Medycyna niekonwencjonalna:
Zamykanie chorych w szafie
Rozmowa z profesorem Bogdanem Romańskim
kierownikiem Katedry i Kliniki Alergologii i Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w Bydgoszczy
- Panie Profesorze, obowiązujące w naszym kraju prawo umożliwia leczenie każdemu, kto zarejestruje je w Urzędzie Skarbowym jako działalność gospodarczą. Potem należy już tylko zadbać o reklamę i można otwierać gabinet. W Polsce liczbę takich gabinetów szacuje się na ok. 200 tysięcy. Jak Pan, jako lekarz akademicki, ocenia to zjawisko?
- To rzeczywiście zdumiewające. Z jednej bowiem strony od przedstawicieli medycyny oficjalnej wymagane jest wykazanie się nie tylko dyplomem ukończenia studiów, ale często, w licznych dziedzinach medycyny, posiadaniem określonej specjalności. Z drugiej zaś strony, każdy może zarejestrować działalność leczniczą "niekonwencjonalną" i nikt nie sprawdza, czy taka osoba ma jakiekolwiek kwalifikacje, a jej metody leczenia jakiś sens...
- Spróbujmy na początku ustalić, co się kryje pod pojęciem "medycyna konwencjonalna".
- Medycyna konwencjonalna w swoim postępowaniu przy rozpoznawaniu chorób musi opierać się na bardzo ścisłych badaniach natury doświadczalnej i musi także takie badania stosować przy projektowaniu leczenia. Właściwie aż do początków XX wieku różne choroby leczono w bardzo różny sposób, z lepszym lub gorszym wynikiem. Kłócono się zaciekle o skuteczność metod, ale owe dyskusje pozostawały bezprzedmiotowe. Aż do chwili, gdy wprowadzono naukowe metody postępowania. Na czym one polegają? Przede wszystkim na tym, że porównuje się starannie różne metody działania i na tej podstawie wyodrębnia tę, która jest najbardziej skuteczna.
- Posłużmy się przykładem.
- Proszę bardzo. Jeszcze w wieku XIX powszechnie stosowaną metodą leczenia bardzo różnych chorób był krwioupust. Metoda ta była tak bardzo popularna, że np. we Francji mówi się żartobliwie, że słynny paryski klinicysta, Broussais, wytoczył więcej krwi Francuzów niż Wielka Rewolucja Francuska.
W jaki sposób przekonano się, że leczenie krwioupustem nie ma tak zbawiennego działania, jak to wcześniej przypuszczano? Otóż dr Józef Dietl, notabene nasz rodak, porównał wyniki badań u osób chorych na zapalenie płuc z grupy leczonej krwioupustem z grupą pacjentów nie leczonych tą metodą. I okazało się, że krwioupust nie ma działania leczniczego. Tak rodziła się medycyna naukowa.
Aby przekonać się o wartości takiej czy innej metody leczenia, należy też obowiązkowo przeprowadzić badania przy użyciu placebo. Czyli porównać grupę ludzi chorych, która otrzymuje lek, z ludźmi chorymi, którym podaje się namiastkę leku - jakąś zupełnie niewinną substancję. Jeżeli zastosuję się taką właśnie metodę badawczą, okazuję się, że w badanych grupach od kilku do kilkunastu, a nawet więcej procent badanych czuje się lepiej po zastosowaniu placebo. Jest to efekt psychologiczny. Dopiero więc, kiedy różnica statystyczna między wynikami osiągniętymi przy zastosowaniu leku i przy zastosowaniu placebo jest wyraźna - można mówić, że dany lek ma rzeczywiste działanie lecznicze.
- Krótko mówiąc, nawet jeśli nawet dana metoda czy lek mi pomaga, nie stanowi to dowodu na ich skuteczność?
