci.
Tego dnia zamówiłem na obiad ciasto z kwaśnymi jabłkami i kolejną kawę. Nikomu spośród gości hotelowych nie dopisywał tutaj apetyt. Największym powodzeniem cieszyły się więc ciasta, szczególnie od czasu, gdy zabrakło świeżych owoców. Ciemnowłosa kelnerka przestała się uśmiechać dawno temu, jednak odniosłem wrażenie, że jej twarz bardzo tego potrzebowała. Zapewne kobieta czekała jeszcze na okazję do radości, wiedząc przy tym, że wszelka nadzieja jest najbanalniejszą formą iluzji. Uśmiech był tutaj oznaką szaleństwa, nikt o zdrowych zmysłach nie miał dość siły i odwagi na uśmiech w obliczu Apokalipsy.
Ja także nie miałem dość siły i odwagi. Zjadłem więc ciasto. Strzepnąłem okruchy ze stolika. Zapaliłem papierosa. Spojrzałem na plażę. Mnóstwo ludzkich skorup dźwigała ta jałowa równina. Nie było tam już nikogo, zniknęła nawet rozpaczająca kobieta - tylko czarne skorupy i czarne deski. Kelnerka zmieniła popielniczkę na moim stoliku. Zawsze o tej porze zmieniała popielniczki. Obserwowałem ją przez chwilę zastanawiając się, które z nas otrzyma wcześniej swoją deskę. Być może jutro o siódmej rano ktoś inny przyniesie mi poranną kawę. Być może jutro o siódmej rano kelnerka nie obsłuży już, wolnego stolika w cieniu sztucznej palmy.
Po obiedzie wszystko zaczynało się uspakajać. Morze wypluwało na ląd coraz mniej ciał, hotelowi goście ożywiali się nieco, a ten i ów pozwalał sobie na jakiś gest albo słowo, które miały być pomostem do drugiego człowieka. Na razie gesty i słowa trafiały w próżnię. Pierwsze pomosty były zbyt kruche, zaś rzeka obojętności szeroka, skuta lodem; brzegi nieprzystępne...
Także dzisiaj nie wydarzyło się nic szczególnego. Mężczyzna, który zdążył stracić tutaj całą rodzinę liczył po cichu rozrzucone na plaży ciała. Jego usta poruszały się, lecz nie było słychać głosu. Oczy tego człowieka były przeważnie przymknięte, a jednak nawet przez chwilę nie przestawał liczyć. Nazywałem go w myślach Buchalterem Śmierci. Co wieczór, gdy hotelowi goście udawali się wreszcie do swoich pokoi, Buchalter Śmierci wypowiadał jedno jedyne zdanie - swą magiczną formułę, lub może raczej krótką modlitwę za umierających i umarłych. Otwierał wtedy szeroko oczy i podawał liczbę, ostateczne podsumowanie dziennego bilansu strat. Należało wówczas uważać, aby umknąć spojrzeniem przed przerażającą ciemnością gnieżdżącą się w jego oczodołach. W takiej ciemności mogła utonąć ludzka dusza.
Najbliżej mnie, o jakieś trzy wolne stoliki w prawo, siedział bardzo stary człowiek. Jego głowa przypominała ogromne, wysuszone jabłko. Gdy staruszek poruszał nią miarowo w tył i w przód, odnosiłem wrażenie, że za moment głowa stoczy się po starczym grzbiecie na podłogę albo spadnie wprost na stolik obdarzając mnie na pożegnanie zdziwionym, bezzębnym uśmiechem. Starość była w tym miejscu czymś niesmacznym. Taka starość wydawała się wręcz czymś nieprzyzwoitym. Była okrutnym aktem drwiny wobec dzieci, które rodziły się dopasowane do czarnych desek. Patrzyliśmy na starca niechętnie, z odrazą, bo był naszym lustrzanym odbiciem odartym bez skrupułów z maski pozoru. Wiedzieliśmy, że on jest wśród nas właśnie dlatego, by nikt żywy nie zaznał ułudy spokoju.
Od wielu dni nie widzieliśmy ptaków. Nocą słychać było łopot wielkich skrzydeł, lecz to nie były przecież ptaki, ani nietoperze, ani żadne ze stworzeń, które mogły oglądać oczy człowieka. Rankiem niebo było czyste, plaża była uprzątnięta, planeta obracała ku słońcu odświeżoną stronę twarzy. W naszym zakątku rozpoczynało się monotonne obcowanie ze śmiercią. Wbrew ludzkiej logice Anioł Śmierci najpierw zwoził plony, a dopiero potem następowały żniwa. Człowiek sam musiał odnaleźć swoją deskę, a gdyby próbował uciekać, to i tak droga ucieczki przywiodłaby go do własnego grobu.
