J. Słowacki, Król-Duch, rapsod pierwszy
Pieśń I
I
Cierpienia, walki z szatanami, broń ich jasna, jamy pełne wężowej zdrady. Powiem, spełniając wieczne wyroki, które każą wyśpiewać rzeczy minione i duchów świętych święte wojny
II
Ja, Her Armeńczyk [postać inspirowana kreacją z Platona], leżałem na stosie, Kaukaz odzywał się do ech, niebo świeciło się grzmotem, leżałem w złotej zbroi.
III
Duch niewyszły z ciała czuł dumę spokoju, nad nim poruszona ziemia i duchy rycerzy, trójca widm zapalała stos, czekałem na piorun - wierzyłem że zmartwychwstanę,
IV
Przybliżały czarownice zapalony chwast, śpiewały runy - trzasnęły 3 błyskawice, siarczane pioruny i strzaskały płomienie czerwone
V
Dusza ze mnie ustąpiła, ciałem płacząca poddana pod Pana, w Styksie, Lete, Niemnie - gotowa tracić ludzkości miano. Czym jest moc czucia a strata pamięci - wiedzą wniebowzięci.
VI
Dusze brylantowe czyniły wybory, moc szukała szczęścia i pokory, Orfeusz miedzy ptakami szedł umęczony, a myślałem, że wzbije łabędzie.
VII
Ulisses oraczem odpoczywa, tak Bóg zmęczonym wybacza i odpoczywać daje. Niech spracowany nie rozpacza, że brakniem u ognia, jego upominek większy dla duch niż spoczynek
VIII
Ja obeznany z młodą harmonią ciała, siadłem nad Lete myjąc rany. Odtąd nie płakał mój duch, ani nie brał za wymowę usta otwierać ran.
IX
Letejską kładąc wodę straciłęm wiele obrazów, jutrzenek pogodę duchy zasłoniły, a pokazały umiłowaną na wieki.
X
Ani rozgwiazdy tęczowe, tak błyszczące delfiny w powietrzu łuski kalają, a nad nimi nie śmieją się płynąć
XI
Nic tak nie przeraża jak piękność oblicza z oparów letejskiej wody - nad nią dźwięk, duchów girlanda, pod nią - złote schody na świat daleki wiodły.
XII
Z łąk i puszcz wiatr prosił za ziemię szczęśliwą. Szedłem ranny strzałami Numidów - śmierć to czy dziwo żywota. Czy Iris, tyle kolorów i słońc, że nad ziemiami stoi na światłach?
XIII
Ona przede mną do lasów weszła, poznaj ją - bo utracisz, jak sny dobre. Żywotem tysiącem innych zapłacisz, a tę ranę serdeczną przyciśniesz do piersi rękami obiema, że jej nie ma.
XIV
Sławę damy ci - obrzydnie, serce - spustoszeje, będziesz bezwstydnie w Bogu urągał. Ja: Oczy rozwidnię rubinem ust jej, nie dam o to czy potem żywot ducha dostanę czy męki człowieka.
XV
W girlandę splotę męki, jak człowiek, który za tysiące czuje. Nią jako świata książę czoło uwieńcze - niech świat walczy - pójdę za nią.
XVI
Pamiętam głos i zaklęcie, na które duch wrzasnął: „To Królowa!” - wniebowzięcie upadło, przyszła nowa jasność, ukazał się wid: Piekność, córka Słowa, pani ludu północnego, judejskich wizja proroków.
XVII
Słońce trzymała nad czołem, miesiąc pod nogami miała, szła lasem, tęcze oskrzydlały ją - na powietrze rzucała perły jaśminy i maki korale
XVIII
Błękit się uśmiechał, pełen języków złotych. Za nią niebo północne gwiazdom się oddało ukazać w ogniu.
XIX
Czego woda letejska nie zrobiła, Ona dopełniła zjawieniem. Dusza na nowe się wzmogła, ciało pokonała i uczyniła cieniem - ja powalony, gdzieś w puszczy
XX
Budzę się, nade mną kobieta śpiewała runy - „ojczyzna twa zabita” - krzyczała, ja jedna żywa, ty zamiast trumny miałeś mój żywot. Wydałam ciebie, byś zemścił się, Popielu (synu popiołów)
XXI
Sam jeden jesteś, ojców przymioty cię karmią. Ja dam dwa duchy - na prawo anioł złoty, na lewo z krwi i zawieruchy, ty trzeci i mój głos. Pieluchy chwytała, rzucała dzieckiem jak skrą.
XXII
Karmem duszy, niedorosłemu, zemsta mi była. Nauka zdradą. Ktos włos mi ruszy i we śnie jak anioł zagada - spojrzę - liść w kształt złotego widma rośnie, pada czasem na pierś tumanem, nóż sam się wysunie.
XXIII
Pierwsze ducha nawałnice straszne, widzę krew. Dziś, kiedy w puszczę wejdę, coś mnie smęci, że chciałbym wyrwać trzewia, bólu prosić o litość
XXIV
Do rozgwiazd jasności porównałem ludu zjawienie z chat nie znających wojny. Królowie panowali mu, pokolenie Lecha - mające Słowo Polski, moc, rózgę cudów.
