Antologia SF - Siedmiu fantastycznych, Antologie


SPIS TREŚCI

1. Stanisław Lem Test [nie]

2. Stanisław Lem Podróż czternasta [nie]

3. Krzysztof Boruń Nieproszeni goście

4. Konrad Fiałkowski Włókno Claperiusa [nie]

5. Czesiów Chruszczewski Miasto, które będzie (Tunel) [nie]

6. Adam Wiśniewski-Snerg Tamten świat

7. Andrzej Czechowski Prawda o Elektrze [nie]

8. Krzysztof Malinowski Obrazki z przeszłości: Przeprowadzka

NIEPROSZENI GOŚCIE

Krzysztof Boruń

Roku Pańskiego 1593 bogobojni mieszkańcy na­szego grodu na ciężką próbę wystawieni zostali. Jak jeszcze po wielu latach wspominano — zima owego roku była nad podziw łagodna, tak że już na Trzech Króli łąki pokryła zieleń świeża, a w Zaślubiny NMP słońce prażyło jakby na Boże Ciało. Pomnę też, że zaraz po Zmartwychwstaniu ptactwo wszelkie hurmem z boru Opatowego, później Czarcim nazy­wanego, uciekło, i to był pierwszy widomy znak, że jakoweś złe tam się szykuje.

Kiedy więc jasność niezwykła, a czerwona jako płomień pożaru pojawiła się nad lasem, nikt nie wa­żył się na milę do Onego dostąpić. Jeden tylko zna­lazł się śmiałek, a był nim medyk i alchemik Ma­teusz Rylus. On to, już drugiego dnia, gdy ona jas-

ność się pojawiła, do boru pospieszył, aby — jak później wyznał na mękach — pokłon poddańczy pie-kielnikom złożyć. Ale o mistrzu Mateuszu od dawna szeptano, że w zmowie z czartem był i tylko dzięki wstawiennictwu Jaśnie Wielmożnego Pana Burgra-biego, któremu obiecywał ołów w złoto zamienić, nie sczezł wcześniej na stosie.

Kiedy więc mimo nieustających modłów i bicia w dzwony szatan boru Opałowego opuścić nie chciał, a nawet, rozzuchwalony począł spokojnych miesz­kańców nocą, a czasem i dniem nawiedzać, postać ogromnego jak łeb wołu pająka przybrawszy, Jaśnie Wielmożny Fan Burgrabia dłużej zwlekać nie mógł i do Jego Ekscelencji Księdza Biskupa Ordynariusza wraz z ojcami duchownymi list o pomoc wystosował. Rychło też przyjechał do nas ojciec Modestus Munch — najmędrszy ponoć z inkwizytorów w ca­łym księstwie, który już niejednego czarta przepę­dził, a wiele wiedźm, czarowników i kacerzy na stos zaprowadził.

Bez zwłoki też, wysłuchawszy przytomnych świad­ków diabelskich wizyt, a wieczorem na własne oczy jasność nad Opałowym borem ujrzawszy, ów mąż prawy całą noc na żarliwej modlitwie, krzyżem le­żąc przed wielkim ołtarzem kościoła św. Józefa spędził, a nazajutrz nakazał onego mistrza Mateusza pojmać i przed swe oblicze sprowadzić.

Mistrz Mateusz próbował zrazu wdać się z Ojcem Inkwizytorem w dysputę, zaprzeczając, iżby był z szatanem w zmowie, lubo przyznał, że do boru Opałowego chadzał, ale że tamże jeno wielki i świe­cący grzyb z ziemi wyrosły ujrzał i zdjęty trwogą uszedł. Diabelskie pająki kręciły się też ponoć obok onego grzyba, przez powietrze jak osy latające, ale

żaden na medyka baczenia nie miał, ni krzywdy, ni też protekcji jakowejś mu nie czyniąc. I dlatego ów heretycko dowodził, jakoby nie byli to wysłańcy pie­kieł, a tylko nie znane oku ludzkiemu dziwy natury. Ale ojciec Modestus na te wykrętne tłumaczenia nie zważał, jeno do prawdy opornego nakłaniał, wskazując jasno, że Mateusz niechybnie z czartami się pokumał, boć inaczej nie wypuściłyby onego z Opałowego boru.

Uznawszy tedy, że dość dowodów przeciw sobie mistrz Mateusz przytoczył — Ojciec Inkwizytor jął raz jeszcze zaklinać go po ojcowsku i prosić, aby do swych konszachtów z diabłem się przyznał, innych wspólników, jako też wspólniczki czarta powołał i Boga o miłosierdzie błagał, a gdy i to nie pomogło — z ciężkim sercem na tortury musiał zezwolić. Mistrz Mateusz swe winy na mękach wyznał, lubo wspólników ani wspólniczek nie powołał. Gdy zasię przed sądem stanął, począł się zapierać, heretyckie myśli głosić i szatanów bronić tak, iż innego wyroku trybunał wydać nie mógł, jeno na spalenie żywcem i rozrzucenie popiołów na rozstajnych drogach ska­zał.

A kiedy już mistrz Mateusz w rynku na stosie pod słupem stanął i kat ogień podłożył — nadleciały one diabelskie pająki znad lasu i widno chciały swego kumotra ratować, jako że krążyły długo nad rynkiem. Lud zgromadzony, straż miejska, a nawet sam Jaśnie Wielmożny Pan Burgrabia z małżonką w popłochu pierzchli i w kościele św. Józefa się ukryli, a tylko nieustraszony ojciec Modestus pozo­stał i Krzyżem Świętym czarta odpędzał tak długo, aż tylko popioły po Mateuszu Rylusie pozostały, a diabelscy kumotrzy na powrót do boru odlecieli.

Wówczas to przez cały wieczór i noc bito w dzwo­ny i we wszystkich kościołach lud modlił się o zwy­cięstwo nad szatanem, zaś skoro poczęło świtać, ku boru Opałowemu ruszyła procesja. Prowadził ją Ojciec Inkwizytor w asyście przeora, wszystkich ojców i braci zakonnych. Im też głębiej w bór się zapuszczaliśmy, tym większy wszystkich nas lęk ogarniał, atoli wielu wytrwało aż do skraju polany, o której Rylus sądowi mówił. W rzeczy samej, tak jak czarownik wspominał, stał tam owy diabelski grzyb, z ziemi jakoby wyrosły. Ojciec Modestus rozkazał, aby się zatrzymano, a sam jeno z kropi­dłem ł krzyżem wyszedł śmiało na polanę, znak święty Męki Pańskiej ku onemu czartowskiemu dzi­wu zwrócił i wołając: apage — pędzić czarta rozpo­czął.

Strach ogarnął przytomnych, bo oto otwarła się jakoby gęba w owym grzybie i wyleciały z niej dwa diabelskie pająki, ku Ojcu Inkwizytorowi przez po­wietrze zdążając. Zrazu wszystkich lęk straszny zmroził, że czarty ojca Modestusa rozedrą, alić stał on niewzruszony, a nawet począł postępować krok za krokiem złemu naprzeciw, litanię w głos odma­wiając, i diabły nie tylko nie mogły go dosięgnąć, ale poczęły z wolna cofać się ku onej gębie rozdar­tej. Ojciec Inkwizytor szedł za nimi dalej i dalej i był już chyba na rzut kamieniem od onego piekiel­nego dziwa, gdy na tę chwilę spode grzyba wypeł­znął ogromny bury obłok i ojca Modestusa otoczył.

Kto żyw, salwował się ucieczką. Nikt by też ni­kogo nie wstrzymał, taka bojażń ogromna ogarnęła ludzi. Nie dziw zresztą, bo nie upłynęło jednej „zdrowaśki", a oto potężny wicher uderzył w las. Wraz z nim rozniósł się daleko zrazu gwizd prze­

raźliwy, a później grzmot nieustający, jakoby sto gromów spadło na polanę diabelską.

Żaden z nas pierzchających w popłochu nie śmiał spojrzeć za siebie, ale ci, którzy pozostali w mias­teczku, widzieli, jak w onej chwili nad borem wzniósł się wielki wirujący obłok i znikł w niebie-siech, pozostawiając tylko długą, jasną smugę, wi­doczną jeszcze w południe, kiedy dzwoniono na Anioł Pański.

Ojciec Modestus nie powrócił. Zrazu mówiono, że sam Lucyper porwał z zemsty inkwizytora Muncha do piekła, ale rychło jego Ekscelencja Ksiądz Bis­kup zapewnił, że widno ten mąż święty został, po przepędzeniu czartów, w nagrodę żywcem do nieba uniesiony.

Dopiero po wielu latach pierwsi śmiałkowie od­ważyli się zapuścić w bór Opatowy ku diabelskiej polanie. Jako jedyny ślad czartowskich odwiedzin pozostał tamże płytki, acz rozległy na kilka sążni wądół, porosły bujnie leśnym zielem.

Przekazuję dalsze szczegóły dotyczące nowej broni użytej przez npla na froncie Salonickim i wyników podjętych przez nasze jednostki działań, sygnowa­nych w poprzednim raporcie jako incydent CXZ-278/33:

Nowa broń to — zdaniem naocznych świadków — miotacz bomb zapalających bądź gazowych, typu aerostatycznego, zewnętrznie przypominających ku­liste miny morskie. Skuteczność tej broni, przy­najmniej w przypadku omawianego incydentu, oka­zała się minimalna, jakkolwiek atak może mieć zna­czenie psychologiczne. Miotacz transportowany jest z pomocą maszyny powietrznej, prawdopodobnie

działającej na tej samej zasadzie, jak zeppeliny, chociaż nadano jej odmienny kształt zewnętrzny. Niestety, broni tej nie udało się zdobyć: nie znale­ziono również żadnych odłamków bomb na terenie działań bojowych. Można przypuszczać, iż broń zo­stała skonstruowana w Anglii lub Francji, na co wskazuje zbieżność w czasie między incydentem a lądowaniem francusko-brytyjskiego korpusu w Sa­lonikach.

