Zielone światło dla „Redlight"
Data dodania: 14 maja, 2004
Przeczytano razy: 17027
Do szczególnie dziwnych wypadków związanych z UFO, wypadków, które pozostawiły trwałe wrażenie nawet u najzatwardzialszych niedowiarków, należy bez wątpienia również niezwykłe i brzemienne w skutki wydarzenie, do którego doszło 29 grudnia 1989 roku niedaleko miejscowości Huffman koło Houston w Teksasie.
Tamtego chłodnego zimowego wieczoru pięćdziesięciojednoletnia właścicielka sklepu Betty Cash wraz ze swoją przyjaciółką Vickie Landrum i jej siedmioletnim wnuczkiem Colbym wracała z wycieczki do rodzinnej miejscowości Dayton w Teksasie. Około dziewiątej wieczorem samochód znalazł się na rzadko uczęszczanej bocznej drodze, prowadzącej przez lasy między New Caney a Dayton. Nagle Colby zauważył na niebie niesamowicie jarzące się światło. Zaraz potem ujrzały je też obie kobiety. W odległości mniej więcej dziesięciu kilometrów, nad okolicą oświetloną jedynie bladą poświatą księżyca unosiło się światło, którego pochodzenia nie dało się w żaden sposób wyjaśnić. Co się za tym kryło?
Tajemniczy obiekt zbliżał się - im bardziej zmniejszał się dystans dzielący go od obserwujących go ludzi, tym zjawisko to stawało się dziwniejsze! Obiekt zszedł tuż nad wierzchołki drzew. Miał kształt rombu o ściętych rogach, wyglądał niemal jak kryształ albo „diament z ognia", jak określiła go Vickie Landrum. Potężny obiekt latający, opasany w środku niebieskawo błyskającymi światłami, wyrzucał w dół w nieregularnych odstępach czasu słupy ognia i wydawał grzmiące odgłosy, którym towarzyszył donośny pulsujący pisk.
Przestraszeni obserwatorzy byli już mniej niż pięćdziesiąt metrów od UFO, które zajmowało całą szerokość drogi, uniemożliwiając dalszą jazdę. Płynące z niego gorąco stało się w końcu nie do zniesienia i Vickie Zandrum zaklinała Betty: „Na miłość boską, nie jedź dalej, bo się spalimy!" Mimo panującego na zewnątrz zimna promieniowanie cieplne bijące od tajemniczego obiektu tak nagrzało samochód, że kobiety musiały włączyć klimatyzację, żeby temperatura w środku była przynajmniej znośna.
Betty Cash zjechała swoim nowym oldsmobilem cutlassem na pobocze i wysiadła, chcąc dokładniej przyjrzeć się fantastycznemu zjawisku. Vickie Landrum i jej wnuczek też wyszli z samochodu. Vickie dopatrywała się religijnego pochodzenia jarzącego się diamentu i powiedziała do Colby'ego, żeby się nie bał, bo jeśli ktoś wyjdzie z tego ognia, to tylko Jezus, a on mu nic złego nie zrobi.
Ale nikt z ognia nie wyszedł, gorąco paliło skórę trojga świadków, którzy -jak zahipnotyzowani - sprawiali wrażenie, jakby nie czuli bólu. Jako pierwszy wycofał się do samochodu Colby. Niecierpliwie szarpał babcię za rękę i w końcu oboje schronili się w aucie. Betty Cash stała zaś dalej bez ruchu na zewnątrz, zafascynowana, nieobecna, niczym nie osłonięta przed nieznanym promieniowaniem. Nie była w stanie odwrócić wzroku od owego demonicznie żarzącego się ognia. Nim uwolniła się z odrętwienia, minęło co najmniej pięć, może dziesięć minut. Vickie Landrum stała przed obiektem przez trzy do pięciu minut. Colby może około minuty.
UFO uniosło się powoli nad szosę i zaczęło oddalać. Betty, która praktycznie aż do tego momentu stała na zewnątrz, musiała owinąć sobie rękę kurtką, żeby w ogóle móc dotknąć klamki - tak bardzo w tym czasie nagrzał się jej samochód!
