"Kyrie, eleison, Christe, eleison! - Panie, zmiluj się nad nami! Chryste, zmiluj się nad nami!" Czy wiecie, kto wymawiał te słowa? Nasi bracia, chrześcijańscy męczennicy, kiedy na arenie cyrku trzeszczały ich kości w zębach dzikich zwierząt; wśród namiętnych oklasków tłumów brzmiały ich modły: Kyrie eleison!
Blisko pięćdziesiąt kilka lat temu, 25-go grudnia 1886 roku, przed wspaniałą katedrą gotycką Notre-Dame w Paryżu stał 18-letni Francuz. Rozpoczął on właśnie świetną karierę literacką, ale odznaczał się brakiem wiary i prowadził bardzo niemoralne życie. Człowiek ten żyje do dziś dnia i jest dziś najznakomitszym pisarzem katolickim. Nazywa się Paul Claudel i obecnie jest ambasadorem francuskim w Japonii. Nie wypada chwalić na ambonie katolickiej człowieka żyjącego, ale, Bracia, historia tego pisarza, niegdyś ateusza, doskonale się nadaje na wstęp do dzisiejszego kazania, niech więc wolno mi będzie, wymieniając nazwisko, opowiedzieć na podstawie jego osobistych wyznań, które opublikował w książce: "Les temoins du renouveau catholique" wrażenia, które wpłynęły na zmianę jego duszy.
"Tylko przez ciekawość poszedłem do kościoła - pisze - szukałem natchnienia i tematu do jakiejś książki dekadenckiej, którą miałem zamiar napisać. W czasie Mszy ze wszystkich stron popychały mnie tłumy ludzi... Po obiedzie, nie mając nic lepszego do roboty, poszedłem na Nieszpory... Dzieci ubrane na biało śpiewały, klerycy asystowali i właśnie miało się rozpocząć śpiewanie "Magnificat", kiedy nagle... coś dziwnego stało mną. Coś takiego, co zadecydowało o losach dalszego mojego życia. Coś, jakby chwyciło mnie za serce i od tej chwili zacząłem wierzyć. Zacząłem wierzyć, ale z taką siłą, z taką pewnością, z takim oddaniem, że od tego czasu żaden wypadek w moim ruchliwym życiu nie potrafił mnie oderwać od wiary. Później zastanawiałem się nad tym, co przeżyłem w ciągu kilku sekund. Mniej więcej takie myśli przeszły przez mój mózg: "O, jak szczęśliwi są ludzie, którzy wierzą! - Jeśli to wszystko jest istotnie prawdą?! - A jest prawdą! Gdyż Bóg istnieje! Istnieje, kocha mnie i woła". I zacząłem rzewnie płakać... Potem każdą niedzielę spędzałem w Notre-Dame... Religię swoją znałem równie mało, jak buddyzm. Ale dramat Mszy świętej tak wyraziście rozgrywał się w mojej duszy, że przewyższał wszystkie moje wyobrażenia... Jest to najgłębsza poezja i najwspanialszy obraz, jaki może oglądać człowiek. Nie mogłem nasycić się wspaniałością Mszy świętej, każdy ruch ofiarującego kapłana głęboko przenikał do mojej duszy. Lekcje Mszy żałobnych, pasterka, wielkopostne nabożeństwa, "Exultet" w Wielką Sobotę, są tak potężne, że wobec nich utwory Pindara i Sofoklesa wydają się zupełnie martwymi. Wszystko to napełniało moje serce szacunkiem, radością, dziękczynieniem, żalem i uwielbieniem..."
