i prosi o księdza. Odpowiedziałem, że jestem gotów z nim jechać, i zabrawszy ze sobą rzeczy potrzebne do ostatniego namaszczenia, pośpiesznie zszedłem na dół. Przed bramą stały dwa konie, czarne jak noc; z ich pysków buchała para. Mężczyzna potrzymał mi strzemię, gdy dosiadałem konia, potem sam skoczył na siodło i ścisnąwszy swego konia kolanami, pocwałował. Pędziliśmy z szybkością strzały, zdawało się, że pożeramy drogę w biegu, a czarne drzewa uciekały w ciemności jak armia pobitego nieprzyjaciela. Minęliśmy las, tak mroczny i zimny, że w żyłach czułem dreszcz zabobonnej trwogi. Iskry krzesane przez nasze rumaki leciały za nami jak ognisty ślad; kto nas widział, myślał pewnie, że to dwa duchy mkną po nocy. Błędne ogniki połyskiwały na drodze, ptaki nocne hałasowały w głębinach leśnych, a tu i ówdzie świeciły błyszczące ślepia dzikich kotów. Grzywy koni rozwiewały się wściekle na wietrze, pot spływał im po bokach, a oddech stał się ciężki i głośny. Ale gdy tylko zwalniały biegu, służący przynaglał je, wydając krzyk niepodobny do ludzkiego wołania; wtedy znowu pędziły jak szalone.
W końcu dotarliśmy do celu. Nagle wyrosła przed nami wielka, ciemna masa z połyskującymi punkcikami świateł. Kopyta naszych koni zastukotały głośniej na moście zwodzonym i przelecieliśmy z hałasem przez ciemną głębię wjazdowej bramy, między dwiema olbrzymimi wieżami. W zamku panowało zamieszanie, służący z płonącymi pochodniami przebiegali tu i tam; na schodach światła pojawiały się i znikały.
Patrzyłem na gmatwaninę ogromnych budynków, kolumn, sklepień, balkonów -oszałamiający świat królewskich albo bajecznych pałaców. Paź-Murzynek, który wręczył mi kiedyś tabliczkę Klarymondy i którego poznałem na pierwszy rzut oka, zaprowadził mnie na górę. Marszałek dworu w czarnych aksamitach, ze złotym łańcuchem na szyi i laską z kości słoniowej w ręce, przywitał mnie, a wielkie łzy spływały mu po policzkach i spadały na śnieżną brodę.
- Za późno - powiedział - za późno, księże. Ale jeżeli nie przyszedłeś na czas, by uratować duszę, czuwaj, błagam cię, przy zwłokach nieszczęśliwej zmarłej.
Ujął mnie pod ramię i zaprowadził do sali, gdzie leżały zwłoki. Płakałem równie gorzko jak on, bo mniemałem, że zmarłą jest Klarymonda, którą tak szaleńczo kochałem. Przy łożu stał klęcznik; niebieski płomień migotał w brązowej czarze, rzucając niepewne światło na całą komnatę; tu i ówdzie chybotały cienie.
W rzeźbionej wazie na stole więdła biała róża; jeden tylko płatek tkwił na łodydze, pozostałe upadły na stół jak pachnące łzy i leżały obok wazy. Czarna maska, wachlarz, różne części maskaradowego stroju rozrzucone były bezładnie na krzesłach - widać śmierć zjawiła się nieoczekiwanie w tym wspaniałym domu. Nie śjniąc podnieść oczu na łoże, klęknąłem i zacząłem żarliwie powtarzać psalmy,