Najpierw parę słów o mnie - imię: Kasia, rocznik 1985, mieszkam na wsi w woj. mazowieckim, jestem katoliczką z zamiłowania ;) . Jest kilka powodów dla których tu chcę pisać:
1. Chciałabym podzielić się swoją historią odkrywania miłości Boga, opisać swoje doświadczenia Jego miłości, tj. dać p[ewne świadectwo obecności Boga.
2. Chciałabym poznać ludzi z różnych współnot, mających podobne doświadczenia, bo nie mam czasami z kim porozmawiać na niektóre tematy dotyczące wiary (jeśli wiecie co mam na myśli )
Czasami gdy nie wiem jak wyrazić myśl, zaczynam pisac wiersz, tzn próbuję przynajmniej. Uwielbiam poezję, muzykę. A to się wiąże jak to zwykle bywa, z nadwrażliwoscią i pewnym egocentryzmem. Kiedy byłam małą dziewczynką, nadwrazliwość była tylko problemem, tworzyła problemy itd. Byłam trochę zamknięta w sobie, całymi dniami mogłam rysować królewny patykiem na ścieżce. W każdym razie pochodzę z rodziny typowo katolickiej, co niedziela msza św., księża w dalszej rodzinie., lekcje religii. Podstawówka to nie był najlepszy czas, czułam sie samotna, koledzy dokucxali mi, a niektórzy tak, że z płaczem wracałam do domu. Nie wiem dlaczego ciągle towarzyszyła mi nadzieja, że moze będzie lepiej. Ale nie bardzo bylo, jak koledzy się uspokoili, to pojawiały się inne problemy. Jako 13latka nie chciałam juz zabiegac o przyjaźnie, chciałam stamtąd uciec. Kilka razy zakochałam się bez wzajemnosci, co na mnie źle wpłynęło, chowałam sie w bibliotece. Do kościoła oczywiscie chodziłam, ale psychicznie było coraz gorzej. wszystko traciło sens. I właśnie wtedy, gdy juz zamiast płakać nie czułam nic, zimną obojetnosc i poczucie bezsensu, zadzwoniła koleżanka z klasy: "Zapomniałam całkiem że to dziś są te rekolekcje na które mamy jechac" Tak- pierwsze wyjazdowe rekolekcje w moim życiu, radosć, no bo w ksiazkach i filmach jest tak, że jak są poważne problemy to znaczy że trzeba gdzieś wyjechac.. (Wtedy już interesowałam się psychologią, nie czułam się kochana i wiedziałam że powinnam trafić do psychologa. ) No i pojechałyśmy. W piątek wieczorem, kiedy nawet nie cieszyło mnie, że na kolację są naleśniki . Pojechałyśmy, pierwszego już dnia poznałam nowe koleżanki i zaczęłąm obserwować otoczenie jakoś tak oderwane od codziennego pośpiechu. Czas wypełniony po brzegi, cieszyło mnie to, ale i męczylo mnie to- chciałam usiaść na łóżku i rozmyślać, analizować swoje problemy. Wyciszyłam sie, przyzwyczaiłam do braku radia i tv, ale niestety- raz podczas różańca myślałam tylko o tym kiedy sie wreszcie skończy, myślałam sobie "Mam dosc tej modlitwy, oprócz wyciszenia nic się we mnie nie zmienia, zaczynam się nudzić..." złosciło mnie jescze parę rzeczy, że znowu jakieś obowiązki , że długa kolejka do łazienki..
To o czym opowiadam działo się w roku 2000, a mimo to, nie jestem w stanie przypomnieć sobie niektórych szczegółów , zwłaszcza negatywnych. Zlewają mi się w pamięci dwa turnusy rekolekcyjne - oba w tym samym roku. Tak więc rok przełomowy, dla mnie także osobiście.
W kaplicy pierwszego wieczoru zapamiętałam anioła po lewej stronie. Czułam się bezpieczna.
