Czy internet zrujnuje nasze dusze?
Dariusz Piórkowski SJ
Internet stał się piątym żywiołem świata. Różni się od czterech pozostałych tym, że to my jesteśmy jego twórcami. Przenika coraz więcej dziedzin życia do tego stopnia, że dziś trudno sobie wyobrazić dzień bez bycia online.
Jednych to cieszy, bo otwierają się nowe możliwości, które ułatwiają codzienną egzystencję. Inni zachowują rezerwę, bo dostrzegają niepokojące zmiany w sposobie myślenia i przeżywania relacji międzyludzkich, które - ich zdaniem - internet generuje i gwałtownie przyśpiesza.
Sieć daje i zabiera
Całkiem niedawno wpadła mi w ręce książka Nicholasa Carra "Płytki umysł. Jak Internet wpływa na nasz mózg". Tytuł ten wywołał gorącą debatę w Stanach Zjednoczonych zarówno na łamach gazet, jak i wśród blogerów. Pociągnął za sobą, jak to zwykle bywa w tym kraju, całą serię polemik, a także ujawnił wyraźny podział na sieciooptymistów i sieciosceptyków.
Carr, który w 2011 zdobył za tę książkę Nagrodę Pulitzera, (nota bene świetnie napisaną) dowodzi, że niewątpliwe korzyści internetu ustępują wobec równie niewątpliwych szkód, jakie ten cud techniki wyrządza naszej psychice, duchowi i ciału. Wcześniej w 2008 roku Carr podgrzał atmosferę, publikując w miesięczniku "Atlantic" głośny tekst "Czy Google robi z nas głupców"?, gdzie wykazywał, że nadmierne korzystanie z internetu niszczy naszą zdolność do koncentracji i kontemplacji, przeładowując nas natłokiem informacji i "nieprzetrawionej" treści.
W "Płytkim umyśle" Carr rozwija tezy swego artykułu, opierając się na solidnych i przekonujących badaniach. Uważa, że internet zmienia nasz mózg, który poddaje się temu medium jak glina w ręku garncarza. Mózg na skutek swojej wrodzonej plastyczności podlega ciągłym modyfikacjom i szybkiej adaptacji, kiedy poprzez zmysły wchodzi w powtarzalne interakcje ze światem zewnętrznym.
Internet, zdaniem Carra, "ćwiartuje" ludzkie myślenie, ponieważ "dostarcza nam rozrywki, ale też rozrywa na strzępy naszą uwagę". Nadto oczekiwanie zwięzłości i krótkich form, niecierpliwe przechodzenie z jednej strony na drugą, wyrywkowe skanowanie wśród użytkowników sieci powoduje poważne utrudnienia w czytaniu linearnym. Dłuższy tekst staje się katuszą, ponieważ coraz częściej nie myślimy ciągiem, nie przechodzimy od jednej przesłanki do drugiej, lecz zaczynamy myśleć "skokowo" lub, jeśli ktoś woli, "punktowo". Punkty często nie układają się w całość, lecz wypełniają nasz umysł jak sterta nikomu niepotrzebnych rupieci. Nie widzimy całości, skupiamy się na wycinku i często niepostrzeżenie bierzemy go za całość.
Carr powiada, że linearne czytanie wśród niektórych grup ludzi odchodzi do lamusa. Internet poszerza dostęp do wiedzy i informacji, ale równocześnie z wolna pozbawia internautów zdolności do kontemplacji, introspekcji, spokojnego zagłębiania się w temat. "Im częściej korzystamy z sieci, tym częściej ćwiczymy mózg, aby pozostał rozproszony - aby przetwarzał informacje bardzo szybko i bardzo wydajnie, ale bez skupiania uwagi". Skutkiem tego "nasz mózg coraz łatwiej zapomina, coraz trudniej pamięta", co oczywiście radykalnie utrudnia proces uczenia się. "Musi bowiem być czas na wydajne gromadzenie danych oraz czas na "niewydajną" refleksję. (…) Współcześnie problem polega na tym, że tracimy naszą zdolność do zachowywania równowagi między tymi dwoma, bardzo różnymi stanami umysłu"
Muszę przyznać, że książka Carra wywołała we mnie lawinę "niewygodnych" pytań, które być może czasem pojawiały się w mojej głowie, ale dość sporadycznie, w rozproszeniu i bez wzajemnego powiązania.
