(5 Recenzja)
Wizyty : 1599
słów:300
You searched for: "pokolenie nowej fali 1968". For the best results, click here!
E-mail
* * Hasło
* Invalid Password!!! Zaloguj się
Zapamiętaj moją nazwę użytkownika Nie pamiętasz hasła?
Streszczenia i krótkie recenzje
.
Formacja poetycka nazywana najpierw Nową Falą, następnie - Pokoleniem '68 to generacja młodych poetów, których łączyły wypadki z marca 1968 roku (demonstracje i protesty studenckie, represje ze strony
|
rządu). Przedstawiciele Nowej Fali:-Stanisław Barańczak,-Julian Kornhauser-Adam Zagajewski-Ryszard Krynicki-Krzysztof KarasekZ Nową Falą była również związana Ewa Lipska.Program Pokolenia '68:-bunt przeciw zafałszowanemu światu i manipulacjom władzy,-krytyka literatury fałszującej rzeczywistość-zanurzenie poezji w polskiej rzeczywistości-nawiązanie do lingwizmu - to obserwacje języka, gra jego kształtem i barwą ma prowadzić do odrzucenia zafałszowań.
Opublikowano dnia: października 05, 2006
Oceń to streszczenie : |
|||||||||||
Ocena : |
1 |
2 |
3 |
4 |
5 |
Dziękujemy za ocenę |
You searched for: "pokolenie nowej fali 1968". For the best results, click here!
Zakładki
Nowa Fala (literatura polska)
Z Wikipedii
Nowa Fala skupiała poetów debiutujących w połowie lat 60., dla których przeżyciem pokoleniowym był Marzec 1968 i Grudzień 1970. Czasami bywa nazywana także Pokoleniem '68, chociaż niektórzy krytycy literatury uważają pojęcie Pokolenia '68 za pojęcie szersze, obejmując nim także tak odrębne w stosunku do Nowej Fali grupy, jak Konfederacja Nowego Romantyzmu, grupa "Tylicz", grupa "Kontekst", Grupa 848 i inne, aktywne w tym samym okresie.
Ośrodkiem, wokół którego zaczęło się skupiać środowisko nazwane później Nową Falą, była krakowska grupa "Teraz", do której należeli Wit Jaworski, Julian Kornhauser, Jerzy Kronhold, Stanisław Stabro, Adam Zagajewski. Dołączyli do niej z czasem poeci z innych ośrodków: poznańska grupa "Próby" - Stanisław Barańczak i Ryszard Krynicki, z Warszawy - Krzysztof Karasek, Jarosław Markiewicz i Leszek Szaruga, z Łodzi - Jacek Bierezin, Zdzisław Jaskuła, Witold Sułkowski, z Wrocławia - Lothar Herbst i Marianna Bocian. Główną trybuną nowej formacji stało się założone w 1967 r. krakowskie pismo "Student", ale wypowiedzi programowe jej członków ukazywały się w całej prasie literackiej, m.in. we "Współczesności", "Życiu Literackim", "Nurcie", "Miesięczniku Literackim". Do uformowania się Nowej Fali doprowadziły organizowane staraniem grupy krakowskiej zjazdy w Cieszynie. Pierwszy odbył się w 1971, ostatni, nieformalny, w 1973 r.
Za datę graniczną istnienia Nowej Fali jako formacji, przyjmuje się rok 1976, uznawany także za początek funkcjonowania drugiego obiegu.
Podstawowym elementem sprawiającym, że Nowa Fala występowała i była postrzegana jako jedna grupa, była postawa buntu wobec literatury zastanej - przede wszystkim wobec bezpośrednich poprzedników, czyli Orientacji Poetyckiej Hybrydy. Krytycznie oceniano jednak także poetów pokolenia "Współczesności". Wynikało to z faktu, że jednym z ważnych dla pokolenia haseł, co znalazło swoje odbicie w tytule programowej książki Kornhausera i Zagajewskiego, był postulat literackiego rozpoznania rzeczywistości. Podstawowym zarzutem wobec dotychczasowej literatury powojennej było to, że tego postulatu nie spełniła, że uznawała współczesną sobie rzeczywistość lat 60. i 70. za tworzywo siebie niegodne, nie umiała pokazać jej inaczej niż w groteskowej lub zdegradowanej formie. Stąd krytyka sztuki eskapistycznej, sztuki estetyzującej.
Głosząc postulat "nienaiwnego realizmu" (określenie Kornhausera), Nowa Fala nie zanotowała jednak wybitnych osiągnięć w powieści, choć niektórzy z twórców do niej należących podejmowali próby w tej dziedzinie. Pozostała przede wszystkim generacją poetycką.
Nowofalowcy nie wypracowali jednolitej poetyki, aczkolwiek daje się odnaleźć w ich wierszach pewien zestaw charakterystycznych, powtarzających się elementów. Do najważniejszych z nich należało wykorzystywanie jako tworzywa poetyckiego "słowa cudzego" - zwrotów charakterystycznych dla języka gazety, pism oficjalnych, ankiet urzędowych, języka ulicy. Zwroty te stają się przedmiotem zabiegów poetyckich charakterystycznych dla poezji lingwistycznej, której tradycję podjęła część poetów nowofalowych (zwłaszcza Barańczak i Krynicki). W przeciwieństwie jednak do takich twórców jak Miron Białoszewski, Tymoteusz Karpowicz, Witold Wirpsza czy Zbigniew Bieńkowski, poetów Nowej Fali nie tyle interesowały eksperymenty badające możliwości i ograniczenia języka jako takiego, co społeczne użycia mowy - analiza oficjalnego i mniej oficjalnego języka PRL-u. Wiązało się to z faktem, że ważnym elementem przeżycia pokoleniowego, jakim był dla tej generacji Marzec 68, było doświadczenie brutalnego manipulowania językiem. Zniewolenie języka odbierane było jako jeden z elementów ogólnego zniewolenia. Dlatego język stał się jednym z ważniejszych tematów twórczości nowofalowej, kluczowym elementem świata przedstawionego. Często tworzył ciąg skojarzeń z innymi słowami-kluczami: prawda, oddech.
Świat przedstawiony tej poezji to często, zgodnie z teoretycznymi postulatami, świat współczesnej poetom rzeczywistości - łącznie ze wszystkimi niepoetyckimi jej elementami. Związek z rzeczywistością podkreślany jest dodatkowo umieszczaniem w wierszach konkretnych dat, określaniem miejsc. Stąd dla podkreślenia elementów łączących poezję Nowej Fali i wyróżniających ją zarazem na tle twórczości innych poetów, bywa czasem używane określenie "nowofalowy wiersz publicystyczny" (Dariusz Pawelec). Jego elementy obecne są także w wierszach, które reprezentują charakterystyczną, choć nie powszechną dla nowofalowców poetykę "peiperowskiego układu rozkwitania". Stosowali ją przede wszystkim poeci sięgający do dorobku poezji lingwistycznej: Barańczak, Krynicki.
