■Ko jest właściwie koniec. W pewnym momencie zde-[ cydowałem się leczyć i tak trafiłem do Otwocka. Po prosln nie dawałem sołiic rady z własnymi niepowodzeniami. Już nic gniłem, straciłem sens bycia z muzyką. Jedynie syn wydawał mi się luką siłą, która nic pozwalała pt>-giążyć mi się do końca. Gdyby nie on. lo pewnie grzałbym dn tej pory. Albo nie żyłbym już. f chód mówi się. że narkomani nic mają uczuć rodzicielskich, bo utopili wszystko w kompocie, lo mój syn i moje uczucia do niego burzyły tę leorię. Gdy przychodził do mnie, przeżywałem bardzo ciepłe uczuciu, tęskniłem do niego, czułem jego potrzeby, chciałem być jego ojcem naprawdę. Gdy przychodził do mojego domu, wychodziłem z. nim, jak najdalej od garów i smrodu odczynników i długo rozmawiałem. Mój syn wiedział, że biorę i wi dział, jak robię. Często z płaczem w głosie prosił i pytał, czy jak już teraz pójdę do ośrodka, to się wyleczę. „Kiedy pó| dziesz i dlaczego jeszcze nie poszedłeś" pytał, gdy zawalałem kolejny termin. Załatwianie Otwocka trwało dobie pól roku Niepokoił się, że znowu jest oszukiwany. Na dobrą sprawę mogłem być tutaj już w grudniu. Już wtedy ktoś z Dzielnej sugerował mi, abym poszedł do Otwocka, gdzie jest w nu nę sensowny program, nic wspólnego z Morom* iii. Nu mml" In jednak dla mnie większego znaczenia, chociaż g<l/i.wu/iir było, że leczenie nie polega na samej |>racy w p«lo
Przed przyjściem dn ośrodku postaraliśmy się / I ton ią o renty. Najgorszy okres chcieliśmy przejść na tk-lokuc Nu
86