XXV
Wiem jak duch widzi pod ziemią, w ślepym cud często dziadzie - pies go nie znosi, duchy ciągnie za sobą. Chłopek za króla go ma, wie że bije nań świat duchów.
XXVI
Oczy zasłonięte bożą ręką pod ziemię idą. Blachy się na wzrok ludzki srożą, proch wstaje i w kształt ludzki się składa.
XXVII
Oni to widzą, gdy gromada urąga zamyślonemu. Mądrość z królem lub przy królu siada. Mądrość chorób duchowych lekarką.
XXVIII
Wkoło wioski kalinowe, mogiły kozom i pasterzom znane, zapomniane, oddane mgłom
XXIX
Zwyczaj czasem dawny, indyjski - gdy słąwny rycerz umrze, grzebią go jak Hektora, 12 koni bije, spływa stos krwią, ubrany w poroże i głowy - zmienia się w ogień.
XXX
Wieszcze w ogniu i guślarze przepowiadają świat nieznany. Pokaże się, co w pieśniach grają. Każdy wiek miał prawdy ołtarze, ducha kapłanów, którzy dla ciał nie krzyże mieli, a noże.
XXXI
Wzgarda je wielka paliła ku ciału, ducha wino poiło. Druidów mogiła, kiedy przebita słońca strzałą, wchodząc w granitowe bramy pokaże ci krwawe plamy
XXXII
Ty się nie cofasz, przy księżycu nie czujesz trwogi, próbujesz nowej drogi między głazami czerwonymi, księżycem a głogami - srebrne wstęgi.
XXXIII
W takich kościołach, duch z wysokim czołem wierząc w stałość świata obecność kląłem, nogą ich czoła trącałem, niech padają przed ducha aniołem, uciekają przed moją myślą - trupy gińcie lub wstańcie!
XXXIV
Urągał świat cichością i biegiem wolnym - przeszedłem kraj, który mnie rodzi. Inaczej z trupem lud postepował, paląc w łodzi i w mgły posyłał z umiłowaną kochanką niewinną.
XXXV
Syn wyrżniętych ludów, istota nieznana nikomu, jako łódź złota lepsza od domu ziemskiego. Na te śpiące, rozkochane we śnie rzuca jutrzenki różane.
XXXVI
Zobaczyłem to, wysłuchałem śpiewu dziewicy - kwiatu słonecznika. Nowy brała głos i światłość - tchem, ogniem , ale bez ciała, mgłą ze światem śpiewała
XXXVII
Kupcowi, który gorzał, zazdrościłem drogi. Drżałem, bym duchem nie ubożał, skrzydeł nie stracił, niosących ku złotemu światu, nie szedł na tamten świat z trwogą szatana jak duch na czarnej łodzi.
XXXVIII
Przerażony w lasy rodzinne wróciłem. Król Lech wziął mnie za pachołka - oczy groźnie miałem i czynne ręce. Zemsta kłóciła mnie z ludźmi i losem, a głos jej nie był ludzkim.
XXXIX
Ile razy jej posłuchałem (dla ducha fatalnie) znikała zawada ręką niewidzialną. Sądziłem, że orlica spływa mi na hełm i drogę piorunami ściele.
XL
Żądałem przywództwa i dwóch wodzów piorun krwi w mózg uderzył. Ja chodząc za stadami - teraz straszny. Komu ja szkodzę, choćbym pomyślał - wnet się wali.
XLI
Sczerniał świat, a ja, syn borów patrzyłem jak na las do ścinki. Bladość upiorów trwożyłą, byłem prawicą księcia, lecz celu nie miałem. W zamku cedrowym złotym byłem wojewodą.
XLII
Straszne są sprawy ducha, piorunów malowidła, przez włos deszczu świeciły - z rycerzami ujrzeliśmy skrzydła orłów pobitych, wiele ich jak kości germańskich.
XLIII
Pierze zmokły, skrzydła z piachu sterczały wielkie - jak upiór szary.
XLIV
Taka w skrzydle moc tajemnicza - pytam czy ich błyskawica tu rzuciła, czy bili się o kraj księżyca, bój krwawy, czy bitka dla sławy.
XLV
Jak nazwać to pole, gdzie tyle duchów na dole, tyle skrzydeł - rycerstwo bierze je i wtyka za pancerz.
XLVI
Widok wspaniały, człowiek jak upiór, skrzydlaty - krzyknąłem: „Sława Bohu” - świat się wali. Pierwszy go roztrącę, za mną wojska latające.
XLVII
Skrzydło krwawe przypiąłem, że hełm okryło - za cel miałem sławę, oni powrót do domu. Różne orły, lecz hałas jeden.
XLVIII
Lecieliśmy weseli, rycerze stanęli przed zamkiem. Wszedłem jak czarny anioł. Karmazyn królewski rozleciał się. Król wyszedł w blaskach rubinu i puścił berło bursztynowe.
