sąsiadów, zaś las, należący do państwa, o tej porze już od dawna byl czarny.
Świat musiał niestety spocząć na barkach jakiejś młodszej laski, gdy zaczęto mnie puszczać samopas na plac - wieś właściwą, położoną za dwoma kanałami, legitymizowaną na jednym nierozległym kwadracie kościołem, sklepem i pocztą. W kiosku kupowałam sobie wtedy czasopisma młodzieżowe, a w sklepie oranżadę w torebce i utykałam na czas jakiś pod mostem na pierwszym kanałku. Do gazet można było wysłać swój adres, jeśli chciało się korespondować z rówieśnikami. Gdybym wtedy dała swój adres do gazety, może napisałby do mnie mój mąż, że właśnie siedzi pod mostem i pije oranżadę z torebki, i moglibyśmy się umawiać, że w określony dzień o określonej godzinie będziemy pić tę oranżadę razem, choć w odległych miastach. Gdy bowiem wreszcie poznaliśmy się, by się zgadać o tych oranżadach, nie prowadziło takiego asortymentu nawet stołeczne Muzeum Techniki - czegośmy bardzo żałowali i musieliśmy do niego chodzić z własnymi oranżadami.
Gdy wracałam do domu, okna w pokoju były już pozawieszane ciemnymi kocami, bo zbliżało się południe, pora do przetrwania.
Pora przetrwała, a my gdzie jesteśmy? Na kolacji z winem.
A czemu tata nie śpi u mamy
- A czemu tata nie śpi u mamy? Pokłócili się? - pytam ciocię.
- Nie, skąd. Tylko mówi, że mu tam za gorąco.
Odkąd babcia zachorowała, tata stopniowo przenosił się do jej domu. W pokoju na górze miał niebieską minilodówkę na baterię słoneczną i budował sobie makietę kolejową, której centralnym fluorescencyjnym punktem była Matka Boska. Matka Boska też była z tego typu, co to w dzień łapie światło, a po zmroku oddaje. Makieta zajmowała najpierw biurko, potem biurko i stół, a w końcu tata zbił wielkie, o nieregularnym kształcie stoliszcze, na którym zamontował swoje ha-zero-zabawki. Imieniny babci i inne rodzinne imprezy, zamiast przenosić się, jak u ludzi, do kuchni i tam przesilać, przenosiły się do pokoju z kolejką i tam przesilały. Stali sobie kuzyni i kuzynki nad pięciokątnym blatem, w półmroku, bo podziwiano elektrykę makiety, w akompaniamencie melodyjnego rzężenia kupionych na giełdzie staroci lokomotyw, i komentowali połączone w irracjonalne składy pociągi, nie dbając zbyt usilnie o pozory sensu w składanych zdaniach. Chodziło o ten taki stukot raczej miarowy.
- On sobie kupił tego burmistrza, wiesz? Został tym burmistrzem za pieniądze - powiedział znienacka mój mąż do mojego ciotecznego brata wysoko ponad głowami reszty.
- A dużo dał?
- Dwieście kóp groszy praskich.
- Oj, to dużo. Trzysta kilo czystego srebra. Ale warto było?
62 | 63