Zdarzyło się wczoraj [Femmequixotic], Harry Potter, Fanfiction, DRARRY


ZDARZYŁO SIĘ WCZORAJ

autor: Femmequixotic

tytuł oryginału: Once Upon a Time, Yesterday

http://vier.hdhols.com/forvioletquill.html

tłumacz: Kaczalka

http://www.drarry.fora.pl/drarry,4/t-z-zdarzylo-sie-wczoraj,340.html

0x01 graphic

Rating: 18+

Para: HP/DM

Gatunek: romans, obyczaj

Ostrzeżenie: wulgaryzmy i scena erotyczna, autorka lubi nadużywać drugiego bądź trzeciego (w zależności od podziału) z dziesięciu przykazań

Kanon: zgodność z całym cyklem HP łącznie z Epilogiem

ROZDZIAŁ I

Budzę się zmarznięty i z cholernym bólem głowy.

Gdzieś w kulących się zakamarkach mojego udręczonego mózgu łomocze uporczywe wspomnienie kogoś, kto krzyczy: „W ten sposób, Harry, uśmiechnij się!”, a zaraz potem oślepia mnie błysk flesza.

Obracam się i jęczę. Grubo dziergany szal ześlizguje się z moich ramion i spada na podłogę. W tym momencie nawet ludzie o krok od śmierci mogliby czuć się lepiej niż ja. Usta mam suche jak wiór, a jedna strona twarzy pulsuje boleśnie. Bardzo mgliście pamiętam ostatnią noc, poza wyraźnym, niepokojącym uczuciem, że były w to zamieszane karty oraz do połowy rozebrane czarownice, ale skoro teraz moja głowa przyciśnięta jest do poduszki sofy, nie sądzę, żeby zdarzyło się to w łóżku.

— Kurwa — mamroczę. Moje włosy są zaplątane w guziki poszewki od poduszki. Na szyi czuję sapiący oddech, a potem pociągnięcie języka po policzku. Śmierdzi jak z kosza na śmieci. Nie mam psa. A przynajmniej wydaje mi się, że nie mam psa. Jeżeli skończyłem w mieszkaniu faceta, który śmierdzi jak… w porządku, właściwie to nie byłoby po raz pierwszy.

Otwieram jedno oko, przekonany, że zaraz zwymiotuję. Już nigdy więcej się nie napiję. Mam czterdzieści pięć lat i szczerze, jestem na to zdecydowanie za stary. Rudy labrador szczeka do mnie radośnie, wywołując przepływające przez moją czaszkę fale bólu.

— Zamknij się — mówię i krzywię się, ale pies tylko ponownie liże mój policzek.

Jockey. James dostał ją z okazji ósmych urodzin. Imię wybrał na cześć Joscelind Wadcock, najlepszej ścigającej Zjednoczonych z Puddlemere.

Oznacza to, że nie jestem we własnym mieszkaniu. Podnoszę się powoli z ręką przyciśniętą do skroni, próbując skłonić głowę, aby przestała pulsować. Wystrój pokoju w typowo kawalerskim stylu jest charakterystyczny dla Jamesa i Teddy'ego. Wieża z puszek po piwie Boddingtons niemal wypełnia jedno z okien, a telewizor jest prawie tak wielki jak kominek.

Szukając po omacku okularów na czymś, co według chłopaków jest stołem, przewracam stojący w delikatnej równowadze domek, zbudowany z pudełek po chińskim jedzeniu na wynos, rozsypując ich zawartość po podłodze salonu. Kawałki kurczaka kung pao i smażonego ryżu wpadają do szczelin między deskami, a Jocelyn radośnie rzuca się w pościg za jedzeniem. W ostatniej chwili udaje mi się złapać różdżkę, ale po kolejnej macance na oślep po blacie, moje okulary podążają śladem chińszczyzny. Skurwysyny! Zatrzymuję cholerstwo machnięciem różdżki i wyciągam ramię ponad poręczą kanapy, aby je złapać, a także przywołać leżący na skraju paleniska i pokryty smugami sadzy dzisiejszy numer Proroka. Potrzebuję filiżanki mocnej herbaty, ale prawdopodobieństwo znalezienia czajnika w chlewie, który mój syn nazywa kuchnią, jest bliskie zera. Ach, tak! Jest jeszcze coś, co mogę zrobić. Przeszukuję kieszenie dżinsów. Moje palce muskają plastikowe krążki, więc wyciągam je, zaintrygowany. Okazuje się, że to dwa żetony do pokera. Chryste! Jeżeli zeszłej nocy grałem z Ronem, z pewnością pobił mnie z kretesem. Rzucam daleko krążkami i wygrzebuję papierosy — w paczce zostały tylko dwa, do tego mugolskie i, niestety, lighty. Wyjmuję jednego i opadam na kanapę z cichym westchnieniem.

Zaciągając się dymem rozkładam gazetę i niemal natychmiast zaczynam się krztusić.

Kurwa! Kurwa! Kurwa!

Problem bycia Zbawicielem Czarodziejskiego Świata jest taki, że kiedy upijesz się publicznie, kończy się to bardzo nieatrakcyjną fotografią, zdobiącą górną część przedniej strony Proroka oraz nagłówkiem o wysokości prawie ośmiu centymetrów, wydrukowanym pogrubioną czcionką. Coś takiego może postawić pod znakiem zapytania czyjąś emocjonalną stabilność.

Nie mam pojęcia, kto będzie bardziej wkurzony, Kingsley czy Ginny. Ona i tak już twierdzi, że niemal na pewno jestem alkoholikiem.

Szczerze, to nie tak, żebym miał coś przeciwko chlaniu jak świnia. Spędziłem ostatnie dziesięć lat swojego małżeństwa marynując wątrobę za pomocą Glenfiddicha i Ogdena nie bez powodu, co przyznaje nawet Ginny. A kiedy twoja była żona zgadza się, że regularne upijanie się było zdrowszą metodą na radzenie sobie z własnym związkiem, wiesz, że z twoją głową nie wszystko jest w porządku. Mimo to widząc siebie, zawieszonego pomiędzy Teddym a Ronem - żaden z nich, bynajmniej, także nie jest trzeźwy - łypiących we trzech radośnie do aparatu fotograficznego, z włosami przyprószonymi śniegiem… Chryste.

Pierdolony Barnaba Cuffe, szlamowaty, mały gnojek. Gdyby Gin nie wyjechała zawodowo w zeszłym tygodniu, nie miałby jaj, żeby ryzykować. Rzucam gazetą przez pokój. Jej strony unoszą się ponad trzema gitarami Teddy'ego (w tym jednej bez strun), sprzętem do quidditcha Jamesa (w komplecie z parą cuchnących skarpet i czystym ochraniaczem na genitalia) i pochylonym, bożonarodzeniowym drzewkiem z kilkoma rozproszonymi elfami, odsypiającymi pijaństwo na jego konarach. Toczę papierosa między palcami i wydycham dym. Wczorajsza impreza była wieczorem kawalerskim. Sam wyżłopałem co najmniej jedną butelkę whisky, więc myślę, że powinienem być wdzięczny, iż reporterzy złapali nas w drodze powrotnej z klubu, a nie w środku. Wydaje mi się, że przypominam sobie czyjąś twarz (Teddy'ego, jak sądzę) wciśniętego w cycki jakiejś dziewczyny… Nadstawiam wewnętrzne ucho - łańcuch moich myśli urywa się, gdy następuje zrozumienie.

Wieczór kawalerski. Ostatnia noc. Po kolacji z okazji próby. Zostałem u Jamesa, bo rano wszyscy mieliśmy stawić się w kościele. A to oznacza, że dzisiaj jest…

Och, jasna cholera!

Drzwi walą o ścianę.

— Cholera. Cholera. Cholera. Cholera. — James wychodzi, wrzeszcząc na korytarzu i tłukąc w drzwi drugiego pokoju. Jego krzyk przeszywa moją głowę na wskroś.

— Jamie — warczę, przyciskając nasady dłoni do czoła. Popiół spada z końcówki papierosa, a żołądek znowu zaczyna mi się wywracać.

Mój pierworodny ignoruje mnie i dobija się jeszcze mocniej.

— Ted, wstawaj! — Drzwi otwierają się i słyszę, jak młody Lupin mamrocze z wnętrza zaciemnionej sypialni.

— Jezusie, w porządku. Przestań wrzeszczeć. — Opiera się o futrynę, mając na sobie jedynie slipy. — Co?

— Nałóż coś na siebie — mówi niewyraźnie James. — Mój ojciec tu jest. Nie musi oglądać twojej różdżki. Chryste. — Teddy bez słowa zatrzaskuje za sobą drzwi.

— Idiota. — James wpada do salonu. Ma szeroko otwarte oczy i próbuje naciągnąć białą koszulę na ramiona. Końcówki jego czarnych włosów sterczą we wszystkie strony, a przy spodniach w paski wiszą szelki. — Tato… Och, Chryste, dzięki Bogu nie śpisz. — Zaciska usta i ściąga brwi w jedną kreskę. — Miałeś ustawić budzik.

Mrugam.

— Co?

— Budzik! — James macha w stronę zegara, ustawionego jakby przypadkiem na zawalonej różnymi przedmiotami ławie. — Powiedziałeś, cytuję: „Synu, budzik zostaw mnie, z pewnością go nastawię…”

— Kurwa, Jamie! — Podnoszę się z kanapy, gasząc papierosa w pustym kieliszku. Zanim wraca do równowagi, świat wokół nieznacznie się kołysze. Naprawdę. Już nigdy więcej się nie napiję. Szczerze. I tym razem wierzę w to, co mówię. — W końcu postanawiasz mnie słuchać i robisz to, kiedy jestem pijany? We wszystkim jestem spóźniony.

— Idiota ze mnie. — Szafka za moimi plecami zamyka się ze zdecydowanie zbyt głośnym trzaskiem i James wciska mi w dłoń domowej roboty eliksir na kaca. — Najlepiej wypij to szybko.

Smak jest obrzydliwy - James zawsze był do dupy w tych sprawach, jego eliksiry smakowały zupełnie jak ścieki - ale skutek przychodzi natychmiast. Po kilku sekundach moja głowa i żołądek uspokajają się.

Sięgam po swoją torbę i zdejmuję garnitur z wieszaka stojącego obok drzwi. Nienawidzę oficjalnych ubrań. Nienawidzę ich ze szczerego serca.

Teddy wychodzi ze swej sypialni, drapiąc się po nagim brzuchu. Przeciąga się i ziewa, a wtedy jego spodnie od piżamy zsuwają się w dół bioder. Nosi teraz krótkie, sterczące włosy, od niedawna zielone. Na cześć obecnej pory roku, jak sam mówi. Wygląda wyjątkowo podobnie do swojej matki.

— Witaj, wujku Harry… — Mruga, gdy James rzuca w niego szarą kamizelką. — Co, do diabła…

— Ubieraj się! — Mój syn mija go, kierując się do łazienki. — Albo mama na powitanie zaserwuje nasze jaja na srebrnych talerzach. Jesteśmy spóźnieni.

— Twoja mama nie ma srebrnych talerzy. — Teddy siada na poręczy fotela. Rozlega się skrzypienie, a ja notuję w myślach, aby akurat tego fotela unikać. Kawał chłopa ze mnie, jestem o połowę cięższy od mojego chrześniaka. James staje w drzwiach łazienki i rzuca Teddy'emu złowieszcze spojrzenie. — Ubieraj się — powtarza tonem, który jest niebezpiecznie bliski głosowi Ginny w jego najbardziej rozdrażnionym wydaniu. Ściągam sweter i rozpinam dżinsy. W tej chwili nie mam zamiaru się z nim kłócić, za to Teddy…

— Muszę wziąć prysznic — mówi i pociera oczy.

— Później! — James trzaska za sobą drzwiami. Oprawiony w ramy plakat Zjednoczonych z 2018 roku spada ze ściany. Al kupił mu go na trzynaste urodziny.

— Jamie! — Teddy, z ciągle powiewającą w dłoni kamizelką, zwraca się do mnie. — Nie mogę pokazać się w kościele śmierdząc, jakbym wpadł Ogdenowi do kadzi, no nie?

Wzruszam ramionami i naciągam na siebie czarne spodnie.

— Na ból głowy polecam eliksir pieprzowy, a na zapach Chłoszczyść. — Mój chrześniak krzywi się, po czym ciężkim krokiem zmierza do kuchni i nastawia czajnik. Wcale mu nie współczuję. Grzebię w swojej torbie w poszukiwaniu szelek. Znajduję je na samym dnie i zakładam, wcześniej rzucając zaklęcie myjące pod pachy i krzywiąc się na jego ostry dźwięk.

Waham się nad rozchylonymi połami spodni. Och, do diabła, lepsze to niż nie branie prysznica w ogóle. Syczę, gdy zaklęcie muska moje jądra. Czuję rozchodzący się zapach trawy cytrynowej. Czasami bycie czarodziejem ma swoje korzyści. Wciągam na ramiona koszulę i zapinam guziki.

Śluby nie są moimi ulubionymi uroczystościami. Nie podobał mi się nawet mój własny. Szczerze mówiąc, mimo że kochałem Ginny, niewiele czasu zajęło mi zrozumienie, że nie byłem typem przykładnego męża. Powiedzenie jej tego zajęło mi dziesięć lat.

Zakładam szelki na ramiona. Są zbyt ciasne. Luzuję je i wzdycham.

Zegar wybija godzinę drugą. James otwiera drzwi łazienki ze szczoteczką w ręce. Patrzymy na siebie. Ślub ma się odbyć za pół godziny. Musimy być w kościele już teraz.

Czajnik gwiżdże głośno.

— No tak — mówi James, starając się utrzymać uspokajający ton głosu, co wyraźnie mu nie wychodzi. Pasta do zębów pryska z jego ust. — Jeśli wyjdziemy stąd za dwadzieścia minut, możemy aportować się na Queen's Gate Mews i podkraść do kościoła od tyłu. Mama nie zorientuje się, że nie byliśmy tam już wcześniej.

Wszystko brzmi niczym cudowny plan, pomijając niewielką usterkę.

— Tak, dobrze, choć nie całkiem — mówię, odkładając pustą torbę. Mój płaszcz, skarpety i krawat leżą na kanapie. — Widzisz, okazuje się, że zapomniałem butów.

James zamyka oczy i uderza głową o framugę drzwi.

— Jezu, tato.

Dokładnie podzielam jego uczucia.

***

Kiedy aportujemy się do kościoła świętego Jana z Riły, drzwi nawy głównej są już zamknięte. Sklepienie łukowe nad wejściem ozdabiają wiecznie zielone gałązki i kremowe róże.

— Cholera. Niech to jasny szlag trafi — mówi James szeptem, po czym robi zawstydzoną minę, gdy stojący w pobliżu posąg świętego marszczy w jego kierunku brwi. — Racja. Przepraszam.

Poprawiam krawat i pocieram policzek. Niechlujne zaklęcie golące, jakie rzuciłem tuż przed opuszczeniem mieszkania, nie do końca spełniło swoje zadanie. Przynajmniej zdążyłem wyszczotkować zęby.

— Tato! — Lily spieszy do nas przez przedsionek, a jej uszyta z tafty sukienka unosi się powyżej kolan, ukazując wir białych halek. Ma teraz siedemnaście lat, właśnie kończy Hogwart i wygląda dokładnie tak, jak jej matka w tym wieku. Choć w tej chwili jest odrobinę bardziej wkurzona. — Spóźniłeś się. Znowu.

Przygląda się całej naszej trójce, puszczając spódnicę i zaplatając ramiona na piersi. We włosy ma wplecione kremowe róże i czarne wstążki, a jej dekolt jest w cholerę za głęboki, na co z pewnością bym się nie zgodził, gdybym widział sukienkę wcześniej. Co jest prawdopodobnie dokładnie tą przyczyną, dla której ani ona, ani jej matka nie pozwoliły mi jej zobaczyć. Mrużę oczy, gdy Teddy gapi się ze zbyt dużym podziwem na jej klatkę piersiową. Posyła mi nieśmiały uśmiech i odwraca wzrok.

Całuję córkę w policzek i otaczam ręką jej ramiona.

— Trochę zaspaliśmy, kochanie. Przykro mi, moja wina.

— Masz na sobie adidasy.

— No tak, racja. — Wystawiam stopę. To moje ulubione, czarne, na grubej podeszwie, które założyłem noc wcześniej. Jestem raczej pewien, że usunąłem z nich wszelkie ślady wymiocin i whisky. — Miałem niewielki problem z obuwiem.

— No cóż, wyglądasz przyjemnie inaczej. — Lily wygładza mi marynarkę na ramionach. — Boże, tylko nie pozwól, żeby mama zobaczyła. Dzisiaj już dwa razy zmieniła moją fryzurę. — Pociąga za jeden z loczków i marszczy nos. Przez ostatnie dwa lata nosiła proste włosy. Mogłem sobie tylko wyobrazić dzisiejszą awanturę. — Ona doprowadza mnie do szału.

Ginny tak samo zachowywała się w dniu naszego ślubu. Ma tendencje, aby przekształcać swój strach do naprawdę cholernie irytujących decyzji na ostatnią minutę, takich jak zmiana dekoracji kwiatowej przy ołtarzu pół godziny przez ceremonią czy postanowienia, że dziecko rodzić będzie jednak w domu. Jej uzdrowiciel był na nią z tego powodu tak wściekły, że gdy chodziła w ciąży z Alem, musieliśmy znaleźć nowego.

Wichrzę włosy córki.

— Wszystko będzie w porządku, gdy tylko ślub się skończy.

— Mam nadzieję. — Pochyla się w moją stronę. — Al unika jej od wczoraj. Louis i Rose zeszłego wieczoru skontaktowali się przez kominek z ciocią Hermioną. Myślą, że Al na serio rozważa dodanie mamie do herbaty belladonny. Przygotował nawet moździerz i tłuczek. Ciocia musiała przyjść i go uspokoić. Louis ciągle jednak nie jest pewien, czy nie spróbuje.

— To nie byłby jego najlepszy pomysł. — Próbuję się nie śmiać. Moje średnie dziecko ma inteligencję Krukona i cierpliwość niczym Ślizgon. Szczęśliwie dla niego, przydzielono go do pierwszego z tych domów. Nie jestem do końca pewien, jak klan Weasleyów zareagowałby, gdyby trafił do tego drugiego.

— Mama i Wiktor właśnie mają wchodzić. — Lily unosi wzrok na swojego brata. — Najlepiej by było, gdybyś zabrał swój tyłek do środka. Al dostaje szału na myśl, że będzie musiał wszystko zrobić sam. — Obniża głos. — Ma obsesję na punkcie gubienia obrączek.

James wywraca oczami.

— Chryste, przecież skończył już pieprzony Hogwart, a ciągle zachowuje się, jakby miał dwanaście lat…

— Idź — przerywam mu. James wzdycha, ale rusza w stronę głównej nawy. Teddy idzie zaraz za nim, jestem pewien, że w poszukiwaniu Victoire. Otwierane drzwi skrzypią głośno. W przelocie widzę twarze, które obracają się w naszym kierunku. Wracam wzrokiem do córki. — Mama nie widziała jeszcze Proroka, prawda?

— Nie, ale teraz ty i wuj Ron macie u mnie dług wdzięczności. — Szturcha mnie w pierś. — Wywaliłam gazetę do ognia jeszcze przed śniadaniem, więc mama jej nie znalazła. Co innego wujek Charlie…

— Lily! — Molly schodzi po schodach w odległej części przedsionka. — Kochanie, jesteśmy już gotowi. — Przystaje, kiedy mnie dostrzega. Nigdy tak do końca nie wybaczyła mi zostawienia jej córki. Nie mogę powiedzieć, abym ją za to winił. Jeśli ktoś złamie serce Lily w ciągu następnych trzydziestu, czterdziestu czy pięćdziesięciu lat, będę go nienawidził z całego serca. — Och, Harry. Spóźniłeś się.

— Witaj, Molly. — Całuję ją w miękki policzek. — Jak sobie radzi?

Była teściowa poklepuje mnie po ręce.

— Znasz Ginny. Poczuje się lepiej, gdy wszystko się skończy. Chociaż Wiktor wygląda na znerwicowanego.

— Poradzi sobie — mówię ze śmiechem. Krum jest lepszym materiałem na męża niż ja kiedykolwiek byłem. — Byle do podróży poślubnej. Jeśli wtedy się nie odpręży…

— Tato! — Lily marszczy nos. Sam pomysł, że któreś z jej rodziców uprawia seks, wpływa na nią buntowniczo. — To obrzydliwe.

Całuję ją we włosy.

— Lepiej wejdźmy do środka. — Patrzę na Molly. — Ucałuj ode mnie Ginny, dobrze?

Kiwa głową i pogania moją córkę.

Wślizguję się do nawy głównej.

