bawią w to nadal magicy i kupcy. Im za to plącą, niech się grzebią w gównie. Ja nie muszę im w tym pomagać.
— A jeśli system rządzenia zacznie wkraczać w pańskie osobiste życie? Jeśli powiedzą: — Pańska książka nie może ukazać się w ustroju A, lecz może się za to ukazać w ustroju B.
— Wtedy odpowiem, że wolę ustrój B, ze względu na moją książkę. A ponieważ jest to dla mnie sprawa wielkiej wagi, jestem gotów zrezygnować z korzyści, jakie daje ustrój A. Robię po prostu bilans.
— Więc przyznaje pan, że w praktyce musi się uczynić wybór?
— Jest się zmuszonym.
— Ja też tak myślę — powiedziała Pola.
— No, muszę iść do swojej roboty — powiedział Filip i poszedł do swojego śledzia.
— Ja twojego starego bardzo lubię, i to jest w swoim rodzaju morowy typ. On by chciał, żebyśmy czekali tysiąc lat. Ale swoją drogą nie będzie źle, gdy takie nie uspołecznione jednostki będą już należały tylko do zabytków.
— Może. Ale swoją drogą sprawa jest diablo skomplikowana. Bo przedmiot nauki, teren, na którym ma być zastosowana, i jednostki badające — są tym samym.
— A mnie się podobało to, co on mówił, a najbardziej zdanie: „Stosunki między ludźmi komplikują się szybciej niż nauka o tych stosunkach.”
— Uwaga, Pola zaczyna myśleć.
Filip jadł śledzia i mrucząc deklamował wiersze: najpierw fragmenty „Żab” Arystofanesa, potem „Remedia Amoris”, potem koniec pierwszej części Fausta, potem „Bołotnyj po-pik” Błoka, potem „Wielki Testament” Yillona, potem „La lunę” Musseta — wszystkie w oryginale i z komiczną dystynkcją... nagle coś sobie przypomniał. Zaczął mnożyć stałą h Plancka przez jakąś inną liczbę i twarz mu poczerwieniała z wysiłku.
Emil był też nieprzytomny tego wieczoru. Siedział przy stole, jadł machinalnie leguminę, nie czując jej smaku, nie słyszał, co Janek mówił do Poli, i jego oczy były nieobecne. Pola musiała nim potrząsać, zanim oprzytomniał.
— Chcesz iść do kina na „Hotel du Nord”?
— Nic nie chcę.
— On ma już na dzisiaj dosyć, daj mu spokój — powiedział Janek, uśmiechnął się niepewnie i poczerwieniał.