Niektórzy z mieszkańców hoteliku usiłowali wypełnić dłużące się, popołudniowe godziny pisaniem listów. Znałem człowieka, który napisał listy do wszystkich krewnych, przyjaciół, znajomych oraz wrogów, a kiedy zabrakło mu adresatów pisał do fikcyjnych postaci, bohaterów książek, filmów i komiksów. Swoje listy wkładał do butelek i wyrzucał do morza. O świcie wykradał się z hotelu i stojąc na brzegu morza czekał na odpowiedź. Ale morze wyrzucało tylko ciała i czarne surfingowe deski...
Zawsze około godziny trzeciej kelnerka wychodziła na chwilę z restauracji, aby przebrać się w czystą sukienkę i nałożyć delikatny makijaż. Wracając przechodziła tuż obok mnie. Nigdy jednak nie zdobyłem się na powiedzenie jej, że wygląda bardzo ładnie.
Dzisiaj, kilkanaście minut po trzeciej, kobieta znów pojawiła się na tarasie, lecz tym razem byłem pewien, że musi zatrzymać się przy moim stoliku. Wysunąłem jedno z wolnych krzeseł tak, aby zatarasowało przejście. Nabazgrałem na serwetce kilka słów i gdy kobieta przesuwała krzesło położyłem serwetkę na krawędzi stolika. Zauważyła ten manewr. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, tak jakby dopiero w tej chwili odkryła obecność żywego człowieka. Nie wiem co zadecydowało, że po krótkim namyśle postanowiła w końcu przyjąć nietypową przesyłkę. Schowała serwetkę do kieszeni i odeszła do swoich zajęć.
Im bliżej kolacji tym większy niepokój udzielał się gościom hotelu. Zbliżał się bowiem finał loterii, w której nagrodą było kilkanaście godzin pewności życia. O godzinie ósmej szczęśliwcy będą mogli odetchnąć z ulgą, bowiem ,jeszcze jedna noc surfingu przed nimi, jeszcze czas na ucieczkę w sen. Byli tacy, którzy przesypiali czas między kolacją i śniadaniem. Twierdzili, że tylko we śnie może się im zdarzyć jeszcze coś pięknego, coś dla czego warto śnić choćby sto lat. Inni natomiast cierpieli na bezsenność. Bali się, że prześpią ostatnie chwile życia, a kiedy znajdą czarną deskę będzie już za późno na cokolwiek. Tak więc wypijali litry kawy, patrzyli bez przerwy na zegarki, kombinowali, kręcili się z kąta w kąt i zasypiali nad ranem w najbardziej przypadkowych miejscach. Nikomu nie przychodziło do głowy, aby żyć pełnią życia. Wszystkie siły wysysała z nas nieustanna loteria śmierci. Na życie już ich nie starczało, co najwyżej wystarczało na przeżycie...
Czekałem na odpowiedź ciemnowłosej kelnerki. Czy w ogóle otrzymam od niej jakiś znak? A może moja serwetka leży teraz w plastikowym pojemniku, pośród kuchennych odpadków i tekturowych podstawek pod szklanki? Kobieta pojawiała się na sali, ale nie zwracała na mnie uwagi. Nawet gdy zamawiałem kawę patrzyła ponad moją głową, a potem bez słowa odeszła. Nie mogłem zresztą spodziewać się zbyt wiele. Paraliż, niemoc, otępienie i depresja omotały tutaj wokół każdego nieprzenikniony kokon. Ludzie uzewnętrzniali swoje uczucia jedynie w nocy, gdy budził ich nagle łopot skrzydeł Anioła Śmierci. Przenikające trwogą krzyki wrzynały się w ciszę nocy i niemal natychmiast gasły, jakby ktoś czuwał z dłonią przy ustach budzącego się człowieka. Te krzyki trwały jednak w ludzkiej pamięci, wciąż wibrowały, wybuchały i gasły, nakładały się na siebie miażdżąc zwielokrotnioną falą najgłębsze uczucia. Z tych krzyków uzbierał się zwierzęcy strach nakazujący człowiekowi zapomnieć o innych ludziach. Tylu nieludzkich krzyków człowieka nie słyszała żadna wojna, wszystkie wojny, kataklizmy i tragedie nie zrodziły dotąd takiego skowytu. Dlatego nie miałem prawa spodziewać się zbyt wiele.