Świątynia należy do bułgarskiego nurtu ortodoksyjnego. Wiktor nie jest praktykujący, ale jego rodzice tak, a według Ginny jej ostatni ślub w kościele anglikańskim nie przebiegł bez problemów. Trochę kadzidła i modlitw w obcym języku i być może tym razem się uda. Musiałem się z nią zgodzić. Warto było spróbować.

Ludzie tłoczą się na niewielkiej przestrzeni, tworząc półokrąg wokół pozłacanego ikonostasu. Nie ma żadnych krzeseł, więc spodziewam się krótkiej uroczystości.

Ron macha do mnie z miejsca, gdzie stoi razem z Hermioną i dziećmi. Przeciskam się obok jakiegoś starego czarodzieja, który musi się przesunąć i z tego powodu gdera coś pod nosem.

— Spóźniłeś się — mówi Hermiona cicho, wychylając się zza męża.

— Przepraszam. — Poprawiam okulary na nosie. — Ranek okazał się trochę popieprzony.

Moi synowie zajmują miejsca przed ołtarzem. Pochylają głowy w swoją stronę i szepczą coś wściekle. Al nie wygląda na zadowolonego. Wcale nie jestem zaskoczony. Ze wszystkich dzieci to właśnie jego nasz rozwód uraził najbardziej. Nawet po całych tych latach łudził się, że ja i Ginny zejdziemy się z powrotem. — Jak twoja głowa?

Ron parska.

— Dwie fiolki eliksiru pieprzowego i ciągle boli jak cholera. Nie wiem, jak Wiktor zdoła przejść przez kościół.

— On jest Bułgarem. Lepiej przyswaja alkohol. — Sięgam do kieszeni, wyjmuję żetony do pokera i wręczam je Ronowi. Hermiona patrzy na nas z krzywą miną. — Ile przegrałem? — W kartach mam strasznego pecha i każdy z moich przyjaciół wykorzystuje to zawsze, kiedy się spiję. Gnojki.

Ron chowa żetony.

— Stówę do Neville'a, pięćdziesiąt do Seamusa i dwie setki do mnie. — Uśmiecha się. — Dzieciaki dziękują ci za dodatkowe prezenty na Boże Narodzenie.

— Kutas.

Hermiona syczy na nas przez zęby. Stojąca po jej drugiej stronie Rose próbuje zdusić chichot.

Nagle drzwi do nawy głównej otwierają się z trzaskiem. Rozbrzmiewają dźwięki słodkiego, powolnego walca, w którym rozpoznaję jedną z ulubionych melodii Ginny. Lily idzie pierwsza, a mnie uderza, jak bardzo dojrzale wygląda. Nie chcę, by dorosła. Dla mnie zawsze będzie małą dziewczynką z pulchnymi rączkami i radosnym uśmiechem, proszącą mnie, żebym zabrał ją na miotłę.

I wtedy przez nawę przepływa Ginny, trzymając Wiktora pod rękę. Kremowa suknia ciągnie się za nią, a odsłonięte ramiona iskrzą bladą skórą. Wygląda niewiarygodnie. Eterycznie. Nie założyła welonu - miała go na sobie w czasie naszego ślubu - a jej ciemno-rude włosy piętrzą się na czubku głowy w stercie niesfornych loków. Odwraca głowę i nasze oczy się spotykają.

Jesteś piękna, mówię bezgłośnie, na co jej oczy marszczą się w kącikach.

Odbiera mi dech w piersi. Sądzę, że w jakiś sposób zawsze będzie to robić.

Wiktor ujmuje jej dłoń w swoją, a Ginny zwraca ku niemu emanującą szczęściem twarz.

Cieszę się razem z nią. Naprawdę.

Tak myślę.

***

— Potrzebuję whisky — mówię, gdy tylko wchodzimy do sali balowej w Dorkins Hall. W chwili, kiedy Ginny i Wiktor ogłosili zaręczyny, Ragmar zaoferował jako miejsce na przyjęcie swój dom za miastem. Gnojek nie robił żadnej łaski, argumentował Ron, gdy Ginny wahała się z podjęciem decyzji. Jako szukający Wiktor pięć razy doprowadził Armaty do mistrzostwa świata.

Pomieszczenie jest obwieszone girlandami i ozdobnymi światełkami. Jeden z kątów zapełnia ogromna, sięgająca sufitu choinka. Błyszczący śnieg pokrywa zwisające z jej konarów ogromne bombki.

Ku wielkiej konsternacji Hugona, Ron prowadzi go do jednego z ustawionych na skraju parkietu stolików, daleko od baru.

— Przynieś mi piwo, dobrze? — prosi mnie Weasley.

— A dla mnie szkocką — dodaje Hugo z nadzieją w głosie.

— Nawet o tym nie myśl — kwituje jego słowa Ron. — Twoja matka tutaj jest.

Hugo wzdycha, a ja lituję się nad nim.

— Jabłecznik? — pytam, na co chłopak wzrusza ramionami i wyciąga z kieszeni książkę.

Przy barze panuje tłok (złożony głównie z mężczyzn, których oczy, o ile mogę powiedzieć, błyszczą desperacko z powodu nudy). Kiedy wreszcie się przez niego przebijam, za barem widzę Toma z Dziurawego Kotła. Unosi w moją stronę brew.

— Ślub byłej żony, Potter?

Uśmiecham się do niego.

— A jak myślisz, dlaczego potrzebuję alkoholu? Whisky, podwójna i nierozcieńczona, jabłecznik i Guinness. Albo lepiej dwie whisky, nie chce mi się znowu stać w kolejce.

— Mądry chłopak. — Chrząkając, Tom nalewa szkockiej i sięga do unoszących się za nim beczek po piwo i jabłecznik. Popycha wszystkie szklanki w moją stronę. — Nie spij się za bardzo. — Posyła mi bezzębny uśmiech. — Nie chcemy znowu oglądać cię w Proroku.

— Och, pieprz się, ty stary draniu — mówię ze śmiechem. Zbieram do kupy wszystkie cztery napoje i unoszę je za pomocą zaklęcia. Czynność wymaga precyzji, ale mam w tym doświadczenie.

Tom rechocze.

— Sam się pieprz. Ja mam kolejkę do obsłużenia.

Gdy tylko udaje mi się przedostać przez gęsty tłum, zderzam się z kimś, wylewając na czarną, wełnianą szatę połowę whisky.

— Cholera! — mówię. — Przepraszam… — przerywam, gdy mężczyzna się odwraca. Jedna ze szklanek wyślizguje mi się z rąk i rozbija o podłogę. Z trudem łapię pozostałe trzy. — Draco? — Nie widziałem go od lat. Chryste. Od ślubu mojego i Ginny zdarzyło się to tylko raz, na peronie dworca King's Cross, kiedy Al jechał po raz pierwszy do Hogwartu. Do tego czasu nawet nie wiedziałem, że Malfoy ożenił się i miał dziecko.

— Harry — mówi i krzywi usta. Nie sadzę, że grymas ten w zamierzeniu miał być miły. Mam to gdzieś. Nie mogę przestać na niego patrzeć. Skrzat ze śmietniczką i różdżką w rękach podbiega do nas w pośpiechu, aby posprzątać rozbite szkło. Draco wyciera szatę adamaszkową serwetką, którą od niego dostał. — Pełen wdzięku, jak zawsze.

— Co tu robisz? — rzucam. Chrystusie. Trochę taktu, Potter. Spokojnie. Nie codziennie człowiek ma okazję natknąć się na swojego byłego z okazji ślubu swojej byłej.

Draco unosi brew w oczywistym rozbawieniu.

— Krum mnie zaprosił. — Bierze kieliszek z przepływającej obok tacy. Unosi kąciki ust. — Pomyślałem, że miło będzie zobaczyć końcowy etap rozpadu twojego małżeństwa. — Ma napięty głos i naprężone ramiona. — Jak się masz, Harry? Jak widzę, ciągle królujesz w Proroku…

Jezu. Spotykamy się pierwszy raz od lat i od razu mam ochotę go udusić. Albo pieprzyć. Nie jestem pewien, co w pierwszej kolejności. I nie sądzę, aby miało to jakiekolwiek znaczenie.

— Pytam poważnie, Draco. Dlaczego tu jesteś?

— Już mówiłem. — Patrzy na mnie znad swojego kieliszka. — Zaprosił mnie nowy mąż twojej byłej żony. — Odsuwa kieliszek. Jego dolna warga jest wilgotna od wina. Chcę jej spróbować. To zły pomysł. Okropny. Naprawdę straszny. Draco mnie obserwuje. — Zabawne, prawda? — Bierze kolejny łyk, po czym kieruje w dół pełne sarkazmu spojrzenie. — Ładne buty.

Nie czekając, aż odpowiem, odwraca się i odchodzi. Gnojek. Cholerny, pierdolony gnojek.

Wracam do baru po większą ilość whisky. Teraz potrzebuję już całej butelki.

***

Ron patrzy na mnie, kiedy opadam na krzesło obok niego. Hermiona stoi na drugim końcu pomieszczenia, rozmawiając z Neville'em i Hanną. Hugo siedzi z nosem wetkniętym w książkę. Wręczam Ronowi jego piwo, a jabłecznik lewituję przed jego syna.

— Wyglądasz, jakbyś połknął cytrynę — mówi mój przyjaciel.

— Skąd Wiktor zna Draco? — Patrzę na niego, otwierając Ogdena. Z szyjki butelki ulatuje lekka mgiełka.

Ron nieruchomieje z zaciśniętymi ustami.

— Szlag. — Opuszcza szklankę, pochyla się i opiera łokcie na obrusie z adamaszku. — Nie zrobił tego. Powiedziałem mu, żeby…

— Po prostu odpowiedz na cholerne pytanie. — Nalewam whisky do szklanki. Kilka zabłąkanych kropli chlapie mi na rękę. Szczypią, dopóki ich nie zlizuję.

— Malfoy robi dla niego miotły. — Ron obraca w palcach swoje piwo. Diabelnie dobrze wie, dlaczego jestem wkurzony. — Najwidoczniej jest cholernie sławny w Europie. Wiktor zamawia u niego od lat.

— I nic mi nie powiedziałeś? — Spoglądam na Hugona. Chłopak nie jest niczego świadomy, mimo to zniżam głos. — Nie mogę w to uwierzyć.

Ron rzuca mi niedowierzające spojrzenie, po czym zwraca się do syna:

— Hugo… — Chłopak opuszcza książkę i mruży oczy. Sięga po jabłecznik i bierze dużego łyka. — Idź poszukać siostry — mówi Ron. — Pewnie jest gdzieś z Lily i flirtują z jakimś chłopcem. Uratuj go od nich.

— Muszę? — Hugo odkłada książkę. To biografia Paraselsusa z hogwarckiej biblioteki. — Kiedy mnie do nich wysyłasz, zawsze się ze mnie śmieją.

Ron klepie go po ramieniu.

— Tak, musisz. Spadaj. — Hugo wzdycha i wstaje z krzesła. Dopiero gdy syn pokonuje połowę pomieszczenia, Ron z powrotem zwraca wzrok w moją stronę. Podnosi szklankę i pije, po czym wyciera usta z piany wierzchem dłoni. — Ty i ja nie rozmawiamy o Malfoyu — mówi po chwili. Nie patrzy teraz na mnie. — Nie mamy po dwadzieścia lat. Nie podejmujesz tego tematu i ja, jak amen w pacierzu, też tego nie zrobię. Kurwa, Harry. Oszukiwałeś z nim moją siostrę…

— Nie oszukiwałem. — Zaciskam usta i marszczę brwi do swojej whisky. — Na rany Chrystusa, w tym czasie nie byliśmy ze sobą, a ona spotykała się z Seamusem.

— Tak, jasne, przynajmniej to nie był Malfoy. — Ron odchyla się do tyłu na krześle. — Słuchaj, trzymałem twoje sekrety w tajemnicy bardzo długo, także przed Hermioną. Czy kiedy okazałeś się gejem i zostawiłeś moją małą siostrzyczkę, miałem powiedzieć jej, że pieprzyłeś dupę Malfoya zanim się jej oświadczyłeś? Nie. — Wzdryga się. — Chociaż, gdybym dowiedział się przed waszym ślubem, wykopałbym twój tyłek aż do klifów w Dover.

— Nie jestem gejem.

Ron wywraca oczami.

— Wszystko jedno. Biseksualny. I co? Zostawiłeś Ginny, ponieważ, przyznaj się, wolałeś pieprzyć facetów, ale naprawdę, dla mnie możesz robić to, co uważasz. Nie odczuwam już potrzeby przyłożenia ci za to, że ją zraniłeś. — Bierze kolejny łyk Guinnessa. — Przeważnie.

Pocieram twarz dłonią i wzdycham. Rozglądam się po sali. Widzę Draco w jednym z rogów pomieszczenia, jego błyszczące jasnym złotem włosy i czarną, wełnianą szatę. Rozmawia z Donaghanem Tremlettem, basistą Fatalnych Jędz. Facet był fanem Pustułek z Kenmare. A raczej jest. Ginny spotkała go, gdy zaczęła pracować w Proroku jako starszy redaktor rubryki o quidditchu. Umawiałem się z nim przez jakiś rok po rozwodzie, Ginny poznała nas ze sobą po tym, jak poprawiała artykuł z rubryki niedzielnej o jego wsparciu dla drużyny z Kenmare. Całkiem przyzwoity współpracownik. Ma niezłym gust w kwestii muzyki. Cudowny partner do wspólnego oglądania meczy. Cholernie nudny kochanek.

Draco chowa za ucho niesforny kosmyk i bierze łyk wina. Zapomniałem już, jak dobrze wygląda, mimo że linia jego włosów odrobinę się przesunęła. Cały składa się z ostrych kątów i długich kończyn. Chryste, nadal czuję te nogi zawinięte wokół mnie.

Obraca głowę i nasze oczy się spotykają. Nie mogę przestać na niego patrzeć nawet wtedy, gdy celowo przysuwa się do Donaghana, szybko i lekko muskając opuszkami palców jego pierś. Tremlett tylko patrzy w dół z zaskoczeniem, po czym pochyla głowę w stronę Draco. Jego wargi wykrzywia uśmiech i już wiem, że skończą dzisiaj w łóżku. Donaghan zawsze był łatwy do rozszyfrowania.

— Kiedy Malfoy zaczął produkować miotły? — pytam przez zaciśnięte zęby. Pamiętam, jak leżeliśmy nago na łóżku w willi w Nicei, rozmawiając o tym, co chcemy zrobić z naszą przyszłością. A raczej z jego przyszłością. Z fortuny Malfoyów nie pozostało wiele. Część zabrało ministerstwo jako odszkodowania, reszta poszła na remont dworu. Z powodu Mrocznego Znaku nikt nie chciał go zatrudnić. Draco wyznał mi gorzko, jaką odpowiedź zwykle otrzymywał: „Dziękujemy bardzo, ale nie do końca spełnia pan nasze wymagania”. Gdybym dwadzieścia lat temu miał jaja, gdybym nie przeraził się byciem nazwanym pedałem, gejem czy homoseksualistą, nie ukrywałbym naszego związku. Nikt, przynajmniej w tamtych czasach, nie potraktowałby kochanka Harry'ego Pottera jak gówno. Nie publicznie.

Niestety, wszystko się zmienia.

— Piętnaście lat temu lub jakoś tak — odpowiada Ron cichym głosem. — Wiktor mówił, że ma teraz sklep na Pokątnej.

— Od kiedy? — pytam.

— Od około miesiąca. — Obserwując mnie, Ron odgarnia włosy z twarzy. — Chyba od ślubu jego syna, tak mi się wydaje.

— Jasne. — Moje oczy ponownie dryfują w kierunku Draco. Śmieje się z czegoś, co powiedział Donaghan. Stoi tak blisko, że prawie się dotykają. Doprowadza mnie to do szału.

Ron kieruje się za moim spojrzeniem.

— Sam mi mówiłeś, że Malfoy nie jest dla ciebie wystarczająco dobry.

— Bo nie jest. — Zaciskam dłoń na szklance, gdy Draco uśmiecha się, patrząc wprost na mnie. Unosi kieliszek, odwraca się do towarzysza i szepcze coś do niego. Tremlett również spogląda na mnie i parska śmiechem.

Pierdolony gnojek.

— Nie zaczynaj tego znowu, Harry — mówi Ron i z niepokojem marszczy brwi.

Osuszam szklankę i nalewam do niej następną porcję. Mgiełka alkoholu osiada na mojej dłoni.

— Nie mam zamiaru.

Ron nie wygląda na przekonanego. Nie sądzę, abym ja także był.

Rozlega się dzwonek wzywający na kolację.

***

Zrobiło się późno.

Ciągle siedzę na swoim miejscu, choć Ron, Hermiona i Hugo wyszli już godzinę temu. Talerze po obiedzie zostały sprzątnięte, puste szklanki i butelki zawalają powierzchnię stołu. Lily zwinęła się na krześle obok mnie, gołe stopy skuliła pod siebie, a głowę oparła na mojej piersi. Aby nie zmarzła, okryłem ją swoją marynarką. Śpi lekko i wiem, że wkrótce będę musiał ją obudzić. Do domu wraca ze mną, żeby resztę wakacyjnych dni spędzić w Brighton z Seamusem i Emily, córką Deana.

Goście ciągle piją i tańczą, choć tłum wyraźnie się przerzedził. Ginny i Wiktor obejmują się i kołyszą wolno do szczebiotu Celestyny Warbeck. Są pogrążeni w swoim własnym świecie, całkowicie nieświadomi obecności innych ludzi. Sięgam po whisky i nalewam kolejną szklankę, kończąc tym butelkę. Straciłem już rachubę, jak dużo wypiłem. Jak to mówią, kaca po szkockiej ulecz szkocką. Kaca i całe to gówno.

James siada po mojej drugiej stronie.

— Hej — mówi. W ręce trzyma butelkę piwa.

Unoszę brew.

— Gdzie byłeś?

— Tu i tam. — Zdejmuje buty i kładzie nogi na krześle. Bierze łyk alkoholu. — Rose ciągnie Ala i kilku przyjaciół do klubu na Nokturnie.

— Słyszałem. — Głaszczę córkę po włosach. Lily porusza się i mamrocze coś niezrozumiale, z ustami tuż przy mojej koszuli. — Podobno Gemma Fawcett tam poszła. — James parska śmiechem. Obsesja Ala na punkcie ślicznej Gemmy jest tajemnicą poliszynela. — Dokładnie to powiedziała mi Rose.

Milczymy. James pociera twarz dłonią.

— Dobrze się czujesz, tato? — pyta. — To znaczy wiem, że akceptujesz Wiktora, ale…

— Ze mną wszystko w porządku. — Uśmiecham się do niego i widzę, jak się odpręża. Wiem, że się o mnie niepokoi. I prawdopodobnie jest jedynym z moich dzieci, które rozumie, dlaczego tak naprawdę zostawiłem Ginny. Nie dlatego, że jej nie kochałem. Nadal tak czuję. Ale nasze małżeństwo nie było dla niej dobre. Na początku była taka wściekła. Wcale jej za to nie winiłem. Nie mogłoby spotkać jej nic gorszego niż własny mąż, który mówi, że ciągle ją kocha, oczywiście, i zawsze tak będzie, ale sednem problemu jest fakt, że być może kutasy kocha bardziej.

Obserwuję Jamesa, gdy patrzy na parkiet. Wiem dokładnie, w którym momencie dostrzegł tańczącego z Victoire Teddy'ego. Jego twarz nieznacznie pochmurnieje, a oczy wypełnia smutek.

Już od roku wiem, że James jest w Teddym zakochany. Początkowo łudziłem się, że nie mam racji. Mój chrześniak tworzył parę z córką Billa już od Hogwartu. Przed wzięciem ślubu powstrzymywała ich tylko jej praca w Gringocie. W tej kwestii dziewczyna przypomina ojca. Jest genialna w łamaniu klątw. Niestety, oznacza to, że podróżuje. I to całkiem sporo. Ciągle nie była gotowa, aby z tego zrezygnować.

Jestem całkowicie świadomy, że mój syn ma złamane serce i nie mogę zrobić nic, aby to naprawić.

— Jutro mam testy — mówi James po chwili. — Z Katapultami.

Od dwóch lat stara się osiąść na stałe w jednej z drużyn quidditcha. Jest świetnym ścigającym, ale w ostatnim sezonie nie było zbyt wielu miejsc do obsadzenia. Za mało starszych, odchodzących graczy i za dużo nowych, młodych absolwentów Hogwartu.

— Chcesz, żebyśmy ja albo mama wstawili się za tobą? — Już znam odpowiedź. James w tej kwestii jest strasznie uparty. Do wszystkiego chce dojść sam, bez żadnej pomocy. Rozumiem to i jestem z niego dumny, ale się martwię. Zastanawiam się, jak długo potrwa, zanim nie zrezygnuje. — A może Wiktor?

