Przyjęcie przypadkowo zbieżne w czasie z pewnym świętem
Opowiadanie jest powiązane - niezobowiązująco - z „Wejściem smoka”; rozpoznacie zapewne co poniektórych bohaterów.
Uwaga: stanowczo odradzam czytanie tego tekstu osobom, które "Wejścia smoka" nie czytały, a zamierzają, bądź które jeszcze nie doszły do końca.
***
Motto:
„Co ty mnie uczyniła, ne znaju, ale to znaju, że jeśli ja tobie nieszczęście, to i ty mnie nieszczęście. Żeby ja ciebie nie pokochał, byłby ja wolny jak wiatr w polu i na sercu swobodny, i na duszy swobodny...”
Bohun
(u niejakiego Sienkiewicza)
Drzwi salonu otworzyły się z przeciągłym zgrzytem. Zebrana w pokoju kadra nauczycielska Hogwartu wzdrygnęła się nerwowo. Nikt nie wchodził bez pukania do prywatnych komnat Dyrektora.
I tym razem nikt nie wszedł.
Cisza.
Półotwarte drzwi ziały pustką.
Nikt nie wszedł ani nikt nie wpłynął, srebrniejąc ektoplazmą, choć ów ostatni rodzaj gości nie potrzebowałby niczego otwierać.
- To po mnie.
Dyrektor nie musiał się rozglądać, by wyłapać nerwowe wzdrygnięcia zgromadzonych. Wypowiadanie grobowych uwag na zebraniach kadry było specjalnością malkontenckiego ostatnio Flitwicka. Żeby jednak na spotkaniu przedwalentynkowym, wobec wszechobecnych, różowaśnych motywów, przy odrobinie wyobraźni przypominających serca, świeżo wydarte z jakiejś młodej piersi, naprawdę dmuchnąć grozą - to już trzeba było być mistrzem. A konkretnie - Mistrzem Eliksirów.
- To po mnie - powtórzył Severus Snape z głębokiego cienia, w który zapadł zaraz po przyjściu. - To znak.
- Znak czego?!
- Znak, że Lucjusz życzy sobie skomunikować się ze mną via' kominek.
Cisza.
- Chcesz powiedzieć, że Malfoy fiuka do twoich lochów, a tu się drzwi otwierają?! Że niby jego cholerne ślizgońskie łapy sięgają aż tak daleko?!
Severus posłał Flitwickowi zimne, ślizgońskie spojrzenie.
- Chcę powiedzieć, że Lucjusz życzy sobie skomunikować się ze mną via' kominek, o czym informują mnie specjalne zabezpieczenia sieci komunikacyjnej. Widocznie pilnie, skoro aż się otwierają drzwi w cudzym salonie. Pozwolicie, że pójdę z nim porozmawiać. Chyba, że mam dać mu do zrozumienia, że mam go głęboko w Zakazanym Lesie?
- Broń Merlinie, drogi chłopcze - odezwał się z powagą Dumbledore. - Obawiam się, że na to niestety nie możemy sobie pozwolić. Przykro mi bardzo. Ale czego może od ciebie chcieć?
- Cóż... Mówiłem już przed rozdzieleniem dyżurów... walentynkowych... że mogę być niedysponowany.
- Ale ty zawsze tak mówisz.
- A pan mi nigdy nie wierzy...
- Bądź przez chwilę poważny, proszę... Czy to coś poważnego?
- Sprawy osobiste... Wolałbym o tym nie mówić. - Podniósł się i ruszył do wyjścia. Dyrektor pospiesznym machnięciem ręki uspokoił podenerwowanych nauczycieli.
- Odprowadzę cię kawałek - rzekł dobrotliwie. Młodszy czarodziej nic na to nie odrzekł, jak zawsze zachowując niewzruszoną minę. Wyszli na zewnątrz - Snape oparł się o ścianę, Dumbledore zaś powoli zamykał drzwi.
- Specjalne zabezpieczenia sieci komunikacyjnej... - w jego głosie zabrzmiał szczery podziw. Mistrz Eliksirów mruknął coś spod ściany, patrząc nieruchomym wzrokiem w przestrzeń. U jego stóp właściciel pary ciemnożółtych oczu zmienił wyraz pyska na jeszcze bardziej nieprzyjazny.
- Cicho tam... - mruknął Snape. - Nawet Nagini Lorda nie próbowała go podgryzać.
Oddanie. Gotowość bojowa.
- Cicho tam.
- Mówiłeś coś, Severusie? - zdziwił się Dyrektor.
- Mógłbym już iść?
- Oczywiście, oczywiście... Jak to robisz, że, jeśli nie chcesz, nikt inny go nie widzi?
- Kogo nikt nie widzi?
- Ach, prawda. Jestem tylko starym, omszałym grzybem. Po co mnie o czymkolwiek informować... - westchnął zbolałym głosem stary czarodziej. Instynkty smoka skoncentrowały się natychmiast na jego gardle tak intensywnie, że zaniepokoiłoby to nawet początkującego legilimentę. Dumbledore jednak jakoś się nie zmartwił.
Zasmucił Pana. Skrzywdzić go za to.
- Winc. Cicho tam.
Pociągnąć za brodę?
- Nie.
Oddanie. Poparcie. Oddanie.
Dyrektor bez cienia rozbawienia, a ze szczerym podziwem obserwował oczyma nadświadomości, jak miniaturowy smok cofa się od jego nóg, rzucając na przemian złowrogie spojrzenia jemu samemu i bursztynowo miłosne Severusowi.
- Efekt uboczny Hagridowej beztroski. Ten eliksir wzmacniający był dla dyń, nie dla gadów. I teraz sobie szaleje - Mistrz Eliksirów wydarł sobie spod serca sekret Wincysiowej niewidzialności, po czym z czającym się w głosie podtekstem „masz i udław się” cisnął go Dyrektorowi. - Zresztą, kiedy chce, jest widzialny dla każdego.
- Tylko niech z tym nie przesadza... Lepiej ograniczaj jego eskapady. Nie chcemy chyba, żeby Harry się dowiedział o... cudownym ocaleniu smoka z wybuchu - ostrzegł Dumbledore.
- Nie? - zdziwił się Severus głosem bez wyrazu i potarł czoło, jakby chciał palcem przytrzymać maskę pokerzysty. - To nie pufek, żebym trzymał go na sznurku. Chodzi gdzie chce. Nie jestem jego niańką. Winc nie potrzebuje niańki. Czy ja bym nie mógł już iść?! Lucjusz na mnie czeka.
- Oczywiście, drogi chłopcze... Czy mam się gryźć i zamartwiać, czy też rzucisz mi jeszcze jakiś ochłap?
- ... To raczej sprawy... osobiste... niż związane z Nim. Może się pan nie martwić, poradzę sobie.
- Severusie... Wiem, że mam podły zwyczaj wpędzania cię w sytuacje, w których możesz liczyć tylko na siebie. Nie zawsze jednak jesteś sam.
Młodszy czarodziej spojrzał na niego niemal wrogo - o ile twarz pozbawiona wszelkiego wyrazu może rzucać wrogie spojrzenia.
- Rozumiem, że już i do spraw osobistych mam mieć nadzór?
Dumbledore westchnął.
- Nic takiego nie powiedziałem... Pamiętaj po prostu, że nie jesteś sam. Jesteś członkiem Zakonu i możesz liczyć na nas wszystkich. Powiem więcej - możesz rozporządzać każdym innym członkiem zakonu, gdzie by się nie znajdował, kiedy go będziesz potrzebować. O tym także pamiętaj. Jesteś tego wart. Nawet w sprawach odrobinę mniejszej rangi niż kłamanie Voldemortowi w żywe ślepia... - znienacka mrugnął do niego wesoło i wrócił do salonu, pozostawiając Mistrza Eliksirów zaskoczonego jak rzadko i smoka z - nie wiedzieć czemu - znacznie przyjaźniejszym wyrazem pyska.
- Nie jestem sam, też coś... Mam to sobie na ścianie zapisać?! - mruknął Snape oddalając się korytarzem.
Oddanie. Akceptacja.
- Taaa, jasne, nad twoim posłaniem.
W kominku Severusa Snape'a nie tkwiła, rzecz jasna, zaciskająca gniewnie usta głowa Lucjusza Malfoya, ani też pięść w czarnej rękawiczce, wybijająca upływające minuty srebrna laską. Zresztą, Mistrz Eliksirów nie spodziewał się równie pretensjonalnych gestów. Najwyraźniej Lucjusz tylko zafiu... Zapukał w ruszt, stwierdził nieobecność gospodarza i zostawił w sieci aktywne zaklęcie przywołujące. Wincyś zmierzył kominek pogardliwym spojrzeniem. Pan mógł sobie instalować „specjalne usprawnienie sieci, tylko pięćdziesiąt galeonów”, cokolwiek to znaczyło, a on i tak wiedział najlepiej, kiedy po Pana iść. Pazurki smoka w geście dezaprobaty śmignęły drapieżnie tuż nad paleniskiem. Przez przypadek - a może przez unoszące się tam zawsze resztki magicznego proszku - jeden z serwisantów w centrali Fiuu wyskoczył ze swego stanowiska pracy, bełkocąc coś o pazurzastych demonach w kominie...
- Cicho tam, Winc... - mruknął nieuważnie Severus, dopinając guziki szaty wyjściowej. - Idę do Malfoyów. Gdybym długo nie wracał, daj znać Dyrektorowi.
Oddanie. Akceptacja. Oddanie.
Szczypta proszku rzucona w płomienie.
- Malfoy's Manor.
Oddanie. Niepokój. Tęsknota.
Lucjusz czekał przy kominku w małym, zwodniczo przytulnym saloniku.
- Severusie... - przywitał go cichym głosem, wypranym z wszelkich emocji. - Dziękuję, że przyszedłeś.
- Nie ma o czym mówić - odparł Snape. - Rozumiem, że... nic się już nie da zrobić?
- Decyzja została podjęta. - Malfoy zamknął na moment oczy, choć na bladej twarzy nie odmalowało się ani jedno żywsze uczucie. - Teraz tylko ty musisz się zastanowić, czy chcesz w tym tkwić razem ze mną.
- Już raz to powiedziałem i nie zmieniłem zdania - mruknął Severus niemal gniewnie. - Będę tu.
- Zatem - zróbmy to oficjalnie. - Lucjusz uśmiechnął się blado, uśmiech jednak nie sięgnął oczu, wciąż pozbawionych emocji. - Mam honor zaprosić cię na przyjęcie urodzinowe mojej żony, które odbędzie się czternastego lutego, tutaj, w mojej rezydencji. Przyjdziesz?
- To będzie dla mnie zaszczyt.
- Bo ci uwierzę.
- Skoro tak - to będzie dla mnie katorga, ale i tak przyjdę.
- Dziękuję.
Cisza.
Chwilę rzadkiego porozumienia przerwało wejście przyszłej jubilatki.
- Droga Narcyzo... - przywitał się Severus i pochylił w ukłonie na tyle niskim, aby włosy jak najdłużej zasłaniały mu widoczność.
- Severus Snape.
Cień niesmaku, wyczuwalny w tonie głosu, widać było również na skrzywionej nieznacznie twarzy. Oraz, oczywiście, w niechętnym spojrzeniu, którym lustrowała Mistrza Eliksirów, ubranego w swoją czarną szatę i czarne buty. Prostując się z ukłonu, Snape mógł obserwować, jak ów cień niesmaku pogłębia się w połowie długiego rzędu guzików. Zapewne powinien się w tym momencie poczuć odrażającym szlamochłonem czy inną żałosną formą życia, był już jednak na to zbyt zatwardziały psychicznie. Zwłaszcza, że zniesmaczenie Narcyzy Malfoy przeniosło się rychło na stojącą obok postać jej własnego męża i przed powrotem do Severusa obdzieliło jeszcze szafę, kilim na ścianie i żyrandol.
- Jak sądzę, dostałeś już zaproszenie na nasze przyjęcie?
- Istotnie, Lucjusz właśnie o nim wspomniał.
- Zapewne będę więc miała przyjemność oglądać cię u nas czternastego?
„Przyjemność” pani Malfoy brzmiała mnie więcej tak samo jak wcześniejszy „zaszczyt” Severusa, poczuł się zatem znacznie lepiej.
- Nie mógłbym przegapić twoich urodzin, droga Narcyzo - rzekł z krzywym uśmiechem. Kobieta z wyższością wydęła wargi.
- Nie mógłbyś - przyznała spokojnie. Jeszcze raz zmierzyła go wzrokiem - niesmak walczył o lepsze miejsce ze złośliwością.
- Oczywiście, zaproszenie jest dwuosobowe, możesz przyprowadzić jakąś damę... - nie dodała „jeśli zdołasz”, nie trzeba było jednak być walentynkowym minstrelem, żeby to sobie dośpiewać.
- Oczywiście... - wycedził przez zęby Snape. Nie trzeba było Narcyzy z jej uroczym mizosnapizmem, żeby mu przypomnieć, jak bardzo nie znosił czternastego lutego.
- I rzecz jasna, prezent to tylko kwestia symboliczna... Przy twojej nauczycielskiej pensji... W ogóle sobie tym nie zawracaj głowy, Severusie. Znasz mnie przecież. Ucieszy mnie każdy drobiazg... Cóż, zostawię was już, panowie. Do zobaczenia czternastego Severusie.
- Do widzenia, Narcyzo - wykrztusił z trudem, porażony wizją cieszącej się czymś Narcyzy. Wyszła, rzuciwszy jeszcze kilka zniesmaczonych spojrzeń jemu, mężowi, szafie i żyrandolowi. Kilim - o cudzie - przemknął zapomniany.
Cisza.
Lucjusz Malfoy spoglądał jasnymi oczyma na drzwi, za którymi znikła jego żona.
Na spragnionych krwi ofiarnej ołtarzach rzeźbionej w błękitnym lodzie świątyni Lucifera powoli zapalały się ognie.
- Przyjdź na to przyjęcie, Severusie.
- Przyjdę.
- Przyprowadź jakąś dziewczynę, wszystko jedno kogo, Mugolkę z ulicy, odrodzoną z popiołów córkę Salazara, nieletnią uczennicę, obojętnie.
- Wypośrodkuję.
- Przynieś Narcyzie prezent. Ja zapłacę, jak będzie trzeba. Nie, nie, nie rób takich min. Nie obchodzi mnie chwilowo twoje męskie samopoczucie. Pomyśl o moim! Zresztą, co ja mówię, jej głupota się udziela, przecież cię stać. Kup jej prezent. Nie wiem, jakiś mugolski bibelot, ten, no, wibrator, lizaparator...
- Paralizator.
- Właśnie. Niech ją porazi.
- Niech ją nawet zrazi.
- Już jest zrażona. Zrażona do wszystkiego. Na czarną krew Salazara, kup jej rogogona węgierskiego i niech ja jej więcej nie oglądam. A przede wszystkim przyjdź na to cholerne przyjęcie i pomóż mi je przetrwać. Zrób coś. Pan cię lubi, a Dumbledore lubi cię jeszcze bardziej, możesz zrobić jakiś skandal i nawet nie będzie mi mogła ta gangrena suszyć głowy, żebym ci gardło poderżnął.
- Czemuś się z nią żenił?!
- Ją pytali, mnie nie!
- No fakt, ona w tym związku nosi spódnicę... Przyjdę, będę cię wspierał, zrobię co w mojej mocy.
- Niech szlag trafi pomysł rodzenia się czternastego lutego.
- Spokojnie...
- Spokojnie?! Spokojnie?! Zdajesz sobie sprawę, co ludzie będą mówić?!
- Że... Lucjusz Malfoy wydaje przyjęcie walentynkowe?
- I JA MAM BYĆ SPOKOJNY?!
***
W zaciszu swoich lochów Severus Snape spokojnie rozplanował akcję. Na początek rzeczywiście potrzebował prezentu, który wywrze odpowiednie wrażenie. Wbrew przekonaniu pani Malfoy, było go od czasu do czasu stać na ekstrawagancje. Wizja rogogona, odgryzającego Narcyzie zniesmaczoną minę razem z twarzą, miała w sobie coś kuszącego. Z uwagi jednak na konwenanse społeczne, należało poprzestać na czymś mniej drastycznym, a równie skutecznym. Po pierwsze więc prezent, na który nawet Narcyza nie będzie śmiała sarkać. Po drugie - przyobiecana Lucjuszowi awantura, którą jakoś należało już na przyjęciu sprokurować. Po trzecie - w miarę reprezentatywna kobieta. Cóż. W kwestii skandalu, awantury czy jak to nazwać, nie zamierzał się zbytnio wysilać. Skorzysta z tego, co ma pod ręką w Hogwarcie oraz, rzecz jasna, z wyjątkowo sprzyjającej atmosfery Walentynek. Ogólnie najekonomiczniej byłoby załatwić pierwszą sprawę i liczyć na to, że druga i trzecia przyjdzie sama. Mistrz Eliksirów zdawał sobie jednak sprawę, że o ile awantury lekko tylko sprowokowane reagują dokładnie po naszej myśli, to sprowokowana kobieta może zareagować zupełnie nieprzewidywalnie, o ile sowa nie dostarczy jej zawczasu dokładnych instrukcji. W tym momencie pozwolił sobie na ciężkie westchnienie. Ogromnie nie lubił załatwiać takich spraw listownie. Takie rzeczy należało załatwiać twarzą w twarz, nawet, jeśli owa twarz tkwiła w kominku - pełzające dookoła płomienie bynajmniej nie ujmowały wagi argumentom, a nawet wprost przeciwnie. Niestety, o czym zapewne wiedział Dyrektor, posyłając mu nie tak dawno temu wielce wymowne mrugnięcie, nie wszyscy członkowie Zakonu Feniksa znajdowali się w zasięgu sieci Fiuu. Jak również nie wszystkie członkinie.
Wincyś już od dobrej chwili popiskiwał z rosnącym zaniepokojeniem.
- Cicho tam - mruknął nieuważnie Snape. - Mnie też się ten pomysł nie podoba. Jakoś wolałbym unikać tej kobiety. Ale z drugiej strony, z kimś tam muszę iść. Wolę mieć pewność, że moja partnerka nie rozwieje się w chmurkę przerażonych piórek od jednego spojrzenia Narcyzy. A tej pani to raczej nie grozi... Poza tym, ktoś musi to dla mnie kupić.
Oddanie. Niepokój. Zatroskanie.
Mistrz Eliksirów nie zwracał uwagi na smoka. Masując długim palcem czoło, wpatrywał się w kamienny sufit. Podwieszony tam prosty żyrandol drgał ledwo zauważalnie, jakby na wyższym poziomie zamku coś waliło w podłogę. Jednak czarodziej i tego zdawał się nie dostrzegać. Rozmyślał nad swoim pomysłem. Można to było zdobyć w wielu miejscach, nawet tutaj, w Anglii, tyle, że - nielegalnie. A pierwsze - no, może drugie - co zrobi Narcyza, to sprawdzi rodowód. Niestety - wolno było hodować, ale nie sprzedawać. Pozostawały zatem zagraniczne punkty zaopatrzenia. Był taki, konkretnie jeden. Zdaje się, że w jednym z państw Europy Wschodniej. Severus miał też aż nadto znajomych osób, które mogły dla niego załatwić ten sprawunek. Tyle, że zdecydowanie nie chciał odpowiadać na pytania w rodzaju „po co ci, na galopujące gorączki gnilne, coś takiego?!”. Nikt by nie uwierzył, że na gorączkę gnilną... Niestety. Załatwianie pewnych spraw najlepiej było powierzać osobom uczciwym i poniekąd przynajmniej zaufanym. W ten sposób wszystko pozostałoby w Zakonie...
