ŚWIATŁA I CIENIE ZAGADNIENIA MASONERII
Otworzyłem tymi dniami przypadkowo rocznik Polskiej Akademii Umiejętności za rok ubiegły i znalazłem w przemówieniu jej prezesa, prof. Stanisława Wróblewskiego, słowa następujące:
„Coraz częściej i coraz natarczywiej odzywają się wśród nas głosy, domagające się, aby Akademia w odrodzonej Polsce rozszerzyła swój zakres działania, aby wpływ swój na rozwój nauki polskiej uczyniła żywszym i więcej bezpośrednim... Porusza się te sprawy w rozmowach członków, rozważa się je na posiedzeniach wydziałów, ale są one trudne już dlatego, że jak każda twórczość, tak i twórczość naukowa, niechętnie daje narzucać sobie kierunek; delikatne już dlatego, że dotąd rozwój nauki opierał się głównie o katedry i zakłady szkół akademickich, a system ten należałoby dopiero zharmonizować z więcej bezpośrednim wpływem Akademii. Widzę tu na każdym kroku przeszkody, ale mimo to nie wątpię, że zapał i energia młodych, w połączeniu z rozwagą i doświadczeniem seniorów, potrafią znaleźć właściwą drogę...”
Te słowa czcigodnego prezesa najwyższej polskiej instytucji naukowej nabrały dla mnie konkretnej wymowy w innym odezwaniu się młodszego, ale równie znakomitego badacza. Tu będę jednak w drażliwym położeniu, gdyż nie rozporządzam „autentyfikowanym” tekstem enuncjacji cenionego przeze mnie wysoko kolegi-historyka, gen. Mariana Kukiela.
Mam bowiem w ręku tylko stenogram, nie — stenogram pewnego jego przemówienia, wygłoszonego miesiąc temu, ale sądzę, w zestawieniu z innymi jeszcze relacjami, że nie odbiega ona na tyle od istotnego kontekstu, by go także nie móc tutaj zacytować:
„Zagadnienie masonerii — mówił mianowicie na danym zebraniu uczony napoleonista — trapi nas wszystkich historyków i musimy starać się zagadkę jej roli w dziejach rozwiązać...”
* * *
Książka moja o masonerii, opublikowana kilka miesięcy temu, osiągnęła jeden niewątpliwy już skutek: wywołała ruch. Ruch zrazu — na peryferiach zapewne tylko tej nauki, której coraz częstsze i natarczywsze głosy uczonych życzą, — wedle słów cytowanego prezesa Wróblewskiego — by jej rozwój stał się żywszy. Posypały się bowiem recenzje i wzmianki — w kraju i za granicą — przychylne, muszę powiedzieć, na ogół (z wyjątkiem paru, młodzieńczych zresztą i pewnie wskutek tego zarozumiałych). Znalazły się przy tym organy niektóre prasowe, jedne poważniejsze, inne żyjące sensacją tylko i schlebianiem instynktom tłumu, dla których zagadnienie masonerii niewygodne jest bądź ze względów politycznych, bądź też o tyle tylko ma walor, o ile zahacza o rzeczoną sensację (okultyzm) — te oczywiście mój elaborat „przemilknęły”.
A niebawem doszła do głosu i nauka „oficjalna”. Nie było mnie — niestety! — na zebraniu krakowskiego Towarzystwa Historycznego (31-go października), „poświęconym mojej książce, zebraniu, na którym przemawiał właśnie, jak wspomniałem wyżej, generał Kukiel, ale wiem od uczestników, że — ze względu na temat — cieszyło się niebywałą frekwencją słuchaczy, z luminarzami starej Akademii (jak Chrzanowski, Kutrzeba i i.) na czele.
Nie znam dotąd wygłoszonego na tym zebraniu referatu Konopczyńskiego, ale znam jego skrót, ogłoszony w „Kurierze Poznańskim” (z 1 listopada), a, jeśli tu o nim wspominam, to tylko dlatego, iżby na pierwszym z brzegu przykładzie wykazać, jak dalece zajmowanie się tak żywotnym tematem nie uchodzi bezkarnie i jak zrównoważony, obiektywny, marzący nieraz o „wieży z kości słoniowej” badacz dostaje się od razu w wir polemik, a nawet plotek prasowych, kiedy otrze się o arenę współczesnych zapasów. Oto — „Wiadomości literackie”, co dotąd ani słówkiem nie były wspomniały o mojej książce, wyzyskały poważną, rzeczową, obiektywną recenzję Konopczyńskiego do tego, aby, spaczywszy po swojemu jej brzmienie, ukuć z niej broń przeciwko całej kampanii antymasońskiej, którą prowadzę, aby jednego badacza „narodowego” wysunąć przeciwko drugiemu. Czyż to nie typowy przykład cieniów snujących się za zagadnieniem masonerii?
