Filipińscy cudotwórcy kontra lasery
Dariusz Pietrek
Polskę od czasu do czasu odwiedzają cudotwórcy z Filipin, specjaliści od bezkrwawych operacji. Wśród żądnego cudu ludu następuje poruszenie, ruszają tłumy zawiedzionych współczesną medycyną, oczekujących w kolejce do specjalisty i chorych.
Idąc na spotkanie z takim healerem wchodzi się w wymiar oczekiwania na cud. Osoba wprowadzająca rozpływa się wprost w zachwytach nad uzdrowicielem. Tych, którzy jeszcze się nie przekonali, uspokaja się między innymi takimi informacjami:
Publicyści i dziennikarze nazywają ich magami, uzdrawiaczami, a nawet cudotwórcami. Są wyzwaniem dla współczesnej nauki i medycyny. Bacznie obserwowani przez biologów, lekarzy, naukowców niemal z całego świata - zazdrośnie strzegą swoich tajemnic. Są zrzeszeni od 1909 roku w związku filipińskich healerów i obecnie działają legalnie na całym świecie.
Żeby nam jeszcze dodać otuchy, możemy usłyszeć: Operują tylko rękoma, w ciągu zaledwie kilkunastu minut dokonują poważnych zabiegów z zadziwiającą zręcznością manualną, bezkrwawo, bez infekcji. Otwierają tkankę skórną w dowolnym miejscu cięciem mentalnym, psychicznym lub niezwykle silną energią, wyjmują tkanki rakowate z wnętrza organizmu, usuwają guzy, owrzodzenia, ropne zapalenia, nie pozostawiając pooperacyjnych śladów na skórze, która w sposób samoistny zasklepia się (jest to cytat zaczerpnięty z materiałów reklamowych).
Bardzo specyficzną praktyką stosowaną nie tylko przez uzdrawiaczy filipińskich, ale także przez różnego autoramentu cudotwórców, bioenergoterapeutów itp. jest też to, iż podczas seansów czy wizyt u nich można zauważyć w widocznych miejscach położone dewocjonalia: święte obrazki, woda z Lourdes, różaniec. To wszystko oczywiście po to, aby wzbudzić zaufanie u klienta.
Jak wygląda taki niecodzienny zabieg u filipińskiego uzdrowiciela?
Rozpoczyna się on od chwili koncentracji i symbolicznego oczyszczenia energetycznego. Healer odmawia modlitwy - mogą być one skierowane do Boga, Jezusa, Maryi, świętych Pańskich, ale równie dobrze do różnych duchów czy demonów. Nie do końca wiadomo, czy to jest modlitwa, czy też może magiczne zaklęcie, gdyż formuły te są odmawiane w języku tangalok.
Po modlitwach (zaklęciach) następują szybkie i płynne ruchy rąk - zaczynają ugniatać i rozchylać ciało. Jedna z dłoni próbuje wejść w głąb i po chwili wydaje się, że przeszła przez powłoki brzuszne. Na ręce zaczyna się pojawiać krew. Dłoń porusza się tak, jakby czegoś szukała, a następnie wyciąga jakąś zakrwawioną tkankę.
Następuje przemycie "operowanego" miejsca. Cały zabieg kończy się modlitwą (zaklęciem).
Czasem dokonuje się lekkiego uderzenia wewnętrzną częścią dłoni w dłonie osoby "operowanej". Operowane miejsce zostaje tylko lekko zaczerwienione, niema żadnej blizny. Zabieg trwa około 20 minut i kosztuje około 150 zł.
Cudotwórcy z Filipin są krytycznie obserwowani przez lekarzy. Kilkudziesięciu specjalistów zabezpieczyło na przykład krwawe tkanki wyciągnięte z brzucha osób uzdrawianych, a także krew znajdującą się na miejscu operacji.
Takie badania relacjonuje dr Tadeusz Dobosz z Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu:
"Przeprowadziliśmy kiedyś analizę dwóch próbek substancji pobranych z ciała pacjenta tuż po operacji dokonanej przez Filipińczyka. Była to krew oraz ślina pacjenta. Badanie porównawcze dwóch wydzielin pobranych od jednego chorego trwa w laboratorium około tygodnia. Najważniejszym etapem było ustalenie kodu genetycznego DNA obu substancji. Na tej podstawie stwierdza się, czy substancje pochodzą od tego samego człowieka. W pierwszym etapie musieliśmy przekonać się, czy brunatna substancja jest krwią. Okazało się, że tak; że jest to plama krwi. W drugim etapie musieliśmy stwierdzić, jaka to krew. Tutaj spotkała nas niespodzianka. Okazało się, że próbka krwi pochodzi od krowy".
Takie rewelacje były ogłaszane już wielokrotnie. Krwawe tkanki z operacji filipińskich healerów to mięso lub podroby drobiowe, a krew jest pochodzenia zwierzęcego.
Bardzo często po owych "bezkrwawych operacjach" zdarzają się tragedie. Pacjent nie poszedł do lekarza, bo przecież został wyleczony, a po kilku tygodniach nastąpił zgon. Podczas opisanej wizyty filipińskich cudotwórców jedną z uczestniczek "operacji" odwieziono do szpitala, gdzie stwierdzono u niej zmianę rozsianą w jamie brzusznej związaną z narządem rodnym. Ordynator nie miał żadnych wątpliwości, że problemy zdrowotne związane są z wcześniejszym zabiegiem.
W wyniku ugniatania jamy brzusznej Filipińczyk rozgniótł tkanki dotknięte chorobą. Sprawa trafiła do prokuratury.
Cudotwórców jest coraz więcej, na pseudoleczeniu zarabia się sporo. Często również ludzie ci twierdzą, że jeśli nawet nie pomogą, to z pewnością nie zaszkodzą, co, niestety, nie jest prawdą. Nawet kilkutygodniowe zaniedbanie swojego stanu zdrowia może doprowadzić do trwałych zmian, a nawet zgonu.
Sprawy wcale nie ułatwia fakt, że w naszym kraju, w świetle przepisów, uzdrowicielem może zostać każdy. Wystarczy tylko zarejestrować działalność gospodarczą i płacić regularnie podatki. Parę lat temu szacowano, że w Polsce działa około 40 tys. ludzi, którzy mają zdolności "cudownego uzdrawiania". Różni bioenergoterapeuci zrzeszają się w izby rzemieślnicze i są traktowani tak samo jak piekarze, szewcy (z pełnym szacunkiem dla tych zawodów).
Na koniec jeszcze jedna informacja - można się zapisać na dwutygodniowy kurs, który jest przeprowadzany na Filipinach. Jego koszt wynosi... około 20 tys. zł. Okazja?
Dariusz Pietrek