Spojrzał wprost w bursztynowe oczy swojego smoka.
- Mnie też się ten pomysł nie podoba - zapewnił z westchnieniem. - Ale życie nie ma się podobać, życie ma drapać.
Oddanie. Miłość. Rezygnacja.
- I nie rozmawiam ze zwierzętami domowymi.
***
Na wpół dziki sokół, który dostarczył do smokerskiej bazy w Rumunii list, podpisany przez hogwarckiego Mistrza Eliksirów, oraz świstoklik podwójnego zasięgu o kuszących kształtach srebrnej figurynki smoka walijskiego, nie czekał na odpowiedź adresatki. Jakaż jednak mogłaby być odpowiedź na tak postawione pytanie?
Szanowna Panno Meridian.
Jako że deklaracja Pani członkostwa w Zakonie Feniksa została niedawno pozytywnie rozpatrzona, informuję, że dziś wieczorem o godzinie 20:00 oczekuję Pani w moim gabinecie w Hogwarcie, aby poinformować Panią o czekającym Ją zadaniu.
Severus Snape
Ho, ho, ho... Keira uniosła brwi. A to ci dopiero. Cóż - była już prawie przeprowadzona do Anglii, sprawy w Rumunii miała prawie pozałatwiane i w sumie mogła zaczynać nowe życie choćby od zaraz. Doskonale, panie Snape. Zobaczymy, co pan dla mnie ma. I z góry dziękujemy za uprzejmość. Nie ma to jak wsparcie i ciepłe przyjęcie na początku...
Około dwudziestej wyklikiwała się już przed bramą Hogwartu w swoim płaszczu z kapturem. Od razu w sali wejściowej natknęła się na znajome osoby.
- Panna Meridian! - ucieszyła się Hermiona, odruchowo sięgając do włosów. Widać było, że bierze sobie do serca korespondencyjne rady Keiry - jej fryzura z dzikiego gąszczu zaczęła przypominać coraz bardziej artystyczny nieład, a miała się ku jeszcze lepszemu. Snaperka odpowiedziała uśmiechem.
- Witaj, Hermiono, i wy, chłopcy.
- Dobry wieczór! Co pani robi w Hogwarcie?! - zdziwił się Harry.
- Wpadłam odwiedzić profesora Snape'a - odparła tajemniczo. Spojrzała na zdumione miny młodzieży, wspomniała otrzymany list, po czym bez większych skrupułów uznała, że pan profesor zasłużył na wszystko, co go spotka.
- Bo wiecie, zanim wyjechałam ostatnim razem, zdążyliśmy się całkiem nieźle zaprzyjaźnić...
Czekał w gabinecie - ubrany na czarno, w długim surducie* przypominającym księżą sutannę. Cóż, może ona sama w tym płaszczu wygląda dementorowato, ale pod spodem miała zieloną szatę. A co on miał na swoje usprawiedliwienie? Nie można się całe życie zasłaniać Sami-Wiecie-Kim. Najpewniej po prostu lubił się tak ubierać, a grobowa mina to zwykły blef.
- Panna Meridian.
- Pan Snape.
Wskazał jej fotel, sam stanął naprzeciwko, zaplatając palce. Zmarszczył gniewnie brwi, gdy dostrzegł, że się rozgląda, zaraz jednak uśmiechnął się złośliwie.
- Czegoś pani szuka?
- Już znalazłam. Siedzi przy pańskim biurku i łypie na mnie - odparła, jednocześnie rozczulona smoczkiem i zafascynowana wrogim wyrazem smoczej mordki. Wspaniałe stworzenie. Hmm?! Mistrza Eliksirów jej odpowiedź chyba co najmniej zaskoczyła, smokowi zaś ze zdziwienia aż rozjechały się łapy i przewrócił się na kamienną posadzkę.
- Poluje, czy sam pan go karmi? - zaciekawiła się Keira.
- Poluje, oczywiście! - mruknął profesor. W czarnych oczach czaiła się podejrzliwość. - Pani go widzi?
- Nie powinnam? - teraz zdumiała się Keira.
- Nie.
- Ja...
- To dłuższa historia. Myślałem, że jest pani... Wtajemniczona. Cóż, Dyrektor pani opowie. Póki co... Tego smoka nie ma. Zapamięta pani?
- Postaram się - odparła kąśliwie. - Po co mnie pan tu ściągał?
- Wybieram się na przyjęcie czternastego lutego, a pani będzie mi towarzyszyć.
- Proszę?!
- Dobrze pani usłyszała.
- Na przyjęciu?! W ramach obowiązków wobec Zakonu?!
- Dokładnie tak, panno Meridian. Jak widać, obowiązki wobec Zakonu to nie tylko rzucanie Avadą zza węgła. Ale - do rzeczy. Jak słyszałem, jest pani aż nadto wtajemniczona w przegląd najważniejszych postaci poprzedniej wojny z Czarnym Panem?
- Staram się również być na bieżąco z aktualnościami obecnej wojny, o ile to pana interesuje.
- To, co mnie interesuje, jest w tej chwili nieistotne... Zapewne mówi coś pani nazwisko Malfoy?
- Chce mi pan powiedzieć, że Lucjusz Malfoy urządza przyjęcie walentynkowe?!
- Panno Meridian. Proszę nie wymieniać imienia Lucjusza i tego słowa na „w” w jednym zdaniu, bo zejdę z tego świata. A to nie będzie z pożytkiem doczesnym i wiecznym dla naszej sprawy. Czternastego lutego Narcyza, żona Lu, obchodzi urodziny. To jej przyjęcie. Będziemy tam oboje.
- Lu?!
- Jestem z nim dość zaprzyjaźniony. Pani nie musi.
- Rozumiem. W porządku. Na wszystkie rogi rogogonów... Wa... Ekhmmm... Przyjęcie u Malfoyów. Czego mam się spodziewać?
- W normalnych warunkach - sztywnej, lodowatej, arystokratycznej atmosfery i niesmaku gospodyni. To przyjęcie Narcyzy, nie Lucjusza.
- W normalnych warunkach?
- I tu dochodzimy do tego, co zrobisz dla nas jeszcze przed przyjęciem.
- Ja?! I czy my jesteśmy na „ty”?!
- Wolałbym nie, ale to uprości sprawę.
- Uprości?! Też coś! Jeszcze do tego wrócimy. Więc?
- Więc. Musisz kupić prezent dla naszej wielce szanownej jublilatki...
Następnego wieczora o dwudziestej spotkali się w sali wejściowej Hogwartu, łypiąc na siebie spode łba. Gdyby cała szkoła już od wczoraj nie huczała od plotek, na pewno teraz by zaczęła. Keira zrzuciła z głowy kaptur i podała mężczyźnie jakiś duży przedmiot, okryty ciemnym materiałem.
- Proszę. Dokładnie według zamówienia - rzuciła zaczepnie. Wszyscy przechodzący akurat w pobliżu zwolnili kroku, wyciągnęli szyje, co poniektórzy nawet zatrzymali się w drzwiach. Zaś profesor Snape - o dziwo - nie zamierzał nikogo rozczarowywać. Zamaszystym gestem zerwał tkaninę i rzucił ją na ziemię.
- Ooooooooo..... - poniosło się po sali.
Przedmiot okazał się być dużą klatką, rzeźbioną na kształt ażurowej altanki. Na inkrustowanej platyną huśtawce siedziała w niej przedziwnie urokliwa istotka - mała kobietka o kremowej cerze, zielonkawych włosach i tęczowych, opalizujących skrzydłach. Całą jej postać spowijała delikatna, zielona mgiełka. Ubrana zaś była w udrapowany wdzięcznie zielony jedwab. Siedziała, oparta o pręty, ze znudzoną minką na olśniewająco ślicznej twarzyczce - rozejrzała się po sali, ale Hogwart wyraźnie jej nie zaciekawił; lekką aprobatę wzbudzili w niej tylko Keira i Severus, resztę zignorowała, mrugając długimi rzęsami i ziewając. Mistrz Eliksirów zaklęciem lewitującym i wiążącym umieścił klatkę tuż obok swojego ramienia.
- Zapraszam do mojego gabinetu, Keiro. Dopracujemy szczegóły związane z przyjęciem. - Przyjrzał się skrzydlatej istotce i pochylił do ucha smokerki. - Kolor mojego Domu... Doceniam uprzejmość.
Wyszli razem, zaś czarodzieje zgromadzeni w sali wejściowej jeszcze przez chwilę stali w dziwnym oczarowaniu.
ŁUP.
Portret Salazara Slytherina spadł z haka.
- Rzeczywiście, cudna buzia - przyznał z dobrotliwym uśmiechem Albus Dumbledore.
Przez tych kilka dni, jakie pozostały do Walentynek, groźny Mistrz Eliksirów nosił swoją nową maskotkę po całym Hogwarcie. Lewitująca u ramienia altanka towarzyszyła mu na lekcjach i na przerwach, w gabinecie i na spotkaniach kadry, na posiłkach, podczas sprawdzania wypracowań, w czasie nadzorowania szlabanów - zapewne również w kąpieli, jak utrzymywali ci, którzy śmieli wymówić słowa „Snape” i „kąpiel” w jednym zdaniu. Wszyscy zainteresowani mogli sprawdzić w bibliotece, bądź też u znajomych Krukonów i Hermiony Granger, że ów podgatunek charyty** - Valentia Macedoniensis Alata, czyli, jeśli wierzyć księgom, Potężna (niektóre tłumaczenia podsuwały tu też Potencję) Macedońska Skrzydlata - jest bardzo rzadki, w Anglii nie wolno nim handlować, a na wolności już nigdzie nie występuje. Stworzenia te są bardzo inteligentne, porównywalnie do skrzatów czy centaurów, jednak wybierają życie w niewoli ze względu na wrodzone lenistwo. Dobrze traktowana charyta potrafi się odwdzięczyć, przekazując właścicielowi część swojego nieodpartego uroku.
Tu rozpętała się burza spekulacji, na kim też profesor zamierza użyć owego nieodpartego uroku. Informacje z drugiej co prawda ręki zdobył Harry Potter od Dyrektora, który zapewnił, że wdzięczna charytka jest przeznaczona na prezent urodzinowy dla pewnej damy, a „drogi Severus” obnosi się z nią tak widowiskowo, aby trochę biedaczkę odchuchać i oswoić z ludźmi po ciężkich przejściach. Od tego tajemniczego stwierdzenia rozeszły się po zamku mroczne opowieści o targowisku zniewolonych charyt i innych udręczonych stworzeń, zamęczanych gdzieś w Europie Wschodniej nieludzkim traktowaniem. Cały Hogwart wstępował do WSZY, zakładał nowe stowarzyszenia, jednocześnie trenując serenady walentynkowe i rzucanie róż z okien stroną bezkolcową. Nikt już jakoś nie miał czasu zastanawiać się, na czym polega „odchuchiwanie” charytki w wykonaniu profesora Snape'a.
A polegało głównie na dokarmianiu jej - prócz różnych lekkostrawnych specjałów - kilkoma słodkimi eliksirami, od których uśmiech ślicznej istotki promieniał na korytarze zamku niczym letnie słoneczko. Z Severusa Snape'a nadal ociekał cynizm, ironia i sarkazm, a zielonowłosa charyta promieniowała lenistwem i, choć rozsyłała senne uśmiechy na prawo i lewo, wiecznie podrzemywała na swojej huśtawce. Jakoś jednak urzekającego czaru słodkiej istotki starczało dla obydwojga. W efekcie mijanie się na przerwie z Mistrzem Eliksirów w ciągu tych kilku przedwalentynkowych dni stało się dla uczniów doznaniem wręcz całkiem przyjemnym.
Tyle, że czasem spadał ze ściany jakiś obraz.
- Aż dreszcz przechodzi, Albusie! - poskarżyła się Minerwa McGonagall, kiedy obok niej i Dumbledore'a przedefilował Mistrz Eliksirów, lewitując za sobą ażurową klatkę z czarującą - Walentynką, bo tak natychmiast ochrzczono zielonowłosą charytę.
- Wystarczy, że przejdą obok, a zaraz zapada taka... cisza przed burzą.
Rzeczywiście, cisza zapadała, ale żadne burze nie nadciągały - młodzi ludzie najpierw zagapiali się niemądrze na śliczną istotkę w klatce, a potem jakby owiani zieloną mgiełką zaczynali się szerzej i przymilniej uśmiechać do koleżanek. Jak na dzień przed Świętym Walentym, nie była to żadna niepokojąca oznaka, czego nie omieszkał wytknąć towarzyszce Dyrektor.
- Niby masz rację, Albusie, ale coś jest nie w porządku! Jakby to dziwne zielone stworzenie zaczarowało cały zamek. Coś tu wyraźnie nie gra.
Severus przemaszerował w drugą stronę, tym razem z profesorem Flitwickiem, który ciągnął go gdzieś podskakując nerwowo. Charyta w klatce ziewnęła od serca, zasłaniając usteczka dłonią. Głowy kilku uczniów odruchowo zwróciły się w jej stronę, przepływający mimo duch aż strącił swoją z karku, a żyrandol nad głową Dumbledore'a i wicedyrektorki zadygotał lekko.
- Prześliczne stworzenie - westchnął z podziwem stary czarodziej. - Minerwo. Czym ty się przejmujesz?!
- Obrazy na jej widok spadają, lampy się kiwają, to nie jest normalne.
- Jutro Severus zabierze ją stąd na dobre. Obrazy przestaną spadać. Zresztą, żyrandol już się nie kiwa. Widzisz?
- Widzę. Całe szczęście, że ją stąd wyniesie. Ale i tak atmosfera w Hogwarcie jakoś mi się nie podoba. Coś... Czegoś brakuje. Cisza przed burzą.
- Widocznie żyrandol powinien pobujać się jeszcze trochę! - roześmiał się Dumbledore. Obydwoje jak na komendę podnieśli głowy, ale u sufitu nic się nie poruszyło. Minerwa McGonagall wzruszyła ramionami.
- Wciąż mi się to wszystko nie podoba. Powinieneś bardziej kontrolować Severusa. Albo przynajmniej uprzedzać mnie zawczasu! - rzuciła mu obrażone spojrzenie i odeszła. Stary czarodziej spoglądał za nią z leciutkim uśmiechem.
- I po co się tak denerwować? Jeszcze jeden dzień i śliczna charytka zniknie z Hogwartu, a cisza przed burzą się skończy... - nie kierował jednak tych słów do pleców pani profesor, tylko do okolicznej młodzieży, którą przyprawił w ten sposób o głęboką depresję.
TRZASKBRZĘKŁUBBRZDĘK.
O włos od głowy Dyrektora spadł żyrandol.
***
* "surdut luterski" - krótka czarna do kolan sięgająca "sutanna" z białym kołnierzykiem pod stojącym kołnierzem surduta (biała lub czarna koszula z koloratką)
** tak nawiasem mówiąc - charyta, wedle mitologii greckiej, to boginka wdzięku i uroku. Nie miały zielonych włosów - to mój ukłon w stronę Slytherinu - ani pół metra wysokości, ale od czasów Starożytnej Grecji trochę upłynęło wody w Styksie... Valentia od Valens, czyli "mogący" - forma nieistniejąca co prawda, ale jak ładnie brzmi... Macedoniensis znaczy to, na co wygląda, a Alata to naprawdę Skrzydlata. Po łacinie, rzecz jasna.
Walentynki. Wymówienie tego słowa wcale nie było takie bolesne. Zwłaszcza w porównaniu z „Tak, Panie, będzie jak każesz” i następującą po tym inkantacją zaklęć. A jednak... Każdy z nas ma w życiu rzeczy, których nienawidzi i rzeczy, których nie lubi. Te ostatnie, choć tak nic nie znaczące w skali wyższego dobra i mniejszego zła, dopiero potrafią uprzykrzyć zwykłe, codzienne życie...
Narcyza i tak będzie zniesmaczona jego wyglądem. A reakcja panny - no, dobrze, tej Keiry - i tak go nie obchodziła. Tym niemniej, nawet jak na niego ubierał się wyjątkowo starannie. Wincyś, który Pana kochał platonicznie, ale takie przedstawienia również potrafił docenić, rozparł się przed kominkiem i bezkrytycznie chłonął dopasowywanie czerni do czerni z elementami czerwieni i bieli. Oczywiście, Winc jako stworzenie z definicji i świadomego wyboru złe a nieujarzmione, nigdy by się nie przyznał do posiadania takich upodobań estetycznych. Zaś Severus Snape strojąc się na bal coraz bardziej popadał w nastrój. A właściwie to nawet w Nastrój. Ten Nastrój, który kilka dni wcześniej sprawił, że Walentynka raz tylko nań spojrzała i bez oporów zgodziła się kusić cały Hogwart, jego zaś osobę z wielką starannością ominąć. Mistrz Eliksirów zerknął z oschłą aprobatą na klatkę, okrytą już kunsztowną draperią. Słuszna postawa. Radosne, Głupawe, Komercyjne Święto równa się wiadomemu Nastrojowi Mistrza Eliksirów i każde rozsądne stworzenie powinno trzymać się od niego z daleka.
Każde rozsądne stworzenie.
Oddanie. Współczucie. Pocieszenie.
Severus Snape odwrócił się bardzo powoli.
- Zaraz tu wymrze jakiś zagrożony gatunek - wycedził przez zęby.
Złote oczy nie zmieniły tonacji.
Oddanie. Współczucie. Pan smutny.
- Jestem ZŁY. Ja nie bywam smutny. I gdybym chciał, żeby mnie pocieszać, kupiłbym sobie szczeniaczka. A potem bym go udusił poduszką i powiesił u sufitu ku przestrodze dla potomnych.
Oddanie. Poparcie. Zjadłbym szczeniaczka.
- A, do Hadesa z tobą... - mruknął w końcu Snape i wrócił do wygładzania po raz setny kołnierzyka.
Oddanie. Głupie, denerwujące serduszka. Uwielbienie. Oddanie.
- Jasssne...
Cóż, czas najwyższy się zbierać. Jego partnerka na bal pewnie już czekała. Mistrz Eliksirów uśmiechnął się krzywo do lustra. Nawet w jego oczach wypadło to wyjątkowo wrednie. Wredny Severus Snape. On to potrafi uprzyjemnić kobiecie Walentynki... Na Hadesa. Co za z przeproszeniem uszu Winca wał nieotynkowany wymyślił tę nazwę?! I kto kazał Narcyzie mieć dzisiaj ten jakże uroczy jubileusz? Cóż - bal u Narcyzy Malfoy w towarzystwie wrednego Severusa Snape. Sam miód. Cóż, skoro i tak jest wredny, powinien to robić częściej. Uśmiechnął się jeszcze raz - znacznie bardziej wrednie. Charytka zapewniła go, że wszystkie jego zalecenia zostały wypełnione w najdrobniejszych szczegółach, on sam miał więc szansę bawić się całkiem nieźle na tym balu. Panna Meridian zaś pod wpływem poobcowania przez jeden wieczór z rozrywkami Mistrza Eliksirów miała szansę pożałować pochopnej decyzji o wplątaniu się w wojnę, zrezygnować już nazajutrz z członkostwa w Zakonie i wrócić do swoich smoków. Z pożytkiem doczesnym i wiecznym dla niej. Sam miód. Wredne instynkty w pełni zaspokojone, obowiązki członka Jasnej Strony Mocy takoż. Zdecydowanie powinien robić to częściej.