Kelnerka przyniosła moją kawę. Sądziłem, że przynajmniej obrzuci mnie pogardliwym spojrzeniem dając w ten sposób znak odmowy. Znów nic się nie zdarzyło. A jednak, gdy po pewnym czasie podniosłem filiżankę zauważyłem, że pod spodem leży skrawek papieru. Był to róg oderwany od serwetki, takiej samej, jakie znajdowały się na każdym stoliku. Na karteczce zmieściły się zaledwie trzy litery. Odpowiedź na moją propozycję brzmiała: "tak".
Kolacja zaczynała się tutaj około godziny ósmej, lecz taras zamykano dopiero o dziewiątej, tak więc pozostało mi jeszcze parę godzi czekania. To ciekawe, że rozpędzona, zagoniona ludzkość w obliczu swego końca gwałtownie wyhamowała. Nikomu nigdzie się teraz nie śpieszyło, wszyscy na coś czekali, o każdej porze dnia i nocy rozgrywało się czekanie. Zamiast paniki ludźmi owładnął paraliż, zamiast gorączki życia zapanowała oziębłość. Stało się tak pewnie dlatego, że Apokalipsa rozciągnęła się na tygodnie, na miesiące i nadal nie było widać jej kresu.
Koniec rozpoczął się od mocnego uderzenia. Rzeki spłynęły krwią, nie na tyle jednak, żeby zmienić barwę morza. Większość owej krwi przelana została ludzką ręką, potem przyszło opamiętanie, potem przyzwyczajenie, potem obojętność, a na koniec apatia. Anioł Śmierci unikał za wszelką cenę spektakularnych czynów, działał raczej z ukrycia, karczował cierpliwie bujny ogród i doprawdy, nie sprawiało mu różnicy czy wycina chwasty, czy też ścina piękny kwiat. Nikt na całym świecie nie potrafił przewidzieć, co wydarzy się jutro. Przepowiednie i proroctwa okazywały się nazajutrz zwykłą błazenadą. Święte księgi na każdym kroku rozmijały się z rzeczywistością. Naukowe teorie były mniej trwałe niż mydlane bańki. Wszystko zamąciło się, pomieszało. Ludzie straciwszy oparcie w rozumie czy mistyce stali się zupełnie bezradni. Nawet zwyrodnialcy, dla których otworzyło się przecież pole do popisu, stracili nagle zbrodniczy zapał, pogrążyli się we wszechwładnym czekaniu. Tak oto było nas z każdą chwilą mniej, tak oto bezwolnie szliśmy pod nóż. Zniknęły z mapy świata wielkie miasta, ludzie utworzyli niewielkie skupiska, gdziekolwiek byli i kimkolwiek byli. I wciąż nikt nie mógł się w tym wszystkim połapać. Jedno było wszakże pewne. Dobiegał końca nasz ostatni sezon na Ziemi. Ostatni sezon surfingu, wędrowania czy jakkolwiek to się mogło jeszcze gdzie indziej objawiać.
Zazwyczaj przed kolacją powstawało na sali niewielkie zamieszanie. Przychodziła pora pożegnań, gwóźdź dziennego programu, a zarazem gwóźdź do trumny iluzorycznego samouspokojenia. Ponieważ większość odchodzących nie miała się już z kim żegnać, ich ostatnie wyznania, żale i nostalgie mogły zostać skierowane w zupełnie przypadkową stronę. Ci, którzy pozostawali zbroili się więc w pancerze nieprzeniknione dla ludzkich uczuć. Odchodzący żebrali słowa pociechy, a czasem rozgrzeszenia. Pozostający zamykali swe dusze na cztery spusty, było w nich tak mało jasności, iż bali się dzielić nią z trupami. Zdaje się, że głównie na tym miała polegać groza naszej Apokalipsy.
Również sposób, w jaki znikali ludzie, zdawał się być ważnym elementem planu Ostatecznej Rozgrywki. W jednym miejscu, w tym samym czasie spotykali się ludzie żywi i ludzie, dla których czas życia dopełnił się do ostatniej sekundy. W każdej chwili można było wpaść na człowieka, którego martwe ciało leżało na pobliskiej plaży. A gdzie twoja dusza bracie? Tutaj, czy tam, na brzegu? Po tej, czy po tamtej stronie? Jak to jest tkwić w zawieszeniu , nie do końca martwy , niezupełnie żywy?
A może jednak trup, który uczepił się życia? No, powiedz bracie!
