G. K. Chesterton
„Tęcza”, nr 12, Grudzień 1934, str. 9-10.
Romantyzm a demokracja
(Paralela)
Zauważyłem niedawno, że krytykuje się romantyzm jakby to było zjawisko bardzo dawne, podczas gdy jest to fenomen bardzo nowy, a zwłaszcza bardzo rewolucyjny. Była to ostatnia Rewolta Młodych, poprzedzająca tę Rewoltę Młodych, która obecnie ją atakuje. Oczywiście, że istnieje różnica między romantyzmem, a romansem. Romans, w najzdrowszym tego słowa znaczeniu, jest stary, jak świat, a w bardziej nawet specyficznym znaczeniu jest inspirowany przez tę szczególną intensywność zabarwienia i zaostrzoną energią zarysu, która była właściwością tarcz, witraży i chorągwi średniowiecznych. Średniowieczny romans, będący rodzajem wzoru dla romansu nowoczesnego, wywodził się z żywotności wizyjnego lub duchowego doświadczenia, pozostawiającego rodzaj aureoli chwały wkoło doświadczeń w ogóle. Rzucił on jednak to światło kolorowe specjalnie na doświadczenie miłości i w pewnej mierze urabiał romans według religii: np. Chaucer nazywał legendarnych kochanków „Świątynią Kupida”. W tym znaczeniu powiedzieć możemy, że romans należał do Średniowiecza, w głębszym znaczeniu, — że nie należał do żadnego wieku. Romantyzm natomiast był specjalnie nowoczesnym ruchem i to w większości swych dróg.
Był on podobny do feminizmu w tym, co dziś nazywają „stawianiem kobiety na piedestale”, był on również podobny do idealnej demokracji, stawiającej na piedestale człowieka. I rzeczywiście, istnieje pewna ciekawa i rozjaśniająca, historyczna paralela pomiędzy tymi obiema ideami, które wydawały się nowe i prawdziwe w 19 wieku. Daleki jestem od twierdzenia, że one nie są prawdziwe, ponieważ nie są już nowe. Ogromnie z nimi obiema sympatyzuję. Jedynie zauważam fakt historyczny, że jeżeli one nie są nowe, to były bardzo niedawno temu uważane za coś nowego. Republikanin, nosząc czerwoną czapkę, wyrażał takie poglądy, jak gdyby nigdy nie było republikan w przeszłości i jak gdyby w przyszłości mieli być tylko sami republikanie. Romantyk, noszący czerwoną kamizelkę, przekonany był, że stary świat uwięziony był w klasycyzmie, a nowy będzie otwarty jedynie dla romantyków. Każdy z nich wierzył, że jest ekstremistą, lecz w rzeczywistości był tylko umiarkowanym, — doszedłszy jedynie do połowy swej własnej drogi i nie mając pojęcia, do jakiego ekstremu ona doprowadzi. Każdy był mostem, zawieszonym między dwoma wiekami. Każdy przynosił ze sobą żywe zjawisko ze starego świata, które mogło tylko umrzeć w nowym.
Jedna bardzo prosta rzecz była prawdziwą w Miłości i Wolności — dwóch boginiach romantyków i republikan. One obie były po prostu fragmentami chrześcijańskiego mistycyzmu, a nawet chrześcijańskiej teologii, wyrwanymi z ich właściwego podłoża, rozrzuconymi nieporządnie i w końcu wysuniętymi naprzód w wieku ciężkiego materializmu, który natychmiast je zniszczył. Nie były one racjonalnymi, tym mniej racjonalistycznymi ideami. Pierwsza z nich była mglistą, ludzką przesadą sakramentalnej idei małżeństwa. Druga była mglistą, ludzką egzageracją braterstwa ludzi w Bogu. Gdy romantyk, kładąc rękę na swej czerwonej kamizelce, przysięgał pani George Sand, czy jakiej innej, że dusze ich były spokrewnione i poślubione przed stworzeniem świata, wyciągał z chrześcijańskiego kapitału stare idee nieśmiertelności i świętości. Gdy w mansardzie tłumaczył swej kochance, jak rozkosznie i godnie jest podciąć gardło jej i sobie, nazywając to „światem straconym dla miłości”, apelował rzeczywiście do starej tradycji męczennika i ascety, którzy stracili świat dla zbawienia własnej duszy. I nie mówił on tego z sensem, w żadnym dokładnym znaczeniu przypisywanym przez ten świat. Nie używał czysto racjonalnych argumentów, na pewno nie takich, które nasza bardziej racjonalistyczna generacja nazwałaby racjonalnymi. Często, gdy sobie specjalnie dobrze podpił szampanem lub brandy, „wypuszczał kota z worka” nazywając swą praczkę, czy modelkę — „swoją oblubienicą w obliczu Boga”.