***
Powinna to robić częściej. O mały włos, a przesiedziałaby kolejne Walentynki, podtykając ogniomiotom krowie udka. A tu - proszę. Bal u Śmierciożerców z najwredniejszym demonicznym samcem w zasięgu różdżki. Nie, żeby był bardziej demoniczny czy samczy od ogniomiota. No, może i był, nie znała go jeszcze. Ale na pewno przynajmniej przynależał do jej gatunku. A to, wbrew opinii części czarodziejskiego społeczeństwa, jednak się liczyło. W każdym razie - powinna robić to częściej. Jeżeli wyjście na służbowe zakonne przyjęcie ze złośliwym demonicznym samcem dawało tyle przyjemności, to co dopiero, gdyby się znalazł jakiś przystojny, jasnowłosy, błękitnooki, elokwentny czarodziej o olśniewającym uśmiechu? Czemu ona właściwie tak nie znosiła Walentynek...
Keira odwijając z siebie powoli płaszcz z kapturem oddawała się takim właśnie beztroskim marzeniom. Severus Snape nadchodził ku niej w nieskazitelnym stroju balowym i z wrednym a demonicznym uśmieszkiem na twarzy. Cały zaś Hogwart przenikała dziwna, niespokojna atmosfera, jakby jakiś upiór czy inszy Grindewald czaił się za rogiem, zacierając zachłanne łapska. Niby wszystko było zgodne z walentynkowym porządkiem świata, ale - coś jednak wprowadzało dysonans. Czerwone serduszka dyndały beztrosko u wszystkich sufitów. Nagle jednak zaczęły przypominać samobójców, których nieodwzajemniona miłość pchnęła do zawiśnięcia u pułapu i odebrania sobie życia. W niemiłosiernie miłosne serenady i ballady wkradły się nuty pogrzebowe i nawet nie można było o to oskarżyć bliźniaków Weasley. Uczniowie przemykający korytarzami ciaśniej dopinali szaty - zewsząd wiało... grozą?
Nie grozą. Smutkiem... Rozpaczą...
- I ty mi powiesz, Albusie, że wszystko jest w porządku?! - Opiekunka Gryffindoru była tak zdenerwowana, że na jej policzki wystąpiły czerwone plamy. Osaczyła Dyrektora w zacisznym kąciku, udekorowanym różowymi serduszkami, a teraz najwyraźniej zamierzała siłą wydobyć z niego jakieś odpowiedzi.
- Ależ, droga Minerwo... - Dumbledore uśmiechnął się łagodnie. - Czyżbyś zauważyła coś niepokojącego?
- Wszystko mnie niepokoi! Nie możesz lekceważyć tego, co się dzieje.
- A... co się dzieje?
- Nic! Nic złego się nie dzieje! A jednak wszyscy chodzą jak struci, tacy potulni i zaniepokojeni, jakby się zaraz miało zdarzyć jakieś nieszczęście, jakby tu jakiś demon w furii miał przelecieć...
- Żadnej furii tu nie czuję - przerwał stanowczo Dyrektor.
- Racja - przyznała niechętnie. - To coś innego... Ale da się to wyczuć! I wcale mi się to nie podoba! Nie wiadomo skąd to się bierze! Nigdy wcześniej w Hogwarcie nie było takiego... czegoś!
- Może najwyższy czas... - mruknął Dumbledore w swoją brodę.
- Słucham?!
- Wyjaśni się, gdy przyjdzie czas - rzekł głośniej, patrząc jej niewinnie w oczy. Zmarszczyła powątpiewająco nos.
- Czyżby? Żeby tylko nie wynikło z tego jakieś nieszczęście! Naprawdę powinieneś coś zrobić, bo ty, oczywiście, wiesz o co chodzi. I, oczywiście, nie powiesz mi?!
Dyrektor Hogwartu wykazał ogromne zainteresowanie przechodzącym obok nich Mistrzem Eliksirów.
- In all your fantasy
you always knew
that man and mystery...
Were both in you
And in this Labyrinth
Where night is blind
The Potion Master Severus is here
Inside my mind - zanucił, jakby do siebie.*
- Aa...albusie?!!
Starzec obrzucił profesor McGonagall przepraszającym spojrzeniem.
- Och, wybacz... Przedawkowanie tragicznej muzyki...
Keira Meridian i Severus Snape spotkali się w sali wejściowej jak Hades i Persefona na kwitnącej łące Hellady. Z tym, że ani on nie był pedofilem-kidnaperem, ani ona płaksiwą, małoletnią, bezradną ciapą bez gustu. Obyło się więc bez przemocy, ale z wielkim trudem...
Severus machnięciem różdżki opuścił klatkę na podłogę i przyjrzał się swojej towarzyszce, starając się wczuć w ogląd świata Narcyzy Malfoy. Okazało się to niełatwe, choć przecież i w Mistrzu Eliksirów wiele rzeczy budziło niesmak. Uznał zatem kreację Keiry za akceptowalną. Czerwona, dopasowana w talii suknia z imponującym dekoltem i bez rękawów, miała bezbolesny dla oczu nie-walentynkowy odcień, dziwnie zharmonizowany z jego własnymi dodatkami, a pseudo - abstrakcyjny, haftowany deseń, który po bliższym wpatrzeniu się ujawniał, rzecz jasna, smoki, niemal go rozbawił.
Niemal.
- Coś ty taki smutny? - bystre oczy prawdziwej snaperki zaraz dowierciły się gdzie nie trzeba.
- Coś ty taka wesoła?! - Severus skrzywił się z odrazą. Twarze obojga tak z miejsca spochmurniały, że można by tu bez trudu wysnuć metaforę pierwszej kłótni małżeńskiej Hadesa i Persefony. Zachłanne spojrzenia tłumu podglądających bezczelnie hogwartczyków już, już wypatrywały godnych Podziemi wyładowań, ale... Dzień taki świąteczny, on taki samczy i demoniczny, a ona taka snaperska i kobieca, kto to widział się wyładowywać na oczach bezczelnego, zachłannego tłumu? A guzik. A różdżka w oko tłumowi.
- Smucę się, że tak nędzny ze mnie partner dla tak cudownej istoty jak ty - wycedził Snape szarmancko, choć przez zęby.
- Weselę się, że będę mogła spędzić cały wieczór w twoim towarzystwie - odrzekła Keira promiennie, choć trochę dziko. Mistrz Eliksirów przysunął się do niej kocim ruchem i dłonią w czarnej rękawiczce ujął jej dłoń. Patrzyli sobie w oczy, głęboko, aż do dna duszy, gdzie jak w hogwarckim jeziorku odbijały się spetryfikowane szokiem sylwetki zamarłe w sali wejściowej.
- Locomotor klatka - mruknął Snape, ujął smokerkę pod ramię i wyszli - prezent dla jubilatki lewitował za nimi w powietrzu, zaś w całym holu panowała niezmącona, oszołomiona cisza.
ŁŁŁŁUP.
Gipsowe popiersie Makryny Marnej spadło z podstawy i rozbiło się w drobny mak.
- Istotnie, słodka była ta charytka... Ale może Malfoyowie będą ją dobrze traktować... - rzekł Dyrektor z powątpiewaniem w głosie.
W przedsionku Mistrz Eliksirów odwrócił się, słysząc hałas.
- Ooo... Czyżby coś spadło?
- Tak to brzmiało. Chcesz wrócić? - zdziwiła się smokerka.
- Nie, nie. Ostatnio w Hogwarcie często coś spada. Przywykłem... - mruknął Snape i musnął długimi palcami klatkę z charytą. - Zbierajmy się. Czeka na nas powóz ze stangretem.
Pomógł Keirze włożyć płaszcz.
- Więc jednak nie ten dementorowy jęk mody... Przyznam, że mi ulżyło.
- Jak mnie, gdy cię przed chwilą zobaczyłam - odpaliła natychmiast Keira z czarującym uśmiechem.
- Słucham?
- Gdy się ostatnio widzieliśmy, miałeś nader oryginalną fryzurę... Już się obawiałam, że dziś wykorzystasz ten patent... Ogromnie mi ulżyło.
- Dyrektor za mało mi płaci...
- Mnie nawet nie zaczął... Ale zawsze mogę sobie odbić w naturze...
- Hmm?!
- Bo wiesz, masz coś, na czym mi zależy...
- Keiro Meridian.
- Taaak?
- Tego - smoka - nie ma. Którego słowa w „tego smoka nie ma” nie rozumiesz?
- Jeszcze o tym porozmawiamy.
***
Jazda powozem na bal poniekąd walentynkowy w towarzystwie Severusa Snape'a przypominała transportowanie rozdrażnionego rogogona na zapoznanie z samicą. Jak by się wtedy biedna smokerka nie próbowała ustawić, zawsze potykała się o smocze kończyny - w tym przypadku o długie nogi Mistrza Eliksirów, wyciągnięte przez pół powozu w geście „tak usiadłem i nie myśl, kobieto, że się ruszę”. Ale to nie taki znów problem w całkiem wygodnym pojeździe, zwłaszcza w porównaniu z katorżniczym przewozem smoków. Humory miał za to jej towarzysz całkiem porównywalne ze smoczymi, przez co poczuła się zupełnie swojsko. Życie było jednak piękne - jak mawiała jej babcia, LIB, Luks I Byczo. A jeśli nawet nie było, to należało się cieszyć tym, co akurat było pod ręką. Drobne zaś utrudnienia potraktować ze stoickim spokojem - albo, jak światłowstręt, przeczekać pod kapturem, albo, jak chimeryczne samcze nastroje, łagodzić snaperską magią. Ewentualnie cieszyć się również utrudnieniami. Z tym ostatnim dusza Keiry, nieskończenie odległa od masochizmu, miała niekiedy kłopot. Na szczęście jednak nie dzisiaj - bowiem ani nie było pod ręką zbawiennego kaptura, ani jej samczy i nastrojowy towarzysz nie był chimerycznym gadem, na którego można by wpłynąć. No, dobrze, może był gadem, jeśli wierzyć plotkom, ale czy chimerycznym? Na ile zdążyła się zorientować, w przeróżnych okazjach służył mu ten sam humor, a raczej jego brak. Nie mylić z brakiem poczucia humoru, rzecz jasna. Fascynujący mężczyzna. Ale ćśś. Gdyby wiedział, jakie rzeczy ją fascynowały, uciekłby do Voldemorta. A może nie? Ech. Na pewno tak. Gdyby mężczyźni nie bali się niestereotypowych kobiet, miałaby już dawno zajęte te Walentynki. Ech. Kąciki ust mimowolnie opadły jej w smętnym grymasie.
- Dzięki ci, Slytherinie! - mruknął Snape. - Od tych promiennych uśmiechów zaczynałem już dymić.
Nie, żeby jej bronił prawa do uzewnętrzniania radości życia. Nie, żeby żałował, że akurat ją zaprosił. Kiedy pomyślał, że miał do wyboru na przykład zabrać ze sobą taką Nymphadorę Tonks, która prócz obłąkanych uśmiechów zalewałaby go bez przerwy potokiem paplaniny, podjęta decyzja wydała mu się w pełni uzasadniona. Jednakowoż, jazda powozem na bal poniekąd walentynkowy w towarzystwie Keiry Meridian przypominała leżenie na pachnącym sianku i wygrzewanie się w promieniach słońca. Z przyczyn najzupełniej oczywistych, kiedy jest się Severusem Snape'em, od takiego zajęcia można dostać jedynie nerwicy. Nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy coś wypełznie z siana i wysunie zęby jadowe, a słoneczko razi we wszystkie części ciała, o przypiekaniu nie wspominając. Życie, o czym Mistrz Eliksirów Hogwartu doskonale wiedział, było wredne i tylko czekało, jakby tu nieuważnego delikwenta przydybać z opuszczoną różdżką. Dlatego też różdżkę należało utrzymywać w pełnej gotowości, zwłaszcza w okolicznościach przeklętego balu Narcyzy i jazdy powozem ze szczerzącą się smokerką. Na Hadesa, szczęśliwie bezsensowne uśmiechy zadowolenia z całego świata szybko jej przeszły. Przewidywalne. Taki już jego urok. Po prostu ma to „coś”, o czym daremnie marzą poślednie, szeregowe Dementory. I bardzo dobrze.
- A ty ciągle smutny - użaliła się Keira.
- A ty ciągle wesoła! - zdegustował się Severus.
- Bo życie takie piękne! - Smokerka obdarzyła go najbardziej snaperskim z uśmiechów. - A ty co?!
- Bo życie takie podłe - odparował z najbardziej snapowskim grymasem. Keira zrezygnowała ze snaperskich sztuczek, lecz bynajmniej nie z uśmiechu.
- To będzie niesamowity wieczór! - oznajmiła z entuzjazmem. - Ty taki malkontencki, ja taka optymistyczna, Malfoy's Manor takie mroczne podobno, gospodarze tacy śmierciożerczy, twój plan taki nieodgadniony, normalnie powieść gotycka. Do kogo mam robić słodkie oczy, żeby cię wprawić w szał zazdrości?
Przełknął cierpką uwagę.
- Mnie niełatwo wprawić w szał - oznajmił tylko.
- W to nie wątpię - przyznała. - Ale zawsze mogę spróbować.
Przełknął kolejną cierpką uwagę.
- Nie dław się tak. Wiem, to tylko wyjście służbowe, a nie randka. Jednak możemy coś poudawać, zaimprowizować - z tego, co mi mówiłeś, im więcej zamieszania, tym Malfoy będzie szczęśliwszy.
Przez chwilę tylko patrzyli na siebie - ona z pełnym rozbawienia wyzwaniem, on z chłodnym wyrachowaniem.
- Zamierzasz się dobrze bawić - powiedział spokojnie - bez nagany czy niesmaku, po prostu stwierdził fakt.
- Owszem - przyznała natychmiast. - Ty nie?
- Za dużo wiem - odparł bez wyrazu. - Ale ty się nie krępuj. Będziesz miała dość okazji. Szał zazdrości jest wliczony w ten nieodgadniony plan. Nie mój szał, co prawda, lecz cóż - nie można mieć wszystkiego. A jeśli coś nie wypali z planem, dojdzie i do improwizacji. Baw się więc dobrze.
- O nie nie nie, mój panie. Idę na bal z tobą i bawię się z tobą. Albo wcale.
- Więc zepsuję ci rozrywkę, bo i tak nie będę się dobrze bawić.
- W porządku! Ryzyko wkalkulowane.
- W co niby?
- W pracę w Zakonie. W pójście z dowolnym facetem na dowolny bal. Ty przynajmniej zapewniłeś mi tę rozrywkę i jeśli jej nie spożytkuję, to z własnego wyboru.
- Więc spożytkuj! Jedziesz na imprezę, imprezuj.
- Jadę z ponurym pesymistą, będę ponuro pesymistyczna.
- To ci lojalność, dla całego Hufflepuffu by starczyło.
- Szczęście, że nie poszłam do Hogwartu, bo Tiara nie miałaby gdzie mnie przydzielić. Na dom Helgi jestem za bardzo rozlazła, a już dla moich skarpetkowych dewiacji nikt by tam nie miał zrozumienia. A gdzie indziej... Nie ma szans.
- Ekhemmm... Skarpetkowe dewiacje?
- Ty lubisz zimne, ciemne lochy. Ja lubię ciepłe, kolorowe skarpetki. To jeden z fundamentów mego życia. Teraz, w tym powozie, bez skarpetek w czerwone ghulowe główki na nogach, co więcej, oddalając się od tych skarpetek, czuję się niepewna. Naga. Bezbronna. No, z tym to może lekka przesada, ale tylko lekka. Ale sam powiedz, czy nie wolałbyś się zbliżać do swoich lochów, niż się od nich oddalać?
Cisza.
- No, właśnie. Skarpetki... Od tygodni nie kupiłam żadnych nowych skarpetek. Marzę, żeby przed powrotem do bazy znaleźć takie, których jeszcze nie mam. Wiesz o jakimś sklepie pończoszarskim w okolicach Pokątnej? Czy może pewne pytania powinny pozostać milczeniem?
Severus Snape z nieodgadnioną miną przyglądał się swojej rozmówczyni. Spoglądała na niego z żartobliwą zaczepką, uśmiechając się trochę autoironicznie.
- Cóż... - odezwał się po chwili - widziałem na Nokturnie skarpetki w Mroczne Znaki.
- Takich nie mam - przyznała. - Ale czy chcę?
- Różowe w pomarańczowe Mroczne Znaki - uściślił Snape. Keira zamrugała z nieszczęśliwą miną.
- Nie skorzystam?
- Mądrze.
- Kto robi takie skarpetki?!
- Daltonista...
- Ładne mi wytłumaczenie!
- Spokojnie... Obok wisiały zielone skarpetki w czerwone centaurzyki z ludzikami na grzbiecie. Ludziki kolorowe.
- Daltonista i idiota. Czy on nie zna żadnego centaura?! To nie konie wyścigowe!
- Hola, hola. Nie ja robiłem te skarpetki.
- Ale patrzyłeś na nie!
- Sam nie wiem, co mnie napadło. Chyba jakaś dewiacja.
- Chyba tak! Gdzie to w ogóle jest?
- Tuż obok sklepiku z żywymi rzadkimi owadami.
- A, jasne... Różowe w pomarańczowe Mroczne Znaki. Merlinie...
- Kolor można przetransmutować.
- To już nie będzie to samo. To będzie... skarpetka wtórna.
- A kto o tym będzie wiedział?
- Ja. A teraz także ty. Czemu kupujesz robale do eliksirów zamiast je transmutować?
- Bo składniki nienaturalnego pochodzenia mają inne właściwości!
- Skarpetki też.
- A... Aha.
- Ekhemm... Przepraszam... Czy państwo przyjechali może na przyjęcie do Malfoy's Manor?
Keira i Severus z zaskoczeniem odwrócili się w stronę drzwiczek od powozu, w których z grymasem chłodnego rozbawienia na twarzy stał sam Lucjusz Malfoy, ubrany w tradycyjny strój balowy z ciężką, aksamitną peleryną.
- Taki był nasz pierwotny zamiar, ale możemy jeszcze zmienić zdanie - mruknął Snape. - O co chodzi, umawiałem się na konkretną godzinę, czy co?
- Ach nie, nie, najmocniej przepraszam, już sobie idę! Kimże ja jestem, żeby przynaglać... - Arystokrata cofnął się, pochylając się po drodze do Severusa. - Weź jednak pod uwagę, że moja małżonka oraz cały tłum gości, wyglądający przez wszystkie okna i pękający z ciekawości, z kim tak długo siedzisz w zamkniętym powozie, mają nadzieję, że jednak się nie rozmyślisz i nas łaskawie nawiedzisz. To raz. A dwa, że obiecałeś mi przyjść i rozruszać to przyjęcie.
- A co, źle mu idzie?! - odpaliła natychmiast Keira. Lucjusz zwrócił na nią spojrzenie.
- Cóż, w sumie... Zwracam honor, przyjacielu. Tym niemniej, decydujcie się szybciej. - Wycofał się z pojazdu, zatrzaskując za sobą drzwiczki. Smokerka i Mistrz Eliksirów spojrzeli na siebie, po czym bez słowa zaczęli się zbierać do wysiadania. Severus odkrył jeszcze na moment klatkę z charytą. Istotka otwarła senne oczęta i spojrzała na niego niechętnie.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił jej czarodziej. - Znasz plan. Znasz zasady. I wiesz, co ci przypiekę, jeśli coś sknociłaś.