Wtem znowu noc wypełnił ogłuszający hałas. Ze wszystkich kierunków zbliżały się śmigłowce, było ich chyba około dwudziestu. Okazało się, że większość to słynne „latające banany", dwusilnikowe śmigłowce Boeing-Vertol CH-47 Chinook. Kilka mniejszych to zapewne jednosilnikowe UH-1 Bell Huey. Śmigłowce otoczyły obcy obiekt w kształcie diamentu i „eskortowały" go w ciemność nocy...
Po tym więcej niż niesamowitym spotkaniu trójka wycieczkowiczów wróciła do domu zbyt mocno wyczerpana, by komukolwiek wspomnieć choć słówkiem o swoim niewiarygodnym przeżyciu.
Myśleli, że wszystko skończyło się na strachu. Ale ta noc miała się dla nich zamienić w koszmar. Betty Cash czuła się źle, jak nigdy w życiu. W kilka godzin wyczerpanie zamieniło się w ciężką, poważną chorobę. Skóra Betty zaczerwieniła się jak po oparzeniu słonecznym, oczy napuchły, zrobiły się wodniste i bolały. Betty prawie nic nie widziała, miała ataki strasznego bólu głowy. Na powiekach pojawiły się pęcherzyki, które po jakimś czasie pękały, wydzielając płyn surowiczy. Podobne pęcherze utworzyły się na skórze głowy i na szyi. W końcu pojawiły się skurcze żołądka i ciężka biegunka połączona z wymiotami. Jej stan w ciągu następnych dni się nie poprawił. Musiano ją w końcu zabrać do szpitala.
Vickie Landrum i jej wnuk byli mniej poszkodowani, co można wytłumaczyć tym, że na krótszy czas wystawili się na działanie silnego promieniowania obiektu. Ale i oni mieli takie same objawy: podrażnienia skóry, opuchlizny, brak apetytu, słabość, mdłości, biegunka...
U Betty i Vickie zmienił się też wygląd paznokci u rąk, w końcu obu kobietom całymi kępami zaczęły wypadać włosy: typowe objawy choroby popromiennej. Kiedy później włosy odrosły, były kędzierzawe. Colby stracił apetyt, schudł i przez długi czas dręczyły go koszmary. Betty Cash i Vickie Landrum nigdy nie doszły do siebie po tym brzemiennym w skutki zdarzeniu, doznały trwałej utraty zdrowia.
Oprócz Betty Cash, Vickie Landrum i jej wnuka wiele innych osób było świadkami niezwykłego UFO, jakie pojawiło się 29 grudnia 1980 roku. Ale nikt nie znalazł się równie blisko żarzącego się obiektu, chyba nikt nie doznał uszkodzeń ciała.
Jasno świecący obiekt, wyraźnie poruszający się po niebie w kierunku New Caney widziała między innymi właścicielka piekarni, Belle Magee, z sąsiedniego Eastgate. W Dayton w Teksasie pracujący dla pewnej spółki naftowej Jerry McDonald obserwował nadzwyczaj osobliwy, jarzący się obiekt latający, UFO. On też opisał go jako „coś w kształcie diamentu". Powiedział, że z obiektu wystrzeliwały jasnoniebieskie płomienie.
Także tajemniczą armadę śmigłowców widziało zapewne nie tylko troje głównych świadków. Policjant L. L. Walker i jego żona zauważyli w czasie powrotu z Cleveland w Teksasie do Dayton dwanaście śmigłowców CH-47. Krążyły nad okolicą Huffman, w czterech kluczach. Walker oceniał wysokość ich lotu na jakieś 150 metrów. Śmigłowce znajdujące się na czele każdego z kluczy przeszukiwały ziemię za pomocą szperaczy. W końcu odleciały w kierunku Zatoki Meksykańskiej.
Jaką rolę odgrywały te dziwne śmigłowce? Czy ich obecność oznaczała, że ów „diament" nie jest pozaziemskim statkiem kosmicznym, lecz prototypem, zbudowanym w ramach ziemskiego, tajnego projektu wojskowego? Skąd były te śmigłowce?
