ku. Zapewne rozczarował się rym, co zobaczył, bo związał obie części konopnym sznurkiem i już myśląc
0 czym innym, położył na powrót w gablocie.
W tej gablocie znajduje się kilkudziesięciu obcych sobie ludzi, oddalonych od siebie w czasie i przestrzeni — teraz w tak pięknym grobie, przestronnym i suchym, dobrze oświetlonym, skazanych na muzealną wieczność; zapewne zazdroszczą im tego kości, które utknęły w wiecznych zapasach z ziemią. I czy niektóre z nich, kości katolików — nie martwią się, jak się odnajdą wszystkie na Sądzie Ostatecznym, jak, rozproszone, zbudują to ciało, które popełniało grzechy
1 czyniło dobre uczynki?
Czaszki z naroślami o wszelkich możliwych do wyobrażenia strukturach, przestrzelone, przedziurawione, z zanikami. Kości dłoni, zaatakowane reumatyzmem. Ramię połamane w kilku miejscach, zrośnięte naturalnie, na chybił trafił, skamieniały wieloletni ból.
Kości długie za krótkie i za długie kości krótkie, tuberkuliczne, pokryte deseniem zmian; pomyślałby kto, że zjadał je kornik.
Biedne ludzkie czaszki w podświetlonych wiktoriańskich gablotach, gdzie, wyszczerzone, demonstrują własne uzębienie. Ta na przykład ma wielką dziurę pośrodku czoła, ale piękne zęby. Ciekawe, czy ta dziura była śmiertelna. Niekoniecznie. Pewien człowiek, inżynier budujący kolej, któremu metalowy drąg przebił na wylot mózg, żył z taką raną jeszcze wiele lat, czym ewidentnie przysłużył się neuropsychologii, głoszącej wszem wobec, że istniejemy w swoim móz-
26
gu. Nie umarł, ale bardzo się zmienił. Jak mówiono — stał się innym człowiekiem. Ponieważ od mózgu zależy, jacy jesteśmy, więc od razu przejdźmy w lewo, w korytarz mózgów. Oto są! Kremowe ukwiały w roztworze, duże i małe, te genialne i te, które nie potrafiły zliczyć do dwóch.
Dalej zaś jest rewir przeznaczony dla fetusów, ludzików w miniaturze. Oto laleczki, preparaci-ki; wszystko zminiaturyzowane, więc cały człowiek mieści się w małym słoiku. Te najmłodsze, embriony, których prawie nie widać, to małe rybki, żabki, zawieszone na końskim włosie w przestworzu z formaldehydu. Te większe ukazują nam porządek ludzkiego ciała, jego cudowne upakowanie. Kruszynki niedo-ludzkie, maleństwa semihominidalne, ich życie nigdy nie przekroczyło magicznej granicy potencji. Mają formę, lecz jeszcze nie dorosły do ducha, być może obecność ducha wiąże się jakoś z wielkością formy. W nich materia z sennym uporem zaczęła się organizować do życia, zbierać tkanki, zakładać związki narządów, utwardzać się w sieci; już rozpoczęła prace nad okiem i przygotowała płuca, chociaż do światła i powietrza stąd jest daleko.
W następnym rzędzie te same narządy, ale już dojrzale, szczęśliwe, że okoliczności pozwoliły im dorosnąć do swoich rozmiarów. Swoich? Skąd wiedziały, jak mają być duże, kiedy przestać? Niektóre nie wiedziały — te jelita rosły i rosły, trudno było naszym profesorom znaleźć słój, żeby je zmieścić. Tym bardziej trudno wyobrazić sobie, jak mieściły