Miotacz przetransportowany został przez npla, prawdopodobnie pod osołną nocy z 3 na 4 sierpnia, i umieszczony na zapleczu naszych wojsk w tere­nie górzystym, w trudno dostępnym wąwozie o zbo­czach porośniętych gęstym lasem. Zaobserwowaną w nocy z 3 na 4 sierpnia czerwoną łunę potrakto­wano początkowo jako pożar lasu. Dla pewności wy­słano jednak w dniu 5 sierpnia patrol, który prze­kazał pierwsze meldunki wskazujące na obecność npla w tym rejonie. Zwiadowcy zatrzymali napotka­nego w lesie osobnika, lat około 60, podającego się za profesora nauk przyrodniczych nazwiskiem Ma-teos Rilos. W czasie przesłuchania przez płk. Mun-cha próbował on udawać wariata, twierdząc, iż na dnie wąwozu znajduje się gniazdo jakichś ogrom­nych owadów (sic!), nie zaś nieprzyjacielskie stano­wisko bojowe. Niedwuznacznie też sugerował wstrzymanie w tym rejonie wszelkich działań woj­skowych, rzekomo aby umożliwić uczonym zbada­nie niezwykłego zjawiska, które jakoby może być pochodzenia pozaziemskiego. Nie ulega wątpliwości, że był to szpieg angielski lub francuski (na to wska­zywała znajomość przez niego tych języków). Jego niedorzeczne wywody miały podważyć morale na­

szych żołnierzy i osłabić ich postawę w obliczu nie­przyjaciela. Wyrokiem sądu wojennego szpieg został skazany na śmierć i rozstrzelany. Niemniej zdołał on zasiać niepewność wśród części żołnierzy, a na­wet oficerów, o czym świadczy raport kolejnego zwiadu, zawierający bzdurną relację o owadach--monstrach, które rzekomo zaatakowały żołnierzy na stokach wąwozu.

Opracowany przez płk. Muncha plan osaczenia nieprzyjacielskiej placówki i zdobycia — bądź w razie niepowodzenia — zniszczenia je'j ogniem artyleryjskim, należy uznać za słuszny. Niemniej ten doświadczony przecież dowódca nie ustrzegł się kilku błędów taktycznych, które zaważyły na po­wodzeniu operacji. Przede wszystkim nie uwzględnił skutków dywersyjnej propagandy wroga. Kolejnym błędem było to, iż stwierdziwszy, że pojawienie się bomb latających wywołało panikę, chcąc podnieść żołnierzy na duchu, sam poprowadził atak. Dotarł, co prawda, aż do włazu nieprzyjacielskiej maszy­ny, ale sam jeden i w chwili, gdy npl zastosował osłonę dymną, znalazł się w jej zasięgu, tracąc łącz­ność z odziałem.

Trzecim błędem było użycie przez pułkownika ra­kietnicy w momencie, gdy otoczył go dym. Dał tym sygnał otwarcia ognia artyleryjskiego na rejon dzia­łań bojowych. Ten właśnie ogień spowodował bar­dzo poważne straty w naszych oddziałach. Maszyny latającej, niestety, nie udało się zniszczyć. Niemniej nieprzyjaciel musiał się wycofać, odlatując w nie­wiadomym kierunku.

Zwłok pułkownika nie znaleziono. Istnieją podej­rzenia, iż został on uprowadzony przez npla.

Ja, Mat Ryl, nędzny zdrajca, kłamca i prowoka­tor, uświadomiwszy sobie swą nicość, pragnę wyz­nać publicznie jakże ciężkie me winy, aby zbrodnia była sprawiedliwie i surowo ukarana.

Służyłem przez długie lata zajadłym wrogom ry­baków Ocardii i ich umiłowanego, najszlachetniej­szego Nauczyciela. Za judaszowe srebrniki, zaśle­piony nienawiścią do wszystkiego, co dobre, mądra i piękne, prowadziłem krecią robotę, zmierzającą do siania zamętu na naszej wyspie. Z inspiracji też moich ukrytych zleceniodawców wylągł się w moim zatęchłym mózgu jakże niedorzeczny, acz perfidny pomysł spreparowania podłej, pseudonaukowej ba­jeczki o odwiedzinach z kosmosu, jak gdyby gdzieś mogły istnieć istoty wiedzące więcej o wszechświe­cie niż my, a zwłaszcza nasz genialny Nauczyciel. Próbowałem też nieudolnie maskować bezsens tego kłamstwa przeinaczonymi świętokradczo okrucha-mi wiedzy, za którą przecież powinienem być wdzięczny tym, których oszukiwałem podstę­pnie.

Chcę tu podkreślić, bynajmiej nie po to, aby się usprawiedliwiać i umniejszać ogrom mojej winy — że działałem od samego początku ręka w rękę z pod­stępnym szczurem Mod Minhem. Przez długie lata usiłował on wmawiać rzeszom rybackim, że jest najwierniejszym i najbliższym przyjacielem ich wielkiego Nauczyciela, a jednocześnie spiskował z ludźmi takiego pokroju jak Mat Ryl! Nie jest prawdą, jak głosił ten judasz, że prowadząc naszych młodych rybaków do ataku na wytworzone przeze mnie podstępnie, rzekomo dla ochrony przybyszów z kosmosu, pola siłowe (wykorzystałem tu dla złej sprawy młodzieńczy pomysł naszego Nauczyciela) —

chodziło mu o to, aby odsłonić pustkę, jaką za tym polem skrywałem przed wnikliwym wzrokiem oby­wateli naszej wyspy. W rzeczywistości prawdą jest, iż chciał on — wykorzystując zapał i gniew łatwo­wiernych młodzików — uzasadnić swą obecność w pobliżu pola siłowego, aby w odpowiednim mo­mencie przedostać się do jego wnętrza, gdzie czekał już na niego skradziony grawitolot. Wiedząc bo­wiem, że jego zdrada została odkryta, postanowił uciec do wrogów Ocardii — co, jak wiadomo, za­kończyło się fiaskiem.

Podaje się do wiadomości, iż wobec wyczerpania puli spotkań międzycywilizacyjnych na rok 3593, lądowania na Ziemi ekspedycji z planety 13 Beta Draconis nie przewiduje się. Jedynym reprezen­tantem Układu Słonecznego upoważnionym do udzielania przybyłym niezbędnych informacji jest M-9748321. Jednocześnie zawiadamia się, że za sa­mowolną próbę wysyłania zaproszeń poza planem udziela się R-53721 ostrej nagany z ostrzeżeniem o przewidzianych prawem sankcjach, aż do wyma­zania pamięci submolekularnej włącznie.

TAMTEN ŚWIAT

Adam Wiśniewski-Snerg

A więc na tym upłynął czas mego pobytu. Czas wypełniony ruchem bezwładnym, na wpół świado­mym, urozmaicony otrząsaniem się ze zdarzeń i reakcjami podejmowanymi po linii najmniejszego oporu, czas sennego trwania, bez jednej decyzji, okres oczekiwania na coś i ruchu od ściany do ścia­ny, pobyt krótki i bezcenny, strawiony na obijaniu się o rzeczy i stany tak się zazębiające i względem siebie usytuowane, że ostatnie pchnięcie z bezbłęd­ną precyzją skierowało mnie na tor mi przeznaczo­ny, ku drzwiom jakimś, ku jednym z tysiąca drzwi, po to tylko, abym przekręcił w nich klucz — i na tym koniec. Zostałem więc skreślony z listy i wra­całem w głąb nocy, do samego źródła, które mnie z siebie wydało. Tak to sobie właśnie zawsze wyob­rażałem: powrót jako upadek w czarną otchłań.

Ale cóż to zaprzątało mi myśli? Byłby to doko­nywany w czasie lotu, na krótko przed roztrzaska­niem się ostatni rachunek sumienia? Niedorzecz­ność: ani tak długotrwały upadek nie był możliwy, ani nie było świadomego powrotu. Co się za­tem stało?

Myślałem coraz trzeźwiej. Pierwsza nasunęła mi się obawa, że Rekrut poraził mnie z miotacza, za­nim mu go wyrwałem z ręki, bo miałem wrażenie, że oślepłem. Inaczej też można było wytłumaczyć sobie wrażenie nieustannego spadania: pewnie wi­siałem w przestrzeni, ciągle w tym samym miejscu, ale w stanie nieważkości, który wywoływał iden­tyczne sensacje jak spadanie w przepaść. Ze wszy­stkich stron ogarniała mnie wypełniona rtęcią nie­przenikniona ciemność.

Rtęć? Skąd się tutaj wzięła albo raczej — w ja­ki sposób ja się w niej znalazłem? Gubiłem się w do­mysłach: wszystkie opierały się na założeniu, że wciąż znajduję się gdzieś nie opodal miejsca walki — o kilka zaledwie kroków od swego prześladowcy, który nie powinien opamiętać się prędzej ode mnie, gdyż w przeciwnym razie zdążyłby sięgnąć po dru­gi, przeniesiony z magazynu miotacz promieni. By­łem jednak zabezpieczony przed promieniowaniem lepiej, niż mogłem sobie tego życzyć. Rtęć pow­strzymałaby wysłaną przez miotacz śmiertelną daw­kę. Dołączyłem do tego faktu przedziwny zbieg oko­liczności, że na krótko przed atakiem Rekruta wło­żyłem na siebie aparat tlenowy, co teraz ratowa­ło mnie przed uduszeniem się, i otrzymałem trudny do przyjęcia, choć narzucający się rezultat: w chwi­li śmiertelnego zagrożenia Mechanizm brał mnie

pod swoją opiekę i robił to najlepiej, jak umiał. Ale nie mogłem się z tym pogodzić: niezwykłego zbiegu okoliczności nie chciałem nazywać cudem ani też tłu­maczyć nieskończonymi możliwościami Mechanizmu.

Raz jeszcze prześledziłem w myśli, sekunda po sekundzie, wszystko, co działo się od chwili mojego wejścia do pokoju cieni, szczególnie uważnie kon­centrując się na walce z Rekrutem. Co znajdowało się poza mną w momencie, kiedy zostałem przez niego pchnięty w piersi? Znałem już dobrze plan pokoju i położenie wszystkich przedmiotów w kry­tycznej chwili, toteż z łatwością mogłem usunąć ostatnie wątpliwości. Odpowiedź brzmiała: lustro! Rzekome lustro — dodałem. Był tam w ścianie zbiornik z rtęcią, do którego wpadłem z całym impetem. Nie pojmowałem jednak, dlaczego ta rtęć, tworząc nie osłoniętą niczym i prostopadłą do podłogi powierzchnię, nie wylewała się do pokoju, co ją tu — dookoła mnie — utrzymywało. Wycięty w ścianie z tamtej strony, wypełniony rtęcią i ideal­nie imitujący zwykłe lustro prostokąt nigdy by mi nie nasunął żadnego podejrzenia, chyba że dotknął­bym ręką jego powierzchni, co jednak w czasie go­lenia nie nastąpiło.

