Wedle dociekań naukowców, gdzieś na obrzeżach naszego układu słonecznego, czai się tajemnicza Planeta X. Z drugiej strony zwolennicy teorii spiskowych oraz hipotez Sitchina twierdzą, że zbliża się do nas tajemnicza Nibiru, znana już starożytnym mieszkańcom Bliskiego Wschodu. Źródłom mitu o Nibiru, Anunnaki i ich przełożeniu na rzeczywistość przyjrzał się Jacek Muszyński…
_____________________
Wobec zbliżającego się roku 2012, w atmosferze niepewności, przy mnożących się na potęgę nowych przepowiedniach i teoriach ludzie coraz częściej szukają odpowiedzi na pytania o to, co przyniesie przyszłość. Czy wiemy już na tyle dużo, by ustrzec się przed nieprzyjemnymi niespodziankami? Czy już dostatecznie dobrze znamy własny Układ Słoneczny? Wszechświat jest miejscem zagadkowym, a swoje tajemnice ujawnia nam bardzo niechętnie. Wszystkich jego sekretów nie odkryjemy zapewne nigdy. Dobrze byłoby jednak podejmować próby poznania naszego najbliższego kosmicznego sąsiedztwa. Zwłaszcza, że kiedyś od tej wiedzy zależeć może nasze życie, a może nawet los całej naszej cywilizacji.
Kiedy w 1846 roku astronomowie zorientowali się, że rzeczywista pozycja Urana wynikająca z obserwacji nie zgadza się z tym, gdzie powinien się znajdować według ich wyliczeń, doszli do wniosku, że coś musi te rozbieżności powodować. Na podstawie obliczeń udało się znaleźć Neptuna - ostatnią obecnie planetę naszego Układu Słonecznego. Jak się później okazało astronomowie obserwowali go już wcześniej, m.in. Galileusz, jednak nie zdawali sobie sprawy z tego, że mają do czynienia z planetą, z powodu jego nieznacznego ruchu na tle gwiazd. Po jakimś czasie okazało się, że i w orbicie Neptuna występują zaburzenia. Nauczeni doświadczeniem astronomowie próbowali odkryć kolejną planetę. Udało się to w 1930 roku. Znaleziono Plutona. Niedługo naukowcy zorientowali się, że jego masa jest jednak zbyt mała, by doprowadzić do takich perturbacji w orbicie planety o masie Neptuna.
Rozpoczęto poszukiwania kolejnej, większej planety, która byłaby za nie odpowiedzialna. Nadano jej przydomek Planeta X, który używany był już wcześniej, bo w 1915 roku i chwilowo przypisany samemu Plutonowi. Całkiem trafny z resztą przydomek, gdyż byłaby ona dziesiątą planetą naszego układu, a za razem odpowiedzialną za tajemnicze zakłócenia orbit planet leżących bliżej Słońca. Długie lata astronomom nie udawało się odnaleźć choćby kandydatów na tą tajemniczą planetę. Jednak w 1992 roku sytuacja nieco się zmieniła. Odkryto pierwszy, większy obiekt z Pasa Kuipera - liczącą sobie ok. 160 km średnicy planetoidę (15760) 1992 begin_of_the_skype_highlighting (15760) 1992 end_of_the_skype_highlighting QB1. W kolejnych latach znajdowanych obiektów przybywało. Po roku 2000 zaczęto odkrywać nowe obiekty. Znaleziono m.in. 136199 Eris - nieco większą od Plutona. W konsekwencji tego w 2006 Międzynarodowa Unia Astronomiczna zdecydowała o zrewidowaniu norm, według których miały być klasyfikowane planety. Pluton stracił swoją dotychczasową rangę i stał się wraz z kilkoma porównywalnymi z nim wielkością ciałami planetą karłowatą.