Niektóre z osób badających ten przypadek, przypuszczały, że śmigłowce wystartowały z Fort Hood koło Waco w Teksasie, możliwe, że z położonej w pobliżu Gray Air Force Base, o której już wcześniej nieraz mówiło się, że kryje jakąś tajemnicę. W swojej pracy The Choppers - And The Choppers Tom Adams, który wyspecjalizował się m.in. w kwestii zagadkowej aktywności śmigłowców w związku z pojawianiem się UFO, napisał: „Istnienie Gray Field nie jest tajne, lecz z kilku powodów bazę tę przez długi czas otaczała aura tajemniczości, przede wszystkim dlatego, że tak niewiele ludzi wiedziało, co się tam dzieje. Istotnie, w połowie lat siedemdziesiątych krążyły pogłoski, że na terenie jakiejś tajnej placówki w Fort Hood czy w Gray Field wojsko przeprowadzało prace badawcze nad UFO [...]. Z biegiem lat nawet żołnierzy i ochronę z Fort Hood zaczęło interesować to, co dzieje się na terenie Gray AFB".
Niezwykle ciekawych szczegółów Tom Adams dowiedział się od pewnego wojskowego, którego ze względu na zachowanie anonimowości nazywa Victor. W czasie pobytu w pewnej nie wymienionej z nazwy bazie wojskowej Victor spotkał pilota śmigłowca, który w grudniu 1980 roku stacjonował w Fort Hood. Człowiek ten, nazywany Tonny, opowiedział mu, że w okresie między świętami Bożego Narodzenia a nowym rokiem, został ogłoszony alarm specjalny. Pilotom przekazano ogólne informacje na temat celu lotu i wyjaśniono, że później zostaną dokładniej wprowadzeni w sprawę. Muszą się przygotować, że zobaczą „niezwykły obiekt latający", który porusza się poniżej pułapu wychwytywania przez radar. Celem misji jest albo zmuszenie tego obiektu do lądowania, albo utrzymanie jego lotu na niskim pułapie. Dodatkowo wydano rozkaz, aby nie dopuszczać, żeby w pobliżu obiektu znaleźli się cywile - nie bacząc na sposób, jak to polecenie wykonać!
Tony pamięta, że cała akcja została podjęta z tak nadzwyczajną szybkością, iż kiedy startował z Fort Hood, był jeszcze na wpół przytomny z niewyspania. Ale kiedy pojawił się przed nim potężny obiekt, który nazwał „największym, cholernym diamentem", jaki kiedykolwiek widział w życiu, odzyskał pełną jasność umysłu.
„Diament” sypał jaskrawymi iskrami i poruszał się swoim kursem. Flotylla śmigłowców rozpoczęła pościg i eskortowała UFO na odcinku siedmiu do dziesięciu mil. Tony leciał jedną z małych maszyn typu Bell Huey, ale, jak wyjaśnił Victorowi, w operacji brało udział wiele śmigłowców Chinook. Z tego, co wiadomo Tony'emu, leciały w nich grupy kontaktowe, które w przypadku lądowania albo katastrofy obiektu natychmiast zabezpieczyłyby okolicę.
Nagle „diament" zatrzymał się w locie. Przestał sypać iskrami, ale za to zaczął się silnie jarzyć. Wydawało się, że sytuacja wymyka się spod kontroli; piloci otrzymali rozkaz przerwania akcji i powrotu do bazy. Po lądowaniu w Forcie Hood Tony dowiedział się od przełożonych, że konwojował eksperymentalny samolot, który wiatr zniósł z kursu, był to obiekt doświadczalny, w którym wystąpiły problemy techniczne. Czy ta informacja stanowiła całą prawdę? A może kryło się za tym coś innego?
Zbyt wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi, na przykład: dlaczego akcja śmigłowców była zorganizowana tak pośpiesznie, niespodziewanie? Czy w przypadku próbnego lotu obiektu wojskowego nie byłoby bardziej na miejscu, gdyby od samego początku próby bezpieczny przebieg przedsięwzięcia zapewniły samoloty eskorty, które w razie potrzeby interweniowałyby według ustalonego planu? Wydaje się jednak, że nikt nie był przygotowany na coś takiego! Można sobie też zadać pytanie, dlaczego próbny lot tym bez wątpienia niezwykłym, nie dopracowanym, a co się z tym wiąże niebezpiecznym obiektem latającym, był przeprowadzany stosunkowo blisko milionowego miasta, jakim jest Houston, nie zaś gdzieś nad jakimś odludnym obszarem pustynnym? Dlaczego rozkaz dla pilotów brzmiał: „Zmusić obiekt do lądowania lub do utrzymywania niskiego pułapu lotu", skoro był to projekt realizowany przez wojsko?