Zanurzony całkowicie w rtęci mogłem poruszać się w niej i pływać. Dopóki trwałem w bezruchu, nie czułem w ogóle jej obecności: ani wywołanego nią ciśnienia hydrostatycznego, które — gdyby istniało — zmiażdżyłoby mnie natychmiast, ani — co za tym idzie — opisanego prawem Archime­desa parcia ku górze, które wyrzuciłoby mnie na powierzchnię jak ciśnienie wody wyrzuca na wierzch zanurzony w niej pęcherzyk powietrza. Ale najlżejszy ruch, bodaj palcem, zdradzał natych-

miast jej istnienie poprzez opór, jaki mu stawiała — opór zawsze proporcjonalny do gwałtowności ruchu ręki lub nogi. Zrozumiałem wreszcie, że przestał tu istnieć ciężar rtęci, czyli siła wzajemnego przycią­gania między nią a ziemią, lecz dalej utrzymywała się jej bezwładność, to znaczy właściwa wszystkim masom zdolność do opierania się działającym siłom.

Płynąłem przed siebie coraz śmielej. Może zresz­tą kołowałem w miejscu; brak stałego punktu od­niesienia uniemożliwiał mi ocenę przebywanej od­ległości. Naraz zetknąłem się z twardą ścianą. Wpły­nąłem do jakiegoś kąta. Przed sobą wyczułem okrą­gły otwór w stropie. Wydostałem się przezeń na zewnątrz. Gdzie? Wstrzymałem oddech. Ściągnięta z włazu pokrywa spoczywała z boku. Przesunąłem dłońmi po powierzchni utworzonej z szorstkich kwadratowych płyt. Odbiłem się nogami od krawę­dzi otworu i popłynąłem nisko nad czymś, czego jeszcze nie śmiałem nazwać, aż dotarłem do nie­wielkiego uskoku. Tutaj śliska i obła powierzchnia zagrodziła mi drogę. Co to? Liczyłem po kolei: chod­nik, krawężnik jezdni, koło z charakterystycznymi wyżłobieniami na oponie, wreszcie maska samocho­du... i ręka zawieszona nad klamką drzwiczek. Ser­ce waliło mi z podniecenia wywołanego niezwykłoś­cią kolejnych odkryć.

Przy samochodzie stał naturalnej wielkości posąg kobiety. Opłynąłem ją kilka razy wokoło. Skamie­niała z rozwianymi włosami, w pozie wyrażającej gotowość do skoku na chodnik. Posąg tylko jedną stopą stykał się z asfaltem jezdni. Wodziłem po nim dłońmi: w dotyku przypominał posągi z pokoju cieni. Zdawało się, że jest tak samo jak one dosko­nale nieruchomy i tak samo masywny, jakby od­

lany z materii wielokrotnie cięższej niż ołów. Po­płynąłem kilka metrów dalej: z drugiej strony sa­mochodu stał posąg mężczyzny. Trzymał na ręku kilkuletniego chłopczyka. Zastygł w półprzysiadzie, z twarzą zwróconą ku niebu. Dziecko obejmowało go oburącz za szyję. Mężczyzna wolną ręką sięgał po leżącą na jezdni walizkę. Nie zatrzymywałem się przy nim dłużej.

Wróciłem do pierwszego posągu, przepłynąwszy doń ponad dachem samochodu. Położyłem dłonie na jego twarzy. Nie mogłem się nadziwić, wiedząc, kim jest, kogo przedstawia. Taka więc była Jeza Tena, zanim dostrzegła czarną plamę, w chwili opuszczenia swego samochodu. Okrąg zdarzeń zamk­nął się. Ze swym czasem teraźniejszym zostałem przeniesiony do jej przeszłości, przy czym jej czas (w tejże przeszłości), jeśli nie zatrzymał się całkiem w miejscu, to bliski był tego stanu. Dla niej uła­mek sekundy, dla mnie kilkanaście minut — oto była zasadnicza różnica i wszystko inne z niej właś­nie mogło wypływać. Stała przede mną spętana spowolnionym czasem kobieta, której pamiętnik za­wierał opis naszego spotkania w tym miejscu. Nie musiałem widzieć jej twarzy — i bez tego wszystko się zgadzało. Przybyłem tu dokładnie w chwili (nie liczyła się żadna inna sekunda), kiedy przepełniona trwogą pamiętnej nocy czwartego czerwca ubiegłe­go roku ruszała w stronę wejścia do schronu. Zamk­nęło się jedno z ogniw długiego ciągu przyczyn i skutków. Wiedziałem już skąd przybyły posągi do pokoju cieni. Drżałem z wrażenia, świadom mocy czegoś, co ledwie otarło się o moją wyobraźnię.

Z uczuciem wzrastającego napięcia, wywołanego oczekiwaniem na spodziewane dopełnienie się nie-

pełnego jeszcze obrazu całości, odpłynąłem od Teny, nurkując w głąb obszaru 'zalanej rtęcią nocy. Wszy­stko było tu nią przysłonięte, zanurzone w niej aż po nieosiągalne brzegi: ściany mijanych domów, słupy latarń, sznury stłoczonych na jezdni i bary­kadujących chodniki aut oraz przemykające kiedyś między nimi skulone postacie ludzi — teraz ścięte znieruchomieniem zimne bryły, manekiny przykute do dna, gładzone moimi dłońmi.

Poruszałem się po omacku jak wciągnięty na dno jeziora ślepiec. Czy byłem aż tak oszołomiony, że myśl, która jako jedna z pierwszych powinna była rozjaśnić mroki mojej niewiedzy, nawiedziła mnie dopiero teraz? Przecież pływałem cały czas w po­wietrzu! Nie w rtęci, lecz w powietrzu, zapewne przejrzystym dla nich jak kryształ, którego bezwład­ność tyle razy została tu zwielokrotniona, ile razy masa posągów była większa od mojej.

Płynąc tuż ponad chodnikiem ocierałem się raz po raz o różne przeszkody. Najczęściej były to za­stygłe w najrozmaitszych pozach lub fazach ruchu postacie ludzi, niekiedy zawieszone w locie nad pły­tami chodnika, widać powstrzymane w skoku, który wchodził akurat w skład kolejnych elementów ich szybkiego biegu. Tym osobliwościom poznawanego świata dziwiłem się najbardziej. Nie dowierzając sobie, sprawdzałem wielokrotnie położenie posągów, aby przekonać się za każdym razem, że rzeczywiś­cie podeszwy butów oderwane były od chodnika cza­sami na znaczną odległość, a równocześnie cały po­sąg, chociaż tak masywny, wcale nie spadał, lecz trwał nieruchomo w przestrzeni, kpiąc sobie z praw świata, z którego wyniosłem zupełnie inne doświad­czenia. Był to zapewne najlepszy przykład ilustru­

jący różnicę między masą a ciężarem ciała, ale bo-dajbym miał tu tylko takie kłopoty jak wyszuki­wanie dobrych przykładów.

Każdy mój ruch wymagał znacznego napięcia mięśni. W zasadzie pływałem stylem naśladującym ruchy pływaka nurkującego na dnie basenu. Ale o ileż więcej wysiłku kosztowało mnie przebycie dziesięciokrotnie mniejszej niż w basenie odległoś­ci! Od pokonywania oporu odrzucanych poza siebie wielkich mas przemienionego w rtęć powietrza stę­żały mi muskuły; zmęczenie mięśni graniczyło już z bólem. Zatrzymywałem się coraz częściej komplet­nie wyczerpany. Postanowiłem wrócić do otworu.

I wówczas nastąpiło to, co groziło mi od samego początku i czego dość długo udawało mi się uniknąć:

zabłądziłem. Dotąd wyobrażałem sobie, że łatwo zdo­łam trafić do otworu, chociażby trzymając się w pobliżu krawężnika jezdni. Nieszczęście jednak polegało na tym, że nie mogłem go odszukać. Wy­starczyło jedno zbyt silne odbicie nogami od głowy jakiegoś posągu i zawisłem w przestrzeni, nie docie­rając do kolejnej przeszkody. Niezwłocznie zawró­ciłem w stronę miejsca, z którego wypłynąłem, ale było to już inne miejsce i nie zetknąłem się tam z niczym. Pomyliłem strony i straciłem kontakt z ulicą. Aby gdzieś znaleźć jakiś stały punkt opar­cia, kręciłem się dookoła siebie, pływałem to niżej, to wyżej, machałem rękoma, zawracając co chwila to w jedną, to znów w przeciwną stronę. Bez żad­nego skutku: równie dobrze mogłem zbliżać się do jezdni, jak i od niej oddalać.

Jeszcze raz spróbowałem zachować spokój i pły­nąć prosto przed siebie w jakimkolwiek obranym przypadkowo kierunku. Przecież musiałem natrafić

wreszcie na ścianę jakiegoś domu. Wytrwale trzy­małem się tego postanowienia przez dłuższy czas, aż do chwili, kiedy się opamiętałem, rozumiejąc już, ja­kie ryzyko zawiera w sobie ta pochopna decyzja. Może płynąłem prosto ku niebu! Sparaliżowany tą myślą zatrzymałem się w miejscu. Odtąd nie byłem w stanie uczynić najmniejszego ruchu, ponieważ wy­obrażałem sobie, że ten ruch oddali mnie od ziemi w stronę nieba.

Nie wiedziałem już, gdzie jestem i w którą udać się stronę. Straciłem poczucie kierunku ku dołowi i ku górze. Doskonała ciemność i stan nieważkości sprawiły, że nie miałem żadnej orietnacji w przes­trzeni, w której pojęcia „góry" i „dołu", tak dla mnie dotąd oczywiście, były już tylko pustymi terminami.

Wtem ciszę rtęciowej nocy rozdarło tuż przy mo­im uchu basowe chrapanie. Zamarłem na ułamek se­kundy. Jednym rzutem rąk i nóg odbiłem się od tego miejsca, które — właśnie to miejsce, źródło obrzyd­liwego dźwięku — ukąsiło mnie boleśnie w szyję. Nie zdając sobie dokładne sprawy z tego, co robię, wyr­wałem zza pasa miotacz i wypaliłem w stronę po­tęgującego się charkotu.