— Nie. Chciałem tylko, żebyś wiedział. — James szturcha mnie i uśmiecha się. — Pomóc ci dostać się do domu? — Spuszczam wzrok na Lily. Włosy opadły jej na twarz, a guziki mojej koszuli odbiły się na policzku.

— Myślę, że sobie z nią poradzę.

James wychyla się do tyłu na krześle i unosi do ust butelkę. Ma rozpiętą kamizelkę i rozsupłany krawat.

Po raz setny już (a może więcej), zerkam przez salę na Draco, siedzącego przy stole z Donaghanem. Przed nimi stoi otwarta butelka. Dziwne, że wiem, gdzie jest. Wiedziałem przez cały wieczór. Wierci się na swoim miejscu, obraca nieznacznie i nasze oczy ponownie się spotykają.

Nie jestem pewien, czy się z tego cieszę.

***

— Jesteś idiotą. — Luna wysuwa głowę z mojej łazienki. Zwilżone włosy okalają jej twarz krótkimi loczkami. Naprawdę powinienem zaprosić kogoś, aby wpadł przez kominek i zobaczył, jak ona bierze prysznic. Powoli staję się zmęczony znajdowaniem jej staników na moim wieszaku na ręczniki i małych kawałków jedwabiu, które nazywa majtkami w koszu na pranie.

Leżę rozwalony na łóżku, ciągle w spodniach i koszuli. Lily śpi w pokoju gościnnym po drugiej stronie korytarza. Pocieram palcami twarz i poprawiam okulary, które zaraz ześlizgują się z powrotem.

— A co miałem zrobić?

— Porozmawiać z nim? — Jej głos pobrzmiewa ponad kafelkami. — Zawsze miałeś obsesję na punkcie Malfoya, Harry. To powinno dać ci do myślenia.

Gapię się na sufit.

— Nieprawda. Nie myślałem o nim przez dwadzieścia trzy lata.

— Gówno prawda. — Wychodzi z łazienki całkiem naga.

— Luna! — Przykładam dłonie do oczu. — Jezu Chryste!

— Jesteś gejem, Harry — mówi i wzdycha. — Nie ma znaczenia, czy chodzę po mieszkaniu ubrana, czy nie.

— Jestem bi! Nie mam nic przeciwko cyckom, chyba że nie zauważyłaś trójki dzieci, które czasami się tutaj zatrzymują? Gdy potrzebują pieniędzy albo chcą podkraść kilka puszek z jedzeniem? — Luna milczy przez chwilę, a ja mam ochotę przekląć sam siebie. Poroniła już trzy razy, co doprowadziło do rozpadu jej małżeństwa. Temat nawet moich dzieci jest trochę drażliwy. — Przepraszam — szepczę.

— Nie trzeba — mówi i odciąga moje dłonie od twarzy. Zaciskam powieki. — I nie spałeś z kobietą, odkąd dwanaście lat temu zostawiłeś Ginny. Myślę, że to czyni cię raczej homoseksualnym, kochanie.

Dyskusję tę prowadzimy już od pięciu lat. Luna przyszła pomieszkać ze mną przez kilka dni, gdy wyprowadziła się z mieszkania, które dzieliła z Rolfem. I już została. Nie sprzeciwiam się, mam miłe, choć czasami dziwaczne towarzystwo. Mogę tolerować i pogodzić się z obecnością różnych maleńkich, magicznych stworzeń, które czasami przynosi z pracy i zostawia w salonie. Choć kiedyś, gdy wszedłem na w pół przytomny do kuchni i natknąłem się tam na leżącą na stole, wypchaną skórę bazyliszka, trochę się przestraszyłem. Delikatnie mówiąc. Na szczęście następnego dnia straszydło powędrowało do czarodziejskiego skrzydła Muzeum Brytyjskiego. Wcześniej jednak zostało zadźgane nożem do masła.

— Ubierz się, Luna.

Puszcza moje ręce.

— Dobrze, ale pożyczę coś twojego. — Słyszę, jak grzebie po półkach. — Poza tym — mówi — zawsze, gdy jesteś wkurzony lub przygnębiony albo rozstajesz się z jakimś facetem, gadasz o Malfoyu.

— Nieprawda.

— Oczywiście, że prawda. — Zamyka drzwi od szafy. — Możesz otworzyć oczy. — Obracam się na bok. Luna ma teraz na sobie moje bokserki i jedną ze starych, kupionych w Oxfam koszulek z nadrukiem Echo and the Bunnymen* po koncercie w Islington w 1985 roku. Spodenki wiszą jej aż do kolan.

— Nie umiem nawet wyrazić, jakie to straszne, gdy łazisz po domu w moich gaciach.

Siada obok mnie na łóżku. Podciąga kolana do piersi i patrzy na mnie badawczo. W świetle stojącej w pobliżu lampy jej włosy wyglądają jak aureola.

— Być może chodzi tylko o to, że był pierwszym chłopcem, którego pocałowałeś. — Uśmiecha się sennie, zaplątując ręce wokół nóg. — Z tego powodu zawsze będę lubić Neville'a.

— Nic nie czuję do Draco. — Marszczę w jej stronę brwi. — To dupek. Podstępny, arogancki gnojek…

— Który zalazł ci za skórę już w pierwszej klasie. — Luna rozciąga się obok mnie, jej mokre włosy zostawiają na poduszce mokre plamy. Przysuwa swoją głowę do mojej. — Chyba powinieneś z nim porozmawiać, Harry.

Wzdycham.

— Nie sądzę, aby to był dobry pomysł.

— Być może. — W jej srebrnych oczach widzę stanowczość. — Ale nie przestaniesz o nim myśleć, dopóki tego nie zrobisz.

Ma cholerną rację.

Niech to szlag trafi.

__________________

*brytyjski zespół rockowy grający post punk i rock alternatywny, założony w Liverpoolu w Anglii w 1978 roku

ROZDZIAŁ II

Dwa dni kłótni kosztuje mnie wydobycie od Rona nazwy sklepu Draco. W końcu mi ją podaje, ale tylko po to, aby powstrzymać mnie przed pojawieniem się u niego osobiście.

— Będziesz tego żałował, Harry — mówi gorzko.

Prawdopodobnie ma rację.

Trzy razy mijam front budynku brytyjsko-francuskiej spółki „Nicejskie Miotły”. Śnieg prószy leciutko, a ja przecieram szlak w śnieżnym puchu, pokrywającym brukowany chodnik.

Chryste, jakie to trudne.

Ponownie staję przed oknem, udając, że patrzę na wystawioną w nim miotłę. Jest niezła. Profesjonalna i dobrze zaprojektowana. Witki uformowano w opływowy, zwężający się owal, dzięki czemu można efektywnie wykorzystać prąd wiatru, a hebanowy trzonek wypolerowano do błyszczącej gładkości. Z boku, na srebrnej tabliczce, umieszczono nazwę: Severus. Moje usta wykrzywia niewielki uśmiech.

Przy akompaniamencie dzwoneczka drzwi sklepu otwierają się ze szczęknięciem. Elfy uciekają z zawieszonej z przodu, huśtającej się teraz girlandy.

— Co ty tu, do diabła, robisz? — Draco stoi w wejściu i patrzy na mnie ze złością. Nie ma na sobie wierzchniej szaty, a rękawy koszuli podwinął do łokci. Jego nadgarstki nadal są wąskie i kościste. Pamiętam, jak je ssałem i wyznaczałem wargami drogę wzdłuż przedramienia, a on wił się pode mną bez tchu. Ciągle nie zapomniałem kształtu Mrocznego Znaku na języku.

Robię krok do tyłu.

— Tylko patrzyłem.

— To przestań. — Wiatr wichrzy mu włosy, które opadają luźno aż do podbródka. Podoba mi się, że nie zawraca sobie głowy poprawianiem natury. Jest w tym coś seksownego. Nie wygląda już na tak chudego, jak dwadzieścia trzy lata temu, ale ciągle jest szczupły. Twarz nadal ma kanciastą i ostrą, sylwetkę wysoką i smukłą, ramiona doskonale wyprostowane. — Płoszysz klientów.

Wywracam oczami.

— Nie sądzę.

— Prawda w oczy kole. — Draco odgarnia z twarzy kosmyk włosów i splata ręce na piersi. Drży. — Teraz odejdź.

— Chcę porozmawiać. — Opieram się o ścianę. Jakaś obwieszona zakupami czarownica z nasuniętym na twarz kapturem mija nas w pośpiechu. Jest naprawdę zimno.

Draco zaciska usta.

— Dwadzieścia trzy lata bez jednego słowa, a teraz zebrało ci się na wyjaśnienia? Jak miło. — Potrząsa głową. — Nie, nie zgadzam się. Nie dam ci możliwości dręczenia mnie...

— Ciebie? — Gapię się na niego. — To przecież ty przyszedłeś na ślub mojej byłej żony. Nie miałem pojęcia, że wróciłeś...

— W końcu byś się dowiedział. — Przesuwa się, gdy dwaj chłopcy, mający nie więcej niż po pięć lat, stają obok. Obaj są zawinięci w grube, robione na drutach szaliki w kolorze Slytherinu. — Pan Nott, pan Harper.

Nott szczerzy się, marszcząc przy tym zadarty nosek.

— Mama przesyła pozdrowienia. — Wyciąga z kieszeni woreczek galeonów. — I mam pieniądze na moją miotłę.

Draco uśmiecha się do niego, szeroko i ciepło. Do mnie też się tak kiedyś uśmiechał. Czasami.

— Wejdźcie do środka. Luc ma wszystko przygotowane. Powiedzcie mu, że kazałem dorzucić zestaw do polerownia. — Chłopcy przechodzą pod jego wyciągniętym ramieniem. Patrzę na Draco z wyrazem zaskoczenia na twarzy. — To syn Pansy i jeden z jego przyjaciół. — Wzdycha.

Racja.

— Słyszałem, że poślubiła Teodora Notta — mówię. — Tak sądzę.

— Owen jest moim chrześniakiem. — Draco pozwala drzwiom zamknąć się i opiera się o framugę. — Nie odejdziesz, prawda?

— Nie, zanim nie porozmawiamy.

— Na cycki Kirke — mówi zmęczony głosem i kuli ramiona. — Dlaczego?

— Bo mamy Boże Narodzenie? — Unoszę pytająco brew.

Draco parska.

— Nie lubisz Bożego Narodzenia.

— Nieprawda. — A przynajmniej teraz nie jest to prawdą. Tak czy inaczej, kiedyś mało mnie to obchodziło. Bo teraz... — Dzieci zmieniły moje zdanie.

— Tak, czasami tak na nas działają. — Szyld sklepu skrzypi ponad nami na wietrze. Padający śnieg wiruje w powietrzu, małe, białe płatki kontrastują z szarymi ścianami budynków w górnej części Pokątnej.

Widzę, że Draco się poddaje.

— Postawię ci piwo w Dziurawym Kotle. — Nie mam nic przeciwko przekupstwu. — Opowiesz mi o swoim synu.

— Ma na imię Scorpius. — Draco waha się. Ponownie splata ręce na piersi i pociera dłońmi o łokcie. — Wiesz, że nie lubię piwa.

— W takim razie grzane wino. — Płaszcz smaga mnie po kostkach. Jestem cholernie zmarznięty. Wiem, że on też jest. — Ciepły, rozchodzący się po ciele, miły alkoholowy odlot.

Draco potrząsa głową.

— Wiesz, że jesteś podły?

— Dlatego, że chcę ci postawić kolejkę?

— Z powodu wielu rzeczy. — Otwiera drzwi. — Poczekaj tu, muszę się ubrać.

Zostaję sam na padającym śniegu, nie do końca pewien, czy nie popełniam największej pomyłki swojego życia.

***

Zamawiam dla siebie kufel piwa, a dla Draco kubek grzanego wina oraz talerz frytek do podziału. Nie, żeby mój towarzysz miał na nie ochotę, ale ja jestem cholernie głodny. Tom wręcza mi je z uniesioną ze zdziwienia brwią i ciekawskim spojrzeniem, skierowanym w stronę Draco. Malfoy zdecydował się na stolik z tylnym kącie, z dala od krzątaniny przy barze. Opiera się o ścianę, tropiąc palcem pokiereszowany drewniany blat.

— Ani słowa — mówię, balansując z zajętymi rękami i płynącym obok talerzem. Tom kwituje moje słowa wzruszeniem ramion. Ściera ladę szmatą, która pamięta lepsze dni.

— Nie miałem takiego zamiaru.

Podchodzę do stolika i stawiam wino przed Draco. Unosi na mnie wzrok i przestaje przesuwać palcem po stole.

— Dziękuję — mówi sztywno. Patrzy na frytki, poruszając skrzydełkami nosa. Nigdy nie byłem w stanie namówić go, aby zjadł chociaż jedną. Paskudne, gąbczaste, tłuste gówno, jak je nazywał. I mówił to ktoś, kto uważał, że gęsia wątróbka na krakersach smakuje cudownie.

— Jestem głodny. — Siadam, wsuwając pod siebie poły płaszcza. — Miałem spotkanie z Kingsleyem. Nie zdążyłem nic zjeść.

Spogląda na aurorskie insygnia na moim ramieniu.

— Jak to mówią, im większa władza, tym krótsze przerwy obiadowe. — Obejmuje dłońmi kubek z winem. Jego policzki ciągle są zaróżowione od zimna.

Śmieję się, zaskoczony próbą żartu. Nie powinienem być. Kiedy się spotykaliśmy, miał raczej ironiczne poczucie humoru. A raczej, powinienem powiedzieć, kiedy się pieprzyliśmy. W zasadzie nigdy razem nie wychodziliśmy. Za bardzo się bałem, że ktoś mnie z nim zobaczy.

Przez chwilę siedzimy w niezgrabnej ciszy. Draco spuszcza wzrok i sączy wino. Polewam frytki octem i odkładam butelkę.

— Więc... — zaczynam — twoja żona wraca z tobą do Londynu?

Rzuca mi przenikliwe spojrzenie.

— Nie.

— Och. — Przeżuwam frytkę.

Draco nabiera powietrza.

— Astoria umarła, kiedy Scorpius miał trzy lata. — Obraca kubkiem między palcami. — Przez jakiś czas chorowała.

Nie wiem, co powiedzieć. Biorę łyk piwa, starając się zamaskować konsternację.

— Przykro mi.

Wzrusza ramionami.

— Tak to już czasem jest.

Milczymy, obaj zajęci swoimi napojami. W palenisku naprzeciw nas trzeszczy ogień, przeganiając z kąta chłód. Dzięki Bogu. Tom, który uważa, że wysokie temperatury uwalniają z człowieka różnorakie substancje (cokolwiek to znaczy), jest śmiesznie skąpy z ogrzewającymi zaklęciami.

— Rozwiodłeś się z Ginevrą — mówi w końcu Draco.

Odkładam szklankę.

— Dwanaście lat temu. — Zagryzam dolną wargę. — Trochę czasu zajęło mi zrozumienie, że tak naprawdę wcale nie chciałem się żenić.

Draco patrzy mi prosto w oczy i zaciska usta.

— Powiedziałbym coś wręcz przeciwnego.

Ma rację. Właśnie dlatego go zostawiłem. A przynajmniej częściowo dlatego. Czuję, że moje policzki zaczynają płonąć. Ciągle pamiętam, jak stałem w przedpokoju jego mieszkania w Kensington, mówiąc, że z nami koniec. Że mam zamiar prosić Ginny, aby znowu ze mną była. Aby wyszła za mnie za mąż. Że pragnę żony i dzieci i wcale nie jestem cholernym gejem, który chce spędzić życie trzymając kutasa w tyłku innego faceta.

Chciałem być normalny.

Byłem przeklętym idiotą. Nigdy nie mógłbym żyć normalnie. Nie ja. A tak kurewsko mocno się starałem.

Wbijam wzrok w blat stołu. Ktoś w ciągu mijających lat wyrył w drewnie napis „Hufflepuff górą!”. Głęboko. Pocieram palcem między zniekształconymi krzywiznami i ostro pochylonymi literami.

— Mając dwadzieścia lat byłem strasznym fiutem.

— Tak, trochę. — Draco patrzy na mnie znad swojego kubka. — Chociaż, jak sobie przypominam, wolałem nazywać cię wielką, napaloną kupą oślego gówna.

Posyłam mu smutny uśmiech.

— Niewielka różnica.

— Tak właśnie powiedziała Pansy.

Pocieram dłonią kark. Nierówne końce moich paznokci zaczepiają o włosy. Już niedługo muszę zrobić coś z fryzurą.

— Wiedziała o nas?

Draco wygina brew w łuk.

— Nie bałem się powiedzieć przyjaciołom, z kim sypiam, aż tak bardzo jak ty.

— Ojcu nie powiedziałeś — odwarkuję. Dokładnie takiego samego usprawiedliwienia użyłem, kiedy byliśmy razem. Czuję wstyd. — Słuchaj, przepraszam...

— Nie, masz rację. — Chowa kosmyk włosów za ucho i wbija wzrok w kubek. — Poślubiłem Astorię, aby ojciec nie dowiedział się, że nie byłem doskonałym Malfoyem. — Uśmiecha się gorzko. — Zabawne jest, że zdawał sobie sprawę, iż lubię mężczyzn. Po prostu nam obu łatwiej było udawać, że jest inaczej.

Lucjusz popełnił samobójstwo dziewięć lat temu, niezdolny poradzić sobie z brakiem wpływów i upadkiem reputacji swojej rodziny. W imieniu Snape'a przekazał na rzecz Hogwartu darowiznę - to prawdopodobnie jedyne jego posunięcie, które darzyłem szacunkiem.

— Jak się dowiedziałeś?

Draco wodzi palcem po brzegu kubka.

— Każda tajemnica ujrzy kiedyś światło dzienne — mówi i bierze łyk wina. Udaję, że nie zauważam jego drżącej ręki.

— Tato! — James, ciągle mając na sobie pasiasty, czerwono-biały fartuch od Fortescue, podskakuje do naszego stolika. Widząc Draco, zatrzymuje się na moment. — Och, nie wiedziałem... Jestem tu umówiony z Teddym, żeby coś przekąsić i zobaczyłem cię...

— W porządku. — Dotykam jego ramienia. — Właśnie spotkałem starego... — waham się — ...przyjaciela.

Draco parska śmiechem, a James kieruje na niego szeroko otwarte oczy.

— Jesteś Draco Malfoy, "Nicejskie Miotły". — Rzucam synowi niedowierzające spojrzenie, ale mnie ignoruje. — Nie wiedziałem, że tata pana zna...

— Chodziliśmy razem do szkoły. — Draco posyła mi krzywy uśmieszek. — Kiedyś rzucił na mnie wyjątkowo paskudne przekleństwo. Prawie mnie zabił.

— Że co? — Prostuję się w krześle. — Sparaliżowałeś mnie i nadepnąłeś na twarz.

Uśmieszek zanika.

— Wysłałeś mojego ojca do Azkabanu — mówi Draco śmiertelnie spokojnym głosem.

Piorunujemy się nawzajem wzrokiem. James chrząka.

— No więc... tak... cóż...

— Wybacz. — Draco potrząsa głową. — Stare opowieści starych facetów. — Taksuje mojego syna od stóp do głów. — Latasz.

James rumieni się i spogląda w dół na swoją szatę.

— Dorabiam trochę, żeby zapłacić czynsz. — Uśmiecha się z lekkim zakłopotaniem. — Spróbowałbym w sklepie ze sprzętem do quidditcha, ale stary Marstowe od dawna nikogo nie przyjmuje... a Florian Junior płaci dobrze, więc... — Pociera dłońmi po przedramionach, przesuwając rękawy powyżej łokci i z powrotem. Zerkam na jego tatuaż feniksa. — Jestem ścigającym. Od czasu Hogwartu ciągle próbuję się gdzieś załapać, raz tu, raz tam. Wie pan, trochę ciężko to idzie.

— Jak poszło z Katapultami? — pytam.

— Nieźle. — Twarz Jamesa rozjaśnia się. — Zdałem pierwsze testy i umówili się ze mną na kolejne jeszcze przed Bożym Narodzeniem.

— Świetna robota. Wysłałeś mamie sowę?

Potrząsa głową.

— Na razie nie. Uznałem, że dam jej i Wiktorowi jeszcze kilka dni.

— Dobry pomysł. — Jestem z niego dumny.

— Jamie!

Spoglądam w stronę wejścia i widzę Teddy'ego, a tuż za nim Victoire. Mina Jamesa pochmurnieje, choć syn stara się to ukryć.

— Cóż — mówi. — Chyba czas na mnie. Spróbuję ich ulokować jak najdalej, żeby Teddy się do ciebie nie przypałętał. Wiesz, jaki on jest. — Krzywi się. — Ciągle tylko gada, gada, gada… nigdy się nie zamyka…

— Jamie — odzywam się łagodnie, na co reaguje kaszlnięciem.