W nocy z piątku na sobotę miałam koszmary- i to te najgorsze w mojej skali straszności snów. Narastające dźwięki, (krzyki lub syreny) obrazy nie przedstawiające, lecz zwiastujące coś strasznego, coś złego, przed czym próbowałam uciekać, tzn.- obudzić się , ale nie mogłam, następował paraliż powiek - krzyczałam, próbowałam dłońmi otwierać sobie powieki, ale nie dawało rady. Kiedy się wreszcie udało ocknąć, bałam się znów zasnąć. Od kilku lat zdarzały mi się takie sny, więc nie byłam zdziwiona…
Sobota- drugi dzień rekolekcji wielkopostnych: minął pod znakiem refleksji a jednocześnie mnóstwa zajęć i udało mi się chwilami zapomnieć o swoich problemach. Oczywiście poszłam do spowiedzi. Teoretycznie też nadążałam, siostry dawały nam różne tematy do przemyśleń , do przedstawienia na forum. Spodobała mi się koncepcja tych wszystkich rozważań: Życie jako pielgrzymka, zawierzenie Matce Najświętszej. Łatweiej było zwracać się do Maryi, niż do Boga. Ale to już przecież dobra droga… Jak pisał św. Josemria Escriva:
„Do Chrystusa zawsze idzie się i „powraca” przez Maryję.”
A po modlitwach i obowiązkach rozmaitych (które drażniły mnie chwilami) wieczorem przyszła pora na zabawy integracyjne. Bawiłam się świetnie wśród osób, których właściwie nie znałam. Mało tego, cieszyłam się bo mogłam robić to, co zawsze było moją odskocznią od codzienności - śpiewać. (Chociaż z tym śpiewaniem też miałam problem i to dość skomplikowany, by w paru słowach wyjaśnić) . Miałam świadomość, że można bardziej przeżyć te rekolekcje, że chciałabym bardziej… Chciałam większych wrażeń, emocji. No i te pytania- jak to jest, że inni są tacy uskrzydleni, a ja bywam rozdrażniona tylko przez to, że wymaga się ode mnie więcej pracy i to na kilku poziomach. Tłumaczyłam sobie, ze to przez problemy.
Wieczorem na adoracji odzyskałam emocje, minęło poczucie zobojętnienia - popłynęło klika łez i choć trochę wyszedł ze mnie smutek. Dziś nazywam to oczyszczeniem, odblokowaniem. To było terapeutyczne spotkanie z Bogiem , który uzdrawia.
W niedziele o 13. był koniec rekolekcji. Czułam spokój wewnętrzny na mszy św. i znów sprzeczność - ulgę, że wreszcie będę mogła mieć czas tylko dla siebie. . Kiedy wracałam do domu byłam szczęśliwa, nagle świat wydał mi się taki piękny… Wróciła nadzieja… i to pod każdym względem. Problemy sprzed weekendu po prostu zniknęły. Po stanach depresyjnych ani śladu.
ontynuując swój duchowy życiorys, też nie moge pominąć roli modlitwy, procesu uczenia się jej. Dobrych parę lat temu, kiedy próbowałam walczyc z lenistwem i modlić się rano, postanowiłam poprosić o pomoc Anioła Stróża. Poprosiłam go na wieczornej modlitwie, żeby rano jakoś mi przypomniał na modlitwie. Następnego ranak tylko się przebudziłam, już mi się przypomniało o modlitwie.
A wracjac do historii, pisałam już o rekolekcjach wielkopostnych, pora na wakacyjne- to była frajda- już się wiedziało że będzie fajnie i to dłużej niż wiosną, bo aż 5 dni. A dla 14-latki, która nie wyjeżdża nigdzie w wakacje to już w ogóle sama radosć. To nie znaczy że umiałam się modlić. Na różańcu nadal się nudziłam.
Czułam się też trochę poszkodowana, że niektóre dziewczyny mogą powierzyć swoje życie Matce Bozej , a ja nie moge (przeszły jakiś tam kurs, o ktorym nic nie wiedziałam i, a nie był akurat organizowany kolejny)
Ale- pielgrzymka 7-kilometrowa do sanktuarium to co innego.:) Ledwie wyszłyśmy, śpiewając, zaczęło padac. I wcale nie miało zamiaru przestać. Czułam radość, mimo, że nie zapowiadało się na zmianę pogody. To była taka wspólna radość. Dotarłyśmy przemoczone, lecz roześmiane.