Jeśli coraz trudniej skupić się na jednej rzeczy, to jak wobec tego będziemy się uczyć i rozmyślać? Jaka będzie przyszłość medytacji? Czy będziemy potrafili wysiedzieć w spokoju przez kilkanaście minut bez konieczności dostarczania bodźców stymulujących? Czy nie staniemy się zakładnikami tego, co sami stworzymy? A co z nudą, która czasem pobudza do twórczości? Czy funkcja wyobraźni nie skurczy się wyłącznie do kopiowania i powielania tego, co już jest? Jak odnajdziemy się w coraz głębszym oceanie powierzchowności i nadmiaru banalnych informacji? Jaki wpływ korzystanie z Internetu będzie wywierało na moralność, trwałość i jakość międzyludzkich relacji i czy nie wydrąży nas doszczętnie z tego, co wyróżnia człowieka na tle innych ziemskich stworzeń?
Nowa mądrość
Nie jestem "technofilem" ani "technofobem". Prawdopodobnie usytuowałbym się gdzieś pomiędzy, raczej bliżej środka. Bo uważam, że nie sposób zatrzymać technologicznego postępu, zwłaszcza na polu informatyki, nawet jeśli lękamy się utraty tego, co już osiągnęliśmy.
Trudno też bezpośrednio obwiniać internet, że wyjaławia w nas pewne zdolności. To nie wina internetu, lecz raczej naszej trudności w ocenie tego, co ważne, a co drugorzędne. Do tego dochodzi pytanie, na ile korzystanie z sieci jest świadomym wyborem, a na ile kompulsywną czynnością, czy wręcz uzależnieniem, które decyduje za nas. Z pozoru nie jest ono tak dokuczliwe jak alkohol, hazard, narkotyki czy przyjemność seksualna. I może nie od razu widać jego zgubne skutki.
Można się wycofać z sieci i uciec na pustynię, i kto wie, czy kiedyś i tego nie zapragniemy, gdy osiągniemy apogeum przesytu i zmęczenia natłokiem informacyjnej sieczki.
Bardziej jednak potrzebujemy tego, co Umberto Eco nazwał już w 1996 roku "nową mądrością", czyli ciągłym uczeniem się krytycznego rozróżniania, selekcji, przesiewania przez sito, eliminacji wątpliwych źródeł wiedzy, niepochłaniania śmieci.
Przyznam, że każda wizyta w supermarkecie przyprawia mnie o zawrót głowy. Gdybym nie miał ze sobą listy tego, co chcę kupić, dostałbym kręćka i wyszedłbym z poczuciem oszołomienia. Przecież tam tyle rzeczy chce, bym poświęcił im uwagę, spróbował, dotknął, skosztował, przymierzył. Wszystko może się przydać.
Internet jest gigamarketem idei, informacji, towarów i usług, daleko większym od wszystkich centrów handlowych razem wziętych. Cały sekret odpowiedniego poruszania się w tym wirtualnym świecie polega na umiejętności rezygnacji i rozeznania, co rzeczywiście jest mi potrzebne.
Problem w tym, że niezwykle trudno nauczyć się tej sztuki. Wymaga ona ogromnej dyscypliny i trzeźwości umysłu, by nie popaść w tępą klikaninę i surfowanie dla zabicia czasu. Przeskakiwanie ze strony na stronę w sumie nic nie kosztuje, a daje poczucie, że coś się jednak robi.
Nieodzowne jest tutaj nabycie pokory i dystansu, by nie przeceniać możliwości mediów elektronicznych, zresztą dotyczy to wielu innych dóbr tego świata. Książka Carra na pewno uczula czytelnika na to, iż stosunkowo łatwo popaść w wirtualne uzależnienie. Dzisiaj wiemy znacznie więcej niż dawniej, że podatność do nabywania szkodliwych nawyków wiąże się z taką a nie inną konstrukcją i biochemią ludzkiego mózgu. To ważny sygnał alarmowy, którego nie można lekceważyć. Dość nadmienić, że w Korei Płd rząd uruchomił obowiązkowe programy odwykowe dla dzieci i młodzieży uzależnionych od gier komputerowych i internetu.
Myślę, że wielką pomocą w uniknięciu elektronicznej "katastrofy" mózgu jest zrównoważenie i urozmaicenie źródeł informacji. Nie chodzi o wykluczanie lub przeciwstawianie tradycyjnej książki internetowi, komunikacji obrazkowej tekstowi. Sęk w tym, by nie ograniczyć się tylko do jednej formy zdobywania informacji, przeżywania wolnego czasu i rozrywki.
Innym środkiem, który może zmniejszyć negatywne skutki oddziaływania sieci jest lekarstwo stare jak świat, czyli asceza. Polega ona na świadomym ograniczaniu bodźców, refleksji nad używaniem internetu, wyrabianiu w sobie wewnętrznych blokad i filtrów, a nade wszystko niezapominaniu, że świat, człowiek i życie poza internetem mają nam ciągle wiele do zaoferowania.
Tak czy owak, każdemu zapalonemu internaucie polecam lekturę książki Carra.