Bracia! Tak opisuje pierwsze dni swojego nawrócenia wielki pisarz francuski. Może dziwi was, dlaczego kazanie dzisiejsze rozpocząłem tak długim wstępem? Dlatego, że w związku z Trzecim Przykazaniem i niedzielną Mszą świętą chciałbym dziś jeszcze raz wspomnieć o naszej pięknej liturgii. Na przyszłą niedzielę przejdziemy do czwartego Przykazania, a dziś, na pożegnanie, rzućmy wzrokiem na liturgię Kościoła katolickiego. Ponieważ w poprzednich kazaniach doszliśmy do przekonania, że nasze obrzędy religijne są nawskróś naturalne i że wypływają z głębi duszy ludzkiej, poświęćmy więc dzisiejsze kazanie tematowi: jaki wpływ wywiera liturgia na duszę?
Piękno naszej liturgii
Kochani Bracia! Objawy kultu katolickiego są nie tylko odpowiednie i pożyteczne dla dusz, nie tylko płyną z głębi natury ludzkiej - jak to udowodniliśmy w poprzednich kazaniach - ale są i artystycznie piękne!
Musimy przyznać, że nikt nie odczuł głębiej nieskończonego i wstrząsającego Majestatu Bożego, niż Kościół katolicki. Nic więc dziwnego, że Kościół katolicki najpiękniejsze arcydzieła ducha ludzkiego obrócił na chwałę Bożą; że najwspanialsze i najbardziej monumentalne dzieła, jakie stworzyli artyści w ciągu 2000 lat, czy w dziedzinie architektury, rzeźby, malarstwa, czy muzyki, przeznaczył Kościół na chwałę Bożą. Wznoszące się ku wyżynom gotyckie sklepienia starych świątyń, wspaniałe dzieła malarzy światowej sławy, cudne utwory genialnych muzyków... wszelkiego rodzaju piękno, wszystkie skarby przeznaczyła nasza liturgika na chwałę Bożą.
Ciekawa rzecz: Kościół katolicki nieustannie przypomina o życiu pozagrobowym, troszczy się o piękno duszy, a mimo to otacza opieką i sztuki ziemskie, które mają dużo do zawdzięczenia Kościołowi. W Grecji, w Egipcie i na całym Wschodzie również spotykamy arcydzieła sztuki w służbie religii, ale - dziwna rzecz! - tylko katolicyzm wprowadził do swoich kościołów wszystkie gałęzie sztuki, mimo że nie jest wcale zwolennikiem przyjemności doczesnych! Gdy przerzucimy kartki historii i zbadamy związek między religią i sztuką, w żadnej religii: ani w Grecji, ani w Egipcie, ani na Wschodzie, nawet u szczytów ich rozkwitu nie spotykamy wszystkich rodzajów sztuki, więc: architektury, plastyki, malarstwa, poezji, muzyki innych pomniejszych gałęzi; dopiero poważny, stroniący od zmysłowych przyjemności Kościół skupił koło siebie wszystkie rodzaje i arcydzieła sztuki (Mausbach - Esser; Religion, Christentum, Kirche; Kempten 1910, III, 329).
Główna zasługa Kościoła nie na tym polega, że przez dwa tysiące lat był hojnym mecenasem artystów, że zgromadził najwspanialsze, do dziś podziwiane dzieła sztuki... To rzecz drugorzędna. Bracia! Kościół jest przede wszystkiem troskliwą i dobrą matką nieśmiertelnej duszy. A skoro już mowa o zasługach Kościoła w związku z liturgią, to należy pochwalić się, że nasz święty Kościół za pośrednictwem liturgii stał się wielkim protektorem zamiłowań estetycznych ludzkości.
Jak tłumaczyć tę wyjątkową właściwość Kościoła? Tylko w ten sposób, że katolicy odnoszą się do Boga, jako do swego Stwórcy, gdy tymczasem inne religie jako do istoty równej ludziom, lub do istoty, która jest na usługach ludzi. Ponieważ budowa naszej liturgii jest prawdziwym dziełem sztuki, dlatego wywiera tak wspaniały wpływ na duszę.
