Jaki uniwersytet?
(tekst opublikowany w "Trybunie")
Wszystko wskazuje na to, że kolejna reforma szkolnictwa wyższego zakończy się niewypałem, ale tym razem nie w wyniku braku woli politycznej większości rządzącej, ale oporu środowiska uniwersyteckiego przed zbyt daleko idącymi zmianami. Tymczasem kondycja nauki polskiej jest znana: mamy nieliczne sukcesy w zakresie nauk ścisłych i katastrofalny stan humanistyki. Struktura zaś, organizacja i programy studiów wyższych, zarówno na poziomie zawodowym, jak i magisterskim, nie są dostosowane do wyzwań społeczeństwa opartego na wiedzy, nie są powiązane z zadaniami, jakie czekają nas w XXI wieku. Wszystko wskazuje na to, że niewiele się w tej sferze zmieni. Nie to mnie jednak niepokoi najbardziej.
Okazuje się bowiem, że najgorętsze dyskusje w trakcie prac nad ustawą o szkolnictwie wyższym dotyczyły kwestii habilitacji. Jej przeciwnicy powiadają, że ten dodatkowy, niemal nigdzie nie stosowany na świecie, stopień naukowy nie jest niczym innym, niż obroną „korporacji” akademickiej przed konkurencyjnym zagrożeniem ze strony „młodych, zdolnych”. Kryteria związane z przyznawaniem stopnia naukowego doktora habilitowanego są, powiadają oni, tak absurdalnie niejasne, szczególnie w naukach humanistycznych, że trudno nie mówić w tym przypadku o uznaniowości. Cóż bowiem oznacza sformułowanie, iż kandydat na samodzielnego pracownika naukowego (czyli doktora habilitowanego) ma posiadać „znaczny dorobek naukowy”? Niewiele, jeśli nie idą za tym konkretne kryteria wyrażone przede wszystkim publikacjami naukowymi w prestiżowych czasopismach naukowych o zasięgu międzynarodowym. Kryteria takie są wypracowywane w obrębie nauk ścisłych, co jak widać jest strategią efektywną: w tym bowiem zakresie nauka polska odnosi znaczne, biorąc pod uwagę mizerne nakłady na finansowanie nauki, sukcesy. Zupełnie jednak inaczej wygląda sytuacja humanistyki. Wystarczy przegląd spisów publikacji naszych humanistów, spisów pomieszczonych na stronach internetowych uniwersytetów by przekonać się, że sytuacja naukowca publikującego artykuł w niezbyt zazwyczaj znaczącym czasopiśmie naukowym raz na pięć lat nie należy, mówiąc delikatnie, do rzadkości. Ilość to jednak pierwsza kwestia, drugą jest jakość. Tu pomocą w ocenie sytuacji może nam posłużyć porównanie tematów dyskusji akademickich w poszczególnych dyscyplinach humanistycznych w świecie zachodnim i w Polsce. Okazuje się, że w przypadku wielu dyscyplin naukowych z wielkim trudem i mozołem rozpoczynamy dyskusje, które przez świat zachodni przewaliły się w latach sześćdziesiątych minionego wieku. Trudno zatem wyobrażać sobie, by polskim humanistom udało się publikować znaczące (czyli cytowane) publikacje w ważnych czasopismach międzynarodowych, skoro zawzięcie odmawiają przyjęcia do wiadomości kierunków rozwoju ich dyscypliny. Przykładem niech będą studia gender i queer, którymi się zajmuję. Proszę sobie wyobrazić skandal, który bym wywołał, proponując utworzenie na polskim uniwersytecie Centrum Studiów Lesbijsko - Gejowskich (centra takie istnieją na wielu uniwersytetach zachodnich). Drwina i wzruszenie ramion to najłagodniejsza reakcja, z jaką bym się mógł spotkać. Ilustracją bardziej dobitną jest przykład postawy Uniwersytetu Jagiellońskiego, który odmawia zgody na zorganizowanie sesji naukowej poświeconej sytuacji społecznej osób homoseksualnych, aprobując zarazem jako godne wydarzenie naukowe nie mający nic wspólnego ze współczesnym stanem wiedzy kabaret zorganizowany przez polityków z Ligi Polskich Rodzin, w ramach którego rozważano groźbę, jaką stanowią panoszący się w naszym kraju „zboczeńcy”. Nie chodzi tu tylko o uprzedzenia tego, czy innego rektora, chodzi o coś ważniejszego: o rolę uniwersytetu w kulturze. Jeśli senat uniwersytetu czy innej uczelni wyższej nie widzi niczego złego w organizacji na swoim terenie spektakli nienawiści (wszystko jedno, wobec kogo!), zaś odmawia organizacji konferencji na temat tolerancji, to właściwie warto zapytać: co się dzieje z polską nauką? Dokąd zmierzać będzie polskie społeczeństwo, skoro jej elity intelektualne ulegają demagogii antyhomoseksualnych paranoików czy też rycerzy lustracyjnej krucjaty na przykład? Gdzie w takim razie szukać rozsądku? Gdzie szukać wzoru dla relacji społecznych w systemie demokratycznym? Politycy zeszli na psy i wyprawiają rzeczy absurdalne, do tego powoli się, niestety, przyzwyczajamy. Ale podążają za nim także intelektualiści i to dopiero jest przerażające. Bowiem - i nie zapominajmy o tym - uniwersytet to przede wszystkim miejsce kształcenia i wychowania przyszłych elit państwa. Jakie elity wychowa uniwersytet, zgadzający się na spektakle nienawiści w swych murach? Czy takie środowiska akademickie będą istotnie źródłem szacunku dla demokracji, dla praw człowieka, dla szacunku dla każdego napotkanego człowieka?
