i do tego jeszcze w obcym języku, po angielsku. Więc dobrze, niech nic nie mówi. Zamawiają smażoną rybę w restauracji nad samym morzem; to nawet nic jest restauracja, ale kuchnia znajomych Branka. Wszyscy tutaj to jego znajomi, są nawet jakoś podobni do siebie, rysy mają bardziej ostre, twarze jakby wysmagane wiatrem, plemię wilków morskich. Branko nalewa mu wina i namawia, żeby wypił. Sam też wychyla je duszkiem. Nie pozwala potem zapłacić. Dzwonią do niego.
— Thcy manage to get a hclicoprer, an airpłane. Police — mówi Branko.
Ustalają plan wyprawy wzdłuż brzegów wyspy, łodzią Branka. Kunicki dzwoni do Polski, do rodziców, słyszy zdarty, swojski głos ojca, mówi mu, że muszą zostać jeszcze trzy dni. Nie powie prawdy. Wszystko w porządku, po prostu muszą zostać. Dzwoni też do pracy, że ma drobne kłopoty, i prosi jeszcze o trzy<dni urlopu. Nic wic, dlaczego mówi „trzy dni".
Czeka na Branka na przystani. Ten pojawia się znowu w swojej koszulce ze znakiem czerwonej muszli, ale to nowa koszulka, czysta, świeża, widocznie ma takich wiele. Odnajdują wśród przycumowanych łodzi mały kuter. Niebieskie litery wypisane na burcie w dość niezdarny sposób obwieszczają imię: „Neptun". Wtedy Kunicki przypomina sobie, że prom, którym tutaj przypłynęli, nazywał się „Posejdon". 1 wiele rzeczy, barów, sklepów, łodzi nazywa się „Posejdon". Albo „Neptun". Te dwa imiona morze
wyrzuca niczym muszle. Ciekawe, jak sobie załatwili copyright u tego boga. Czym mu płacą?
Sadowią się w kutrze, jest mały, ciasny, to raczej łódź motorowa z drewnianą kabinką, byle jak skleconą z desek. Branko trzyma tam butelki na wodę, puste i pełne. W niektórych jest wino z jego winnicy, białe, dobre, mocne. Każdy ma tutaj swoją winnicę i swoje wino. Branko wyciąga stamtąd silnik i mocuje go na rufie. Zaskakuje za trzecim razem i odtąd muszą do siebie krzyczeć. Hałas jest nieznośny, ale już po chwili mózg przyzwyczaja się do niego, jak do grubego zimowego ubrania, które oddziela ciało od reszty świata. Powoli w tym hałasie pogrąża się widok malejącej zatoki i portu. Kunicki dostrzega dom, w którym mieszkali, a nawet okna kuchni i kwiat agawy rozpaczliwie strzelający w niebo niczym skamieniały fajerwerk, tryumfalna ejakulacja.
Na jego oczach wszystko kurczy się i zlewa: domy — w ciemną i nieregularną linię, port — w chaotyczną białą plamę poprzetykaną kreskami masztów; za to nad miasteczkiem wyrastają góry, nagie, szare, na-krapiane zielenią winnic. Rosną, stają się ogromne. Od środka, z drogi, wyspa wydawała się mała, teraz widać jej potęgę; bryła skał ułożona w monumentalny stożek, pięść wystająca z wody.
Gdy skręcają w lewo, wypływając z zatoki na pełne morze, brzeg wyspy wydaje się stromy, groźny.
Źródłami ruchu są białe grzbiety fal uderzające o skały i zaniepokojone obecnością łodzi ptaki. Gdy na powrót włączają silnik, ptaki spłoszone znikają.