XLIX
Łaskawość pogodna, Jaskółka siwizny, Dobroć cicha - znikły. Twarz trupia, postura mnicha - patrzy w siebie. Czy zwycięstwa mego pycha tajemnych myśli nie wywiodła?
L
On na skrzydła patrząc, pobladł i berłem mnie zwalił. Wzięto mnie. Dusza radziła, bym ocalił się, gdy tłumy stały z mieczem na króla idąc.
LI
Ale w błyskawicy czynu nie śmiałem się posunąć. Wolałem, że jak drzewu przyjdzie mi głową zachwiać i runąć - niż z krwi domowej rozlewu korzystać. Miecz w łono starca wsuwać i na słońce z wężem wyjsć, nie mieczem.
LII
Ja w ciemnicy do filarów przykuty jak pająk, z myśli gryzących pasam snułem. Widmo przyłbicy nakryte skrzydłami orłów płomiennych pokazało się.
LIII
Dusza silna i bogata, ciągle echem świata duchowego gadała - z okropności brała siłę sztychu.
LIV
Kto myślał, że więzieniem uciszy mnie i ukoi burze duszy - mylił się. Z ducha szedł grzmot, Lech czuł to. Żadnej ducha mocy nie wysilił. Były ze mną ciemne duchy.
LV
Wy, którzy nie spotkacie z twarzą prawdziwą waszego stróża, dla was puste czynów postaci - dla innych ducha ton i burza, owiewająca pieśń żałobną do innych podobną rapsodów.
LVI
O północy raz dyszałem gniewny, sądziłem, że mara biała tu, a tam kształt czarny. Ujrzałem lica królewny, której z rąk strzała różana przez proch więzienny szła, ręce mieniąc w rubiny.
LVII
Splecione do nóg złote włosy, wlekły się do głazów zieleni, zakończone kwiatami kamieni - dwoma Losami żywymi, twarzami aniołów patrzących na Amfitrytę.
LVIII
Te kwiaty jawią się przed innymi rysami. Mgły moje ją krwawią, nie próbowałem o niej śnić. Szaty fałd mi zostawią wiecznie w oczach, i białe nóżki do mnie idące jak dwa księżyce
LIX
Ja w głębi, w granicie schowany, wyzwany światłem jak zbiorowisko członków i łańcuchów, jak piekielnicy skrzydłem zjeżony, słysząc, że rodziła natura smoki.
LX
Ja, pomny za służbę tronowi, zdradzony, wierząc w krwi zapłatę dla Lecha. Dotknięty okiem dziewczyny - skrzydła wzburzyłem i piór oczy - mogłem ją wzrokiem spalić.
LXI
Biedne duchy moje, ze schedy bierzemy piękniejsze szaty. Oto smok Andromedy, wąż skrzydlaty z Eddy - i gwiazdy ogonem zbiera, w płuca wchłania, z ogniem wyrzuca.
LXII
Na nią straszny, piekielny - tym bardziej, że nieszczęśliwy - wyiskrzyłem oczu blask północny, więcej jej niż wolności chciwy. Czysty duch otworzył wrota - poszło w mgły czerwone.
LXIII
On nie wiedząc, co czyni, słowem pchnął mnie w górę. Ona mistrzyni harfy, duch niebiański, czytała w Sybilskiej skrzyni , że jej koronę zerwą orły na koniach
LXIV
Sen dawny jasno wyrzucił z drugiego ciała dawne twarze, aż ojcu rzekła, miał wołać guślarzy, sny czytających. Husarze moi rzędem przed zamkiem wten stanęli.
LXV
To mi nieszczęsna Pani powiedziała, że śniła, gdy skrzydlaci spełnialiśmy sen w blasku księżyca - ciemni szatani zgotowali jej sny, rzeź orłów, skrzydła huzarom.
Pieśń II
I
Księżyc pełny i gwiazdy świeciły, cicho zamek stał, zimno, serce smętnie biło, dwa razy mocniej zagadując, gdy była przy mnie.
II
Na jednym ®eku warkocze niosła, drugą północ wskazała - na północ nie pójdę, samemu trudno, lecz na koniu ostrogi umoczę i spotkam drugą tak piękną - królową ognia lub wody.
III
Jeśli nie, wrócę jak straszydło - a stąd ucieka cień z konia, skrzydeł, człowieka. Księżyc daje tę postawę, wiatr wypędza - jeśli Bóg oszczędzi, grom przypędzi.
IV
Ręką pogroziłem światu, wściekły, bezsilny. Gwiazdy na polach oczu i uszy otwarte miały. Na wschodzie wstęga szkarłatu szarym równinom kształt dając omylny. Płynęły jak morze.