Czas poprzedzający kolację dłużył się nam niesamowicie, pęczniał bez umiaru zamieniając minuty w ciężkie potyczki z zegarem. Czas - bezcenny skarb umierających - brzydł nam zawsze o tej porze. Ten czas stawał się dla wielu przeszkodą dzielącą ich od pewności czasu darowanego na jutro. Nikt nie potrafił jednak powiedzieć po co mu jutro, skoro dokładnie o tej samej porze czas znów stanie się antyczasem?
Dzisiaj miałem wreszcie powód, aby rzeczywiście pragnąć odroczenia egzekucji. Po raz pierwszy od wielu tygodni czekałem na coś więcej, niż prolongatę czekania. Już choćby za rozbudzenie emocji, o których dawno zapomniałem, mogłem być wdzięczny ciemnowłosej kobiecie. Dokonałem maleńkiego cudu, zmartwychwstania na miarę ludzkich możliwości. Wskrzesiłem w sobie człowieka. I naprawdę chciałem podzielić się tym cudem ze smutną dziewczyną.
Na kolację zamawiano przeważnie pieczywo, do tego masło, ser albo dżem, kruche ciasteczka i kawę cappuccino lub herbatę. Trudno powiedzieć, gdzie szef hotelu zaopatrywał się w żywność. Ludzie przestali pracować, stanęła wszelka produkcja, jednak liczba ludności topniała szybciej niż zgromadzone przez lata zapasy. W naszej okolicy królowało pieczywo, ciasta, przeterminowane dżemy, jabłka i konserwy, których zapas nie został jak dotąd zbytnio uszczuplony. Nie było kłopotów z papierosami i kawą, za to alkohol stał się rarytasem. Pensjonariusze hotelu sporo pili, zaś w pobliżu nie było odpowiedniej fabryki, a nawet dobrze zaopatrzonych magazynów sklepowych. Ponadto mnóstwo alkoholu pochłonął pierwszy okres Apokalipsy. Niczego w tych czasach nie można było kupić, potęga pieniądza złamała się niczym zapałka. Niektórzy płacili jeszcze rachunki dla zachowania pozorów normalności, inni zrezygnowali już z takich tanich chwytów. W każdym razie nie groziła nam śmierć głodowa.
Zamówiłem na kolację pieczywo z dżemem, biszkopt oraz małą kawę. Jedzenie zabrało mi niespełna dziesięć minut do zamknięcia tarasu pozostało więc jeszcze trochę czasu. Hotelowi goście powoli rozchodzili się do swoich pokoi. Nocny klub zamknięto definitywnie przed miesiącem, to znaczy wtedy, gdy skończyły się możliwości serwowania drinków. Od tej pory życie stada zamierało punktualnie o godzinie dziewiątej. Po dziewiątej człowiek był wydany na pastwę własnych myśli, strachu, zwątpienia i krzyków, przed którymi nie było ucieczki.
Zapaliłem papierosa. Przymknąłem powieki, aby zatrzymać w sobie dziwne drżenie, które wywoływało gęsią skórkę, sprawiało że gdzieś tam, na samym dnie duszy coś się poruszyło. Im bardziej odgradzałem się od świata, tym wyraźniej dostrzegałem iskrę, która mogła choćby zaraz zgasnąć, lecz równie dobrze mogła wzniecić pożar. To było we mnie, zaś dookoła szalała lodowata zamieć. Na przekór deszczom i wichrom, burzom i niepowstrzymanej hekatombie, stałem się strażnikiem płomienia.
Otworzyłem oczy, żeby móc zapalić następnego papierosa. Zegar nad barem wskazywał pięć minut przed dziewiątą. Przy wyjściu z tarasu tłoczyli się ludzie. Słychać było wyciszone głosy, szepty, suchy kaszel. Na progu samotności ludzie z pewnym wstydem odmykali swoje skorupy. Trwało gorączkowe ładowanie akumulatorów przed koszmarną nocą. Słowa z trudem pokonywały opór krtani, biły na oślep, daremnie. Żałosne strzępy ludzkiej mowy rzucane na przynętę ludzkim bestiom.
Oni będą tutaj tkwili jeszcze cztery minuty, dopóki wskazówka zegara nie dobiegnie mety dziewiątego okrążenia. Będą czekali na cud, który ktoś uczyni za nich. I tak ugrzęzną w niedopowiedzeniach i ślepocie.
I rozejdą się zawiedzeni. Jak zawsze.
Na minutę przed dziewiątą Buchalter Śmierci wyszedł na środek sali i uderzając dłonią w blat stolika zwrócił na siebie uwagę hotelowych gości. Zapanowała śmiertelna cisza, gdy szalony rachmistrz szukał ofiary dla swych oczu. Ludzie instynktownie odwracali głowy, kurczyli się lub po prostu cofali się w głąb skorup.