W zielonych oczach zabłysło oburzenie profesjonalisty posądzonego o dyletantyzm.
- No dobrze, dobrze. Widziałem efekty. Liczę na ciąg dalszy dzisiaj wieczorem. Nie zawiedź mnie, a zrobię to, co obiecałem.
Z prętów klatki wysunął się kremowoskóry paluszek, który Snape ze śmiertelną powagą musnął własnym palcem. W oczach obojga zabłysło wyrachowane zadowolenie.
- Plemię żmijowe! - westchnęła Keira. - Chyba nie chcę wiedzieć, co wy knujecie.
Czarne, bezdenne oczy spojrzały na nią z bezdenną przewrotnością.
- Zobaczysz.
Państwo Malfoyowie, obydwoje jasnowłosi i wyniośli, stali już teraz razem w holu, oczekując wzbudzającej tyle emocji pary.
- Twój przyjaciel... - mruknęła z niesmakiem Narcyza, utrzymując jednak chłodny uśmiech gospodyni idealnej. Na gładkim czole Lucjusza pojawiła się mała, choć wielce znacząca zmarszczka.
- Mój przyjaciel - potwierdził z naciskiem. - I nie tylko mój...
W ciemnych oczach kobiety błysnęła nagła złość, zmieszana jednak ze strachem - nic nie powiedziała, dopóki Snape i jego towarzyszka nie pokazali się w wejściu.
- Co za żałosny osobnik - westchnęła, wydymając usta. Zmarszczka na czole Lucjusza nieco się pogłębiła. Slytherinie... I nawet nie mógł jej przyprawić o rumieńce. Nie tak, jakby chciał - żadnych cruciatusów w domu. Slytherinie... I nawet nie robiła tego z głupoty. Ani ze złośliwości. Po prostu taki miała charakter i niestety musiała go uzewnętrzniać.
- Czy chociaż raz nie mógł czegoś zrobić z włosami? Nie słyszał o transmutacji? - krzywiła się pani Malfoy.
- W starciu z jego eliksirami najpotężniejsza magia transmutacyjna pokornie wędruje w kąt - odparł zimno jej mąż. - Zresztą, bez tych włosów nie byłby w pełni Severusem.
- Też mi!
- Nie zrozumiesz...
Narcyza nie rozumiała.
- Wygląda jakby je namaszczał smarem do zawiasów - orzekła autorytatywnie.
- Dlatego wyszłaś za mąż za mnie, a nie za niego. - Naprawdę bardzo chciał zakończyć już ten temat. Rozumiał, że każdy nie do końca kontrolowany przejaw życia mógł wzbudzać w tej kobiecie wstręt. Nie, nawet on tego nie rozumiał. Ale, już na pewno nie rozumiał, czemu musi się z nim tym faktem dzielić. Szczęśliwie odczepiła się - chwilowo - od Severusa.
- Co to za dziewczyna? Przyprowadził pewnie jakąś prostaczkę. Na moje przyjęcie. Żałosna. W takiej sukni? Przy takiej nadwadze? - Narcyza uniosła dumnie głowę na łabędziej szyi; wzgarda promieniowała z niej jak z innych kobiet zmysłowe fluidy. Lucjusz westchnął.
- I dlatego ożeniłem się z tobą, a nie z kimś takim jak ona - mruknął pod nosem, z prawdziwie malfoyowskim samozaparciem nie dodając nic o błędach młodości. Mruknięcie było bardzo ciche, a żona, pogrążona w niesmaku, jak zawsze nie zwracała uwagi na jego życie wewnętrzne. Zdziwił się zatem wielce, kiedy znienacka złapała go za rękę, wbijając mu w dłoń paznokcie.
- Czy nie...
- Śmieje się! Ze mnie! - wysyczała Narcyza. Twarz jej pobladła, zdumione oczy nabrały chorobliwego blasku. - Ta... Ta przybłęda w za ciasnej sukni się ze mnie śmieje!
- Nie śmiej się - mruknął Snape, kiedy stanęli w progu.
- Wcale się nie śmieję - odburknęła Keira. Rzeczywiście, wyjątkowo przestało jej być do śmiechu. Posiadłość Malfoyów arystokratycznie mroczna i powalająca na kolana. Goście arystokratyczni, mroczni i wpatrzeni w nich z wampirzą zachłannością. W tle zaś gospodyni - wysoka, smukła jak gazela i wbijająca woodooistyczne szpileczki wzgardliwych spojrzeń we wszystkie mankamenty figury Keiry. LIB. LIB. To tylko - cholerna gazela. Wysmukła, wyskubana gazela, jak większość afrykańskich zwierzątek sucha jak pieprz i pozbawiona wyższych warstw emocjonalnych. Tym niemniej wciąż gazela. Co z tego, że sama Keira nie była ani hipopotamem, ani nosorożcem, ani bawołem nawet. Przy gazeli i antylopa bawołem.
- Śmiejesz się - upierał się Snape półgębkiem, prowadząc ją pomaleńku do gospodarzy. - A to bardzo nieładnie. Gdzie twoje puchońskie cnoty?
- Węże je zjadły.
- Węże, też coś. Ona była Krukonką. A w ogóle, to tylko zgorzkniała malkontentka. Zbyt w dodatku zajęta brzydzeniem się wszystkim dookoła, żeby zauważyć, że od takich min robią się zmarszczki.
- Rzuci zaklęcie politura i już nie będzie miała zmarszczek.
- Nie na wierzchu, ale gdzieś na innym poziomie istnienia one na zawsze pozostaną.
- Severusie, bo, bo... Bo naprawdę zacznę się śmiać. Zresztą, co za różnica? Kto będzie wiedział, że ta... Jak jej...Hiacynta?
- Narcyza.
- Kto będzie wiedział, że Narcyza ma zmarszczki utajone?!
- Ja. A teraz także ty.
Teraz to ona musiała sobie wbić paznokcie w dłoń, żeby się nie roześmiać.
- I masz, wredny Ślizgonie, teraz się śmieję.
- Widzę - mruknął Snape z błyskiem zadowolenia w oczach. - I Narcyza też widzi, sądząc po minie. Dossskonale.
Keira zerknęła spod oka w stronę gospodyni - zaiste, gazeli wdzięk jakby się rozmył w szoku. Popatrzyła z kolei na towarzysza.
- Nigdy nic nie mówisz ot tak, po prostu? Bez ukrytych intencji?
Odpowiedział jej wyrachowanym spojrzeniem.
- Nie w miejscach publicznych. Jestem Wężem. Jestem jedną wielką ukrytą intencją. Rozczarowana?
- Serce mi pęknie - westchnęła kpiąco. - Prysły marzenia o uroczym, mrocznym rycerzu, który myśli tylko o tym, jakby mnie rozweselić. Tym niemniej ci się udało. Zapamiętam te zmarszczki.
- Zapamiętaj. Idziemy się witać. Ja podaję prezent. Jasne?
- Jak twoja lśniąca zbroja, mój nieco wybrakowany rycerzu.
- Witajcie...
- Jakże nam przyjemnie...
- Zaszczyceni...
- Zachwyceni...
- I, oczywiście, Keira Meridian.
Smokerka i Mistrz Eliksirów przez ceremonię powitania prześliznęli się gładko jak para splecionych ogonami węży. Rodowód panny Meridian, mimo pożałowania godnych sympatii politycznych, był wszakże bez zarzutu - nawet Narcyza musiała zasznurować usta, a Lucjusz posłał Severusowi pełen uznania grymas. Kpiące uśmieszki nowoprzybyłych niewiele gościom i gospodarzom wyjaśniały, podsycały zaś jeszcze ciekawość, tym bardziej, że ani Snape, ani jego partnerka nie kwapili się do skracania grzecznościowych formułek. W końcu jednak trzeba było przejść do rzeczy.
- Droga Narcyzo... Jakże ten czas leci... - zagaił kwestię urodzinową Severus, Keira zaś obrzuciła jubilatkę współczującym spojrzeniem treści „co widać i słychać”.
- Cóż, znamy się tak długo, wiesz, że nie jestem mistrzem elokwencji... W imieniu swoim i mojej pani życzę ci po prostu, aby całe twoje życie było cudowne i udane jak... jak ten wspaniały bal.
Przy słowach „wspaniały” Keira dla odmiany potoczyła dookoła omdlewającym wzrokiem, wyrażając tym skrajny zachwyt, co chyba nieco ujęło panią Malfoy.
- Cóż, dziękuję... - zaczęła głosem o ćwierć tonu cieplejszym. Snape jednak nie dał jej dokończyć.
- To zaś od nas obydwojga w dowód uczucia... Nie, żeby ci była potrzebna... Może jednak zechcesz ją zatrzymać. - Zamaszystym gestem odsłonił z klatki nieprzejrzystą draperię. Zaraz po tym... Czy stało się to z rozmysłem, czy przypadkiem, tego Keira nie mogła wiedzieć na pewno, węszyła tu jednak cześć Tajnego A Nieodgadnionego Planu. Spod tkaniny buchnęła chmura zielonkawego pyłu, który otoczył lekką mgiełką całą czwórkę ze szczególnym uwzględnieniem Narcyzy i Snape'a. Zaskoczona pani Malfoy zaczęła gwałtownie mrugać. Jej twarz jakby nieświadomie łagodniała pomalutku, delikatniała, a kiedy kobieta przestała trzepotać powiekami, spojrzała na zielonowłosą charytkę w klatce już zupełnie miękko.
- Ooooch... - westchnęła, urzeczona. Skrzydlata istotka wpatrywała się w nią bez zmrużenia oczu, ze słodkim uśmiechem na twarzy i urokiem w każdym przegięciu ciała.
- Ooooooooch... - poniosło się po holu i dalej.
- Myślę, że będzie godną ciebie towarzyszką... Takie podobieństwo zasługuje na połączenie... Możesz nosić ją na ramieniu, a jej magia wdzięku będzie na twoje rozkazy - dotknie nią, kogo zechcesz i jak zechcesz. A jeśli dość mocno ją ze sobą zwiążesz, podzieli się z tobą tą magią... - szeptał Severus z oparów zielonej mgły. Narcyza posłała charytce maślany uśmiech - w pełni przez istotkę odwzajemniony. Może za wyjątkiem dziwnego wyrachowania w ukradkowych spojrzeniach, rzuconych zza skrzydła, kiedy nowa pani wyciągała ją z klatki i usadzała na swoim ramieniu. Natychmiast jednak zwróciła się tylko do tejże pani, z uroczą minką tuląc się do jej policzka. Dookoła wirowało trochę zielonego pyłu.
- Pokażę moją śliczną gościom - oznajmiła błogo jubilatka i odeszła, zostawiając męża ze Snape'em i Keirą. Lucjusz spoglądał za nią wzrokiem bez wyrazu.
- Z rogogonem zapewne byłby kłopot...? - mruknął.
- Noc jeszcze młoda... - odparł z przewrotnym uśmieszkiem Severus.
*Fragment piosenki z musicalu "Upiór w operze" Andrew Lloyd Webera.
Sztywne.
Sztywne i - ostrożne.
Takimi słowami Keira mogłaby opisać zachowanie wszystkich niemal bez wyjątku gości. Nietrudno się było domyślić powodów takiego stanu rzeczy - bądź co bądź, nie była to ani prywatna orgia Śmierciojadów, ani przyjęcie dla niepełnouświadomionych gości, nie mających bladego pojęcia, w czyim towarzystwie się znaleźli. Jednocześnie jakże przecież śmierciożerczym gospodarzom byłoby wielce niezręcznie nie zaprosić owych osób z zewnątrz, a osobom - równie niewygodnie odrzucić zaproszenie. Stąd atmosfera panowała dość napięta, przynajmniej w pierwszych momentach balu. Para Severus Snape/Keira Meridian przyczyniła się znacznie do jej rozluźnienia, dostarczając wszystkim wspólnego, niewinnego, błogo odległego od grząskich różnic ideologicznych tematu do plotek. Dla smokerki, która mimo wielu fatalnych cech charakteru nigdy w swoim życiu nie była femme fatale, prowokowanie ciekawskich szeptów samym przejściem przez salę było wielce fascynującym doświadczeniem. Jej towarzysz nie wyglądał za to na zafascynowanego - choć, Merlinem a prawdą, za jej pamięci nigdy nie wyglądał na „jakiegoś”, poza złym i ponurym. Tym razem nie był, o dziwo, również zły, co odbierała swoim sekretnym snaperskim siódmym zmysłem, bo od wejścia utrzymywał maskę pokerzysty - powszechną, jak zauważyła, u większości gości. Bardzo szybko uznał też za zakończoną niezbędną porcję towarzyskiej konwersacji i posterował Keirą do ustronnego kącika z dwuosobową kanapą. Wyjątkowo postanowiła się nie opierać.
- Tak właściwie, po co jej było to przyjęcie? - zagadnęła, ze zmarszczonymi brwiami obserwując stąpającą godnie wśród gości Narcyzę, spowitą zielonym obłoczkiem i zdobną w lekko błędny uśmiech. Snape wzruszył ramionami, również nie odrywając wzroku od gospodyni, a raczej od skrzydlatej istotki na jej ramieniu - charytka przysiadła wdzięcznie i psykała znikąd zielonym dymkiem, wywołując u mijanych osób przyjemne rozluźnienie i miłą zmianę nastroju.
- Dla prestiżu zapewne.
- A nie ma go dosyć?
- Właściwie, to w ogóle nie ma - stwierdził beznamiętnie Mistrz Eliksirów. Keira przemyślała to sobie bardzo dokładnie, oszacowała wzrokiem kandelabry z białego złota, talię pani Malfoy oraz gnącego brzuszysko w kornych ukłonach ministerialnego szyszaka.
- Jak dla mnie, to tutaj aż kapie prestiżem, i to wysokogatunkowym.
- Nie o taki prestiż mi chodzi... - skorygował Snape, spoglądając na nią jak na wyjątkowo przyziemnego a odrażającego robaka.
- Są jakieś inne?! W trąbkę niuchacza, babka jest żoną Malfoya!
- Ach. Rozumiem, że to, wedle twojej kobiecej opinii, powinno w pełni zaspokajać ambicje każdej damy?
- Ja nie wyszłam za Malfoya, dzięki Merlinowi! - Z tonu głosu smokerki można było odczytać, że były to naprawdę wielkie dzięki.
- Rzeczywiście. - Z tonu głosu Snape'a nic nie można było odczytać. - Cóż, ich małżeństwo oczywiście było aranżowane.
- I biedaczka musiała wyjść za podłego Śmierciożerczego węża?
- I biedak musiał się ożenić ze skrzywionym padlinożerczym narcyzem nagrobnym.
Chwila ciszy.
- Podły śmierciożerczy biedaczek... - użaliła się Keira. Mistrz Eliksirów zamknął oczy, a mięśnie twarzy na moment mu zadrgały.
- Co? Złościsz się? - spytała niewinnie. - Ach, prawda, to twój przyjaciel... Więc mam nie mówić głośno, że jest podły? Czemu właściwie go lubisz? - to pytanie zadała już zupełnie poważnie. Odwrócił ku niej twarz tak gwałtownie, że włosy opadły mu na oczy. Patrzył gniewnie spode łba.
- No jak to? Odczuwam z nim wspólnotę dusz. Jest w końcu podły i śmierciożerczy.
- Oraz biedny, udręczony... - wyliczała spokojnie kobieta. Snape zmrużył oczy.
- Jest Śmierciożercą.
- Lubisz go.
Nachylił się do niej znienacka - nisko, odwracając się bokiem do reszty sali. Spokojnie podciągnął oba lewe rękawy. Na przedramieniu przycupnęła trupia czaszka z wężem w zębach.
- Jego kiedyś kochałem.
Zmilczała. Snape zsunął rękawy z tym samym zimnym spokojem, jednak powaga sceny nieco ucierpiała, bo jeden z guziczków nagle odleciał w kąt. Mężczyzna wymamrotał pod nosem coś nieparlamentarnego, sięgnął po różdżkę i zaczął coś nieporadnie szeptać nad łokciem. Faceci...
- Insue - pacnęła własną różdżką zwisającą nitkę. Rękaw wrócił do normy - czyli, rzecz jasna, do perfekcji, choć szanowny pan Demoniczny jeszcze go obwąchał podejrzliwie.
- Po co Narcyzie Malfoy przyjęcie urodzinowe? - zaczęła od początku, zanim zdążył rzucić jakąś sarkastyczną uwagę - nie, żeby aż tak bardzo jej przeszkadzały, ale zgubili wątek rozmowy.
Przewrócił oczami.
- Żeby mieć przyjęcie urodzinowe Narcyzy Malfoy. W dniu swoich urodzin. Witać gości w swoim imieniu. Żeby na nich do woli popsioczyć. To słowo, oczywiście, nawet nie przyszłoby jej do głowy, ale - chyba pasuje... Po co jeszcze? Żeby się delektować niższością świata otaczającego? To by z kolei było jej sformułowanie, nie moje, gdyby kiedyś przyznała, że jej to sprawia przyjemność.
Przez chwilę milczeli oboje, obserwując Narcyzę - Keira z namysłem, Snape z chłodną koncentracją. W tym momencie kobieta absolutnie nie wyglądała na taką siebie, jaka by z tego wszystkiego powinna wynikać. Ale z charytą, fruwającą dookoła twojej głowy, nietrudno sprawiać wrażenie uroczej, sympatycznej, miłej, romantycznej, wdzięcznej, poetycznej, pełnej ciepła, ślicznej...
- Aaapsik! - kichnęła smokerka, ze złością rozpędzając zielonkawy dym.
- Na zdrówko - uśmiechnął się złośliwie Snape. Sam już od dłuższej chwili trzymał dłoń przy twarzy i różdżkę pod nosem, mamrocząc jakieś zaklęcie.
- Zaraz się zacznę do niej łasić - oznajmiła Keira, dalej kichając na zielono. - Taki był twój tajny plan?!
Bez słowa skierował na nią różdżkę i mruknął jakieś zaklęcie - mogła spojrzeć na Narcyzę nieco trzeźwiej. Pani Malfoy zachowywała się - trudno orzec, czy bardziej czarująco, czy bardziej jak oczarowana. Zapewne wszystkiego po trochu. Po niechętnych skrzywieniach, wiecznym niesmaku i pełnej odrazy wyższości nie zostało ani śladu. Zupełnie, jakby narcyz nagrobny rozkwitł nagle w uroczą, pełnokrwistą kobietę. Tak czy siak, charyta zdążyła skierować swoje niby-senne oczęta na każdego z obecnych - wszyscy w radosnym niemalże nastroju adorowali „kochaną naszą jubilatkę”.
- Severusie... I - panno Meridian... - Lucjusz Malfoy zmaterializował się skądś tuż przy ich kanapie.
- Lucjuszu. - Mistrz Eliksirów przeniósł przenikliwe spojrzenie na pana domu. Bladoniebieskie oczy Lucjusza leniwie popatrywały po sali, a na twarzy gościł rzadki wyraz beztroski.
- Jak się bawicie? - zagadnął ich pogodnie. Nad jasnymi końcówkami włosów wirowały mu obłoczki zielonej mgiełki.
- Wybornie - odpowiedzieli jednym głosem. - Cudowne przyjęcie...