Najwidoczniej wojsko znowu podjęło próbę kampanii wprowadzania w błąd.
W kwietniu 1981 roku w Dayton w Teksasie wylądował śmigłowiec CH-47. Colby Landrum zląkł się na jego widok, był to bowiem ten sam typ śmigłowca, jaki widział parę miesięcy wcześniej w czasie strasznego przeżycia z jarzącym się „diamentem". Vickie Landrum poszła z wnuczkiem na lądowisko, żeby przekonał się, że sam śmigłowiec jest zupełnie nieszkodliwy.
Pilot siedział jeszcze w kabinie i rozmawiał z kilkorgiem zaciekawionych ludzi, którzy zebrali się wokół CH-47. Ku swojemu zaskoczeniu Vickie usłyszała, jak wspomniał nagle o tym, że niedawno temu w okolicy Huffman brał udział w akcji ścigania UFO. Kiedy zwróciła się do niego i wyjaśniła, że jest jednym ze świadków, którzy wtedy znajdowali się w pobliżu, pilot odmówił podania dalszych informacji i pośpiesznie opuścił lądowisko. Później jednak członkowie grupy badawczej z Houston (Vehicle Internal Systems Investigative Team - VISIT) zdołali ustalić tożsamość tego pilota i zapytali go o tę sprawę. On wszakże wszystkiemu zaprzeczył. Nawiasem mówiąc, do grupy tej należy między innymi fizyk z NASA Alan Holt, który jest przekonany, że nasza planeta jest odwiedzana przez kilka cywilizacji pozaziemskich.
Lecz co naprawdę stało się owego grudniowego wieczoru w 1980 roku?
Przypomnijmy sobie list, który w 1985 roku Paul Bennewitz napisał do Timothy'ego Gouda. Wspomina on w nim między innymi o tajemniczym „atomowym statku kosmicznym", który, jak dowiedział się później Good, zapewne był właśnie tym obiektem, jaki widziała Betty Cash wraz z Vickie Landrum i jej wnuczkiem. A zatem „diament" był rzeczywiście pozaziemskim pojazdem kosmicznym, testowanym przez wyspecjalizowaną grupę amerykańskich pilotów wojskowych w locie!
Już w latach sześćdziesiątych pojawiły się pogłoski o tajnym projekcie, którego zadaniem było przeprowadzenie udanych lotów próbnych na odnalezionych pozaziemskich obiektach latających.
Technik Mike Hunt pracował wtedy dla Komisji Energii Atomowej. Później opowiadał, że widział taki obiekt w locie próbnym - nie gdzie indziej jak na Area 51! To ściśle tajne przedsięwzięcie nosi podobno nazwę Project Redlight. Hunt twierdzi, że widział tę nazwę na kilku skrzyniach transportowych nad Groom Lake.
Dziennikarzowi telewizyjnemu George'owi Knappowi z Las Vegas udało się po długich staraniach odnaleźć technika i złożyć mu wizytę. Lecz Hunt, mieszkający na południu Stanów Zjednoczonych, wzbrania się na tym terenie odpowiadać na dalsze pytania, dotyczące Redlight, Area 51 i swoich zadziwiających przeżyć.
Były pułkownik lotnictwa, Wendelle C. Stevens, który dziś jest już przekonany o obecności kosmitów na Ziemi, otrzymał kilka informacji potwierdzających przebieg tamtych niezwykłych wydarzeń. Zespoły robocze projektu Redlight przybyły podobno na Area 51 już w 1951 roku, po uprzednim zbudowaniu tam podziemnego kompleksu. Według informacji Stevensa w projekcie Redlight zatrudniono łącznie tysiąc osób, wśród których była znaczna liczba pierwszorzędnych naukowców i inżynierów. Informator, od którego Stevens uzyskał informacje na ten temat, wyjaśnił mu ponadto, że na Area 51 znajdują się co najmniej trzy latające dyski nie wykonane przez człowieka. Zdarzył się tam też podobno wypadek: jeden z obiektów eksplodował w czasie lotu próbnego z dwoma ziemskimi pilotami na pokładzie. Czy obiekt widziany przez Betty Cash i Landrumów eksplodował potem? Wydaje się niemal, że tak!