- Właśnie na tym polega słabość wszystkich metod proponowanych przez medycynę niekonwencjonalną. Bo ani bioenergoterapeuci, ani wynalazcy różnych "cudownych" metod leczenia nie legitymują się doświadczeniami porównawczymi u ludzi zdrowych i chorych, jak też doświadczeniami porównawczymi z użyciem placebo. Stąd metody te z punktu widzenia medycyny naukowej są bezużyteczne. Uważam jednak, że każdy z nas ma prawo sam decydować, jakie leczenie wybierze: konwencjonalne czy niekonwencjonalne. Z tym, że ludzie, którzy decydują się na leczenie niekonwencjonalne, powinni mieć pełną świadomość, że czynią to na własne ryzyko. Przypominam sobie historię z lat 60. z gdańska, gdzie odbył się proces sądowy uzdrowiciela, który spowodował śmierć dziewczyny chorej na gruźlicę płuc. Otóż przez parę miesięcy leczył ją w ten sposób, że stosował u biedaczki głodówkę i prasował ją kilka razy dziennie gorącym żelazkiem. To też było leczenie niekonwencjonalne.
- Można jednak odnieść wrażenie, że niektóre z owych niekonwencjonalnych metod znajdują uznanie w oczach specjalistów. Myślę tu o o homeopatii, irydologii, akupunkturze czy akupresurze. Akupunkturę np. z powodzeniem propaguje profesor Garnuszewski, postać bardzo znana. Jak to wyjaśnić?
- Jeżeli chodzi o akupunkturę, to rzeczywiście jest ona częściowo dopuszczona do użytku w medycynie, bo na ogół zajmują się nią lekarze, którzy mają pełne przygotowanie lekarskie. Ale myślę, że należy widzieć właściwe miejsce akupunktury. Otóż może być ona skuteczna w różnego rodzaju nerwobólach - upraszczam zagadnienie - i wówczas efekty nakłuwań są widoczne. Natomiast nie wydaje mi się, aby mogła być pomocna np. w leczeniu chorób narządów wewnętrznych.
- Czy w Polsce prowadzone są programy badawcze, które w przyszłości mogłyby zweryfikować takie kontrowersyjne metody leczenia?
- Osobiście nie znam takich badań.
- Brakuje odważnych?
- Dzieje się tak przypuszczalnie dlatego, ponieważ ci, którzy metody te stosują, niechętnie poddają się rygorom badawczym medycyny naukowej. Z kolei proszę wziąć pod uwagę, że gdybym ja, dajmy na to, chciał zastosować w swojej pracy badawczej bez starannego uzasadnienia jakieś metody niekonwencjonalne - mógłbym narazić się na bardzo poważne zarzuty. Kodeks etyczny lekarski mówi bowiem wyraźnie, że mam prawo stosować w leczeniu tylko metody sprawdzone.
- Czy nie jest jednak też tak, że lekarze akademiccy obawiają się wejść na grunt w ich mniemaniu przynależny znachorom i szamanom, by nie narazić się na ośmieszenie w swoim środowisku?
- Wydaje mi się, ze istotna trudność w tych sprawach polega na czym innym. Na kwestii odpowiedzialności. Bo jeśli ja mam jakiegoś poważnie chorego pacjenta i zastosuję u niego leczenie konwencjonalne plus leczenie przez bioenergoterapeutę - to jeżeli otrzymam wynik dobry, nie będzie wiadomo, czy wynika on z klasycznego leczenia, czy przez bioenergię, o ile taka istnieje. Należałoby więc zamiast leczenia klasycznego zastosować leczenie bioenergią. A wtedy ponoszę ogromne ryzyko. Bo jeśli nie będzie efektu pozytywnego, a nastąpi pogorszenie, to zostanę oskarżony o to, że zaniechałem u tego pacjenta leczenia, które winienem był zastosować. Tego rodzaju praktyczną trudność widzę od lat np. w leczeniu nowotworów złośliwych. Osobiście nie podjąłbym się testowania nowych leków u chorych z nowotworami właśnie z tego powodu. Były w Polsce różne koncepcje - próby leczenia hubą, bardzo reklamowane, próby leczenia torfem. Ale jak metody te przetestować, nie łamiąc przy okazji zasad etycznych?