V
Diana już zielona, już różano-złota, zanurzała się w ognistych mgłach. W sercu młodym tęsknota - ja skrzydlate ramiona zwróciłem na wschód, chciwy nowego życia - uciekałem jak duch przed myślą moją
VI
Dzisiaj świat odkryty przez ducha, wtedy tajemniczy jak złoty upiór, we krwi umyty - złotem wabił, krwią zohydzał, krzycząc ja dziecko dławione, uciśnięte.
VII
Po puszczach, gdzie się błąkałem gnana przyszłości orlica - kto mnie napotkał, myślał, że szatana - widział moje lica, zbroje, skrzydła, młot u kolan, dzidę, co jak świeca gorzała niebios blisko.
VIII
Pośród cmentarza sosen spotkałem smętnych Germanów. Duchu, widzisz sosnowe ściany - wozy, ogniska, twarze, kurhany - na nich orły legionów, podobne lampom i koronom.
IX
Widzisz, kto przyczynił Ci głosu i języka? Liczni, straszni jak piorun. Świat wytnę, pogrzebię - syn popiołów, ojciec mogilnika - pokazałem lasom gwiazdę dnia - i wstało.
X
Dziesiątki kroci, wstały na rzeź urahanną - na boku pośród paproci białością nęcił kształt śpiący, cudnej dobroci - zwalony w trawach jak w płomieniu
XI
Czy to królowa ludów wyrżniętych? Którą słowa na pościeli fiołkowej uśpiły - barbarzyniec ciął ją, że głowa jak lampa skoczyła - błysnęłą spadając.
XII
Zawrzywszy gniewem, dobywszy ostrza - barbarzyńcę tnę, że łeb się rozwalił jako Grenada. Zegar widzący żywota, żył zioło czerwone - idący sprężyn ruchy - porównywałem głowy jak duchy dwa
XIII
Ledwo to uczyniłem, nowe moce, zemsty statui - przybiegły. Proce cisnęły kamieniem, byłem jak piorun, napełniłem lud przerażeniem - żarem - nazwał mnie on Kiejzarem.
XIV
Dziś sen w puszczy głęboki lata, posąg leży biały, może chata nadistrowa mówi powiastkę moją? Na świata zniszczenie posąg przysłał mi rycerzy, duchy zawiesił nade mną.
XV
Nie wiedzą ludzie, jakie tony, przez jakie czyny, męczarnie zebrałem duchów miliony - które biorąc, strach ogarnia, bo ze słońc różnych jak girlandy - gdy nie zdołam, je na pomoc przyzywam.
XVI
Sam na uroczyskach człowiek, duch - uważałem cuda przy kołyskach ludów, nikną. Zaszczepienie w piorunnych błyskach, strach i nuda w powietrzu - trwożą jak kury u Piłata.
XVII
Ciągle ptaki ranne piać się zdają, smutne jak krzyk dziecka. Niebo ciemnieje, gwiazdy wschodzą, ludzie miast ręce grzać, gotowi zaprzeć się ducha bożego.
XVIII
Czułem to, mimo że krew biła jak piorun, hełm dzwonił, kita płonęłą czerwonym ogniem, koń gadał, dzida rosła, szabla żyła, obłok bronił - o złym dniu wrzaski ostrzegały kruków, o dobrym - klucze żurawie.
XIX
Przez ziemskie władze ostrzegany wpadłem na ziemię nieszczęsną. Lech nie żył, lud zabijany w królewnę patrzył. Ona pancerz złoty, malowany kwiatami pokazywała - podobna Anielicy-Sławie.
XX
Koło niej tabor żywych ludzi, zbrój czarnych, sztandarów - jak ptaki nocne wstają Wenedowie, Czudowie, Połowce żółte, Tatary nadmorskie - w twarze tysiącem strzał brzęczą.
XXI
Pamiętam wrzask i wycie narodów różnych i językó, gdy przy Wisły korycie, aż wyprawili najstarszych tysiączników prosząc o pokój i ziemi kawałek na mogiłę.
XXII
Ja pod lwią skórą, siedząc na powózce Germanów - niech dziewczęta rozplotą warkocze, córki Supanów - Wanda niech idzie do roztruchanów. Niech Germanowie na tarczy ją niosą.
XXIII
Przez ludy okrzyknięta królową zaśpiewa pieśń plemionom, dusze pozachwyca - ja drżące otworzę ramiona, by zleciała w nie - prosiła. O niebiosa i pół ziemi?
XXIV
Stary Swityn i Czerczak - posłowie - odeszli. Mnie jej postać, senna, zaczęła jaśnieć, jawić się płomienną - potem cała mi w oczach gehenna błysnęła piorunami pruta, parami jak huta.
XXV
Na piersiach skórzane odzienia darłem, do łoża przykuty - weszła w te płomienie jak duch. Nad nią z gwiazd pierścienie, wiązały pieśń na różne nuty.
XXVI
Słysząc te głosy, dziewczyna szła na mnie - z ciała wyleciałem, ona w ogniu sina obracająca chorałem jak skrzydłami młyna - przywiodła ducha. Jak zwariowany szedłem w toń.
