|
|
|
Po zawarciu kwietniowych porozumień pokojowych dotyczących Irlandii Północnej wśród brytyjskich polityków zapanował ostrożny optymizm. Wydawało się, że po ćwierćwieczu bezsensownej wojny domowej obie strony konfliktu uznały, iż pokój w Ulsterze jest możliwy. Tymczasem wystarczył przemarsz protestanckich ekstremistów w Portadown, by misterna konstrukcja porozumienia pokojowego zachwiała się w posadach.
W Portadown rozstrzyga się przyszłość północnoirlandzkiego porozumienia pokojowego.
Po zawarciu kwietniowych porozumień pokojowych dotyczących Irlandii Północnej wśród brytyjskich polityków zapanował ostrożny optymizm. Wydawało się, że po ćwierćwieczu bezsensownej wojny domowej obie strony konfliktu uznały, iż pokój w Ulsterze jest możliwy. Tymczasem wystarczył przemarsz protestanckich ekstremistów w Portadown, by misterna konstrukcja porozumienia pokojowego zachwiała się w posadach.
Polityka władz brytyjskich wobec Irlandii Północnej w ostatnich miesiącach zdała się przynosić niespodziewanie pozytywne rezultaty. Sezon letnich marszów ukazał jednak, że istota konfliktu pozostała nietknięta, a zasadnicze cele obu skłóconych społeczności - lojalistów-protestantów i republikanów-katolików - nie zostały zmienione. Pierwsi chcą pozostać w Zjednoczonym Królestwie, drudzy chcieliby zjednoczenia z Irlandią. Nie można wykluczyć, że proces pokojowy w Irlandii Północnej okaże się pierwszym poważnym niepowodzeniem rządu Tony?ego Blaira. Brytyjski premier wyklucza taką możliwość, mówiąc: "Pokonaliśmy przeszkodę porozumienia pokojowego, pokonaliśmy przeszkodę referendum, pokonaliśmy przeszkodę powołania lokalnego zgromadzenia - teraz mamy możliwość zbudowania wspaniałej przyszłości dla Irlandii Północnej. Musimy pokonać i tę przeszkodę".
W pierwszych dniach lipca prowincję ogarnęła fala przemocy, wzrosło napięcie między protestantami, siłami bezpieczeństwa i katolikami. Spalono kilka katolickich kościołów, policja użyła plastykowych kul, by uspokoić agresywny tłum protestantów chcących się przedrzeć przez zasieki odgradzające ich od zamieszkanej przez katolików ulicy Garvaghy w Portadown. W Belfaście i innych miastach kradziono i podpalano samochody, w ruch poszły znów koktajle Mołotowa. Do prowincji skierowano dodatkowe oddziały wojska; porządku pilnuje tam już ponad 18 tys. żołnierzy. Władze zaapelowały do mieszkańców, by w tych dniach ograniczyli wyjazdy i wybierali się w podróż tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne.
Latem marsze demonstracyjne odbywają się niemal w całej Irlandii Północnej. Demonstrują zarówno katolicy, jak i protestanci, ale najwięcej kontrowersji wzbudzają marsze brytyjskich lojalistów wiodące ulicami dzielnic katolickich. Pochody organizuje głównie liczący 80 tys. członków Zakon Orański, założony ponad 200 lat temu w celu ochrony interesów szkockich protestantów osiadłych w Irlandii. Przy dźwięku piszczałek, trąb i bębnów w zwartym szyku idą panowie w melonikach, z parasolami (nieodłącznym atrybutem dżentelmena), w garniturach przepasanych pomarańczowymi szarfami; kolor oranżystów (ten sam odcień mają stroje piłkarskiej reprezentacji Holandii - źródło historyczne jest to samo). Kulminacja sezonu następuje 12 lipca - jest to rocznica bitwy nad Boyne w 1690 r., kiedy pochodzący z Holandii Wilhelm Orański pokonał katolickiego króla Jakuba II Stuarta. Protestanci dla upamiętnienia zwycięstwa organizują parady, twierdząc, że mają prawo przemaszerować głównymi ulicami "bez przeszkód ze strony republikanów".
W ostatnich latach punktem zapalnym stał się kościół protestancki na wzgórzu Drumcree w Portadown; katoliccy mieszkańcy ulicy Garvaghy sprzeciwiają się przemarszowi oranżystów, twierdząc, że jest to akt prowokacji i symbol dominacji jednej społeczności nad drugą. Dla katolików marsze są policzkiem i bolesnym przypomnieniem klęski, która sprawiła, że przez kilkaset lat byli obywatelami drugiej kategorii. Oranżyści odpowiadają, że w demokratycznym państwie każdy może zorganizować pokojową demonstrację, także katolicy. Kłopot polega jednak na tym, że gdy w grę wchodzą tłumy i duże emocje ani organizatorzy, ani policja nie mogą zagwarantować, że manifestacja zakończy się pokojowo. Starcia zaś mogą rozkręcić na nowo spiralę przemocy i zabójstw.
Przemoc towarzyszy marszom od dawna. Przez ostatnie dwa lata wielokrotnie dochodziło do brutalnych konfrontacji, zwłaszcza w Portadown. Do tej pory władze zezwalały na demonstracje oranżystów; gdy policja wkraczała do akcji, by usunąć protestujących przeciw marszom katolików, dochodziło do starć, w ruch szły pałki i kamienie. Złożoną głównie z protestantów policję (Royal Ulster Constabulary) atakowali też lojaliści, uważając, że siły porządkowe utrudniają im przemarsze.