Nasze obrzędy liturgiczne z prawdziwie dramatyczną siłą przedstawiają poszczególne momenty z życia Chrystusa; przypomnijmy sobie tylko pasterkę i wielko-czwartkowe umywanie nóg, odsłonięcie krzyża w Wielki Piątek, grób święty, rezurekcję itd. Wystarczy zresztą zastanowić się nad liturgią w codziennej cichej Mszy świętej. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa zaprowadzone symboliczne ruchy tworzą tak doskonałą harmonię, że nawet ludziom, którzy ani słówka nie rozumieją po łacinie, łatwiej w czasie Mszy świętej zwrócić myśl do Boga, niż gdyby słuchali najpiękniejszych modlitw w swym rodowitym języku, odmawianych przez kapłana klęczącego nieruchomo przed ołtarzem. Właśnie przez bogactwo zewnętrznych, widzialnych ceremonii Kościół wzrusza i nastraja religijnie nawet tych ludzi, którzy obojętnie przyjmują wszelkie abstrakcyjne dowody. Piękno naszej liturgii jest przy tym jakby wrodzone, odczuwają je instynktownie ludzie prości, mało wykształceni i z głębokim pietyzmem odnoszą się do świętych obrzędów. Ale i najbardziej inteligentne jednostki, nawet niekatolicy, ludzie zbłąkani i religijnie obojętni, pod wpływem pięknej i wzniosłej liturgii katolickiej wracają do porzuconej przez swych przodków religii, i w ten sposób odzyskuje Kościół wiele straconych dusz.
Kochani Bracia! Takie wypadki, jaki przytoczyłem na wstępie, nie należą do rzadkości, lecz powtarzają się niemal na każdym kroku. Geniusze ludzkości, wybitni artyści i pisarze, porzucają mroki niewiary i pod wpływem blasku i piękna naszej liturgii wracają na łono Kościoła.
Wielu z nich znalazło w liturgii twórcze natchnienie, jak Michał Anioł, najwybitniejszy artysta świata. W Wielką Sobotę 1508 roku Michał Anioł ociężałym krokiem szedł ulicami Rzymu, myśląc na próżno nad planem wykonania wielkiego dzieła, powierzonego mu przez papieża. Zamyślony wszedł do kościoła, właśnie gdy śpiewano proroctwa. Tysiączne myśli tłoczyły się do głowy mistrza i powstało najwspanialsze dzieło: freski na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej.
Jeden z największych pisarzy niemieckich, żyjący jeszcze Hermann Bahr, wrócił po latach na łono Kościoła katolickiego i od tego czasu z radością pisze o naszej świętej wierze. W swojej najnowszej książce ("Liebe der Lebenden") twierdzi, że piękno naszej liturgii musi oczarować nawet ludzi niewierzących. Trwożliwe oczekiwanie najdawniejszych pokoleń przed Chrystusem, tajemnicza tęsknota Greków, karność Rzymian... wszystko mieści się w tym wspaniałym dziele, nad którym pracowało chrześcijaństwo przez osiem pierwszych wieków swego istnienia. Tak, liturgia jest prawdziwem arcydziełem ducha ludzkiego: wynika z pietyzmu i z szacunku, jest pełna powagi w gestach, które powtarzają się co dzień przy ołtarzach w najmniejszych nawet wiejskich kościołach. "Gdybym był Turkiem - dosłownie pisze Bahr - to i wówczas musiałbym przyznać, patrząc tylko jako artysta, że spotykamy tu takie wyżyny wykonania artystycznego, wobec których bledną utwory Pindara, Dantego, Shakespeara".
Jeśli w ten sposób będziemy patrzyli na nasze ceremonie, to zaczniemy je więcej cenić.
Czasami słyszy się zarzut, że za dużo jest u nas obrzędów, że kiedy papież celebruje Mszę świętą, to nie ma końca ceremoniom. Otóż, Bracia - uważam, że bardzo dobrze czyni Kościół katolicki, urządzając nabożeństwa przystosowane zarówno do wymagań ludzi prostych, jak i największych artystów. Naturalnie, że ceremoniał pontyfikalny Mszy papieskiej byłby nieodpowiedni do skromnego wiejskiego kościółka.