Czy to jednak oznacza, że znalezienie odpowiednio dużego obiektu w odległych rejonach Układu Słonecznego jest tylko kwestią czasu? Uczeni z Uniwersytetu w Kobe (Japonia) - dr Patryk Sofia Lykawka (na zdjęciu poniżej) i prof. Mukai Tadashi - twierdzą, że powinniśmy znaleźć tajemniczą Planetę X w przeciągu najbliższych 10 lat. Opracowali nawet matematyczny model, według którego miałby to być obiekt o masie nieco mniejszej od masy Ziemi (30%-70%), dodatkowo oszacowali oni hipotetyczną orbitę - jej oddalenie od Słońca oraz nachylenie względem ekliptyki. Czy mają rację? Możliwe, że przekonamy się już niebawem. Zwłaszcza, że dysponujemy coraz większym arsenałem narzędzi badawczych. Od superkomputerów umożliwiających prowadzenie rozważań teoretycznych modeli oraz porównywanie tysięcy zrobionych na przestrzeni lat zdjęć odległych zakątków naszego układu, na nowoczesnych teleskopach, tak naziemnych jak i kosmicznych skończywszy. W tym miejscu wypada wspomnieć o nowym potężnym teleskopie orbitalnym Kepler, który ma zostać wystrzelony 5 marca 2009 roku przy pomocy rakiety Delta II. W podstawowych założeniach teleskop ten służyć ma w poszukiwaniach pozasłonecznych planet wielkością zbliżonych do Ziemi. Jednak niewykluczone, że naukowcy wykorzystają go również do obserwacji rubieży naszego układu planetarnego.
Jednak czy rzeczywiście do odkryć takich planet potrzeba jest aż tak zaawansowanej nowoczesnej technologii? Przecież za pomocą zwykłych małych teleskopów możemy oglądać gwiazdy oddalone o szalenie większe, nieraz trudne nawet do wyobrażenia odległości, a naukowcy dysponują sprzętem o niebo lepszym niż nawet zapaleni astronomowie amatorzy, a co dopiero zwykli zjadacze chleba. Racja jest tylko jedno ważne ale.
.
Gwiazdy świecą własnym światłem, natomiast planety, planetoidy i komety widzimy tylko dlatego, że odbijają światło słoneczne. Fakt, że okrążają one naszą dzienną gwiazdę w znacznej odległości powoduje, że tego światła dociera do nich niewiele. Na dodatek nie całe światło jest odbijane przez te obiekty - zależy to głównie od rodzaju powierzchni. Co za tym idzie do nas dociera już bardzo znikoma ilość światła od nich odbitego.
No dobrze. Mówimy tu jednak o planecie, która powoduje zakłócenia w ruchu Neptuna, czyli innej planety na dodatek dużej i o masie wiele większej niż masa Ziemi. Czy w takim razie jej powierzchnia nie powinna odbijać nieco więcej światła i ułatwić sprawy astronomom? Możliwe jednak w przypadku obiektów tak od nas oddalonych ich wykrycie wymaga analizy olbrzymiej ilości zdjęć, ponieważ na pojedynczych nie sposób odróżnić co jest daleką gwiazdą, a co bliską planetoidą lub szukaną planetą. Trzeba porównywać zdjęcia tych samych obszarów i szukać czy któryś nikły punkcik czasem nie zmienił swojego położenia.
Jednak czy za zakłócenia orbity Neptuna odpowiedzialna musi być nieodkryta planeta? Nie. Perturbacje te spowodowane są polem grawitacyjnym, a to generowane jest przez jakąś konkretną masę. I wcale nie musi to być planeta. Może się okazać, że masa ta nie jest nawet zbytnio zwarta. Wyobraźmy sobie gigantyczny obłok złożony z milionów małych odłamków skał i lodu lub nawet z pyłu. Mógłby on mieć masę nawet sporej planety, mimo że z Ziemi byłby niewidoczny - nie odbijałby światła - zwłaszcza na tle rozciągającej się na ok 1.5 roku świetlnego od Słońca chmury zwanej Obłokiem Oorta. Obłok ten jest źródłem wszelkich komet długookresowych, ale znajdują się w nim i większe obiekty, jak niewiele mniejsza od Plutona - 90377 Sedna, których jednak siłą rzeczy nie poznaliśmy zbyt wiele. Takie skupisko gruzu miałoby odpowiednią masę do wytworzenia pola grawitacyjnego, które mogłoby oddziaływać na Neptuna.