Około roku 1976 drogi poszczególnych twórców zaliczanych do Nowej Fali zaczęły się rozchodzić. Niektórzy z nich zaangażowali się w działalność opozycyjną i, objęci zapisem cenzorskim, publikowali wyłącznie lub prawie wyłącznie w drugim obiegu.
Antologie:
Określona epoka. Nowa Fala 1968-1993. Wiersze i komentarze, wyb. Tadeusz Nyczek, Kraków 1995.
Wystąpienia krytyczne i programowe:
Stanisław Barańczak, Nieufni i zadufani. Romantyzm i klasycyzm w nowej poezji lat sześćdziesiątych, 1971.
Julian Kornhauser, Adam Zagajewski, Świat nie przedstawiony, Kraków 1974.
Stanisław Piskor, Włodzimierz Paźniewski, Tadeusz Sławek, Andrzej Szuba, Spór o poezję, 1977.
O Nowej Fali:
Włodzimierz Bolecki, Język jako świat przedstawiony. O wierszach Stanisława Barańczaka, "Pamiętnik Literacki" 1985, z.2.
Tadeusz Nyczek, Wprowadzenie do, [w:] Określona epoka. Nowa Fala 1968-1993. Wiersze i komentarze, wyb. Tadeusz Nyczek, Kraków 1995.
Dariusz Pawelec, Pokolenie 68. Wybrane problemy języka artystycznego, [w wyd. zbior.:] Cezury i przełomy. Studia o literaturze polskiej XX wieku, Katowice 1994.
Paweł Sarna, Kontekst w sporze o poezję. Wokół programów i wystąpień Nowej Fali, [w:] Śląska awangarda. Poeci grupy Kontekst. Katowice 2004, ISBN 83-921199-0-8.
„Układy sprawdzeń. W kręgu Nowej Fali”. Wybór i oprac. Paweł Majerski. Katowice 1997.
Współczesność" |
|
Bettina Röhl
Zabawa w komunizm. Ulrike Meinhof generecja 68'. Geneza
Przedmowa do wydania polskiego
Jak pączki w maśle!
There is no biz like show biz, - to znane powiedzenie przyświecało jawnym bądź utajonym komunistom obecnym w niemal stuletniej historii fabryki marzeń Hollywood. Wili sobie ciepłe gniazdka w tej filmowej metropolii świata, wierni zasadzie, że pieniądz nie cuchnie a sława to nic innego jak korzystanie z przywilejów. Co to znaczy: być komunistą? Czy bogaty, sławny twórca hollywoodzki, który sprzedaje się używając ideologii komunistycznej jako strategii marketingowej jest komunistą? Czy może komunista to ktoś, kto utrzymywał konspiracyjne kontakty z Moskwą i wiernie jej służył swoim talentem, wiedzą i praktycznymi umiejętnościami?
Mniej więcej od lat sześćdziesiątych rozpowszechniła się na Zachodzie trwająca do dziś mania samoetykietowania się intelektualistów: Patrzcie, jestem lewicowcem, jestem socjalistą. W samym środku boomu gospodarczego, pełnego zatrudnienia, świadczeń socjalnych, wzrostu dobrobytu powstał głównie w mediach i na uniwersytetach dekadencki mainstream naznaczony popkulturą i nowolewicowymi hasłami; seks and drugs and rock'n'roll, Róża Luksemburg, Lenin, Mao, z odrobiną terroru, przemocy i fantazji wywłaszczeniowych. Wszyscy lewicowi intelektualiści, lewicowi twórcy filmowi, lewicowi dziennikarze, lewicowi pisarze, lewicowe wydawnictwa, lewicowi adwokaci, którzy trąbili o tym, że są komunistami i walczą z kapitalizmem myśleli głównie o wspieraniu własnej kariery, która pozwoli im wieść dostatnie życie w kapitalizmie.
Od końca lat sześćdziesiątych lewicowość była tożsama z paleniem haszyszu, noszeniem spranych markowych jeansów z USA, posiadaniem czerwonej książeczki Mao, słuchaniem muzyki Jima Hendrixa i Janis Joplin, rozpowiadaniem lewicoworadykalnych bajek o rewolucji i obaleniu państwa, z wystukaniem na maszynie jakiejś tam ulotki i rozrywką w tzw. podziemiu. Na lewicowych poglądach również można się było nieźle dorobić. Na przykład pisząc lub wydając książki o lewicowo-rewolucyjnych treściach, przeprowadzając wywiady lub organizując imprezy z innymi ikonami ruchu lewicowego, kręcąc lewicowe filmy, występując z lewicowymi przemówieniami, uprawiając lewicową politykę, pisząc lewicowe artykuły wychwalające stosunki panujące w Chinach, na Kubie, w Związku Sowieckim i całym bloku wschodnim. Biznes ten obejmował także okazywanie tolerancji i sympatii wschodnim dyktaturom przez polityków oraz ludzi mediów. Tzw. szeroko pojęta lewicowość wspierała kariery, generowała bestsellery, czyniła bogatym. Często wręcz bogatszym od pozornie zwalczanych kapitalistów.
Pisma, na przykład zachodnioniemiecki Der Spiegel czy stern, które wychwalały rewolucję kulturalną w Chinach, wynosiły owładniętą popkulturą kontestującą młodzież do rangi bohaterów, piętnowały kapitalizm, państwo, a szczególnie konserwatywnych polityków stały się prawdziwymi maszynkami do robienia pieniędzy. Samozwańczy rewolucjoniści, którzy w zachodniej demokracji odważnie walczyli przeciw kapitalizmowi i także przeciw demokracji nadużywając swobody wypowiedzi, którą żyjąc w tym systemie mieli w sposób oczywisty zagwarantowaną, zostali multimilionerami i gwiazdorami sceny. Ukształtował się nowy establishment, lewicowo-radykalny a zarazem kapitalistyczno-dekadencki, który można nazwać popkumunistycznym. Establishment ten żyjąc w warunkach kapitalizmu duchowo pustoszył Zachód od środka.