Świat zawirował mi w oczach, w oczach — które przejrzały. Stałem na wierzchołku jasnofioletowego stożka, o podstawie w kształcie wydłużonej elipsy wspartej na ścianie wieżowca, którego szczyt maja­czył gdzieś w dali. Z tyłu piętrzył się pionowo w gó­rę mętny miraż zatłoczonej ulicy. Poza czarnymi pla­mami moich szeroko rozstawionych nóg, w odległo­ści nie większej niż jakieś dwa metry od butów pło­nęła ostrym, srebmo-fioletowym blaskiem para bło­niastych skrzydeł. Wykonałem zwrot i przesunąłem wylot miotacza, celując gdzie indziej. Trzymałem

w ręce silny reflektor oświetlający nawet dość odle­głe przedmioty. Najbliższym obiektem był nietoperz. Znów skierowałem na niego wylot groźnej broni. Wcale nie płonął, jak wydawało mi się za pierwszym razem: tyle tylko, że był dobrze oświetlony. Ujrza­łem, jak zadrżał lekko w poruszonym przeze mnie powietrzu, zanim znów znieruchomiał z rozpostarty­mi skrzydłami.

Radość przepełniła mi serce. Wielki, wypełniony strumieniem liliowego światła stożek, posłuszny ru­chom mojej ręki, omiatał ścianę sąsiedniego domu. Z wolna zaczynałem domyślać się, co się stało:

w ciemności rozbiłem sobie kark o zawieszonego w przestrzeni nietoperza. To nie on się poruszył, lecz ja na niego wpadłem. Wydawane przez niego ul­tradźwięki, w normalnych warunkach w ogóle nie odbierane przez ludzkie ucho, tutaj słyszałem jako niskie basy. Co jednak stało się z moim miotaczem? Czy z tego samego powodu, zamiast wysyłać nie­widzialne i śmiercionośne promienie gamma, stał się źródłem światła widzialnego, jak zwykły refle­ktor?

Orbitowałem na wysokości kilkudziesięciu metrów nad ziemią, wznosząc nogi prostopadle w stronę nie­ba. Zarysowana w rozproszonym świetle miotacza i iskrząca się tu i ówdzie ulica wspinała się szerokim łukiem ponad czy raczej pod moją głową. Świat od­wrócony do góry nogami doprowadzał mnie do mdło­ści. Przekręciłem się w przestrzeni, opuszczając no­gi w kierunku jezdni. Wstęgę szerokiego cienia dzio­bały gdzieniegdzie odbite od niklu refleksy. Przekro-iłem ją wzdłuż wylotem miotacza: ukazały mi się w dole pudełeczka samochodów i drobne figurki lu­dzi.

Niewielka część obszaru powietrza zanieczyszczona była zwichrzoną mgiełką kurzu lub dymu. Z tej strony, gdzie powietrze zachowało doskonałą prze­zroczystość, opuszczający miotacz snop światła stawał się niewidoczny; za to tym lepiej wydobywał z ciem­ności i oświetlał różne sceny uliczne. Wydawało mi się, że umiem wskazać położenie włazu dla monte­rów instalacji, jak go nazwała w swoim pamiętniku Tena, czyli wylotu kanału łączącego ze sobą schron i kopię dawnego miasta. Nieco w tyle za rogiem wy­sokiego gmachu, po przeciwnej stronie ulicy czernił się na środku chodnika mały krążek. Nie musiałem się już obawiać, że nie znajdę powrotnej drogi, bo wyjście znajdowało się w polu mojego widzenia.

Od ściany najbliższego wieżowca dzieliła mnie odległość kilkunastu metrów. Podpłynąłem do niej. Najpierw napotkałem wzrok rozebranego do pasa mężczyzny, który z silnie pobladłą twarzą stał przy oknie i przez szybę kamiennymi oczami wyglądał na ulicę. Odniosłem wrażenie, że mnie dostrzegł, ale nie było to możliwe. Musiałbym tkwić przed oknem co najmniej kwadrans, aby jego oczy mogły zare­jestrować moją obecność, jako trudne do uchwyce­nia, bo krótkotrwałe mignięcie czarnej rozmazanej plamy. Gdyby akurat mrugał w tym czasie, to nawet tego by nie dostrzegł.

Podniosłem się do wyższego piętra. Poprzez szyby okien świeciłem do wnętrza mieszkań i zaglądałem do nich. W niektórych pokojach nie było już niko­go. Zmięte kołdry lub koce zaścielające puste łóżka, rozrzucone na podłodze, jakby pogubione części gar­deroby, tu wywrócone krzesło, tam stolik, gdzie in­dziej skorupy rozbitego wazonu czy zawartość po­pielniczki wysypana na prześcieradło — cały ten

nieład wymownie świadczył o pośpiechu i zdener­wowaniu, z jakim opuszczali swe mieszkania ich lo­katorzy. Alarm zaskoczył ich przy braku światła elek­trycznego. Niewykluczone też, że budzili się i ubie­rali w całkowitej ciemności, bo padająca z góry ta­jemnicza poświata — o której pisała Tena — mogła nie docierać do wszystkich okien.

Natknąłem się na otwarte okno i wpłynąłem do pokoju. W małym łóżeczku leżały obok siebie bliź­nięta. Na wygładzonej i podciągniętej pod brody ko­lorowej kołderce spoczywały ich wyłożone na wierzch ręce. Dziewczynki, patrząc przed siebie w sufit, uś­miechały się nieruchomymi twarzyczkami. Gdzie się podziali ich rodzice? Wszystkie drzwi tego miesz­kania stały przede mną otworem. Również nie zamknięte były drzwi na klatkę schodową. Część za­klinowanej między piętrami windy wystawała ponad poziom podłogi. Czyjeś palce obejmowały kamienną krawędź piętra, przebijając się przez drzazgi rozbi­tej szybki. Zajrzałem przez wąską szczelinę do wnę­trza windy. Jej więzień, młody mężczyzna, podcią­gał się na rękach do szpary i w tym wysiłku stężał. Nie rozumiałem, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Przecież winda unieruchomiona została już wcześniej brakiem prądu, a nie spowolnieniem czasu. Czy uwię­ziony w niej człowiek, zapewne ojciec dziewczynek, zanim znalazł się w pułapce, zjeżdżał na dół, czy przeciwnie — wracał do swojego mieszkania? Zgod­nie ze źródłem wiadomości, jakim był dla mnie pa­miętnik Teny, przerwa w dopływie energii elektry­cznej nastąpiła jeszcze przed ogłoszeniem alarmu. Wobec tego, jakąkolwiek by przyjąć wersję wypad­ków, nie mogłem wytłumaczyć sobie zagadki otwar-

tego mieszkania i pozostawionych w nim bez opieki dziewczynek.

W drugim pokoju również panował wzorowy po­rządek. Zakłóciło go dopiero moje wtargnięcie tutaj:

w wirze poruszonego przeze mnie powietrza kręciła się nad krzesłem kartka papieru. Chwyciłem ją obu­rącz i jak kawał platynowej blachy ściągnąłem na powierzchnię stołu. Gdy podniosłem rękę, znów zawirowała. Wzburzone powietrze nie chciało się us­pokoić. Kartka zawierała jakiś krótki tekst, ale nie mogłem przytrzymać jej ręką w obawie, że oświe­tlę sobie palce promieniami padającymi bezpośrednio z miotacza. Może byłem w błędzie, jednak wolałem nie ryzykować. Domyślałem się, że tylko światło roz­proszone na otaczających mnie przedmiotach, tylko odbite od nich nie ma własności zabójczych. Promie­nie z miotacza padające wprost na moje ciało mogły mnie porazić. Przycisnąłem kartkę znacznym cięża­rem, a mianowicie przetoczonym na nią ze środka słołu długopisem. Nie opłacało się jednak tego robić, ponieważ treść kartki okazała się dość błaha: „Jeżeli wrócisz po północy, to zadzwoń do Sary".

Wydostałem się ponad ulicę. Z wielu okien sąsied­niego wieżowca wychylały się postacie ludzkie. Ruch ich, jeżeli w ogóle istniał, przypominał powolnością żółwie tempo obrotu małej wskazówki zegara. Może z tej strony było lepiej widać, czy raczej przeciwnie — prawie wcale nie można było zobaczyć, co się dzieje w górze, bo niektóre osoby wychylały się z okien aż do pasa. Twarze zastygły z oczami zwró­conymi na krawędź dachu.

Na jednym z okiennych parapetów stał mężczy­zna. Kiedy podpłynąłem do niego bliżej, ujrzałem go z boku. Zdziwiłem się na widok bardzo ryzykow­

nej pozycji jego ciała. Odważył się wyglądać spoza przebiegającego ponad oknem gzymsu. Wpra­wdzie nogami wspierał się na parapecie, ale całym tułowiem wisiał nad przepaścią. Udało mu się mimo wszystko utrzymać równowagę tylko dzięki temu, że kurczowo zaciśniętymi palcami ręki obejmował wy­stęp muru. Rękaw marynarki razem z mankietem białej koszuli ściągnęły mu się aż do łokcia, odsłania­jąc nabrzmiały wysiłkiem muskuł i skręcony przy przegubie ręki zegarek. Zaświeciłem z bliska: wska­zówki zatrzymały się na godzinie trzeciej trzynaście. Strzałka sekundnika stała na ósemce. Czyli że do trze­ciej czternaście brakowało jeszcze dwudziestu sekund. Na moim zegarku, który również widziałem w świe­tle odbitym od ściany, była godzina dwudziesta trze­cia pięćdziesiąt osiem. Ponieważ z pokoju cieni zo­stałem wypchnięty mniej więcej za kwadrans jedena­sta (dwudziesta trzecia — jeżeli przypadał w schro­nie umowny wieczór), zatem znajdowałem się w mie­ście już od godziny i trzynastu minut.

Godzina trzecia, minut trzynaście i czterdzieści sekund — powtórzyłem w myśli. To był aktualny czas skamieniałego miasta. Syreny odezwały się osiem minut temu — o trzeciej pięć. O godzinie trzeciej dziewiętnaście — zgodnie z relacją Teny — na­stąpi katastrofa. Jeżeli nie chciałem zginąć tutaj razem z mieszkańcami miasta, musiałem możliwie najszybciej ustalić dokładny stosunek dwóch zupeł­nie różnych czasów.