Bądź co bądź, nie mógłby używać tego rodzaju apelowania do ubóstwiającej wiary, czy demonicznej zazdrości, która stanowiła żywotną poezję miłosną wieku Hugo i Alfreda de Musset, bez implikowania miłości nieśmiertelnego znaczenia, którego nowocześni realiści z wierutną ochotą nie chcą widzieć. Nie mógł on tak wielbić miłości, bez uwielbienia dla lojalności. Nie mógł nie przyznać, że istniał święty węzeł między Gwinewerą, a Arturem, lecz nie mógłby pisać wcale, nie przyznając, że istniał święty węzeł między Gwinewerą, a Lancelotem. Nowocześni pisarze seksualni nie chcą przyznać, że istnieje święty węzeł między tą osobą, a tamtą. Doprawdy to mistyczne uczucie, odnoszące się do miłości kobiety i mężczyzny, traktowane było tak niezgrabnie, że znalazło się między młotem a kowadłem. W średniowieczu mogło być zachowane w historii Dantego i Beatrycze. Gdy stało się rzeczywiście nowoczesnym, po prostu rozpadło się w kawałki, w małe, ginące skrawki, podobne raczej do kręcących się robaków — w setki małych miłostek i pożądliwości nowoczesnej powieści seksualnej. Romantycy 19 wieku wynieśli to uczucie do pewnego rodzaju nieokreślonej wybitności, w oszałamiającym i nietrwałym ubóstwieniu starając się uczynić je zarazem tak święte, — jak myśleli i tak wolne, jak im to było wygodnie. Chcieli zarazem zjeść swój placek weselny i mieć go dalej. Chcieli, by ich dzikie małżeństwa były święte, nie będąc zarazem stałymi. Postawili kobietę na piedestał, nie zważając na to, czy jest on dość wytrzymały.
Jakkolwiek dziwnym by się to wydawało, to samo działo się z Wolnością, co przechodziła Miłość. To samo stało się z demokratycznym ideałem wolności politycznej dla wszystkich. Demokrację krytykuje się obecnie dla tych samych powodów, co romantyzm. Rzecz cała polega na tym, że znaczenie, które kiedykolwiek w obu ideałach istniało — spoczywało na religijnej idei. Dziewiętnasty wiek usunął ideę religijną i zostawił puste znaczenie — które szybko zmieniło się w nonsens. Wszyscy ludzie są równi, ponieważ Bóg wszystkich kocha jednakowo — niczego porównać nie można z tą równością. Lecz czy i pod innym względem ludzie są równi? Liberałowie 19 w. odcięli Boski fundament spod demokracji, którą pozostawiano samą, by sama mogła umrzeć. Jefferson powiedział, że ludziom Stwórca ich dał równe prawa. Ingersoll powiedział, że niema Stwórcy, i że równe prawa ludzie otrzymali znikąd. Nawet w demokratycznej atmosferze Ameryki zaczęło świtać w głowie wielu ludziom, że bardzo trudno jest udowodnić, że ludzie kiedykolwiek otrzymali równe prawa. Mówiąc pokrótce, teoria republikańska stanie się inną formą romansu, będzie klasyfikowana razem z iluzjami zbyt idealistycznego kochanka do czasu, aż zostanie na nowo złączona z pozytywnymi wierzeniami, z których powstała. Czerwona czapka razem z czerwoną kamizelką znajdą się w sklepie starzyzny, dopóki nie staną się czymś więcej, niż modą, lub nie zanurzą się w wieczystą barwę, barwiącą cierniowe róże świętej Doroty i krzyż czerwony świętego Jerzego.
Tłum. J. Suchodolska
Myśliciel amerykański.
Myśliciel amerykański.
2