widział Ruthwena dwojako: raz takim, jakim się rzeczywiście wydawał, mianowicie jako przyjaciela i niosącego pomoc towarzysza, innym zaś razem jako złudzenie, majak rozmywający się wśród szyderczego śmiechu. Uciekł więc w samotność, aby zapobiec przypadkowym spotkaniom z lordem; wydawało mu się, że słyszy obok siebie lekki krok Janthe. Często ukazywała mu się jej droga postać; widział piękną, bladą twarzyczkę zaledwie na wyciągnięcie rąk, ale ogarniał go w takich momentach paniczny strach i pośpiesznie powracał z wędrówek w zaświatach.
Wreszcie zdecydował się opuścić okolicę związaną ze złymi wspomnieniami. Lecz nie miał w sobie tyle sił, aby udzielić Ruthwenowi kategorycznej odmowy, gdy ten zaofiarował się być mu przewodnikiem po historycznych i osobliwych miejscach Peloponezu, których Aubrey jeszcze nie znał.
Tak przemierzyli obaj kraj wzdłuż i wszerz. Lekceważąc ostrzeżenia tubylców, podróżowali konno z kilkoma towarzyszami, którzy byli dla nich bardziej przewodnikami aniżeli obrońcami. Znajdowali się w skalistej okolicy na północy półwyspu, kiedy na jednej z nieuczęszczanych dróg ich mały pochód został otoczony przez zbójców. Doszło do krótkiej, ale ostrej wymiany ognia, w czasie której lord Ruthwen został śmiertelnie postrzelony w klatkę piersiową. Utarczka zakończyła się wzięciem do niewoli uczestników wyprawy, warunkiem uwolnienia był wysoki okup. Aubrey, który wybrał się w podróż z dużą ilością pieniędzy i oddał je na przechowanie swemu bankierowi, przystał na wszystkie warunki zbójców. Pozwolono mu aż do powrotu posłańca, który miał przywieźć żądaną sumę, stworzyć rannemu przyjacielowi możliwie dogodne warunki w znajdującej się nieopodal skalnej grocie. Noce były teraz chłodne, powietrze ostre, a kryjówka nieprzyjemna.
Siły lorda Ruthwena kończyły się szybciej, niż można się było spodziewać, i już po dwóch dniach był bliski śmierci. Ale jego wygląd i zachowanie nie uległy zmianie: zdawał się nie zważać ani na ból, ani na otoczenie. Tego wieczoru jednak był mocno niespokojny i bez przerwy śledził wzrokiem Aubreya.
- Niech pan mi pomoże. To leży w pana mocy - wyszeptał wreszcie.
Aubrey pochylił się nad nim, żeby móc zrozumieć każde z jego słów, które mimo usilnych starań lord mozolnie wydobywał z siebie, tak że sens ich był niezrozumiały i zagadkowy.
~ Czarna melancholia - nowa siła życia - bełkotał lord w dziwnej ekstazie. Potem rozpoczął zaklęcia przerywane straszliwie brzmiącym śmiechem.
- Aubrey, posłuchaj. Mgła rozpłynie się, a księżyc wzejdzie w pełni. Wynieś mnie...
“ Wynieś mnie do jego jasnego światła z tej cuchnącej zgnilizną jamy. Bywaj zdrów... ale nie na zawsze. Zniszczenie... moja zdobycz... Gość o północy, zrodzony z trupa... mroczna strona natury...