Skąd pochodzą te obiekty i jak dostały się w posiadanie armii Stanów Zjednoczonych, pozostaje nadal tajemnicą, której nie potrafił odkryć nawet Robert Lazar. W przeciwieństwie do Lazara, który nigdy nie twierdził, że widział na Area 51 istoty pozaziemskie (poza jedną sytuacją, kiedy przelotnie widział coś, co jednak nie stanowi dla niego wystarczającego dowodu), informator Stevensa uzupełnił swoją relację nieprawdopodobnym stwierdzeniem, że na terenie Dreamlandu istnieje specjalny budynek, w którym umieszczono dwie, zwykle opisywane jako małe i szare, istoty pozaziemskie. Jedna z nich żyła bardzo krótko.
Milton W. Cooper też kilkakrotnie wspomina o projekcie Redlight, którego istnienie potwierdził w jego obecności żołnierz armii amerykańskiej. Był to ten sam człowiek, który utrzymuje, że w Hangarze Delta w Edwards Air Force Base w Kalifornii widział pozaziemski latający dysk. Tenże informator opowiedział też Cooperowi, że został tam wyszkolony do wykonywania zadań w oddziale Delta, a więc w jednostce specjalnej, która na zlecenie supertajnego National Reconnaissance Office (NRO) odpowiada za zabezpieczenie odnalezionych obiektów pozaziemskich. Jeżeli chodzi o Redlight'ów wojskowy powiedział: „Area 51 leży nad Groom Lake w Nevadzie. Tam znajduje się główna kwatera Redlight. Tam też drogą powietrzną przewożone są latające dyski. Teren ten jest częścią poligonu doświadczalnego. Jest zaznaczony na mapie. Jest tam wyschnięte jezioro i zbudowany na jego dnie i wokół ściśle tajny kompleks. Ciekawe, że podawał wprawdzie informacje o Area 51, lecz nie chciał mówić o Dreamlandzie - chodziłoby więc tu o dwa różne kompleksy albo poligony doświadczalne.
Podobno świadek, na którego powołuje się Cooper, sam widział kiedyś w akcji jeden z obcych obiektów latających, przy czym szczególną uwagę zwracał fakt, że obiekt poruszał się nadzwyczaj szybko i całkowicie bezgłośnie. To UFO miało podobno kształt dysku, ale było jeszcze drugie, mające różniącą się od pozostałych, dość niezwykłą postać: „Ten drugi [obiekt], który widziałem, wygląda jak diament [...]. Rzeczywiście, jarzy się jak diament, ale tylko w locie. Na ziemi widać, że jest zrobiony z tego samego metalu co dysk z bazy Edwards". Czyżby widział „diament z Huffman" niebezpiecznie promieniujący obiekt widziany przez panią Cash i Landrumów? Jeżeli to, o czym opowiada ten świadek, odpowiada faktom - w końcu mimo wszystko mamy jedynie jego słowo - to jest to możliwe. UFO w kształcie diamentu lub rombu pojawiło się na niebie także w nocy z 28 na 29 lutego 1984 roku. Obiekt ten miał mnóstwo białych i czerwonych świateł i przelatywał nad Mechanicsburgiem w Pensylwanii.
Najwyraźniej „diament z Huffman" musi jeszcze gdzieś być, jeśli oczywiście się nie rozbił lub (z nieznanych powodów) nie został zniszczony. Dlatego też nikt się nie zdziwi, gdyby kiedyś pojawił się jakiś wojskowy i bardzo ostrożnie zaczął opowiadać o swoich zdumiewających przeżyciach. Zrozumiałe jest, iż takim osobom, z uwagi na nieustannie wywieraną na nich presję psychiczną, nie jest łatwo wypowiadać się na temat swoich doświadczeń, nawet w tajemnicy. „Wszystko, co widziałem w Delcie - powiedział informator Coopera - było niezwyczajne. Widziałem ludzi, którzy bez widocznej przyczyny załamywali się nerwowo i płakali. Jeżeli to się zdarzało, to takiej osoby już nigdy więcej tam nie widziano".