- Nie zaprzeczę... - uśmiechnął się jak rozmarzony, syty tygrys. - I moja kochana żona... Jakby ją ktoś jedwabistym wietrzykiem owionął? Zadziwiające... Doprawdy, za-dzi-wia-ją-ce... - z każdą sylabą zniżał głos, aż brzmiał z kolei jak pomruk bardzo głodnego tygrysa. Snape nadal obserwował go spokojnym, badawczym wzrokiem.
- Severusie... Dla takiego efektu wystarczyłoby trzymać ją pod imperio?!
- Nie ubliżaj mi - padła beznamiętna odpowiedź. - Cicha mgiełka brzegi rwie... Gdzie twoja ślizgońska cierpliwość?
Malfoy nic nie odpowiedział, patrząc tylko podejrzliwie na drugiego Ślizgona. Odpowiedziała za to Keira:
- Zapewne zjadła własny ogon i cała się strawiła...
Pan domu spojrzał na nią, jakby dopiero teraz zwrócił na nią uwagę, i zerknął szybko na Snape'a w niemym pytaniu - ile toto wie o sprawie i dlaczego tak dużo.
- Panna Meridian jako moja... dobra znajoma... wie, że na twoją prośbę zgodziłem się zapewnić twojej małżonce niezapomniane wrażenia na jej przyjęciu urodzinowym - poinformował go dyplomatycznie przyjaciel. Śmierciożerca uniósł brwi znacznie bardziej niż trochę, ale nijak tego nie skomentował.
- Cóż... Kiedy jej ten halucynogenny opar wywietrzeje z główki, zapewne doceni twoje starania. Ale przyznam, że osobiście spodziewałem się bardziej niezapomnianych wrażeń. A to chyba ja miałem być sędzią w tej sprawie?
- Lucjuszu, nie żądaj ode mnie niezapomnianych wrażeń, bo jeszcze Keira sobie coś pomyśli - skarcił go spokojnie Snape. - Cierpliwości... Ciesz się chwilą. Podziwiaj, jak uroczo wygląda twoja żoneczka.
- Widzę - mruknął Malfoy bez entuzjazmu. - W odurzeniu o to nietrudno... Gdyby mi chodziło o takie...
- Narzekasz. Wygląda przeuroczo.
- Widzę!
- To zapamiętaj ten widok póki czas...
Lucjusz spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale właśnie wtedy pojawił się przy nich zaaferowany skrzat.
- Sir... Pilna wiadomość, sir... W Komnacie Włączności!
Arystokrata spojrzał na drżące stworzenie takim wzrokiem, że niemal wyparowało ze strachu.
- Łączności! - poprawił z naciskiem. - Przepraszam... Racz poczekać z tymi wydarzeniami na mnie, Severusie. - Odszedł, a skrzat z ledwo wyczuwalnym westchnieniem zdeportował się sprzed kanapy.
- Severusie? - zagadała przymilnie Keira, starając się brzmieć, jakby zielona mgiełka wypełniała ją aż po czubek głowy. Severus wyglądał, jakby aż po czubek głowy wypełniała go zielona ślizgońska żółć.
- Słucham?
- Cooo to będą za wydarzeniaaaa? - spytała dziecinnym głosikiem, mrugając zalotnie rzęsami. Spojrzał na nią ironicznie i pociągnął się za dolną powiekę.
- Leci mi tu nimbus? Nic ci nie powiem, patrz i ucz się. O, proszę, moja grzeczna dziewczynka wzięła się ostro do roboty.
Charytka odciągnęła Narcyzę na bok, zasłaniając je obie gęstszym zielonym dymem. Machała skrzydełkami i gestykulowała maleńkimi rączkami, wpatrując się jej w rozmarzoną, łagodną twarz.
- Co ona... - zaczęła smokerka.
- Ćśśś...
Narcyza kiwała powoli głową, uśmiechając się z entuzjazmem. Na twarzy charytki również wykwitł pełen zadowolenia uśmiech. Zawisła na moment w powietrzu - złożyła dłonie - dotknęła nimi czoła kobiety. Potem zaczęła kreślić na jej twarzy jakieś znaki, z których każdy na sekundę rozświetlał się na zielono i znikał. Z każdym kolejnym bladła postać skrzydlatej istotki - jakby się rozmywała, znikała. Wreszcie w kącie sali stała sama Narcyza Malfoy, pogodnie uśmiechnięta, promieniująca urokiem, otoczona nimbem zielonej mgły.
- Co to miało być?! - zdumiała się Keira.
- Rytuał partnerski - rzekł Snape niby obojętnie, w oczach gorzało mu jednak dziwne zadowolenie.
- W ten sposób te stworzenia dzielą się swoją magią z człowiekiem. Teraz Narcyza sama posiada moc i urok charyty.
- Zdurniałeś?!
- Hmm?
- Jestem magozoologiem! Charyta to nie zwierzę, owszem. Ale przecież i z nich zdawałam egzaminy! Niech połknę moje skarpetki, jeśli tak to wygląda!
Spojrzał na nią i uśmiechnął się diabolicznie.
- Ćśśś...
W tym momencie powrócił do nich Lucjusz.
- Wybaczcie, że znowu wam przeszkadzam, ale owa „pilna wiadomość” była do was... Zechcecie pójść ze mną?
Wymienili spojrzenia - Keira zaskoczone, Snape pełne utajonego zadowolenia.
- Naturalnie, prowadź...
Malfoyowa Komnata Łączności sprawiała doprawdy imponujące wrażenie. Nie brakło rzecz jasna wygodnych foteli, gdzie można było spocząć w trakcie rozmowy. W czterech rogach cztery wielkie kominki. W każdym można było zupełnie spokojnie upiec na rożnie świeżo upolowaną lochę, lub przez każdy można było wygodnie przefiu... khmm...nie w tym domu. Można było przejść w dowolne miejsce choćby i z sześciorgiem dzieci, gdyby kiedyś jakiemuś Malfoyowi chciało się naprodukować tyle potomstwa. Na ścianach oprawione w kunsztowne ramy zwierciadła komunikacyjne różnej wielkości. A na środku komnaty portal transportowy na kształt marmurowego łuku triumfalnego.
- Tylko tamtędy nie przechodź, może być aktywny - mruknął Snape.
- Jeszcze nie zgłupiałam...
Lucjusz podprowadził ich do wielkiego zwierciadła, zajmującego niemal całą jedną ścianę. Jego powierzchnia była ciemna i matowa. Gospodarz machnął ręką, spoglądając z wyraźnym niezadowoleniem.
- Nalegają na rozmowę sam na sam. Cóż, ze względu na ciebie... przyjacielu. - Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia. Snape poczekał, aż zamkną się za nim drzwi, po czym bez zmrużenia oka aktywował jakieś zaklęcie utajniające.
Na powierzchni zwierciadła powoli zaczął pokazywać się obraz - rozjaśniał się, ukazywał coraz więcej szczegółów. Dłuższą chwilę zajęło Keirze rozpoznanie, kogo widzi po drugiej stronie i w jakim miejscu te dwie dziwne postacie się znajdują. Kiedy w końcu się tego domyśliła, gwałtownie rozejrzała się za jakimś fotelem. Snape, o dziwo, troskliwie podsunął jej siedzenie.
- Dyrektorze. Minerwo. Doprawdy, ograniczam dni wolne do tych rzadkich okazji, jeden raz na pięć semestrów, między innymi po to, aby je przeżywać nie będąc niepokojonym. - Snape zmarszczył czoło z niezadowoleniem.
- Cóż takiego się stało, że aż tu mnie ścigacie? Pożar? Meteorytobicie? Potter zdołał wsadzić sobie różdżkę Weasleya tam, gdzie normalny mężczyzna ma mózg? Co się stało?
- A... A... A NIE WIDAĆ??!! - profesor McGonagall z włosem roztarmoszonym na wszystkie strony, szatami w nieładzie, ceglastymi rumieńcami i obłędem w oczach, sięgnęła rękami do przodu, jakby miała zamiar złapać Mistrza Eliksirów i przynajmniej nim potrząsnąć. Keira z jednej strony specjalnie jej się nie dziwiła, z drugiej jednak - musiała stanąć po stronie Snape'a. Po tym, co było widać w lustrze, można było rozpoznać, że coś się stało. Khmmm. COŚ się stało. Ale ona sama nigdy w życiu nie ośmieliłaby się odgadnąć, co też to by mogło być. Dyrektor, stojący obok nauczycielki transmutacji, chrząknął z zakłopotaniem. Jego włosy i broda były niemożebnie potargane i kłębiły się dookoła całej postaci, jakby czarodziej od miesięcy nie widział grzebienia ani różdżki. W tle za obojgiem widać było salę wejściową Hogwartu. Wszystkie popiersia i posągi zwalone, część rozbita, zalegały w różnych konfiguracjach na posadzce, razem z obrazami, których lokatorzy wykrzykiwali rozmaite protesty, wygrażając sobie nawzajem i próbując się przemieścić na te malowidła, które akurat spadły w dogodniejsze miejsca. Pozrywane, porozszarpywane kotary i proporce walały się gdzie popadnie razem ze szczątkami rozbitych mebli. Nad całym tym bałaganem lewitowały rozdygotane duchy - drżącemu sir Nicholasowi głowa aż co chwilę zeskakiwała z szyi, mimo jego rozpaczliwych prób utrzymania własnej osoby w jakiej takiej całości. Kilka grupek wyraźnie przerażonych uczniów tuliło się do siebie pod ścianami.
- Obawiam się - zaczął Dumbledore - że mieliśmy tutaj... katastrofę.
- To... To... To przechodzi ludzkie pojęcie! - wybuchła Minerwa.
- Znaczy, przeszło i narobiło bałaganu? - upewnił się bezczelnie Snape.
- Severusie! - zganił go Dyrektor. - Jak sam widzisz, mamy tutaj trochę... zamieszania...
- Trochę?! Trochę?! - Z profesor McGonagall zupełnie opadło jej słynne opanowanie, gotowa była chyba kogoś rozszarpać gołymi rękami. - Severusie, masz natychmiast...
- Mam, to urlop - przypomniał z naciskiem Mistrz Eliksirów.
- Nie wyzłośliwiaj się teraz! - skarciła go przejęta Keira. - Cóż tam się stało, na Merlina?! Nieudane zaklęcie?! Ktoś wywołał nielegalnie demona?! Coś wybuchło?!
- Wybuch, to dobre słowo... Zdaje się, że to, co wisiało w powietrzu, w końcu postanowiło znaleźć ujście...
- Oo?
- Rzecz jasna, jak widać po tym obrazie żywej furii, nie znalazło...
Zdumiona smokerka spojrzała na swojego towarzysza. Na jego twarzy ukazał się przebiegły uśmiech.
- Idziemy za zapachem? Grzeczna rybka...
- Co?!
- Nic, nic... Dyrektorze, Minerwo, dziękuję za uprzedzenie nas. Miłego sprzątania.
- Severusie, jak...
- Ja mam dziś urlop.
***
Profesor McGonagall nagle złapała się za głowę i zaczęła tarmosić już i tak nieodwracalnie zdewastowaną fryzurę.
- To... To... To jest bezczelność! Urlop?! Masz natychmiast wrócić i naprawić tę... Tę... Katastrofę! - w jej głosie zabrzmiało takie oburzenie, jakby podstępny Mistrz Eliksirów sprowadził do jej Hogwartu stado rozszalałych grzbietorożców, które hulały teraz w najlepsze po korytarzach. - Masz to cofnąć!
- Czyżbyście sobie nie radzili beze mnie? - zdziwił się drwiąco Snape. - Minerwo, ja ciebie po prostu nie poznaję!
- Gdybyś widział, co tu się działo, nie mówiłbyś takich rzeczy! - nauczycielka transmutacji wymachiwała rękami przed samą powierzchnią zwierciadła. - To wszystko twoja wina! Popatrz, do czego doprowadziłeś! Popatrz na mnie! - Sama spojrzała po sobie, po czym drżącymi dłońmi spróbowała wygładzić choć trochę szaty i włosy. Niezbyt jej to wychodziło. Szeroko otwartymi oczami spojrzała na Dyrektora.
- Och, Albusie! To najwyraźniej jest... Zaraźliwe! - w jej głosie zabrzmiała mieszanka przerażenia, odrazy i paniki. Mina Dumbledore'a wyraźnie wskazywała, że coraz lepiej się bawi.
- Czyżbyś odczuwała jakieś symptomy, Minerwo? Mam to potraktować jako aluzję pod swoim adresem?
Wicedyrektorka poczerwieniała jeszcze bardziej.
- Nie żartuj sobie w takiej chwili, Albusie! To... To jest koszmar! Koszmar, który może zawalić w gruzy całe nasze życie! Już zaczął! - Rozejrzała się błędnym wzrokiem po zdemolowanym Hogwarcie. Dyrektor patrzył na nią - tak zdumionej miny Keira jeszcze u niego nie widziała. Co więcej, dziwną minę miał również Snape.
- Minerwo... uspokój się trochę - mruknął, bardziej ponuro niż zwykle. - Nie sądziłem, że odkryję u ciebie taką... wspólnotę poglądów na pewne sprawy. Gdybyś jeszcze nie reagowała tak gryffindorycznie... To nie jest zaraźliwe. Bez obaw.
Albus Dumbledore skrzywił się boleśnie.
- Dzieci, dzieci... TO ma bardzo piękne imię... Co się z wami podziało? Minerwo!
- Rozejrzyj się! Popatrz, do czego tu doszło! Wszystko zrujnowane, uczniowie przerażeni, cały Hogwart zadrżał w posadach, próbowaliśmy w pięcioro coś zrobić i nic się nie udało! NIC! A przecież to zwykła, bezczelna kreatura! Jak mogłeś do czegoś takiego dopuścić, Severusie?! Jak mogłeś to na nas ściągnąć?! Masz tu natychmiast wrócić i to jakoś odkręcić!
- Mam wolne - przypomniał zimno czarodziej.
- Ale to wszystko twoja wina! Jesteś nieodpowiedzialny! Jesteś... Jesteś okrutny! Jesteś...
- Jestem na urlopie. Do zobaczenia jutro - uciął bezceremonialnie Snape i machnął różdżką przed powierzchnią lustra - ściemniała powoli, znikła zdemolowana sala wejściowa, rozhisteryzowana McGonagall i wyraźnie teraz przygnębiony Dumbledore. Keira próbowała jakoś ogarnąć swym najwidoczniej ograniczonym umysłem treść usłyszanej rozmowy, ale żywcem nie mogła się w niej połapać. Spojrzała na Mistrza Eliksirów - już się nie uśmiechał, ani bezczelnie, ani szyderczo, ani złośliwie - patrzył tylko zimno gdzieś w przestrzeń.
- Co się dzieje?! CO tam się stało?! Coś ty im wszystkim zadał?!
- Zaraz im wszystkim... - wykrzywił się Snape. - Zaraz ja... Zaraz coś zadałem... Ja tu tylko warzę trucizny. Czy to wyglądało jak masowe otrucie?
- Profesor McGonagall...
- A, takiej reakcji nie przewidywałem - zmarszczył czoło. - Jak na Gryfonkę, Minerwa okazała się strasznym tchórzem... Ale nie ma jej się co dziwić. W końcu sprowadziłem na Hogwart nie byle jaką potworność.
- Jaką, do ciężkiej a nagłej cholery, którą zaraz sprowadzę na twój łeb?!
- Wybuch wielkiej a nieopanowanej miłości... - zaszeptał teatralnie z diabolicznym błyskiem w oku.
Cisza. Sala jakby pomroczniała - w całym swym przepychu i dumie nagle zdała się być Komnatą Tajemnic stworzoną na leże jadowitego gada. Płomienie w kominkach niespokojnie zafalowały, jakby otwarły się za nimi przejścia do zakazanych miejsc. Severus Snape stał wyprostowany - z jego bladej twarzy czarne oczy płonęły złym blaskiem jak runy złowrogiego zaklęcia.
- Czy mogłoby być coś lepszego, żeby trochę namieszać w ludzkim życiu? - zaszydził. - Jak widać, biedna Minerwa boi się, że ją ten straszny pasożyt oblezie. Że też o tym nie pomyślałem! - zrobił minę, jakby ogromnie żałował straconej możliwości. Machnął ręką - nad wysmukłe palce napłynęło z kątów kilka strzępków zielonej mgły.
- Odrobina ślizgońskiej zieleni wystarczy, żeby urozmaicić życie każdemu... Daj się ponieść miłości, a będziesz rujnował zamki, pustoszył kraje i porywał dziewice, puścisz swoją wolność na wiatr i pójdziesz na sznurek jak pies. Ale za to ile urozmaicenia!
Cisza.
Keira Meridian siedziała w głębokim fotelu, wpatrując się w Severusa bez mrugnięcia powiek. Tańczące płomienie z kominka ożywiały smoki na jej sukni, każąc im wtulać się w snaperkę właśnie jak ubezwłasnowolnione psiaki.
Podparła brodę dłonią. Podrapała się w nos. Westchnęła współczująco.
- Biedna Minerwa... - rzekła smutnie, zręcznie przemycając podtekst „i nie tylko ona”. Snape spojrzał spode łba i nadął się rozczulająco.
- Rozsądna - burknął.
- Biedna Minerwa - powtórzyła Keira stanowczo. - Za pięćdziesiąt lat wciąż się będzie zastanawiać, jak to jest - dać się ponieść. Albo jak to jest - zakochać się, od czubka głowy po pięty, świata poza kimś nie widzieć, być w stanie poruszyć ziemię w posadach!
- Ohohoho. Jak to jest? - zapytał z przekąsem.
- A skąd mam wiedzieć?!
Cisza.
Smoki na sukni wypełzły z ciepełka i zasyczały ostrzegawczo.*) Snape pomilczał przez chwilę i złożył wargi w zwykły, bezosobowy grymas.
- Więc... - mruknął pojednawczo - jeśli ci aż tak zależy, żeby wiedzieć, co zaplanowałem...
- Jeśli tobie zależy, żeby wyjść żywym z tego pokoju, to lepiej mi powiedz, ty ślizgoński Departamencie Tajemnic!
- Więc - bierzemy jedną charytkę...
***
Już sama konieczność podsłuchiwania pod własną Komnatą Łączności była dla Lucjusza Malfoya czynnikiem wybitnie stresogennym. Och, ma się rozumieć, przyjaźń przyjaźnią, choć o definicję tego pojęcia przyszłoby mu się zapewne kłócić z bardziej przyjaźnie do życia nastawioną większością ludzkości. I ostrze jego zapasowej laski zapewne chętnie by się przy tym wytrawiło w nieczystej wprawdzie krwi przeciwnika. Jednak wypraszać go w jego własnym domu z jego własnych pokojów?! Wystarczyło, aby drzemiący w nim smok podniósł łeb i zaczął syczeć. Żeby Lucjusz Malfoy musiał podsłuchiwać pod drzwiami jak jakiś wścibski skrzat - wynaturzeniec! Co gorsza, dalej było już tylko bardziej upokarzająco. Podsłuchiwanie nie dało bowiem żadnych - najmniejszych nawet - rezultatów. Zupełnie jakby jego własna, prywatna Komnata Łączności i jego własny, prywatny, beznadziejnie uczesany, wiecznie zagrzebany w ziołach i robakach, uwędzony w oparach eliksirów przyjaciel kpili sobie z niego w żywe oczy. A na koniec tenże sam przyjaciel do spółki z jakąś - musiał to przyznać, choć niechętnie - zupełnie akceptowalną dziewczyną - zamknięci w środku doprowadzili go do ostatecznego upodlenia. Zapukał do własnych drzwi we własnym domu. I, rzecz jasna, został zignorowany. Smok syczał, warczał i puszczał dym nosem przez uszy Lucjusza, który posunął się nawet do plebejskiego walnięcia pięścią - nic to jednakowoż nie dało. Kiedy w końcu raczyli na niego zwrócić uwagę i otworzyć drzwi, po jego ślizgońskiej cierpliwości nie pozostały nawet wspomnienia. Lucjusz Malfory wyjątkowo nie tolerował kpienia z siebie w żywe w oczy i zamierzał dać temu wyraz w możliwie najmniej subtelny sposób. Do diabła z przyjaźnią. Do diabła z polityką. Do diabła z Nim i jego namiętnym zapotrzebowaniem na warzycielskie i wszelakie inne umiejętności Severusa.