W tym roku frustracja niektórych środowisk lojalistycznych jest szczególnie duża. Po zawarciu porozumienia lojaliści przeciwni ugodzie (około jednej czwartej mieszkańców prowincji) mają poczucie krzywdy, wręcz klęski.
Uważają, że republikanie uzyskali bardzo dużo (m.in. po raz pierwszy Republika Irlandii będzie miała wpływ na wydarzenia w Irlandii Północnej), dając niewiele w zamian, a nawet nie rezygnując z arsenałów broni i materiałów wybuchowych. Ponadto atmo-
sferę podgrzewa fakt, że powołana niedawno niezależna Komisja ds. Marszów wydała zakaz marszu w Portadown. Oranżyści wpadli w furię. Pojawiły się nawet groźby strajku generalnego protestantów w prowincji, co miałoby sparaliżować Irlandię Północną. Podobny scenariusz doprowadził do obalenia tzw. parlamentu stormont - ciała przedstawicielskiego z początku lat 70., nim kontrolę nad prowincją zaczęto sprawować bezpośrednio z Londynu. Cała Irlandia Północna zamarła w niedzielę rano, gdy spiker lokalnej telewizji łamiącym się głosem poinformował o śmierci trzech chłopców w podpalonym przez protestanckich ekstremistów domu w miejscowości Ballymoney. Nie ulega wątpliwości, że była to zemsta za przerwanie marszu oranżystów i sygnał do walki. Wbrew intencjom zamachowców mord wywołał jednak powszechną dezaprobatę, co doprowadziło do przerwania kilku demonstracji. Oranżyści w Portadown pozostali nieugięci. Mistrz zakonu, Robert Sauters, zdawkowo wyraził żal, twierdząc że nie rezygnuje z dalszej walki.
Niektórzy komentatorzy twierdzą, że w obecnej sytuacji nie chodzi już o marsze, ale o cały proces pokojowy. Marsze są doskonałą okazją do obalenia porozumienia, którego nie udało się odrzucić w referendum. W Wielki Piątek główni adwersarze konfliktu - lojaliści i republikanie - zawarli porozumienie. Nie podpisały się pod nim jedynie partie skrajne, na przykład nieustępliwi zwolennicy pastora Iana Paisleya. Następnie społeczeństwo prowincji zdecydowaną większością zatwierdziło układ w referendum. Doprowadziło to do powstania regionalnego zgromadzenia parlamentarnego. Zasiedli w nim obok siebie niedawni śmiertelni wrogowie. Bez ślubowania na wierność koronie, bez symboliki i emblematów na ścianach każdy nowy deputowany z liczącego 108 osób zgromadzenia wpisywał do rejestru imię, nazwisko, informację o przynależności partyjnej i deklarował, czy popiera porozumienie, czy jest mu przeciwny. Zgromadzenie w Irlandii Północnej wyłoniono w głosowaniu proporcjonalnym (a nie większościowym), by jak najdokładniej odzwierciedlić podziały i różnice zdań. Powstało forum dyskusji i platforma podejmowania decyzji dotyczących edukacji, służby zdrowia i opieki społecznej, transportu i turystyki. Polityka zagraniczna, obronna i gospodarcza pozostają jednak w gestii rządu centralnego w Londynie.
Najsilniejszą grupą przeciwną takiemu rozwiązaniu są oranżyści. Ich okrzyk: no surrender (nie poddamy się) stanowi poważne wyzwanie dla Davida Trimble?a, lidera ulsterskich unionistów, najliczniejszej partii w nowym zgromadzeniu i jednocześnie jego przewodniczącego. Jego ugrupowanie poparło porozumienie - teraz musi stawić czoło niezadowoleniu we własnych szeregach. Jak stwierdził Trimble, "są jednostki po stronie lojalistów oraz republikanów, które chcą wykorzystać tę sytuację do własnych celów".
W Irlandii Północnej pojawiły się już głosy, że jeżeli sytuacja wymknie się spod kontroli, odpowiedzialność powinna spaść na Londyn, a konkretnie na Tony?ego Blaira. Premierowi trudno jednak zarzucić brak dobrej woli i wysiłków zmierzających do osiągnięcia zgody; gdyby doszło do załamania procesu pokojowego, może on zawsze powiedzieć: zrobiłem wszystko, co mogłem, reszta należy do Irlandczyków. Problem polega na tym, że pokojowi sprzeciwia się hałaśliwa mniejszość - dwie trzecie mieszkańców Ulsteru opowiedziało się za porozumieniem. Czy pozwolić ekstremistom zniweczyć z trudem wynegocjowany konsensus? Tony Blair będzie musiał wyciągnąć asa z rękawa, jeżeli chce wygrać to rozdanie. Niektórzy twierdzą, że gdyby udało się rozwiązać problem marszów, konflikt w Irlandii Północnej można by zakończyć. Ale jak zadowolić jedną stronę, nie narażając się drugiej? Wydarzenia w Portadown wyznaczą również stosunek sił w obozie lojalistów. Czy w imieniu unionistów będzie mógł występować opowiadający się za porozumieniem obóz Davida Trimble'a, czy też nieustępliwi oranżyści?
Autor: Paweł Bawolec
źródło: https://www.wprost.pl/ar/4788/ZIMNY-POKOJ/
3