* * *
Ale były i cienie inne. Kilka tygodni temu czytać było można w jednym z pism stołecznych o konfiskacie dwóch książek, opartych w części na materiałach źródłowych, opublikowanych przeze mnie. Wzmianka ta odnosiła się do wydanej wcześniej, bo już na wiosnę, pracy Jędrzeja Giertycha, jak również do wyszłej świeżo — i również skonfiskowanej — książki Bolesława Chełmińskiego.
Nie łatwą jest rzeczą — w dzisiejszych warunkach naszych — pisać o książkach skonfiskowanych. Co do mnie, nie będąc człowiekiem partii, ani politykiem czynnym, interesuję się przede wszystkim czysto historycznym podkładem obu publikacji, a więc stroną bardziej oderwaną od życia współczesnego z jego sporami i tarciami. Mówiąc też o tej tylko stronie, nie kwestionowanej zazwyczaj przez cenzurę oficjalną (patrz choćby wypadek z moją książką!), pragnę tu podkreślić — co już uczyniłem był gdzieindziej — znaczne, moim zdaniem, walory popularyzacji historycznej Giertycha. Stanę tak zapewne w sprzeczności z namiętnymi krytykami tej książki, którzy rzucali swoje anatemy, przeważnie pod wrażeniem lektury części jej ściśle politycznej, ale i z tymi, którzy wysunęli w stosunku do niej zarzut, że szerzy „defetyzm” ideologiczny. Ja, jako prawy w swoim przekonaniu uczeń szkoły krakowskiej, tego rodzaju zarzutami się nie płoszę: nie mogę za „defetystę” uważać Kalinki z jego ostrą, ale słuszną krytyką polityki zewnętrznej Sejmu Czteroletniego; dlatego też uważam za wysoce cenną całą tę część pracy Giertycha, gdzie, opierając się na dawno zapomnianych tekstach Kalinki, krok za krokiem uwydatnia genezę naszego rozbiorowego upadku, która tkwiła w tychże samych zagadnieniach, jakie niepokoją i gnębią nas dzisiaj, więc przede wszystkim w presji możnych sąsiadów, co dzisiaj wyglądają co prawda inaczej, ale — à la longue — podobnie nam zagrażać mogą.
Książka Giertycha nie jest jednak tylko popularyzacją. Znalazłem w niej bowiem, w aneksach głównie, bo tak się chronologicznie złożyło — wysoce inteligentne, samodzielne i pożyteczne rozwinięcie wyników mojej własnej książki: zadziwiło mnie np., jak nie-historyk, a tylko publicysta, potrafił przemyśleć do końca i rozjaśnić niektóre z „pionierskich” moich — z konieczności — rozważań na temat roli Anglii i Francji w wielkim przełomie XVIII wieku. Jeśli więc popularyzacja, czy publicystyka historyczna mają swoje cienie — a do nich należy niewątpliwie zbyt bliski kontakt z aktualnością polityczną — to na przykładzie Giertycha wykazało się raz więcej, że kontakt z życiem może być wszakże w pewnych wypadkach owocnym dla historiografii jako takiej.
* * *
Popularyzację ma na celu także i druga z wydanych świeżo w tym zakresie książek, książka Chełmińskiego. Jak książka Giertycha, składa się ona z dwóch jakby odmiennych części. To wszystko, co w niej dotyczy obiektywnych, nie kwestionowanych dotąd poważniej przez nikogo ocen naszej i cudzej przeszłości dziejowej — wypadło bez zarzutu, nie wywołało sprzeciwów. Czytając rozdziały wstępne tej „Masonerii...” („Z przeszłości”, „Masoneria a żydostwo”, „Rozwiane legendy” i nast.), a zwłaszcza rozdział jej pierwszy, miałem wrażenie, że spełnia się już życzenie tych czytelników, którzy, zainteresowani tematem mojego „Źródła rozbioru...”, wzięli je chętnie do ręki, ale niebawem odłożyli, twierdząc, że rzecz to dla nich nadto zawiła i niestrawna (jak wiadomo — książka Chełmińskiego została skonfiskowana z powodu części drugiej): Trudno! nie biję się tutaj w piersi. Wracam jeno ciągle do tego, co powiedziałem był o sobie w mojej książce, że wykonałem był w tej mierze pracę pionierską, że temat tak nowy i tak ze wszech miar niezgłębiony musi „zaskakiwać” czytelnika i wytrącać go niejako z równowagi. Dlatego, jak z jednej strony pożądaną wydaje mi się dla studiów nad masonerią ich — niejako — legalizacja i weryfikacja przez naukę „oficjalną” z całym jej arsenałem środków materialnych czy technicznych, tak — z drugiej strony — uważam za potrzebną i upragnioną dalszą, intensywną i nie czekającą nieokreślonego zgoła jutra popularyzację. W tym względzie — istotnie — znaleźć winny właściwą drogę — zawsze wedle słów prezesa Wróblewskiego — „zapał i energia młodszych w połączeniu z rozwagą i doświadczeniem seniorów”.