No, dobrze.
Z Nim na pewno do diabła. Z polityką mniej. Z przyjaźnią nie do końca. Ale tym razem skopie Severusowi ten chudy tyłek. Jak tylko otworzy te cholerne drzwi. Co on sobie myślał, żeby zakładać jakieś zaklęcie?! Że będzie podsłuchiwał?! Owszem, ale to przecież jego dom! Ma prawo! No, nareszcie!
Severus i Keira wyszli z komnaty prosto na wściekłego jak nadepnięty grzechotnik Malfoya.
- Ty jeszcze tutaj? - zdziwił się szczerze Snape.
- A gdzie mam być?! To mój dom! - warknął Lucjusz.
- Owszem, ale tak wystawać pod zamkniętymi drzwiami, to niepodobne do ciebie... - dziwował się Mistrz Eliksirów, aż snaperka otworzyła szeroko oczy, kiedy niewidzialna struna między dwoma Ślizgonami napięła się do granic wytrzymałości.
- Co ty nie powiesz? - wycedził przez zęby gospodarz.
- Powiem, że zamiast tego powinieneś pilnować żony - odparł zupełnie poważnie Snape. Lucjusz spojrzał na niego podejrzliwie.
- Dlaczego? - spytał wreszcie.
- Kto wie? Może ją kto porwie? - odpowiedziała za Severusa Keira, nie mogąc powstrzymać wszystkowiedzącego uśmieszku.
- Może ją kto uwiedzie... - dołożył Snape.
- Zbałamuci...
- Albo, co gorsza...
- Co?! - nie wytrzymał Malfoy.
- Zostawi ci ją nietkniętą - wyszczerzył się złośliwie Snape i ująwszy Keirę dwornie pod ramię, odmaszerował z nią korytarzem, zostawiając oniemiałego gospodarza samego. Smok w jego wnętrzu zajęczał rozdzierająco.
- Ja też go czasem nie lubię. Ale jest nasz...
Narcyza wciąż królowała w sali balowej, czarująca, urocza i niepodobna do samej siebie. Lucjusz stanął w progu, poobserwował ją przez chwilę i - jak rzadko - szczerze zwątpił w rozsądek swego tak zwanego przyjaciela. Severus zaszył się już z tak zwaną swoją kobietą w tym samym co przedtem kącie i spoglądał na Lucjusza ze znajomym, pobłażliwym, złośliwawym błyskiem w oku. Też coś. Narcyza, w ramach zupełnej odmiany polukrowana na zielono, zamiast zwyczajnej niestrawności budziła mdłości. Bynajmniej nie dodawało to w jego oczach uroku przyjęciu, na którym z każdego (prócz severusowego) kąta dobiegały go zachwyty o treści „najlepsze przyjęcie walentynkowe, na jakim byłem od lat!” Malfoy przechodził przez salę, posyłając chłodne skinienia w odpowiedzi na nieprzytomne, błogie uśmiechy. Enta z kolei uwaga o Walentynkach zrobiła swoje - wewnętrzny smok stanął na baczność razem z ogonem, kolcami na grzbiecie, obojgiem uszu i wszystkimi innymi wypustkami ciała. Czas było odseparować Narcyzę od tego całego obłędu i spróbować z niej zetrzeć choć trochę tego obrzydliwego lukru. Jeśli trzeba, to pergaminem ściernym.
Podszedł do żony i wziął ją pod ramię. Smok w odruchu łowcy przypadł do ziemi - przez bladoniebieskie oczy Lucjusza widać było tylko wąską strużkę dymu nad ołtarzem w lodowej świątyni Lucyfera. Spojrzenie posłane gościom było niemal niewinne.
- Wybaczcie, moi mili, ale pozbawię was na moment uroczej gospodyni... - Znaczące mrugnięcie. - Niedługo będziemy z powrotem.
Śmiech, uśmiechy, radosne, półprzytomne, radosne komentarze. Zielona mgiełka wszędzie. Narcyza poszła jak piesek na sznurku, uśmiechając się niemal czule. Spojrzał na nią beznamiętnie. Jej twarz nie przywykła do takich min - mięśnie odruchowo chciały się układać w grymas niesmaku. Z bliska wyglądało to dosyć żałośnie.
- Wesołych Walentynek - parsknął szyderczo, puszczając ją tak raptownie, że prawie się przewróciła. Patrzyła na niego bezmyślnie i przymilnie, ale powoli zaczęła się krzywić.
- Nie Walentynki... Nie Walentynki...
- Wesołych Walentynek - powtórzył złośliwie, obserwując walkę, jaką na własnej twarzy toczyła jego bagienna Narcyza z narkotyczno - ekstatyczną magią charytki. A to się pozwoliła wkopać...
- No jak to, moja droga? Przecież właśnie urządzasz przyjęcie walentynkowe.
- Nie walentynkowe... - jęknęła Narcyza z boleścią równą niemal jego własnej, gdy musiał słuchać tego słowa kolejny raz. Jego jednak nikt nie nadmuchał środkami uśmierzającymi ból istnienia.
- A owszem, walentynkowe. Na Walentynki goście przyszli. Nie słuchałaś, co mówią? Nieładnie, pani Malfoy.
- Nieee...
Pełną piersią zaczerpnął powietrza i oparł się wygodnie o ścianę, obserwując z lubością jej krzywą minę. Smok w jego wnętrzu westchnął z ukontentowaniem. Lucjusz pochylił się leciutko.
- Walentynki... - wymruczał namiętnie. - Walentynki, Walentynki, Walentynki...
- Nieee...
Już, już prawie łapała się za głowę, by wytrząść z niej resztki otępiającej mgiełki. Już, już prawie przyrodzony jej nieomal grymas niesmaku w triumfie i glorii obejmował władztwo między czołem a podbródkiem. Oraz już prawie, prawie owa mgiełka wypełzała z niej na zewnątrz i z zewnętrza na nią, by ugasić wszelaki bunt. Zanim jednak doszło do starcia...
ŁUP.
Portret Quintusa Horatiusa Malfoya spadł z haka, pociągając za sobą zabytkowy gobelin i ze dwa kinkiety.
- CO DO... ?! - zdenerwował się Lucjusz.
ŁUPTRZASKBRZĘKBRZĘKGRUCH.
Portrety spadały ze ścian, przelatywały przez korytarz, obijały się o przeciwległe ściany jak tekturowe kartony na wietrze. Spadały kinkiety, dygotały żyrandole. Kilimy darły się w strzępy jeszcze przed sfrunięciem ze ścian i razem z porozdzieranymi podobnie dywanami szalały wzdłuż całego korytarza. Światła zapalały się i gasły, drzwi otwierały się i zamykały z trzaskiem, w najbliższych pomieszczeniach z brzękiem pękały szyby.
- Co do...
Pojawił się znikąd, z gorejącym spojrzeniem oszalałego na jakimś punkcie desperata, gorączkowo przepatrując otoczenie - zniszczenia wywoływał jakby machinalnie, widać było, że serca w to nie wkłada.
- Gdzie ona jest?! - wrzasnął nagle, wykrzywiony złością. Nad ich głowami zachybotał się żyrandol. - Gdzie moja najpiękniejsza?!
Lucjusz zamarł. Nigdy jeszcze zdrowy rozsądek Severusa nie wydawał mu się rzeczą bardziej nierealną. Narcyza zamarła w absolutnym osłupieniu, zaś zielonowłosa istotka ukryta sobie tylko znanym zaklęciem ziewnęła od serca i jeszcze raz zmierzyła wielbiciela uważnym spojrzeniem. Maleńkie usteczka wydęły się lekko, jednak po chwili wpłynął na nie złośliwy uśmieszek. Układ pozostawał układem. Jedwabisty, hipnotyzujący głos nie musiał jej doprawdy powtarzać aż tyle razy, co będzie jej przypiekał, jeśli coś nie wypali.
- Przecież jestem... - odezwała się głośno Narcyza Malfoy z najbardziej charytowatym uśmiechem na oblanej urokiem twarzy.
- Wychodzimy - oznajmił znienacka Snape. Keira spojrzała na niego zaskoczona.
- Tak całkiem?
- Nie, skądże! - zaprzeczył natychmiast. - Przecież tak wspaniale się bawimy... Mielibyśmy opuścić przedwcześnie najlepszą zabawę walentynkową w naszym życiu?!
- Nigdy! - wyszeptała żarliwie i wyszczerzyła do niego zęby w najbardziej słoneczno - omdlewająco - oślepiającym uśmiechu, na jaki pozwoliło jej sumienie bez wypalania w oburzonym nieziemsko towarzyszu dziur.
- Wychodzimy - powtórzył, wznosząc oczy do nieba, jakby błagał jakieś bóstwa o wsparcie moralne. Jak dla Keiry, prędzej by się wsparcia z Podziemi doczekał, ale cóż - znała go od niedawna... Co ona tam wiedziała... Pewnie go źle osądzała... Po pozorach...
- I z czego się śmiejesz, ogniomiocia mamo?! - nie wytrzymał i spytał, wlokąc ją niemal przez salę.
- No przecież nie z ciebie, podstępny szorowaczu kociołków?
- Mam nadzieję... Nie przepadam za tym. - Tym razem w jego głosie nie było nieskończonej gamy odcieni złośliwości i podstępów w podstępach, nuty prowokacji czy półcienia kpiny. Było zimne, gniewne stwierdzenie faktu. Zaraz też chyba pożałował, że się w ogóle odezwał, bo rzucił jej jedno złe spojrzenie i odwrócił głowę, zrzucając włosy na policzek. Ciekawa rzecz. Keira lubiła się śmiać. Lubiła też ludzi, którzy się śmiali - nie tylko takich, ale między innymi. Pod warunkiem jednak, że nie śmiali się z niej. Kpienie, szydzenie, nawet żartowanie - to była całkiem insza inszość, która zostawiała pole do riposty na miarę posiadanego oręża. Ale nie śmianie się.
- Przewróciłeś oczyma, jakbyś się modlił do Slytherina o cierpliwość...
- Bo się modliłem - mruknął zimno.
- I tam za nim wypatrujesz? - Keira znów się uśmiechnęła. Snape spojrzał na nią niezmiennie chłodnym wzrokiem.
- Bóg jest Gryfonem, to widać po kolorze piorunów... Jakby miał inaczej pognębić Ślizgona, jeśli nie umościć mu gniazdko w swoim pastelowym raju dla niewiniątek, ustroić w falbanki i dać lirę do ręki? Macham czasem do Slytherina, żeby nie czuł się samotny. - Uniósł dłoń w geście salutu do sufitu. - Tylko dyskretnie, żeby się nie poczuł zażenowany, że go widzę w takim stanie. Hadesie... Salazar Slytherin w niebie. W koszuli nocnej i z harfą. Cóż, chwała Hadesowi za ten dobry przykład. JA na pewno pójdę w jakieś mniej oczoj...jątrzące zaświaty. - Wszystko to mówił zimnym tonem, z miną pozbawioną wszelkiego wyrazu, jednak wściekłe ciąganie Keiry przez salę skończyło się już chwilę temu - teraz prowadził ją z prawdziwą rewerencją. Niestety. Albowiem już przy koszuli nocnej i harfie poczuła, że zaraz zrobi coś, czego pan Gorący Kociołek Parujący Ukrytymi Intencjami Snape chyba tak łatwo jej nie wybaczy. Nie w tym miejscu, nie przy tej widowni. Niby goście półprzytomni, może nie zauważą, ale...
- Sssev...
- Znowu się śmiejesz, puchoński puchu marny? Śmiej się. Jutro wypadną ci zęby. Grafitacja światem rządzi.
- Nie jestem Puchonką. Gra... co?!
- Grafitacja. To taki mugolski wynalazek do zrywania jabłek i innych rzeczy.
- Zębów też? Myślałam, że to robią wróżki.
- No, to możesz tym komuś wyrwać... serce. Jeśli koniecznie chcesz.
- A nie chcę?
- Grafitacją? Najlepiej się wyrywa gołymi rękami. Wbić palce i szarpnąć... Świeża krew na twojej skórze...
- I dać ogniomiociętom do zlizania! - posłała mu oczoj...ątrzący uśmiech. Odwzajemnił jej się wampirzym wyszczerzeniem.
- Eee tam. Kiepsko działa twój instynkt macierzyński. Taką ociupinkę dla dorodnych ogniomiociąt? Wyrwij serce i sobie zlizuj - zilustrował to nader obrazowo - a całą resztę dla ogniomiociąt.
Pal ghule ogniomiocięta. Byli już prawie za drzwiami, ale przepadło. Zrobi to. Tu i teraz. Dlaczego ludzie nie lubią Ślizgonów?!
- Ssssev...
- SEV!!!
Lucjusz Malfoy wpadł do sali balowej, otwierając z rozmachem drzwi, i natychmiast je za sobą zatrzasnął. Jego ciężka, aksamitna szata była w lekkim nieładzie, a włosy rozrzucone nieco niespokojnie. Oczy wypełniał mu dziwny blask - jakby na ołtarzach rzeźbionej w błękitnym lodzie świątyni Lucyfera palono hekatombę; jakby do świątyni wtargnął orgiastyczny korowód i hulał dookoła ołtarzy w dzikim uwielbieniu życia.
- Co... Co to ma być?! Czyś ty zwariował?! Jak mogłeś go tu ściągnąć?! Coś ty mu zadał?! Coś ty jej zadał?! Co to za szaleństwo?! Czemu tak na mnie patrzycie?!
- Nieważne... - mruknął Severus głosem spod trumiennego wieka.
- Ważne - rzekła z naciskiem Keira głosem z pikiety Wojujących Wiedźministek.
Chwila ciszy.
- Już tam idziemy, już... - mruknął Snape głosem nieco bliższym światu żywych. - Lucjuszu... Spokojnie. Więcej... Eee... Dystansu. Wszystko jest zaplanowane. Chodź tam do nich, moment, tylko założę kilka zaklęć na salę balową, żeby nic nie przeszkadzało twoim gościom... Bo tego chyba nie chcesz?
- Nie!
- Tak myślałem... Wiesz, jak cenię sobie naszą przyjaźń... I swoją głowę... przygotowałem stosowne zabezpieczenia. Wypróbowałem je w Hogwarcie.
Keira otworzyła szeroko oczy.
- Czyli to, co widzieliśmy, to był pokaz jego - ekhemm - miłosnego szału przy aktywnych zabezpieczeniach?!
- Oczywiście. - Spojrzał spode łba. - Wbrew insynuacjom Minerwy, nie jestem aż tak nieodpowiedzialny. Nie myślałaś chyba, że pozwolę mu na atak szału w sali wejściowej Hogwartu?!
- Nie, skądże! - zaprzeczyła natychmiast. - Gdzieżbyś kiedykolwiek pozwolił mu na jakikolwiek atak w Hogwarcie?
Spojrzał spode łba.
- Wychodzimy.
Wyszli. Na mocno zdemolowanym i wciąż samoczynnie rujnującym się korytarzu dochodziło właśnie do pierwszej (bądź, być może, którejś z kolei) sprzeczki zakochanych.
- Ale ja ciebie kocham! Ja dla ciebie podpalę to nawiedzone domiszcze!
- Choćbyś dla mnie świat podpalił, ja nie jestem z takich!
Keira wiedziała już, czego ma się spodziewać, jednak ten widok niemalże zbił ją z nóg. Mniejsza o Narcyzę, na poły uwodzicielsko, na poły kapryśnie flirtującą sobie beztrosko z... z... O w trąbki wszystkich niuchaczy, jakie ziemia nosiła. Rzecz jasna, to, co mu Mistrz Podstępnych Podstępów zrobił, było wredne, podłe, ślizgońskie i należało go za to palnąć w ten czarnowłosy łeb. Nie kpi się z miłości. Nie żongluje się miłością tak wrednie, podstępnie i ślizgońsko. Ale wtedy, w Komnacie Łączności, spojrzawszy na jej wyjątkowo bezuśmiechową, nieoczojątrzącą minę, jakoś dziwnie nie-ślizgońsko i szczerze dodał do wyjaśnień, że koniec końców wszystko bezboleśnie wróci do dawnego stanu. A wiadomemu osobnikowi też dobrze zrobi małe odświeżenie emocjonalne. Serca mu nikt nie wyrwie, o innych częściach ciała nie wspominając. Cóż - w chwili obecnej nie wyglądało na to, aby w ogóle dbał o całość części swego ciała. Wpatrywał się w Narcyzę jak w światłość na oślepienie pogan i chyba zamierzał spędzić na tej czynności resztę żywota, wyjąwszy przerwy na podpalanie świata dla swej bogdanki. Smokerka zerknęła na Mistrza Eliksirów - lekko osłupiały, wpatrywał się w osobnika naprzeciwko, szarpiąc bezwiednie falbanę koszuli galowego stroju.
- Nie można mu odmówić dobrego gustu... - odezwała się, tłumiąc śmiech. Istotnie - od stóp do głowy, wyjątkowo tym razem odkrytej i uczesanej z - Merlinie ondulowany! - przedziałkiem, gość ubrany był dokładnie identycznie jak sam Snape.
- Dziękuję serdecznie - mruknął czarodziej. - Natychmiast zmieniam krawca. Natychmiast.
***
Sprzeczka trwała w najlepsze.
- Kocham cię. Chodź ze mną! Razem będzie nam jak u Zonka w godzinach szczytu! Moja zielona ptaszyno! Nie igraj ze mną teraz!
- Phi... - Narcyza w bardzo charytkowym geście wydęła wargi. - Może lubię... Cichych i spokojnych?! - zerknęła zalotnie ku oniemiałemu Lucjuszowi.
- To miał być komplement, czy wprost przeciwnie? - spytała Keira półgębkiem.
- Cicha woda brzegi rwie... - odmruknął Snape.
- Cichych i spokojnych?! - zawył zbolałym głosem adorator Narcyzy. - Cisi i spokojni są nieboszczycy w kryptach! Powiedz, że nie pokochałem nekrofilki! Różnie o mnie mówią, ale muszę się szanować, jestem niemalże pracownikiem oświaty!
- Też coś, pracownik oświaty... Może wolę bogatych i swobodnych? - Kolejne kuszące spojrzenie spod oka na męża. Jej rozmówca zajęczał donośnie, mierząc potencjalnego rywala coraz mroczniejszym spojrzeniem.
- On go zaraz ukrzywdzi... - szepnęła Keira.
- Eee tam, ukrzywdzi. Patrz i ucz się.