Tempo biegu wszystkich procesów w otaczającej

mnie przestrzeni było prawie niedostrzegalne. Wska­zówka sekundnika na zegarku człowieka, w którą się wpatrywałem z bijącym sercem, nie zmieniła swojego położenia. Tak jak zastygła na ósemce, tak bez przer-

wy na niej trwała. Czyżby zegarek ten w ogóle nie chodził? To też było możliwe. Ten akurat mógł być zepsuty. Ile czasu brakowało do zapowiadającego ka­tastrofę wstrząsu? Spojrzałem w dół, pod siebie, na drugą stronę ulicy. Znajomy płaszcz, ten sam, któ­ry wisiał na poręczy krzesła w pokoju zalanym magmą, teraz czerwienił się na drobnej sylwetce Te­ny. Jeszcze nie minęła czarnego krążka. Odetchnąłem z ulgą.

Snop światła, którego zarówno natężenie, jak i roz-wartość mogłem regulować specjalnym przyciskiem, omiatał twarz przylepiającego się do mnie mę­żczyzny. Przepłynąłem na drugą jego stronę. Widzia­łem szeroko otwarte, jakby zastygłe w krzyku usta i niebieskie oczy śledzące nieruchomymi źrenicami czarną pustkę nieba. Tam, gdzie patrzył — w górze, nie mogłem się doszukać niczego interesującego — po prostu jednostajna ciemność; za to silny połysk na gałkach oczu mężczyzny i lśnienie spoconej twa­rzy, jeżeli nie były oznakami gorączki...

Zaświeciłem przez szeroko otwarte okno do wnę­trza pokoju. Ujrzałem kilkanaście osób skamienia­łych w różnych pozach. Mniej więcej połowa obec­nych siedziała przy długim zastawionym półmiskami i resztkami jedzenia stole. Przy szyjce wywróconej karafki kwitła na obrusie brunatna plama. Przysła­niał ją zawieszony w pobliżu łokieć podrywającej się z krzesła kobiety. Jeszcze jeden mężczyzna unosił się z siedzenia. Był już prawie wyprostowany. Wspierał się o stół zaciśniętymi pięściami, wokół których wzdęło się kilka fałd silnie zmarszczonego obrusa. Gęsta smużka tytoniowego dymu snuła mu się ponad brwiami. Pozostali ludzie siedzieli spokoj­nie przy stole zwróceni do siebie twarzami albo stali

z kieliszkami w rękach w różnych kątach pokoju. Ktoś podnosił filiżankę z kawą, kto inny przechylał nad ustami opróżniający się kieliszek. Większość bu­telek była już prawie pusta.

Alarm zaskoczył ich podczas nocnego przyjęcia. Dlaczego nie spieszyli do schronów? Czemu nie ulegli powstającej panice? Może w tak licznej grupie czuli się bardziej bezpiecznie. Może uspokajali się wza­jemnie, tłumacząc sobie jakoś przyczynę nocnego za­mieszania. Znalazł się pewnie ktoś, kto sam baga­telizując sytuację, umiał innym przekazać własny punkt widzenia na to, co się działo na ulicy. Zapew­ne alkohol był głównym sprawcą ryzykownej akro­bacji przechylonego nad przepaścią śmiałka.

Ale trafiłem akurat na chwilę, w której coś się już tutaj zaczynało dziać. Jakieś wydarzenie poruszyło niektórych bardziej przytomnych gości. Świadczyły o tym dynamiczne postawy dwojga osób, podrywają­cych się ze swych miejsc. Oczy ich zwrócone były w kierunku okna. Nie mogli mnie jeszcze zobaczyć, bo moja obecność tutaj była dla nich zbyt krótko­trwała. Więc parzyli na stojącego w oknie. Czy coś do nich mówił? Zaświeciłem mu w twarz: to był krzyk. Dopiero teraz ujrzałem posąg jeszcze jednego mężczyzny, który zderzał się ze ścianą tuż przy oknie. Nie widziałem go dotąd dlatego, że patrzyłem w głąb pokoju, a on tkwił z prawej strony, poza szybą ot­wartego do środka pokoju okna. Odłamki rozbitej szyby wisiały w przestrzeni objętej ramą. W niere­gularnej dziurze tkwiła zanurzona po łokieć i wy­ciągnięta w stronę stojącego na parapecie ręka nad­biegającego posągu. Podawał ją szalonemu akrobacie po najkrótszej linii, a ta wiodła przez szybę.

Spojrzałem na zaciśniętą na gzymsie dłoń. Strzał-

ka sekundnika wciąż stała na kresce ósemki, może zaledwie jedną dziesiątą milimetra dalej, jednak różnica była nieuchwytna. Przeniosłem wzrok na występ muru: kawał tynku razem z zaciśniętymi na nim palcami nie przylegał już ściśle do ściany do­mu. Przepłynąłem wyżej i zaświeciłem z góry; zo­baczyłem, że urwany fragment gzymsu dzieli od muru odległość kilku centymetrów.

Odbiłem się od zewnętrznej ściany domu, aby objąć wzrokiem cały gmach. Odnalazłem zwężonym strumieniem z miotacza jasną tasiemkę chodnika i policzyłem piętra. Było ich trzydzieści sześć. Pa-trzymałem na zastygłą przede mną scenę, jakbym oglądał trójwymiarowe zdjęcie. Czy coś mogło go jeszcze uratować? A czy w ogóle możliwa była moja ingerencja w przeznaczony im los?

Zdjąłem z bioder pasek od spodni, zawiązałem na nim pętle i założyłem je na obydwie zbliżone do siebie dłonie: na tę, którą wyciągał w głąb pokoju spadający i na drugą — podawaną mu przez nadbie­gającego. Zaraz po wykonaniu tej czynności uświa­domiłem sobie, że taki zabieg nie ma tu żadnego sensu. Cóż znaczyła wątła nić pajęcza łącząca ze sobą dwie bardziej od lokomotywy masywne bryły! Nale­żało użyć więzów należących do tego świata.

Dałem nurka w głąb pokoju. Spowodowany tym wiatr wywrócił na stole kielich z bibułkowymi ser­wetkami i porwał kilka z nich aż pod sam sufit. Papierki — oto, co byłem w stanie poruszyć z miej­sca i chyba niewiele więcej. Rozejrzałem się bez­radnie na wszystkie strony. Może jakiś sznur od żelazka — pomyślałem. Gdzie jest kuchnia? W pół­otwartych drzwiach stał, tarasując sobą drogę, posąg kobiety. Druga kobieta mijała ją w przejściu z unie­

sionymi nad głową rękoma, w których trzymała ciężki półmisek. W tej chwili nie zdołałbym się tam­tędy przecisnąć, a na zmianę położenia ciał trzeba było czekać co najmniej trzy godziny. Wszystko, co wpadało mi w ręce albo sprawiało wrażenie przyspa-wanego do podłoża, albo zupełnie nie nadawało się do akcji ratunkowej. Przy każdym ruchu powietrza stawiało niezwykle silny opór. Dyszałem ciężko przez cały czas.

Zdobyłem się jeszcze na ostatni wysiłek i przy-targałem (właśnie przytargałem) pod okno — sam nie wiedziałem w końcu po co — długą spinkę do włosów. Wyrwałem ją z warg zajętej czesaniem się kobiety. W normalnych warunkach ważyłaby pewnie kilka dekagramów; tutaj mocowałem się z nią, na­potykając na taki opór, jakby uwiązana została do ust kobiety jakąś niewidzialną grubą sprężyną. Przy każdej gwałtownej próbie zmiany jej położenia wrzynała mi się w palce, przede wszystkim z powo­du swej znikomej — w stosunku do masy — po­wierzchni. Kiedy z pokaleczonymi dłońmi zacią­gnąłem ją do okna (nie było to zwyczajne dźwiga­nie), wyśliznęła mi się z ręki i wyleciała nad ulicę. Teraz, gdy ręce zmieniły nieco swoje położenie, pasek rozluźnił się i zsunął. Nie poprawiłem go, ponieważ uważałem, że taka nić nie zdoła utrzymać masy spa­dającego mężczyzny, którą można było porównać chyba tylko z bezwładnością dużego okrętu. Skamie­niałe w krótkotrwałym błysku dłonie nie umiały się odnaleźć, a ja nie byłem w stanie przyjść im z pomo­cą, chociaż miałem na to tak wiele czasu.

Ogarnęła mnie wściekłość. Nie dlatego wprawdzie, żebym aż tak bardzo przejął się losem spadającego człowieka (i tak życie jego, podobnie jak życie wszy-

stkich tu obecnych, liczyło się na minuty, bo przery­wała je zguba całego miasta), lecz z tego powodu, że okazywałem się taki bezradny w sytuacji, w któ­rej — jak mi się wciąż jeszcze wydawało — tak wiele mogłem uczynić. Byłem przekonany, że tylko sznur lub podpora wykonane z materiału, który na­leżał do skamieniałego miasta, mogłyby utrzymać cię­żar mężczyzny. Lecz nawet gdybym znalazł coś odpo­wiedniego, nie zdołałbym niczego przenieść na miej­sce. Pot zalał mi oczy. Nie miałem już nawet siły rozgarniać powietrza. Zerknąłem na swój zegarek. Wskazywał szesnaście minut po północy. Zawisłem nieruchomo w przestrzeni ponad głowami siedzą­cych. Mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa.

Mijały dziesiąte części sekundy. Karafka z częścią nie rozlanej wódki, która jeszcze przed moim przy­byciem tutaj przetoczyła się nad krawędź stołu, a potem trwała na niej, jakby przylutowana — te­raz wisiała już jakieś pięć centymetrów poniżej po­wierzchni stołu. Trwała w swym niezwykle zwol­nionym, ale nieubłaganie kontynuowanym spadku na podłogę. Temu samemu prawu podlegał człowiek przechylony ponad przepaścią ulicy. Na co tu właś­ciwie zużyłem tyle energii, skoro niczego nie doko­nałem? Gdzie ukrywała się przyczyna mojego cał­kowitego wyczerpania? Patrzyłem dookoła siebie:

ponad popielniczkami stały szare słupki wirującego w powolnym tempie popiołu, zdmuchnięte moimi ruchami nie dopalone zapałki zaśmiecały obrus, wyżej unosiło się kilka zmiętych bibułkowych ser­wetek, włosy obecnych falowały w łagodnym ruchu powietrza.