XXVII
Noc była, hełm na głowę włożywszy, wsiadłem na koń, pędzę. Pamiętam zamek na Wisłą, gdzie lud królową otoczył. W róg mosiężny dzwonię - oderżały konie.
XXVIII
Wychodzi Swityn, wojewoda - idź - mówię - słów wczorajszych szkoda, ostrą twarz pokazałem, niech królowa wasza naleje mi czary - może łatwo wpadnie w moje ramiona.
XXIX
Nic nie odpowiedział, brzegiem wody mnie prowadził, rybacy niewody nurzali, kilka świec nieśli kapłani, rapsody z lutniami siedli na zrębie skały - na wzgórzach rozpalono wici.
XXX
Na łące panny służebne - niosły kwiaty, kadzielnice, diademów półksiężyce złote - bławatki do wieńca, kwiaty rzucając wiślanym duchom na ofiarę.
XXXI
Obraz wywołuję dawny, lecz jutrzenka i kwiaty omglone i ptaki leśne, tęcza - zapalają mój duch jak pochodnię. Przypominają obraz rzewny, ubranie martwe królewny.
XXXII
Jak księżyc była, on lekko czoła zarumieni i nad lasami, gdzie drżą liście - pełny, okrągły przemienia się w mgłę.
XXXIII
Taka jej bladość, ku błękitom nachylona zgonem, ust perły. Wisły Amfitrytom odśmiechnięte złością - kobietom dała się zdobić koroną złotą, a strach trupa powiększał
XXXIV
Cóż dopiero, gdy lica groźne odkryłem - miecz złamawszy w błyskawicę cisnąłem kawałki - nade mną mork ducha, złote świece miecza - mój duch stanął na hełmie.
XXXV
Krzyk pierwszy, niepodobny ludzkiemu zbudził 100000 Germanów. Stos okropny wystawiłem, książęcy, wysoki, że rzeka wiślana na bladych trupach stanęła w purpurze.
XXXVI
Pierw, nim oddałem ją ogniowi, ile lamentów słyszała, włosom nie dałem z wiślanych diamentów oschnąć. Podziemnym cieniom każe zamienić się w gmachy - złożę ją w alabastrowej trumnie, strzec każe kolumnie - śpiewaczce wieków.
XXXVII
Zbalsamowaną na białym atłasie położę i wzdychaniem sen zastraszę. Może wstaniesz i pocałunkiem dasz mi światłości tchnienie i słuch weźmiesz, czytająca na kamieniach.
XXXVIII
W kraju bez słońca, gwiazd, księżyca - wiecznie smętno. Ja, rycerz z otwartą śpiący źrenicą - ty, jak moja czytelnica, perła po perle w ucho lejąca wyrazy i pieśni, z tysiąca lat chwilę czyniąc.
XXXIX
Pośmiertne przeczuwając rzeczy i głosy. Chciałem na mieczach ją złożyć, upoić rycerskim sztandarem - z onej ziemi, gdzie kaleczy ciało, uciec w wyspę Islandów, czerwoną ogniem 7 wulkanów.
XL
Na lodowiskach tam ją złożę jak kwiat w krysztale. Przy wulkanów błyskach posadzę na skale. Sam dziki, gdy góry ogniem będą zionąć mrozom dam się zgryźć.
XLI
Tak mój duch w kształty wpadał piramidalne, nowe ciała łańcuchy targał - lata zebrały się walne, okryły Lechową purpurą - lud znikczemniał strachem - ja siadłem na tronie.
XLII
Któż by to w ludzkie księgi włożył dla marnej sławy - chciałem niebiosa zatrwożyć, uderzyć jak w tarczę w niebo, przedrzeć błękit i kolumnami praw, gdzie anioł żywota, zatrząść, aż pokaże się Bóg.
XLIII
A nie Bóg nad żywą fortecą zgwałconą twarzy pokaże? Komety złote przylecą, oblicze pokażą świata - jeśli nie zlękne się, krew mnie splami.
XLIV
Niebiosa pełne widziadeł i twarzy słonecznych, koło mnie cmentarne powietrze i burza. Słońce blednie, księżyc stanie - pokażą dbałość o człowieka.
XLV
Jeśli z motłochem postąpię jak król zwariowany, żywotem bez rany - to ludzie są prochem i ja. Na dzień jeden jak miecz - własne go siły z ziemi wyrzuciły.
XLVI
Ledwo zabłysła ta myśl, wzrok wydał ją, widząc w kościach, czy są duchy. Naprzód Czerczak u nóg proszący o łeb, pod obuchy poszedł, za nim dwaj prorocy, których łby krwawe śnią mi się.
XLVII
Za wojewodą dwór i sługi posłałem - z wież patrzyłem na ten trupi ze świecami pochód. Niebieskie framugi patrzyły cicho - zdawały się smętne.
XLVIII
Szereg wymordowanych poszedł, myślałem, że ujrzę duchy - ze ścian ogniem zapisanych wyjdą pająki - wyrok nań zapiszą.