Papież atoli odprawia Mszę świętą w kaplicy, której sklepienie malował Michał Anioł, gdzie znajdują się obrazy Botticelliego, Perugina i Ghirlandao, gdzie na chórze Perosi dyryguje melodiami Palestriny.
Może nas tylko zachwycić ta niezrównana wszechstronność katolickiego chrześcijaństwa!
Wielkiemu pisarzowi, konwertycie, Huysmansowi śniło się raz, że wszedł do kościoła katolickiego i że oczarowała go muzyka. Od tego czasu nie miał spokoju, często chodził do kościoła, aż w końcu został katolikiem. Rozumował w ten sposób: "Prawdziwą musi być ta religia, skoro stworzyła tak wspaniałe dzieła muzyczne". Jak dziwne rozumowanie i jak dziwna droga wiodąca do prawdy: ale jednak... droga do prawdy! "Każda droga prowadzi do Rzymu" - mówi przysłowie. Jedynym pragnieniem naszej świętej wiary jest, żeby każdy człowiek doszedł do Rzymu, to znaczy do Chrystusa Pana. Jaką drogą tam dojdzie, to zupełnie obojętne! Żeby tylko doszedł! Wielu idzie do Boga po twardej asfaltowej drodze logicznych przesłanek, dobrze: byle doszli! Inni po długiej, błędnej włóczędze, pod wpływem ciosów życia, cierpień i mąk trafiają również do Boga: byle tylko trafili! Jeden ma naturę beztroską, wesołą i zdąża za promieniami światła, bijącego z krzyża i dochodzi do Chrystusa; inny znowu ma usposobienie ponure i do Chrystusa prowadzi go pragnienie śmierci. Pierwszy przychodzi do Boga przez kościół, zdobiony kolorowymi witrażami, drugi przez drzwi grobowca: wszystko jedno, byleby obaj tam doszli! Jednych podnosi do Boga chwila spędzona w ciszy przed Przenajświętszym Sakramentem, drugich słuchanie śpiewanej Mszy świętej, pasji wielkopiątkowych, albo zwycięskiego wielkanocnego "Alleluja" - wszystko jedno!... O jedno tylko chodzi: żeby wszystkie drogi prowadziły do Boga!
Łaciński język naszej liturgii
Otóż, Kochani Bracia, czuję, że po omówieniu piękna, które porywa duszę w naszych obrzędach, drugą połowę kazania należy poświęcić poważnemu zagadnieniu języka łacińskiego w naszej liturgii.
Nasze obrzędy liturgiczne są naprawdę godne Boga, piękne i porywające. Ale ktoś mógłby powiedzieć: miałyby większy wpływ na ludzi, gdyby się nie odbywaty po łacinie, ale w języku wiernych. Dawniej, kiedy łacina była w powszechnym użyciu rozumiano również język liturgii. Ale dziś? Kto mówi dzisiaj po łacinie? Nawet ci, którzy pokończyli gimnazja, prędko ją zapominają. Czyby nie było lepiej, gdyby Kościół pozwolił, by każdy naród w swoim języku mógł odprawiać nabożeństwo? Czy nie więcej ludzi chodziłoby wtedy do kościoła, czy nie większy byłby pożytek z nabożeństw?
W ten sposób rozumuje wielu ludzi. A my, Bracia, musimy odpowiedzieć na te pytania. Przede wszystkiem musimy stwierdzić, że obecnie poza kapłanami, mało spotkamy wiernych, którzyby rozumieli język łaciński, w którym odprawiają się nasze obrzędy. Wynika to z rozwoju historycznego, a nie z zamiarów Kościoła. Z początku język łaciński był językiem żywym w Kościele zachodnim, więc z początku faktycznie w języku narodowym odbywały się nabożeństwa. Powoli język łaciński wymierał, ale Kościół, nie bacząc na nic, zachował go w swojej liturgii nadal, aż po dziś dzień.