- Siedemdziesiąt osiem - obwieścił Buchalter Śmierci.
A potem wszyscy opuścili taras.
Zostaliśmy tutaj we dwoje. Kelnerka zamknęła drzwi i zniknęła na zapleczu. Poustawiałem krzesła, zebrałem popielniczki, wytarłem stoliki. Wróciłem na swoje miejsce nie spuszczając wzroku z kotary zasłaniającej wejście do hotelowej kuchni. Wydawało mi się, że dobiega stamtąd przedziwna muzyka. Zasłuchałem się w melodię, która docierała do mnie, pomimo absolutnej ciszy. Zapadłem się w nią bez reszty. Obok usiadła ciemnowłosa kelnerka. Nie zauważyłem nawet, kiedy podeszła do stolika.
- Ta muzyka jest zawsze - powiedziała dotykając mojej ręki. - Tylko, że nikt nie próbuje jej usłyszeć.
Wyszliśmy na zewnątrz, na przestworza - w jasną, letnią noc. Ciepły piasek ogrzewał nasze bose stopy. Odkryliśmy gwiazdy i księżyc, całą astronomię spływającą na nas z nieba. Tam był Arktur z Wielką Niedźwiedzicą, Andromeda i gorąca Wenus. Miliony lat świetlnych czasu i przestrzeni, niewzruszona obojętność ciał niebieskich. W każdej chwili rodziły się gwiazdy, umierały światy, z chaosu wyłaniało się życie, które pochłaniał chaos. Nie słyszeliśmy krzyku stamtąd, tak jak nikt nie mógł usłyszeć nas.
Szliśmy teraz brzegiem morza, a fale obmywały nasze stopy. Odkryliśmy chłód wody i zapach morskiego powietrza. Nie czuliśmy strachu, ani przygnębienia. Ciemne kształty porzucone na plaży przez złośliwego Boga były przecież tylko martwymi kamieniami. Idąc blisko siebie oddalaliśmy się od cmentarzyska kamieni.
Szukaliśmy ogrodu z rajską jabłonią ,albo wysp szczęśliwości na południowych morzach. Szukaliśmy ziemi, nad którą krążą ptaki. Czekała nas długa droga, lecz nie musieliśmy się śpieszyć. Odkryliśmy bowiem, że tam, dokąd zmierzamy czas nie odgrywa żadnej roli.
Na wysokości opuszczonej latarni morskiej spotkaliśmy samego Anioła Śmierci. Anioł był wysokim, niezdarnym garbusem o twarzy zmęczonego robotnika. Popychał przed sobą taczkę, zaś na jego garbie kołysała się ogromna szufla. Zatrzymywał się co kilkanaście metrów, nabierał na szuflę martwe ciało, wrzucał je do taczki, potem sięgał po deskę surfingową, wrzucał ją do taczki, ocierał pot z czoła, stękał i szedł dalej. Natknęliśmy się na niego w momencie, gdy zabierał się do ładowania kolejnych, dwóch ciał. To była młoda kobieta i mężczyzna, mniej więcej w tym samym wieku.
Anioł wyglądał na speszonego naszym spotkaniem. Odłożył na bok szuflę i próbował się uśmiechnąć, lecz zamiast tego wyszedł mu żałosny grymas dywanowego klowna. Garbisko musiało mu bardzo ciążyć; szczególnie, gdy jacyś ludzie nań patrzyli. Pewnie dlatego Anioł starał się wyprostować wbrew swym możliwościom, co sprawiło jedynie, że wydawał się podwójnie godny współczucia.
- Taka piękna noc - odezwała się dziewczyna.
- To prawda - potwierdził nieśmiało Anioł Śmierci.
- Którędy teraz? - zapytała.
Anioł rozejrzał się bezradnie dookoła.
- Idźcie przed siebie - powiedział wreszcie. - Na pewno znajdziecie drogę.
Zamierzaliśmy już odejść, jednak garbus powstrzymał nas zanim zrobiliśmy pierwszy krok.
- Weźcie to, na drogę - wyciągnął z kieszeni dwie, dorodne pomarańcze.
- I nie bójcie się ciemności - dodał. - Wasze światło rozproszy każdą ciemność.
Podziękowaliśmy mu za dobre słowa.
Zostawiliśmy za sobą garbatego Anioła ładującego na taczkę ciała dwojga ludzi.
I poszliśmy dalej.
15.XI.1994r.
1