Wzrok mój spoczął na twarzy spadającego. Nie dostrzegłem na niej prawie żadnej zmiany. Jakaś

drzazga sterczała mu z policzka. Patrzyłem na nią na wpół przytomnie, myśląc o czymś zupełnie in­nym, i naraz zrobiło mi się niedobrze. Rozpozna­łem w niej zawleczoną tam przez siebie spinkę do włosów. Dla nich ruch spinki — był ruchem strzały. Utkwiła głęboko w policzku, przebijając go na wy­lot. Sprawiłem nieszczęśliwemu niedźwiedzią przy­sługę.

Co ja tu właściwie wyprawiałem, a przede wszy­stkim po co? Uświadomiłem sobie naraz, gdzie je­stem, i że tam — w pokoju cieni, z miotaczem wy­celowanym w lustro czeka na mnie posłaniec Me­chanizmu, takie samo, jak i ja, jego narzędzie, męż­czyzna z ogoloną głową. Powodowany ciekawością, jak widać silniejszą od lęku, doprowadziłem się do stanu graniczącego z omdleniem ł miałem stanąć przed wykonawcą wyroku (ustalonego już niewąt­pliwie), całkowicie wyczerpany, niezdolny do pod­jęcia walki o życie. Los spadającego człowieka zo­stał przesądzony — nic go już nie mogło uratować. Zgasiłem miotacz i zamknąłem oczy. Na razie nie mogło być mowy o powrocie do kanału. Zdrętwia­łe ręce i nogi zwisły mi bezwładnie w przestrzeni przy obracającym się powoli ciele. Na szczęście apa­rat tlenowy sprawował się bez zarzutu.

Starałem się o niczym nie myśleć i nawet udało mi się trochę zdrzemnąć. Ale był to półsen niezdro­wy, nękany koszmarem i duszony wewnętrznym napięciem. Słyszałem dochodzące skądś szmery i głuche dudnienia. Przez cały czas rzęziły mi i pry­chały w uszach jakieś stłumione odgłosy, niepokoiły mnie rechoty nierealnych basów. Wydawałem się sobie taki mały i słaby; nieczułe, ogromne oko przestrzeni spoczywało na mnie.

Kiedy się ocknąłem, poczułem się jednak trochę lepiej; w każdym razie mogłem się już jako tako poruszać. Zapaliłem reflektor. Zegarek mój wskazy­wał dwadzieścia osiem minut po pierwszej. Twarze kilku osób zwrócone były do góry, oczy — jakby trochę zdumione, czy przestraszone — wpatrywały się w jakiś punkt na suficie. Dopiero po niejakim czasie zrozumiałem, dlaczego utkwili tam swoje spojrzenia: było to miejsce mojego wypoczynku;

trwałem w nim ponad godzinę. Spadająca karafka stanowiła dla mnie najlepszy—jak dotąd—miernik upływającego tu czasu. Już stykała się z podłogą, ścięta w pierwszej fazie rozbijania się o nią. Rozłu­pane dno zapadło się w głąb bańki, której powierz­chnię rozcinały srebrzyste zygzaki pęknięć. Obej­rzałem się za siebie. Na tkwiącej w okiennej ramie ręce perliło się kilka kropelek krwi, a powstrzyma­ne w locie odłamki rozbitej szyby wisiały już ni­sko pod parapetem. Zamiast całej postaci spadają­cego człowieka, ujrzałem tylko podeszwy jego butów.

Wypłynąłem z pokoju. Od strony ulicy wyglą­dało to tak jakoś dziwnie: jakby stał prosto na zewnętrznej ścianie domu. Pięty wspierały się jesz­cze na parapecie, rozłożone szeroko ręce szukały nie istniejącego oparcia. Patrzyłem w dół — w głąb ziejącej pod nami przepaści — i ciarki przechodziły mi po plecach. Czy rzeczywiście nie było już dla niego żadnego ratunku — zastanowiłem się raz jeszcze. Trzydzieści sześć pięter — to jakieś sto dwadzieścia pięć metrów wysokości. Przekształci­łem w myśli wzór na drogę swobodnie spadającego ciała: wypadało mi w rachunku pięć sekund lotu.

Znurkowałem skosem w dół, w stronę widnieją­

cego na chodniku czerwonego płaszcza Teny. Poko­nanie dzielącej nas odległości zajęło mi bardzo dużo wypełnionego niepokojem czasu. Raz po raz spoglą­dałem na zegarek, wciąż wyobrażając sobie, że już lada moment nadejdzie czas katastrofy. Przecież według czasu upływającego w mieście, miała ona nastąpić za kilka minut. Przy wylocie kanału zna­lazłem się dopiero o drugiej piętnaście. Nie dowie­rzałem prowizorycznym przeliczeniom czasu. Taki byłem nieufny, nawet wtedy, gdy dotarłem do Te­ny i spostrzegłem ją z obydwiema nogami na chod­niku, nieomal w tym samym miejscu, gdzie ją zo­stawiłem, tak się rozgorączkowałem w ucieczce, że nawet nie zerknąwszy wokół siebie, wpadłem gło­wą na dół prosto w otwór kanału. Wolałem zaraz zmierzyć się z Rekrutem, jeśli nie stracił tam jesz­cze cierpliwości, niż stanąć tu oko w oko w obliczu groźby niewyobrażonej.

Ale ciekawość w końcu mnie przemogła i jeszcze raz wróciłem na poziom ulicy. Zatrzymałem się przy Tenie. Teraz — ze światłem w ręce — mogłem się jej dobrze przyjrzeć. Zwróciłem również uwagę na postać, która stała w grupie kilku osób, niedale­ko nas na drodze biegnącej Teny. Silnie przechy­lony do tyłu mężczyzna trzymał przy twarzy apa­rat fotograficzny, celując jego obiektywem prosto w niebo ponad nami. Czy robił zdjęcie spadające­mu? Nonsens, bo nie zdążyłby się do niego przy­gotować; ponadto tamten wisiał po przeciwnej stronie ulicy. Przypomniałem sobie od razu, że w czasie poprzedzającym bezpośrednio katastrofę (zgodnie z informacją zawartą w pamiętniku) wi­siała nad miastem jakaś ogromna świetlana kula. Jej to właśnie — najprawdopodobniej — robił

zdjęcie ten człowiek. Nawet w tak groźnej chwili znalazł się ktoś, kto zaprzątał sobie głowę troską o sporządzenie pamiątkowego dokumentu. Może spodziewał się, że jego zdjęcie, na wypadek odwoła­nia alarmu, stanie się niepowtarzalnym unikatem?

Musiał jednak powtórzyć to ujęcie, jeżeli chciał mieć dobry negatyw, bo zaświeciłem mu z góry do obiektywu, równocześnie zasłaniając go głową. Nie zrobiłem tego dla złośliwej zabawy, ale w tym celu, by wykorzystać jedyną w swoim rodzaju sposobność do przeprowadzenia precyzyjnego pomiaru. Bo właśnie dokładnie w tej samej chwili, gdy zagląda­łem w obiektyw, palec fotografującego wyzwolił migawkę. Zobaczyłem w głębi szybko rozszerzającą się jej szczelinę, która odsłoniła klatkę filmu. Spoj­rzałem na zegarek i zmierzyłem czas naświetla­nia. Ekspozycja trwała sto osiem sekund, a mi­gawka — co z łatwością mogłem odczytać przy pierścieniach obiektywu — nastawiona została na jedną setną sekundy. Miałem wreszcie dokładny związek między czasem miasta i moim. Rezultat mógł również zainteresować ludzi ze schronu;

w końcu znajdowałem się tu zamiast fizyka Porej­ry i w jego imieniu mogłem pochwalić się przed Unevorisem otrzymanym związkiem, który być mo­że bardzo wiele znaczył. Wynik przeliczenia brzmiał:

jednej sekundzie mijającej w mieście odpowiadały dokładnie trzy nasze godziny.

W pewnej chwili — niestety dopiero teraz, kiedy zamierzałem już opuścić to miejsce — opanowała mnie niepewność, czy światło z mojego miotacza nie wyrządza krzywdy obecnym w mieście ludziom. Nie miałem co do tego pewności i pod wpływem tej myśli zgasiłem reflektor. Przedtem w takim wy­

padku zapadałem się natychmiast w doskonałą ciemność. Teraz mrok również panował dookoła nie mniej kompletny, z jednym wszakże jedynym wy­jątkiem: gdzieś w głębi ulicy widniało samotne okno. Świeciło się dość słabo wprawdzie, tak jakby we wnętrzu mieszkania znajdowała się jedna świecz­ka raczej niż żarówka — ale jednak świeciło się, co w zestawieniu z nabytą tu wiedzą o mieście wy­dawało mi się bardzo dziwne. Do starych zagadek doszła jeszcze jedna.

Już zanurzony po pas w otworze kanału, nie mogłem się powstrzymać, aby nie rzucić ostatniego spojrzenia w stronę spadającego. Nieubłagane pra­wo, któremu podlegał, czyniło widoczne nawet z da­leka postępy. Człowiek nabierał już prędkości; opadł prawie o jedno piętro niżej. Jakaś stalowa zapora — myślałem — przetransportowana ze schronu gruba płyta lub coś w tym rodzaju, gdyby się udało ją przytwierdzić do ściany tuż pod nim, na najwyż­szej kondygnacji, czyli możliwie najszybciej, może zdolna by była do zatrzymania jego pędu. Lecz re­alizacja tego pomysłu wymagałaby użycia wyjąt­kowych środków: dźwigu — kto wie, jak potężne­go! — również wtedy, gdyby ten dźwig miał pod­nieść linę znalezioną gdzieś w mieście, aby go nią omotać, czy podać mu do ręki — wymagałaby więc mobilizacji całej ekipy nieobojętnych ludzi, a po­nadto zdobycia sprzętu, jakim na pewno schron nie dysponował. Tak to się nieszczęśliwie złożyło, że właśnie tutaj, w niezwykłym miejscu, gdzie nada­rzała się niepowtarzalna sposobność do uratowania kogoś straconego już w normalnych warunkach, brakowało niezbędnych środków, obecnych z kolei w nadmiarze gdzie indziej.