Nic nie zakłócało bardziej tego wesołego sposobu zarabiania pieniędzy i odcinania kuponów od medialnej sławy przez samozwańczych zwolenników poprawności politycznej niż dysydenci, którzy przybywali z bloku wschodniego. Nikt nie zakłócał bardziej spokoju lewaków taplających się w kapitalizmie niczym pączki w maśle niż uchodźcy ze strefy realnego komunizmu. Opowiadali oni o więzieniach, państwie bezprawia, ucisku, prześladowaniach, braku swobody wypowiedzi i podróżowania. Nikt nie był tak niemile widziany jak południowy Wietnamczyk, który zdołał zbiec do USA lub Zachodniej Europy i ośmielał się piętnować terror reżymu Północnego Wietnamu. Przecież zachodnia lewica tak bohatersko demonstrowała na ulicach swoich kapitalistycznych, wolnych miast. Niekiedy wręcz zmagała się z atakiem armatek wodnych, co stanowiło w końcu dość dobrą zabawę. Poświęcała się dla Wietnamu. A teraz co? Miało się nagle okazać, że wieloletnie zaangażowanie, demonstracje poparcia z plakatami Ho Chi Minha, na których wyrosła niejedna zachodnio-lewacka kariera, było politycznie niesłuszne? Nigdy w życiu. Nikt nie zakłócał zachodnio-lewackiej idylii bardziej niż więzień polityczny z zakładu karnego Bautzen w NRD, który przez lata przebywał w areszcie izolacyjnym i opowiadał o metodach stosowanych przez Stasi, prześladowaniach i niszczeniu ludzkiej egzystencji. Czyżby zachodni lewacy, np. w Republice Federalnej Niemiec nie walczyli przeciw polityce i wymiarowi sprawiedliwości w warunkach demokracji gwarantującej im prawa podstawowe? Czyżby nie wykorzystywali dla celów swojej walki prawa do swobody wypowiedzi, władzy mediów, kampanii dziennikarskich? Czyżby nie dokonywali cudów bohaterstwa? Areszt izolacyjny w warunkach prawdziwej dyktatury? Nie. To przeszkadzało terrorystom Frakcji Czerwonej Armii osadzonym w więzieniu Stammheim. Ich lewicowi adwokaci forsowali w zachodnioniemieckich mediach obraz tortur izolacji, którym poddawani byli ich klienci. Czyżby to nie więźniowie RAF, którym przysługiwało dziennie do dziesięciu odwiedzin adwokackich, którzy nierzadko w warunkach »tortur izolacji« spotykali się w grupach, a podczas strajku głodowego zajadali się pieczonymi kurczakami byli w tych pięknych bohaterskich legendach jednymi torturowanymi? W tym biznesie panowały wyraźnie naznaczone reguły. To nie NRD, nie dyktatury bloku wschodniego, tylko demokracje zachodnie były największym złem i właściwym wrogiem. Komunizm zachodni był przez całe dziesięciolecia wolny od stalinowskich czy maoistowskich zbrodni ludobójstwa. Nadzwyczaj uporczywie wymiatano je z Zachodu żelazną miotłą. Mordercami byli zawsze inni. Kapitalistami byli zawsze inni. Tylko zachodni lewak czy też zachodni komunista pozostawał zawsze »lepszym człowiekiem«, któremu w dodatku całkiem nieźle się powodziło.
Pod koniec lat sześćdziesiątych, ponad dwadzieścia lat po śmierci Hitlera, Nowa Lewica w Republice Federalnej Niemiec zaczęła się stylizować na antyfaszystowski ruch oporu. Trzeba przyznać, było to nadzwyczaj odrażające. Nowa Lewica wygenerowała koktajl, którego gryzące się wzajemnie składniki powodowały uczucie nudności. Propagowano walkę trzeciego świata przeciw Ameryce, Europie i Izraelowi, sukcesywnie przejmowano władzę w zachodnich demokracjach z jednoczesnym obwoływaniem się walczącą opozycją przeciw wrogowi klasowemu. Efektem był duchowy rozkład zachodnich społeczeństw, który postępuje do dziś. Na Zachodzie słychać głośne ubolewania z powodu utraty wartości. Dużo gorszy jest jednak intelektualny chaos, który prowadzi do podejmowania wykluczających się decyzji a społeczeństwa opanowywane są przez przypadkowe medialne kreacje przypominające bańki mydlane.
A co z biednymi, co z robotnikami i klasą robotniczą? To była przecież grupa docelowa, której uczestnicy zachodniej lewicy chcieli rzekomo zapewnić sprawiedliwość społeczną oraz materialny współudział w dochodzie i majątku narodowym? Wielu pieczeniarzy z tzw. »frakcji toskańskiej« zachodniolewackiego establishmentu, którzy sprawili sobie rezydencje letnie w jednym z najpiękniejszych regionów Włoch, prowadzili swego czasu niekończące się dyskusje o proletariuszach. Nigdy jednak bezpośredniego z samymi zainteresowanymi.
Butelka dobrego Chianti warta majątek nie stanowiła problemu. Uczestnicy frakcji toskańskiej pili w końcu za zdrowie proletariatu. Nikt się nie oszczędzał. Byli świadomi, że są dłużnikami klasy robotniczej, której unikali jak ognia. Ofiara złożona w postaci własnej wątroby była wypróbowanym środkiem samouspokojenia. Naturalnie zachodniolewacka burżuazja - nuworysze, czerwoni kapitaliści - utrzymywali nieliczne kontakty z wybranymi »robotnikami«, z którymi świetnie się bawili i prowadzali w swoich kręgach.
W komunistycznym bloku wschodnim bonzowie partyjni zamknęli klasę robotniczą w domach z wielkiej płyty i zapewniali im dobry nastrój dzięki uprawianiu permanentnej propagandy o materialnej sprawiedliwości zredukowanej do najniższego poziomu.
Klasa robotnicza na Zachodzie przez lata kwitowała jedynie wzruszeniem ramion poglądy panujące na uniwersytetach i w mediach. Robotnicy uważali pomysł rozpętania rewolucji i obalenia państwa, którego realizacja miała stać się ich udziałem za absurdalny. Mieli inne sprawy na głowie. Pod koniec lat sześćdziesiątych zachodnioniemiecka klasa robotnicza instalowała w swoich domach nowoczesne kuchnie, kupowała pralki, zmywarki do naczyń i samochody oraz planowała coroczne już wypady nad Morze Śródziemne. Zachodniej klasie robotniczej powodziło się tak dobrze, że trudno było ją pozyskać dla celów rewolucji. Miłośnicy czerwonego wina wywodzący się z frakcji toskańskiej uskarżali się na taki stan rzeczy w sposób zarozumiały i arogancki.