O ile tedy pierwsze rozdziały książki Chełmińskiego nie wywołały żadnych zgoła zaprzeczeń, o tyle, zapuszczając się w gęstwę czy — jak się dzisiaj chętnie mawia — „dżunglę” współczesnej nam aktualności, musiał autor ściągnąć na siebie głośne sprzeciwy i wyraźne słowa potępienia ze strony kół i osób przez siebie atakowanych.
* * *
Inna rzecz bowiem z „masonerią w Polsce współczesnej”, niż ze studiami nad „Źródłem rozbioru Polski”. Dokopując się owego „źródła” w ciągu lat przeszło dziesięciu, wzdragałem się z reguły wkraczać na teren owych dociekań aktualnych, nie negując palącej nawet tego potrzeby, tylko nie umiejąc znaleźć właściwej po temu metody. Ileż razy po jednym z niezliczonych moich wykładów — na głuchej prowincji, czy nawet w bliższych stolicy ośrodkach — otaczali mnie rozczarowani nieco wywodami moimi słuchacze, pytając o teraźniejszość, o jego stosunek do przedstuletnich zagadnień, poprostu o „wtajemniczenie” współczesnych. Nie chciałem, bo nie mogłem — z reguły — dawać odpowiedzi.
Młodsza generacja — a sądzę, że Chełmiński do niej należy — nie chce być ani tak cierpliwa, ani tak ostrożna. Obok więc obfitych zapasów materiału cennego, ujawniającego bodaj po raz pierwszy organizacje, zakony i inne ryty masońskie, działające dzisiaj u nas poza Wielką Lożą, a dotychczas ukrywane, jak Bnei Brith, Odd Fellows i inne, obok dalej materiału o wszelakich ekspozyturach masonerii, jak „Rotary”, w stosunku do których — zważywszy bałamuctwa w sferze nawet katolickiej, na szczęście zauważone już przez episkopat — wskazane jest istotnie „wypalenie żelazem”, — w rozdziale „Wpływy”, z natury rzeczy swojej mniej konkretnym, analizującym bowiem „klimat”, w którym oddycha współczesna Polska, stosuje autor niekiedy metody odmienne charakterem od reszty książki.
* * *
Mam tu na myśli atak na jedno z pism, z którym sam nieraz różnię się w poglądach na politykę zagraniczną, a czasem również na wewnętrzną. Ale zgodzić się nie mogę na to, aby łączono moje nazwisko czy działalność ze sposobem ataków na ludzi z pismem tym związanych, pośród których są tacy, którzy cieszą, się słusznym uznaniem w społeczeństwie i dla których przy całej różnicy poglądów żywię serdeczną przyjaźń.
* * *
Chciałbym tedy, iżby w tym wypadku nie sprawdziła się maksyma Goethego: die Geister, die du riefst, die wirst du nicht mehr los! Książka Chełmińskiego operuje bowiem gęsto cytatami z prac moich rozlicznych, czym bym się nadto nie martwił, bo mało kto z polskich pisarzy był dotąd tak konsekwentnie przemilczany, czy depresjonowany. Ale — distinguendum! — jak mawiają starzy teolodzy. Są incydensa omawiane w zacytowanej publikacji, co do których wypowiedziałem się samo dzielnie, jak np. epizod z publikacją „Verax'a”, który nie minął bez wrażenia. O ile więc miałbym być autorytetem w sprawach masońskich, to proszę zajrzeć do odpowiedniego rocznika „Pro Christo” i przekonać się, że zająłem był tam w pewnych punktach stanowisko także krytyczne, ale nie insynuujące wydawcom — tak jak się to działo w pewnej lewicowej prasie — niczego więcej, poza pewnym grzechem zaniedbania, którego naturę — na zakończenie — uogólnię zarazem i sprecyzuję.
* * *
Problem masoński jest doniosły, jest żywotny, jest drażliwy. Nikt chyba już dobrze i trzeźwo myślący nie zaprzeczy, że wchodzi on w zakres arcana imperii, zagadnień ogólno-państwowych. Jest więc doniosły. Świadczy do syta o tym wielka poczytność wydawnictw o masonerii i ich rozgłos, niezawsze płynący, jak wynika z poprzedniego, z prostej pogoni za sensacją. Jest więc ten problem żywotny. Ale zarazem zahacza o osoby, interesy, stanowiska. Naraża śmiałków, którzy się z nim pasują. Jest więc drażliwy.
