szej, nie orientowałem się, czy Jest przerażony, rozradowany czy wzruszony. Znal mnie, a przynajmniej wiedział, że Jestem Włochem.
Gdy przyszła kolej na mnie, z trudem zszedłem z pryczy. Spytałem go po włosku, czy są jakieś nowiny: przerwał golenie, mrugnął okiem znacząco i uroczyście; zrobił ruch brodą w stronę okna, po czym, szerokim gestem dłoni wskazując zachód:
- Morgen alle Kamarad weg.
Spojrzał na mnie przez moment wytrzeszczonymi oczyma. jakby w oczekiwaniu na me zdumienie, potem dodał: -Todos. todos1 - i zabrał się z powrotem do pracy. Wiedział o moich kamyczkach, więc ogolił mnie bardzo delikatnie.
Wiadomość nie wzruszyła mnie nadmiernie. Od wielu już miesięcy ból. radość czy strach odczuwałem w ten charakterystyczny dla lagru sposób: jakby oderwany i nie-bezpośredni, który by można nazwać warunkowym; gdybym zachował - myślałem - swą dawną zdolność odczuwania, byłbym w tej chwili ogromnie wzruszony. \
Orientowałem się doskonale; obaj z Albertem od dawna przewidywaliśmy niebezpieczeństwa, jakie przyniosłaby zc sobą ewakuacja obozu i wyzwolenie. Zresztą nowina Aske-naziego, była jedynie potwierdzeniem krążących już od wielu dni pogłosek: a to że Rosjanie są w Częstochowie, o sto kilometrów na północ; a to że są w Zakopanem, o sto kilometrów na południe; a to że Niemcy przygotowują podminowanie Buny.
Spojrzałem kolejno po wszystkich towarzyszach w pokoju i zdałem sobie sprawę, że z żadnym z nich nie warto o tym mówić. Odpowiedzieliby mi: .No i co z tego?", i na tym by się skończyło. Francuzi byli inni. jeszcze zieloni.
- Wiecie? - zagadnąłem ich - jutro ewakuacja obozu.
Zasypali mnie pytaniami: - Dokąd pójdziemy? Pieszo?...
Chorzy także? A ci, co nie mogą chodzić? - Wiedzieli, że Jestem starym więźniem i rozumiem niemiecki, wywnioskowali więc z tego, iż wiem na ten temat więcej, niż chcę powiedzieć.
Nie wiedziałem nic więcej, powiedziałem im to, lecz wciąż zadawali mi pytania. Znudzili mnie. Ale cóż, byli w lagrze dopiero od kilku tygodni, nie wiedzieli jeszcze, że w lagrze nie zadaje się pytań.
Po południu przyszedł lekarz Grek. Powiedział, że nazajutrz wszyscy ci chorzy, którzy mogą chodzić, dostaną obuwie i ubranie i razem ze zdrowymi wyruszą w dwudzie-stokilometrowy marsz. Inni zostaną w Ka-Be pod opieką mniej poważnie chorych.
Lekarz był niezwykle wesoły, wyglądał jak pijany. Znałem go: był człowiekiem inteligentnym i wykształconym, wyrachowanym i egoistą. Dodał jeszcze, że wszyscy bez wyjątku dostaną potrójną rację chleba, co choiych wyraźnie rozradowało. Spytaliśmy go. co się stanie z nami. Odpowiedział. że prawdopodobnie Niemcy pozostawią nas własnemu losowi - nie, nie przypuszcza, by nas mieli zabić. Nie starał się nawet ukryć, że przypuszczał coś wprost przeciwnego, sama jego radość była znacząca.
Był już wyekwipowany do podróży: gdy tylko wyszedł, dwaj młodzi Węgrzy zaczęli z ożywieniem rozmawiać ze sobą. Byli już w stanie zaawansowanej rekonwalescencji, lecz bardzo osłabieni. Najwidoczniej bali się zostać z chorymi i zamierzali wyjść ze zdrowymi. Nie była to kwestia rozumowania: prawdopodobnie ja również, gdybym nie czuł się tak słaby, poszedłbym za głosem instynktu stadnego; strach jest niezmiernie zaraźliwy i człowiek pod wpływem przerażenia myśli przede wszystkim o ucieczce.
W obozie, na zewnątrz naszego baraku, wyczuwało się niezwykły ruch. Jeden z Węgrów wstał z pryczy, wyszedł i po upływie pół godziny wrócił obładowany brudnymi łachmanami. Musiał je ściągnąć z magazynu ubrań przezna-
167
Wszyscy (hlszp.).