System komunistyczny doprowadzał do coraz większego ubóstwa i tak biedne już masy. Ten sam system generował jednocześnie uprzywilejowane warstwy społeczne, które pozostawały biedniejsze od wroga klasowego na Zachodzie, czyli kapitalistów. Gospodarki wschodnie i zachodnie różniły się od siebie wydajnością produkcji. Dochód na głowę mieszkańca na Zachodzie przewyższał wielokrotnie dochód na głowę mieszkańca na Wschodzie. Jedno trzeba przyznać zachodnim »rewolucjonistom«. Swoją walkę o nowy pop-komunizm, który był dużo lepszy niż szary blok wschodni, gdzie jacyś idioci wszystko popsuli, toczyli w markowych ciuchach, w razie potrzeby nawet w futrach z norek. Nie można odmówić im stylu. Na demonstracje antypaństwowe à la Rudi Dutschke, Ulrike Meinhof, Joschka Fischer czy Daniel Cohn-Bendit przyjeżdżali nierzadko swoim najnowszym porsche. W końcu jako zachodniolewacki książę żyje się tylko raz. Nie można takiej szansy zmarnować.
Przyjemnie było należeć do awangardy, posiadać pieniądze (najlepiej odziedziczone lub zdobyte dzięki głoszeniu haseł lewicowych), być młodym i żyć w szczególnie tłustych i sytych latach 60. i 70. na Zachodzie. Proste toskańskie domy, po kryjomu przystrajane marmurem, antykami i designerskimi akcesoriami, jedną czy drugą złotą baterią do umywalki bądź wanny, stały się nagle, ku zdziwieniu samych właścicieli nieruchomościami wartymi miliony. Przecież jak twierdzą skromnie, przed laty kupili je za grosze. Okrutny do bólu los sprawił, że nawet wartość majątku wzrosła bez ich udziału.
Generacja '68 pragnie dziś przedstawiać się w innym świetle. Wówczas jednak dążyła do obalenia establishmentu, wywłaszczenia gruntów i środków produkcji, wychodziła na ulice miast, aby manifestować swoją sympatię dla Lenina, Mao Tse-tunga i Che Guevary. Młodzi ludzie po raz pierwszy zyskali tak wielkie przywileje. Wyposażeni w niemałe kieszonkowe, dysponując pieniędzmi otrzymanymi od rodziców, dziadków i państwa zyskali władzę rynkową i konsumpcyjną, która dotychczas była jedynie udziałem ludzi dorosłych. Mogli swobodnie i raźnie poruszać się w świecie, w którym przyszło im żyć. Własny samochód, podróż samolotem do zdeklarowanego wroga klasowego jakim była dla nich Ameryka, własne mieszkanie, dużo wolnego czasu spędzanego na weekendowych demonstracjach, liczne podróże do Włoch, Grecji, później dookoła świata zapewniały niezłą zabawę! Zabawę w rewolucję, zabawę w życie studenckie, które wówczas nie było jeszcze obciążone nadmiernymi wymaganiami wobec studentów, zabawę w marksizm, komunizm czy maoizm. Rajskie życie!
Paradoksalna sytuacja. O ile długi marsz Mao doprowadził do śmierci wielu jego uczestników, o tyle tzw. długi marsz pokolenia '68 przez instytucje zachodnich demokracji zaprowadził wielu jego uczestników prosto na państwowe urzędy. Klasa robotnicza sfinansowała wszystko. Dzisiejsi 50.-70.-latkowie na Zachodzie byli swego czasu najbardziej uprzywilejowaną generacją ludzi młodych. I to oni tworzą w tej chwili najbardziej uprzywilejowaną kastę urzędników i emerytów. Uczestnicy ruchu'68, którzy wówczas usytuowali się w roli mentorów nie oddali pola do dziś. Nadal pouczają starych, młodych, pracujących, przedsiębiorców, wszystkich, którzy bez ich światłych rad pozostaliby głupi. Zachodniej lewicy udało się wysunąć pod adresem całego Zachodu niejasne, niesprecyzowane zarzuty. Sama zaś przez całe dziesięciolecia przyczyniała się do przedłużenia życia zbankrutowanego komunistycznego reżymu na Wschodzie, poprzez okazywanie mu sympatii oraz niesprecyzowanej niechęci wobec demokracji zachodnich, które odsądzała od czci i wiary. Uczestnicy pokolenia '68 popełniali same błędy, nigdy nie zhańbili się produktywną pracą, a mimo to decydują o wszystkim w sprawach państwa, społeczeństwa, kultury i sztuki, wymiaru sprawiedliwości i w wielu innych dziedzinach. O takiej pozycji nie śniło się żadnym elitom w dotychczasowej historii ludzkości. Któż nie jest za wolnością, równością, braterstwem? Któż nie jest za sprawiedliwością społeczną? Jednak osiągnięcie tych celów pozostaje dla zachodniolewackich uczestników zabawy niezgłębioną tajemnicą.
Historia dwojga zachodnich komunistów Ulrike Meinhof i Klausa Rainera Röhla to opowieść o moich rodzicach, którzy w 50. i 60. latach prowadzili na Zachodzie wydawnictwo prasowe za wschodnioniemieckie pieniądze. Całe przedsięwzięcie miało na celu zdestabilizowanie Zachodu i przygotowanie gruntu do komunistycznej infiltracji. Jest to kluczowa historia okresu zimnej wojny i stosunków niemiecko-niemieckich. Moi rodzice obok wygodnego życia w kapitalizmie utrzymywali tajne kontakty z Berlinem Wschodnim. Trafiła im się największa możliwa gratka. Zabawa w komunizm! jest obrazem społecznym tworzącego się establishmentu Republiki Federalnej Niemiec lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Jest w niej dużo, ironii, dystansu wobec opisywanych osób i zdarzeń. Książka opowiada historię lewicowej rodziny dziennikarskiej. Rodzina ta odniosła sukces zawodowy i materialny. W 1968 roku znalazła się na szczycie życiowej kariery. W burzliwym czasie naznaczonym silnie seksem i rewolucją, u progu luksusowego życia, na rozstaju dróg ideologii komunistycznej i życia w kapitalizmie - w przeciwieństwie do większości przedstawicieli zachodniej lewicy - życie Ulrike Meinhof i Klusa Röhla legło w gruzach. Ta okoliczność akurat przemawia to na ich korzyść.
Wielu świadków opisywanych tu wydarzeń, dawnych komunistów oraz ludzi młodszego pokolenia tak ze Wschodu jak i z Zachodu pisało do mnie po lekturze książki, że odnaleźli w niej atmosferę tamtych lat. Należał do nich także Hans Modrow, ostatni przywódca NRD, który oświadczył, że dowiedział się z mojej książki wielu nowych rzeczy. Z kolei inni komuniści odebrali już sam tytuł jako demaskację, świętokradztwo, jako afront i bluźnierstwo wobec ich świętej ideologii.
Obie strony żelaznej kurtyny różniły się wieloma rzeczami. Niemal wszystkim. Jedna rzecz była szczególnie odmienna - komunizm.