A po wakacjach było już liceum, nowi ludzie i kolejny raz złamane serce. Żyłam złudzeniami. Ale za to udało mi się wreszcie znaleźć bratnie dusze. Nie w swojej klasie co prawda - ale cóż to było dla mnie, skoro przez całą podstawówkę nie identyfikowałam się z własną klasą. Nie czułam się lepsza, tylko niezrozumiana. Czułam się trochę nudziarą. Ach te emocje.... Tan ciężar zranionego w podstawówce serca... Kto może dostrzeć do takiego serca? Wiedziałam, że Jezus, modliłam się przecież. Wiedziałam, że powinnam, bo ksiądz w kosciele mówił, że Duchowi świętemu zależy na naszej modlitwie, że pomaga jeśli nie umiemy się modlić ... A księża w mojej rodzinie , tak sobie myślałam, pewnie przez to ,że tacy rozmodleni wprowadzają taką jakąś sympatyczną atmosferę, taką harmonię...Ale nie tak łatwo przebaczyć , żyć dalej. ..Podniszczone poczucie własnej wartosci, kompleksy., złamane serce- wszystko sie nakładało ... ale było już jednak trochę lepiej. Byłam już bardziej otwarta na innych. No i przede wszystkim rosła we mnie nadzieja. Bardzo chciałam kochać i czuć sie kochana. Moim marzeniem było zakochać się z wzajemnością...W drugiej liceum powrócił chórek amatorski. A ja miałam fioła na punkcie śpiewania. To była odskocznia od codziennosci i pragnienia miłosci . I znów moje problemy fizjologiczne i bardzo nietypowe , ze śpiewem. W końcu przestałam się modlić o cud wyzdrowienia z tego. "Skoro chcesz Panie Boze żebym w ten sposób cierpiała, to trudno..." Na chórze znów czułam się trochę osamotniona, a przynajmniej tak mi sie wydawalo. Któregoś dnia strasznie chcialo mi się płakać i nie umiałam powiedzieć dlaczego. W pewnym sensie nie pasowałam do większości śpiewających. Nawet nie o to chodzi, że zamiast w przystojnym organiście kochałam się w samym śpiewaniu. Po prostu niektórzy tam mieli poglądy, ktore mi nie pasowały. Jak usłyszałam "Spowiedź jest bez sensu" to moja potrzeba przyjaźnienia się z organistą zmalała radykalnie. Bo ja do spowiedzi musiałam chodzić, czułam taką potrzebę.
Jeszcze z rok temu miałam mnóstwo pomysłów na wiersze, w których kluczowe było słowo cud. Cudowne to może one nie były kiedy je próbowałam zebrać, dokończyć, ale to była radosna twórczość- doszłam do wniosku, że moje wiersze powinny krążyć wokół życia duchowego, wokół moich przeżyć, radości, doświadczenia miłości Boga.
Zanim jednak dojrzałam, przygotowałam miejsce w swoim życiu dla Jezusa, wcale nie było ani „różowo” ani tak znowu „normalnie”.
Nigdy nie byłam zbyt spontaniczna… Przeciwnie- chciałam kontrolować wiele rzeczy, wszystko planowałam, bałam się jutra. Wolałam być bierna, uciekać… Chociaż jednocześnie miałam w sobie coś z idealistki- głośno wyrażałam swój sprzeciw wobec picia alkoholu czy palenia papierosów wśród krewnych i znajomych. Niestety sama też utrudniałam Jezusowi drogę do swojego serca…
Wprawdzie , owszem- modliłam się, spowiadałam się, chodziłam na msze, ale działy się też w moim życiu dość nieciekawe rzeczy. Na zewnątrz wyglądało wszystko ok. Przykład: mój wujek czytał Wróżkę (pismo o astrologii) i ja też…Nie zdawałam sobie sprawy ,ze to grzech… Tak mnie to wciągnęło, że do dziś mam w głowie charakterystyki znaków zodiaku, numerologiczne ciekawostki… nie potrafię tego wyrzucić z głowy. Nie wiem czy leki homeopatyczne są szkodliwe- znam opinie, że jednak tak. Ja brałam krople homeopatyczne od przemiłego doktora. Pojechaliśmy rodzinką aż do Rzeszowa, bo tam poleciła nam go rodzina. Na każdy dzień była inna buteleczka kropli. Właściwie to nie powiedział mi ten lekarz, na co one mają podziałać. Czy na problemy z zatokami, czy na krążenie? Żądnych konkretów. . Nie można było ich wkropić na łyżeczkę, tylko prosto na język. Wszystkie zawierały alkohol i miętę, bo miałam zakaz spożywania mięty w jakiejkolwiek postaci. Nigdy nie zapomnę tego palenia w język…. Jedyne co się zmieniło po tych kroplach w kwestii zdrowia to to, że przestałam mieć problemy z trawieniem.