XLIX
Myślałem, że noce niespokojne, a dnie będą mi czarne - w ciemności jęki lub chrzęst, tchnienia na czoło chłodne - straszny duch, wróg mój - dziecko zostawił. Podniosłem pierś gotów ze wzgardą walczyć.
L
Przez oczy dawne widzę to ohydne pierwszego ducha dzieło. Gdy stepy w mogiłach, wzięły nazwisko Czerwonych - ujrzano, że brzydnę i biorę duchów postać - myślano, że gniją mi trzewia, byłem jak senny wąż.
LI
Czasem z góry na kolec wieży wejdę, państwa karacze każe prowadzić przez manowce - kładziono na kurhany chwast - widzę ruchome w ogniu mrówniki.
LII
10 gwiazd i słońc zapłonie, 10 wrzasków słyszę, nie podnosi mi się duchem łono. Jako Lucyfer, a zbrodni towarzysze na większą okropność patrzą - na mą twarz bladą.
LIII
Dziwią się wszyscy, ze nie szczekam, nie ryczę - nie widzą, że duchem natchniony czekam deszczy krwawych, za miecz chwytam i cały świat rozjuszam. Niebios mroku pytam - czy mieczem przerażam władzę niebieską?
LIV
Co tylko mocy ma mózg - na męki wynalazek użyłem, na Wiśle okręty. Kraj cały w męczeństwie cierpliwość całą zużył - niebo to zniosło, póki duchom kruszyłem łódź i wiosło.
LV
W męce nic straszniejszego nie tworząc, łamałem prawa boże, naturę chcąc upokorzyć - matkę z lasu na dworze stawiano, zamist do nóg jej paść, w łachmanach orlicy - ciała użyłem za knot świecy.
LVI
Rzekłem, że mnie czarowała, serce jadła, truła żony i zgasła. Twarz mi się skrzywiła, zielnością ciała - że się duchowi szata pruła, on nie wiedział o sobie w letargu.
LVII
Raz byłem tak śmiały, że przejrzałem się - byłem czarny jak trup. Już robaki pouciekały z trumny 100-letniej, bojąc się oczu. Przerażone czerwonymi oczami trupa i kości ogniem.
LVIII
Tak próchniejący, upadły, zużyty, czułem się jak anioł gorący, świat gotowy kochać, lecieć z pieśnią. Co szła boleśnie w ton i śmiech w szaleństwo wiodła.
LIX
Gdy mnie czar omami, ręce wyłamawszy - pianę toczę ze łzami - usta milczą, duch omamiony wszystkimi kręci księżycami, gwiazdy chwyta - tworząc Pieśń Mocarza
LX
Jeden był przy mnie giermek, w niego głosy okrutne wlatywały, kości trzęsły - pierś mu się popsuła, przez sen gadał, drżał - jak instrumentu szkatuła cedrowa, napełniona tonem.
LXI
Tymczasem Pan niebieski ubierał w grozę i powagę strachu. Strach ciemny królewski, pod stopą komnat deski grzmiały - o komnat zapachu gadał lud ciekawy.
LXII
Na świecie śniono o mnie, lecz mówiono, żem blady, że gwiazda złota prowadzi w ciemny kraj, gdzie dusza wściekła na króla duchów czerwonych.
LXIII
Mnie ukochano za siłę, strach, męczarnie - lud zgiął kolano przed twarzą moją, widząc hełmu skrzydła jak latarnie - między nimi lampę trupią.
LXIV
W powiekach rubin goreje, powieki nożem rozcięte, przez korę rubinową duch patrzy - widmo przeszłości. Przez jakie męki musiałem ścierać strach z czoła?
LXV
Wyzwałem słońce twoje i księżyc, ogniska, burze - przeciw gniewom niosłem przyłbicę - chciał zobaczyć sługę, komu służy. Chciałem zobaczyć 4 pioruny twoje, potęgi, słońca, księżyce.
LXVI
Pogardziłeś mną Panie i do śmierci strasznej doprowadziłeś. Swityn żył, bił wrogów moich, winy gładził, granice królestwa poszerzył, na dwu morzach mnie posadził, miecza nie chował, jak ojca go kochałem.
LXVII
Biła północna godzina i konstelacja Łabędź jak złoty krzyż, sufitów lampa - myśl ohydna o śmierci Swityna weszła z potęgą w moje zgryzoty.
LXVIII
Chciałem ją zmazać, a ona woła ja pani - „może skona”. Żadna z gwiazd nie przyleciała? Wtenczas spokojny będę o ducha.
LXIX
Płomieniom wolno po dolinie iść, błyskawicom bić w cnotliwe. Za myślą idź, o czynie nie myśl - sprawdź czy niebo martwe, czy żywe. Gdyby w 100 Switynach stu ojców głowy patrzyły?
LXX
Wysłałem katów, myśl w drzewo się rozrasta. Posłałem drugich, ciemny był dzień i grad, czasem słońce ponure i gradem złotym o pancerz chluśnie - bo stałem na wietrze.
