Ko jest właściwie koniec. W pewnym momencie /<le-I cydowałem się leczyć i tak trafiłem do Otwocka. Po wm> prosln nic dawałem sobie rady z własnymi niepowodzeniami. Już nic grałem, straciłem sens bycia z muzyki). Jedynie syn wydawał mi sic laki) sił;), która nic pozwalała pogrążyć mi się do końca. Gdyby nie on. lo pewnie grzałbym ■ In tej pory. Albo nie żyłbym już. I choć mówi się, że narkomani nic majij uczuć rodzicielskich, bo utopili wszystko w kompocie, to mój syn i moje uczucia do niego burzyły tę teorię. Gdy przychodził do mnie, przeżywałem bardzo ciepłe uczucia, tęskniłem do niego, czułem jego potrzeby, chciałem być jego ojcem naprawdę. Gdy przychodził do mojego domu, wychodziłem z nim, jak najdalej od garów i smrodu odczynników i długo rozmawiałem. Mój syn wiedział, że biorę i wi dział, jak robię. Często z płaczem w głosie prosił i pytał, czy jak już teraz pójdę do ośrodka, to się wyleczę. „Kiedy pó| dzicsz i dlaczego jeszcze nie poszedłeś" pytał, gdy zawalałem kolejny termin. Załatwianie Otwocka trwało dobre |h'»I roku Niepokoił się, że znowu jest oszukiwany. Na dobni spi.iwę mogłem być tutaj już w grudniu. Już wtedy ktoś z Dzielnej sugerował mi, abym poszedł do Otwocka, gdzie jest w mii uę
sensowny program, nic wspólnego z Monarem. .......... In
jednak dla mnie większego znaczenia, cIkki.iż gd/ns «a/iir było, że leczenie nie polega na samej |>racy w polu
Przed przyjściem do ośrodku postaraliśmy się z Dorot,i o renty. Najgorszy okres chcieliśmy pi/cjść iii dtA r Nu
65