- Bogatych i swobodnych?! - jęk przeszedł w wyrzut. - Dziewczę moje umiłowane! Nie bądź taką materialistką! Istoty tak jak ty i ja, stworzone dla wyższych celów, powinny żyć ideami! Zresztą, dam ci wszystko, czego zapragniesz! A bogacze grubną i łysieją!
Tym razem mrocznym spojrzeniem obrzucił gościa Lucjusz, jednak zaraz potem spojrzał skonsternowany najpierw po sobie, a potem na Severusa i Keirę.
- Ktoś tu spogląda przez fałszujące rzeczywistość okulary miłości... I to zdaje się nie jestem ja...
- Nie, z pewnością - uspokoiła go smokerka. Snape, jako osoba nieustannie posądzana o niedożywienie, wolał się w tej materii nie wypowiadać.
- Grubną i łysieją?! Phi. Nie wszyscy. Może lubię mężczyzn o pięknych ciałach?! A przede wszystkim wysokich?! - Teraz już otwarcie odwróciła twarz do Lucjusza, obdarzając go powłóczystym, zielonkawym spojrzeniem - bo nawet jej oczy zaczynały pomału zmieniać kolor.
- Zabije go - stwierdziła z przekonaniem Keira, gdy kolejny krzyk bolesnej wściekłości zlał się z trzaskiem pękającej gdzieniegdzie posadzki.
- Zabiłabyś?
- A ty nie?!
- Ani bym nie czekał... - mruknął Snape wyzywająco. - Ale tu nikt nikogo nie będzie zabijał.
- Wyrwę mu serce i będę na nim spał! - obiekt ich rozmowy doprowadzony był chyba do ostateczności.
- Też coś. Tylko tyle potrafisz? - obraziła się charyta - Narcyza. Zwrócił na nią oczy pełne rozpaczy i błagania.
- Ptaszyno zielona! Miłości moja! Nie jestem jakimś krukońskim omnibusem, żeby wszystko umieć, ale cię kocham! Może nie mam dość złota czy wzrostu, czy nie mam w żyłach arystokratycznej mieszanki czystej Ognistej z lodem, ze znaczną przewagą lodu nad Ognistą, ale cię kocham! Wyrwę świat z korzeni i złożę ci do tych słodkich stópek!
- Wciąż tylko o rwaniu, niszczeniu, podpalaniu... Cenię mężczyzn, którzy potrafią kobiecie zapewnić stabilizację, zbudować dom, posadzić drzewo... - kaprysiła kobieta. Odgłosy rujnowania zamarły na moment, ustępując miejsca dziwnym dźwiękom, dobywającym się z dwóch męskich gardeł. W jednym rozpaczliwe szlochy walczyły o prymat z morderczymi zgrzytami. Drugie zaś wyemitowało z siebie tłumione rzężenie, wywołane być może wizją własnoręcznego czy nawet własnoróżcznego sadzenia drzewek.
- Ja - mam - tego - dosyć! - szlochy i zgrzyty przeszły we wrzask. - Wezmę i...
- Znalazł się raptus... - wydęła wargi, jednocześnie podobna do zdegustowanej siebie i grymaszącej charytki. - Wolę cierpliwych... Planujących każdy krok... Idź mi z tymi gryfońskimi porywami. Ślizgońska wytrwałość, oto co się liczy.
Jego wycie postrącało na głowy czarodziejów tynk z sufitu.
- Zabije. Nas i jego hurtem - szepnęła Keira.
- Ze smokami grasz w gryfci łapci, a jego się boisz? - szepnął Severus.
- Severusie... Czy w ostatnim czasie zrobiłem coś, co sprawiło, że mnie drastycznie znielubiłeś? Bo zaraz on zagra w gryfci łapci ze mną. O to ci chodziło?! - zasyczał do przyjaciela Malfoy.
- Więcej ślizgońskiej wytrwałości w zaufaniu do przyjaciół, Lu.
- MERLINIEEEEEEEEEEEE!
Tynk posypał się jeszcze bardziej.
- NIE JESTEM GRYFONEM! ANI ŚLIZGONEM! JESTEM UCZCIWYM POLTERGEISTEM I KOCHAM CIĘ! CZY TO JUŻ NIC NIE ZNACZY?!
Cisza.
Pełna zamyślenia i rujnujących się ścian.
- No... - westchnęła ciężko Narcyza - może trochę. Na przykład może irytować.
- Zieloniątko moje umiłowane! Ale... Ale to cały ja! Jestem Irytkiem! Ja mam irytować!
- Może preferuję mężczyzn, którzy wzbudzają jakieś żywsze uczucia? Irytować, to byle komar potrafi... Kobiecie potrzeba żywszych emocji! - Spojrzenie na męża, który stał pod ścianą, zaciskając w dłoni różdżkę. Blady, jasnowłosy i wysoki - chmura tynkowego pyłu, unosząca się dookoła jego głowy, nadawała mu myląco archanielską aurę. Jednak ognie na ołtarzach czarnych źrenic paliły się nadal w lodowej świątyni Lucifera, na własne życzenie wygnanego z pastelowo - puchowych niebios. Paliły się wyjątkowo wysoko, jakby chciały przypalić czyjeś zielonkawe skrzydełka.
- Mam rozumieć, że nazwanie Ślizgona wulkanem ekscytacji i emocjogenną bestią to kiepski komplement? - szepnęła Keira.
- Podstawowym błędem jest generalizowanie Ślizgonów. Każdy jeden jest wyjątkowy i to, że Lu nie lubi być - czym to? Wulkanem emocji? - nie znaczy, że innego Ślizgona to obrazi.
- Severusie Snape. Jesteś wulkanem ekscytacji i bestią wybitnie emocjogenną.
- GRRRRRR.
- Czyżbyś się obraził? Ojoj...
- Nie. Przeszedłem w niższy stan świadomości, właściwy bestiom, i stamtąd próbuję poskromić instynkt dostarczenia ci jeszcze więcej emocji.
- Miło z twojej strony. Wystarczy mi tyle naraz. Eee... Co ten poltergeist robi?
- Wybucha wulkanem emocji...
Irytek, unosząc się w powietrzu na środku korytarza, zawył piskliwie i nagle zaczął zdzierać z siebie elegancki surdut, odrywając przy okazji rękaw i falbanę od koszuli.
- A wygląda, jakby męski striptiz robił...
- Jeśli on dla ciebie taki męski, to proszę, poderwij go Narcyzie, będzie zabawniej...
Poltergeist ściągnął do końca okrycie i cisnął je pod nogi swej bogdanki.
- HA! Ha! Teraz się wszyscy doigraliście! A on najbardziej! Zamienię cały ten dom w stos kamieni i już ja w tobie wzbudzę żywsze uczucia! A ten twój ideał dopiero mnie popamięta! Zawiążę mu jego idealność na supeł i rozsadzę łajnobombą!
- Merlinie... Jedno nieszczęście z tą twoją miłością.
- Haa! Ja tobie nieszczęście?! Ty mnie nieszczęście dopiero! Odkąd cię zobaczyłem, pętam się tylko po świecie jak oszołomiony pufek! Jak zkanaro... Znarkano... Znartyzo...
- Wolę bardziej wymownych mężczyzn... Jednak talenta językowe nie są bez znaczenia.
- Dam ja tobie i temu sztywnemu talenta językowe!
- On woli panie.
- Zabiję! Moment... Zznarkozo... Zrotatyzo... A tam. Zromantyzowany.
- A. To było zromantyzowanie? Hmm... Sądziłam, że lubię romantycznych, ale chyba się myliłam...
- Zaraz mi pewnie powiesz, że ten tam śledziooki jest twoim ideałem romantyczności?! Ja - już - naprawdę - mam - dosyć. - Potrząsnął ze złością głową, ale widać był niezadowolony z efektu, bo wyciągnął skądś sfatygowaną błazeńską czapkę z dzwoneczkami i nasadził głęboko na czoło. Ponownie potrząsnął głową z szaleńczym błyskiem w oku.
- MAM DOSYĆ!
- Już? - wydęła ludzkie wargi charytka. Po czym nagle zamilkła, mrugając w konsternacji ludzkimi rzęsami. I, najwyraźniej wbrew swojej woli, uniosła ludzką rękę i pacnęła się dość mocno w narcyzowy policzek.
- Bardzo nieładnie się zachowujesz - pouczyła samą siebie Narcyza miękkim, promieniującym zieloną mgiełką głosem. - To taaaki miły chłopiec... Sama bym z nim uciekła... I mówi taaakie miłe rzeczy... I to taaak niemiło go tak traktować...
Druga ręka uniosła się i pacnęła w drugi policzek. Narcyza zamilkła, charytka zmarszczyła gniewnie wyskubane brwi arystokratki.
- Ludzie... - mruknęła nieżyczliwie.
- Ludzieeeee! - zawył Irytek.
- Poltergeisty... - mruknął gdzieś z boku Lucjusz Malfoy.
- Czyżby rasizm przez ciebie przemawiał? - zdumiał się Snape.
- Severusie... Kiedy taki poltergeist pojawia się w moim domu, wystarczy, że robię tak - trzasnął dłonią w ścianę - i poltergeista nie ma! Na Seta, jak ten zagubiony we własnej brodzie stary grzyb może tolerować to indywiduum w Hogwarcie przez tyle lat?! No, może będę potrzebował ze dwóch trzepnięć, wziąwszy pod uwagę jego imponujący afekt. Mogę się z nim bić i nawet sobie zanadto nie spocę różdżki. Ale nie musi mi to sprawiać przyjemności! I czemu pani tak na mnie patrzy?!
- Nic, nic... Notuję w pamięci... „Jak zbudzić bestię w Ślizgonie”, punkt trzeci...
- Slytherinie...
- Ciszej tam, wy oboje. Keiro, to wysoce nieuprzejme z twojej strony wzbudzać bestię w innych Ślizgonach w mojej obecności. Lucjuszu, nie drzyj się tak, jak stara szata, fe. To ci nie przystoi. Poza tym, kto tu niby chce się z tobą bić?! Popatrz tylko na nich, jak dwa gołąbki pokoju.
Istotnie - między poltergeistem a jego damą nawiązało się coś w rodzaju ostrożnego porozumienia.
- Nie ze mną te numery! - oznajmiał właśnie Irytek, wyraźnie obrażony. - Nie będę na byle podpuchę rzucał się komuś do gardła jak tresowany psidwak. Sam sobie wybieram zabawy, a ten - pełne obrzydzenia spojrzenie - ten twój ideał nawet nie ma poczucia humoru!
- Ma - szepnęli jednym głosem Severus i Keira, na co Lucjusz spojrzał na nich, jakby nie był pewien, czy to był komplement, czy wysublimowana obelga.
- Przyszedłem tu z poważną ofertą! - grzmiał dalej poltergeist. - Skończ z tymi gierkami i odpowiedz! Kocham cię, chcę, żebyśmy żyli długo, szczęśliwie i urozmaicenie! Ale nie będę się zachowywał jak pufek karmiony czekoladą! Jakem Irytek, mam swoją godność, kobieto! Miej i ty jakąś i nie baw się w chorągiewkę na wieży Gryffindoru!
- No, dobrze - pokiwała głową z iście królewską łaskawością. - Widzę, że nie dałeś sobie do cna odebrać rozumu. Może i warto się nad tobą zastanowić.
Narcyza przyłożyła dłonie do skroni, zacisnęła powieki, na moment okryła się chmurą zielonej mgły i jakoś wytchnęła z siebie charytę, dryfującą w powietrzu z niezmąconym spokojem na ślicznej twarzyczce. Sama pani Malfoy cofnęła się gwałtownie i oparła o ścianę z oszołomioną i zdezorientowaną miną. Wciąż otaczała ją mgiełka.
- Tak lepiej - burknął grubym głosem Irytek, wpatrując się maślanym wzrokiem w skrzydlatą istotkę.
- Czyżbyś mnie cenił za wygląd zewnętrzny? - odparowała, kierując słowa wprost do głów słuchaczy. - Wreszcie odrobina szczerości. Tak też lepiej. Może się jakoś dogadamy. - Posłała mu łaskawy uśmiech, który postawił go na baczność w powietrzu i rozdzwonił wszystkie dzwonki na jego czapce.
- Miło, miło... - odezwała się znienacka Narcyza, kiwając głową z błogim wyrazem twarzy. - Teraz będziemy żyć długo i szczęśliwie... Miło...
Skrzydlata istotka posłała jej złe spojrzenie.
- Za dużo nas tu na długo i szczęśliwie. - Owionęła kobietę zieloną mgłą i w geście satysfakcji otrzepała rączki. Następnie odwróciła się do adoratora.
- Żadnych awantur i hałasów. To fatalnie wpływa na cerę...
- A kiszenie w sobie emocji fatalnie wpływa na atmosferę! Czemu to ja mam się dostosowywać?! - oburzył się.
- A czemu nie? - zdziwiła się szczerze.
- Nie, nie, nie. Nie tak. Tak nie. - Narcyza odkaszlnęła zielonkawym dymem i spojrzała na nich z wyrzutem. - Nie tak. To tak niemiło. Nieładnie. Trzeba się uśmiechać. Kochać. Szanować. Adorować. Do... do grobowej deski.
Lucjusz westchnął z niejaką ulgą.
- To na końcu zabrzmiało podobnie do mojej żony...
Ani Walentynka, ani Irytek nie zwracali uwagi na wtręty.
- Kocham cię. Ale nie ślepo!
- Nie wydzieraj się tak, bo niedługo będziesz kochał głucho.
- Też coś. Bądź milsza, bo zostaniesz starą panną.
- Ohoho. Ale się boję.
Narcyza postąpiła kilka kroków w ich stronę z miną coraz bardziej zniesmaczoną. Mgiełka opadała z niej płatami.
- Nie tak ma być - pouczyła oboje. - Miło ma być. To, tamto, nie szkodzi. Miło ma być.
Lucjusz najwyraźniej zużył resztki cierpliwości, choć daleki był też od narzekań. Z typowym dla bardzo niegrzecznego Ślizgona błyskiem w oku, ruszył bokiem ku własnej małżonce, uśmiechając się wymownie. Spostponowana charytka wzruszyła obojętnie ramionami i - rzecz ciekawa - posłusznie odsunęła się na bok, ku zdumieniu Irytka.
- Wara od nas! - wrzasnął na arystokratkę.
- Masz być grzeczny - oznajmiła mu Narcyza nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Masz być milutki. Tak ślicznie się kochacie. Pójdziecie i będziecie żyć długo i szczęśliwie. Grzecznie i cichutko. Śliczna charytka. Będzie taaaaaak milutko... A ty będziesz grzeczny.
Keira podświadomie oczekiwała zwalenia się na biedaczkę sufitu, wybuchu nowych wrzasków i dalszego pandemonium. Jednak poltergeist tylko zamachał rękami w irytacji, kiedy stojąca przed nim kobieta, ciągle, dziwnie rozmarzona od charytkowej magii, wzięła się pod boki i zmierzyła go jeszcze surowszym spojrzeniem.
Zamachał... Zamachał wolniej... Ręce w resztkach falbaniastej koszuli opadły mu bezradnie.
- Eee... Nie! - zakwiczał w przerażeniu Irytek.
- Pójdziesz, będziesz grzeczny i nie będziesz hałasował - powtórzyła Narcyza. Wyciągnęła dłoń i poklepała go palcem po policzku, na co zareagował czymś w rodzaju samopetryfikacji - tylko rozbiegane oczy szukały ratunku, a dzwoneczki na czapce podzwaniały w rozpaczliwej panice.
- I jeszcze... jeszcze... - urwała i zamrugała oczami w nagłej konsternacji. Skądś wysunęła się mała rączka i powachlowała w powietrzu - zawirowało więcej zieleni.
- I będziesz dla niej milutki. Możesz zacząć od razu. W ogóle będziesz milutki. No, powiedz jak ci miło.
- Nnnnienienienie, czego ty chcesz kobito ode mnie...
- Powiedz. Jak. Ci. Miło.
- O jakże mi miło! - zasyczał czyjś miękki głos.
Wystraszony nie na żarty Irytek z ogromną ulgą powitał wtrącenie się gospodarza.
- Zzabierz stąd tę... tę... tę wariatkę! Ona jest... Zboczona! Molestuje mnie!
- Narcyzo, kwiecie mego domu, cóż to moje oczy widzą? Sprowadzasz sobie mężczyzn do molestowania? - zagaił Malfoy jedwabiście.
Obdarzyła go wyniosłym spojrzeniem. Nieco złagodzonym przez nieobecny wyraz twarzy.
- Ty jesteś jak twoja laska, Lucjuszu.
- Naprawdę? - ucieszył się jej mąż.
- Żadnych uczuć.
- Naprawdę? - ucieszył się jeszcze bardziej.
- To nie był komplement! - spojrzała na niego z pogardą.
- Uff - westchnął teatralnie. - Bo już się obawiałem, że w tym szale dbania o szczęśliwe i miłe pożycie poltergeistów i innych stworzeń, zaczniesz znienacka dbać również o mnie.
Machnęła na niego ręką i odwróciła się do Irytka.
- Kochasz ją. Chcesz być grzeczny, milutki i nie sprawiać kłopotów.
- Wcale nie! - pisnął z obrzydzeniem poltergeist.
- Uspokój się. Będziecie żyć długo i szczęśliwie. I będzie miło, tak milutko, tak milimilimillutko... - mówiła niezłomnie pani Malfoy.
- O nienienie! To ja stąd uciekam! Mam - was - wszystkich - dosyć! To... To... TO NIE BYŁO ŚMIESZNE! - potoczył po korytarzu oskarżającym spojrzeniem.
- Nie, nie tak. Kochacie się - łajała go z niezadowoleniem Narcyza.
- Oooo - powtórzył raz jeszcze Lucjusz. Zdjął rękawiczkę i zaczął powoli rozganiać nią strzępki zielonej mgiełki. Gdzieś w tle mignęła drobna twarzyczka charytki, poziewującej obojętnie i śledzącej od niechcenia rozwój akcji.
- Kochacie się! Będzie miło i ślicznie, i... - znowu westchnęła i wyciągnęła rękę do Irytka.
- Ooodejdź! - odżegnał się jak od tabeli numerologicznej. - Zabieram się stąd! Wy pokręceni arystokraci! Na każdym kroku się trzeba pilnować, bo się z łapami lepią! Najzieleńsza moja! To nie koniec rozmowy! Nie dam się tak wykołować! Mam swoją godność. Nie zrobisz ze mnie popychadła. Ale to jeszcze nie koniec! Nie zdołasz się tu chować wiecznie! Nie myśl, że to koniec!
Nie wiadomo było, co Walentynka myślała, bo nigdzie nie było jej widać. Keira nie bardzo sobie wyobrażała, jak Irytek zamierza kontynuować dyskusję, skoro właśnie poprawił na sobie czapkę, otulił się ostentacyjnie resztkami koszuli i pokazawszy Narcyzie język, odleciał w głąb korytarza. Arystokratka tupnęła nieelegancko.
- Nie! Nieładnie! Brzydko! Zobaczysz, jak będziesz się tak niemiło zachowywał, nikt cię nie będzie lubić.
- Taaak? - zainteresował się uprzejmie Lucjusz.
Patrzyła na niego przez chwilę, nie poznając. Charytka ostatecznie zmaterializowała się za ich plecami i obrzuciwszy Narcyzę krytycznym spojrzeniem, jednym machnięciem odesłała resztę mgiełki w niebyt. Kobieta powoli otrząsała się z rozmarzenia. Pomalutku zaczęła sobie zdawać sprawę z tego, gdzie jest. I do kogo mówi. I, co więcej, do kogo mówiła przed chwilą. I, na ostatku, co mówiła. Na jej twarz wypełzł wyraz śmiertelnego zdumienia. Następnie oburzenia. Następnie...