LXXI
U progu szare żebractwo. Patrzą na króla. Przez deszcz widzą marę jęczącą gradem. Suche widmo, blisko stanąwszy wrót jak posąg skostniał i dał list od Swityna.
Pieśń III
I
We dworach wojewody trzymali gęślarzy, rycerstwa rapsodów - mądrzy, ślepi, starzy - pancerze srebrne, brody długie, słoneczne twarze - liry małe w koral, bursztyn, srebro oprawne.
II
W ręku niby pastorały, wierzbowe kije, tymi chłopców chorały pędzą i wiodą takt, w górę uniesiony piorun zwiastuje, na dół pieśń ucisza.
III
O kiju, z lirenką stał Swityn. Na płaszcz różna krasa i łaty różne - płaszcz Boga. Noga bosa świeci przed oczyma jak muszla pielgrzyma.
IV
Na przód z bosą nogą wystawioną, żuraw podróżny, oparty, z twarzą jasną - stał w starym płaszczu i list podawał. Iryda za kosą nie tak piękna, gdy z niebios spada jak wspomnienie dziada.
V
O serce śpiewaka i sługi, cierpiące dla pana, miej grób pewny - wiecznie wstawaj w pieśni i wiek długi do miłości ludzi znęcaj.
VI
Niech przypomni czary tobie znane i słowa na serc otwieranie. Przebacz okropną ranę, nóg przygwożdżenie, które odjęło ci czar wędrownej pieśni
VII
Podawał mi list, na nodze jego oparłem miecz - a on stał cierpliwy, mieczem przygwożdżony, czerwienił krwawy koral, stał owinięty jak żebrak i patrzył na mnie jak na dziecię.
VIII
Nie zdjąwszy miecza, głębiej utykając, czytałem słowa palące mózg - ten list na ducha okropności, straszne wykuł zarzuty - gardził mną człowiek ten.
IX
Kacie ojczyzny - pisał - tyranie, królu wczorajszy. Poszedłem na dobrowolne wygnanie, abyś nie dopełnił miary przez mój zgon. Wyganiasz mnie, a żołnierzy tobie zostawiam - sam znikam, nie biorąc nic, prócz boleści.
X
A chętnie dałbym głowę pod miecz, w ręce twoje ściętą włożył. Której śmiercią bóg nie trwożył, gdybyś ludzkie miał łono, nie gardził miłości spojrzeniem ostatnim.
XI
Aniołowie strzegą mnie złoci, twój duch stanął, ty mnie ostrzegłeś sam - dlatego, że stałeś się poczwarą, o śmierci myśląc człowieka.
XII
Duch litości jest ci szpiegiem, naprzód serce zgniłe wypyta, potem chodzi i ostrzega ludzi, gdy ciało śpi - duch wychodzi i biega po kraju, targa włosy. Zmordowany lamentami wstajesz nie wiedząc, żeś płakał.
XIII
Jakiś cię anioł odmienił, dzieło wypełniać straszliwe przysłał, lud zahartował, skamienił Cię. Wkrótce w anielskiej ozdobie - wiatr na ciebie i przeciwko tobie.
XIV
Miej więc dzień w zarządzie siłę, w mieczu która i w toporze. Ja ciebie czekam na sądzie z listem, który w mogiłę położę. Krwią twoją farbowane morze.
XV
Tu nie błyśnie moje lico, choć niedaleko lecę - pobytu tajemnicę znamy ja, koń i rapsod. Prędzej zgonisz błyskawicę niż konia mego. Człowieka wiary spróbuj.
XVI
Taki był straszny Swityna list. Groźbę słyszałem i opór ducha od jęku staje się ciałem. Choćby królestwo przyszło ruszyć, złamać harfiarza.
XVII
Stary był, Zorian się zwał. Palony cichszy był od owieczki, na lirze pogrywał i szedł przez ogień z piosenką, klątw nie rzucał, ni głosu dobywał wielkiego z lirenki.
XVIII
Mówił twarzą i ręką - śmierć nie jest męką, nie lękaj się liro cielesnego zbója. Nie bój się córko, siostro - na cóż by była mądrość, gdyby przed śmiercią skonać nie uczyła.
XIX
Przyjmowano cię po domach i chatach, póki wędrowałaś - bądźże wdzięczna - ucieszą się i ton pochwycą. Wstaniemy po latach ze zgrają harfiarzy.
XX
Błogosławiona jasna błyskawica - wzięty w złote ramiona zniknął. Mój duch uczuł Pana, czeluść ust otworzona, pożar gardłowa - już do piekła należę.
XXI
Dyszący na konia siadłem, tłum siepaczy ubrany w złoto, bursztyn, miedź, stal, moc tortur, gwoździ, kołów - za mną rzucił w Wisły fale się, wszyscy na jasnych koniach.
XXII
Ja przodem w czerep czarny ołowiany chowałem głowę - uczułem wstyd - twarz jak gryszpan, przypadłem w zamek nadwiślański, cały w purpurze, trupy chował - duch mój przede mną mordował.