W liceum też było różnie. Chciałam mieć prawdziwą , niezniszczalną wiarę. W sferze psychiki nie byłam jednak gotowa na zgłębianie czym jest miłość, co to znaczy kochać Boga, zastanawiałam się czy ja potrafię Boga pokochać, czy moje starania wystarczają…Zranienia z przeszłości we mnie tkwiły, nie pozwoliły się otwierać. Nie do końca siebie akceptowałam. Ucieczką były kolejne zakochania. Grzechy też były, ale spowiedź była coraz lepsza. Choć, znowu- któregoś roku zainteresowałam się jogą i zaczełąm trochę ćwiczyć na własną rękę. Nie trwało to na szczęscie długo. Może dlatego, że akurat w okresie największego nią zainteresowania odbywały się rekolekcje wielkopostne. W trzeciej klasie wzięłam udział w olimpiadzie religijnej: Bóg bogaty w miłosierdzie”. Kiedy zaczęłam czytać Dzienniczek s. Faustyny, tak się wciągnęłam, że nie mogłam przestać. Pamiętam, że w czasie ferii zimowych cały jeden dzień z przerwami na jedzenie poświęciłam lekturze właśnie dzienniczka, (a zaznaczyć trzeba , że lenistwo i brak wytrwałości to moje wady od zawsze). Skutek był taki, że zajęłam czwarte miejsce. (Mimo, że pisałam w gorączce, wiec tym większa była moja radość. Pomyślałam: „To jakieś natchnienie od Ducha św., czy co...” Bo na pisanie było naprawdę mało czasu, a ja należę do osób które myślą i przypominają sobie raczej wolno niż szybko ;) ) To dodało mi pewności siebie, podniosło na duchu.
A ostatnia klasa liceum była zbiorem różnych spraw, decyzji, problemów… i czasem przyjęcia sakramentu bierzmowania. To było tak niesamowite, radosne przeżycie, że chciałam wiersze pisać o tym. Doświadczyłam wewnętrznego poruszenia, moje serce zapomniało o wszelkich troskach świata. Doświadczyłam pokoju i harmonii. Wybrałam sobie imię Weronika, bo wydawało mi się, że jako osoba tchórzliwa potrzebuję odpowiedniego wzorca.
Nie dostałam się na studia dzienne, więc straciłam pewność siebie…. Lęk o przyszłość i stres związany z pisaniem kolokwiów niemal owładnęły moim życiem. Na początku nie było tak strasznie, w końcu wybrałam kierunek o którym marzyłam, ale z czasem nabawiłam się erytrofobii i zaczęłam stopniowo wpadać w bezsenność. Erytrofobia pojawiła się w liceum- jest to odmiana fobii społecznej , której objawem jest częste czerwienienie się w sytuacjach nie tylko zakłopotania i wstydu, ale i spojrzeń niektórych osób… Doprowadza to do błędnego koła- człowiek boi się kontaktów z innymi, bo boi się kompromitującego czerwienienia policzków… Ale problemy ze snem były jeszcze gorsze… byłam zmęczona psychicznie, słabsza i częściej ulegałam różnym pokusom. Mimo tego wszystkiego, wierzyłam mocno, że Jezus mi pomoże, a jeśli nie ON, to Maryja. Modliłam się codziennie o uzdrowienie....
Sama nie wiem jak to się stało, że moja wiara zaczęła się pogłębiac i zaczęłam wreszcie się otwierać na łaskę. .. To znaczy wiem w tym sensie, że Jezus mnie nie opuścił.
Wiedziałam, że grzechy utrudniają mi życie duchowe.
Prowadziłam walki duchowe, ale niestety często upadałam. Ratował mnie upór wracania do sakramentów. I ufność.
Nie potrafię chronologicznie odtworzyć tamtego czasu. Czwarta klasa liceum była o tyle ważna w życiu duchowym, że Kościół był dla mnie oazą bezpieczeństwa, takim schronem...
Pamietam pierwszą komunię św. ciotecznego brata. Bylam wtedy w stanie łaski uświecającej.
Nigdy nie zapomnę początku mszy św. Sama nie wiem jak to opisać....Ogarnęła moje serce fala czegoś niezwykłego, czego nie potrafie opisać.