Prolog
Znałem Klausa ze szkoły, to znaczy z gimnazjum Athenaeum w Stade. Był klasę wyżej ode mnie, co początkowo prowadziło jedynie do powierzchownej znajomości. Do bliższego poznania doszło dopiero, gdy Klaus wraz ze swoim przyjacielem założył teatrzyk lalkowy. Moja matka była nauczycielką w szkole powszechnej Warstader Volksschule i to przez nią skontaktowałem ich z tą placówką. Obaj nocowali u nas w domu, co naturalną koleją rzeczy prowadziło do rozmów na temat wspólnych zainteresowań, które ogólnie rzecz ujmując dotyczyły zjawiska zwanego dziś klasycznym modernizmem. Klaus skłaniał się trochę bardziej ku zaangażowanej społecznie tzw. nowej rzeczowości [Neue Sachlichkeit] i bliscy mu byli Erich Maria Remarque, Arnold Zweig czy Bertolt Brecht. Natomiast ja głęboko tkwiłem w ekspresjonizmie, który uosabiał Wolfgang Borchert. Także Kästner i Tucholsky byli dla nas obu wzorem do naśladowania. Nasza przyjaźń zrodziła się na gruncie literackim.
Po zakończeniu szkoły straciłem go z oczu, ponieważ wyruszył na studia do Hamburga. Ja także udałem się tam, ale dopiero w roku 1950. Pobyt w tym mieście zacząłem od szukania kwatery, jak to zwykło się wówczas mówić. Klaus mieszkał bezpośrednio nad jeziorem Elbchaussee w zniszczonym domu, z którego ocalała jedynie kuchnia w suterenie. Dom ten znajdował się dokładnie na końcu ulicy Halbmondsweg dochodzącej bezpośrednio do jeziora. Tam właśnie zjawiłem się latem i zająłem wolną sofę w kuchni Klausa. To był niemal luksus, w końcu mieliśmy tam bieżącą wodę i prąd umożliwiający gotowanie na kuchence. Obaj kochaliśmy słońce. Wyżej nad kuchnią zachował się fragment salonu w postaci drewnianego parkietu. Ustawiliśmy tam dwa stare leżaki, na których się wylegiwaliśmy w promieniach słońca snując przy tym rozważania na temat nowej sceny studenckiej. Klaus zdążył już zebrać wokół siebie grupę przyjaciół, był tam np. Dick Busse grający całkiem przyzwoicie na banjo. Do zespołu należała także Peggi Parnass. Nieco później przeprowadziliśmy się do baraku na Stresemannstraße w Lokstedt, gdzie zajmowaliśmy dwa małe pokoiki, każdy wyposażony w łóżko piętrowe, tak trochę po żołniersku. Patrząc z perspektywy czasu była to taka nasza Komuna 00. Ponieważ wszyscy byliśmy muzykalni, niemal co wieczór spotykaliśmy się i śpiewaliśmy wspólnie piosenki takich autorów jak Tucholsky, Kästner, Mehring, Klabund, Wedekind czy nawet Herman Löns.
Klaus był moim przewodnikiem, który niczym Cyceron wprowadzał mnie w wielki świat, wszędzie przedstawiając jako największego współczesnego poetę. Było to dla mnie niezmiernie miłe. Klaus miał już taką naturę, że wychwalał pod niebiosa wszystkich ze swojego otoczenia, co tym samym zjednywało mu wielu przyjaciół. Według Klausa Dick Busse był najznamienitszym gitarzystą, natomiast Peggy Parnass największą pieśniarką. Opinie te wyrażał z dużym wdziękiem i przekonaniem. Naturalnie w towarzystwie tak szlachetnych postaci jego osoba także zyskiwała na znaczeniu, co zawsze dodawało mu animuszu.
Czytaliśmy nawzajem własne wiersze i zapisywaliśmy na marginesach uwagi. Posiadam w swoim archiwum wiersze Klausa z moimi uwagami oraz swoje wiersze z komentarzem Klausa. Wtedy jego wiersze były jeszcze tak bardzo świeże, wesołe, swobodne, właściwie nietknięte duchem literackiego modernizmu. Stanowiły rodzaj pieśni ludowych zgodnych z kierunkiem wyznaczonym przez grupę Zupfgeigenhansel. Były niezmiernie piękne i jednocześnie bardzo prywatne. Ostatnio znowu sięgnąłem po nie - ostatnio to znaczy przed trzema laty -, i wówczas powiedziałem do Klausa: »Były całkiem niezłe. Dlaczego właściwie poszedłem drogą okrężną przez modernizm?« Z drugiej jednak strony zyskałem wiele przez fakt, że ukształtował mnie właśnie modernizm. Patrząc z perspektywy czasu kierunek ten miał na mnie dużo większy wpływ niż na Klausa. To napięcie towarzyszące modernizmowi, jego nerwowe irytacje targały mną nieustannie, podczas gdy Klaus radosny jak Gründgens przeskakiwał lekko wszystkie otchłanie i przepaści śpiewając swoje zgrabne piosenki.
Klaus miał niezwykłą łatwość załatwiania dobrze płatnych prac dorywczych. Z pewną dozą bezczelności i wyniosłości potrafił jak nikt inny zdobywać właściwe kontakty. Oczywiście większość prac wykonywałem wspólnie z nim. Roznosiliśmy pierwsze wydanie Bild-Zeitung, dostarczaliśmy paczki pocztowe, ubrani w białe fartuchy i tureckie fezy rozdawaliśmy ulotki proszku do prania. Spacerując nadrzeczną ulicą Jungfernstieg krzyczeliśmy chórem: »Valan, Valan, pralka w torebce«. Zwracaliśmy zawsze twarze ku słońcu, żeby się przy okazji opalić. Potem ukonstytuowaliśmy się jako nowa scena studencka, opracowaliśmy statut i zostaliśmy oficjalnie zarejestrowani na uniwersytecie. A wszystko po to, aby móc umieszczać wiadomości na tablicy ogłoszeń, np. o przedstawieniach teatralnych oraz pracach dorywczych. Kiedy my właściwie mieliśmy czas na naukę?
Na uniwersytecie nie odstępowaliśmy siebie na krok. Obok mensy znajdowała się kawiarnia, a my byliśmy panami tego miejsca. To właśnie tam Klaus kompletował swoją nową trupę teatralną. Na uczelni działała także komunistyczna trupa studencka, której członkowie wywieszali swoje ogłoszenia na tablicy obok naszych. W jakiś sposób, pewnie przez te kawiarniane powiązania, weszliśmy z nimi w kontakt.