XXIII
Przestraszyłem się, bo z pamięci wypadły mi wczorajsze rozkazy, kaci stali zdjęci trwogą bladymi widziadłami - kto prędzej niż moje chęci, myśli, kto bardziej zajadły na krew Swityna wpadł w pokoje niż ja? Kto wypełnił myśl moją?
XXIV
Duchowi przypisać to muszę, zmiękczyłby dziecinne dusze, sionki z cedru, pełne ech, jęków, krzyków Swityna brzmią
XXV
Ja jeden do szaleństwa skłonny, wpadłem o jutrzence - ani zemsty płomieniem, ni szatanem, Bogiem nie zatrzymano. Sam się osądzę!
XXVI
Kostur wbiłem okuty w ścianę i rzekłem, że noc na ucztę poświęcam, jutro dzień pokuty dla wszystkim - zamek błysnął na kształt huty. Bladych wieńcem otoczony siadłem.
XXVII
Ucztowaliśmy wygodnie, Swityna misy służyły nam, stągwie, kobierce, czary, podawały nam Zbrodnie, Widma - stojące z boku upiory - uniknione
XXVIII
Giermek przyleciał zdyszany i rzekł: Ogromny znak ukazany - na niebie miotła płomienista. Zbladłem i kostur wyrwawszy na wskroś przeszyłem gońca, który zjawą mi się zdał.
XXIX
Sam wybiegłem na ganek - gwiazdozbiór jak miecz wielki z pochew, karbunkuł czerwony w głowicy, migał jak oko ducha twarzy.
XXX
W gwieździe tej oczyma usiadłem i mocowałem się z nią jak z szatanem, truciznami jadłem, trawiłem jadów gryszpanem - ona lub ja bledliśmy, aż padłem ja rycerz dzidą w pierś przebity.
XXXI
Zobaczyłem w gwieździe znamię, powiek mrugnięcie, błysk oka, uczułem, że ducha łamie mi wielka moc na wieki - obróciwszy twarz ku ludziom - rzekłem ze przyszła z moim zgonem…
XXXII
Kometa. Mieszając się blady, rzekłem, że świat zwyciężyłem, a to są ślady, ze duch mocny nad naturę. Gwiazdy gwiazdę na zwiady wysłały. Czym żywy? Rzecz króla czynię, człowieka czy zbója? To śmierć moja!
XXXIII
Więcej sługami mojej wściekłości nie jesteście. Naród kupiłem krwią i podniosłem ducha, który gardzi śmiercią. Niejeden wieśniak wieczór pieśnią umili i rozhardzi się tym jak król wyrzynał.
XXXIV
Ja jestem biczem okropnym i będę cierpiał przeznaczenie - za chwilę otchłań mi się otworzy, piorun łono rozerwie - zmyta we krwi wszechmiłość i wszechcierpienie!
XXXV
Duch odpowie, wy jak dzieciątka - wszystko, co czyniłem z jednego szło wątku - ciężar zbrodni spada na mnie - w kurhanach pamiątka i w pieśni dziada. Chwasty porosną mój grób.
XXXVI
Ale po latach…Zaczęła się targanina kości, przez kaptur z ołowiu szło sto tysięcy iskier - chciałem kształt księcia zachować, lecz pękałem jak glina, oczy chmura czarna zasłoniła i duch skupił się w ziarno jedno.
XXXVII
Straszne zaćmienie i głusza, na sercu ręka boża - dusza pękła, wzrok szedł w sumienie - jako robak w ogniu - tak ona leżała na dnie plamy, aż Bóg otworzył jej bramy wieczności
XXXVIII
Taki był koniec żywota, śpiewany przez rapsodów długo - lecz nie doszli w czym istota czynów. W czym wyższość Herodów - nade mną myśl słoneczna, do niej moc ciemnych schodów wiodła w złote progi celów - krwawo i bez trwogi.
XXXIX
Życie dźwięczało w ducha strunie - lepiej w trumnie niż na takiej drodze, lepiej z włócznią w boku niż z myślą taką. Deszcz piorunów lunie na orła ze słonecznym okiem - na mnie, żurawia w przyszłość wyciągniętego - pioruny boże biją.
XL
Przeze mnie ojczyzna wzrosła, nazwiska nie dostała, pchnięciem wiosła idzie skrwawionego. Polska, na ból, skała. Fala drugi raz niekiedy zniosła z drogi, a duch w ciało wszedł bezwonne, martwe. Co wycisnąłem pod krwią - zawsze zwyciężyłem
XLI
Śpij, kształcie pierwszy, zdjęty z ducha, upiorny, za krew wylaną przeklęty - w koszuli drucianej, czapce z ołowiu - klątwa jak na diamenty, bazaltowe kolumny w pustkowiu natury - budowane z ducha w ciemność ubrane, chmury i piorun.
XLII
Ja nogę na tobie postawiłem i dalej szedłem - już byłem boży. Gdy spełnię duchem, co ciałem. Duch ukazany w pierwszej zorzy świata - lat tysiące są jak chwila.