A może (jak woleliby inni) na Neptuna i inne planety oddziałuje tajemnicza planeta Nibiru (czasem też Niburu)? Skąd takie przypuszczenia i czy są jakiekolwiek podstawy do tego, by sądzić, że tak właśnie może być?
Większość informacji o Nibiru pochodzi ze starożytnych tekstów spisanych na glinianych tabliczkach przez Sumerów. Na tych właśnie tekstach swoje badania nad tą tajemniczą planetą oparł Zecharia Sitchin. Uznał on, że brakujące lub nieczytelne fragmenty sumeryjskich opowieści można odbudować z innych zachowanych tekstów ludów Mezopotamii, ze względu na powiązania mitologii wszystkich ludów tamtego regionu. W Babilonie to ciało niebieskie utożsamiano z ich najważniejszym bogiem Mardukiem. Dlatego też nazwy Nibiru i Marduk często stosowane są jako zamienniki. Nibiru nazywa się nieraz także „planetą przejścia". Sitchin cytując babilońskie teksty pisze:
Planeta NIBIRU:
On jest tym, kto bez zmęczenia
Wciąż przechodzi przez środek Tiamat.
Niech nazywa się »PRZEJŚCIE«
Ten, który zajmuje środek.
Trzeba zaznaczyć, że wiele z tez Sitchina trudno jest uznać za prawdopodobne, a niektóre mogą nawet wydawać się nierealne, jednak sporą część z nich argumentuje w taki sposób, że można czasem zastanawiać się nad ich prawdopodobieństwem.
Według Sitchina sumeryjskie teksty mówiące o historiach bóstw opisują tak na prawdę ciała niebieskie i ich zachowanie się na nieboskłonie, a mogą przedstawiać nawet proces tworzenia się naszego Układu Słonecznego oraz Nibiru jako planetę, która wtargnęła do niego w początkowym okresie jego istnienia. Wszystko to opisuje m.in. w „Dwunastej Planecie". Przedstawia on cały ten proces dość szczegółowo, kolejność powstawania planet, ich rozmieszczenie względem Słońca. W końcu opisuje samego Marduka, pojawienie się go w układzie oraz skutki jakie to za sobą niosło. Z tego opisu Marduk jawi się nam jako duże, jasne i plastyczne (opisy powstających w jego bryle wybrzuszeń podczas przelotów obok dużych planet) ciało niebieskie, z którego wnętrza wydobywały się płomienie, a przy zbliżeniu do innych planet ciska pioruny. Okrążał on Słońce w ciągu 3600 lat po bardzo wydłużonej orbicie - przypominającej orbity komet, a jego pochodzenia spoza naszego układu miał dowodzić fakt kierunku obiegu Słońca - przeciwny niż kierunek obiegu innych planet (nasz układ powstał z wirującego w jedną stronę dysku pyłu i gazu).
Podczas przelotu obok Słońca miał wejść na tor kolizyjny z Tiamat - dużą skalno-wodną planetą obiegającą gwiazdę między Marsem a Jowiszem - a w trakcie jednego z kolejnych powrotów doprowadzić do zniszczenia jej przez zderzenie z jednym z satelitów Marduka. Tiamat została rozdzielona na dwie części. Pierwsza miała zostać przemieszczona, być może grawitacyjnym oddziaływaniem, na nową orbitę i stać się Ziemią. Druga z nich rozbita na mniejsze kawałki stała się pasem asteroid oraz kometami.
Dowodem na to miał być fragment tekstów:
Pan zatrzymał się, by popatrzeć na jej ciało bez życia.
Potem zaplanował przemyślnie, jak podzielić potwora.
Potem rozszczepił ją jak małża na dwoje. (...)
Pan deptał po tylnej części Tiamat;
Połączoną z nią czaszkę odciął swoją bronią:
Porozrywał jej naczynia krwionośne;
I spowodował, że Wiatr Północny ją poniósł W nieznane miejsce. (...)