— Racja. Miło mi było poznać, panie Malfoy. Tato, cieszę się, że cię spotkałem. — Odwraca się, ale jeszcze patrzy za siebie. — Przy okazji, prawdopodobnie powinieneś zafiukać do Ala. Okazało się, że Gemma jest zaręczona czy coś. Biedak jest załamany.

Kiwam na zgodę głową.

Draco przygląda mi się, kiedy mój syn odchodzi.

— Fortescue?

Wzruszam ramionami.

— Nie pozwala nikomu pomóc sobie dostać się do drużyny. To śmieszne z jego strony, skoro Ginny lub Wiktor mogliby załatwić mu miejsce bez problemu. Ale odmawia. Twierdzi, że chce to zrobić samodzielnie. — Sięgam po piwo i biorę łyk. Pianka nie zdążyła jeszcze opaść. — Na testach nie przedstawia się nawet jako James Potter. Zawsze używa pseudonimu i zaklęcia zmieniającego wygląd.

— Bardzo honorowo. — Draco patrzy na stolik, przy którym siedzą teraz James, Teddy i Victoire. Mój syn wygląda na smutnego. — Ale niemądrze. Koneksje przydają się każdemu.

— To dzieciak. — Grzebię we frytkach, które robią się zimne i rozmiękłe. — I idealista. Mój drugi syn jest za to praktycznym chłopakiem. Bada czarnomagiczne artefakty dla Gringotta.

Draco unosi brew.

— Potter i czarna magia? Aleś ty tolerancyjny.

— Jakbym miał coś do gadania. — Rozgniatam palcami jedną frytkę. Cierpka, ziemniaczana miazga pryska na talerz. Draco robi krzywą minę. — Al zawsze był samodzielny. A ja mu ufam. Będzie wiedział, kiedy badania staną się niebezpieczne.

Draco mruczy coś wymijająco i kończy swoje wino.

— Powinienem wrócić do sklepu. Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia przed zamknięciem. — Wsuwa płaszcz na ramiona.

Łapię go za rękę, kiedy już stoi.

— Możemy się znowu spotkać? Tylko na drinka?

Przez chwilę jedynie patrzy na mnie bez słowa. Jestem gotowy usłyszeć odmowę. Powinien odmówić. Byłoby to jak najbardziej bezpośrednie, a Draco zawsze jest bezpośredni.

— Dobrze — mówi w końcu, ku mojemu zaskoczeniu. — Jutro o tej samej porze. — Odchodząc, rzuca mi jeszcze spojrzenie przez ramię. — Przy okazji. Narzeczona Scorpiusa... — Patrzę na niego z zaciekawieniem i czekam. Przez jego twarz przebiega niewielki uśmiech. — Ma na imię Gemma.

Obserwuję go, gdy wychodzi.

Al mnie znienawidzi.

ROZDZIAŁ III

— Mój syn nienawidzi twojego syna — mówię, biorąc do ręki szklaneczkę Ognistej, którą wręcza mi Draco.

Siedzę rozwalony na krześle w Dziurawym Kotle. Wygląda na to, że w mijającym tygodniu drink po pracy stał się dla mnie i Malfoya niemal zwyczajem. Trzy dni temu nawet nie zadałem sobie trudu, by spytać go, czy się jutro spotkamy, a i tak obaj byliśmy na miejscu o wpół do piątej. Muszę przyznać, że siedzenie tu z whisky w dłoni i sprzeczanie się z nim stało się najważniejszym wydarzeniem mojego dnia. Ron uważa, że oszalałem. Być może ma rację.

Draco zajmuje miejsce po przeciwnej stronie stołu.

— Mój także nie darzy twojego sympatią.

— Myślę, że w ruch poszły takie słowa jak pierdolony gnojek czy snobistyczna cipa. — Zdmuchuję parę unoszącą się znad szklanki. — Niekoniecznie w tej kolejności.

— Nikt się niczego innego nie spodziewał. — Draco stuka swoją szklanką o moją. — Chciałbym myśleć, że chłopak, którego serce zdeptał mój syn, ma choć trochę więcej werbalnej inteligencji niż twój przeciętny Puchon.

Piorunuję go wzrokiem. Wygląda na to, że jeśli chodzi o Malfoyów, niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Draco jedynie uśmiecha się złośliwie i kończy whisky.

Chcę go nienawidzić. Naprawdę chcę. Choćby dla dobra Ala.

Jednak nie potrafię.

* * *

— Mój drogi, znowu się spóźniłeś — mówi Hermiona, przesuwając swoje krzesło tak, abym mógł się prześlizgnąć obok niej. — Stół w restauracji Vinalia zajęty jest przez moich przyjaciół. Z jednej strony siedzi Ron z Hermioną, z drugiej Seamus i Dean, naprzeciwko nich Neville i Hannah, a Luna, sącząc napój w skandalicznie purpurowym kolorze ze szklanki udekorowanej owocem, zajęła miejsce na rogu. — Piję już drugi kieliszek wina.

Kładę torby z zakupami na podłodze obok stołu i całuję ją w policzek. Tego popołudnia dwa razy przemierzyłem Pokątną i myślę, że udało mi się z sukcesem kupić wszystko z obszernej listy życzeń, którą obdarzyły mnie moje dzieci. Ginny i ja zwykle razem wybieramy się do sklepów w czasie świąt, jednak jej miesiąc miodowy skończy się dopiero po Bożym Narodzeniu.

— Przepraszam. — Siadam obok Luny, a Ron popycha w moją stronę piwo. — Spotkałem się z Draco na drinku i trochę straciłem rachubę czasu.

— Z tego, co słyszałem, często ci się to zdarza. — Neville wręcza mi leżący przed nim koszyk paluszków chlebowych. Niewiele z nich już zostało. — Picie z Malfoyem, oczywiście, nie tracenie rachuby czasu. To akurat jest dla ciebie normą. Malfoy niekoniecznie.

Biorę do ręki jeden paluszek i patrzę na Lunę.

— Nie sądziłam, że to tajemnica. — Wzrusza ramionami, przez co brzęczą jej kolczyki w kształcie dzwoneczków.

— Bo nie jest. — Kieruję wzrok na Deana i Seamusa. — Lily planuje zjawić się u was w piątek wieczorem. Już spakowała dwie torby.

Dean uśmiecha się.

— Emma mówiła coś o trzech. Na jeden weekend. Kobiety. Na Boga, ma dwie wyglądające identycznie sukienki i obie ze sobą zabiera. Pytam dlaczego, a ona tylko patrzy na mnie jak na szaleńca i mówi, że to powinno być oczywiste. Co wcale takie, do cholery, nie jest. — Potrząsa głową. — To samo mama. Jest już z ojcem pięćdziesiąt lat po ślubie, a ciągle nie może odlecieć z Heathrow bez kilkunastu nadprogramowych bagaży. Pewnie ma to jakiś związek z drugim chromosomem x.

— To jest niewiarygodnie seksistowskie — protestuje Hannah, pochylając się do przodu. — Ja pakuję mniej rzeczy niż Neville.

Longbottom odkłada swój kieliszek.

— Tylko raz. Tylko jeden cholerny raz zabrałem dodatkową torbę i w dodatku były w niej tylko papiery do prezentacji.

— Och, nieważne — śmieje się Hannah. — Rujnujesz moją przemowę, wiesz? Zobaczymy, czy wieczorem pozwolę ci na przytulanki w łóżku. — Neville jedynie uśmiecha się do żony i ciągnie ją lekko za kosmyk włosów.

— To najlepsza część bycia gejem. — Dean podnosi swoje piwo. — Seamus wrzuca do kieszeni jedynie szczoteczkę do zębów, majtki od Marksa i Spencera i możemy ruszać.

— A czego więcej mi potrzeba? — pyta Seamus. — Harry, daj no paluszka. — Rzucam mu jednego przez stół. Prawie go upuszcza. — Czyste zęby, czyste gacie i wszystko gra. Żadnego przebierania się po kilkanaście razy na jeden gówniany wieczór.

— Chyba że jesteś Malfoyem — mruczy Ron do swojego piwa.

Przy stole zapada cisza.

— Ron — szepcze Hermiona.

Mój przyjaciel odkłada szklankę i patrzy mi w oczy.

— Masz zamiar im powiedzieć, Harry? Dziwi ich, dlaczego umawiasz się z tym małym, fretkowatym sukinsynem na drinka.

— Ja nie… — odzywa się Luna, wysysając jednocześnie sok z cząsteczki pomarańczy.

Ron ignoruje ją.

— Oni nie mają bladego pojęcia, jakim jesteś cholernym, kompletnym kretynem.

Hermiona dotyka jego ręki.

— Moglibyśmy załatwić to później?

— Głosuję za teraz. — Seamus z ciekawością patrzy to na mnie, to na Rona. Dean kopie go pod stołem. — Ał! Co, do diabła, robisz, ty pieprzony głupku? Sam tak pomyślałeś.

— Zamknij się — warczy Dean. — Chryste.

Seamus wywraca oczami. Neville zakrywa usta dłonią, aby stłumić śmiech, ale zaraz dostaje kuksańca od swojej żony. Luna dopija swojego drinka. Ściska pod stołem moją rękę, jednocześnie machając na kelnera, żeby przyniósł następną kolejkę.

— W porządku — mówię i patrzę spokojnie na Rona. Ucieka spojrzeniem, ponownie sięgając po swoje piwo. — Ron po prostu się martwi.

— Przeklęta racja. — Mój przyjaciel nadal na mnie nie patrzy.

Odkładam szklankę i zwracam się do Seamusa.

— Pamiętasz, jak umawiałeś się z Ginny? Zanim poprosiłem ją o rękę?

Seamus wzrusza ramionami.

— Pewnie. Wkurzyłeś mnie wtedy na całego, proponując to mojej dziewczynie jak jakiś zasrany gnojek.

To nie było do końca uczciwe. Finnigan nie odzywał się do mnie przez rok, aż do momentu, kiedy on i Dean spili się do nieprzytomności na przyjęciu z okazji Nowego Roku i wylądowali razem w łóżku. Ginny nadal lubi żartować, że udało jej się zmienić trzech swoich byłych w gejów. Ostrzegła nawet Wiktora, kiedy zaczęli się spotykać, że historia jej kontaktów z heteroseksualnymi facetami nie jest szczególnie ciekawa.

Odrywam kawałek paluszka i pakuję go sobie do ust. Jest miękki, ciepły i smakuje czosnkiem. Och, Kurwa. Po prostu powiedz to, Potter. Jezu.

Wycieram palce o serwetkę.

— Pieprzyłem wtedy Malfoya.

Słychać trzask rozbitego szkła.

Hermiona odsuwa się od rozlanego przed nią wina. U jej boku natychmiast pojawia się kelner, rozlegają się przeprosiny, odłamki kieliszka zostają sprzątnięte machnięciem różdżki.

— Jak mi przykro — szepcze Hermiona. — Taka ze mnie niezdara. — Na mnie nawet nie patrzy.

W ogóle nikt się nie odzywa, nawet po tym, gdy kelner odchodzi. Neville drapie się po karku z oczami wbitymi w swój talerz. Seamus i Dean jedynie wymieniają długie spojrzenia. Ron gapi się na mnie wzrokiem w stylu a-nie-mówiłem, po czym ponownie skupia się na piwie. Gnojek.

— Och, na miłość boską! — Luna uderza ręką w stół. Brzęczą srebrne sztućce. — To nie koniec świata. Przestańcie się tak zachowywać.

Dean parska.

— Malfoy? I Harry? Powiedziałbym, że to właśnie jest pieprzona apokalipsa.

Ron unosi obie brwi i kiwa głową, po czym bierze łyk piwa.

— Nie bądź idiotą — mówi Luna i odwraca się do Hermiony. — Przemów im do rozumu.

Hermiona bawi się widelcem, a kciukiem drugiej dłoni pociera o zęby.

— Nie wiem, czy nie mają racji — odzywa się cicho. Patrzy na mnie i zaciska usta. Odsuwa krzesło i wstaje. — Potrzebuję świeżego powietrza. — Prześlizguje się obok stołu. Widzę, jak napięte są jej ramiona.

Łapię Rona za rękę, kiedy także chce wstać.

— Pozwól mi. — Chwilę się waha, ale zaraz wzdycha i kiwa głową.

Hermiona jest na zewnątrz, stoi oparta plecami o ceglaną fasadę znajdującego się obok restauracji sklepu. Ma splecione na piersi ręce. Wiatr wichrzy jej krótkie loki.

— Zimno tu. — Opieram się o ścianę obok niej i wyciągam z kieszeni dżinsów paczkę papierosów. Pokrywający ją celofan marszczy się.

Częstuję ją, ale potrząsa głową.

— Powinieneś rzucić to paskudztwo. — Odgarnia włosy do tyłu. — Ale mam to gdzieś, bo jesteś wielką kupa gówna, Harry.

Zapalam papierosa i zaciągam się głęboko.

— Przepraszam.

— Dwadzieścia trzy lata, a ja słyszę o tym po raz pierwszy? — Przebiega kciukiem pod okiem i obraca się do mnie. — Skurwiel z ciebie.

— Ginny też nigdy nie powiedziałem. — Toczę papierosa między czubkami palców. Smuga dymu kieruje się ku górze, w stronę światła stojącej nieopodal latarni, całej owiniętej gałązkami jodły i udekorowanej ciemno-czerwonymi wstążkami. Drzwi Vinalii otwierają się. W powietrzu obok nas unosi się zapach czosnku, kiedy jakaś rodzina opuszcza restaurację, śmiejąc się, naciągając rękawiczki i opatulając się szalikami. Patrzą na nas ze zdziwieniem. Uśmiecham się także, kiwam głową i unoszę dłoń z papierosem. Już lepiej, aby myśleli, że wyszedłem zapalić niż że kłócę się ze swoją najlepszą przyjaciółką. Mniejsza szansa, że skończy się to w Proroku.

Patrząc na mnie z boku, Hermiona także udaje. Bierze ode mnie papierosa i unosi go do ust. Gdy tylko odchodzą, kaszle i oddaje mi go z powrotem.

— Chryste. To jest obrzydliwe. Kiedyś przez nie umrzesz.

Prawdopodobnie ma rację.

— Przepraszam, jest bez filtra. — Zaciągam się ponownie i wypuszczam cienki strumień dymu.

Hermiona wzdycha.

— Wolałabym nie być tematem dla kolejnej plotki Rity Skeeter. — Pochyla głowę. — Dlaczego Ginny nie wie?

— Sądzę, że teraz będzie musiała się dowiedzieć. — Ściana, o którą się opieram, chłodzi mi plecy. Kilka zabłąkanych płatków śniegu dryfuje w dół, iskrząc się w blasku lampy. — Wtedy po prostu lepiej było przemilczeć tę sprawę. Co miałem powiedzieć? Hej, kochanie, wyjdź za mnie, a tak przy okazji, przez ostatnie sześć miesięcy pieprzyłem faceta…

— To trwało aż tak długo? — Brwi Hermiony łączą się w jedną kreskę. Wiatr znowu się zrywa, zamiatając leżący na ulicy śnieg. Hermiona ponownie drży.

Unoszę papierosa do ust.

— Mniej więcej. — Patrzę w niebo. Nie widzę żadnych gwiazd, jedynie rozciągającą się nad Londynem grubą, szaro-czarną pustkę, podbarwioną na pomarańczowo mugolskimi światłami. — To był tylko seks.

Hermiona rumieni się. Od początku podchodziła do mojej orientacji z niepewnością, choć skrzętnie to ukrywała. Nie, nie sprzeciwia się moim seksualnym preferencjom, myślę tylko, że jakaś część w niej obawia się o naszą przyjaźń z Ronem. Jakby miała ku temu powody. Ron nie spojrzał na nikogo poza nią, odkąd Lavender rzuciła go w szóstej klasie.

— To stąd wiedziałeś, że…

— Lubię penisy? — Uśmiecham się do niej lekko. — Tak, to był pewien znak. — Strzepuję popiół z papierosa i podsuwam do góry okulary. Ich ramki szczypią skórę, więc gwałtownie wciągam przez nos powietrze. Jest cholernie zimno. — Nie oszukałem jej. To się zdarzyło po tym, jak ze sobą zerwaliśmy. A potem to wszystko w ministerstwie… wiesz, gówniane spotkania, na których musiałem bywać po wojnie. Draco też tam był i razem próbowaliśmy unikać wszystkich innych.

Hermiona opiera głowę o ścianę. Jej włosy przyczepiają się do cegły.

— I trafiłeś na odpowiednią chwilę?

Śmieję się miękko.

— Kłóciliśmy się. W kącie atrium, ze wszystkich cholernych miejsc. Obaj byliśmy pijani i… Jedynym sposobem, żeby go zamknąć, okazał się pocałunek. Usta Draco były miękkie i nieznacznie spierzchnięte. Smakował jak pinot blanc, które pił cały wieczór. Kiedy go pocałowałem, przez małą chwilkę muskał moje wargi urywanym oddechem, ale zaraz wbił mi palce w materiał szaty i pchnął mnie na ścianę. To był najlepszy przeklęty pierwszy pocałunek, jakiego miałem okazję w życiu doświadczyć. Tak naprawdę nadal jest najlepszy.

— Och, Harry. — Dłoń Hermiony opada na moją rękę.

Zaciągam się po raz kolejny, ciesząc się sposobem, w jaki nikotynowy dym szczypie mnie w gardło.

— Jestem żałosny, wiem.

— Prawdziwy z ciebie idiota — zgadza się ze mną łagodnie. — Ginny zasłużyła na to, aby wiedzieć.

— Wiem. Nie mogłem… — przerywam. Kłamię na ten temat już od dekad. Nawet sam przed sobą. — Nie mogłem. — Przyciskam nasadę dłoni do ust. Dym z papierosa wije się wokół moich włosów. — Wiesz, zawsze tłumaczyłem to sobie tym, że nie chciałem jej zranić. Ale to nieprawda. Początkowo milczałem, bo byłem cholernie przestraszony z powodu homoseksualnych skłonności, a ona nie zgodziłaby się za mnie wyjść, gdyby o nich wiedziała. Zraniłem nas oboje, ponieważ byłem tchórzem. — Krzywię usta w parodii uśmiechu. — Gryfoni górą.

Hermiona potrząsa głową.

— Nie jesteś tchórzem.

— Miałem dwanaście lat na to, żeby jej powiedzieć. Więc dlaczego tego nie zrobiłem? — Spotykam spojrzenie przyjaciółki. Jej oczy mają łagodny wyraz. Nie chcę jej współczucia. Nie zasłużyłem na nie. — Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Jak sama mówiłaś, Ginny zasługuje na to, aby wiedzieć.

— Harry…

— Powinniśmy wrócić, zanim zamarzniesz. — Upuszczam niedopałek na ziemię i miażdżę go obcasem. Przytrzymuję przed nią otwarte drzwi, zza których sączy się ciepłe powietrze. — Ron pewnie za chwilę zacznie nas szukać. — Hermiona tylko wzdycha i wchodzi do środka. Drzwi same się za nami zamykają, brzęcząc dzwoneczkami.

Jak przewidziałem, Ron już wstał i zmierza w stronę wyjścia. Zatrzymuje się, kiedy nas widzi i obejmuje Hermionę w tali.

— Dobrze się czujesz?

— Wszystko w porządku — zapewnia. Wyciąga rękę i łapie mnie za dłoń. — Chodźmy, myślę, że Harry powinien opowiedzieć nam coś więcej o swoich spotkaniach z Draco.

— Och, mój Boże — mamrocze Ron.

Muszę się z nim zgodzić.

***

— Sądzisz, że kiedykolwiek moglibyśmy być przyjaciółmi? — pytam. Omijam obładowanego zakupami starego czarodzieja. Błyszcząca, złota wstążka wlecze się za nim po kocich łbach.

Draco patrzy na mnie jak gdybym oszalał. Może ma rację.

— Nie. — Jest opatulony przez gruby szalik, zawinięty wokół jego szyi dwa razy i zakrywający usta. Temperatura ciągle spada. Nienawidzę zimy.

— To dlaczego się spotykamy?

Szare oczy przyglądają mi się spokojnie znad zielonego kaszmiru. Czubek nosa Draco jest różowy.

— Bo tak — mamrocze, po czym z rozdrażnieniem naciąga szalik aż pod podbródek. — Ponieważ to twoja kolej na płacenie, a ja nie zrezygnuję z darmowego wina.

— A wydawało mi się, że uważasz wino Toma za gówno. — Szarpię za swoje rękawiczki. Przy takiej pogodzie zaklęcie ogrzewające prawie nie działa.

Niebo jest ciężkie i szare, a Lily obudziła mnie dzisiaj śpiewając o świętach pełnych śniegu.

Draco wzrusza ramionami.