Część tych ludzi, jak np. Eberhard Zamory jako żydowski emigrant i brytyjski staff-seargent wrócił do Niemiec, gdzie część jego rodziny przeżyła ukrywając się podczas wojny. Mówię o tym z określonego powodu. To, co w okresie restauracji nadal uchodziło za straszak, czyli kręgi żydowsko-marksistowskie, nas przyciągało jak magnes. Literackim uwierzytelnieniem tych kręgów byli postępowi pisarze Republiki Weimarskiej. Łączyły nas bliskie kontakty, przy czym dopiero później zrozumiałem, że komunistyczna grupa studentów miała bardzo silną potrzebę misji i zarazem dużą skłonność do infiltracji. Bardzo szybko opletli nas swoimi mackami. Dziś uważam, że już na uniwersytecie stosowali swoją starą taktykę komunistyczną, polegającą na przenikaniu do już istniejących grup lub organizacji.
Tworzyliśmy teatr progresywny o niesłychanie prowokacyjnej jak na owe czasy nazwie Pestbeule (Zaraza), zresztą mojego autorstwa, do której Klaus dołączył podtytuł: Kandydaci do obozów koncentracyjnych Czwartej Rzeszy. Nasze przedstawienie nazywało się »Niewidoczni w ciemności«. Kabaretowe teksty Klausa były bardziej efektowne od moich. Moje były właściwie zbyt poważne, mocno ekspresjonistyczne i językowo bardziej wyrafinowane, podczas gdy Klaus pisał bardzo lekkie chansons. Muzyka również była jego autorstwa. Tylko raz udało mi się skomponować melodię, która jak się później okazało była hymnem Związku Sowieckiego. Mieszkałem wówczas u komunistów, mój gospodarz zawsze w nocy nastawiał Radio Moskwa. Widocznie zbyt silnie hymn sowiecki zdołał wsączyć się w moje uszy.
Klaus potrafił jedno, tak w teatrze jak w redakcji: był doskonałym reżyserem. Posiadał talent kojarzenia ludzi i umiał ich wzajemne do siebie przyporządkować, zarówno w dialogach jak i w choreografii. Dziś przecieramy oczy ze zdumienia widząc nazwiska osób piszących wówczas dla Klausa. Potrafił on znaleźć właściwe słowa, niekiedy nadmiernie pochlebne, ale zawsze chętnie słuchane, aby pozyskać bardzo różne charaktery dla wspólnej sprawy. Nasze przedstawienie teatralne opatrzone podtytułem »kabaretowe misteria« zaprezentowaliśmy dwukrotnie w Emilie-Wüstenfeld-Schule. Prasa przyjęła je nader łaskawie, tylko dziennik Die Welt strasznie je skrytykował. Po dziś dzień brzmią mi w uszach słowa: »Miejmy nadzieję, że ten plugawy przedwczorajszy kicz nie ma ambicji stać się jutrzejszą namiastką sztuki.« Jednym słowem zostaliśmy zdemaskowani. Tak oto wspólnie z naszymi przyjaciółmi z partii komunistycznej staliśmy się dla Die Welt, wzorcem tego, co należy rozumieć pod hasłem plugawego przedwczorajszego kiczu. A oto nasza riposta: Wczoraj była sztuka nazistowska, wszystko się zgadza. Ale przedwczorajsza sztuka może oznaczać tylko jedno: Brecht, Kästner i Tucholsky! Ależ musieli się wić ze wściekłości.
Wróćmy jeszcze raz do tych komunistycznych przyjaciół. Niektórzy z nich należeli do naszego zespołu teatralnego, inni wykonywali dla nas prace techniczne. Później, podczas gdy ja z moim przyjacielem Wernerem Riegelem zakładałem własne pismo Zwischen den Kriegen (Międzywojnie), Klaus nadal współpracował i utrzymywał kontakty z komunistami. Pewnego dnia oznajmił nam, że zakłada pismo Studenten-Kurier, co nas naturalnie niezmiernie zainteresowało, ponieważ nasze wydawnictwo było jedynie hektografowane, podczas gdy pismo Klausa miało ukazywać się drukiem. Ale nawet do głowy nam nie przyszło, że pismo jest praktycznie finansowane przez Berlin Wschodni. Po pierwsze nie dostawaliśmy żadnego honorarium za nasze artykuły i wiersze, a tam gdzie pieniądze nie odgrywają żadnej roli, trudno być podejrzliwym. W ten sposób pozostawałem w złudnym przekonaniu o własnej niewinności. Zyskałem za to jako młody student jednorazową okazję możliwości pisania wszystkiego co chciałem pod pięcioma lub sześcioma pseudonimami. Pisałem o tym, co mi leżało na sercu, co było w moim przekonaniu mocno lewicowe. Klaus najwyraźniej potrafił przeforsować te wszystkie teksty u swoich popleczników, nawet jeśli ich coś w nich irytowało.
Musiał działać podstępnie, wręcz z brechtowskim sprytem, chciałoby się powiedzieć. W przeciwnym razie nie usłyszałbym od niego pewnego razu takich oto słów: »Musimy trochę dokopać Wschodowi, w przeciwnym razie jeszcze nas posądzą o komunizm«. Dlatego pod pseudonimem Leslie Meier popełniłem utwór Rzeźnia liryki, w którym odwrotną pocztą dałem odczuć Johannesowi R. Becherowi, jak by nie było enerdowskiemu ministrowi kultury, ostrość mojego pióra. To był dla nich bolesny cios. Później dołączyła do nas Ulrike. I od raz klimat się nieco zaostrzył. Pismo rozwijało się, powiedzmy to, zgodnie z linią. Utraciło gdzieś typowy studencki żart i cały koloryt. Przeszedłem wówczas do wydawnictwa Rowohlt, gdzie zaproponowano mi skromną posadę.
Mimo to, Ulrike, Kalus, Eva i ja, utrzymywaliśmy przyjazne kontakty. Często odwiedzaliśmy Klausa i Ulrike w ich domu, w hamburskiej dzielnicy Lurup. Po urodzeniu bliźniaczek zaczęły się nagle pojawiać u Ulrike typowo mieszczańskie cechy. Urządzała dom w sposób estetyczny, czysty i schludny, powiedziałbym wręcz drobnomieszczański. Pewnego dnia zawiesiła na ścianach współczesne malarstwo, wprawdzie natchnione socjalizmem, ale tym współczesnym. Potem pytała nas o sklepy z antykami. Myśleliśmy, że pospadamy z krzeseł. Może studiowała wcześniej historię sztuki? Tego nie wiem. Raptem zagościły w jej domu secesja i art déco. Taka nieco wznioślejsza wersja Ładnie mieszkać, co ja i Eva przyjęliśmy do wiadomości z pewną dozą satysfakcji. To było dawno temu, ale kto wie (naturalnie poza Klausem), może to też jest istotne, aby zrozumieć ich późniejszy dramat rozstania.