- Pozostańmy przy bioenergii. W zeszłym roku (1996 - przyp. red.), w Niemczech, przeprowadzono - z zachowaniem wszelkich naukowych rygorów - szereg eksperymentów, które udowodniły istnienie w człowieku tzw. energii subtelnych. Taką przynajmniej informację ogłosił profesor Albert Popp z Instytutu Biofizyki w Kaiserslautern. Gdyby uznać to za fakt, oddziaływanie bioenergoterapeutyczne byłoby możliwe. Wielu ludzi zresztą odczuwa je na "własnej skórze". Jednak medycyna oficjalna twierdzi, że czegoś takiego nie ma. Komu wierzyć?
- Proszę pana, to że jeden człowiek oddziaływuje na drugiego, nie ulega kwestii. Weźmy chociażby relacje między płciami. Pytanie brzmi, czy poprzez oddziaływanie na psychikę człowieka można go leczyć? W stanach nerwicowych z całą pewnością. Ale poza nimi? Czy poprzez oddziaływanie psychiczne można wpłynąć na przebieg choroby organicznej?
Ja w swoim życiu widziałem wielu pacjentów, którym bioenergoterapeuci nie pomogli. Nie wykluczam, że są tacy, którym pomogli. Na jakiej jednak zasadzie? Czy na zasadzie efektu placebo? To już wymagałoby rzetelnych badań.
- Panie Profesorze, niezliczone rzesze pacjentów zdradzają medycynę konwencjonalną z jej mniej konwencjonalną siostrą, poszukując nowych, "rewelacyjnych" metod leczenia. Taka tendencja utrzymuje się na całym świecie. Co nimi powoduje? Wyłącznie naiwność?
- Myślę, że powodów jest wiele, jednak najważniejszy z nich to obecna w ludziach skłonność do pewnej tajemniczości. Każda metoda, która jest opatrzona jakimiś tajemniczymi czynnościami albo niezwykłymi urządzeniami, wzbudza ciekawość i nadzieję. Kiedy pracowałem w Maroku, wśród ludzi o zupełnie innej mentalności niż nasza, przekonałem się, że aby osiągnąć dobry efekt w leczeniu, muszę stosować zastrzyki. Ponieważ tamci ludzie słyszeli o "wielkiej europejskiej medycynie", która polega na wstrzykiwaniu różnych niezwykłych leków - i tego oczekiwali. Jeżeli chory dostawał w pełni działające leki, ale w postaci tabletek czy syropów, nie był odpowiednio zadowolony. Jeżeli natomiast cokolwiek jeszcze dołożyło mu się w zastrzykach, wtedy uważał, że jest doskonale leczony - i efekty leczenia też były dobre. Jeżeli pacjent podchodzi do lekarza bez zaufania, to często wyniki leczenia nie będą pozytywne. W dobie medycyny uspołecznionej, urzędniczej, masowej - osobista więź pomiędzy pacjentem a lekarzem ulega zaburzeniu. Tu wygrywają "lekarze" niekonwencjonalni, którzy zawsze znajdują czas na rozmowę z pacjentem i potrafią być serdeczni. Chwała im za to!
- Czy przypuszcza Pan, że kiedyś dojdzie u nas do sytuacji, tak jak jest to np. w Chinach, że ośrodki medycyny konwencjonalnej i niekonwencjonalnej będą ze sobą sąsiadować, pozostawiając decyzję, do którego z nich się udać, pacjentowi?