— Bo takie jest. — Nie patrzy na mnie. Zamiast tego jeszcze ciaśniej zawija wokół siebie ramiona, chowając dłonie pod pachami w poszukiwaniu ciepła i pochyla się w stronę energicznie teraz smagającemu Pokątną wiatru. Dziergana czapka z takiego samego zielonego kaszmiru jak szalik zakrywa mu włosy. Myślę, że dobrze się na nim prezentuje. Pewnie by mnie wyśmiał, gdybym mu o tym powiedział.

— Spałeś z Donaghanem? — Pytanie wymyka mi się z ust, zanim w ogóle uświadamiam sobie, że narodziło się w moim umyśle. Draco staje na środku ulicy z półotwartymi ustami. — Och, kurwa. Przepraszam. To nie moja sprawa.

— Tak, zdecydowanie nie twoja. — Jego nozdrza rozszerzają się. Oznacza to, że jest zirytowany. Pamiętam to aż za dobrze. — Co ty sobie, do cholery, wyobrażasz? — Naprawdę nie wiem. Zsuwam niżej na czoło moją czapkę z tweedu.

— Powiedziałem, że przepraszam. — Z trudem powstrzymuję się przed dodaniem „Ale spałeś?”.

Draco parska i wznawia spacer, tym razem wolniej. Ma zaciśnięte usta i brwi złączone w jedną kreskę. Po chwili rzuca mi szybkie spojrzenie.

— Dlaczego cię to w ogóle obchodzi? Bo ty pieprzyłeś go najpierw?

— Nie. — Marszczę czoło. — Powiedział ci, że byliśmy razem?

— Pisali o tym w Proroku.

— Dziesięć lat temu! — Zatrzymuję się. Czarownica pchająca wózek z bliźniakami prawie na mnie wpada, przez co otrzymuję od niej pełne rozdrażnienia spojrzenie.

Policzki Draco stają się jeszcze bardziej różowe. Nie byłem pewien, że to w ogóle możliwe. Patrzy na mnie ze ściągniętymi brwiami.

— Fakt, że mieszkałem we Francji, nie oznacza, że nie czytałem londyńskich gazet. — Przestępuje z nogi na nogę. — To było jak kawałek domu. Nawet „Żongler”. — Marszczy nos.

— I sprawdzałeś, jakich mam chłopaków. — Nie mogę powstrzymać się od złośliwego uśmieszku. — W gazetach sprzed dziesięciu lat.

— Odpieprz się — warczy i rusza z miejsca. Pospiesznie idę za nim. Jesteśmy już blisko Dziurawego Kotła, kiedy ponownie na mnie zerka. — To w końcu dlaczego interesujesz się, czy z nim spałem?

Waham się, dopóki nie docieramy do drzwi pubu. Otwieram je. W środku jest niewiele cieplej niż na zewnątrz. Wchodząc, oglądam się na Draco przez ramię.

— Ponieważ ja pieprzyłem cię najpierw.

Zszokowany wyraz jego twarzy jest bezcenny.

***

Luna przyciska dłoń do ust, żeby stłumić śmiech. Siedzi na kuchennej ladzie, machając w powietrzu bosymi stopami.

— Co powiedział?

— Nic. — Dolewam jej wina, a dla siebie wyjmuję z szafki kolejne piwo. Sos Marinara bulgocze na kuchence. Lily wpadnie lada moment, wracając ze świątecznych zakupów z Emily. Podejrzewam jednak, iż w dużo większym stopniu niż mi się to podoba, we wszystko zamieszany jest jakiś chłopak.

— Niemożliwe. — Luna dłubie w leżących na desce resztkach pomidorów i wsuwa kawałek do ust. — Musiał to jakoś dowcipnie i zjadliwie skomentować. Rozmawiamy tu o Malfoyu.

Opieram się o lodówkę.

— Nie, ani słowem. Po prostu minął mnie, usiadł i polecił zamówić sobie najdroższe białe wino, jakie Tom trzyma pod ladą. Kazał mu powiedzieć, żeby nie był skąpym gnojkiem i żebym tym razem wybulił na niego trochę kasy.

— I nic więcej przez cały czas, jak tam byliście? — Luna sączy swojego merlota. Dzisiaj pracowała w domu, a to oznacza, że w ogóle nie zadała sobie trudu przebrania się z piżamy. Na jej udach po bladoniebieskiej flaneli wędruje puszysta owca. Na włosy nałożyła opaskę, jednak nie w celu ułożenia ich we fryzurę, a po to, aby nie przeszkadzały jej przy porannym prysznicu. Suche teraz kosmyki skręciły się w spirale, które podskakują, kiedy potrząsa głową. — Wystraszyłeś biednego palanta. Prawdopodobnie nie ma pojęcia, co o tobie myśleć.

— Jestem raczej pewien, iż Draco Malfoy zawsze miał wyrobione zdanie na temat każdego. — Butelka stuka o moje zęby. Wycieram usta wierzchnią stroną dłoni. — Trochę go tylko zakłopotałem, to wszystko.

Luna przygląda mi się przez dłuższą chwilę.

— Lubisz go — mówi, stawiając kieliszek na blacie.

— Nie bądź śmieszna. — Odrywam się od lodówki z zamiarem pomieszania sosu. Drewniana łyżka skrobie o ścianki garnka. Niemal czuję, jak Luna mnie obserwuje.

— Nie, raczej nie sądzę — odzywa się powoli. — To znaczy zwykle mogłabym być, ale… Naprawdę uważam, że go lubisz.

Sos kipi, opryskując moją rękę gęstymi, czerwonymi kroplami. Ścieram piekące ślady papierowym ręcznikiem.

— Luna… — Zeskakuje z lady. Słyszę kroki jej bosych stóp, gdy zbliża się i staje tuż za mną. Zawija ręce wokół mojej talii.

— Powinieneś mu powiedzieć.

— Taak, świetne rozwiązanie. — Odsuwam się od niej i otwieram lodówkę. Gapię się bezmyślnie do środka. — On nawet nie sądzi, że możemy być przyjaciółmi.

— Być może także się boi — mówi Luna łagodnie. — Albo w mózgu zalągł mu się gnębiwtrysk. — Słowa te sprawiają, że się śmieję. Zamykam lodówkę i patrzę na przyjaciółkę. Skóra wokół kącików jej oczu marszczy się. — Mieliście już prawdziwą randkę? Oczywiście, że nie. Szczerze, nawet jako dorośli mężczyźni zachowują się jak chłopcy.

Ponownie biorę do ręki piwo.

— Jeśli spotkań przy drinku nie uważasz za randki…

— Cóż, przecież nimi nie są, prawda? — stwierdza fakt. — Nawet ty nie myślisz, że są.

Ma rację. Unoszę butelkę do ust.

— Co proponujesz?

— Kolację. — Stuka palcem w swój podbródek. — W jakimś miłym miejscu. Które oczywiście to ja powinnam dla ciebie zarezerwować, bo inaczej skończysz zabierając go gdzieś na curry, a to, Harry, nie byłaby prawdziwa randka.

Wywracam oczami.

— Świetnie. A jeśli każe mi się odpieprzyć i powie, że chyba kompletnie oszalałem, skoro sądziłem, że pokaże się publicznie akurat ze mną, to co mam zrobić?

Luna klepie mnie po ręce i sięga po swoje wino.

— Wtedy będę tu z butelką Glenfiddicha, aby pomóc ci zająć się twoim zranionym sercem.

— Jędza.

Uśmiecha się do mnie znad kieliszka.

— Ale i tak mnie kochasz.

Przypuszczam, że na swój sposób naprawdę tak czuję.

***

Sklep, pomijając młodego ekspedienta za ladą, jest pusty. Gdy wchodzę do środka, spogląda na mnie znad egzemplarza miesięcznika „Quidditch” i kiwa głową na powitanie.

— Gdyby go pan szukał, jest na zapleczu.

Jego francuskie naleciałości słychać wyraźniej niż u Fleur.

— Dzięki, Luc.

Popycham drzwi do pracowni.

Byłem tu już wcześniej, ale miejsce to nadal mnie intryguje. Ciężki zapach drewna i środków do polerowania mioteł wisi w powietrzu, przywodząc wspomnienia Hogwartu i schowków na sprzęt do quidditcha.

Draco stoi pochylony nad obracającym się na tokarni trzonkiem od miotły. Z twarzą w połowie zasłoniętą przez gogle, rzuca na drewno zaklęcia wygładzające. Zatrzymuję się i obserwuję, jak pracuje. Z różdżką w dłoni jest pełen wdzięku. Porusza nią delikatnie, zaledwie muskając szlifowaną powierzchnię. Minęło trochę czasu, odkąd interesowały mnie wyścigi na miotłach, ale James mówił mi, że te, które wychodzą z warsztatu Malfoya, uważane są za najlepsze z najlepszych. Uwaga, jaką poświęca przy ich tworzeniu, jest powszechnie znana, jak z błyszczącymi oczami zapewnia mój syn. Kto by pomyślał, że jakiś Potter zostanie takim fanem Malfoya. To wręcz dziwaczne.

Z rękami w kieszeniach opieram się o ścianę i patrzę. Tutaj, na zapleczu swojego sklepu, wydaje się być szczęśliwy. Dużo bardziej niż wtedy, gdy mieliśmy po dwadzieścia dwa lata i utrzymywał się z pozostałości rodzinnej fortuny, wysłuchując od ojca, jak bardzo jest bezużyteczny.

Chryste, byłem wtedy takim pieprzonym tchórzem. Powinienem mu pomóc. Mogłem mu pomóc. Ale nie chciałem, żeby ktokolwiek wiedział, że w ogóle łączyły nas jakiekolwiek stosunki, o sypianiu nawet nie wspominając.

Draco prostuje się i unosi gogle na czoło, nieznacznie zmniejszając obroty tokarni. Podnosi ciężki słoik i trzema palcami nabiera z niego nabłyszczającej masy, którą zaczyna rozmazywać na trzonku miotły. Jego dłoń zawija się wokół drewna i porusza po całej jego długości, w górę i w dół. Przełykam ślinę. To nie powinno wyglądać tak erotycznie. Boże, jestem cholernym zboczeńcem. Naprawdę.

— Czego chcesz, Harry? — Odwraca się w moją stronę. Urządzenie zwalnia jeszcze trochę. Draco pieści kciukiem wgłębienie w rękojeści. Drewno błyszczy głębokim kasztanowym kolorem.

— Och… — Kaszlę, kryjąc zaskoczenie i robię krok do przodu. Otaczają mnie widoczne w padającym przez okno świetle wiry pyłu. — Ja tylko…

Draco zatrzymuje tokarnię, jednocześnie patrząc przez ramię i odpinając uchwyt miotły. Przenosi trzonek na stół roboczy, na którego blacie leżą starannie uporządkowane gałązki, kładzie obok nich i wyciera ręce w szmatkę.

— Tylko co? — Nikt nie powinien wyglądać tak dobrze w grubych goglach i skórzanym fartuchu. Straszne, że tak właśnie jest.

— Ciągle pracujesz? — Tablica obok stołu pokryta jest wzorami i słowami po łacinie, wszystko nagryzmolone dystyngowanym, nieczytelnym pismem Draco. Nie mam bladego pojęci, co oznacza F=(m*V)e-(m*V)0+(pe-p0)*Ae. Niczego mi to nie przypomina, ale zaklęcia nigdy nie były moją mocną stroną.

— To doświadczalny model. — Draco bierze do ręki jedną gałązkę i sekator. — Eksperymentuję trochę z równaniem bilansu sił. Myślę, że mógłbym wyeliminować problem z oporem powietrza, który spowalniał moją ostatnią serię mioteł.

Ze zmarszczonymi brwiami ostrożnie przycina gałązkę. Przebiega po jej końcówce różdżką, zaklęciem nadając precyzyjny, ostry kształt, po czym zdmuchuje z powierzchni drobinki pyłu. Odkłada ją do płytkiej, stojącej obok stołu skrzynki i bierze kolejną, którą zaraz potem, ze względu na wykrzywiony kształt, wyrzuca do kosza. — Robię właśnie drugi prototyp.

— Zjedz ze mną dzisiaj kolację — wyrzucam z siebie w pośpiechu. Wspaniale, Potter. Naprawdę świetnie. Brzmisz jak kompletny cymbał, prawda?

Draco milczy, trzymając w dłoni kolejną gałązkę. Odkłada ją powoli. Ma bardzo napięte ramiona.

— Co?

Poprawiam okulary na nosie nerwowym gestem. Jestem wdzięczny, że Draco nadal stoi odwrócony do mnie plecami.

— Słyszałeś.

— Kolacja. Z tobą. — Obraca się i opiera o stół. Przygląda mi się nieufnie. — O co ci chodzi?

— O nic. — Podchodzę bliżej. Maść do polerowania mioteł pachnie cytryną i migdałami. — Kolacja. Ze mną. Dzisiaj.

Mięśnie szyi Draco napinają się.

— Dlaczego?

— Musi być jakiś powód? — Dotykam jednej z gałązek, za co obrywam szturchnięcie w rękę.

— Zawsze jest. — Jego oczy zwężają się podejrzliwie. — Czego chcesz?

Ciebie, chcę powiedzieć, ale tego nie robię.

— Jedynie zjeść razem kolację. — Nie wygląda na przekonanego. — Chcę gdzieś z tobą wyjść. Pokazać się publicznie. Tak, jak powinniśmy to zrobić dwadzieścia trzy lata temu.

Zdejmuje gogle i przemyka obok mnie.

— Nie potrzebuję twojej litości ani współczucia, Potter.

Łapię go za rękę.

— O to też mi nie chodzi. — Patrzymy na siebie. Jest tak blisko, że czuję ciepło jego ciała. Coś skręca mi się w żołądku i muszę wziąć głęboki oddech. Wypuszczam jego rękę. — Zjedz ze mną kolację, Draco.

Mija długa chwila, podczas której nie spuszcza wzroku z mojej twarzy.

— Jesteś szalony — mówi w końcu.

— Być może — uśmiecham się. — Mam zarezerwowany stolik na ósmą.

Draco sztywnieje. Chyba źle to rozegrałem.

— Nie jestem łatwy — warczy.

— Nie powiedziałem, że jesteś! — Przeczesuję palcami włosy. — Rezerwowanie jest w cholerę trudniejsze niż odwoływanie rezerwacji. — A przynajmniej tak powiedziała Luna. Mam nadzieję, że się nie myli.

Najwyraźniej nie, ponieważ czoło Draco wygładza się.

— Och. — Waha się, jednak kiwa sztywno głową. — Niech będzie. Gdzie?

— W Lotosie. — To nowa, tajska restauracja na Pokątnej, do której dostanie się jest na razie diabelnie trudne.

Draco z wrażenia unosi brwi, ale zaraz je marszczy.

— Jak widać bycie Harrym Potterem ułatwia życie.

Parskam. On jest niemożliwy.

— Nie tak, jak współlokatorka, której zdarza się umawiać z asystentem szefa kuchni. — Ocieram się o niego, ruszając w stronę drzwi. — Spotkaj się tam ze mną o ósmej.

Kiedy wychodzę, nadal nie odrywa ode mnie wzroku.

ROZDZIAŁ IV

Jestem spóźniony prawie dwadzieścia minut.

Draco zajął już stolik, dyskretnie ukryty za doniczką z palmą. Wcale się nie dziwię. Sam nie mam jakiejś szczególnej ochoty na to, by ktoś mnie zobaczył. Kiedy siadam naprzeciwko, odstawia kieliszek.

— Zauważyłeś, że prawie zawsze spotykamy się przy alkoholu i jedzeniu?

Rozwijam serwetkę i kładę ją na kolanach.

— Sugerujesz, że musimy być pijani, aby się wzajemnie tolerować?

— Tej możliwości nie brałem pod uwagę — mówi z namysłem. Ma błyszczące oczy i zaróżowione policzki.

Patrzę na niego podejrzliwie.

— Ile już wypiłeś?

— A ile się spóźniłeś? — Kręci między palcami nóżką od kieliszka. — Zamówiłem przystawki. Pomyślałem, że być może zaplanowałeś wystawić mnie do wiatru.

— Przepraszam. — Wzdycham i pocieram dłonią twarz. — Drobny problem z dziećmi. Al przyszedł dzisiaj do mnie i mieli z siostrą małą sprzeczkę. Myślę, że celowo się siebie czepiają. Ciesz się, że masz tylko jedno.

Draco bierze łyk wina.

— Tak, to rzeczywiście eliminuje kwestię rywalizacji między rodzeństwem. — Patrzy na mnie. — Podoba ci się bycie ojcem?

Podchodzi kelner, niosąc talerze z kurczakiem satay* i sajgonkami. Zamawiam tajlandzkie singha**.

— Tak — odpowiadam po chwili. — Moje dzieci… są zabawne. Oczywiście momentami zachowują się jak nienormalne i bardzo często doprowadzają mnie do szału, ale kocham je i naprawdę lubię. — Podnoszę jeden szaszłyk i zanurzam jego koniec w sosie. — A ty?

— Nigdy nie myślałem, że nim będę — przyznaje Draco. Chowa za uchem kosmyk włosów. — Dopóki po raz pierwszy nie wziąłem Scorpiusa na ręce. — Wiem, o czym mówi. Za każdym razem, kiedy uzdrowiciel wkładał mi w ramiona moje nowonarodzone dziecko, przenikał mnie ten sam dreszcz zdumienia i czystego terroru. Zawsze się bałem, że kolejnego nie będę kochał tak samo, jak poprzedniego. Że nie posiadam w sercu dostatecznej ilości uczuć, aby obdarzyć nimi jeszcze jedną osobę. Byłem idiotą. Dla miłości zawsze jest miejsce.

Kelner stawia przede mną piwo. Unoszę szklankę do góry.

— Za nasze dzieci — mówię.

Draco uśmiecha się.

— Sądzę, że na to mogę się zgodzić. — Stuka swoim kieliszkiem o mój. — Za dzieci. Jakkolwiek nie byłyby czasami irytujące.

Śmieję się i upijam łyk piwa.

Mija półtorej godziny. Nasze talerze są już puste i właśnie zamówiłem drugą butelkę wina. Zrezygnowałem z piwa na rzecz Rieslinga. Jestem zaskoczony, jak bardzo czuję się zrelaksowany. Pierwsze randki zwykle wyjątkowo mnie stresują. Wiecznie wystawiony na pokaz. Nienawidzę tego.

Zdjąłem marynarkę i powiesiłem ją na oparciu krzesła, Draco także pozbył się wierzchniej szaty. Nalewa kolejny kieliszek i siedzi, obserwując mnie uważnie.

— Nie jesteś tym samym człowiekiem, jakim byłeś dwadzieścia trzy lata temu.

Wzruszam ramionami i biorę łyk wina. Smakuje dość ostro i słodko. Draco zawsze miał w tej kwestii dobry gust.

— Ludzie się zmieniają. Dorastają.

— To prawda. — Pociera kciukiem o krzywiznę kieliszka. — Nigdy nie zapytałeś o mój sklep.

— Oczywiście, że tak. — Marszczę brwi. — Nie?

Odkłada kieliszek i pochyla się do przodu, opierając łokcie na stole. Kilka kropli czerwonego sosu plami obrus w miejscu, gdzie wcześniej stał jego talerz.

— Pamiętasz weekend w Nicei?

— Przez dwa dni nie wyszliśmy z łóżka. — Uśmiecham się lekko. Było to nasze przedostatnie spotkanie. Kilka tygodni później wróciłem do Ginny. — Tak, pamiętam.

Draco śmieje się cicho.

— Wiesz, to, co ja pamiętam, oczywiście poza tym, jak pieprzyłeś mnie do nieprzytomności na podłodze w łazience, to twoje słowa, gdy powiedziałeś, że powinienem przestać narzekać, że nikt nie chce przyjąć mnie do pracy i znaleźć coś własnego, coś, co uczyni mnie szczęśliwym.

— Racja. — Zaciskam usta i marszczę brwi. Nie mogę oprzeć się pragnieniu, aby trochę go podrażnić. — Choć przypominam to sobie dość mgliście. Na pewno kazałem ci się wtedy zamknąć i ssać mojego penisa.

— Idiota. — Draco potrząsa głową. — Naprawdę to zrobiłem. Byłeś wtedy takim upierdliwym gnojkiem.

— Z nas dwóch to nie ty byłeś tym milszym facetem. — Wypijam wino do końca. — Większość czasu spędzałeś na obrażaniu mojej inteligencji i seksualnych umiejętności.

Unosi lekko jedno ramię i wywraca oczami w pozie doskonale obrazującej malfoyowską pogardę.

— Potrzebowałeś kogoś, kto wskaże ci twoje miejsce zamiast powtarzać, jakim to jesteś cudownym Wybrańcem.

