Pseudoterapia rebirthingu
W czasie tegorocznych wakacji pojechaliśmy na tygodniowe warsztaty z rebirthingu prowadzone przez pana L.C. W ulotce reklamującej trening przeczytaliśmy, że cena zakwaterowania „w komfortowych warunkach w pokojach” wynosi 450 złotych. Okazało się, że miejsca noclegowe nie są jeszcze przygotowane. Potem powiedziano nam, że mamy mieszkać w salach wieloosobowych z piętrowymi łóżkami. Pan L.C. za wszelką cenę chciał nas umieścić w osobnych pokojach. Jedno z nas miało iść do sali kobiet, drugie do sali mężczyzn. Kategorycznie zażądaliśmy, by zakwaterowana nas razem. Pan L.C. nie krył zniecierpliwienia. Stawialiśmy opór, wiec L.C. zgodził się, byśmy zostali razem w sześcioosobowej sali.
Wieczorem L.C. zakomunikował, że w jadalni złączone zostaną stoły, aby można wspólnie jadać posiłki. Nie spodobał nam się ten pomysł, ponieważ nie lubimy kolonijnych zwyczajów i życia w komunie. Kiedy jednak okazaliśmy niezadowolenie zostaliśmy ostro upomniani przez uczestników imprezy (wielu z nich jeździ na podobne warsztaty od lat). Uczestnicy atakowali nas również za nie przestrzeganie obowiązującej tu wegetariańskiej diety. Kpili, że jemy ścierwo.
Przez cały czas trwania warsztatów panowały stresujące warunki. Prawie 24 godziny na dobę skazani byliśmy na towarzystwo. Pan L.C. był rozdrażniony nadmiarem pracy organizatorskiej, której efektów nie było widać. Nikt nie znał harmonogramu zajęć. Cały czas był wypełniony „ćwiczeniami rozwojowymi” a w przerwach między zajęciami należało wykonywać zlecone zadania. L.C. często wygłaszał kąśliwe uwagi pod adresem uczestnikó1) obozu. W takich warunkach rodziły się konflikty. Ludzi popadali w agresję i stany lękowe.
L.C. wmawiał, że problemy emocjonalne, które pojawiają się w tych ekstremalnych warunkach, tkwiły w głębszych pokładach nieświadomości, a teraz nadszedł czas by je „przepracować”. Każdy stres przeżywany przez uczestników obozu nazywał „procesem”. Oczywiście wszyscy mieli jakiś „proces”, ponieważ w tych bojowych warunkach trudno było uchronić się przed stresem.
Przepraacownie „procesu” polegało na „podzieleniu się” swoim problemem w czasie rozmowy w kręgu. Rozmowy takie, zwane „sharingami” odbywały się parę razy dziennie. L. C. straszył, że jeśli ktoś cokolwiek zatai, to na zawsze zostanie z „nieprzepracowanym” kompleksem i że może się to dla niego skończyć katastrofą.
Osoba dzieląca się zgłaszała swój problem. Następnie słuchała „zwrotów”. „Zwrotami” nazywano wypowiedzi pozostałych uczestników rozmowy na temat osoby dzielącęj się i omawianego przez nią „procesu ". W zwrotach trzeba było informować tylko o tym, co się czuje. Chodziło chyba o to, by ludzie zeszli na niższy poziom, przestali myśleć i skoncentrowali się tylko na uczuciach i popędach. Mile widziane było jeśli rozmówcy używali języka uproszczonego i prymitywnego. „Zwrotu” bywały przykre i oskarżycielskie. Osobie „dzielącej się” nie wolno było jednak bronić się w trakcie sharingu.
Po wypowiedzi „dzielącego się” i po serii „zwrotów” głos zabierał sam guru, czyli G. C. Nierzadko szydził z „dzielącego się”, oskarżał, obarczał winą za wypadki losowe i nieudane związki międzyludzkie. Na podstawie kilku wyjętych z kontekstu słów stwierdzał autorytatywnie, że „dzielący się” ma poważne problemy. W ten sposób wielu uczestnikom wmówił nerwice i konflikty natury emocjonalnej.
Zdarzało się, że po serii zwrotów i po wypowiedzi L. C ludzie mieli zaburzenia tożsamości. Zwroty, nierzadko prymitywnie złośliwe, mogły nie pokrywać się z tym co dana osoba słyszała dotąd na swój temat od rodziny i znajomych. Trening odbywał się w górskim schronisku i kontakt z ludźmi spoza grupy, którzy mieli odmienne zdanie, był prawie niemożliwy. Jeśli wszyscy zgodnie wygłosili jakąś opinię o „dzielącym się” trudno było ją podważyć. Pozostawało rozważyć pytanie „ kim ja naprawdę jestem”.
Bardzo ważnym elementem treningu było „ integrowanie się z grupą”. Osoby nowe i osoby towarzyszące były przekonywane, że nie są „z zewnątrz”, że powinny przejąć ideologię i zaangażować się w trening. My jako para trzymaliśmy się nieco na uboczu, za co bywaliśmy szykanowani przez uczestników warsztatów. Kilkakrotnie proponowano nam, byśmy w trakcie zajęć siedzieli osobno, ponieważ będzie to z korzyścią dla naszego rozwoju duchowego.
Sharingi przeplatane były „gazingami”. Ćwiczyło się w parach. Trzeba było wpatrywać się w oczy partnerowi i głęboko oddychać. Po kilku minutach następowało zmiana partnera. Na sharingach niejedna osoba usłyszała zarzut, że fatalnie się z nią oddychało, ponieważ jej twarz wyglądała jak maska. Jak zwykle, nikt nie mógł zakwestionować zwrotów. Jakkolwiek bezsensowne, wprawiały w poczucie winu.
Gwoździem programu było „całonocne seminarium lęku”. Grupa wyruszyła wieczorem w góry. Na szczycie Romanki odbył się gazing i sharing. Potem L. C. kazał się dobrać w pary i opowiadać sobie nawzajem o swoich lękach z dzieciństwa związanych z ciemnością i samotnością. Kiedy pociemniało, każdy z uczestników miał samotnie przejść uprzednio wyznaczoną trasę przez las. Gdy wszyscy wykonali zadanie można było się położyć spać. Po 2-3 godzinach padł sygnał do wymarszu. Wyrwani ze snu ludzie czuli się zdezorientowani. Nad ranem grupa dotarła do .schronisku. Kilka osób popadło w rozstrój nerwowy.
Program imprezy wydawał nam się zbyt napięty, więc postanowiliśmy zrezygnować z jednego dnia zajęć i pójść w góry. Wzbudziło to niepokój i oburzenie wśród uczestników treningu. Przekonywano nas, że powinniśmy pilnie uczestniczyć we wszystkich ćwiczeniach, ponieważ wpływają one korzystnie na nasz rozwój duchowy. Okazało się jednak, że wycieczka górska była dla nas ocaleniem. Być może ten jeden dzień relaksu uchronił nas od neurozy.
Po przyjeździe trwaliśmy w stanie depresji i nękały nas irracjonalne lęki. Zdarzały się nam wybuchy płaczu i gwałtowne reakcje emocjonalne. Równowagę psychiczną odzyskiwaliśmy stopniowo przez kilkanaście kolejnych dni.
Marta
Sekty i Fakty - nr 5-6/2000