- Taka sytuacja jest już właściwie w tej chwili. No, może nie dosłownie. Nie chciałbym jednak, by pośród tych ośrodków funkcjonowały takie, które ewidentnie zbijają kapitał na ludzkiej naiwności. Podam przykład. Ostatnio dla Izby Lekarskiej badałem działalność Ośrodka Medycyny alternatywnej MONADITH. Działa on w wielu miastach. W jego ulotkach można przeczytać, że przy pomocy stosowanej tam metody biorezonansu uzyskuje się rewelacyjne wyniki leczenia. I tu wymienia się szereg chorób tak różnych jak cukrzyca, choroby gruczołów wydzielania wewnętrznego, choroby alergiczne, stany pozawałowe, nadciśnienie tętnicze - cytuję z pamięci. Przecież każdy człowiek obdarzony choć śladową zdolnością logicznego myślenia powinien się zastanowić, czy jest możliwe, żeby jakaś jedna metoda mogła dać rewelacyjne wyniki w tak różnych chorobach, o tak różnorodnych mechanizmach powstawania. Dodam, że gdyby lekarz reprezentujący medycynę klasyczną ogłosił w prasie, że rewelacyjnie coś leczy, naraziłby się na sąd koleżeński w Izbie Lekarskiej.
- Czy w tym ośrodku są zatrudnieni lekarze?
- Niestety, tak. Uważam, że istnieje różnica, czy medycyną niekonwencjonalną zajmuję człowiek z wykształceniem lekarskim, czy bez. To jest kwestia etyki. Jeżeli robi to człowiek bez wykształcenia lekarskiego i to jest wiadome - to ja idę do niego na własną odpowiedzialność. Natomiast lekarz nie powinien brać w tym udziału, bo wprowadza pacjenta w błąd. Pacjent widząc, iż tę metodę stosuje dyplomowany lekarz, ma prawo przypuszczać, że jest to metoda uznana przez medycynę oficjalną. Ową metodę biorezonansu aplikowaną przez MONADITH oceniał oprócz mnie fizyk specjalista i stwierdził, że z punktu widzenia jego dziedziny nie ma ona uzasadnienia naukowego i posługuje się nienaukowym językiem.
- Czy oprócz jednego nadużycia etycznego działalność MONADITHU może nieść jakieś konkretne zagrożenie dla życia i zdrowia pacjentów?
- W wypadku mojej dziedziny, alergologii, mam nadzieję, że nie. Co najwyżej nie będzie efektu i pacjent przyjdzie do nas. Niewykluczone, że z pretensjami; tak już bywało. Natomiast jeśli, dajmy na to, człowiek po zawale pójdzie się leczyć biorezonansem i odstawi leki rozszerzające naczynia wieńcowe, może się to skończyć tragicznie.
- Jakie możliwości ma w tępieniu tego typu praktyk Izba Lekarska? Jakie konsekwencje po Pana raporcie czekają spółkę MONADITH?
- Cóż, Izba zatrudnionym tam lekarzom zwróci uwagę, że z punktu widzenia kodeksu etycznego postępują niewłaściwie. Prócz takiego upomnienia niewiele można zrobić. Chyba żeby pacjent sam wystąpił do sądu ze skargą, że na skutek leczenia wystąpiło u niego pogorszenie stanu zdrowia. Ale to trzeba udowodnić.
- Nie ma więc innej rady, Panie Profesorze, jak uczyć ludzi sceptycyzmu i odpowiedzialności?
- Nie można nikogo do niczego zmuszać. Czytałem w pamiętnikach lekarzy, że przed wojną, na Polesiu, jakiś doktor prześwietlał chorych w szafie. Zamykał chłopa do szafy, na chwilę zapalała się lampka - i chory był "prześwietlony". I zachwycony! Wiele niekonwencjonalnych metod, o których tu mówiliśmy, to właśnie taka szafa. To są w gruncie rzeczy tego typu działania. Ale jak ktoś bardzo chce wchodzić do szafy, nie widzę powodu, by mu tego zabraniać.
Rozmawiali: Wojciech M. Chudziński, Tadeusz Oszubski