- Co do mnie, panowie, znam tylko jedno podobne zdarzenie, wszelako tak dziw ne, a zarazem tak straszne i wiarogodne, że mogłoby przyprawić o dreszcz przerażenia największych zuchwalców. Na moje nieszczęście byłem i świadkiem, i uczestnikiem tego wydarzenia, i choć na ogół nie lubię wspominać, dziś gotów jestem opowiedzieć o tym, co mi się przydarzyło, jeżeli oczywiście damy nie będą miały nic przeciwko temu.
Wszyscy zapragnęli wysłuchać opowieści. Co prawda, kilka osób z lękiem w oczach popatrzyło na świecące się kwadraty, które księżyc kreślił na parkiecie, lecz w tej samej chwili nasze kółko zwarło się jeszcze ciaśniej i wszyscy zamilkli, sposobiąc się do wysłuchania historii markiza. Pan d’Urfć wziął szczyptę tabaki, zażył powoli i przystąpił do rzeczy;
- Przede wszystkim, łaskawe panie, proszę o wybaczenie, jeżeli w toku mej opowieści zmuszony będę mówić o swych sprawach sercowych częściej, niźli to przystoi człowiekowi w moim wieku. Wszelako gwoli pełnej jasności nie mogę o nich nie wspomnieć. Ponadto, starości można chyba wybaczyć, że się zapomina. Doprawdy wasza to, łaskawe panie, zasługa, jeśli patrząc na tak piękne damy, człowiek sam sobie nieomal wydaje się młodzieńcem. Przystąpię zatem od razu do rzeczy: w roku tysiąc siedemset pięćdziesiątym dziewiątym byłem zakochany bez pamięci w księżnej de Gramont. Namiętność, to uczucie, które wydawało mi się podówczas i głębokie, i długowieczne, nie dawało mi spokoju ani za dnia, ani w nocy, księżna zaś, jak to najczęściej bywa w zwyczaju pięknych kobiet, kokieterią swą jeszcze wzmagała moje męki. I oto w chwili skrajnej rozpaczy zdecydowałem się ostatecznie poprosić o wysłanie mnie z misją dyplomatyczną do hospodara mołdawskiego, pertraktującego właśnie z gabinetem wersalskim o sprawach, których referowanie byłoby teraz równie nużące, co bezcelowe, i nominację tę otrzymałem. W przededniu wyjazdu zjawiłem się u księżny. Przyjęła mnie mniej drwiąco niż zazwyczaj, a w jej głosie czuło się pewne wzruszenie, kiedy rzekła do mnie:
- D’Urfe, czyni pan nader nierozumny krok. Znam jednak pana i wiem, że nie odstąpi pan od raz powziętej decyzji. Dlatego też proszę pana tylko o jedno -niech pan weźmie ten oto krzyżyk jako rękojmię mej przyjaźni i nosi aż do samego powrotu. To relikwia rodzinna, która jest nam bardzo droga.
Z galanterią, niewłaściwą być może w takiej chwili, ucałowałem nie relikwię, lecz tę uroczą rączkę, która mi ją podawała, i zawiesiłem na szyi ten oto krzyżyk, z którym się od tego czasu nie rozstawałem.
Nie będę was nużyć, łaskawe panie, ani szczegółami podróży, ani opisem wrażeń, jakie wywarli na mnie Węgrzy lub Serbowie - te biedne, nieoświecone, lecz mężne i uczciwe narody, które nawet pod jarzmem tureckim nie zapomniały ani