ZAKŁAD
Stefek i Antoś umawiają się na łódki. Pójdą zaraz po obiedzie, bo potem przed wieczorem za dużo ludzi, trudno łódkę dostać, a i komary na stawie tną bez miłosierdzia.
Przysłuchiwał im się Pajączek.
Właściwie to on nazywa się Tadek Lisiecki, a przezwano go Pajączkiem, bo do pająka jest podobny: o głowie wciśniętej w ramiona, jakby bez szyi, a bezpośrednio z tułowiem zrośniętej, o chudziutkich nóżkach i nadmiernie długich rękach.
Wobec czterdziestu prostych, silnych, zdrowych chłopaków w klasie Pajączek czuje się dziwnie nieśmiały i zakłopotany. Na pauzach nigdy nie biega i nie dokazuje z kolegami. Siedzi zawsze w kąteczku, przy samej ścianie, jakby chciał przed wszystkimi ukryć swą nieszczęsną figurę.
Prawdziwą katastrofą jest dla Pajączka odpowiadać przy tablicy. Patrzy wtedy na niego tyle par oczu! Czuje niemal, jak te oczy dotykają jego biednych, wygiętych pleców, urągliwe i bezlitosne. Miesza się więc: to blednie, to czerwienieje, brakuje mu tchu, i myli się i zacina, chociaż doskonale zawsze ma przygotowaną lekcję.
Pajączek od kolegów stroni. Jest już z nimi pół roku razem, a z żadnym nie zaprzyjaźnił się. Onieśmielają go. Tacy są dzielni, robią dalekie wycieczki, gimnastykują się, pływają, jeżdżą na rowerze. Gdzież jemu, słabemu Pajączkowi, nawet równać się z nimi.
A oto teraz od tygodnia zjawił się nowy kolega, Stefek Borowski. Chociaż ten Stefek jest duży, silny i nigdy nie traci doskonałej miny, Pajączek dziwne czuje do niego zaufanie. Tak jakoś Stefek potrafi spojrzeć, uśmiechnąć się, zagadać żartem. Taki jest inny. I teraz Pajączek słucha rozmowy chłopców, stoi z nimi, ot tak zwyczajnie, jak i inni koledzy na podwórzu szkolnym, nie myśli chyłkiem pod ścianą przemykać się do domu.
A nawet, nawet, gdy Antoś opowiada, jak to wczoraj było wesoło na stawie, ośmiela się odezwać:
— Może i ja bym z wami poszedł?
Nie podnosi oczu w górę, ale i tak czuje, że Antoś na niego patrzy, a pod tym spojrzeniem kurczy się.
— Po co?
Krew zaczyna mu szumieć w uszach, a poprzez ten szum, jakby z daleka, słyszy Stefka:
— Jak to po co? A ty tam po co idziesz?... Dobrze, chodź z nami!
I oto idą do parku. Pajączek dobrze wyciąga nogi, żeby nadążyć kolegom. Aj, jak ten Antoś pędzi! Pajączek już ledwie dech chwyta. Wtem Stefek woła:
— Patrzcie, jakie śliczne mydełka! — i staje przed wystawą [...].
— E, co to ciekawego! Mydełka, jak mydełka. Chodź, szkoda czasu!
— Czekaj, czekaj, bo właśnie siostra kazała mi takie kupić. Nie wiem, czy lepiej różowe, czy zielone?
— Z powrotem będziesz się namyślał. Chodźmy! No, idziesz ?
— Zaraz, zaraz, poczekajcie tu, zapytam się, ile takie jabłko z mydła kosztuje.
— Jaki ten Stefek nieznośny!
Za chwilę idą dalej. Już są w Alejach. Antoś nagli, Pajączek biegnie kłusem. A wtem Stefek znów staje.
— Patrzcie, co za samochód!
— Który?
— No, ten!
— At, zwyczajny, jak samochód Forda.
— A wcale nie, takie ma wysokie resory!
Znów idą. Pajączek myśli, jak to dobrze, że Stefek chciał obejrzeć mydełka, a teraz znowu ten samochód: — Odpocząłem sobie trochę, a już ledwie mogłem iść.
Przychodzą nad staw. Jest jeszcze pusto, zaledwie dwie łódki z krzyczącymi uczniami kołyszą się na wodzie; inne stoją przy brzegu. Chłopcy wchodzą do najbliższej, a wtedy Stefek najniespodziewaniej pyta:
— Tadek, a może chciałbyś wiosłować?
Naprawdę tak się zapytał! Pajączek omal nie rzucił się Stefkowi na szyję, krzycząc na cały ogród: „Chcę, chcę, strasznie chcę!"
Ale uprzedza go Antoś:
— Czyś ty zwariował? Tyle ma siły, co mucha, nie ruszymy z miejsca.
— Nie bój się! No cóż, Tadek, masz ochotę?
— Ach, ja bardzo, bardzo... ale nigdy nie wiosłowałem, więc nie wiem, czy potrafię.