Powróćmy do wcześniejszych wydarzeń. Ulrike była w owych studenckich czasach niezwykle towarzyska, co przejawiało się na wiele sposobów. Z jednej strony chętnie tańczyła i cieszyła się okazywaną jej sympatią. Czuła się wyśmienicie w swojej lewackiej skórze, abstrahując od jej niektórych rygorystycznych poglądów, których zresztą w tym całym pluralistycznym rozgardiaszu nie prezentowała z misjonarską gorliwością. Dobrze się prezentowała i potrafiła wygłaszać swoje radykalne poglądy z dyplomatycznym, wrodzonym wdziękiem lub też wdziękiem tak charakterystycznym dla agentów. Dziś trudno te dwie rzeczy od siebie rozdzielić. W każdym razie potrafiła w hamburskim establishmencie zjednać sobie wielu przyjaciół. Krótko mówiąc czuła się bardzo dobrze zarówno w wielkim świecie jak i w zaciszu domowego ogniska, gdzie niewątpliwie grała pierwsze skrzypce.
Aż do czasu, gdy inna kobieta pojawiła się w życiu Klausa. Wtedy Ulrike poczuła się niepotrzebna. Była jak wyrzucone z gniazda pisklę. Nieszczęśliwe i godne pożałowania, ale przecież to nie pierwszy smutny wypadek na tym świecie. Pewnego dnia podjęła decyzję i przeniosła się do Berlina, by tam budować swoje nowe, alternatywne gniazdo, orle gniazdo, jak się później okazało. Wzgardzona miłość nie cofa się przed niczym. Jest zdolna mordować, unicestwić samą siebie i wzniecić globalny ogień.
Klaus przez długi czas wydawał swoje lewacko-liberalne pismo, najbardziej niepoprawne inteligenckie pismo w całej Republice Federalnej Niemiec. Rozstanie z Ulriką przypadło fatalnym zbiegiem okoliczności na moment, w którym także inne sprawy zaczęły rozchodzić się w różne strony. Na przykład poglądy i programy polityczne. Nastąpił rozłam, który przetoczył się przez całą zachodnioniemiecką inteligencję i dotknął wiele wydawnictw i organów prasowych. Cała ta burza naturalnie nie oszczędziła KONKRET. Przeszła przez sam środek pisma praktycznie rozbijając je w drobny mak. Finałem było przejęcie pisma w 1973 roku przez Hermanna L. Gremlizę, Petera Neuhausera i w ostatniej instancji Klausa Hübottera.
Rozgoryczenie Klausa było ogromne i długotrwałe. W wyniku kolejnych procesów stracił dom w Blankenese, w którym swoją drogą także Ulrike czuła się całkiem nieźle. Z dnia na dzień jego lewicowo-mieszczańska reputacja legła w gruzach. Kręgi, które jak magnes skupiał wokół siebie, rozpierzchły się raptem, jakby okazał się diabłem wcielonym. Nie chcę przez to powiedzieć, że sam sobie w jakimś stopniu nie zasłużył na taki los. Był człowiekiem niesumiennym, dla którego słowo punktualność stanowiło jedynie pusty frazes. Regularnie spóźniał się z wypłatą honorariów autorskich. Jednak w ówczesnej czarno-białej, a raczej czerwono-czarnej rzeczywistości wzburzona do głębi, i moim zdaniem całkowicie wytrącona z równowagi inteligencja, żądała namacalnego przeciwieństwa porządkującego obraz. Święta Joanna d'Arc i łajdak kontrrewolucjonista. Takie porównanie nasuwało się samo. I tak oto to całe gówno spadło z łoskotem na głowę Klausa. Dramaturgia ówczesnych wydarzeń, rozpatrywana z dzisiejszej perspektywy była szczególnym rodzajem living theatre opartym na niemal archaicznych wzorcach teatralnych. Pisałem już wyczerpująco na ten temat, teraz jednak chcę dotknąć innego aspektu sprawy, którego nikt dotąd nie dostrzegał.
Ulrike nigdy nie była prawdziwą miłością Klausa, a proszę mi wierzyć znam ich relacje aż po najbardziej skrywane szczegóły intymne. W tym związku dużą rolę odgrywała, sięgając po język brechtowski »trzecia sprawa«, czyli wspólna działalność partyjna. Byli zresztą prowadzeni przez Berlin Wschodni jako para agentów, przy czym trudno mi stwierdzić, kto z nich cieszył się większą wiarygodnością wśród mocodawców. Byli w jakiś dziwny sposób złączeni ze sobą, na zewnątrz niezwykle zgodni, nigdy nie słyszałem, żeby zwracali się do siebie w nieprzyjemny sposób. Powiem tak: ona kochała jego, a on adorował ją jako niezastąpioną współtowarzyszkę. Tylko, że Klaus pod koniec lat sześćdziesiątych (w okresie rozkwitu tzw. hamburskiej party-republiki, o której często pisałem) zakochał się w do nieprzytomności w innej kobiecie. Ta miłość spadła na niego jak grom z jasnego nieba. I to był kres jego krętactw i niewierności. Klaus, którego zwykło się traktować jako człowieka chwiejnego, zmieniającego często front zainteresowań oraz niewiernego kochanka, żyje po dziś dzień z tą kobietą, do której wówczas zapałał tak gwałtowną miłością. Mieszkając w pewnej odległości od nich trudno mi wyrokować, kto w tym związku pociąga za sznurki. Jakiś czas temu odwiedzili mnie i muszę przyznać, że było całkiem zabawnie naigrywać się wspólnie z Danae z obecnych prawicowych odchyleń Klausa.
Po przeprowadzce z Hamburga do Berlina Ulrike niewątpliwie zyskała wielu nowych przyjaciół, którzy się nią zajęli. Z drugiej jednak strony popadła znienacka w złe towarzystwo. Berlin był wówczas miejscem, przez które przewalały się wszystkie współczesne szaleństwa i polityczne eskalacje. To wszystko targało nią, zaś celem było wmanipulowanie jej w rolę fasadowej postaci bieżących wydarzeń. Wielu traktowało ówczesny Berlin za oazę, swoisty raj dla towarzyszek i towarzyszy, ale w gruncie rzeczy była to skłębiona i paranoiczna galaktyka. Uczestnicy tych wydarzeń czuli się tam, cytując Mao jak ryby w wodzie, podczas gdy ich świat był tylko iluzją. W rzeczywistości poruszali się w źle napowietrzonym akwarium. Czas, w którym przyszło nam żyć nie oszczędził prawie nikogo. W końcu świat nie od dziś zna fenomen zbiorowych obłędów: flagellanci, krucjaty dziecięce, islamskie komanda samobójcze, religijne uzurpacje do samostanowienia oraz ich mordercze wybryki. Ulrike wciągał ten wir coraz głębiej. Niepokoiliśmy się o nią, chociażby z tej racji, że moja żona Eva była koleżanką Ulrike ze studiów w Marburgu. W dodatku obie studiowały religioznawstwo, co jeszcze bardziej dodaje pikanterii całej sprawie. U nas w domu wiatr wydarzeń wiał w zupełnie innym kierunku. Podczas gdy Ulrike próbowała niszczyć instytucje, Eva rozpoczęła karierę instytucjonalną jako dyrektorka więzienia angażując się w usuwanie przeszkód stojących na drodze już dawno zatwierdzonych reform w więziennictwie.