— Cóż… — Odstawiam kieliszek i wzdycham. — Prawdę mówiąc nigdy tak o sobie nie myślałem. Nawet nie wiesz, jak bardzo nienawidziłem wszystkich, którzy mnie w ten sposób traktowali. Nie jestem nikim specjalnym. Nigdy nie byłem.

— Gówno prawda. — Draco nalewa mi wina i odstawia pustą butelkę. — Jesteś Zbawicielem Czarodziejskiego Świata. Zabiłeś Czarnego Pana. Czy tego chcesz, czy nie, czyni cię to kimś wyjątkowym. Zaprzeczanie temu jest z twojej strony nieuczciwe.

Wzdycham ponownie. Temat ten męczy mnie już od dekad. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek to wszystko zrozumiem.

— Fakt, że urodziłem się akurat wtedy, nie był niczym innym, niż czystym przypadkiem. Podobnie jak to, że ty urodziłeś się Malfoyem.

— Bycie urodzonym jako Malfoy nigdy nie jest przypadkiem — odpowiada arogancko.

— Mimo wszystko? Nawet biorąc pod uwagę to, jak skończyła twoja rodzina? Twój ojciec popełnił samobójstwo, Draco. — Odsuwa się, a mnie zalewa poczucie winy. To są sprawy, które powinny zostać zapomniane. — Przepraszam. — Podnoszę kieliszek. — Chodzi mi tylko o to, czy… nie przeszkadza ci, że ludzie ciągle postrzegają cię przez pryzmat twojego nazwiska?

Przez jakiś czas się nie odzywa, jednak po chwili bierze głęboki oddech i spuszcza wzrok.

— Nie przeszkadza mi bardziej niż tobie, że inni nie są w stanie zobaczyć ciebie inaczej, niż poprzez bliznę na twoim czole.

Milczymy, obaj zagubieni we własnych myślach, wspominając te wszystkie lata, jakie nas dzieliły.

— Teraz nie jesteś tym, kim wtedy byłeś — mówię łagodnie. — Podobnie jak ja.

— Wiem. — Unosi wzrok. — Jak myślisz, dlaczego tu z tobą jestem? Gdybym sądził, że… — przerywa. — Zacząłem kształcić się na miotlarza po tym, gdy… kiedy się rozstaliśmy. Ojciec był wściekły. Przyprawiłem go niemal o zawał serca. Matka powiedziała, że chciałem go zabić. — Wykrzywia usta. — Co za ironia.

— Zobacz, co osiągnąłeś. Byłby z ciebie dumny. — Nawet ja nie jestem wystarczająco pijany, żeby w to uwierzyć.

Draco parska śmiechem.

— Oczywiście, że by nie był. Przerażał go pomysł Malfoya zajmującego się handlem. Taka profesja nie została ujęta w wykazie odpowiednio godnych zajęć, uwierz mi. — Obraca kieliszkiem między palcami. — Jednak ja jestem szczęśliwy. I dobry w tym, co robię. Dokładnie coś takiego mi doradzałeś. — Potrząsa głową. — Nawet nie wiesz, jak bardzo przez te wszystkie lata mnie to irytowało. Że to właśnie ty, ze wszystkich ludzi, miałeś rację. — Przez długi moment tylko na niego patrzę. Jest w nim opanowanie, którego nie było w latach naszej młodości. Prawie spokój. — Udzielasz dobrych rad, Harry. Szkoda tylko, że sam nie potrafisz ich zastosować.

— Jestem szczęśliwy — mówię, ale mój głos z trudem przeciska się przez gardło.

— Nieprawda. — Nasze oczy się spotykają. — Po prostu nie jesteś nieszczęśliwy. A to różnica.

Milczę. Przez chwilę nie jestem w stanie niczego powiedzieć. Sączę wino ze wzrokiem wbitym w blat. W końcu jednak podnoszę na niego wzrok.

— Byłeś szczęśliwy ze swoją żoną?

— Wystarczająco. — Przesuwa palcem po krawędzi stołu, marszcząc przy tym lekko obrus. — Nie byłem w niej zakochany, jeśli o to ci chodzi. Ale kochałem ją. — Jego twarz łagodnieje w wyrazie smutku. — Nawet bardzo. Kiedy umarła… — Wzdycha. — Za dużo piłem.

Waham się przez moment, po czym pochylam do przodu.

— Poślubiłem Ginny, bo bałem się tego, kim jestem. Wszystko przez ciebie. — Osuszam kieliszek. — I też za dużo piłem.

Draco milczy przez chwilę.

— Głupi Gryfon — odzywa się w końcu.

— Wiem.

Wstaje i sięga po szatę. Patrzę na niego z pytaniem w oczach.

— Zapłać rachunek — mówi cicho. Jego oczy błyszczą w świetle lampy. — I zabierz mnie do domu.

Sięgam po portfel.

***

Udajemy się do jego kamienicy w Islington. W moim mieszkaniu jest w cholerę zbyt wielu ludzi.

Gdy tylko wychodzę z kominka, Draco popycha mnie na ścianę. W jego oddechu czuję wino.

— Naprawdę jesteś pijany — mówię, ale się nie odsuwam.

— Ciebie też nie nazwałbym trzeźwym. — Spycha mi z ramion płaszcz razem z marynarką. Pozwalam im ześlizgnąć się na podłogę. — Zabawne, prawda? Pierwszy raz, kiedy mnie pocałowałeś, również obaj byliśmy pijani. — Przesuwa dłońmi po moich bokach, czuję ich ciepło przez koszulę. — Pewnie istnieje między tym jakiś związek. Im więcej alkoholu wypiję, tym ty lepiej wyglądasz. — Jego oddech owiewa mi usta. Jeśli zaraz mnie nie pocałuje, to go, kurwa, zabiję.

Zaciskam palce na jego talii, po czym przesuwam dłonie w dół, na biodra.

— Odwal się, palancie. Po kilku kolejkach każdy wygląda atrakcyjnie. — Muskam wargami jego usta, ledwie ich dotykając. — A teraz, na wszystkie pieprzone świętości, bądź tak miły, zamknij się i mnie pocałuj.

Draco wydaje z siebie niski dźwięk, łapie moje wargi swoimi i całuje gwałtownie, niecierpliwie. Zanim odzyskujemy równowagę, nasze zęby stukają o siebie. Moje okulary przekrzywiają się, co cholernie mało mnie teraz obchodzi. Draco smakuje cierpko i słodko jednocześnie, a sposób, w jaki przesuwa językiem wzdłuż mojego, doprowadza mnie do szaleństwa. Jego ciało przygniata mnie do ściany, przy swoim biodrze czuję twardego penisa.

Od czasów pierwszej, niezdarnej przygody z Cho pod jemiołą w piątej klasie brałem udział w wielu pocałunkach. Całowałem kobiety, całowałem mężczyzn. I żadne z nich nie było w tym tak cholernie dobre, jak Draco pieprzony Malfoy.

Mógłbym całować go bez końca.

Odsuwa się ode mnie, oddychając z trudem. Ma zamglone oczy. Liże moją dolną wargę, tylko jedno szybkie pociągnięcie językiem, po którym czuję, że pragnę więcej.

— Draco — mówię, ale on tylko kładzie mi palec na ustach. Łapię go zębami, przygryzam lekko i ssę opuszek. Jego powieki opadają na moment. Wzdycha, gdy kreślę kręgi czubkiem języka, zanim nie przesuwam warg dalej.

Wyciąga palec, który wyślizguje się z moich ust z cichym odgłosem.

Obserwuję go. Ma lekko rozchylone usta, różowe i mokre. Przebiegam rękami po jego bokach, piersi, odpinam ciężką, wełnianą szatę.

— Będziemy to robić? — pytam cicho. Cienie z paleniska tańczą na ścianach przedpokoju. Dostrzegam zarysy portretów, ich farba zdaje się poruszać w ciemności.

Draco cofa się. Jego dłonie wędrują do ostatniego guzika, tuż przy gardle. Wysuwa go przez dziurkę i szata opada na podłogę. Marynarka idzie jej śladem, a potem palce odnajdują drogę do guzików koszuli. Mój oddech zamienia się w krótkie, ostre sapnięcia. Dociskam dłonie do ściany. Tak cholernie mocno chcę go znowu dotknąć.

Koszula, nieskazitelnie biała, dołącza do reszty garderoby. Blask ognia ożywia bladą skórę Draco, nadając jej złocisty odcień. Ciągle jest szczupły, ale już nie tak chudy, jak dwadzieścia trzy lata temu. Jego mięśnie nieznacznie złagodniały w swym zarysie, a talia pogrubiła się odrobinę.

Nadal wygląda kurewsko cudownie.

Wyciąga rękę.

— Chodź na górę — szepcze.

Nie mogę odmówić. Nie chcę odmówić.

Prowadzi mnie kręconymi schodami. Portrety przyglądają mi się ze zmarszczonymi brwiami, gdy wspinamy się po kolejnych stopniach, jednak cały klan Malfoyów może szlag trafić. Nie mogę oderwać oczu od gładkich pleców Draco, krzywizny, gdzie spotykają się z tyłkiem. Spodnie opadają mu nisko na biodrach. Niczego nie pragnę bardziej, niż osunąć się na kolana i wtulić twarz w to miejsce, liżąc drogę między pośladkami.

Drżę. Nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Nie mogę uwierzyć, co zaraz będę robił. Ron pomyśli, że oszalałem. Hermiona uzna, że znowu postępuję lekkomyślnie. Luna powie, że to najwyższa pora.

Nie jestem pewien, co sam myślę. Nie jestem pewien, czy w ogóle chcę myśleć.

Draco ciągnie mnie do sypialni. Jego ciche Lumos sprawia, że ogień w kominku trzeszczy, a lampa zaczyna migotać.

Pokój jest mniejszy, niż oczekiwałem, ale większy, niż była jego sypialnia w Kensington. Łóżko takie samo, ciężkie, wykonane z hebanu, z baldachimem. Leży na nim gruba, kremowa narzuta. Brokat iskrzy się w świetle lampy. Na gzymsie kominka poustawiano fotografie. Jego matka, ojciec, chłopiec, znacząco podobny do Draco z ładną kobietą o brązowych włosach. Ona kręci pokrytym delikatnymi piegami nosem i unosi brew, przyciągając syna bliżej. Widziałem ją już wcześniej.

Wygląda na bardzo miłą.

— Astoria — mówi Draco cicho, wchodząc tuż za mną do sypialni. — I mój syn tuż przed pójściem do Hogwartu.

— Ładna. — Spoglądam na niego. Uśmiecha się łagodnie i muska opuszkami palców ramki zdjęcia.

— Tak. — Odwraca się w moją stronę i sięga ręką do mojego biodra. Zatrzymuję go.

— Jesteś pewien? — Muszę wiedzieć. Dla siebie. Dla niego. Dla kobiety na fotografii. Nie ma znaczenia, że ona już nie żyje.

Draco patrzy na mnie przez długą chwilę, po czym łapie mnie za ręce.

— Nie sypiałem z Astorią — mówi w końcu. — Uzdrowiciele pomogli nam w poczęciu Scorpiusa. Od początku wiedziała, że wolę mężczyzn. Nigdy jej w tej kwestii nie okłamywałem. — Jego oczy spotykają moje. — Kochałem ją. Była moim najlepszym przyjacielem. Tęsknię za nią. Bardzo. — Jego palce splatają się z moimi. — Jednak jeśli zapytasz, czy przez wszystkie te lata żyłem w celibacie… — Prowadzi mnie w stronę łóżka. — Zdecydowanie odpowiem, że nie.

Odwraca się do mnie i sięga do guzików mojej koszuli. Odpina je powoli, nie przestając na mnie patrzeć, palcami muskając każdy wyłaniający się spod materiału milimetr skóry. Nie powstrzymuję go. Spycha koszulę z moich ramion, wyciąga z jej rękawów najpierw jedną, potem drugą rękę. Prawie nie jestem w stanie oddychać. Mój penis boli i wyrywa się ze spodni.

— Donaghan? — pytam ostatkiem sił. Nie mam pojęcia, dlaczego jest to tak cholernie ważne.

Draco nie odpowiada. W zamian opada na kolana, a ja jęczę. Przyciska policzek do mojego biodra i końcami palców dotyka przez materiał naprężonego członka.

— Harry — szepcze. Odwraca głowę i łapie ustami moją erekcję przez spodnie. Wszystkim, co teraz mogę, jest nie szarpnąć biodrami w stronę tej pięknej twarzy.

— Och, Boże. — Wplatam mu obie dłonie we włosy. Całe moje ciało drży. — Kurwa…

Rozsuwa zamek, przez moment się z nim mocując. Poruszam się, niemal tracąc równowagę, gdy jego usta zamykają się wokół mojego penisa. Łapie mnie za biodra i uspokaja.

Patrzę, jak mi obciąga, jak wiruje językiem wokół czubka mojego kutasa, a potem ześlizguje się w dół, dociskając mi erekcję do brzucha. Jego włosy są miękkie, a kiedy bierze w dłoń jedno z moich jąder i ściska je lekko, a potem wsuwa do ust i ssie, praktycznie się przewracam.

Dysząc, wypycham biodra do przodu. Mój penis ociera się o jego policzek.

— Draco. Och, kurwa… — Zagryzam dolną wargę. — Nie mogę… — Cofa się, oddychając z trudem. Jego usta są gładkie, mokre i obrzmiałe. Przebiegam po nich kciukiem. Ssie go, kąsając zębami paznokieć i patrzy na mnie. Jest taki piękny. — Wstań — mówię szorstkim, chropawym głosem. Podnosi się powoli, ocierając ciałem o moje. Pragnę rzucić go na łóżko i zanurzyć się w jego cudownym tyłku. W zamian wsuwam między nas rękę i pieszczę jego penisa. Widzę, że nie może złapać tchu, otwiera usta… Całuję go i przyciągam bliżej, żeby odpiąć spodnie. Wsuwam w nie rękę. Czuję, jak ciężki i gorący jest jego członek.

Draco syczy tuż przy moim uchu.

— Proszę.

Odpycham go. Upada na brzeg łóżka i po omacku się na nie wspina. Jednym szarpnięciem zdejmuję z niego spodnie, a potem majtki. Spuszczam wzrok na jego rozciągnięte na narzucie ciało, blade i złote, na rozłożone ręce i nogi. Mój żołądek kurczy się. Pragnę go.

Jakimś cudem udaje mi się zepchnąć spodnie i bokserki do kostek. Jeden krok i już jestem od nich wolny. Draco sięga do swoich butów, które już po chwili spadają na podłogę z głuchym odgłosem. Zdejmuje skarpetki, a ja robię to samo ze swoimi. Wpatrujemy się w siebie, na nasze upstrzone cieniami ciała.

Draco wyciąga rękę.

— Chodź tu, Harry. — Nasze palce ponownie się ze sobą splatają. Ciągnie mnie w dół.

Przebiegam dłonią po jego boku, tuż nad biodrem. On zdejmuje mi z twarzy okulary i odkłada je na nocny stolik. Obraca się w moją stronę.

— Chcę cię — mówi i wślizguje się na mnie. Czuję jego gorącego penisa przy swoim biodrze.

— Draco…

Łapię go za pośladki.

— Przestań myśleć. — Muska moje wargi ustami. — Robisz to tylko w niewłaściwych momentach.

Całuję go powoli. Ustawia się okrakiem nad moimi biodrami, nasze erekcje ocierają się o siebie. Doznanie jest wręcz niewiarygodne.

Przesuwam dłońmi po jego plecach, palcami wyczuwając linię kręgosłupa. Uwielbiam go całować. Cały jest samym językiem, zębami i mokrą, gorliwą potrzebą.

Przesuwa usta wzdłuż mojej szczęki, gryząc ją delikatnie, po czym wędruje na szyję. Kiedy dociera do pachy i liże ją, jęczę. Draco był jedyną osobą, która uważała, że to miejsce jest seksowne. Wzdycha tuż przy mojej skórze, co sprawia, że całe moje ciało przeszywa dreszcz pragnienia.

Teraz całuje mój bok i drażni sutki. Skręca je mocno, w sposób, w jaki lubię, po czym pociera paznokciem bolący supeł. Krzyczę i łapię go za biodra, przyciągając do siebie mocno, dokładnie wtedy, gdy jego wargi szczypią mnie po raz kolejny.

Pochyla się nade mną, włosy opadają mu na twarz. Ma zaróżowione policzki i miękkie, mokre usta.

— Co?

Przesuwam czubkiem palca wzdłuż jego szczęki. Po gardle. Przez klatkę piersiową. Kciukiem zataczam kręgi wokół sutków i naciskam na nie. Draco zamyka oczy i wygina się pod moim dotykiem. Nasze penisy ocierają się o siebie. Raz, drugi… Napieram na niego jak szalony. Łapie mnie za dolną wargę białymi, ostrymi zębami i zaczyna poruszać w moim rytmie. Rozsuwa szerzej uda i zsuwa trochę niżej, tak że teraz nasze piersi stykają się ze sobą. Wplatam palce w jego włosy i przyciągam do kolejnego pocałunku, nie przestając poruszać biodrami.

— Harry — sapie. Jego ramiona drżą. — Merlinie… Och, kurwa…

Wzywam nawilżacz. Szuflada wyskakuje ze stolika, fiolka przecina powietrze chaotycznym torem, uderza o ścianę, odbija się od niej i wpada mi do ręki.

— Będziesz się pieprzył na moim kutasie — mówię cicho z ustami w jego włosach.

Odpowiada zdesperowanym, chętnym pocałunkiem. Dłonie trzęsą mi się tak bardzo, że ledwie mogę otworzyć przeklętą butelkę. Olejek przecieka mi przez palce, kapie na Draco i plami narzutę.

Odrzucam opakowanie i śliską ręką głaszczę jego tyłek. Unosi biodra, dając mi lepszy dostęp. Patrzy na mnie z góry jasnymi, szeroko otwartymi oczyma. Gdy moje palce muskają pomarszczony mięsień, gwałtownie wciąga powietrze.

— Pieprz mnie — szepcze. — Proszę, Harry. — Wsuwam w niego palec i obserwuję, jak przyjemność zmiękcza rysy jego twarzy. Ma rozchylone usta i błyszczące oczy. Naciska na moją dłoń. — Więcej. — Wsuwam kolejny palec, zginam oba i poruszam powoli ręką. Draco kołysze biodrami, po raz kolejny pocierając o siebie nasze erekcje. Czuję, jak zaciskają mi się jądra. Po kilku sekundach Draco odpycha moją dłoń. — Chcę twojego penisa — mówi miękko. Wyraz jego twarzy zapiera mi dech w piersi.

Napiera na mnie, a ja chwytam go śliskimi palcami za biodra. Pierwsza próba nie udaje się, więc łapie moją erekcję dłonią, przytrzymuje ją i opuszcza się na dół, szeroko rozsuwając uda.

Nie ma na tym świecie nic… nic… bardziej podniecającego, niż widok twojego penisa znikającego w czyimś wnętrzu.

Prawie nie mogę oddychać. Serce tłucze mi się w piersi jak szalone. Całą umiejętność samokontroli zabiera mi opanowanie własnych bioder i nie pchnięcie nimi w stronę tego ciasnego gorąca. Czuję, jak kropla potu spływa mi po klatce piersiowej i zanurza się we włosach.

I wtedy Draco jest na mnie, mój penis głęboko w nim i wszystko, o czym mogę myśleć, to że jest ode mnie za daleko, jaki jest ciasny i jak cholernie niewiarygodne jest to doznanie i… Jezu Chryste.

A wtedy on porusza się i nie ma już dla mnie ratunku.

Przyciągam go gwałtownie, desperacko spragniony pocałunku. Jego biodra unoszą się i opadają z powrotem. Łapie mnie dłonią za policzek i dociska swoje usta do moich. Nie wytrzymam długo. Już od tygodni nie robiłem nic poza szybką, wieczorną masturbacją.

Nie przerywając pocałunku, przewracam go na plecy i wgniatam w materac.

— Harry… — Prawie się dławi, więc wsuwam między nasze ciała rękę i zawijam palce wokół jego penisa. Nie chcę, aby on także czekał zbyt długo.

Uwielbiam czuć, jak jego napletek przesuwa się tam i z powrotem, a śliska główka penisa porusza między moimi palcami. Draco wygina się pode mną, dociskając ramiona do narzuty i gryzie mnie w szczękę.

Pieprzę go szybkimi ruchami. Moje jądra uderzają o jego pośladki, a z ust wydobywają się jęki i sapnięcia. Draco zawija jedną nogę wokół moich bioder, przyciągając mnie bliżej. Głębiej. Drugą wbija w materac, zaciskając palce na narzucie. Unosi tyłek, wychodząc na spotkanie każdego mojego pchnięcia.

Łapie mnie za ramię. Włosy ma przylepione do wilgotnych policzków. Jego skóra jest zarumieniona, a mięśnie brzucha napięte.

