MATER DOLOROSA
„Jest taka czasem cierpienia granica,
za którą się uśmiech pogodny zaczyna.”
Świat zdaje się być bardzo wesoły. Roześmiane twarze na reklamach, zadowoleni z siebie politycy, dowcipy, komedie, kabarety, huczne co wieczór dyskoteki…Jakby karnawał miał trwać bez końca i jakby nikt prawie nie pamiętał o ogłoszonym przez Kościół Wielkim Poście. Czyżby to ta odwieczna walka postu z karnawałem? I po czyjej stronie będzie wygrana? I czy ten się śmieje, kto śmieje się ostatni?
*
- „Pani to może być zadowolona z życia - mawiała sprzątaczka pani Ola do Luizy - świetna pozycja, piękny gabinet, zdrowie, uroda, mąż „na górze”, zdolne i ładne dziecko… Czegóż tu brak do szczęścia?” Tak, Luiza była zadowolona z życia. Na niczym jej niebywało, ani kiedyś, ani teraz. Starannie dbała o swoje dobre samopoczucie, jak i o wizerunek. Starała się myśleć i patrzeć na wszystko pozytywnie, bronić się przed złymi myślami i nastrojami. Zresztą, w jej sferze należało to dobrego tonu, było nawet obowiązkiem, postawą życiową. - „Ja to bym chciała mieć choć ułomek pani radości z życia - westchnęła pani Ola, gdy Luiza opowiedziała jej dowcip, sama śmiejąc się z niego perliście. - Bo mnie to jakoś tak się wiedzie w życiu…” Ale Luiza ucięła jej ewentualna skargę: „Droga pani Olu, nie można tak patrzeć na wszystko negatywnie. I samo to już przyciąga do człowieka niepowodzenia. Tworzy się wtedy wokół siebie jakby złą aurę. Tak nie można. Ja do wszystkiego podchodzę kreatywnie. Dlatego życie się do mnie uśmiecha. Uśmiech za uśmiech!” I roześmiała się po swojemu. Pani Ola westchnęła, ale jakoś nie odpowiedziała uśmiechem. Może nikt jej tego nie nauczył, bo nie wyjeżdżała na treningi i kury pozytywnego myślenia. Luiza poleciła jej kiedyś feng shui, ale pani Ola uważała to jakieś czary.
Dużo radości sprawiał Luizie jej5-letni syn Artur. Ciekawy świata, inteligentny, już czytający i tak mądrze pytający o wszystko. Któregoś dnia zaciągnął mamę do kościoła, bo nigdy tam nie bywali. To była jakby obca przestrzeń dla Luizy. Ciemnawe, ponure prawie miejsca dla samopocieszania się nieudaczników - jak sobie to wytłumaczyła. Artura wszystko tu interesowało, a ona nie bardzo potrafiła tłumaczyć. Szczególnie wpatrzył się w figurę Matki Boskiej z ciałem Jezusa na kolanach i z podpisem Mater Doloroso. - „Co to znaczy?” - szepnął, a gdy powiedziała mu, że to Matka Boleściwa, to zapytał: „Dlaczego tak?” Nie potrafiła jednak mu odpowiedzieć. Spojrzała na przerysowany wyraz bólu na twarzy Matki Boskiej i aż się wzdrygnęła. - „Jakiś artysta od siedmiu boleści” - powiedziała do siebie, a do synka: „Chodźmy stąd, bo będziesz miał złe sny. Jednak nie Artur miał taki sen, ale ona. I to bynajmniej nie koszmar. Śniła jej się ta twarz, ale wpatrzona w nią z jakimś przejmującym wyrazem współczucia. Odpędziła jednak ten obraz na pożegnalnym bankiecie jej męża, który miał objąć placówkę dyplomatyczną. Oni potem mieli do niego dojechać. Świetnie się tego wieczoru bawiła, dawno nie była tak szczęśliwą i roześmianą.
Na drugi dzień mąż odleciał, a ona odwoziła Artura na pierwszy trening aikido. Pamiętała tylko, że śmiali się oboje z jej nowego dowcipu, gdy potężne uderzenie taranującego ich na skrzyżowaniu tira, ucięło jakby wszystko. Obudziła się w szpitalu cała choć potłuczona. - „Co z moim dzieckiem?” - dopytywała się gorączkowo. - „Walczymy o jego życie - powiedział lekarz - jest po operacji…ale…”
Musiała go zobaczyć. Wbiegła na salę, gdy zaprzestano już reanimacji i pielęgniarka osłaniała martwe ciało synka. Rzuciła się ku niemu i jakoś tak nienaturalnie zaszlochała. Jakby odwykła od tego, a teraz brakło jej nagle łez, by to opłakać i wypłakać. Sama nie wiedząc dlaczego, wzięła ciało synka na kolana jak tamta Mater Doloroso w kościele i siedziała tak, aż pielęgniarki musiały jej odebrać ciało dziecka. Wypisano ją ze szpitala nazajutrz. Samochód poszedł do kasacji, więc wracała pieszo i bezwiednie zatrzymała się przy tym kościele. Weszła do środka, kierując się od razu ku tamtej figurze. Właśnie tu chciała być, nie wyobrażając sobie, jak zareaguje na wyrazy żalu i sztucznego współczucia swoich znajomych. Jeśli był ktoś teraz jej bliski, to ta Matka. I tu dopiero zaczęły jej płynąć naprawdę łzy. Klęczała przy figurze aż do zamknięcia kościoła.
Wzięła te wolne dni i nie chciała się z nikim spotykać. Mąż zajął się pogrzebem, którego nie pamiętała, bo wzięła tyle środków uspokajających. Jednak dotarła do niej ta sprzątaczka, pani Ola. - „Dziecko moje - zaczęła do progu - co za nieszczęście! Kiedy się dowiedziałam, to wszystkie tajemnice bolesne różańca odmówiła za ciebie. Oj, nieszczęście spada niespodziewanie jak piorun i śmiechem go nie odpędzisz, ani jakimiś czarami. A teraz wypłaczmy się jak kobiety, bo ja też dziecko straciłam parę lat temu. Usiadła obok Luizy na kanapie i ogarnęła ją macierzyńskim gestem, a Luiza nagle położyła głowę na jej kolanach w takim niemym płaczu. Słyszała, jak pani Ola mówi cicho: „Ból w życiu jest i może być musi jakoś ważny, byle go mieć utulić w kimś, kto cię zrozumie lepiej od ciebie samej.” Luiza poczuła, jak kapią jej na twarz łzy pani Oli. Kiedyś by ją to brzydziło, ale teraz jakby spływało na nią jakieś zrozumienie…
Pani Ola przychodziła tak przez tydzień po pogrzebie Artura, a Luiza chodziła codziennie do tego kościoła pod tę figurę. Kiedyś niespodziewanie się tam obie spotkały. I gdy pani Ola objęła ją, to od dwóch tygodni Luiza uśmiechnęła się, ale jakże inaczej niż dotychczas.
Brat Tadeusz Ruciński FSC