Jej [drugą] połowę zawiesił jak zasłonę na niebie:
Splatając ich razem, rozstawił jak wartowników [...],
Zakrzywił orszak Tiamat, by uformować wielki pas, Jak bransoletę.
Ten fragment może stanowić jeden z głównych argumentów przeciwników teorii Sitchina. Przecież według naszej teraźniejszej, naukowej wiedzy pas asteroid mógł stać się kolejną planeta naszego układu w czasie jego formowania, jednak proces ten uległ zaburzeniu przez grawitacyjny wpływ gigantycznego sąsiada - Jowisza - i został tym czym był na początku, czyli masą latających brył skał i lodu.
Faktem jest jednak, iż niektóre komety obiegają Słońce w kierunku przeciwnym do obiegu planet i innych ciał Układu Słonecznego.
Niektórzy badacze starożytnych tekstów pochodzących z Bliskiego Wschodu uważają, iż w opisach tych Marduka powinno się utożsamiać bądź to z Jowiszem - z powodu powiązania najważniejsze ciało na niebie - najważniejsze bóstwo, bądź z Marsem - czerwona planeta - z powodu czerwonej barwy jaką ma w opisach Nibiru. Dodatkowo według nich teksty te wcale nie opisują zdarzeń dotyczących ciał niebieskich, a są jedynie mitami starożytnych kultur. Natomiast fragmenty mówiące wprost o planetach i innych obiektach kosmicznych dotyczą obserwacji astronomicznych. Sitchin twierdzi jednak, że dobrze zrozumiał przekazy i że dotyczą one na pewno zdarzeń, które rozegrały się w naszym układzie planetarnym w odległej przeszłości.
Przyjmijmy, że odczytał on poprawie starożytne inskrypcje. Wtedy pojawia się tutaj najbardziej problematyczne pytanie:
Skąd na glinianych tabliczkach sprzed ok. 6 tys. lat znalazłyby się opisy powstania Układu Słonecznego?
Przecież nasz układ powstał ok. 4.5 miliarda lat temu. Życie na Ziemi pojawiło się ok. 3 miliardów lat temu, a człowiek jako gatunek istnieje ledwie kilka milionów lat.
Zwolennicy teorii Sitchina mają i na to odpowiedź. Według nich Sumerowie swoją wiedzę zawdzięczają rasie zamieszkującej Nibiru - Anunnaki. Planeta ta miała zrodzić nie tylko tą inteligentną rasę, która następnie przekazałaby wiedzę Sumerom, ale miała być również odpowiedzialna za zaistnienie życia na Ziemi w ogóle. Jeżeli przyjmiemy, że mieszkańcy Nibiru istnieją, wtedy pojawia się co do nich wiele pytań i wątpliwości. Jak życie na tej planecie rozwiązało problem braku energii słonecznej - w końcu większą część swojej podróży przez nasz układ gwiezdny przemierza ona w wielkim oddaleniu od Słońca - w ciemnościach kosmosu. Skąd posiadają oni wiedzę o tym jak wyglądało formowanie się Układu Słonecznego - jeśli rzeczywiście ją mają oznacza to, że istnieją od bardzo dawna, a może nawet zaplanowali powstanie życia na Ziemi - jak głoszą niektóre teorie o zasianiu naszej rodzimej planety.
To jednak nie koniec nieścisłości związanych z Nibiru. Sitchin powołując się na Mezopotamskie teksty twierdzi, że mówiły one o cyklicznym pojawianiu się tej planety, jak o zjawisku dającym się przewidzieć, przepowiedzieć i zaobserwować. Mało tego opisuje przybliżone parametry orbity - m.in. jej peryhelium (punkt najbliżej Słońca) ma on znajdować się między orbitami Marsa i Jowisza, a także to, gdzie należy szukać, aby mogła ona zostać ponownie zaobserwowana. W „Dwunastej planecie" twierdzi on:
Wśród wielu mezopotamskich tekstów dotyczących tego tematu jeden jest całkowicie jasny:
Planeta boga Marduka:
Gdy się pojawi: Merkury.
Wznosząc się trzydzieści stopni po łuku niebieskim:
Jowisz. Stojąc w miejscu niebiańskiej bitwy:
Nibiru.