Habilitacja to zatem w gruncie rzeczy temat zastępczy. Dla przeciętnie pracowitego naukowca, oddanego swoim badaniom, spełnienie nawet wyśrubowanych kryteriów dorobku naukowego nie sprawi kłopotu. Jeśli habilitacja, przede wszystkim dzięki jasnym, precyzyjnym, jednoznacznym kryteriom dotyczącym ilości i jakości dorobku naukowego, miałaby się stać narzędziem uzdrowienia polskiej nauki i odesłania na emerytury wszystkich tych, którzy uważają etat uniwersytecki za wygodny sposób na życie, to ja jestem za habilitacją. Nie jest najważniejszym problemem polskiej nauki to, czy mamy jeden, dwa czy trzy stopnie naukowe. Problem jest o wiele głębszy: dotyczy roli intelektualistów w kulturze i w demokracji. Wciąż zawód profesora uniwersytetu cieszy się największym prestiżem w oczach społeczeństwa i jest to, w czasach zamętu, różnorodnych histerii i paranoi, wartość nie do przecenienia. O tym przede wszystkim powinniśmy rozmawiać. Jeśli chcemy walczyć o jakość pracy polskich naukowców to nie dlatego, żeby odnosić sukcesy w międzynarodowych rankingach, ale dlatego, że wykształcone elity będą w stanie kształcić społeczeństwo, wpływać na kierunek dyskursu publicznego, odważnie wskazywać na zagrożenia wobec demokracji, stawać w obronie wykluczonych przez społeczeństwo i pomijanych przez polityków, podejmować wciąż od nowa refleksję na kierunkami rozwoju różnych obszarów życia społecznego czy gospodarczego. Chronić nas od zajadłej, bezmyślnej nienawiści, która coraz bardziej dominuje w przestrzeni publicznej.
Z wielkim żalem zatem stwierdzam, że w całej awanturze o to, jak ma wyglądać polski system szkolnictwa wyższego, zbyt wiele jest sporów o znaczeniu trzeciorzędnym, zbyt mało zaś refleksji nad sprawą podstawową: jakie zadania stoją przed polską społecznością akademicka po piętnastu latach transformacji? Czy jest w dzisiejszej sytuacji etos pracownika naukowego, czy cokolwiek takiego jeszcze istnieje? Czy uniwersytet jest już tylko wyższym technikum, gdzie przekazuje się wyłącznie informacje przydatne w późniejszej karierze zawodowej, czy jest jeszcze przestrzenią rozsądnego, łączącego profesorów i studentów, namysłu nad rzeczywistością? Problem bowiem nie w tym, że powstają setki uczelni zawodowych ze słynnym „marketingiem” w nazwie. Uczelnie niepubliczne przeszły niezwykłą ewolucję i powstają silne, ważne w polskim życiu, prywatne ośrodki akademickie, zaś podrzędne „Wyższe Szkoły Szycia Zasłon” organizujące zajęcia na korytarzach licealnych bankrutują. Problem polega na tym, że w spisie kursów prowadzonych na przykład na wydziałach socjologicznych uniwersytetów coraz więcej owego „marketingu”, a coraz mniej namysłu nad polskimi sprawami. Owszem, marketing jest potrzebny, potrzebni są dobrze wykształceni specjaliści od zarządzania zasobami ludzkimi czy analiz danych. Jednak chciałbym, aby ów makler giełdowy, pracownik banku czy kierownik w firmie wiedział także - dzięki swoim profesorom - że inteligentowi nie wypada popierać partii sprzedającej na swoich stronach internetowych książki antysemickie czy budującej swój program na nienawiści do homoseksualistów. Chciałbym, żeby ów makler wiedział, czym jest demokracja, co to są prawa człowieka i dlaczego dialog oparty na szacunku dla Drugiego jest tak ważnym elementem kształtowania sfery publicznej. Może wtedy nie zagłosuje na Giertycha czy innego Leppera. Może wtedy nie poprze polityki opartej na chorej nienawiści. Powtarzam: jeśli uniwersytet nie będzie wielką szkołą rozsądku, demokracji i dialogu, to biada naszemu społeczeństwu i naszej przyszłości.
Jeśli jeszcze nie zwariowałem oglądając popisy naszych polityków i czytając ich jakże światłe wypowiedzi to przede wszystkim dlatego, że niemal codziennie staję wobec kilkudziesięciu osób, z którymi rozmawiam o najważniejszych dla nas wszystkich sprawach. To moi studenci i moje studentki podtrzymują we mnie wiarę w to, że dialog jest możliwy i niezbędny, że można się spierać, ale nie nienawidzić, że można się różnić i szanować. I okazuje się, że nawet na uczelni prywatnej mają ochotę zorganizować spotkanie w sprawie na przykład bezrobocia, ostro się spierać, ale potem zgodnie razem pójść na piwo. Co więcej, stać ich na to, na co nie stać absolutnie żadnego ze znanych mi polskich polityków: przyznać rację przeciwnikowi lub uznać jego prawo do posiadania odmiennego zdania. Uczą się, że Polska jest krajem, gdzie mieszkają ludzie różniący się od siebie nawzajem, mający nieraz dziwne poglądy, dziwne upodobania, dziwny kolor skóry, dziwny akcent. I że jest domem dla nich wszystkich, że oni wszyscy, tak różni, mają prawo czuć się w nim u siebie. Ta świadomość jest istotą demokracji i szkołą takiej demokracji musi być uniwersytet. Inaczej biada nam.