— Harry — powtarza. — Harry, Harry, Harry… — Skręcam palce na czubku jego penisa. Napina się. Trzepocze rzęsami i rozchyla usta. — Och…

Kolejny ruch dłoni, w dół i z powrotem w górę i już czuję, jak wbija mi paznokcie w plecy. Ostry ból jest cudowny. Wchodzę w niego tak mocno, że unoszę jego biodra do góry.

Draco krzyczy, szarpie się pode mną i dochodzi, zalewając spermą moje palce i swój brzuch.

Oddycha gwałtownie, nagle zupełnie bezwładny. Jego noga zsuwa się z mojego biodra. Nic mnie to teraz nie obchodzi. Nadal go pieprzę, unosząc się teraz na podpartych po obu stronach jego głowy ramionach. Chcę widzieć, jak mój penis znika w jego wnętrzu, chcę widzieć, jak nasienie rozmazuje mu się po skórze. Oddycham ciężko i nierówno.

Draco zanurza palce w swojej spermie, po czym przesuwając nimi po mojej ręce, rozprowadza lepki ślad po gardle, szczęce, wargach. Wsuwa palec do moich ust i tego jest już dla mnie zbyt wiele. Czuję jego smak, słony i słodki, na samym opuszku.

Dochodzę, wsuwając się w niego mocno. Wyginam się, moje ciało drży, a biodra szarpią samowolnie. Doznanie jest tak cholernie dobre, tak cholernie cudowne. Pragnę, aby trwało bez końca.

Obejmuje mnie, gdy na niego opadam. Głaszcze po włosach. Delikatnie. Troskliwie.

Mój oddech powoli się uspokaja. Słyszę, jak mocno bije mu serce. Obracam głowę i dociskam usta do jego piersi. Kiedy się z niego zsuwam, niespodziewanie czuję się nagi. Dziwnie odkryty. Przez chwilę tak leżę, żaden z nas się nie odzywa.

I nagle Draco zawija się wokół mnie, kładzie mi głowę na ramieniu, a rękę na biodrze.

— Nie odchodź — szepcze, nie patrząc na mnie. Palcami kreśli na mojej skórze małe okręgi. — Zostań.

Zostaję.

***

Puszkę z herbatą znajduję na środkowej półce spiżarki, tam, gdzie Draco zawsze ją kiedyś trzymał.

Odszukanie czegokolwiek w mieszkaniu innej osoby następnego ranka zwykle jest czymś wyjątkowo niewygodnym. Łazienka nigdy nie mieści się w przewidywalnym miejscu, a zanim odkryjesz, gdzie stoją filiżanki, musisz przeszukać ze trzy kuchenne szafki.

Jednak nie dzisiaj. W kuchni Malfoya czuję się dziwnie swojsko. Minęło tyle lat, a on nadal jest tak samo zorganizowany - pedantyczny do bólu gnojek. Z uśmiechem wkładam do tostera dwie kromki chleba i stukam w niego różdżką. Urządzenie drży i dygocze na blacie, ale już po chwili wystrzeliwuje dwoma przyrumienionymi tostami. Kładę je na talerz i wyciągam z lodówki marmoladę.

Draco został na górze, nadal zwinięty w łóżku. Kiedy go pocałowałem, obrócił się w moją stronę.

— Herbaty. Proszę — wymruczał, jak gdyby nie miał skrzata, którego mógłby wykorzystać.

Ale to Malfoy. Wiem, że gdy do niego wrócę, prawdopodobnie znajdę go rozwalonego na całym łóżku, z powrotem we śnie, z gołym tyłkiem na wierzchu. Nienawidzi poranków jeszcze bardziej niż ja.

Czajnik na kuchence terkocze, po czym zaczyna podśpiewywać raczej sprośną wersję „Rare Willie”***. Parskam, podnoszę go i przez sitko nalewam do dzbanka parującej wody.

— Cóż… Nie ciebie spodziewałem się tu zobaczyć.

Prawie upuszczam czajnik, jednak udaje mi się go złapać i nie poparzyć się. Odkładam go na miejsce i dopiero wtedy się odwracam.

Donaghan przygląda mi się, kładąc swój płaszcz na stole. Przed zejściem na dół wciągnąłem przynajmniej spodnie. Nie, żeby to miało jakieś znaczenie.

— Co tu robisz? — pytam, choć już znam odpowiedź.

Wzrusza ramionami.

— Chciałem zobaczyć się z Draco i zaprosić go na jakąś przekąskę, ale domyślam się, że ma inne plany. — Posyła w moją stronę rozbawiony uśmiech.

Coś zaciska mi się w żołądku.

— Nie sądziłem, że jesteś kimś, kto może wpadać niezapowiedziany.

Donaghan podchodzi do szafki i otwiera ją. Wyciąga filiżankę i patrzy na mnie ze zmarszczonymi brwiami.

— Nie myślisz chyba, że w czasie ślubu Ginny spotkałem Draco po raz pierwszy? — Czuję się jak skończony idiota. — Mój Boże, Harry, tak właśnie myślisz. Draco i ja znamy się już prawie rok…

— Harry? — Ze schodów dociera do mnie zaspany głos. Malfoy owija się szczelniej szlafrokiem i ziewa. Na widok Donaghana otwiera szeroko oczy. — Co tu robisz?

— Na cycki Kirke! — Donaghan odstawia filiżankę na ladę. — Chciałem cię zaprosić na śniadanie.

Malfoy przeciska się obok niego, aby wyjąć kolejną filiżankę.

— Nie mogę — mówi.

— Oczywiście. — Donaghan nalewa im obu herbaty. — I jak się sprawdził? Wiesz, kiedy byliśmy razem, szło mu nieźle, ale od tego czasu minęły już całe wieki.

Sytuacja jest kompletnie surrealistyczna.

— Och, zamknij się — mówi Draco. Bierze do ręki kawałek tosta i sięga po marmoladę. — Wiesz, że nie rozmawiam o takich sprawach.

Mam dość.

— Muszę iść.

— Harry… — Malfoy zwraca się do mnie. — Nie rozumiesz. — A ja jestem pewien, że tak. Przywołuję koszulę i ubieram się szybko. Oni się pieprzą. Pieprzą się. Pieprzą się. Nic mnie to nie obchodzi. Jedyne, co wiem, to że jestem tak wściekły, iż mam ochotę walnąć zadowoloną gębą Donaghana o ścianę i… Jezu Chryste, muszę wyjść. — Harry — powtarza Draco, tym razem bardziej natarczywie. Podchodzi do mnie bliżej.

— Popełniliśmy błąd — mówię. Jestem odrętwiały. Nachodzi mnie wrażenie déjà vu. Już wcześniej coś takiego powiedziałem. Dokładnie to pamiętam. — To nie było niczym innym. Tylko pomyłką. — Ostatnią rzeczą, jaką widzę, zanim się deportuję, jest jego twarz, oszołomiona i wściekła. Tak jak kiedyś.

Lądując na ulicy przed moim budynkiem, uświadamiam sobie, że zapomniałem butów. Kocie łby pod moimi stopami są lodowate.

Gdy wchodzę do mieszkania, James siedzi na kanapie. Luna, z zaczerwienionymi od płaczu oczami ściska jego rękę. Przestaję oddychać.

— Wszystko w porządku? — pytam. Moja przyjaciółka łatwo się rozkleja, zwykle z powodu programów przyrodniczych na BBC. Nie może znieść, jak jedno zwierzę pożera drugie. Jej łzy wcale nie muszą oznaczać, że stało się coś złego, ale nauczyłem się już niczego nie wykluczać.

Luna pociera nos i pochyla się w stronę Jamesa.

— Nastawię czajnik, dobrze? — Nie pyta, gdzie byłem. Sądzę, że to oczywiste. Pospiesznie wychodzi z salonu i już po chwili słyszę, jak odkręca kurki nad zlewem.

Wieszam płaszcz na haczyku obok kominka. Mój syn siedzi w rogu kanapy. Nie patrzy na mnie.

— James? — Siadam obok. — Stało się coś?

— Nic mi nie jest. — Gapi się beznamiętnie na własne kolana.

Waham się, zanim dotykam go pocieszająco.

— Chodzi o egzamin? Myślałem, że będzie dopiero za kilka dni…

— Teddy oświadczył się Victoire. — Jego głos jest słaby. Bezbarwny. — A ona się zgodziła.

— Och. — Wiedziałem, że to się kiedyś stanie, ale nie sądziłem, że aż tak szybko. — James, tak mi przykro.

Wreszcie odwraca wzrok w moją stronę. Jego oczy są puste, co mnie przeraża.

— Wiedziałeś?

Kiwam głową.

— Podejrzewałem już od jakiegoś czasu. Sposób, w jaki na niego patrzysz… To nie jest takie oczywiste, ale znam symptomy. — Uśmiecham się gorzko. — Przeżywałem to nie raz. — Nadal przeżywam. Odsuwam od siebie tę myśl i wszystko, co może oznaczać. Nie mogę do tego wracać. Nie chcę.

— Nie da się pogodzić związku z facetem i gry w quidditcha. — James pociera dłońmi twarz. — Szatnia…

— Pieprzyć to. — Patrzę na niego i zaciskam usta. — Jeśli przywiązują taką wagę do tego, z kim sypiasz, to nie graj ani z nimi, ani dla nich. Przecież mężczyźni i kobiety grają w tych samych zespołach od stuleci i nie powiesz mi, że nigdy żaden z nich nie pieprzył się z drugim niczym dwójka ogarniętych szaleństwem umgubularnych kociokwików Luny. Albo że nikt z wielkich graczy w historii angielskiego quidditcha nie był homoseksualny.

James gniecie palcami brzeg swojego swetra. Pochyla się do przodu i opiera łokcie na kolanach.

— Jedno nazwisko.

Żadnego nie znam. Ale to nieważne.

— Czasy się zmieniły.

— Sam mówiłeś, że nawet o Dumbledorze nie chcą głośno rozmawiać. — Podnosi głos. — Co sprawia, że myślisz…

— Ponieważ będą otwarcie mówić o mnie. Ponieważ pozwolili Seamusowi i Deanowi mieć córkę. Jamie, nie jesteś pierwszym homoseksualnym facetem. I nie jesteś jedynym. A nawet jeśli będziesz pierwszym homoseksualnym graczem quidditcha nieukrywającym faktu, że woli mężczyzn, tym lepiej. Ja jestem z ciebie dumny i zawsze będę. Ale tu nie o to chodzi. I nie o twoje nagłe uświadomienie sobie, że wolisz chłopców. Chodzi o ciebie i Teddy'ego.

Syn opiera się o mnie, a ja otaczam go ramionami.

— On mnie nie kocha.

— Kocha. — Pocieram jego ramię. Od lat go tak nie tuliłem. Dorósł. Wszystkie moje dzieci dorosły, nawet Lily. Przedziwne uczucie. — Tylko nie tak, jakbyś chciał.

— To boli — mruczy w moją marynarkę.

— Sedno miłości. — Opieram czoło o jego głowę. — Witamy w realnym świecie, syneczku. — Nie nazywałem go w ten sposób, odkąd skończył siedem lat.

Śmieje się cicho, głosem odrobinę zabarwionym goryczą.

— Tak, genialna myśl.

Doskonale wiem, jak się teraz czuje.

______________

*pieczone na ruszcie szaszłyki z piersi kurczaka, podawane z sosem z orzeszków ziemnych

**najstarsze i najbardziej popularne tajskie piwo

***ballada dla dzieci, prawdopodobnie szkockiego pochodzenia

ROZDZIAŁ V

Donaghan odwiedza mnie w moim biurze.

Unoszę wzrok znad teczki z zestawieniami budżetowymi, które właśnie analizuję, niemal wdzięczny za przerwę, kiedy dociera do mnie, kto przyszedł.

— Czego chcesz? — pytam szorstko. — I jak, do cholery, się tu dostałeś?

— Twoja asystentka mnie wpuściła. — Siada na krześle naprzeciwko mnie. Notuję w pamięci, żeby w odpowiednim momencie nawrzeszczeć na Emmeline. — Musimy porozmawiać o Draco. On jest zbyt uparty, żeby sam spróbował, a z własnego doświadczenia wiem, że ty prawdopodobnie w ogóle nie widzisz problemu.

— Odpierdol się. — Podnoszę pióro i ponownie otwieram teczkę.

Donaghan pochyla się w moją stronę i kładzie na niej rękę.

— Harry — mówi.

Wzdycham.

— Co mam ci powiedzieć? Doskonały z ciebie kochanek i och, tak na marginesie, pieprzyłem się z twoim partnerem, masz coś przeciwko?

— On nie jest moim partnerem. — Donaghan z powrotem opiera się na krześle i zakłada nogę na nogę. Ma prawie dziesięć lat więcej niż ja, ale nadal wygląda na młodszego. Wszystko przez te halucynogenne eliksiry, którymi faszeruje się od lat. Nienawidzę gnojka. To gówno powinno go zabić, a nie dodawać mu uroku. Cholerne gwiazdy rocka.

— Jakoś o tym wcześniej nie wspomniałeś. — Kręcę piórem między palcami. Jego końcówka jest obgryziona. Ciągle robię to nałogowo, kiedy myślę.

Donaghan przygląda mi się uważnie.

— Czasami się pieprzymy. Wiesz, żaden z nas nie żyje w celibacie. Jednak niczego więcej między nami nie ma i naprawdę, stary, powinieneś odpuścić sobie to obłudne zachowanie. Obaj dobrze wiemy, że jesteś królem jednonocnych numerków.

— Jasne. — Odkładam pióro, splatam dłonie razem i dociskam je do ust. — Jednak zazwyczaj nie pozwalam moim jednonocnym kochankom wpadać do mnie bez zapowiedzi następnego dnia i zapraszać mnie na śniadanie.

— Dlaczego jesteś taki zazdrosny? — Donaghan pochyla się lekko do przodu. — Interesujesz się nim? Mam na myśli coś więcej niż seks.

Czuję, jak zaciska mi się gardło.

— Nie bądź śmieszny. — Nie patrzę na niego. — Draco i ja razem to recepta na katastrofę.

— Jasne. — Nie brzmi na przekonanego.

Ktoś puka energicznie i drzwi otwierają się, zanim odpowiadam. Pojawia się w nich głowa Emmeline.

— Wybacz, Harry. Nie chcę przeszkadzać, ale… — Zagryza dolną wargę. — Skontaktowali się ze mną ze Świętego Munga… — Moja krew nagle robi się lodowata. Nie, nie, nie, nie. — Przywieźli do nich Jamesa…

Czas nagle zwalnia swój bieg. Nie robię nic, jedynie wlepiam w nią spojrzenie. Widzę, jak poruszają się jej usta, ale niczego nie słyszę.

— Harry… — Donaghan potrząsa moim ramieniem. — Harry. — Gapię się na niego i mrugam. — Powinieneś jechać do szpitala. — Patrzy na mnie z góry.

Kiwam głową.

— James — mówię i głos mi się załamuje. Emmeline wpatruje się we mnie, przyciskając jedną dłoń do piersi.

James. Muszę iść do Jamesa.

Wybiegam z pokoju.

***

— Jak on się czuje? — pytam, patrząc na syna. Wygląda tak cholernie blado, leżąc na szpitalnym łóżku.

Odgarniam mu włosy z czoła. Ma zamknięte oczy i nierówny, przypominający bolesne sapanie oddech.

Uzdrowicielka nie odpowiada od razu. Jeśli dobrze pamiętam, ma na imię Pye lub coś podobnego. Jest bardzo młoda, niewiele starsza od Jamesa. Ciemne włosy ma ciasno związane na karku.

— Jego miotła odmówiła posłuszeństwa, kiedy leciał dość wysoko. Odniósł rany głowy i kręgosłupa. Kości powinny się zrosnąć przez noc, ale martwię się, że uszkodzony został system nerwowy. — Dotyka mojej ręki. — Potrzebujemy pańskiego pozwolenia na użycie kilku eliksirów. Są niebezpieczne i mogą spowodować negatywne efekty uboczne.

— Takie jak? — Wbijam w nią spojrzenie.

Uzdrowicielka waha się przez chwilę.

— Jeden z nich wpływa na neuromagiczny ośrodek w mózgu. Zagrożone będą zdolności magiczne pańskiego syna.

— Chcesz powiedzieć, że może skończyć jako charłak?

— Tak — odpowiada Pye po chwili.

Zawijam palce wokół dłoni Jamesa.

— A jeśli nie wyrażę zgody?

— Prawdopodobnie wpłynie to na jego mobilność. — Ponownie się waha. — Być może zostanie sparaliżowany, panie Potter.

Świetnie. Przez chwilę głaszczę kciukiem wierzchnią stronę dłoni Jamesa, po czym nabieram w płuca drżący oddech.

— Podpiszę wszystko, co chcecie.

— Dziękuję.

Słyszę, jak jej obcasy stukają o granitową podłogę, kiedy wychodzi z pomieszczenia. Unoszę rękę Jamesa i całuję ją.

Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam.

***

Pierwszy przybywa Al, a zaraz po nim Lily, którą ściągnął z Brighton. Siadają po obu moich bokach i patrzą na brata.

Al jest strasznie blady. Trzyma się sztywno, próbując nie okazać zdenerwowania. Lily ma to gdzieś i otwarcie płacze na moim ramieniu.

James śpi.

Trochę więcej czasu zabiera powrót Ginny. Luna wyśledziła ją i Wiktora w Kyoto.

— Jak to się stało? — pyta, otaczając ramionami Ala i Lily.

Podsuwam jej moje krzesło. Muszę zapalić, jednak nie ośmielam się robić tego w szpitalu. Wiktor spaceruje tam i z powrotem między krzesłem a drzwiami. Doprowadza mnie to do szału, ale przecież nie mogę kazać mu przestać. Jest tak samo zdenerwowany, jak my wszyscy.

— Podczas egzaminu zawiodły zaklęcia na jego miotle. — Opieram się o ścianę i patrzę na Jamesa. Nadal jest okropnie blady, nawet jego piegi straciły kolor. — Spadł, zanim ktokolwiek zdążył mu pomóc.

Ginny zamyka oczy. Stanowiło to koszmar każdego gracza quidditcha. Jej samej przydarzyło się niemal to samo, kiedy grała z Harpiami. To jeden z powodów, dla których w końcu zrezygnowała. „Prorok” był bezpieczniejszy. Dzieci, podobnie jak ja, wreszcie przestały się o nią martwić.

— Mówiłem mu, że potrzebuje nowej miotły — odzywa się Wiktor, mierzwiąc włosy tak, że teraz zakrywają mu oczy. — Powiedział, że to jego szczęśliwe zaklęcie.

— Teraz już nie takie szczęśliwe. — Pocieram dłonią o usta. Eliksiry nie zaczęły jeszcze działać. Uzdrowiciele przychodzili i wychodzili przez całe popołudnie. Ginny wstaje i podchodzi do łóżka Jamesa. Kieruję się za nią. — Wygrzebie się z tego — mówię łagodnie.

— Wiem — odpowiada.

Nie jestem pewien, czy którekolwiek z nas w to wierzy.

Patrzymy na naszego syna.

***

Luna przynosi mi liścik. Poznaję, że jest od Draco, gdy tylko zauważam nagryzmolone na kopercie moje imię. Prawie go wyrzucam, ale przyjaciółka wbija we mnie stanowcze spojrzenie.

— Sprawdź, co napisał.

Nie ma żadnego sensu się z nią kłócić. Rozrywam kopertę, z której wysuwa się krótka notka:

Donaghan powiedział, co się stało Twojemu synowi. Przykro mi. D.

To wszystko. Podrzucam liścik Lunie, ale spada na podłogę.

— Współczuje mi — mówię gorzko. — Jak gdyby mogło to cokolwiek zmienić.

Ron obserwuje mnie z drugiego końca pokoju. Podchodzi, podnosi pergamin i czyta.

— To od Malfoya.

Odwracam się.

— Może się odpieprzyć — mówię.

Wiem, że to kłamstwo.

***

Ron siada obok mnie i wręcza mi herbatę w papierowym kubku.

Jestem na szpitalnym dziedzińcu, w ręce trzymam papierosa. Potrzebuję nikotyny, aby uspokoić nerwy i nie mogę już dłużej przebywać w tamtym pokoju, jedynie obserwując, jak mój syn oddycha. Czy to czyni mnie złym ojcem?

— Malfoy? — pyta wreszcie Ron.

— Tak. — Obracam w dłoniach kubek, który ogrzewa mi skórę.

— I co z nim?

Zaciągam się po raz kolejny i wydmuchuję dym w stronę wiszących nade mną nagich gałęzi. Jestem pewien, że gdyby Pye mnie teraz zobaczyła, zafundowałaby mi wykład.

Ron pochyla się do przodu, rozsuwa nogi i opiera łokcie na kolanach. Zdejmuje przykrywkę ze swojego kubka, dmucha na herbatę i bierze łyk.

— Luna mówiła, że wyszedłeś niedawno na całą noc.

