upadającego lokalnego państewka, daremną politykę. Wiadomości są przerażające. Krwawe starcie trzech wielkich potęg nie pozostawia żadnych wątpliwości; trzeba jak w ruletce obstawić kolor i opowiedzieć się po jednej ze stron. Nie wiadomo, czym się kierować
przy wyborze-miejscem studiów, sentymentem do
kultury, brzmieniem języka? Tę niepewność podsycają jeszcze goście; przyjmuje ich każdego ranka. To ludzie interesu, kupcy, konsulowie, szemrani doradcy. Przysiadają przed nim na zdobnych poduszkach, ocierają pot z czoła, które wiecznie osłaniane korkowym hełmem ostało się zadziwiająco białe i przypomina barwą podziemne kłącza-stygmat diabelskiego po
chodzenia tych ludzi. Inni, w turbanach i Zawojach, międlą długie brody, nieświadomi faktu, że ten gest może kojarzyć się tylko z kłamstwem i krętactwem. Wszyscy mają do niego sprawę, polecają swoje nego-cjatorskie usługi, namawiają na jedyny słuszny wybór. Boli go od tego głowa. Państewko nie jest wielkie — to raptem kilkadziesiąt osad w oazach kamienistej pustyni, z całych bogactw naturalnych znajdują się tu jedynie odkrywkowe kopalnie soli. Nie ma dojścia do morza, żadnych portów, strategicznych cypli ani cieśnin. Mieszkanki tego małego kraju uprawiają cieciorkę, sezam i szafran. Ich mężowie przeprowadzają podróżnych i kupców karawanami przez pustynię, na południe.
Nigdy nie pociągała go polityka, w ogóle nie rozumie, co jest w niej takiego fascynującego, że jego wielki ojciec poświęcił jej życie. Lecz bez wątpienia
nie przypomina swego ojca, który w ciągu dziesiątków lat, walcząc z nomadami na pustyni, zbudował to nieduże państewko. Spośród wielu braci wybrano go na następcę tylko dlatego, że jego matka była najstarszą z żon, osobą ambitną. Matka zapewniała mu władzę, której z racji przyrodzonych nie mogła mieć dla siebie. Jego brata, który był poważnym konkurentem, spotkało nieszczęście — zginął ukłuty przez skorpiona. Siostry się nie liczą, nawet ich dobrze nie zna. Kiedy patrzy na kobiety, zawsze pamięta, że każda mogłaby być jego siostrą, i to go w jakiś dziwny sposób napełnia spokojem.
W radzie starszych, tej ponurej grupie brodatych mężczyzn, nie ma przyjaciół. Gdy się pojawia w sali obrad, oni nagle milkną, więc zawsze odnosi wrażenie, jakby przeciw niemu spiskowali. Zapewne robią to. Potem, po kilku powitalnych rytuałach, omawiają sprawy i rzucają ku niemu spojrzenia, które ledwie kryją pogardę i niechęć, choć same domagają się aprobaty. Czasem mu się wydaje - niestety
coraz częściej — że te krótkie spojrzenia podszyte są wrogością całkiem materialną, ostrą jak nóż, że w gruncie rzeczy nie chodzi im o jego wypowiadane w końcu „tak" lub „nie”, lecz chcą sprawdzić, czy w ogóle powinien jeszcze zajmować to miejsce pośrodku sali, uprzywilejowaną pozycję i czy tym razem wyda z siebie jakikolwiek dźwięk.
Czego od niego oczekują? Nie jest w stanie śledzić ich wzajemnych przekrzykiwań, pełnych emocji, logiki ich wywodów. Zwraca raczej uwagę na pięk-