BRACIA WNIEBOGŁOSY
Ludzie coraz mniej śpiewają - może dlatego, że grają i śpiewają im i za nich różne samograje. Dlatego też może milkną im serca i oddala się od nich śpiew Aniołów, a ludzki śpiew ocala się we wnętrzach klasztorów?
*
To było wtedy, gdy nie było jeszcze wielkich klasztorów, a mnisi mieszkali często w jaskiniach, bo surowość życia bardziej zbliżała do Boga niż wygody. I właśnie w takiej jaskini, w której skalne szczeliny tworzyły okna, a największym luksusem były drewniane, solidne drzwi, które wstawił im ktoś (może Anioł?), gdy którejś zimowej nocy wiatr wył niczym potępieniec, mieszkało kilku starych już mnichów. Te drzwi (było w końcu co otworzyć, gdy ktoś w nie zastukał) cieszyły ich tak samo, jak codzienne słońce, czysta woda, dary lasu i gwiazdy nocą. Dlatego też wraz ze swymi modlitwami, wyśpiewywali swoją wdzięczność, ile mieli tchu w płucach. Kiedy byli młodsi, wokół były tylko knieje, ale potem zaczęli się osiedlać ludzie, z którymi i dla których mnisi zbudowali kaplicę kawałek od ich jaskini. Kiedyś śpiewali wdzięcznie i pięknie, i nikomu to nie przeszkadzało, ale teraz ludzie zaczęli utyskiwać, że pienia mnichów jakoś nie współdźwięczą z przyjemnościami ich dostatniego życia. No i głosy mnichów też się trochę zdarły, łamały się więc i fałszowały. Oni jednak nie przestawali śpiewać tak samo głośno, bo starość nie mogła jakoś odebrać im radości. Nie tylko ludziom ich głosy stały się przykrymi, ale i ptaki wokół jaskini ucichły, kryjąc główki pod skrzydłami. Zmarkotnieli trochę mnisi, ale nie cichli, boć przecie ich życie miało brzmieć na chwałę Bożą, więc brzmieli. Tak zastała ich bardzo śnieżna zima i dzień Wigilii. Śpiewali rano, ale szczególnie, gdy poczęło się zmierzchać. I wtedy ktoś załomotał do ich drzwi. Szybko je otwarli i ujrzeli dygoczącego z zimna młodego człowieka proszącego o chleb i schronienie. Zaprosili, poczęstowali czym mieli, a ten powiedział im, że jest śpiewakiem wygnanym z dworu księcia, gdzie rozkochiwały się w jego śpiewie kobiety, więc zyskał sobie wrogów.
Mnisi ucieszyli się, że w końcu zdarzył im się prawdziwy śpiewak, bo nie mieli złudzeń co do swoich głosów. Poprosili go więc, czy nie zaśpiewałby na pasterce dla nich i dla ludzi. Ten zgodził się nader chętnie i kiedy zaśpiewał pierwszą kolędę, przybyli tam nawet ci, co nigdy w kaplicy nie bywali. Mnisi tej nocy nie śpiewali. Siedzieli tylko zasłuchani w prawie niebiański śpiew gościa wespół z ludźmi z wioski, a jeśli otwierali usta, to po to, by westchnąć w zachwycie. Śpiewak za swe śpiewanie został hojnie obdarowany jadłem, więc wracali razem do jaskini zadowoleni, ale jakby mniej radośni. Rano, przed świtem, przez drzwi nagle coś zajaśniało… Gdy zbudzeni tym otwarli je, ujrzeli świetlistego Anioła i upadli na kolana. Anioł zapytał: „Cóż się stało, że Niebo nie usłyszało waszego śpiewu w noc, gdy od wieków śpiewają wszystkie Anioły? A wy nie? Tak chętnie słuchaliśmy waszego śpiewu…” Jeden z mnichów odrzekł: „Jaki to ten nasz śpiew? Bąki, żaby, wrony piękniej brzmią niż my. Tym bardziej wstyd było usta otworzyć przy tak wielkim śpiewaku, jak nasz gość. Czyżbyście go w niebie nie słyszeli?” Na to Anioł: „Do nieba nie dociera śpiew samozachwytu wydobywający się tylko z ust, a nie z serca. U nas się serc słucha.” Anioł znikł, a wtedy przebudził się ów śpiewak i zapytał, czemu już wstali i czemu są tacy markotni. Opowiedzieli mu o słowach Anioła. Śpiewak spuścił głowę i rzekł: „Anioł wie, co mówi. Ustami śpiewam pięknie, lecz serce mi fałszuje. Czy mogę z wami pozostać i żyć tak prosto i czysto jak wy, aż mój głos dotrze do nieba?” I pozostał, by odprowadzać co jakiś czas odchodzących do nieba mnichów swoim głosem coraz czystszym dla Nieba.
*
Może tu tkwi jeszcze jeden powód, dlaczego ludzie coraz mnie śpiewają, choć Niebo wciąż chce być zasłuchane, zwłaszcza w Wigilię, gdy śpiewają Anioły i zwierzęta nawet?