cecha rasy słowiańskiej - opadały mu na ramiona, niczym kędziory Archanioła Michała, okalając młode, rumiane policzki. Na jego ustach igrał drwiący uśmiech, odsłaniając podwójny rząd zębów jak perły. Miał orle spojrzenie, rzucające błyskawice. Odziany był w czarną aksamitną kurtkę, obcisłe spodnie, haftowane buty. Na głowie miał niewielki beret z orlim piórem, taki, jaki nosił Rafael, a u pasa na rzemyku - myśliwski kordelas. Przez ramię miał przewieszony dwustrzałowy karabinek, którego celność stwierdził na sobie jeden z bandytów.
Młodzieniec wyciągnął rękę, jakby w ten sposób rzucając bratu rozkaz. Powiedział po mołdawsku kilka słów, które sprawiły na bandytach głębokie wrażenie. Zaraz przemówił też i herszt - domyśliłam się, że były to groźby i złorzeczenia. Na tę długą i wzburzoną tyradę starszy z braci odpowiedział jednym tylko słowem. Bandyci skłonili się i na dany znak uszeregowali się za nami.
- A więc dobrze, Gregoriska - rzekł Kostaki po francusku. - Nie każę tej kobiety zawieźć do pieczary, mimo to jednak będzie należała do mnie. Piękna jest, ja ją zdobyłem i chcę ją mieć.
Z tymi słowy rzucił się ku mnie i uniósł w ramionach.
- Tę kobietę odprowadzi się na zamek i powierzy mojej matce i od tej chwili ja jej nie opuszczę - odparł mój zbawca.
- Konia! - krzyknął Kostaki po mołdawsku.
Dziesięciu zbójców wykonało pośpiesznie rozkaz, wiodąc swemu panu wierzchowca. Gregoriska rozejrzał się wokół, chwycił za uzdę jakiegoś bezpańskiego konia i skoczył nań, nie dotykając strzemion.
Kostaki, choć trzymał mnie wciąż w ramionach, znalazł się na siodle niemal równie lekko jak brat i popędził galopem.
Wierzchowiec Gregoriski, jakby ulegając tej samej podniecie, ruszył, przywarłszy niemal do tamtego konia.
Szczególny był to widok. Dwaj jeźdźcy pędzący strzemię w strzemię w ponurym milczeniu, ani na chwilę nie tracąc się z oczu, choć pozornie nie patrzyli na siebie, zdani całkowicie na swoje konie, które unosiły ich w szaleńczym pędzie poprzez bory, skały i urwiska.
Mając głowę przechyloną, widziałam utkwione we mnie piękne oczy Gregoriski. Kostaki, spostrzegłszy to, uniósł mi głowę tak, że czułam już tylko na sobie jego ponure, pożądliwe spojrzenie. Spuściłam powieki, gdyż ten przenikliwy wzrok przejmował mnie grozą i szarpał serce. Doznałam wówczas dziwnej halucynacji. Zdawało mi się, że jestem Lenorą z ballady Burgera, unoszoną przez jeźdźca-widmo na widmowym koniu. Kiedy więc stanęliśmy, rozwarłam oczy pełna grozy, będąc do głębi przekonana, że ujrzę wokół siebie tylko strzaskane krzyże i otwarte mogiły.