Fragment ten Sitchin interpretuje jako opis kilku następujących po sobie miejsc na niebie, gdzie należy szukać, by dostrzec zbliżającego się Marduka. Mają to być - koniunkcja z Merkurym, przecięcie orbity Jowisza oraz ustawienie w linii Nibiru - Ziemia - Słońce. W innym miejscu jednak pisze, że Pojawieniu się na niebie bóstwa ma towarzyszyć Wenus. Wszystko to oznaczałoby, że wszystkie wewnętrzne planety skaliste jednocześnie byłyby z Mardukiem w rezonansie orbitalnym (synchronizacja obiegów - najlepszy przykład to rezonans księżyców galileuszowych). Co choć teoretycznie możliwe, w praktyce zajmowałoby dużo więcej czasu niż jeden obieg Nibiru wokół Słońca. Dodatkowo musiałyby się one ustawiać w jednakowym położeniu przy każdym takim przejściu. Inaczej opis ten dotyczyłby raczej konkretnego pojawienia się tajemniczej „planety przejścia".
Powołując się również na teksty biblijne Sitchin podaje opisy wydarzeń jakie mają miejsce na Ziemi podczas największego zbliżenia Marduka do Ziemi m.in. zakłócenia czasie trwania doby, trzęsienia ziemi, deszcze i powodzie. Zdarzenia te miałyby ustąpić wkrótce po oddaleniu się Nibiru.
Jednak co jeśli Marduk nie jest w rezonansie orbitalnym ze skalistymi planetami? Wtedy każde jego pojawienie się blisko Słońca wiązałoby się z innym ustawieniem tych planet, czyli również Ziemi. W praktyce oznaczałoby to tyle, że nie za każdym razem minimalna odległość między Nibiru a Ziemią byłaby taka sama, więc i skutki oddziaływania byłyby różne. Przecież nie trudno sobie wyobrazić sytuację, w której podczas największego zbliżenia Marduka do Słońca Ziemia znajduje się nie po tej samej stronie naszej dziennej gwiazdy, lecz po drugiej. Wtedy odległość między naszą planetą, a gościem z głębin kosmosu byłaby większa o ok. 300 milionów km, a co za tym idzie jego oddziaływanie byłoby proporcjonalnie - sporo mniejsze. Oczywiście ktoś może powiedzieć, przecież planety bliżej Słońca poruszają się szybciej, więc w końcu Ziemia sama zbliżyłaby się do „planety przejścia". Tak. Należy jednak pamiętać, że i Nibiru w tym samym czasie przemieszczałaby się. Z tego co Sitchin opisuje - porusza się ona po orbicie w przeciwną stronę niż wszystkie inne planety, wiec jej podróż względem nas też byłaby szybsza. Czyli Ziemia nie miałaby znowu, aż tak dużo czasu by się zbliżyć do Marduka.
Jedno jest jednak pewne. Jeżeli Marduk miałby powracać w okolice pasa asteroid - gdzie miało się znajdować jego peryhelium, to czy nie powinien on oczyścić go lub przynajmniej rozproszyć znacznie większą ilość planetoid z tamtego regionu? W końcu na Ziemię - nie taka znowu małą planetę miał oddziaływać dość silnie na przykład przez zakłócenie jej obrotu wokół własnej osi. Przecież łączna masa wszystkich planetoid z pasa głównego jest szacowana na ok połowę masy Ziemi. A może to, że mamy jeden główny pas (nie licząc dość rozproszonego Pasa Kuipera) i kilka mniejszych skupisk planetoid w naszym układzie jest właśnie zasługą Marduka i jego grawitacyjnego oddziaływania na te małe ciała kosmiczne.