Kochani Bracia! Musimy przyznać, że nikomu tak nie leży na sercu zbawienie ludzi, jak Kościołowi katolickiemu! Jeśli więc Kościół z pietyzmem zachował w ciągu wieków łacinę jako język liturgiczny, to musiał widocznie mieć ważne powody. Jakie?
Przede wszystkiem nasza święta wiara potrzebuje języka wszechświatowego, bo Kościół katolicki jest Kościołem powszechnym; żeby powszechność Kościoła była bardziej widoczna, potrzeba jednego, wspólnego, wszechświatowego języka. Jeśli rozwój dzisiejszej gospodarki światowej wymaga wspólnego sztucznego języka (esperanto), to tym bardziej Kościół katolicki, którego wierni są rozsiani po całym świecie, od lodowych brzegów Grenlandii, po Cape Town, od wschodu do zachodu, musi mieć wspólny język!
Skoro Kościół powszechny potrzebuje języka wszechświatowego, jakże to dobrze dla naszego narodu, że tym językiem nie jest francuski, niemiecki, ani angielski, ale łacina, która przestała być żywym językiem, więc nie obraża niczyich uczuć narodowych.
Można by tu przytoczyć mnóstwo uczuciowych czynników, które wykazują roztropny wybór Kościoła, ale weźmy tylko parę przykładów!
Parostatek ląduje w Ameryce, przywiózł emigrantów z Polski. Polacy z nad Wisły wchodzą do różnojęzycznego obcego portu... Nie znają tu nikogo, a nikt nie rozumie ich języka... Błąkają się samotni po ulicach obcego miasta... Po drodze natrafili na kościół katolicki i natychmiast czują się w domu... w domu, bo wieczna lampka tak samo się pali, jak w ich dalekiej polskiej wiosce, a przy ołtarzu kapłan Anglik, Hiszpan, czy innej narodowości, tak samo śpiewa "Gloria", wita ich tymi samymi słowami "Dominus vobiscum!" jak w domu ich stary proboszcz. Jakie to krzepiące uczucie, to zrozumie tylko ten, kto żył dłuższy czas daleko, na obczyźnie...
Ale i dla nas kapłanów jest to bardzo podniosłe uczucie, dowód jedności naszej wiary; gdziekolwiek jesteśmy na kuli ziemskiej, Msza święta wszędzie jest taka sama! Pewnego razu, kiedy jechałem parostatkiem przez jezioro Lago Maggiore, ludność wysepki "Isola Bella" obchodziła uroczystość odpustową i proboszcz prosił mnię, bym odprawił sumę. Kościół był przepełniony Włochami, którzy może nawet nie zauważyli, że w asyście księży włoskich, Węgier odprawia Mszę świętą. To samo zdarzyło mi się w Paryżu... W Chicago służyli mi do Mszy świętej chłopcy amerykańscy, których przedtem nigdy nie znałem, a wszystko szło tak dobrze, jakby już od wielu lat byli moimi ministrantami. I tak dalej, Kochani, Bracia! - Oto wspaniały objaw jedności, i to jest jedna z przyczyn, dlaczego Kościół zachował łacinę jako język jednolitej liturgii.
Ale to nie to jest główną przyczyną. Jest głębsza przyczyna, która zmusza Kościół do przestrzegania jednolitego języka, a tą przyczyną jest: zachowanie czystości naszej wiary. Weźmy przykład: Gdyby papież Sylwester II, przesyłając koronę świętemu Stefanowi, pozwolił używać języka węgierskiego w liturgii, co by zrobili z tym pozwoleniem nasi przodkowie? Na pewno mieliby nielada kłopot! Przecież wiemy, jak mało rozwinięty był wówczas nasz język! Najstarszych zabytków naszego języka nie zrozumiałoby wiele osób, które umieją czytać. Jakbyśmy sobie radzili z powodu braku słów z najtrudniejszymi terminami filozofii i teologii, z subtelnymi różnicami, które wydają się słabymi odcieniami, a jednak w nauce wiary odgrywają olbrzymią rolę.