— Tak. — Unoszę herbatę do ust. Jest czarna i mocna, nie w moich guście. Nie ma to żadnego znaczenia.

— I? — Ron patrzy na mnie. — Harry? Wyduś to z siebie.

Strzepuję popiół z papierosa. Dryfuje między moimi nogami i upada tuż obok buta. Miażdżę go piętą, rozmazując na chodniku. Zastanawiam się, jak wielu innych rodziców siedziało tu, czekając, aby dowiedzieć się, czy zniszczyli życie swojego dziecka. Wzdycham.

— Spaliśmy ze sobą. — Przechylam kubek z herbatą i wylewam trochę na ziemię. Płyn miesza się z popiołem i strużką spływa pod ławkę. — A potem dowiedziałem się, że sypia także z kimś innym. — Przeciągam czubkiem mojego adidasa przez błotnistą strużkę. — Z Donaghanem, dokładniej mówiąc.

Weasley nie odzywa się przez chwilę.

— Przeszkadza ci to? — Bierze ode mnie papierosa, zaciąga się głęboko i zaraz mi go oddaje. Hermiona się wścieknie. Nie znosi, kiedy pali. Ron kaszle i wyciera usta wierzchnią stroną dłoni.

— Mięczak. — Pokazuje mi dwa środkowe palce.

— Odpowiedz na przeklęte pytanie. — Obserwuję, jak po ścieżce skacze gołąb. Jest gruby, ma szare pióra i najwidoczniej szuka jedzenia, które wyrzucił jakiś głupi człowiek. Jak ja nienawidzę gołębi! Są jak szczury ze skrzydłami.

— Tak — mówię słabym głosem. — Przeszkadza mi. — Patrzę na Rona. — Takie rzeczy nigdy wcześniej mnie nie obchodziły.

— Wiem. — Ron bierze łyk swojej herbaty.

— To niedobrze.

Mój przyjaciel przygląda mi się uważnie.

— Wiem.

— To gnojek. — Upuszczam niedopałek na chodnik i przez chwilę obserwuję, jak się tli, a niewielkie smużki dymu wiją mi się między udami. Gwałtownie miażdżę peta obcasem.

— O tym też wiem — mówi Weasley cicho.

Za nami otwierają się drzwi.

— Harry? — Głos Hermiony jest wysoki i napięty. — Powinieneś wrócić. James się obudził.

Zrywam się z ławki, nawet nie czekając na Rona.

***

Kiedy zaraz po nas do pokoju wchodzi Pye, James nadal jest oszołomiony. Uzdrowicielka patrzy mu w oczy i przebiega różdżką wzdłuż torsu. Z jej ust wydobywa się sporo pomruków.

— Wszystko z nim w porządku? — pyta Ginny. Każdy w pomieszczeniu myśli o tym samym.

Pye kiwa głową.

— Fizycznie tak. Jest na dobrej drodze do wyzdrowienia.

— A jego magia? — Podchodzę bliżej do łóżka. Nigdy sobie nie wybaczę, jeśli mój chłopiec nie będzie mógł znowu latać.

— Zaraz się okaże. — Wręcza Jamesowi swoją różdżkę. W pierwszej chwili prawie ją upuszcza. — W twojej ręce może się trochę buntować, ale chcemy sprawdzić, czy potrafisz rzucić zaklęcie lewitujące.

— Tego gówna uczą na pierwszym roku — protestuje Al, za co moja była żona karci go ostrym spojrzeniem. — Dobrze, już dobrze.

Ginny obejmuje go ramieniem.

— Cicho bądź — mówi.

James trzyma różdżkę niezdarnie między palcami.

— Ręka mnie trochę boli — odzywa się zachrypniętym głosem.

— To potrwa kilka dni. — Pye zapisuje coś w jego karcie. — Przyniosę ci eliksir przeciwbólowy. — Kładzie na jego kolanach kawałek pergaminu. — Sprawdź, czy możesz go unieść w powietrze.

— Jasne. — James oblizuje dolną wargę i zaciska palce wokół różdżki. Kieruje jej czubek w stronę pergaminu. Smagnąć i poderwać. Smagnąć i poderwać. — Win… — Przerywa mu atak kaszlu, który wstrząsa całym jego ciałem. — Cholera.

Pye ponownie coś zapisuje.

— Spróbuj jeszcze raz.

Smagnąć i poderwać.

Wingardium Leviosa. — Pergamin drży, po czym powoli i nierówno unosi się o kilka centymetrów. Trwa tak tylko kilka sekund i spada z powrotem na kolana Jamesa.

— Kurwa mać — odzywa się mój syn z frustracją, zaraz jednak rumieni się i zerka na uzdrowicielkę. — Przepraszam.

Pye uśmiecha się.

— Słyszałam już gorsze rzeczy. — Gryzmoli coś piórem na karcie zdrowia. Po chwili kobieta zamyka ją i wiesza na ramie łóżka. — Myślę, że twoja magia nie ucierpiała — mówi wesoło. — Niedługo wrócisz na miotłę.

W pokoju rozlegają się oklaski. James uśmiecha się i opada na poduszki.

Zalewa mnie fala ulgi.

***

Młody Lupin wpada z przemyconą pod szatą połówką pizzy.

— Wujku Harry.

Unoszę wzrok znad dokumentów. Ron przyniósł je dla mnie, abym mógł zostać blisko Jamesa, zamiast wracać do biura. Zarekwirowałem stolik z jednego z gabinetów i rozłożyłem na nim swoje papiery.

— Teddy — mówię i patrzę na syna. James siada, krzywiąc się z bólu. Pełen nadziei wyraz jego twarzy sprawia, że zalewa mnie fala współczucia.

— Cześć — wita się z nim Lupin, na co mój syn reaguje półuśmiechem. — Przecież kazałem ci mocno zaciskać kolana.

— Dupek — parska James. Jego oczy lustrują twarz Teddy'ego.

— Victoire także chciała przyjść, ale wysłali ją dzisiaj na Sycylię. W ramach rekompensaty przesyła to. — Lupin wręcza Jamesowi kawałek pizzy i siada na krawędzi lóżka. — Przyniósłbym piwo, ale pomyślałem, że nie spotka się to ze zrozumieniem. — Mój syn na chwilę smutnieje. Ukrywa to, wbijając zęby w pizzę. — Tęskniłem za tobą — mówi Teddy cicho. — Mieszkanie nie jest takie samo bez ciebie. Joscel jest straszna, suka zżarła mi buta.

James zerka na mnie, więc zbieram dokumenty i wstaję.

— Powinienem to odesłać.

Luna siedzi po turecku na podłodze w korytarzu z książką w jednej ręce. Unoszę brew, a ona uśmiecha się do mnie pogodnie.

— Widziałam, że przyszedł Teddy i postanowiłam im przez chwilę nie przeszkadzać.

— Ja też. — Poprawiam trzymane papiery i siadam obok niej. — To prawdopodobnie nie jest dobry pomysł. Teddy nigdy nie zostawi Victoire. — Spoglądam na półotwarte drzwi do pokoju. Młody Lupin ciągle siedzi na łóżku Jamesa.

— Nie. — Luna chowa za ucho kosmyk włosów i odkłada książkę. Dzisiaj ma na sobie kolczyki w kształcie pomarańczowo-zielonych ryb. Ze skrzydłami. — I twój syn także o tym wie.

— Nienawidzę, kiedy cierpi.

— Oczywiście, przecież jesteś jego ojcem — odpowiada Luna. — To biologiczny imperatyw. Najważniejsze jednak jest, że James to mądry chłopak. Wie, co czuje do Teddy'ego i wie też, co Teddy czuje do Victoire. I jest na tyle Gryfonem, że nie boi się zaryzykować i zostać zranionym. — Patrzy na mnie. — Myślę, że ty przestałeś taki być już dawno temu.

Opieram się o ścianę.

— Nie mam już dwudziestu lat.

— Nie masz. Ani dwudziestu dwóch — zgadza się ze mną.

Odwracam głowę.

— O co ci chodzi?

Poklepuje mnie po nodze i ponownie bierze do ręki książkę.

— Dobrze wiesz, o co, Harry.

Nie znoszę, gdy ma rację.

KONIEC ROZDZIAŁU V

ROZDZIAŁ VI

Mój syn wraca do domu na święta Bożego Narodzenia. Ciągle jest osłabiony i przez cały kolejny tydzień musi bardzo rygorystycznie zażywać eliksiry, jednak, jak zapewniła Pye, jego kości się zrosły, a magiczne zdolności wydają się być nietknięte. Dlatego, gdy James decyduje, że chce pozostać w moim mieszkaniu, uzdrowicielka bez sprzeciwu oddaje mi go pod opiekę.

— Bez obrazy, mamo — powiedział James do Ginny ze słabym uśmiechem. — Właśnie teraz nie chciałbym przeszkadzać tobie i Wiktorowi.

— Jakbyś kiedykolwiek mógł — odparła, całując go w czoło, po czym wygięła ironicznie brwi. — Lepiej się przygotuj na moje codzienne odwiedziny.

Wiktor i ja pomogliśmy Jamesowi i siecią Fiuu wszyscy udaliśmy się do mnie. Molly i Artur już na nas czekali ze swoimi synami oraz ich żonami i dziećmi. Nie mam żadnego przeklętego pojęcia, jak pomieściliśmy się w moim salonie, ale jakoś daliśmy radę.

Podarunki zostały otwarte, jedzenie zjedzone i do wieczora goście ulotnili się, rodzina po rodzinie.

James zwija się teraz na kanapie i przygotowuje do snu. Luna siedzi koło niego, pogrążona w lekturze książki. Lily i Al schowali się w pustym pokoju, aby wypróbować najnowsze prezenty od George'a. Dochodzą stamtąd stłumione odgłosy eksplozji, jednak staram się nadmiernie nie przejmować. W końcu pourywane kończyny mogą odrosnąć.

Jestem w kuchni z Hermioną, zeskrobując z talerzy resztki jedzenia i układając naczynia do mycia, gdy wchodzi Ron, trzymając w jednej ręce długą, wąską paczkę, a w drugiej pusty kufel po piwie.

— Harry?

Upuszczam talerz do zlewu, prawie szorując szczotką po kłykciach.

— Tak?

Ron podaje mi paczkę.

— Potoczyła się pod jedno z krzeseł. Jest na niej imię twoje i Jamesa.

Marszczę brwi i sięgam po nią. Brązowy papier marszczy się pod moimi palcami. Przyglądam się wiszącej na sznurku karteczce. Pismo Draco. Waham się.

— Otwórz to, Harry — mówi Hermiona. Wyciera ręce w papierowy ręcznik i zaciekawiona podchodzi bliżej.

Z walącym sercem rozwijam prezent, rozkładając papier na blacie stołu. To miotła. Elegancka, gładka, doskonała. Ma kasztanowy trzonek i jest wypolerowana tak, że aż promieniuje ciepłym blaskiem.

— Och — szepcze Ron. Dotyka jej ostrożnie. — Piękna. Myślisz, że została przeklęta?

Obracam miotłę na drugą stronę i widzę wyrytą na złoto nazwę modelu: Potter.

— Nie — mówię i wykrzywiam usta w niewielkim uśmiechu. — Nie została.

— Kto ją przysłał? — Mój przyjaciel muska dłonią witki. — Nie wygląda na tanią. — W jego głosie pobrzmiewa zawiść, za co wcale go nie winię.

— Jest liścik. — Hermiona sięga pod miotłę i wyjmuje kopertę. Odbieram ją od niej i otwieram, rozpoznając gruby, kremowy papier.

— No i? — Ron marszczy brew, kiedy wręczam mu pergamin. — Malfoy.

Kiwam głową, wyjmuję mu liścik z rąk i ponownie się w niego wpatruję. Jak napisał Draco, prezent jest dla Jamesa, podarowany z nadzieją, że będzie mu służył dłużej i latał lepiej niż to nieudolnie naśladujące miotłę gówno, przez które miał wypadek. Do mnie Malfoy ma jedynie prośbę, którą mogę swobodnie zignorować, jeśli będę miał taką ochotę, ale on koniecznie musi się ze mną zobaczyć i porozmawiać. Gdybym tylko zdołał wyrwać się z rąk Weasleyów, która, jak zakładał, mnie otacza, mógłbym przyjść do niego na herbatę o pół do piątej. Jeśli nie, będzie wiedział, aby więcej nie prosić.

Notka nie zawiera podpisu, jedynie słowa: Tęsknię za tobą na samym dole kartki.

Patrzę na zegar. Jest kwadrans po siódmej. Ostrożnie składam liścik.

— Dlaczego jeszcze tu jesteś? — Ciche pytanie wypowiada Ron. Patrzę na niego ze strachem. Mój przyjaciel, z lekko zaczerwienionymi policzkami, nie spuszcza ze mnie wzroku. — Słuchaj, wiem, że żaden ze mnie wielbiciel Malfoya, ale… — przerywa na moment, po czym wzdycha. — Powinieneś pójść. Przynajmniej spróbuj z nim porozmawiać.

— Ty chcesz, żebym poszedł zobaczyć się z Draco? — Czuję, jakbym ponownie znalazł się w surrealistycznym śnie. — Czyżbyśmy mieli prima aprilis*, a ja nic o tym nie wiem?

Ron przeczesuje palcami włosy i spycha je do tyłu.

— On za tobą tęskni, Harry. W ustach cholernej Fretki to coś znaczy.

Spoglądam na Hermionę.

— Myślę, że Ron ma rację. — Wzrusza ramionami i splata ręce na piersi. Jej palce obracają się pod rękawami swetra. — Masz na jego punkcie obsesję i nie mam pojęcia, czy to dobrze, czy źle, ale sądzę, że nikt z nas tego nie wie. Nawet ty. — Zagryza dolną wargę. — Być może on jest najgorszym, co cię może w życiu spotkać, jednak co, jeśli nie jest? Danie temu szansy, czymkolwiek by to nie było, nie oznacza jeszcze apokalipsy.

— Tak nam się wydaje — dodaje Ron poważnym tonem.

Obracam w dłoni liścik.

I aportuję się.

***

Drzwi otwiera mi Draco w wersji o dwadzieścia lat młodszej. Przez chwilę jestem kompletnie zaskoczony. Chłopak lustruje mnie z góry na dół.

— Wyjścia są dwa: albo jest pan ojcem Albusa Severusa — odzywa się moment później — albo ten idiota majstrował przy zmieniaczu czasu. — Głos jest inny, ale, na Chrystusa, stojący przede mną młody mężczyzna jest tak podobny do swojego ojca. — Stawiam na pierwszą możliwość. I w tym przypadku muszę powiedzieć, że pański syn to kompletny palant. Jeśli jednak mamy do czynienia z wyjściem drugim, to właśnie ty jesteś kompletnym palantem i nie, nie mam zamiaru z nią zerwać.

Moje usta unoszą się w niewielkim uśmiechu.

— Scorpius, jak mniemam.

— Tak. — Otwiera szerzej drzwi. — Spóźnił się pan. Herbatę piliśmy ponad godzinę temu. To, co zostało w dzbanku, będzie już letnie. Proszę wejść, ojciec jest w salonie.

Idę przez hol. W dziennym świetle wygląda zupełnie inaczej. Na podłodze leży orzechowa wykładzina, a ściany mają ciepły żółty kolor. Tak, jak myślałem, powieszono na nich w rzędzie obrazy. W żadnym razie nie uważam się za eksperta w dziedzinie sztuki - jedyne dzieło sztuki, jakie mam we własnym domu, to wiszący w łazience dla gości obraz z psami grającymi w pokera - ale nawet ja mogę rozpoznać, że są drogie. Przechodząc obok, zerkam na jeden z krajobrazem. Widzę, jak liście drżą na gałęziach pod wpływem nieistniejącego wiatru. Gdy wchodzę do salonu, słyszę muzykę. Draco siedzi przy fortepianie. Blisko niego, na instrumencie, stoi kieliszek.

— Nie wiedziałem, że grasz — mówię po chwili.

Draco obraca się na ławeczce.

— Bo nie gram — odpowiada. Zabiera kieliszek, podchodzi do wnęki okiennej i wygląda na ulicę. Klawisze nadal opadają, muzyka gra nieprzerwanie. Śnieg znowu zaczął lekko prószyć. — Czego chcesz?

— Co robisz w Sylwestra? — Ruszam w jego stronę. Obrzuca mnie szybkim spojrzeniem i bierze łyk wina.

— Twoje pytanie jest śmieszne.

Podchodzę bliżej.

— Nie, nie jest. Co robisz w Sylwestra?

Draco obraca kieliszek między palcami. Światło lampy odbija się w nim i sprawia, że ciemny płyn migocze.

— Nie wybiegam myślami tak daleko do przodu. — Nie patrzy na mnie, ale chce to zrobić. Wiem, że chce.

Zabieram mu wino i sączę je powoli. Jest dobre. Bardzo dobre.

— Spędzisz go ze mną. — Odstawiam kieliszek.

Draco obraca się w moją stronę z pytaniem w oczach.

— Tak?

Kiwam głową i opuszkami palców muskam jego szczękę.

— Najlepiej w łóżku o północy.

— Gnojek z ciebie — mówi, ale nie odsuwa się. — A skoro tu jesteś, chcę ci wyjaśnić, że Donaghan i ja…

— Wiem. — Spuszczam wzrok. — Przyszedł do mnie i próbował mi wytłumaczyć… — Oblizuję dolną wargę. Jest sucha, spierzchnięta. — Byłem po prostu tak cholernie rozgniewany…

— Byłeś zazdrosny. — Kładzie ręce na mojej piersi i niemal oczekuję, że mnie odepchnie. Nie robi tego. — I głupi. I całkowicie nieracjonalny. Merlin wie, że nikt nie oczekuje od ciebie czegokolwiek innego, ale…

— Już dobrze. — Chryste, ale on potrafi być wkurzający. — Masz rację.

Pociąga nosem, nadal rozdrażniony.

— Niczego nie byłem ci winien. Ty i ja nie byliśmy razem. Ani ja i Donaghan, ale to już inny temat.

— A teraz? — Łapię gwałtownie powietrze i kładę dłonie na jego biodrach. Nie chcę, żeby się ruszył, żeby odszedł.

— Ja… — Spuszcza wzrok. Światło lampy rzuca na jego twarz cień.

— Nie mam żadnego cholernego pojęcia, dokąd nas to zaprowadzi — szepczę. — Myślę jednak, że chciałbym spróbować.

Zaciska palce na moim swetrze.

— To może skończyć się źle. Bardzo źle. Pewnego dnia mógłbym wrzucić do Tamizy twoje martwe ciało.

— Jestem skłonny zaryzykować. — Unoszę mu podbródek, by na mnie spojrzał. W jego oczach widzę odpowiedź. — Seks jest naprawdę, naprawdę cudowny. Wiesz o tym. Mój penis, twoja dupa…

Draco śmieje się miękko i zawija ręce wokół mojej szyi.

— Głupi Gryfon.

Całuję go, pewny, iż gdziekolwiek nas to zaprowadzi, podróż do tego miejsca będzie naprawdę fascynująca.

Myślę, że w końcu jestem na nią gotowy.

______________

*Tu w zasadzie autorka użyła nazwy Backwards Day; jest to dzień, przypadający na 31 stycznia, w którym Brytyjczycy, a zwłaszcza dzieci, wszystko robią „do tyłu”: noszą koszulki tyłem do przodu, obiad zaczynają od deseru, chodzą do tyłu itp.; dzień ten nie ma w Polsce odpowiednika, a prima aprilis wydał mi się najbardziej zbliżony.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tysiąc razy wczoraj, Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Tysiąc razy wczoraj, Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Rytuały przejścia, Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Perwersje Wielkiej Kałamarnicy, Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Lwiątko [Sh'eenaz], Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Perwersje Wielkiej Kałamarnicy [faithwood ], Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Kiss Me with Fire, Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
S Ł O W I K, Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Proszę, Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
P.S. Kocham Cię (wspólnie z Ewlinną), Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Dziesięć kroków (drarry) NZ, Harry Potter, Fanfiction
''Kamień'' - Rozdział 78, Harry Potter, Fanfiction, Kamień małżeństw
Tak zupełnie nowe [FearlessDiva], Harry Potter, Fanfiction, Fearless Diva
Red Hills rozdz 41 [Akame Sora], Harry Potter, Fanfiction, Akame Sora
Red Hills rozdz 48 [Akame Sora], Harry Potter, Fanfiction, Akame Sora
Red Hills rozdz 36 [Akame Sora], Harry Potter, Fanfiction, Akame Sora
Dziedzictwo [FearlessDiva], Harry Potter, Fanfiction, Fearless Diva
Red Hills rozdz 43 [Akame Sora], Harry Potter, Fanfiction, Akame Sora
Kamień małżeństw 74, Harry Potter, Fanfiction, Kamień małżeństw

więcej podobnych podstron