Na przełomie lat 70-tych i 80-tych ubiegłego wieku Amerykańska Agencja Kosmiczna po badaniach nad zakłóceniami ruchu odległych planet naszego układu poinformowała o możliwości istnienia jeszcze jednej planety, która by je wywoływała. W 1983 roku NASA wystrzeliła satelitę IRAS, który miał sporządzić w podczerwieni mapę nieba. Udało się dokonać przeglądu 96% nieboskłonu zanim wyczerpał się chłodzący go ciekły hel. Jednak w trakcie trwania misji satelita odkrył coś nieoczekiwanego. W gwiazdozbiorze Oriona dostrzegł on dziwny, chłodny obiekt. Obserwacji dokonano przynajmniej dwukrotnie na przestrzeni 6 miesięcy. Naukowcy nie byli w stanie określić, czym jest owo znalezisko. Podejrzewali, iż może to być mała, młoda, zimna i odległa galaktyka lub też leżące na krańcach naszego Układu Słonecznego ciało niebieskie wielkością zbliżone do Jowisza. Zaraz po ogłoszeniu tego faktu w mediach zawrzało od spekulacji, czym dany obiekt może być, czy znaleziono właśnie 10 planetę naszego układu. Do łask powróciły również teorie Sitchina, gdyż próbowano doszukiwać się tu planety Nibiru. Jednak po kilku miesiącach naukowcy zaczęli odżegnywać się od swoich wcześniejszych wypowiedzi. Całą sprawę stłamszono i wyciszono, co jeszcze bardziej pobudziło niektórych ludzi do tworzenia własnych teorii i interpretacji odkrycia. Teraz ciężko jest już dokopać się do jakichkolwiek obiektywnych faktów na temat tamtej obserwacji.
Wyznawcy teorii spiskowych zaczęli jednak snuć kolejne spekulacje po tym jak uruchomiony został South Pole Telescope (SPT) - teleskop na biegunie południowym, którego podstawowym, naukowym, oficjalnym celem jest badanie gromad galaktyk pod kątem udziału w nich ciemnej energii. W Internecie pojawiły się informacje jakoby śledzono za jego pomocą duży obiekt kosmiczny zbliżający się do centralnych rejonów naszego układu, więc również i do Ziemi. Jak to się ma faktycznie do prawdy tego nie wiadomo.
South Pole Telescope
Wracając jeszcze do starożytnych sumeryjskich tekstów Zecharia Sitchin starał się przekonać nas, że przedstawiają one planetę. Przyjrzyjmy się jednak tym opisom i spróbujmy dokonać własnej interpretacji, choć nadal w kosmicznych kategoriach.
Powabna była jego postać, oczy pełne blasku;
Wykwintny w ruchach, majestatyczny, jak za dawnych czasów...
Mocno przyćmiewał bogów, prześcigał we wszystkim [...].
Pyszny, jak żaden z nich; przewyższał ich wzrostem;
Potężne były jego członki, niezmiernie był wysoki. (...)
Kiedy poruszał wargami, ogień przed nim buchał. (...)
Anu zrodził czterech i ukształtował cztery boki,
powierzając ich energię przewodnikowi tego zastępu.
Powyższy opis sugeruje, że byłoby to dość duże i jasne ciało kosmiczne, któremu towarzyszyłyby satelity. Ciekawy i możliwe, że sporo mówiący jest fragment o ogniu, który z niego buchał. Czyżbyśmy mieli do czynienia z planeta aktywną wulkanicznie?
A może wcale nie planetą, a opis ten dotyczy małej nie do końca uformowanej gwiazdy - tak zwanego brązowego karła ciała kosmicznego o macie kilku-kilkunastu mas Jowisza. Zbyt lekkiego, by zapoczątkować w swym wnętrzu reakcje termojądrowe. Na tyle jednak dużego, by mieć gorące jądro zdolne do wytwarzania jakichś ilości promieniowania cieplnego oraz światła. Wtedy Marduk byłby takim brązowym karłem, z własnym zredukowanym systemem planetarnym, który mógłby być postrzegany jako system satelitów. Osobnym układem, który powstał z dala od naszego z małej chmury gazu i pyłu, gdzieś w głębinach kosmosu. Zbytnio się zbliżył do naszego Słońca i stworzył z nim nietypowy układ podwójny. Wtedy jego oddziaływanie grawitacyjne na cały nasz Układ Słoneczny byłby rzeczywiście w jakimś stopniu znaczący. Zwłaszcza podczas zbliżeń do naszej dziennej gwiazdy. A może Nibiru taka, jaką opisują ją Sumerowie jest jedynie mitem starożytnych ludów. Nie ma wcale planety, która obiegałaby Słońce raz na 3600 lat. Za perturbacje Neptuna odpowiada nieodkryta jeszcze Planeta X - kolejna planeta Układu Słonecznego dużo większa od planet karłowatych - Plutona i Eris, obiegająca naszą gwiazdę daleko poza orbitą ostatniej planety, którą obecnie znamy.