Ale powiedzmy, że wszystko dałoby się wyrazić w naszymi dawnym języku. Ale co byłoby dziś? Używalibyśmy albo starych wyrażeń, ale wówczas każdy uśmiechałby się w czasie Mszy świętej, albo w miarę rozwoju języka tłumaczylibyśmy odpowiednio tekst liturgii: a wówczas ile jest kościołów, tyle byłoby zwyczajów, tyle tłumaczonych tekstów. Ciągła zmiana podważałaby pietyzm, z jakim wierni powinni się odnosić do liturgii! Czy nie zachwiałaby naszego zaufania w niezmienność naszej religii? Czy nie zmniejszyłoby to mocy, oraz tajemniczego oddziaływania mistycznego, jakie posiada nasza liturgia właśnie dzięki swej starożytności!
W końcu zastanówmy się jeszcze nad tym, dlaczego Kościół nie chce wyrzec się łaciny jako języka liturgicznego?
Przyczyną tego jest starożytność łacińskiego języka liturgicznego.
Bracia! Pamiętamy wszyscy czasy, kiedy ludzkość została oślepiona gorączką nowatorstwa. "Wszystko jest złe, co stare, a wszystko, co nowe zapewnia zbawienie!" - stało się hasłem. Dziś po gorzkich doświadczeniach wytrzeźwieliśmy z tego mniemania. Dzisiaj popłaca nie tylko stare przysłowie: "Nie wszystko złoto, co się świeci", ale znaczenia nabiera inne: "Nie wszystko, co nowe, jest dobre!". Prawda, że człowiek nie może być zacofany, nie może trzymać się strupieszałych zwyczajów dawnych epok, ale znowu w nowatorstwie nie wolno lecieć na oślep i odrzucać cenne tradycje przeszłości!
Dzisiaj ludzie na nowo cenią przeszłość - jest to objaw pocieszający. Jedni wywodzą swój rodowód z epoki napoleońskiej, inni z jagiellońskiej, a jeszcze inni z piastowskiej. Z pietyzmem przechowujemy odziedziczone po przodkach stare szable, rodzinne klejnoty, obrazy, meble. Niejeden zamożny amerykanin gotów by dać nie wiem ile, gdyby mógł się wykazać przodkami przynajmniej sprzed 100-150 lat!
Otóż, Kochani Bracia, język naszej liturgii liczy dwa tysiące lat! Na pewno łzy zrosiłyby oczy wnuków, gdyby tak przed stu laty były gramofony i gdyby teraz zabrzmiał w kółku rodzinnym głos jakiegoś dawnego przodka! Powinniśmy wobec tego z takim samym wzruszeniem słuchać obrzędu naszej Mszy świętej, w której słychać głosy naszych chrześcijańskich przodków.
"Kyrie, eleison, Christe, eleison! - Panie, zmiluj się nad nami! Chryste, zmiluj się nad nami!" Czy wiecie, kto wymawiał te słowa? Nasi bracia, chrześcijańscy męczennicy, kiedy na arenie cyrku trzeszczały ich kości w zębach dzikich zwierząt; wśród namiętnych oklasków tłumów brzmiały ich modły: Kyrie eleison!
A dalej: "Dominus vobiscum! - Pan z wami!", "Et cum spiritu tuo! - I z duchem twoim!" - czy wiecie, kto to mawiał? Nasi przodkowie, dawni chrześcijańscy męczennicy, kiedy nocami, niedaleko Rzymu, w podziemnych lochach, na klęczkach otaczali papieża odprawiającego Mszę świętą i oczekiwali ze strachem, kiedy wtargną prześladowcy!
