BŁĘKITNE ŚWIATŁO
Błękitne światło zalewa każdego, kto wkracza do toalety w paryskim Centrum Pompidou. Przez moment zachwycam się tym dizajnerskim pomysłem - o wszystkim tu pomyśleli, wszędzie sztuka! Tylko przez moment. Bo chwilę później orientuję się, że błękitne światło jest po to, by użytkownicy toalety nie mogli zauważyć swoich żył. Ani niebieska taśma Edwarda Krasińskiego, ani niebieski ekran Dereka Jarmana nie były inspiracją dla twórców toalet w Centrum Pompidou. Pomysł ten narodził się z chęci wyeliminowania z tego miejsca narkomanów. Jeżeli możemy mówić tu o sztuce, to jedynie o tej subtelnej, ale jakże sugestywnej sztuce ograniczania dostępu do przestrzeni publicznej.
Błękitne światło w toalecie nie zlikwiduje problemu narkomanii. Zdefiniuje ono jednak przestrzeń tak, że na narkomanię nie będzie miejsca. Nie trzeba wprowadzać tabliczek zakazu, ujawniać, że dokonuje się jakakolwiek selekcja. W błękitnym świetle nie dostrzeżemy narkomana, tak jak narkoman nie dostrzeże w nim swojej żyły.
Narkomania należy do zbioru alternatywnych zachowań i sposobów bycia. Tak jak bezdomność, bieda, alkoholizm, nielegalna sprzedaż detaliczna, włóczenie się bez celu. Porządni obywatele nie korzystają z tego rodzaju uciech. Mają inne sprawdzone sposoby spędzania wolnego czasu. I woleliby, aby ich sposoby bycia nie musiały przeglądać się w swojej drastycznej alternatywie. Aby alternatywę spowiło błękitne światło.
Jak pisze Diane Ghirardo, optymistyczna wizja Juergena Habermasa, który przestrzeń publiczną postrzegał jako miejsce, gdzie równi obywatele mogą w nieskrępowany sposób spotykać się, by prowadzić debaty polityczne, była i pozostaje utopią. „Sławiona jako otwarta dla wszystkich, w rzeczywistości często maskuje serię praktyk wykluczających” - pisze Ghirardo.
Juergen Tietz pisze, że Centrum Pompidou to „maszyna kultury”, jednocześnie oryginalna i egalitarna, która „wyróżnia się w kamiennym otoczeniu i przyciąga w ten sposób ludzi”. Budynek zaprojektowany przez Richarda Rogersa i Renzo Piano, wraz z placem Strawińskiego, na którym dominuje radosna fontanna Jeana Tinguely i Niki de Saint Phalle, miały sprawić, aby teren wokół Centrum Pompidou „w przeciwieństwie do wielu opustoszałych placów w centrum miasta stał się ulubionym miejscem wypoczynku”. I rzeczywiście, okolice Centrum tętnią życiem. Życiem, którego nie da się zaprojektować. Jak odfiltrować turystów od narkomanów, a bezdomnych, którzy w zimne dni okupują bibliotekę, od studentów? Gdzie jeszcze włączyć błękitne światło?
Narkomania jest przykładem skrajnym. Trudno oczekiwać, by finansowane z budżetu instytucje kulturalne tworzyły przestrzeń przyjazną heroinistom. Przykład ten ukazuje jednak, że w egalitarnym środowisku miejskim heroiniści muszą spotkać się z „porządnymi obywatelami”, którzy wobec takiej konfrontacji wycofują się na swoje zamurowane przedmieścia. Utopijny egalitaryzm pogłębia więc tylko napięcia i podkreśla różnice.
Z wnętrza zamurowanego obszaru trudno jest dostrzec to, co dzieje się wokół. Ci, którzy są ante muros, stają się automatycznie barbarzyńcami. Widać ich tylko przez pryzmat stereotypu. Podczas dyskusji na temat grodzenia jednego z osiedli na warszawskich Kabatach, zaprojektowanego początkowo nie jako blokowisko, ale jako tradycyjna przestrzeń miejska, z handlowo-usługowymi uliczkami i publicznym placem („forum”), jeden z mieszkańców odgraża się: „skończy się przechodzenie do monopolowego przez nasze osiedle i wystawanie chuliganów na naszym forum”. Publiczne oznacza: nasze. A nasze oznacza: nie ich.
Grodzenie osiedli, jakie masowo obserwować można w Warszawie, ciężko jest tłumaczyć, tak jak robią to krytycy tych tendencji, nowobogackimi ambicjami mieszkańców. Ich ambicje idą w kierunku tego, co sami grodzący nazywają zapewnieniem bezpieczeństwa, ale co jest w istocie czymś o wiele poważniejszym. „Gdy podrzędna dzielnica będzie naśladować »centrum«, zrobi to przy pomocy podstawowego środka, jakim jest wywołanie wrażenia bezpieczeństwa: otoczenia się murem. Wrażenie bycia w »centrum« w ten sposób zostaje zastąpione przez ostentacyjną obecność środków porządku i kontroli pozostających przez cały czas w stałej łączności z mieszczącym się w »centrum« ośrodkiem władzy” - pisze Tadeusz Sławek. Bezpieczeństwo nie jest więc celem samym w sobie, a metonimią „centrum”. Skoro straciliśmy miasto, odtwórzmy je na własnych warunkach w ramach naszej własności.