I wpatruje się w Stefka z takim natężeniem, że prawie boleśnie.
— To nietrudno, pokażę ci.
Siadają. Antoś jest wściekły, ale Stefek na to nie zważa. W ogóle Stefek jest taki: gdy czuje, że ma słuszność, to sobie nic z nikogo nie robi.
— O, patrz — tak!
I powoli, cierpliwie, uczy Tadzia wiosłować.
— Ale nie tak!... Patrzże na mnie! O, dobrze. Jestem pewien, że w pół godziny opłyniesz cały staw.
— Co ty pleciesz? Ja staw opływam w kwadrans, to on będzie się grzebał trzy godziny.
— A ja się założę, że opłynie w trzydziestu minutach.
— O co?
— O ten znaczek pocztowy, pierwszy z pierwszej poczty lotniczej.
— Co? co? — Antoś nie wierzy własnym uszom. Wszakże ten znaczek, to duma Stefka. Zazdrościła mu go cała klasa.
— Ale przecież przegrasz!
— Nie bój się! Co stawiasz?
— Scyzoryk.
Podali sobie ręce, Pajączek przeciął.
— Teraz jest pięć minut po trzeciej. No, jedźmy!
— Ale blisko brzegu! — woła Antoś.
Płyną. Na stawie, chociaż to był tylko niewielki, sztuczny staw w parku miejskim, jest coraz śliczniej. Od słońca woda złoci się i błyszczy. Kwitnące kasztany i czeremchy stoją dokoła białym wiankiem. Gdy spojrzysz w dół, widzisz przedziwny, nigdzie na ziemi nie rosnący las. Podnosi się z dna, rozkłada na wodzie długie, zielone włosy wodorostów. Szare, potworne ramiona czyhają na łódkę, a gdy się zbliży, miękko odchylają się na boki.
Antoś wyciąga z kieszeni książkę i zaczyna czytać. Stefek kładzie się twarzą do wody i chwyta w garść zielone warkocze. A Pajączek wiosłuje zawzięcie. Chude, długie ramiona wypręża z początku nieudolnie, potem stopniowo coraz rytmiczniej. Z natężenia robi się purpurowy, czuprynę ma mokruteńką, po policzkach spływa mu pot tak obficie, że wygląda, jakby głowę świeżo z wody wyciągnął.
Już odbyli połowę drogi.
Stefek bierze ukradkiem zegarek do ręki. Dochodzi wpół do czwartej. Potem znowu zaczyna wyławiać wodorosty. Przypływają do mostku.
— No, która godzina? — rzucają się tamci obaj do Stefka.
— Cztery minuty po pół; przyjechaliśmy o minutę wcześniej. Antoś spogląda na Pajączka jakoś szczególnie. Nie ma w tym spojrzeniu ani odrobiny szyderstwa.
— No, tak... nie przypuszczałem, że przegram. Masz scyzoryk.
Pajączek wyskakuje na brzeg, uszczęśliwiony. Ściska ręce kolegów.
— Dziękuję wam, bardzo, bardzo dziękuję. To taka wielka przyjemność. I wiesz, Stefek, byłem pewny, że przegrasz, a tymczasem... Patrzcie państwo! Ale już muszę iść. Mam jeszcze kreślić mapę. Do widzenia! Dziękuję wam.
I Pajączek rusza środkiem ulicy, jakiś śmiały, nawet zawadiacki. Czapkę niesie pod pachą, pogwizduje sobie. Zapewne się tak śpieszy, aby się pochwalić przed matką swym wielkim zwycięstwem.
Gdy zniknął za drzwiami, Stefek wyjmuje z kieszeni scyzoryk.
— Weź go z powrotem! Jutro ci przyniosę znaczek — mówi, jakby zawstydzony.
— Jak to, przecież było cztery po wpół...
— No tak, ale ja przedtem cofnąłem wskazówki o dwadzieścia pięć minut.
Antoś jest uszczęśliwiony i zdumiony.
— Nic a nic nie rozumiem. Czyś ty naprawdę myślał, że ten komar opłynie staw w pół godziny?
— Nie myślałem. Wiedziałem, że przegram.
— Więc czemu się zakładałeś?
Stefek przez mgnienie oka waha się.
— No, bo tak chciałem.
A po chwili dodaje:
— Ty, słuchaj!... Musisz mi dać słowo honoru...
— Że co?
— Że nikt nigdy o tym się nie dowie...
Od chwili owej przejażdżki po stawie Pajączek zmienił się zupełnie. Nie przekrada się już chyłkiem pod ścianami, nie unika kolegów, nie drży, wzywany do tablicy.
Wchodzi do klasy śmiało, wita się głośno, na pauzach biega i mocuje się z chłopcami, a na lekcjach odpowiada ze swobodą i pewnością siebie.
Z Pajączka zrobił się chłopak dzielny. Uwierzył w siebie.
Janina Porazińska