Odbiłem się od krawędzi otworu i wpłynąłem do środka. Wnętrze kanału okazało się dość płytką, ocembrowaną cegłami studzienką. Po wiodących w dół krótkich schodkach można się było dostać do jedynej poziomej jego odnogi, gdzie w odległości kilku metrów w zamykającej drogę przegrodzie tkwiło prostokątne lustro. Nie miałem oczywiście wątpliwości, że po drugiej stronie lustra znajduje się pokój cieni. Zanurzyłem się w nim bez obawy, tym dotkliwiej więc odczułem wstrząs uderzenia o coś twardego, na co spadłem głową w dół po dru­giej stronie. Leżałem na suficie, który z tej strony lustra okazał się podłogą. Na granicy dwóch świa­tów zwrot pionu zmienił się widocznie na prze­ciwny.

Tak mnie to wszystko zmyliło, że nawet zapom­niałem o czekającej tu na mnie groźbie w postaci uzbrojonego w miotacz Rekruta. Na szczęście — dla mnie lub dla niego — albo nie miał cierpliwości pilnować lustra przez trzy i pół godziny, albo — co bardziej prawdopodobne — uznał mnie od razu za straconego, kiedy zniknąłem mu z oczu. Ulotnił się razem z miotaczem, zabierając również aparat tlenowy.

Połamany i obolały, a przede wszystkim na wpół żywy ze zmęczenia, powlokłem się pustym koryta­rzem do swego pokoju.

OBRAZKI Z PRZESZŁOŚCI:

PRZEPROWADZKA

Krzysztof Malinowski

1

„Times" 23 czerwca 2231 r.

„Małżeństwo rencistów poszukuje domku z ogro­dem w spokojnej okolicy. Pośrednicy wykluczeni. Oferty kierować na adres: Tomasz Prott. Hallstadt, Prinz-Wilhelm-Platz 32, Europa..."

2

Kiedy zadźwięczał dzwonek u drzwi wejściowych, Tomasz Prott zastanawiał się właśnie z żoną nad

możliwością podania drugiego ogłoszenia — tym razem w jakiejś popołudniówce europejskiej. Zda­niem znajomych, sprawa była tak czy inaczej ra­czej beznadziejna i można było liczyć tylko na nie­bywałą okazję — takie zdarzały się czasem, kiedy ktoś opuszczał z nagłych powodów Ziemię.

Drzwi poszła otworzyć Liza. Po chwili z hallu dał się słyszeć nieznajomy, męski głos:

— Dobry wieczór, pani! Czy mam przyjemność z panią Prott?

— Owszem, to ja... Pan, przepraszam, w jakiej sprawie? Męski głos odparł:

— Przychodzę do państwa w sprawie ogłoszenia z „Timesa". Czy to państwo poszukujecie mieszka­nia?

Tomasz Prott nie wytrzymał. Uniósł się lekko z fotela i zaglądając w półuchylone drzwi krzyknął:

— Lizo! Poproszę pana do środka, nie rozmawiaj­cie tak w przedpokoju! Prosimy pana, prosimy...

Drzwi uchyliły się szerzej i do pokoju wszedł młody przystojny mężczyzna w wieku dwudziestu pięciu — może trzydziestu — lat. Ogorzałą twarz okalała bujna czupryna jasnych włosów.

— Dobry wieczór panu — powiedział miłym, ma­towym głosem. — Nazywam się Gabriel... Anthony Gabriel.

Uścisnęli sobie ręce.

— Poszukujecie państwo mieszkania? — powtó­rzył pytanie, w którym zadźwięczała jakby nutka współczucia.

— Tak, właśnie — przytaknął pospiesznie Prott. — Oboje — to znaczy, ja i żona. Widzi pan, dotych­czas mieszkaliśmy w służbowym, ale dwa tygodnie

temu przeszedłem na emeryturę. Jakiś czas może­my tu jeszcze pomieszkać, ale tak czy owak trzeba je będzie opuścić...

— Oczywiście, rozumiem pana — przytaknął Gabriel. — W dzisiejszych czasach zupełnie się nie opłaca kupować mieszkania na własność. Los tak człowiekiem rzuca... Może ja na początku od razu wyjaśnię: zajmuję się pośrednictwem w sprawach mieszkaniowych, może nawet państwo znacie moje nowe biuro, w centrum...

Tomaszowi Prott zrzedła mina.

— Wie pan — odezwał się z osiąganiem, — Właś­ciwie nie chcieliśmy przez pośredników...

Pani Liza uznała, że najwyższy czas wmieszać się do dyskusji.

— Ależ Tomaszu — zaoponowała — jeśli pan już tu jest? Może mógłby w istocie nam coś zapropo­nować?

Anthony Gabriel skwapliwie podjął propozycję:

— Nie wiem wprawdzie, w jakich warunkach pragnęlibyście państwo zamieszkać, bo wybór jest bogaty. Takie na przykład osady satelitarne...

— O co to to nie! — zaoponował pan domu. — Żadne osady satelitarne! Taki kawał drogi od Ziemi?

— Ja pana rozumiem. Wprawdzie muszę przy­znać, iż wielu klientów bardzo sobie tamtejsze osiedla chwali — wiecie państwo: mały ruch, nie­skażone powietrze — w butlach, prosto z Kanady i Afryki... No i dogodne połączenie z Ziemią! Poza tym cisza! Wspaniała, niczym nie zmącona cisza!

— Nie, nie, to zupełnie wykluczone! — obstawał przy swoim Prott. — Ja chcę zostać na Ziemi! Mogę mieszkać nawet w Grenlandii — byle na Ziemi! Pośrednik wydał się zakłopotany.

— Ależ proszę państwa, chyba zdajecie sobie państwo sprawę z tego, jak trudno jest dziś o do­mek naziemny. Wszystkie kontynenty są tak prze­ludnione, że nawet w najodleglejszych zakątkach globu trzeba posiadać zaświadczenie Ministerstwa Zatrudnienia o konieczności stałego przebywania na Ziemi. Tylko ci, którzy tu pracują...

— My mamy do tego prawo! — wykrzyknęła pani Liza — Tomaszu, powiedz panu! Mój mąż pra­cował w zakładzie pogrzebowym! I miał taki pa­pierek! Tomaszu, dlaczego ja muszę mówić za ciebie?

— Tak, właśnie... Ja... tego, miałem taki papie­rek — przyznał pan Prott.

— Proszę pani — żachnął się Anthony Gabriel. — Ja doprawdy nie mam nic przeciwko temu, żebyś­cie państwo mieszkali na Ziemi. Zwracam jedynie uwagę na kłopotliwość stawianych przez państwa wymagań. Może wobec tego odpowiadałyby państwu eksperymentalne osiedla podziemne? O ile wiem, są jeszcze wolne miejsca w osiedlu infrasyberyjskim...

— Co? — pani Lizie aż odjęło na chwilę mowę. — Jak krety? Pod ziemią? Co pan nam proponuje?!

— Lizo, Lizo... — uspokajającym tonem włączył się Tomasz Prott. — Nie możesz mieć przecież do pana pretensji!

— Cicho! Nigdy mnie nie dopuszczasz do słowa! Wykluczone!

— Proszę pani — pośrednik nie ustępował. — To są normalne mieszkania w najnormalniejszych podziemnych miastach! Z pewnością widziała już pani w telewizji reportaże z otwarcia pierwszego miasta tego typu. To było zdaje się... zaraz... Ter-rapolis, nieprawdaż? Dziś to miasto liczy sobie już siedem milionów mieszkańców! To nie jest wpraw-

dzie wiele — ale ono przecież powstało parę lat te­mu. Ma tam pani wszystko: ogrzewanie geotermicz­ne, naturalne wody podskórne, brak ruchu kołowe­go, ruchome chodniki, pełną komunikację pneuma­tyczną — jednym słowem: luksus!

— Wy-klu-czo-ne!! Tomaszu, powiedz panu, że takie propozycje nas nie interesują! No powiedzże coś wreszcie!

— Tak — przytaknął ze zwieszoną głową To­masz Prott. — Nie interesują nas...

Anthony Gabriel wyglądał na nieco zniecierpli­wionego.

— Doprawdy, nie bardzo wiem, co mógłbym państwu jeszcze zaproponować. Bo jeśli chodzi o mieszkania naziemne, to dysponuję zaledwie trze­ma czy czterema zgłoszeniami. I wszystkie ceny są tak horrendalne, że od dwóch lat nikt nie zdecy­dował się na wynajęcie tych domów. Jeden z nich tymczasowo opuściła rodzina jakiegoś dyplomaty, którego przeniesiono na placówkę do którejś z pla­net Mgławicy Andromedy, a drugie zwolniło się bo jego właściciela posadzono za przemyt selerów na Kreatorię...

— Przemyt czego? — pisnęła pani Liza.

— Selerów — odparł spokojnie pośrednik.

— A dlaczegoż to nie wolno z Ziemi wywozić selerów?

— Tylko na Kreatorię — odparł spokojnie Antho­ny Gabriel. — Tylko na Kreatorię, droga pani. Dla Kreatorian — nawiasem mówiąc to istoty bardzo podobne do nas — to jest narkotyk. Jak to sami o sobie mówią — seleryzują się tą rośliną. Już dwa­naście lat temu Rada Galaktyczna zakazała eksportu selera na Kreatorię. No ale cóż... — pośrednik rozło-

żył ręce. — Wiecie państwo sami: w takich przy­padkach miejsce legalnych transportów zajmuje kontrabanda.

Tomasz Prott, zniecierpliwiony, uznał, iż czas na męską reakcję.

— No to jak z tym mieszkaniem?

— Właśnie — przytaknął Gabriel. — Wracając do rzeczy: jeszcze jedna propozycja mogłaby pań­stwa ewentualnie zainteresować. Jest to oferta, któ­rą dwa dni temu, telefonicznie, złożył mi pewien mężczyzna. Niestety, to był chyba jakiś dziwak... Obwarował to wszystko masą zastrzeżeń. Samotne małżeństwo, nie naukowcy, nie urzędnicy, po pięć­dziesiątce, zdrowi, spokojni, domatorzy i tak dalej...

— To by było właściwie coś dla nas... — mruk­nął w zamyśleniu Tomasz Prott.

— Po pięćdziesiątce! Bezczelny! — nie wytrzy­mała pani Liza.

— Lizo, daj już spokój — obruszył się wreszcie Prott. — Oba] z panem wiemy, że wyglądasz na trzydzieści, ale to nie jest nam w tym przypadku na rękę!