Brzmi to może jak emfaza albo jakaś histeria, ale naprawe czułam, że najgłębsza, najintymniejsza część mojej duszy została
ogarnięta czymś niepojętym...wywołało to wielkie emocje. Na zewnątrz, fizycznie,
wyglądało to tak, że dostałam najpierw wypieków, po czym przeszły mnie dreszcze, a następnie trudno mi było
opanować łzy. Czułam się trochę jak w gorączce, a później miałam poczucie wewnętrznego pokoju i radości.
A później znów przyszła codziennosć, jak wspominałam- niełatwa....studiowałam zaocznie, ale nie pracowałam, wiec w trudniejszych chwilach czułam się bezużyteczna.
Teoretycznie wiedziałam, że mam wartosć nawet gdy nie wiedzie mi się najlepiej, ale jakos nie potrafiłam wcielić tej świadmości w życie.
Ratowały mnie wtedy korepetycje udzielane ciotecznym braciom - bezinteresowne zaangażowanie.
które sprawiało, że czułam się potrzebna. Na drugim roku było nadal trudno, ale cały czas wierzyłam, modliłam się, ufałam...
I sama nie wiem kiedy to się stało, że moje problemy z bezsennością i erytrofobią minęły...
Już myślałam, że bliżej Boga już nie będę, że już bliżej to pewnie być nie mogę.. (no bo niby dlaczego- z takimi grzechami?) ale najpierw chronologicznie: na trzecim roku studiów wreszcie udało mi się zdobyć pracę. Tylko staż, tylko na pół roku- ale zawsze cos :) cieszyłam się jak dziecko. To była biblioteka szkolna w liceum. Szybko sie wdrożyłam, co uważam za efekt szczególnej łaski, bo mam cechy, które przeszkadzają w jakiejkolwiek pracy- jestem roztargniona, mam niską podzielność uwagi... i tak się zdarzyło, że w kwietniu rozpoczęły się rekolekcje, organizowane akurat przez wspólnotę Odnowy w Duchu św. Były wiec świadectwa, filmy itd. Ale trzeciego dnia, kiedy rekolekcje odbywały sie już w kościele stała się rzecz niezapomniana. W pewnym momencie mszy św. skierowano do nas- wiernych - pytanie- nie pamiętam dokładnie jak bylo sformułowane, mniej więcej- czy czujesz obecność Jezusa w swoim życiu? Jeżeli tak, to wstań. I w tym momencie, ja, która wchodząc do kościoła byłam pewna tego, że wierzę,
że Bóg jest miłością, że działa w moim życiu, ja - zrobiłam się niepewna, nerwowa, rozchwiana.! Ja naprawdę naiwnie myślałam, że większych pokus, bardziej natarczywych niż tych związanych z seksualnością nie zaznam. Kryzysów wiary nigdy nie miałam, a tu nagle taka wewnętrzna walka nastąpiła...! Jakoś się jednak z niej wyrwałam, przypominając sobie tę pewność kiedy wchodziłam do kościoła . . Kiedy juz wszyscy, którzy uważali powstawali, zaczęliśmy mówić modlitwę zawierzenia Jezusowi. Powtarzałam słowa zawierzenia drżącym głosem, bo ogarniały mnie wielkie emocje. Już nie czułam niepewności, tylko wzruszenie. A kiedy wypowiadałam słowa: Kocham Cię, uświadomiłam sobie, że pierwszy raz wyznaję komuś miłość. I to Komu?! Tyle razy dotykało mnie niespełnienie, choć byłam zakochana już kilka razy, ale zawsze kończyło sie na sferze złudzeń, a tu - obecnosć prawdziwego Boga, który dotyka swoją miłością moje poranione, zamknięte serce. Dalej to juz nie mogłam opanować łez, ledwie wytrzymałam do końca mszy. Koleżanka zastanawiała się czy aby wszystko ze mną w porządku. Szczęśliwa i zapłakana szłam do przystanku. Uspokoiłam się wreszcie, ale było to niesamowite uspokojenie się, poczułam jak roznosi mnie radość, poczucie wewnętrznego pokoju, harmonii. Czułam się lekko na duszy, prawie fruwałam i miałam ochotę śpiewać z ze szczęścia.
Chciałam zmieniać świat. Gdyby ktoś wtedy
powiedział: Chodź , pójdziemy na ulice, będziemy opowiadać o Jezusie, o Jego Miłości,
to odrzekłabym od razu - OK, to kiedy zaczynamy?.
Chwała Panu!