Ja sam, jeszcze zanim zaczęły się te historie z zabójstwami i podpaleniami, napisałem artykuł dla KONKRET nawołując i zaklinając w nim wszystkich znanych mi sympatyków i cichych zwolenników tzw. »ruchu« do zdystansowania się od tej nieszczęsnej sprawy. Niestety, co muszę dziś z przykrością skonstatować, bez widocznych rezultatów. Znam także nazwiska wielu wyznawców partii, którzy co najmniej udzielali schronienia towarzyszom. Tych nazwisk, po części bardzo znanych, jednak nie przytoczę. Z tym problemem muszą poradzić sobie sami. Czy chcą traktować swoje ciche przyzwolenie jako bohaterstwo czy też marginalny wybryk, któremu chwilowo ulegli? Dodam, że sam z nieskrywaną radością witałem początki antyautorytarnych uniesień 67 i 68 roku. A to chociażby z przyczyn zgoła prywatnych. Swego czasu zostałem bowiem wydalony przez dwóch ultraautorytarnych nazistowskich profesorów z ich seminariów, co wówczas równało się z zagrożeniem dla mojej dalszej egzystencji. Ale to już zupełnie inna historia odnosząca się do mojej własnej biografii, która mogłaby wybić nas z obranego tu toku.
NOWA FALA
Nowa Fala skupiała poetów debiutujących w połowie lat 60., dla których przeżyciem pokoleniowym był Marzec 1968 i Grudzień 1970. Czasami bywa nazywana także Pokoleniem '68.
Ośrodkiem, wokół którego zaczęło się skupiać środowisko nazwane później Nową Falą, była krakowska grupa "Teraz", do której należeli Wit Jaworski, Julian Kornhauser, Jerzy Kronhold, Stanisław Stabro, Adam Zagajewski. Dołączyli do niej z czasem poeci z innych ośrodków: poznańska grupa "Próby" ? Stanisław Barańczak i Ryszard Krynicki, z Warszawy ? Krzysztof Karasek, Jarosław Markiewicz, z Łodzi ? Jacek Bierezin, Zdzisław Jaskuła, Witold Sułkowski, z Wrocławia ? Lothar Herbst i Marianna Bocian. Główną trybuną nowej formacji stało się założone w 1967 r. krakowskie pismo "Student", ale wypowiedzi programowe jej członków ukazywały się w całej prasie literackiej, m.in. we "Współczesności", "Życiu Literackim", "Nurcie", W programie "Miesięczniku Literacki?. Do uformowania się Nowej Fali doprowadziły organizowane staraniem grupy krakowskiej zjazdy w Cieszynie. Pierwszy odbył się w 1971, ostatni, nieformalny, w 1973 r
Podstawowym elementem sprawiającym, że Nowa Fala występowała i była postrzegana jako jedna grupa, była postawa buntu wobec literatury zastanej ? przede wszystkim wobec bezpośrednich poprzedników, czyli Orientacji Poetyckiej Hybrydy. Jednym z ważnych dla pokolenia haseł, był postulat literackiego rozpoznania rzeczywistości. Podstawowym zarzutem wobec dotychczasowej literatury powojennej było to, że tego postulatu nie spełniła, że uznawała współczesną sobie rzeczywistość lat 60. i 70. za tworzywo siebie niegodne, nie umiała pokazać jej inaczej niż w groteskowej lub zdegradowanej formie. Stąd krytyka sztuki eskapistycznej, sztuki estetyzującej.
Głosząc postulat "nienaiwnego realizmu" (określenie Kornhausera), Nowa Fala nie zanotowała jednak wybitnych osiągnięć w powieści, choć niektórzy z twórców do niej należących podejmowali próby w tej dziedzinie. Pozostała przede wszystkim generacją poetycką.
Nowofalowcy nie wypracowali jednolitej poetyki, aczkolwiek daje się odnaleźć w ich wierszach pewien zestaw charakterystycznych, powtarzających się elementów. Do najważniejszych z nich należało wykorzystywanie jako tworzywa poetyckiego "słowa cudzego" ? zwrotów charakterystycznych dla języka gazety, pism oficjalnych, ankiet urzędowych, języka ulicy. Zwroty te stają się przedmiotem zabiegów poetyckich charakterystycznych dla poezji lingwistycznej, której tradycję podjęła część poetów nowofalowych (zwłaszcza Barańczak i Krynicki). W przeciwieństwie jednak do takich twórców jak Miron Białoszewski, Tymoteusz Karpowicz, poetów Nowej Fali nie tyle interesowały eksperymenty badające możliwości i ograniczenia języka jako takiego, co społeczne użycia mowy ? analiza oficjalnego i mniej oficjalnego języka PRL-u. Wiązało się to z faktem, że ważnym elementem przeżycia pokoleniowego, jakim był dla tej generacji Marzec 68, było doświadczenie brutalnego manipulowania językiem. Zniewolenie języka odbierane było jako jeden z elementów ogólnego zniewolenia. Dlatego język stał się jednym z ważniejszych tematów twórczości nowofalowej, kluczowym elementem świata przedstawionego. Często tworzył ciąg skojarzeń z innymi słowami-kluczami: prawda, oddech.
Świat przedstawiony tej poezji to często, zgodnie z teoretycznymi postulatami, świat współczesnej poetom rzeczywistości ? łącznie ze wszystkimi niepoetyckimi jej elementami. Związek z rzeczywistością podkreślany jest dodatkowo umieszczaniem w wierszach konkretnych dat, określaniem miejsc. Stąd dla podkreślenia elementów łączących poezję Nowej Fali i wyróżniających ją zarazem na tle twórczości innych poetów, bywa czasem używane określenie "nowofalowy wiersz publicystyczny" (Dariusz Pawelec). Jego elementy obecne są także w wierszach, które reprezentują charakterystyczną, choć nie powszechną dla nowofalowców poetykę "peiperowskiego układu rozkwitania". Stosowali ją przede wszystkim poeci sięgający do dorobku poezji lingwistycznej: Barańczak, Krynicki.
Około roku 1976 drogi poszczególnych twórców zaliczanych do Nowej Fali zaczęły się rozchodzić. Niektórzy z nich zaangażowali się w działalność opozycyjną i, objęci zapisem cenzorskim, publikowali wyłącznie lub prawie wyłącznie w drugim obiegu.