- Rzeczywiście, to podłe z ich strony. Chyba nie będą żyć długo i szczęśliwie - rzekł tragicznie jej wielce ubawiony małżonek. - Ale nie bądź na nich taka zła, Kwiatuszku. Miłość nie wybiera... I nie zawsze ostaje się próbie... Nawet takiej mało ambitnej...
- Co to w ogóle za bzdury?! - wykrztusiła pani Malfoy, piorunując Lucjusza wzrokiem za „Kwiatuszka”.
- Och, Kwiatuszku. Chciałaś dobrze. Ale nie możesz ich do niczego zmuszać...
Spojrzała na poziewującą obojętnie charytę. Wściekłość w jej spojrzeniu raczej nie wskazywała, żeby miała zamiar na siłę zaprzęgać magiczne stworzenie w miłosne więzy.
- Przypuszczam, że powinienem okazać daleko posunięte zrozumienie i udzielić ci wsparcia w tym dziele...
- Co?!
- Cóż, mogę przynajmniej spróbować... Dobrze więc - goń go, skoro tak bardzo tego pragniesz... A ja sobie popatrzę...
Spojrzała za podzwaniającym w locie poltergeistem - twarz wykrzywiła jej odraza.
- Co za bzdury...! - wykrztusiła. Jednym ruchem różdżki wyczarowała dookoła charytki ciasną klatkę. Walentynka zmierzyła ją tylko posępnym spojrzeniem i utkwiła wzrok w suficie. Nie wydawała się też specjalnie przejęta, gdy kobieta złapała klatkę i wepchnęła ją w ręce Severusa Snape'a.
- Zabieraj to paskudne stworzenie, ty... Ty oszuście! I wynoś się z mojego domu! Obydwoje się wynoście!
- Ależ, Kwiatuszku... - zasmucił się Lucjusz. - Wyrzucasz mojego przyjaciela? Z przyjęcia walentynkowego? A goście okrzyknęli cię gospodynią sezonu... Mówili, że jesteś taaaka miła...
Zbladła ze złości i zacisnęła palce na różdżce. Jej mąż uśmiechnął się przewrotnie.
- Że o innych określeniach nie wspomnę... A ty tymczasem wyrzucasz biednego Severusa, ciskasz jego uroczym prezentem, ja wnet zacznę się obawiać o swoje własne bezpieczeństwo!
- Lucjuszu! - wyrzuciła z siebie Narcyza.
- Ależ wiem, wiem... Teraz już wiem. To był jednak wspaniały pomysł, przyjęcie walentynkowe w naszym domu...
- Walentynkowe?!
- Och, oczywiście, to również twoje urodziny, moja najmilsza Walentynko... I jakie udane... Czego to się człowiek nie dowie o swojej żonie. Nie, żebym kiedykolwiek wątpił, że jesteś słodka. Ale teraz wiem to na pewno...
- Lucjuszu!
- Słodka jak herbatka... A to, co mówiłaś, było taaaakie miłe...
Odwróciła się do Snape'a i Keiry tak gwałtownie, że zamiotła suknią stertę pyłu z podłogi. Podniosła różdżkę - ręka jej się trzęsła.
- Wynoście się z mojego domu! Zabierzcie to... to przebrzydłe stworzenie sprzed moich oczu! Nie myśl, że ci zapomnę, co mi zrobiłeś, ty żałosny draniu!
Odwróciła się i uciekła, przerzucając różdżkę z jednej drżącej dłoni do drugiej. Malfoy spojrzał za nią i bardzo powolnym ruchem zatarł dłonie.
- Przyjacielu, - oznajmił z rozmarzeniem - jakby mnie ktoś jedwabistym wietrzykiem owionął. Prawdopodobnie zielonym. Odczuwam potrzebę adorowania mojej słodkiej żonki.
- Co ty nie powiesz? - Snape uniósł jedną brew. Charyta w klatce ziewnęła.
- Muszę przyznać, że atak oszalałego rogogona nie dałby mi tyle przyjemnych perspektyw... - Lucjusz uśmiechnął się złowrogo. - Niech pomyślę... Mogę mojej słodkiej żonce wspomnieć o czuleniu się do gości, flirtowaniu z poltergeistem, przyprawieniu naszego domu o malowniczą ruinę korytarza, romantyczne zapędy w godzeniu różnogatunkowych par i gorące pragnienie układania świata „na milutko”. A, i uśmiechanie się. Przez cały wieczór! Na Ozyrysa, będę mógł jej przypominać ten jeden wieczór, póki nas litościwa śmierć nie rozłączy. Severusie, jesteś prawdziwym przyjacielem. Znasz drogę do wyjścia, prawda? Spieszę się do żony. Och, chciałem powiedzieć, do mojej słodkiej żonki. Do widzenia, panno Meridian. Miłych Walentynek...
Odszedł, powiewając ciężką szatą.
Cisza.
Snape poprawił pod łokciem klatkę z charytką i wymownym gestem podał drugie ramię Keirze.
- Chyba nie chcesz tu nocować? - spytał zgryźliwie.
Pokręciła głową aż nazbyt żarliwie.
- Czemu, na Lubieżnego Lucyfera, tacy ludzie się pobierają?!
Posłał jej spojrzenie Snape'a, Który Usłyszał Słowo Związane Z Małżeństwem.
- Czemu w ogóle ludzie się pobierają?!
Westchnęła tylko.
- No dobrze... Więc przyjęcie skończone, czy tak?
- Jak widać - przytaknął, prowadząc ją do wyjścia. - Lucjusz cały szczęśliwy, Narcyza cała nieszczęśliwa, czyli dokładnie to, o co nam chodziło.
- Może tobie...
- Jesteś na oficjalnej misji, że przypomnę. Mamy wspólne cele. W dodatku wyższe.
- Cudownie... Więc ona będzie płakać po nocach, on się będzie nad nią wyzłośliwiał, a my się możemy rozejść do domów?
- Noc jeszcze młoda... Nie tylko Narcyza urodziła się pod pechową datą. Mamy jeszcze jednego jubilata do odhaczenia. A potem, jeśli taka twoja wola, będziesz się mogła do woli użalać nad biednym, słodkim, skrzywdzonym Kwiatuszkiem.
- Świnia z ciebie, Snape.
- Już nie „Severus”?
- Nie mam zamiaru mówić po imieniu do kogoś takiego.
Spojrzał zezem.
- Widać, że nigdy nie musiałaś...
Zamilkła. W trąbkę niuchacza, to był szpieg i były Śmierciożerca, a nie poharatany ogniomiot! Najprawdopodobniej zasłużył sobie na wszystko złe, co go w życiu spotkało. Był niemiły i niesympatyczny, nawet, jeśli czasem był urzekający jak przyprawiana papryką i cynamonem czarna kawa. Robił ludziom paskudne rzeczy. Nie należało się nad nim użalać.
- Severusie.
- Hę?! - zmarszczył wściekle brwi na tę zmianę frontu.
- No, spokojnie. Wciąż jesteś świnią. Ale tej wysuszonej gazeli nie lubię jeszcze bardziej...
Zielone oczęta istotki w klatce już dawno straciły senny wyraz. Charytka uśmiechnęła się przebiegle. Gdzieś tam, skądś tam zmaterializował się języczek zielonej mgiełki...
***
„Purge & Dowse Ltd”. Ciekawe, ciekawe. Czegóż to nie wymyślimy, żeby się zamaskować - uśmiechała się do siebie Keira po drodze przez korytarze św. Munga. Jej towarzysz - o dziwo - nie komentował tych uśmiechów, ani w ogóle nie sprawiał wrażenia, że każda jej pogodna mina dotkliwie go kaleczy.
- A, proszę, jesteśmy w domu. Urazy pozaklęciowe - oznajmił spokojnie, gdy dotarli na czwarte piętro. Smokerka rozglądała się po oddziale. Pogodna mina trochę jej zrzedła. Jeden z pielęgniarzy próbował akurat nakłonić do wyjścia mężczyznę, skulonego w kącie za kwiecistym parawanem i dygocącego ze strachu. Oczy chorego pełne były nieprzytomnej paniki. Z kolei po drugiej stronie przy łóżku pielęgniarka próbowała rozchmurzyć zamkniętego w sobie pacjenta, odwróconego do ściany, ale wyraźnie jej to nie szło. Spod ramienia Mistrza Eliksirów zmierzyły ją pogardliwym wzrokiem zielone oczy - języczek mgiełki powędrował cichaczem w stronę ponurego mężczyzny.
- Aaa, pan Snape. Późno jak na wizytę... Ale, ostatecznie... - Uzdrowiciel w zachwycie obserwował, jak pacjent odwraca się do pielęgniarki i w miarę komunikatywnie marszczy na nią nos. - To trzeba zbadać, oczywiście, nie można tak bez opamiętania... Ale... fascynujące. Nasza aktoterapia kapcanieje.
- Arteterapia - poprawiła go z naciskiem pielęgniarka, wskazując wymownie palcem inny kąt oddziału. Keira spojrzała w tamtą stronę i zamarła w zachwycie. Pacjentka, bezmiernie przejęta i mocno przestraszona kobiecina w przyciasnej koszuli nocnej, robiła na drutach skarpetki. Skarpetkowe dzieło sztuki. Oczywiście, mogło to być jedynie preludium do rajstopowego kiczu, ale na chwilę obecną było idealne. Z tej odległości trudno było dostrzec, co wyobrażał wzór, ale na pewno miało to wielkie dzioby. Albo równie wielkie nosy.
- Chcę te skarpetki - wyrzekła żarliwie smokerka. Snape popatrzył na nią z niesmakiem.
- Chcemy te skarpetki - oznajmił uzdrowicielowi.
Uzdrowiciel popatrzył na niego. Następnie na jego towarzyszkę. Następnie znowu na Snape'a.
- Oooch, co za podejrzliwe plemię! - zbulwersował się Mistrz Eliksirów. - I tak by się nie odczepiła od tych skarpetek. Niech pan coś załatwi, z łaski swojej. A my idziemy załatwić swoje sprawy.
Zostawiając za sobą popatrującego z dziwnym uśmieszkiem magomedyka oraz fruwające tu i ówdzie kłębki zielonej mgiełki, Snape poprowadził Keirę do fotela przy ścianie, obwieszonej magicznymi fotografiami. Pochrapujący tam mężczyzna obudził się i spojrzał na nich z szerokim uśmiechem.
- Aaaj... - westchnęła zaskoczona smokerka. To naprawdę mogło boleć. Zwłaszcza, że jednocześnie zbombardowały ich olśniewającymi uśmiechami wszystkie podobizny wyszczerzonego blondyna.
- Aaa! Goście!
- Jak widać. - Snape zacisnął wargi w wąziutką kreskę. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Lockhart. I, tego. Szczęścia. Pomyślności. - Ostrożnym gestem postawił mu na kolanach klatkę z charytką i chwyciwszy towarzyszkę pod ramię, wycofał się jak najdalej.
- A zdrowia? - mruknęła Keira.
- Cicho tam...
Uradowany, lekko zdezorientowany i jeszcze szerzej uśmiechnięty Gilderoy Lockhart otworzył drzwiczki do klatki. Charyta wylewitowała ze środka, zlustrowała mężczyznę od stóp do głów i bez namysłu usadowiła mu się na ramieniu, opierając główkę na jego starannie ułożonych włosach. Zielonkawy dymek otoczył ich obydwoje cieniutką warstewką.
- Teraz będę się musiał na nowo sfotografować z moim ślicznym maleństwem - zafrasował się Lockhart. - I porozsyłać zdjęcia... I podpisać... Ale nigdzie nam się nie spieszy, prawda?
Oślepiająco radosny uśmiech spotkał się w pół drogi z zielonkawym i leniwym. Nigdzie im się nie spieszyło.
- W razie czego - dodał optymistycznie czarodziej - ktoś z naszych fanów na pewno nam pomoże. Składanie liter to ciężka praca...
Charytka uśmiechnęła się przebiegle. Miało się tych fanów...
***
Gdy dotarli do Hogwartu, sytuacja zdawała się być w miarę opanowana. To znaczy, malowniczy obraz apokalipsy został wysprzątany. Jednak nadal można było mieć pewne podstawy do niepokoju, jako że w sali wejściowej lewitował pod sufitem nader niezadowolony z życia poltergeist i od czasu do czasu wymierzał kopniaka kandelabrowi. Jak na środek nocy, pod ścianami i na schodach pokazywało się zadziwiająco dużo ludzi, w tym również uczniów. Wszyscy obserwowali Irytka z rozsądnej odległości. Grupka zaaferowanych i mocno gestykulujących nauczycieli otaczała Dyrektora, który kręcił głową i coś im tłumaczył z przekornym uśmiechem, najwyraźniej biorąc w obronę krnąbrnego lokatora zamku.
Gdy tylko poltergeist dostrzegł powracających Severusa i Keirę, przyleciał do nich, podzwaniając wściekle dzwonkami na czapce. Zatrzymał się przed nimi w powietrzu i zmierzył Mistrza Eliksirów ponurym spojrzeniem. Snape uniósł brew.
- Chcesz czegoś? Ode mnie?
- Ja... Nie zamierzam zrezygnować! - wyrzucił z siebie Irytek. - Na pewno jakoś możemy się dogadać. Powiedz jej. Ja przyjdę porozmawiać na spokojnie. I w ogóle, powiedz jej, że... No, ja... No nie gap się tak!
Mistrz Eliksirów uniósł drugą brew i gapił się z lubością na wykręcającego sobie dłonie nieszczęśnika. Nie poruszyło go nawet wściekłe dygotanie żyrandola.
- Jak w kiepskim powieścidle, broń nas Hadesie... - westchnął tylko. - Cóż, z tym przekazywaniem wiadomości to nie do mnie. Już nie.
- Hę?! - wrzasnął Irytek. Snape pochylił się i przez chwilę szeptał mu coś do ucha.
- Że co?! Coś ty jej zrobił, ty zmurszały wygniły skrawaczu bebechów! Ty liszajowaty bazyliszku! Już ja ci pokażę! Moją najzieleńszą! Moją najsłodszą! Ty...!
Snape wyciągnął różdżkę i poruszył nią dyskretnie, kierując ją najpierw na siebie, a potem na Keirę. Z prawie bezgłośnym psyknięciem wyrwały się z nich obojga strzępki zielonej mgiełki, które następnie wepchnęły się poltergeistowi wprost w otwarte do krzyku usta. Irytek zamrugał w konsternacji.
- Taaa... Taaam jej będzie lepiej... - przyznał z toporną imitacją uśmiechu. - Iiiii...
- I?
- Aaa... Zabawnie będzie ją odwiedzać - wyszczerzył się błogo poltergeist i znikł, zostawiając małą chmurkę zielonkawego dymu. Keira szybko machnęła różdżką, zanim dymek znów podstępnie przypełznął w ich stronę.
- Nie tak... - zaczął Snape, ale zieleń już rozwiała się po kątach. A konkretnie po uczniach.
- Keiro. Meridian.
- Do widzenia, mój ślizgoński kwiatuszku. Mam nadzieję, że nasze dalsze partnerstwo w zakonie będzie się równie pomyślnie rozwijać. I dziękuję za skarpetki. Jesteś prawdziwym dżentelmenem. - Cmoknąwszy powietrze gdzieś na prawo od jego zaciśniętych wściekle ust, wyszła z zamku, podrzucając wesoło świstoklik.
Cisza.
W stronę Mistrza Eliksirów zaczęły pomału płynąć nieśmiałe uśmiechy. I mniej nieśmiałe.
- Severusie, kochany chłopcze! - rozpromienił się Dumbledore. - Jak wspaniale poradziłeś sobie z naszym Irytkiem! Jestem pełen podziwu, doprawdy.
- A kto go wpierw podjudził, hę?! - prychnęła McGonagall, minę miała jednak całkiem łaskawą. Dyrektor uśmiechnął się ciepło.
- Potrzebujemy jakiejś odmiany od czasu do czasu, Minerwo, bo zapomnielibyśmy, że żyjemy! Na przykład Severus.
- Słucham?! - wysyczał Mistrz Eliksirów.
- No, rozejrzyj się... Gdyby nasza droga młodzież nie miała raz na jakiś czas okazji wyrazić swoich prawdziwych uczuć, mógłbyś myśleć, że się ciebie boją... Nie lubią ciebie... Źle ci życzą... A tu proszę.
Snape nie zadał sobie trudu rozglądnięcia się po sali - z dwojga złego lepiej było mieć te uśmiechy wlepione w łopatki zamiast w policzki. Roznamiętnione szepty, adorujące jego pokazowe zwycięstwo nad Irytkiem, rozlegały się coraz głośniej.
Severus Snape powściągnął żądzę masowego mordu. Z uwzględnieniem osoby katującej jego oczy rulonikiem dropsów. Tu już nie Malfoy's Manor. Tu się trzeba hamować. Nawet, jeśli inni interpretują to jako chamowanie.
- Dobranoc - oznajmił z naciskiem.
- Czyżbyś się wstydził? - zdumiał się Dumbledore.
- Bynajmniej. Po prostu wolę bardziej wyrafinowane formy adoracji, jeśli już. Pan wybaczy.
- Dobranoc, Severusie.
Snape odszedł, nie oglądając się za siebie. Ani na boki.
Oddanie. Uwielbienie. Oddanie.
- Nie o tobie mówiłem, smocza pokrako.
Aprobata. Akceptacja. Pan zawsze ma rację. Pan długo nie wracał.
- Phi.
Uwielbienie. Oddanie. Złapałem kota.
Po lochach poniósł się zatrzymujący duchy w locie, głęboki i nieskrępowany śmiech.
Ostatnia grupka uczniów wpatrywała się półprzytomnym wzrokiem w schody, na których zniknął ich Mistrz Eliksirów.
- Jaaaaaa nie mogę... Aaaale mu zrobił... O jaaaa... - westchnęła Ginevra.
- O ja też - przytaknęła elokwentnie Hermiona Granger. - I jakie miał falbanki... Widziałaś falbanki?
- Orajuśku... - Ginny zacukała się ostatecznie. - Powinni tego zabronić! Jak ja po czymś takim będę chodzić na eliksiry?!
- Ty to nic - jęknęła Hermiona. - Ja mam z nim kurs zaawansowany. Jest nas trzy Krukonki, Ślizgon, ja i - on. W ciasnym, zaparowanym lochu.
Ron stał obok i tylko mrugał powoli, z rozmarzoną, nieobecną miną. Harry słuchał i wytrzeszczał bliznę. Tarcza ochronna Lily Evans pomacała nieufnie zielonkawe opary, wzięła głęboki wdech i zdmuchnęła z syneczka potencjalną toksynę.
- Czy wam gorzej?! - nie wytrzymał Harry. - To jest Snape! Tłustowłosy maszkaron! Żółtozęby wampir z krogulczym nochalem! On ma twarz jak źle posklejany nietoperz!
Przechodzący obok nonszalanckim krokiem Draco Malfoy popatrzył na niego z politowaniem.
- To, że ty łapiesz znicze twarzą, Potter, nie oznacza, że wszyscy mężczyźni potrafią sobie radzić w życiu tylko w ten sposób. - Zerknięcie w lustrzaną szybę. - Choćby nawet i mogli.
KONIEC