„Strata” miasta oznacza w tym przypadku odkrycie jego polimorficzności. W mieście mieszają się rasy, klasy, płcie, wyznania. Skoro należy do wszystkich, nie należy do nas. Tej mieszaniny nie da się już porozdzielać, nie wygonimy różnorodności poza mury. Możemy jednakże zamurować się sami. I udawać, że forum wciąż jest forum, mimo że mieszać się na nim mogą tylko „nasi”.
Podobne procesy zachodzą w przestrzeni pozornie publicznej, takiej jak centra handlowo-usługowe. Ghirardo pisze, że jeden z twórców malli, Victor Gruen, uważał, że centra handlowe rozwiążą problemy centrów miast - zbyt zatłoczonych, zakorkowanych, zbyt odległych od rozrastających się przedmieść. Mall bez problemu absorbuje nadmiar samochodów, ukrywa je w podziemnych parkingach i otwiera przed człowiekiem zdrowe i pełne radości środowisko. Szybko okazało się, że mall rozwiązuje również takie problemy, jak społeczna krytyka czy wolna debata polityczna. W starannie kontrolowanych mallach uczestnictwo obywatelskie jest ograniczone do konsumpcji. Jak zauważa Naomi Klein, takie „ulepszanie” odnosi się nie tylko do przestrzeni stanowiącej prywatną własność korporacji, ale również do sponsorowanej przestrzeni publicznej. W 1997 roku w Toronto aktywiści ruchu antynikotynowego zostali siłą usunięci z odbywającego się na miejskim rynku festiwalu, którego patronem był koncern tytoniowy.
Błękitne światło ma tu na imię „własność prywatna” i prześwietla wszystkie struktury liberalnej demokracji, będąc jej największą świętością. Jak zauważa Anna Karwińska, w Polsce świętość ta jest dodatkowo wzmacniana poprzez wciąż niedokończone procesy transformacji systemowej. Pojęcia takie jak „dobro wspólne” są napiętnowane, co nie ułatwia życia w mieście, w którym z definicji powinno mieszać się to, co prywatne, z tym, co publiczne. Przekonanie o tym, że własność prywatna powinna dominować nad przestrzenią publiczną, prowadzi do rozpadu miasta na działki. Działki tylko pozornie tworzą integralną strukturę. Ich funkcje i reguły określane są przez właścicieli. Kiedy na placu Piłsudskiego w Warszawie powstawał biurowiec Metropolitan, jego twórcy zapowiadali stworzenie w centrum miasta przestrzeni publicznej w postaci patia okolonego tym reprezentacyjnym budynkiem. Projektanci słusznie rozpoznali warszawski deficyt tego typu miejsc spotkania. Jednak kiedy Metropolitan powstał, okazał się klasową twierdzą. Patio, kontrolowane przez wysokie technologie i najemnych strażników, jest jak najdalsze od otwartego na twórcze i nieskrępowane wykorzystanie miejskiego placu. Wykluczenie przestaje być patologicznym procesem społecznym, a staje się ekonomicznie uzasadnionym prawem z konstytucyjnymi gwarancjami. Nie ma żadnych powodów, by zabronić właścicielowi decydowania o granicach dopuszczalnej ekspresji na jego terenie. Nie ma żadnych powodów, by zakazać błękitnego światła, które uwypukli konsumpcyjne, a zasłoni wszelkie inne funkcje „publicznego placu”.
W błękitnym świetle nie widać zjawisk niepożądanych. Nie mogą tu zaistnieć. W praktyce nie mogą zaistnieć również gdzie indziej, gdyż tego „gdzie indziej” zaczyna po prostu brakować. Nie tylko fizycznie, w wyniku ekonomicznych transakcji. Idea wspólnotowości miejskiej przestrzeni kurczy się razem z tą przestrzenią.
Podczas spaceru wśród różowych świecących jeleni - plastikowych „rozweselaczy miejskich” stojących na nadwiślańskim skwerze w Warszawie, spotykam pięćdziesięcioparoletniego mężczyznę, który zachwyca się - widzianymi po raz pierwszy - rzeźbami i mówi: „No fajne to! Ale na pewno zaraz ktoś się znajdzie i powie, tak jak przy okazji palmy na rondzie de Gaulle'a, że lepiej, aby tu stał pomnik księdza Jerzego”. Okazuje się, że zachwyt mężczyzny nie jest zachwytem estetycznym, a raczej radością z politycznego zwycięstwa. Jelenie podobają mu się przeciw Popiełuszce. Jakie procesy zachodzą w społecznej debacie i naszej wizji miasta, że jedni postrzegają palmę jako konkurencję dla księdza Popiełuszki, a drudzy patrzą na różowe jelenie jako na zwycięstwo nad polskim katolicyzmem? Czy tak się przyzwyczailiśmy do błękitnego światła, że gdy na moment zgaśnie i zobaczymy, że wokół nas są inni/rożni/obcy, wpadamy w panikę i przystępujemy do ataku? Czy wykluczający dyskurs własności tak zdominował włączający dyskurs wspólnoty, że zwycięstwo wyobrażamy sobie już tylko jako porażkę naszych sąsiadów? Ludzie podobni nie mogą stworzyć miasta - twierdził Arystoteles. Albo zaakceptujemy to, że musimy się dzielić miastem, albo zewiemy dialog, by utonąć w błękitnym świetle.