Pośrednik uznał, że najwyższy już czas wycofać się z dyskusji.

— Może ja wobec tego pozostawię państwu adres ... — powiedział. — Przyznam, że sam jesz­cze nie zdążyłem obejrzeć tego domu, będziecie więc państwo pierwsi. Leży na samym brzegu jeziora X. To dosłownie kilkanaście minut lotu stąd...

— Doskonale — skwapliwie zgodził się gospo­darz. — Gdybyśmy się zdecydowali, natychmiast damy panu znać. Czy właściciel tam mieszka?

— Ach, racja — pośrednik uderzył dłonią w czo­ło. — Zapomniałem państwa o tym uprzedzić: dom

jest pusty. Nadajnik elektronicznego klucza znaj­dziecie państwo w ogrodzie — jest w dziupli drzewa, rosnącego obok samego wejścia. Proszę go potem ewentualnie zabrać ze sobą i oddać mi, gdybyście się państwo rozmyślili. W przeciwnym wypadku sam się do państwa pofatyguję i załatwimy wszystkie formalności na miejscu. Sądzę, że cena nie będzie wygórowana. To by było na razie wszystko. Mam nadzieję, że się państwu spodoba nowy dom. Do widzenia.

Anthony Gabriel w pośpiechu, spoglądając kosym okiem na panią Lizę, uniósł się z fotela.

— Do widzenia panu — odparł Tomasz Prott, ob­darzając identycznym spojrzeniem żonę. — Oczywiś­cie zaraz panu damy znać...

3

Na miejsce przybyli koło czwartej. Tomasz Prott z rozkoszą nabrał w płuca orzeźwiającego powietrza i raz jeszcze ogarnął wzrokiem wybrzeże ogromnego jeziora.

— Cudowne... — powiedział rozmarzonym tonem.

— Tomku... — szepnęła Liza. — Czy on nie jest dla nas za wysoki? Co my będziemy robić z taką liczbą pokojów?

Prott spojrzał na wysoki budynek, w jednej trze­ciej tylko przysłonięty ścianą drzew ogrodu.

— Czy ja wiem? — odparł. — Mnie to się nawet podoba. Wiesz, jaki stąd musi być widok? Na pół Azji... Ciekawe jak to wygląda w środku..

Podeszli do drzwi i Prott nacisnął guziczek elektro­nicznego klucza. Wysokie drewniane drzwi bezszeles-

tnie się rozsunęły, automatycznie włączając oświe­tlenie długiego hallu.

Jako pierwsza weszła do środka Liza Prott. Zanim jeszcze zdążyła podejść do windy, Prott usłyszał wrzask żony i dojrzał, jak szeroko rozrzuciwszy ręce poczęła biec ku niemu.

— Lizo, Lizo — uspokoił ją. — To tylko ruchomy chodnik. Nie ma potrzeby krzyczeć...

— Ja... — z trudem łapała oddech pani Liza — ja jeszcze takich nie widziałam...

— Ja też nie słyszałem o takim rozwiązaniu... Ale to nawet praktyczne. Popatrz tutaj — wskazał ręką uchylone drzwi.

Weszli do środka dużego pomieszczenia.

— To automatyczna biblioteka — kontynuował tonem człowieka bywałego. — Tu jest mikrofon. Wystarczy, żebyś powiedziała, co ci potrzeba, i na­tychmiast dostajesz potrzebną książkę. Wspaniałe!

— No — pani Prott obrzuciła niechętnym wzro­kiem wypełniony zamkniętymi szafkami pokój. — Wolałabym obejrzeć kuchnię. Powinna być obok..

— Niby dlaczego? — mruknął do siebie Prott. — No to chodźmy...

Ruchomy chodnik przeniósł ich poprzez hali do pomieszczenia na końcu korytarza. Uchyliły się inne

— tym razem na wpół oszklone — automatyczne drzwi i ich oczom ukazała się kuchnia.

— Cudowna! — westchnęła olśniona pani Prott.

— Tylko... ja tu nie widzę żadnego piecyka... Właś­ciwie to nawet moglibyśmy coś zjeść.. CO MAM PRZYGOTOWAĆ?

— Tomasz! — wrzasnęła pani Prott chowając się za mężem. — Co to było!

— C-coś podobnego... — wyjąkał zaskoczony Prott. — Zdaje się, że ta kuchnia sama przygotowu­je wszystko, co zechcesz... Placki ziemniaczane pro­szę! — wykrzyknął desperackim tonem.

Na rozsuwanym blacie stolika kuchennego — w mgnieniu oka — pojawił się półmisek pełen plac­ków.

— PRZYPRAWY OBOK. CZY PODAĆ C0§ JESZCZE? — dał się znów słyszeć miły choć do­nośny głos.

— N-nie, dziękuję, — wymamrotał jeszcze bar­dziej zaskoczony pan Tomasz. — Wystarczy. No i co ty na to, Lizo? — spytał żony, nadal wyglądającej spoza jego ramienia.

— Właściwie to mi się podoba... Wszystko zapięte na ostatni guzik. Jeśli tylko cena nie będzie za wy­soka... Tylko może za dużo tu tych automatów, co?

— spytała nieśmiało. — Tak jakby cię wszystkie ob-serwowały i tylko czekały, żeby podać...

— No wiesz, co za pomysły! — skarcił ją mąż. — Przecież to tylko martwe maszyny! To zrozumiałe^ że muszą się przyglądać — żeby ci usługiwać! Wybij sobie z głowy te obiekcje. No to co? Bierzemy?

— Tak... Chyba tak... — zgodziła się Liza Prott.

— I tak nie mamy zbyt wielkiego wyboru...

4

Prottowie siedzieli właśnie w salonie, kiedy dał się słyszeć szmer zza firanki. — Boże — westchnęła — znowu wietrzenie. Te

automaty coraz bardziej mnie irytują! One przecież wiedzą o nas wszystko — ostatnio zauważyłam, że nawet czytają nasze myśli!

— Co znowu? — obruszył się jej mąż. — Jakie myśli? Lizo, doprawdy przesadzasz z tą swoją oba­wą przed automatyzacją...

— To naprawdę nie są złudzenia! — pani Liza odłożyła książkę na bok i otuliła się szczelniej sza­lem. — Wczoraj przyszła mi ochota porobić trochę na drutach — wiesz, taki kaprys, nie robiłam od dwudziestu lat. Pomyślałam sobie, że skoro w tym domu jest absolutnie wszystko, to powinna być rów­nież włóczka i druty. I wtedy gdzieś ze ściany odez­wał się głos i kazał sobie dokładnie wytłumaczyć, co to jest włóczka i jak wyglądają druty do robótek. Więc powiedziałam mu — i za jakieś dwie, może trzy minuty otwarła się jedna z tych automatycznych skrytek w ścianach. I wyobraź sobie, leżały w niej druty i kilka kłębków wełny... A ja przecież tylko o tym pomyślałam!

— Och, wielkie rzeczy — wzruszył z udanym lek­ceważeniem ramionami Tomasz Prott. — To po pros­tu znaczy, że automaty są sprytniejsze niż myśleliś­my — to wszystko l Fakt, to trochę dziwne — widać współczesna technika prześcignęła już naszą wyo­braźnię i nie zawsze jesteśmy w stanie nad nią za­panować...

— Kiedy ja już naprawdę nie mogę... — rozpła­kała się pani Liza. — Nie potrafię się uwolnić od tego ich niewidzialnego spojrzenia, oczekiwania na nasze reakcje, życzenia, na jakikolwiek ruch z naszej strony! Czuję się jak świnka morska, którą najpierw

się strannie obserwuje, żeby potem wyjąć z klatki i zabrać do laboratorium...

5

Komunikat radia United Worlds Broadcasting:

„Moskwa. Jak donosi agencja APN, dziś w go­dzinach porannych miał miejsce na wybrzeżu jezio­ra X start nie zidentyfikowanego statku kosmicznego. Jak utrzymują specjaliści radzieccy, konstrukcja statku — podobnie jak i skład chemiczny jego pali­wa — odbiegały w znacznej mierze od analogicz­nych środków ziemskich. Również moc rozwijana przez silniki statku była nieporównanie większa od możliwości współczesnych ziemskich statków galak­tycznych. Niestety, bezpośrednich świadków startu nie udało się odnaleźć — para zamieszkujących w tych okolicach starszych ludzi zniknęła bez śladu. Jak się uważa, ich budynek znalazł się w zasięgu płomienia startującego statku i uległ kompletnemu zniszczeniu. Prowadzone bez przerwy namiary statku wskazują, iż porusza się on z prędkością bliską prę­dkości światła w kierunku krańca Galaktyki.

Tak więc naukowcy stanęli przed jeszcze jedną zagadką. Przypominamy, że jest to już czwarty tego rodzaju wypadek na naszej planecie. Jak dotąd..."

Dziennik „New Herald Tribune" 17 października 2231 r.:

„Neu Hallstadt. Dziś we wczesnych godzinach po­rannych zostało doszczętnie strawione przez płomień biuro pośrednictwa i wynajmu mieszkań Antho-

ny'ego Gabriela. Pożar miał miejsce przed otwarciem biura, toteż ofiar w ludziach nie było — spłonęły jedynie meble i archiwa przedsiębiorstwa. Właścicie­la biura nie udało się dotąd odnaleźć — jak się uważa, na wieść o pożarze i utracie całego majątku wyjechał on w nieznanym kierunku bądź popełnił samobójstwo..."



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pabel Sf Terra Fantasy 051 Michael Moorcock Burg Bras 01 Rächer Des Dunklen Imperitms
Antologia SF Na krawędzi nocy
Antologia SF Posłanie z piątej planety
Antologia SF Rakietowe Szlaki 2
Antologia Spor o SF
Antologia Najlepsze opowiadania SF58 (rtf)
Antologia SF Potomkowie Słońca
Antologia SF Wynalazca wieczności
Antologia SF Biały stożek Ałaidu
Antologia SF Zagadka liliowej planety
Antologia SF Kryształowy sześcian Wenus
Antologia SF Elf i gnom
Antologia SF Poslanie z piatej planety
Antologia SF Serial
Antologia SF Legendy II
Antologia SF Legendy II
Antologia SF Fenix 2'92
Antologia SF Gwiazdy Galaktyki
Antologia Najlepsze opowiadania SF58

więcej podobnych podstron