Pozostaje jednak jeszcze jedna kwestia, co do której wypadałoby się odnieść. Istnieje teoria, która mówi, że cykliczne masowe wymieranie gatunków na naszej planecie jest spowodowane istnieniem Nibiru i jej powrotami w pobliże Słońca. Oczywiście, jeśli przyjmiemy, że „planeta przejścia" istnieje - jest taka możliwość, że to właśnie ona może być odpowiedzialna, chociaż w części za to zjawisko. Jednak czynników, które mogą być jego powodami jest więcej. Na dodatek masowe wymieranie gatunków nie odbywa się co kilka tysięcy, ale co kilkanaście, kilkadziesiąt milionów lat. Zwolennicy tej teorii lubią przywoływać koniec epoki lodowcowej. Jednak za ocieplenie się klimatu w tamtych czasach najprawdopodobniej odpowiadała zwiększona aktywność Słoneczna. Nasza gwiazda może być również powodem, bardziej lub mniej bezpośrednim, tych wielkich okresów wymierania - jak np zagłady dinozaurów. Możliwe, że nieszczęśliwy zbieg okoliczności połączył w czasie kilka czynników, jak zmiana aktywności Słońca, zwiększenie aktywności wulkanicznej, zmiany klimatyczne, czy w końcu upadek meteorytu, które razem dały katastrofalne skutki.
Za masowe wymieranie może odpowiadać jednak samo nasze Słońce, a właściwie jego podróż wokół centrum Drogi Mlecznej. Dziś, choć nie wiemy jeszcze wielu rzeczy poznaliśmy częściowo sposób w jaki się to odbywa. Nasza gwiazda, a my wraz z nią na pokładzie małego stateczku zwanego Ziemią obiegamy centrum galaktyki, jednak nie po kolistej orbicie. Słońce w swojej drodze podnosi się ponad dysk galaktyczny i opada w niego, zanurzając się raz na ok. 30 milionów lat w obszar gęściej usiany gwiazdami. Jest to dość niebezpieczne. Jednak nie ze względu na możliwość kolizji z innym systemem - ta jest bowiem bardzo mało prawdopodobna. Niebezpieczne jest oddziaływanie grawitacyjne jakie wywierają gwiazdy z dysku na nasz układ, a właściwie jego krańce - Obłok Oorta. Dopóki pozostajemy w dysku równowaga grawitacyjna na obiekty z obłoku zostaje zachowana. Jednak w momencie, w którym Słońce zaczyna się wznosić te niewielkie ciała kosmiczne są odciągane grawitacyjnie przez dysk, ale w końcu siła przyciągania Słońca staje się dominująca i obiekty te mogą zostać wystrzelone w kierunku centrum naszego układu. Lecą wtedy z dość dużą prędkością w nasza stronę, a kiedy Ziemia znajdzie się z nimi na kursie kolizyjnym... Wtedy mamy problem. Naukowcy wyliczyli, że podróż z rubieży do centrum układu może zająć tym odłamkom skał i lodu około miliona lat. Wyliczyli też jednak, że nasze Słońce zaczęło się niedawno wznosić z dysku galaktycznego... Jakiś milion lat temu. Nie wykluczone zatem, że w naszym kierunku może lecieć pewien „gość", jednak może nie być to przewidywana planeta Nibiru.
Wszechświat jest miejscem zagadkowym, a swoje tajemnice ujawnia nam bardzo niechętnie... Może jednak warto by było zainteresować się, jak ludzkość stoi z ich odkrywaniem