Otóż, Bracia, czy nie byłoby szkoda wyrzec się tego lekkomyślnie?!
Niedawno w Niemczech protestanci dążyli, żeby wykreślić z liturgii jeszcze resztę pozostałych obcych słów, jak np. Alleluja, Hosanna, Kyrie eleison, Amen. Czy wiecie, jaki był skutek? Jeden z pastorów wypowiedział pochlebne słowa dla papiestwa, które rozpowszechniło po całym świecie wspólny język liturgiczny, a jednocześnie uszanowało właściwości danych narodów. Dosłownie cytuję tu słowa tego pastora: "Msza łacińska jest węzłem, jednoczącym katolików całego świata; my protestanci, jeśli znajdziemy się w państwie, którego języka nie znamy, jesteśmy obcy nawet dla własnego obrządku. Łaciński język nie powinien był zniknąć z naszej liturgii" (Osservatore Romano, 1927, nr 16). Bracia! Jeśli tak twierdzą innowiercy to z języka łacińskiego naszej liturgii możemy być tylko dumni!
***
Na tym kończę, Bracia, swoje kazanie o Trzecim Przykazaniu.
W przemyśle i handlu toczą się dziś zacięte walki o długość dnia pracy. Nie mogą ustalić: ile ma pracować robotnik, osiem czy więcej godzin?
Nie bierzcie tego za przesadę, Bracia, jeśli pod koniec moich kazań o Trzecim Przykazaniu, powiem, że chcąc zabezpieczyć na przyszłość ludzkie życie, ważniejszą rzeczą od zachowania ośmiogodzinnego dnia pracy jest zabezpieczenie półgodzinnego czasu do myślenia! Jeśli człowiek może poświęcać na ciężką pracę co dzień osiem godzin, nasza święta wiara nie przesadza, gdy wymaga od wiernych, by w siódmy dzień przeznaczyli pół godziny dla pracy nadziemskiej, dla duszy, dla Boga, dla osobistych spraw życia wiecznego!
"Kto bywa na Mszy świętej, ten zostawił sobie pół godziny na rozmyślanie, kto bywa na Mszy świętej, jest jakby na Kalwarii w Wielki Piątek. Bracia! Czy nie mamy żadnych próśb? Żadnych skarg? Czy nic nam nie dolega? Czy jesteśmy bez grzechu? - W pierwszy Wielki Piątek tak wołała rozjuszona tłuszcza: "Krew jego na nas i na syny nasze" (Mt 27, 25). Otóż, mówimy to samo we Mszy świętej, lecz nie w znaczeniu przekleństwa, lecz pokornej modlitwy: "Panie, krew Twoja niech spadnie na nas!". Niech Twoja święta krew spłynie na moją brudną, poszarpaną duszę, niech ją obmyje, zagrzeje, wzmocni, oczyści...
A potem, Bracia, będzie kiedyś ostatnia Msza święta na świecie... zabrzmi głos trąb archanielskich na sądzie ostatecznym i po raz ostatni: "Kyrie eleison!"; chóry anielskie zaśpiewają trzykrotnie "Sanctus", a zmartwychwstała ludzkość, gotowa na sąd, usłyszy ostatnie "Ite missa est" - i "pójdą źli na mękę wieczną, a sprawiedliwi do żywota wiecznego" (Mt 25, 46). Bracia! Kto przez całe życie śpieszył za łagodnym wołaniem niedzielnych dzwonów do kościoła, ten usłyszy na sądzie rozkaz, by zajął na zawsze szczęśliwe miejsce po prawicy Ojca; kto zachował Trzecie Przykazanie na ziemi, ten osiągnie żywot wieczny w niebie. Amen.
Bp Tihamer Toth