Do rozpatrywania przeto tej doniosłości problemu przystępować należy, zdaniem moim, w myśl dewizy Szujskiego, że „służba publiczna jest sakramentem”. Czy zaś dużo się robiło dotąd dla jego rozświetlenia? Owszem, kilku dostojników duchownych nie poskąpiło tu swojego poparcia, a jeden z nich stworzył już nawet w diecezji swojej istną „officinę” antymasońską. To jednak jeszcze nie wystarcza. Albowiem mszczą się już grzechy zaniedbania. Gdyby istniała — dajmy na to — komisja, utworzona z ramienia władz kościelnych, z udziałem specjalistów przedmiotu i wytrawnych uczonych, nadany by został — przekonany o tym jestem — kierunek właściwy studiom nad masonerią. Czyżby nie było to np. rolą uniwersytetu lubelskiego zainteresować się tak ważnym zagadnieniem?
Przez lata całe — nie wszystko w tej dziedzinie, ale nad wyraz wiele zostawiało się inicjatywie jednostek. Towarzyszyła im nieraz obojętność, czasem nawet sarkazm. Podkreślam raz jeszcze, że trafiały się szczytne wyjątki i im tylko dzięki osiągnięte zostały pierwsze rezultaty. Poza tym jednak — pracowało się w próżni. A natura horret vacuum.
Kończę więc wołaniem o „legalizację” niejako tego przewrotu, jaki się dokonywa u nas niewątpliwie — w zakresie nauki i publicystyki — w pojęciach tyczących się zagadnienia masonerii. A kiedy się to stanie, nie wątpię, że — automatycznie — uzdrowi się wiele z tych bolączek, które nas dzisiaj w związku z zagadnieniem masonerii wszystkich trapią, o których zaś wspomniał w Krakowie — jak to cytowałem na wstępie do niniejszych wywodów — generał Kukiel.
K. M. Morawski
Patrz odpowiedź moją na zacytowany artykuł Konopczyńskiego w ,,ABC”.
Wystarczy zwrócić tutaj chociażby uwagę na komunikat „Kapa” w walce z bolszewizującą „Gazetą Wieczorną” (patrz „Kurier Warszawski”, nr wieczorny z dn. 22 grudnia ub. r.). Pocieszni są ci masoni i „masonizujący”! Podczas gdy p. Wassercug-Wasowski w swojej, mocno cuchnącej fetorem lożowym ,,Epoce” odsądza mnie od czci ,,naukowca” i wiary, jaką dawać należy obiektywnemu badaczowi, jego kommilitonowie z Z.N.P. skwapliwie wygrywają mój autorytet!
Powiedziałem wyżej: distinguendum! Zasadę tę zastosować pragnę i do własnych moich cytatów z omawianej książki. I tak, w roku 1928, zarzuciłem był pewnej znanej firmie księgarskiej warszawskiej, że — nazbyt reklamuje niektóre wydawnictwa innowiercze czy nawet masońskie — co nie było wówczas moim tylko odosobnionym poglądem. Otóż w roku bieżącym — chętnie daję to świadectwo prawdzie — należała rzeczona firma do tych, co najgorliwiej propagowały pracę moją antymasońską. Czyż mam wobec tego prawo posądzać ją nadal o zasadniczą tendencję, niegdyś jej przeze mnie zarzucaną?
Nakładem tej ruchliwej firmy pojawią się, Bogu dzięki, w bieżącym roku dwa obszerne, wysoce uświadamiające wydawnictwa, a to ,,Państwo w okowach masonerii” (z francuskiego) oraz ,,Tajne stowarzyszenia...” (z angielskiego).
Już po napisaniu tego artykułu, doszły mnie wiadomości, że podczas gdy generał Kukiel raczył skwalifikować książkę moją coram publico, na wspomnianym na wstępie krakowskim zebraniu październikowym, jako ,,prześliczną”, inny kolega nasz ze szkoły Askenazego, którego tu nie wymienię, odsądził ją także publicznie, na zebraniu innego towarzystwa naukowego, od czci i wiary. Czyżby i w tym wypadku działały inspiracje lożowe?
Nie wspominam na zakończenie o innym jeszcze zebraniu, o którym doszły mnie tylko echa pośrednie — urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych — a na którym ostro ścierały się zdania na temat masonerii. Tak to potężne zagadnienie wdziera się w łono naszego społeczeństwa coraz szerszym prądem.
„ŚWIATŁA I CIENIE ZAGADNIENIA MASONERII” „Tęcza”, Nr 5, Maj 1937
Strona 2 z 7